Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-03-2009, 20:22   #1
 
DrHyde's Avatar
 
Reputacja: 1 DrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłość
[Storytelling] Opowieści z Karaibów: Złoto z Isla De la Muerta


"Na skazanej wyspie port nasz niepokorny,
stamtąd wyruszamy rozgłaszając trwogę.
Nie chcesz nas zobaczyć, nie chcesz nas usłyszeć,
przybywamy grzmotem, odpływamy w ciszy.

Trzy mile pod kilem
w żaglach czarny wiatr,
brutalność rekina
a za rufą gwałt.

Diabeł nam dolewa wciąż adrenaliny,
byśmy nie zboczyli z drogi zapomnienia.
Ciągle mało łupów, ciągle mało śmierci,
na zawsze straceni, na zawsze wyklęci.

Trzy mile pod kilem
w żaglach czarny wiatr,
brutalność rekina
a za rufą gwałt.

Nie kupisz litości, nie znajdziesz schronienia,
nasze serca w ciemnym wykute kamieniu.
Gdy kostucha wreszcie o nas się upomni,
ze śpiewem wpłyniemy do najgorszych sztolni.

Trzy mile pod kilem
w żaglach czarny wiatr,
brutalność rekina
a za rufą gwałt."


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=H0QfVDebLFg&playnext_from=PL&feature=PlayL ist&p=E6DE83E485BC4B81&index=1[/MEDIA]

Opowieści z Karaibów:
Złoto z Isla De la Muerta


Gorące lato dnia 17 Lipca 1678 roku. Tortuga! Największy piracki port na wodach Karaibów. Kto nie słyszał o tej wyspie, z pewnością zasługuje na szubienicę i to w pierwszym rzędzie. To właśnie tam rum leje się strumieniami, skarby świecą swym bogactwem, papugi znają więcej przekleństw niż cała karczma opojów, legendy stają się prawdą, dziewki z całego świata świecą swymi urokami i często też chorobami! To właśnie tu kwitną największe legendy pirackiego świata takie jak Henry Morgan, który skarby złupione w Panamie zachował dla siebie. Kto jednak widział uczciwego pirata?

Wyspa położona przy głównych szlakach handlowych hiszpańskiej floty, to świetne miejsce wypadowe czyż nie? Piękne czasy „pirackiego eldorado” niestety są poważnie zagrożone, co każdy pirat zaczyna dotkliwie odczuwać na swej szyi. Port Royal – niegdyś przyjazna przystań – ugina się pod ciężarem szubienic, które obicie ozdobione są ciałami pirackiej braci.

Kolonie hiszpańskie, angielskie i francuskie tak długo wykorzystywały piratów do swoich celów, że w końcu ukręcili pętle na własną szyję. Władza zaczęła wymykać się im z pod kontroli. Piratom nie wystarczyły już łupienie okrętów, poza tym stało się to nieopłacalne. Handlowce zaczęły łączyć się w Armady eskortowane przez potężne okręty wojenne. Nowa taktyka – atakowanie miast i rabowanie czego się da – również zaczynała napotykać opory w postaci grubych murów miast i zwiększonych ilości stacjonujących garnizonów. Coraz częściej zaczyna mówić się o zbliżającym się końcu i złych czasach dla piratów.

* * *

Tawerna „Bukanerska dola” miała w ten dzień wielu klientów. Jako jedna z tych portowych spelun przyciągała zagubionych i często zachlanych gości. Już przed wejściem, dało się czuć zapach rumu, potu, perfum, przypraw i przygody. Najczęściej jednak dwa pierwsze zapachy. Tego wieczora lało nieubłaganie. Część rozpowiadała, że widziano szalonego Jacka Lee Hugginsa. Stary wilk morski znał nie jedną opowieść i nie jedna z nich była wierutnym kłamstwem, w które nie uwierzył bo nawet dziecko! Jednak pogłoski o skarbie Edwarda Czarnego krążyły po wyspie od dłuższego czasu.

Wnętrze tawerny dość spore załadowane było po brzegi wszelkiej maści towarzystwem. Gdzieś po drewnianych belkach skakała małpa, z usilnym zamiarem trafienia irytującej papugi, która zręcznie unikała w locie ciskanych w nią przedmiotów. Za kontuarem krzątał się właściciel. Po sporej ilości rumu całkiem sprawnie szło mu wywijanie drewnianym kikutem zamiast nogi. Co zauważyła kilkukrotnie klientela, bawiąc się przy tym niezmiernie. W tle krzyków i zawodzenia dało się słyszeć jego śpiewki.

- Do stu czortów! Stul pysk głupi ptaku! – Cisnął w nią glinianym kielichem, który twardo uderzył w belki podtrzymujące strop. – Yo ho! Yo ho! ….hik… - Czkawka wciąż przeszkadzała mu w przyśpiewkach.

Kiedy rum zaszumi w głowie…hik…
Cały świat nabiera treści!
Wtedy chętnie słucha człowiek … hik…
Morskich opowieści!


-Yo ho! Yo ho! Kolejkę nalej! – Zakrzyczeli w izbie.

Wtem – w drzwiach pojawił się nie kto inny jak sam Jack Lee Huggins. Wielu zamilkło, część ku przestrodze wyciągnęła broń, inni poszli za przykładem, a papuga w końcu oberwała w upierzony łeb, który zaczął wrzeszczeć „Jack! Jack! Szalony Jack!”. Postał tak chwilę dając się dostrzec i dać pewność, że nie jest duchem. Tak właśnie mówiono, że stary poczciwy Jack postradał zmysły i zaginął na morzu wraz z załogą. Pijackie gęby piratów długo mu się przyglądały. Rozpustne panienki i te, które sprawiały wrażenie porządnych, zaczęły mu się przyglądać i co róż szeptać do siebie z uśmiechem na twarzy. W powietrzu poczuł rum. Z resztą było go pełno – na podłodze, stołach, ławach, ubraniach… Tam ktoś grał w karty, dalej ktoś dzielił kosztowności. Pewna rzecz się jednak nie zmieniła – nie było tu wielu osób, którym mógł zaufać, a właśnie takich potrzebował. Załogi oddanej i szalonej niemalże jak on. Załogi, która popłynie z nim w poszukiwaniu skarbu starego Edwarda Czarnego na Isla De la Muerta – gdziekolwiek to jest.

Usiadł przy jednym z brudnych stołów. Za świecznik służyła małpia czaszka. Położył pistolet na stole i rozejrzał się po wszystkich. Jeden z marynarzy z chusta na głowie wstał i odważnie podszedł do stolika.

- Lee? – Z niedowierzaniem zadał sobie pytanie. – Podobno szukasz załogi? – Kolejne skierował do Kapitana.

- Co cię to do diaska obchodzi?! – Jack wyciągnął nóż niewiadomo skąd i wbił w blat stołu. Trafił bez spojrzenia idealnie między palce marynarza.

- Każdy wie czego poszukujesz. Jesteś szalony… - Marynarz bezmyślnie rzucił słowa w twarz Hugginsa. To były jego ostatnie słowa przed szybką śmiercią. Lee złapał za pistolet i wystrzelił. Kula wbiła się w czaszkę zuchwałego łachmyty, który miał czelność go obrazić.

- Ktoś jeszcze uważa, że jestem niespełna rozumu?!
– Ściągnął złoty pierścień z palca martwego marynarza i wsunął na swój. Kamraci zabitego podbiegli do ciała i szybko wyciągnęli je na zewnątrz w celach wiadomych. Cóż jemu się już dobytek nie przyda.

- Yo ho! Kolejkę polej Tommy! – Krzyknął w kierunku zdziwionego jeszcze właściciela przybytku. Głosy i śpiewy znów zakwitły wokół. Małpa zajęła się kradzieżą kapeluszy i chust z głów. Pozornie nikt nie zwracał uwagi na Kapitana Lee

Kapitan Jack Lee Huggins
 
DrHyde jest offline  
Stary 09-03-2009, 20:14   #2
 
Rusty's Avatar
 
Reputacja: 1 Rusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemuRusty to imię znane każdemu
Już od momentu kiedy powrócił do krainy rzeczywistych koszmarów, czuł, że ten dzień nie będzie taki jak poprzedni. Zewsząd dochodziły go szepty, nęciły obietnicami krwawych łowów. Z wdzięczności nagi zaczął skakać i wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki, które tylko on był w stanie nazwać modlitwą. Na szczęście, nie tyle jego, co osób postronnych, nikt nie był świadkiem tego krótkiego obrzędu. U zaskoczonych gapiów wywoływały tylko śmiech. Natomiast w Jubie naśmiewanie się ze świętości budziło tylko chęć rozłupania gołymi rękoma czaszki i dla dobra nieszczęśnika, przepędzenie złych duchów, które spaczyły jego umysł.

Kiedy wyszedł na ulicę, przystanął na moment. Poczuł bowiem, że jego żołądek domaga się sytego posiłku. O to nie musiał się jednak martwić. Raz jeszcze zwarzył w dłoni mieszek, który ledwo wczoraj zdobył z tak dziecinną łatwością. Nigdy nie jadł mięsiwa, którego sam nie upolował, toteż głód zaspokoił przyzwoitą porcją owoców. Nabył je na jednym z targów, od których smród czuć już kilka budynków wcześniej. Nie miał jednak zamiaru narzekać.

Dzień dopiero się rozpoczął, toteż było jeszcze sporo czasu, nim wielkie złote koło przetoczy się po świętych pastwiskach i wpadnie do krwawego morza. Stanął w miejscu i tak głośno jak tylko potrafił wrzasnął, by pędziło szybciej. Czasem bywał bowiem istotą niezwykle niecierpliwą. Ruszył w stronę zatoki, gdzie złowił kilka ryb. Teraz był już syty. Z wdzięczności wykopał głęboką na przynajmniej dwa metry dziurę na plaży i czekał, aż woda całkowicie ją napełni. Ku jego zaskoczeniu nastąpiło to późnym popołudniem, toteż nie musiał już trapić się tym, co będzie musiał jeszcze robić dla zabicia czasu. Ruszył więc do tawerny zwanej „Bukanerska dola”. Bowiem właśnie tam kazano mu się tego wieczora udać.

***

Siedział pod samym kontuarem. Gigant o skórze barwy spalonej słońcem ziemi. Jakby dla kontrastu odziany w białą, obszerną szatę, która zakrywała całe jego ciało. O ramię opartą miał włócznie przyozdobioną najróżniejszymi piórami i koralami. Sięgała wysoko ponad ladę, co sprawiało, że każdy bez problemu mógł stwierdzić, gdzie owa postać aktualnie się znajduje. Strach, ostrożność, tak naprawdę powód nie był w tym wypadku istotny. Omijano go jednak lekkim łukiem. Nawet w gronie piratów, najgorszych szumowin i zwyrodnialców. On sam nie zwracał na to uwagi. Siedział w spokoju i rozrzucał po drewnianej podłodze szary proszek, który do złudzenie przypominał popiół oraz jakieś niewielkie kości.

Wyczyny pijanego barmana i innych osób, którym rum dawno uderzył już do głowy, nie wzbudzały w nim absolutnie żadnego zainteresowania. Pozostawał niewzruszony, aż do momentu kiedy do tej mordowni nie zawitał kapitan Jacka Lee Huggins. Mimo to nawet wtedy, jedyną różnicą był lekki uśmiech, który pojawił się na śniadej twarzy. Sięgnął do torby schowanej gdzieś pod jego białym okryciem i wyciągnął jeszcze więcej dziwnego proszku i kosteczek. Rzucił nimi o podłogę, siarczyście splunął i zamieszał drzewcem swej włóczni. Jego uśmiech rósł z każdą chwilą, w końcu ukazując raczej obłęd niż radość.

Podniósł głowę i uważnie zlustrował wszystkich obecnych w tawernie. Śmierdziało, śmierdziało strasznie. Poczuł ostry zapach i nie był to smród fekaliów, który utworzył się w wyniku zmieszania tak bogatej palety najrozmaitszego smrodu. Strach, wszędzie śmierdziało strachem. Jeden mężczyzna sprawił, że niemal wszyscy gotowi byli rzucić się do ucieczki.

Podniósł się energicznie i ruszył w stronę stolika kapitana.

- Patrzcie. Patrzcie, co ten dzikus wyprawia, prędko mu na drugą stronę! – Wrzasnął ktoś za jego plecami.


Juba zatrzymał się i spojrzał na nieszczęśnika, który nieproszony postanowił zabrać głos. Wyglądał na silnego, jakaż radość ogarnęła łowcę gdy przyjrzał się brodaczowi. „To będzie dobra ofiara” – radosna myśl zatańczyła w jego głowie. Nie czekał ani chwili dłużej. Dwa szybkie kroki pozwoliły mu znaleźć się przy piracie. Chwycił za jego brodę i pociągnął w dół. Nieszczęśnik był całkowicie zaskoczony, toteż nie było problemów z powaleniem go na podłogę. Wrzeszczał coś, ale kiedy kolano przycisnęło jego przeponę, wszystko przypominało raczej rzężenie. Afrykańczyk uderzył go kilkukrotnie w twarz, tak by przestał się rzucać. Chwilę później zabrał się do majstrowania przy swojej ofierze. Nieliczni widzieli jak wsadza mu dłoń do ust, przytrzymując jednocześnie szczękę. Nie trwało to długo, kiedy zaś skończył, cała jego prawa dłoń pokryta była krwią. Od razu odwrócił się i podszedł do stolika, przy którym siedział kapitan. Rzucił coś w jego kierunku. Jak się okazało były to cztery zęby.

- Zabierzesz mnie tam gdzie śpią duchy. Juba w zamian zabije każdego, kogo tylko sobie zażyczysz.
 
Rusty jest offline  
Stary 10-03-2009, 17:09   #3
Falleth
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
Nathan Walter Bladesmere stanął przy burcie i przeciągnął się.
"Więc tak wygląda Tortuga" - pomyślał, przypominając sobie wszystkie opowieści, jakie swego czasu słyszał o tej wyspie, będącej przekleństwem dla marynarzy i rajem dla piratów. Pomimo tego, że przybycie tutaj miało być jedynie formą chwilowej ucieczki, to być może znajdzie się tu więcej możliwości, niż początkowo mógł się spodziewać.
Za plecami usłyszał szmer. Odwrócił się i dostrzegł swoich kamratów, powoli i niezdarnie wychodzących na pokład. Nieplanowana podróż przez Atlantyk odbiła na nich swoje piętno.
- Jenkins, jaki jest stan załogi? - zapytał pierwszego z brzegu, który wyglądał, jak gdyby miał zamiar zaraz stracić przytomność. Nathan też by tak wyglądał, gdyby nie jego ukryty przed wszystkimi zapas żywności, który oszczędził mu i osłabienia, i szkorbutu.
- Rodgers zmarł nad ranem, Mathews ledwo dycha - odparł tamten i oparł się ciężko o maszt - reszta jednak jakoś się trzyma, nawigatorze.
- Zajmijcie się tymi, którzy pozostali przy życiu, a ci w najlepszym stanie niech uzupełnią zapasy, nie wiadomo ile tu pozostaniemy - Nathan sprawdził, czy kord dobrze wysuwa się z pochwy - ja zaś pójdę zasięgnąć języka i poszukać kogoś, komu dokładniejsza mapa tych akwenów będzie zbędna. - dodał i przeszedł przez opuszczony trap na pomost.

Port zaskakiwał nowo przybyłych różnorodnością, tłumami i gwarem. Łączył wiele funkcji i to sprawiało, że zbierały się tu gromady ludzi, przez które trudno było się przedostać bez potrącania innych. Gwar był niemal ogłuszający, zewsząd bowiem handlarze wykrzykiwali swoje oferty, wozy skrzypiały i trzeszczały na bruku a upojeni już rumem piraci śpiewali lepiej bądź gorzej, z przewagą tego drugiego, najróżniejsze pieśni. Nathan obserwował wszystko zainteresowany, bowiem atmosfera z pewnością różniła się od tej z miast i portów na starym kontynencie. Wiedział jednak, że zanim pozwoli sobie na obejrzenie miasta, będzie musiał pozyskać informacje, które posłużą w dalszym rejsie.

Problem jednak polegał na doborze miejsca, by je uzyskać. Mężczyzna nie spodziewał się bowiem natrafić tu na jakąkolwiek ambasadę, a większość z tawern i zajazdów wyglądały na takie, które wystawiają tabliczki "Przodem żywi, tylnym wyjściem trupy". Po kilku kwadransach błądzenia po wąskich uliczkach, omijania podejrzanych grup i witania się z damami negocjowalnego afektu, ostatecznie Nathan zaszedł przed tawernę "Bukanerska Dola", która jako jedyna z nielicznych nie wyglądała na taką, z której raczej się już nie wyjdzie. Jako, że nagle zaczął padać deszcz, coraz mocniej i mocniej, postanowił więc zaryzykować sprawdzenie tego wrażenia. Upewnił się w tym przekonaniu zwłaszcza po tym, gdy po przejściu przez próg był jeszcze żyw i cały, a zgromadzeni wewnątrz bywalcy tawerny nie zwrócili na niego większej uwagi, zaczął więc przeciskać się przez salę, omijając czasem większym łukiem ludzi, którzy wyglądali na takich, co by mogli łańcuchy zębami przegryzać. Gdy dotarł już do szynkwasu zatrzymał się i spojrzał na barmana, który zajęty był akurat podawaniem kufli i szklanic. Następnie poprosił o butelkę wina, czystą, na ile to możliwe, szklankę i kawałek sera, za co zapłacił małą, złotą monetą (której przez chwilę barman przyglądał się podejrzliwie), po czym zabrał się z tym wszystkim i usiadł przy stoliku w kącie tawerny, jak najdalej od wyjścia, lecz jednocześnie tak, by mieć w miarę dobry widok na pomieszczenie.

Wtedy też próg przekroczył jakiś mężczyzna - prawdopodobnie musiał być kimś albo ważnym, albo strasznym, bo większość klienteli "Bukanerskiej Doli" albo zamilkła, albo sięgnęła po broń, przyglądając się podejrzliwie nowej postaci.
- Interesujące - szepnął sam do siebie Nathan. Nalał wina do szklanicy i zaczął obserwować rozwój wypadków. Słyszał ciche głosy powtarzające imię Jack Lee Huggins, a jeden z marynarzy wstał i podszedł do stolika owego Jacka. Ich krótka rozmowa zakończyła się zbędnym otworem po kuli w czaszce marynarza.

- Ktoś jeszcze uważa, że jestem niespełna rozumu?! – głos Hugginsa było dobrze słyszeć na całej sali, a oczywistym było, że nikt nie odpowie. Po chwili jednak wrócił gwar rozmów, na tyle głośny, by zagłuszyć kolejne starcie, między rosłym czarnoskórym człowiekiem, a jakimś brodatym, pewnym siebie marynarzem. Nathan nie widział jak rozwinęła się sytuacja, bo przesłaniali mu widok inni klienci tawerny, wiedział jednak, że któraś ze stron na tym poważnie ucierpi. Chwilę później murzyn, ściskając coś w zakrwawionej dłoni, podszedł do Lee Hugginsa.

- Barbarzyńcy - westchnął mężczyzna i zaczął sączyć swoje wino, czekając na rozwój wydarzeń. Definitywnie to nie był jeszcze koniec tego jakże ciekawego dnia.
 

Ostatnio edytowane przez Falleth : 11-03-2009 o 08:44.
 
Stary 10-03-2009, 22:02   #4
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację


Tortuga. Legowisko braci pirackiej przeróżnych narodowości, a także i tych jej pozbawionych. To tutaj zbierali się mężczyźni, kobiety i postacie u których nie dało się jednoznacznie określić płci, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A wszystkich ich łączyło zamiłowanie do wielkiej wody, trunków, jak i uprawianie jakże szacowanego zawodu pirata. A i ona też tutaj bywała, mając ku temu dwa powody. Pierwszy był zupełnie zwyczajny, a polegał na czymś tak prostym, jak chęć zabawienia się pośród tych wszystkich szumowin, do których pewnie i ją samą by przypisano. Wieczory zakrapiane dużymi ilościami rumu połączonymi z wdychaniem fajkowego dymu i unikaniem hazardu by zbyt wiele nie stracić, nie zdarzały się jednak tak często, jak mogłoby się wydawać. O wiele większe znaczenie dla Adeline Labossière miały te inne, w czasie których zdobywała najświeższe informacje, szukając czegoś wystarczająco dla niej intrygującego.

Tym razem siedziała w "Bukanerskiej doli", przy jednych z wielu obskurnych stołów, gdzie starała się jakoś specjalnie nie rzucać w oczy, bo afiszowanie się ze swoją osobą w ogóle by jej nie pomogło. A wśród takiej ilości gości tawerny nie było trudno zostać niezauważalną. Jeszcze zaś łatwiej było się skryć w tłumie, który powstawał, gdy bawiącym zaczynało się mnożyć w oczach. Niby nie przyglądała się. Niby nie słuchała. Zdawała się mieć całą otaczającą ją rzeczywistość bardzo, bardzo głęboko w swym poważaniu. Jednak, to była zaledwie gra w jej wykonaniu, jedna z tych które prowadziła z resztą świata, zakładając coraz to nowe maski. Oczami o barwie zachmurzonego nieba wodziła po izbie, nie zatrzymując jednak spojrzenia na dłużej na niczym, ani nikim konkretnym. Bo po co? Większość bywalców była dla niej zupełnie bezużyteczna albo, co jeszcze gorsze, najzwyczajniej nudna. Czasami nawet nie dało się z nich wyciągnąć logicznych, składnych wypowiedzi. Także i z usłyszeniem takich przy pobliskich stołach było trudno, co też odkrywała za każdym razem przybywając tutaj. Można za to było z łatwością poznać na jakie akurat przekleństwa jest moda, czyja matka czym się zajmuje, kto komu jest winny pieniądze, kto ma większy maszt, gdzie niekoniecznie chodziło o maszt sam w sobie, oraz wiele, wiele innych równie ważkich spraw.

Ponad zwyczajowy szum powodowany rozmowami i przyśpiewkami mniej lub bardziej wulgarnymi, wybiło się skrzypnięcie drzwi, obwieszczające czyjeś przybycie, albo opuszczenie przybytku. Pozornie nic ciekawego, coś co się zdarzało co kilka chwil. Zupełnie niewarte uwagi. Z tych też powodów zapewne nawet by nie zwróciła spojrzenia ku nowemu hulace i pociągnęła kolejny łyk rumu, tak przecież popularnego w tym miejscu. Zresztą, tak też zrobiła, by dopiero po przełknięciu trunku zwrócić uwagę na dziwne, jakże ciche zachowanie osób zebranych w izbie. Tylko osób, bo papuga nie zamierzała iść w ich ślady i zaraz, niczym jaki herold, zaczęła skrzekliwie przedstawiać przybyłego.

-Jack! Jack! Szalony Jack!- Rozbrzmiewało donośnie ponad napiętą atmosferą, której tylko brakowało iskry, by wybuchnąć. Ale i ta się miała niedługo pojawić.

Jedna z brwi kobiety wdzięcznie uniosła się ku górze na dokładnie taką wysokość, aby ukazać delikatne zainteresowanie nową postacią. Czyżby, dla odmiany, miała zostać czymś przyjemnie zaskoczona? Otaczając się taką menażerią osobistości jaką się spotykało na Tortudze, nie sposób było nie usłyszeć tego i owego o Kapitanie Lee. Szczególnie, że te opowieści były całkiem ciekawe, jeśli tylko ktoś potrafił odróżnić fakt od pijackiej fikcji. A marynarz, który podszedł do stolika zajmowanego już przez bohatera tak wielu plotek, zdawał się nie zważać na to, że ludzie niekoniecznie chcą słuchać o swym szaleństwie, czy też je przyjąć do wiadomości.

- Każdy wie czego poszukujesz. Jesteś szalony… - Marynarz bezmyślnie rzucił słowa w twarz Hugginsa. Głupiec.

Każdy wiedział o tym, jak popularny ostatnimi czasy stał się temat dotyczący skarbu Edwarda Czarnego. I to.. było interesujące. A jeśli coś wywoływało takie emocje u Adeline, to znaczyło, że naprawdę mogło być warte zachodu i ruszenia tylnej części ciała z Tortugi i jej okolic. Wizja zdobycia jakichś kosztowności, była aż nazbyt kusząca by sobie ją zlekceważyć. Wreszcie coś więcej niźli zwyczajna, niepotwierdzona plotka, a wszelkie błyskotki zawsze były tym, co przywoływało krzywy uśmieszek na usta tej kobiety. Tak było także i tym razem, jednak owy zaraz zniknął jakby to nie było miejsce i nie pora dla niego.

Na razie, nie zamierzała się nawet podnosić z zajmowanego przez siebie miejsca. I nie ważny w tym momencie był fakt, że siedzisko było wygrzane i nawet nie tak brudne jak można by się było spodziewać po tej tawernie. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Nie widziało jej się pójście na pierwszy.. nie, teraz to już na drugi ogień pistoletu tego, którego zwą Kapitanem Lee. Niech ktoś inny ją wyręczy i da możliwość poobserwowania jego reakcji. Pochyliła się nad blatem stołu wspierając o niego łokcie swych rąk i splatając ze sobą palce dłoni, by zaraz potem móc na nich oprzeć podbródek. Niechaj przedstawienie się zacznie, a ona swą rolę odegra w odpowiedniej do tego chwili.
 

Ostatnio edytowane przez Tyaestyra : 11-03-2009 o 00:51.
Tyaestyra jest offline  
Stary 11-03-2009, 09:29   #5
Banned
 
Reputacja: 1 Shathra nie jest za bardzo znanyShathra nie jest za bardzo znany


Padało. Znowu lało. Dierick zawiesił wzrok na widoku za oknem. Nienawidził kiedy padało. Miał wtedy o wiele więcej pracy. Grube krople co rusz obijały się o szyby. Stuk, stuk, puk, puk... – a może to pukał zbliżający się drewniany kikut nogi?

- Do jasnej cholery, co ty właściwie robisz, Dierick?Tommy, właściciel „Bukanerskiej Doli” nie był dla niego łaskawy. Miał ochrypły głos. Gardło przepalone od nieskończonej ilości rumu, jaka się przez nie przetoczyła w całym jego życiu.

Chłopak chwycił mocniej szmatę na kiju i z mozołem zaczął wycierać naniesione błoto. Praca na statku różniła się we wszystkim od pracy w tej zachlanej dziurze. A to musiał sprzątać czyjeś rzygowiny, a to ktoś się zeszczał pod stołem, a to pobił do krwi. Nie wspominając o hektolitrach rozlanego i zaschniętego rumu, który kleił się wszystkim do rękawów.

Dierick miał już od tego wysuszone dłonie. Brud pod paznokciami palił. Pech chciał, że jeszcze dziś uciekła jakaś wredna małpa i zabawiała się z nie mniej wredną papugą. Przedmioty upadały, tak jakby wszystkie ściągane nieznaną siłą, wprost na jego głowę.

- Ałć! Pinky, złaź natychmiast z tej lampy! – małpa zareagowała jak to przystało na wychowaną małpę i pokazała mu jęzor, wybałuszając przy tym wielkie oczy.
- Do stu czortów! Stul pysk głupi ptaku! – właściciel cisnął w papugę jakimś glinianym garnkiem a Dierick zakrył głowę, mrużąc oczy.

Wszyscy śpiewali w rytm zapodanej piosenki.

Wtem drzwi do speluny otworzyły się i z impetem przywaliły Diericka w głowę. Ten, co wchodził, nawet się tym nie przejął. Chłopak upadł na kolana i wyjrzał zza drzwi. Już to przerabiał nie raz, nie dwa. Takie wejście miały najgorsze szuje w Tortudze. Sala zamarła. Pierwsze co zobaczył Dierick, to ciężkie okute buty z cholewkami, stawiane pewnie na dopiero co zmytej podłodze. Spod obcasa wypadła gruda błota. Chłopak się skrzywił i spojrzał klnąc pod nosem ku górze.

- Jack Lee Huggins? – wymamrotał jak zahipnotyzowany. Serce podskoczyło do gardła. To musiał być on! Poznał po kapeluszu...

„Jack! Jack! Szalony Jack!” – wrzeszczała papuga, wychwytując z tłumu szepty. Dierick podniósł z podłogi kawał rozbitego dzbanka i rzucił w jej kierunku. Nic to nie dało.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie tak jak przypuszczał Dierick. Odliczał wesoło:

- Pierwszy zgon... drugi zgon... szmata w dłoń! – i ochoczo zbliżył się do stolika Kapitana Lee. Uśmiech od ucha do ucha nie znikał z jego rumianych polików. Przyglądał się mu i gapił jak na wydarzenie dnia. Kto wie? Może to było wydarzenie roku? Wielki Kapitan Lee wrócił z zza światów by rozłupać jeszcze jeden skarb!

Ukląkł, wycierając czerwoną maź i wtedy właśnie wpadł na genialny pomysł! Wspomnienie wyprawy statkiem rozgrzało go jeszcze bardziej. Kapitan szuka załogi. A gdyby tak on... i Jack Lee Huggins .... na tym samym statku?

Wtedy jakaś gruba, obleśna i owłosiona ręka pirata, pochwyciła chłopca wprost z podłogi i posadziła sobie na kolana. Dierick zapiszczał jak baba.

- Piszczysz jak moja mała Marietta. Tak samo wypinała tyłek, jak sprzątała chatę. No choćże tu, mały i daj całusa! – stary wydął usta a Dierick poczuł, że robi mu się niedobrze. Zamachnął się brudną szmatą, która w jednej chwili wylądowała pijaczynie na twarzy, zostawiając czerwony ślad. Uścisk zelżał i chłopak mógł się wyrwać. Staremu wcale nie przeszła ochota, był jeszcze bardziej podjarany. Sięgnął po szklanicę z rumem, przechylił do dna, postawił i zasnął.

Dierick poprawił chustę na włosach i fartuch, otrzepał się i jak gdyby nigdy nic, wrócił do rozmyślania o statku i wyprawie na wyspę duchów. Długo to jednak nie trwało, bo zainteresowanie wyprawą Kapitana rosło i nagle Dierick przestraszył się, że zabraknie dla niego miejsca.

Padł więc na kolana przy Szalonym Jacku i przywarł do jego buta błagając.
- Panie Kapitanie, proszę, weź i mnie. Nazywam się Dierick Abraham Portugues. Od trzech lat pływam na statku. Umiem sporo, przekonasz się. Sprzątam, czyszczę. Pracuje ciężko, jak wół. Nie będziesz się mnie wstydził, zobaczysz!
 

Ostatnio edytowane przez Shathra : 11-03-2009 o 16:44.
Shathra jest offline  
Stary 12-03-2009, 20:11   #6
 
Discordia's Avatar
 
Reputacja: 1 Discordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodze


„Szalona” Grace Lambert i Etienne de Sept Tours

Tortuga, tawerna „Bukanierska dola”



- Właśnie zostałem piratem – powiedział sobie Etienne nieco melancholijnie. – Nie uczciwym korsarzem, czy najemnym bandytą, ale piratem! A to wszystko przez nią! Miało być tak normalnie, ech, chyba straciłem kompletnie węch. Ot, kupiłbym tego niewolnika, ona zapłaciłaby mi, a potem ... - potem zaczynał popuszczać wodze fantazji, do której zdecydowanie przyczyniało się te kilkanaście godzin, które razem spędzili w beczce, siłą rzeczy, cały czas do siebie się przytulając, obejmując, ocierając ... Chrzanić! Jeżeli piracenie było ceną za takie chwile, gotów był ją zapłacić. Zresztą, póki co, Anglicy i Francuzi nic do niego nie mieli, a Hiszpanie także ścigali go co najwyżej za niepewny współudział. Natomiast Holendrzy, no cóż, znowu prowadzili wojnę z Francją i Anglią. Wprawdzie oficerem La Royale Marine przestał być już ładne lata temu, ale jako korsarz i najemnik, tak się składało, walczył także głównie z Holendrami i, sprzymierzonymi z Niderlandami, państewkami włoskimi.
Nie wiedział, czy wieści o zniszczeniu „Fancy” bardziej wkurzyły Grace, czy przybiły. Niezadowolona była tak czy siak, a z pięknych usteczek wydobywały się słowa bardziej pasujące do obwiesia, niż statecznej kapitan przyzwoitego statku. Inna rzecz, że stateczna to nie była nigdy, a kapitanem już nie, dlatego może właśnie niczym u siebie w domu czuła się w „Bukanierskiej doli”. I tylko dlatego, że ona tu przebywała, Sept Tour także uwalił się na taborecie popijając coś, czego na pewno nie dałoby się nazwać rumem, a słowo szczyny stanowiłoby komplement. Etienne był marynarzem, żołnierzem, korsarzem, ale jego żywiołem nie było bynajmniej przesiadywanie w knajpach wśród zapijaczonych brudasów i innych wykolejeńców od siedmiu boleści.

Grace skończyła bajerować barmana i właśnie wracała z butelką rumu do stolika. Przy okazji wydębienia darmowej flaszki, zbierała informacje. To nie była pierwsza knajpa, w której spędziła dziś trochę czasu. W każdej jednak dało się znaleźć kogoś, kto słyszał coś o Granmoncie lub „Fancy”. Z zebranych plotek jasno wynikało, że Louis opuścił Karaiby. Lambert nie dziwiła się. Palił mu się grunt pod nogami za ukatrupienie Gubernatora Kolumbii, więc wolał się wycofać. Większe emocje wzbudziła wieść o zatopieniu jej slupa. „Fancy” zatonęła podziurawiona hiszpańskimi kulami. Grace była wściekła. Trochę na siebie, że dała się tak łatwo zrobić. Ale jakie miała inne wyjście? Głównie jednak wkurzała się na swoją byłą załogę. Ani Murphy ani Casias nie byli dobrymi żeglarzami i niezbyt dobrze znali się na dowodzeniu. A ponieważ lepszych w tym fachu buntowników kazała stracić, nie było wielkiej nadziei, że slup przetrzyma do końca tygodnia. Dlatego Grace zżymała się na myśl o zaprzepaszczonej możliwości podróżowania własnym statkiem. Zwłaszcza jeśli w perspektywie było gnieżdżenie się pod pokładem na śmierdzącym hamaku w jednej Sali z piętnastoma innymi ludźmi. Równie, jeśli nie bardziej, śmierdzącymi jak hamak.
Lambert zmarszczyła nos rozglądając się dookoła. Wszędzie to samo. Zapijaczone mordy brodatych marynarzy, roześmiane twarze karczemnych dziewek, znudzony barman bardziej zainteresowany zaglądaniem do kieliszka niż gośćmi. Grace miała już dość tawern. Marzyło jej się morze, ale nie była jeszcze tak zdesperowana, aby zaciągać się u kogokolwiek. Większość proponowanych zaciągów skończyła by się w najlepszym razie pływaniem w morzu, a w najgorszym stryczkiem. Śmierć od kuli wcale nie była taką złą, jak mogło się wydawać. Grace nie życzyła sobie powtórki z rozrywek hiszpańskiego aresztu.

Usiadła przed Etiennem i spojrzała na niego uważnie. Nie wyglądał źle. Jeśli się dobrze przyjrzeć to nawet nieźle, chociaż i jemu dało się już nieco we znaki przesiadywanie w knajpach. Podniosła butelkę i nalała do kubków.
- Pij, nastrój ci się poprawi.- I pociągnęła zdrowy łyk.
- Tfu! Śmierdzi jak beczka zgniłych śledzi – zawyrokował spluwając na posypana trocinami podłogę. Grace skrzywiła się, ale nie odpowiedziała.
Fakt, śmierdziało. Ten paskudny zapach niemytych nóg, przepoconych ubrań połączony ze słoną wonią morza, taniej whisky i zepsutego bekonu tworzył mieszankę przyprawiającą niemalże o mdłości. Lecz Grace twierdziła, że właśnie w tawernach mają szansę na jakiś sensowny zaciąg i, jak mniemał, odzyskanie statku. Nie był pewny, ale sądził, że po tej pięknej główce spokojnie mogły chodzić pomysły w stylu zaokrętowania się gdzieś, wywołania buntu, a potem przejęcia dowodzenia. Kilku kapitanów zresztą poszukiwało załóg, ale Grace odrzucała oferty. Widocznie statki tego typu średnio ją interesowały. Jego za to tak! Byłby szczęśliwy, gdyby wreszcie się dostali na jakąś koślawą łajbę, żeby wreszcie mógł poczuć pod sobą deski pokładu i znowu posmakować słonego oddechu morskiej bryzy o poranku, kiedy to poranny wietrzyk wypełnia żagle. Morze stanowiło dla niego coś absolutnie niezbędnego. Och, nie traktował tego jak nałogu i na lądzie także czuł się dobrze, ale traktował przestrzeń wód niczym koneser wytworne wino. Uwielbiał je, znał się na nim i po prostu musiał od czasu do czasu kosztować.
Tymczasem w „Bukanierskiej doli” trwała zabawa pełną gębą. Ktoś chlał, inny podśpiewywał ochrypłym głosem song o rozwiązłych dziewkach z Hiszpanii, a jeszcze kolejny, zapity w sztok gruby majtek wtórował. Obydwaj pogwizdywali przy tym od czasu do czasu i nie przejmując się, że fałszują, rżnęli ostro na jakichś mandolinach sprzed potopu.

YouTube - Porter and Stout- Spanish ladies

Nie lubił, naprawdę nie lubił takich podłych knajp, ale nawet jemu zaczęła się udzielać szalona atmosfera prostej żeglarskiej przyjemności. Popić rumu, zatańczyć, zabawić się z jakąś chętną dziwką za małe pieniądze. Póki grosiwa starczyło … potem zaś znowu na pokład i znowu w rejs, gdzie świszczą wokół kule, a sztormy rzucają statkami niczym małe dziecko bawełnianymi pakułami. Tymczasem siedzieli jednak w tawernie i oglądali cały raban oraz nagłe milczenie, kiedy do środka wszedł Jack Lee Huggins, nazywany Szalonym Jackiem. Zresztą słusznie, jak pokazały następne minuty.
Etienne nie lubił durniów, którzy popisywali się własną bezwzględnością i postępowali na zasadzie „co to nie ja”. Ponadto Lee szukał skarbów, a Etienne miał ten cały koncept głęboko gdzieś. Dziwne miejsca są pełne pozostałości po wariatach szukających Eldorado. "El hombre dorado" czyli "człowiek olśniony złotem", Sept Tour słyszał o takich osobnikach. Nikt żadnego skarbu nie znalazł, a wielu przypłaciło to głową. Natomiast prawdziwe fortuny zdobywali ci, co żerowali na tych przepojonych fantastycznymi wizjami naiwniakach. Jack wydał mu się fanatykiem i chorym na nienawiść gnojkiem, który na podobieństwo huraganu rozwala wszystko, co stoi mu na drodze nawet, jeżeli mógłby to zignorować. Rozwala … bo tak!
Takich ludzi rzadko się spotyka. Są silni, bardzo silni ... dopóki nie natrafią na jakąś kulę lub szpadę. Stal czy ołów zawsze wygrywa nawet z najtwardszym ciałem i przepojonymi nienawiścią oczyma. Najgłupsze bywało zaś to, iż wcale nie załatwiali ich jacyś twardziele, tylko właśnie tchórzliwi, zastraszeni ludzie, którzy nigdy nie odważyliby się zaatakować, gdyby nie doprowadzono ich do takiej desperacji. Przypuszczał, że Lee także tak skończy. Etienne mógł naprawdę powiedzieć coś na ten temat. Od kiedy ojciec Gires uleczył rany na jego duszy i umyśle, dostrzegał, jak wiele razy wcześniej tylko ciut ciut brakowało mu do przekroczenia ostatecznej granicy. Zachowywał się tak samo jak Lee, myślał z tą samą okrutną obojętnością i lękał się samej myśli, iż taki stan mógł powrócić.

Grace, rozwalona na taborecie, z obojętnością patrzyła na zabawę w karczmie. Nic jej tu już nie trzymało. Wypiją tą butelkę i pójdą do następnej knajpy. Spojrzała na drzwi w tym samym momencie, gdy przeszedł przez nie stary pirat. Prawie natychmiast na sali zaległa cisza i zaczęły rozlegać się szmery. Lambert posłyszała, że mężczyzna jest określany mianem Jacka Hugginsa. Z ciekawością przyjrzała się człowiekowi, o którym słyszała większość bywalców tawern na wyspie. Właściwie, to większość piratów co tam kiedyś usłyszała o Szalonym Jacku. Dlatego teraz z niekłamanym zainteresowaniem weryfikowała plotki i swoje wyobrażenia. Louis wspominał kiedyś, że się z nim zetknął w początkach swojej kariery. Ale mówił wiele rzeczy, z który większość okazywała się wierutnym kłamstwem, więc i tu mógł łgać.
Grace z nieprzyjemnym zgrzytem skonstatowała, że Huggins rzeczywiście miał coś z szaleńca. Brawura, odwaga owszem, na morzu. Ale w knajpie prezentował raczej nienawiść, drażliwość i brak opanowania. Na pewno nie przysparzało mu to popularności. Szczerze mówiąc była zdziwiona jego zachowaniem. Doświadczony kapitan nie zachowuje się jak urażony na honorze małolat. Można to było rozwiązać inaczej. Chociaż wyszłoby to dłużej i wymagało więcej zachodu. Jednak z drugiej strony, „Szalony Jack” miał pełne prawo wpaść w złość. I wyładował ją w jedyny znany sobie sposób.
Jednak mimo wszystko Grace nie wstawała. Huggins może i szukał załogi, ale Lambert nie chciała być pierwsza w kolejce. Nie spieszyło jej się znowu aż tak bardzo. W końcu „Szalony Jack” był nieco szalony i zdawał się żyć marzeniami.
Ale Grace także nimi żyła, przywiązana myślą do pewnego Chińczyka i skarbu kapitana Kidda.

Etienne nie przypuszczał, że będzie takich szaleńców więcej w tawernie ... przynajmniej dopóki jakiś Murzyn nie zaczął się popisywać swoim przepakowaniem. Mógł, oczywiście, inaczej, ale wybrał najbardziej krwawy oraz bezsensowny sposób. Mięśnie miał nieliche, tylko albo była to jedyna jego zaleta, albo inne starannie ukrywał. Niemniej, pasował do kapitana. Mieli chyba bardzo zbliżoną postawę wobec rzeczywistości. Kiedy stała przed nimi niewielka ściana, lepiej było ją rozwalić łbem, choćby obejść było szybciej, taniej i wygodniej. Ale trudno było zaprzeczyć, że kogoś takiego lepiej było mieć po własnej stronie, niżeli wśród wrogów, a najlepiej było w ogóle trzymać się z daleka.
Grace oglądała przedstawienie z mieszaniną zniesmaczenia i znudzenia na twarzy. Krew tam się lała i latały ochłapy a wielki murzyn miał najwyraźniej ochotę na więcej. Pociągnęła łuk rumu i dolała Etiennowi, który upił bezwiednie. Uśmiechnęła się pod nosem.
Koło stolika Lee wybuchło małe zamieszanie. Jakiś chłopak chyba wycierał mu buty własną koszulą, łasząc się do nóg pirata jak podwórzowy kundel. Grace generalnie miała gdzieś, co się z nim stanie, ale widok twarzy Sept Toursa podpowiedział jej, że francuz posiada jeszcze jakieś ludzkie odruchy. Przymknęła oczy i cicho zaklęła pod nosem. „Co ja robię? Myślała. Na cholerę mi to?” Wstała energicznie opróżniając kubek. Nie patrząc na nikogo postawiła go na stole i ruszyła w kierunku Hugginsa.
- Cóż… – mruknęła do siebie tonem wyjaśnienia- …raz się żyje.
Wiedziała jednak, że wyjaśnień będzie szukał u niej Sept Tours.
Etiennowi aż żal zrobiło się młodego chłopaka, który obijany, a kto wie, czy nie czasem gwałcony przez rozochoconych bywalców tawerny, uznał, że Szalony Jack stanowi mniejsze nieszczęście niż pobyt tutaj. Ale chłopak to chłopak. On, powiedział sobie Entienne, przecież nigdy nie poszedłby jego śladem. Z wariatami najlepiej na odległość! On nigdy by ... z niedowierzaniem nagle poczuł, że nogi same go podnoszą ze stołka i za Grace kieruje się do stolika kapitana.
- Chyba mi odbiło – ocenił samokrytycznie swoją dziwaczną decyzję.
 
__________________
Discordia (łac. niezgoda) - bogini zamętu, niezgody i chaosu.

P.S. Ja tylko wykonuję swój zawód. Di.

Ostatnio edytowane przez Discordia : 21-03-2009 o 21:16.
Discordia jest offline  
Stary 15-03-2009, 03:28   #7
Nansze
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
An poczuła delikatne ciepło na swojej twarzy. Otworzyła oczy.
-To już ranek? – Spojrzała przez okno na słońce, które było już dość wysoko. Zakryła twarz dłońmi i wciągnęła powietrze. Przetarła oczy. Spojrzała w bok.
-Ja już nie piję!- Burknęła pod nosem. Gdy zobaczyła koło swojego boku śpiącego młodego mężczyznę. Podniosła się z łóżka. Usiadła na brzegu w stronę okna. Była naga. Jej smukła talia wraz z kształtnymi biodrami i jędrnymi piersiami rysowała zarys sylwetki „zdrowej” kobiety. Jej długie czarne włosy delikatnie opadały na uda. Przeciągnęła się leniwie ziewając. W małym pokoju gdzie znajdowało się jedynie łóżko, szybko odnalazła swoja suknie, spodnie, koszule, gorset … Gdy przerzuciła czarny płaszcz z kapturem przez ramię, wyszła.
-łaaaa ale jestem głodna- Jej brzuch solidnie domagał się strawy. Weszła do pierwszej lepszej speluny. Bród, syf, pot, proch mieszanka dość subtelnie wżerała się w nos. An uśmiechnęła się pod nosem, a jej oczy zabłysnęły wesoło i dziarskim krokiem ruszyła do wolnego stolika w rogu pomieszczenia.
-Kiedy rum zaszumi w głowie…- Nuciła pod nosem piosenkę jedząc czerstwy chleb, popijając rumem.
-Kac morderca, nie ma serca- Wyciągnęła się leniwie gdy skończyła konsumpcję. Zza szklanicą z „darem bogów” lustrowała otoczenie swoim kocim wzrokiem. Gdyby miała ogon na pewno zaczęła by nim lekko poruszać w subtelny koci sposób. Tą sielankę przerwało wejście Jack’a Lee Huggins’a.
-Łuu…ten to ma wejście- Uśmiechnęła się pod nosem i wzięła kolejny łyk rumu. W sumie An nie obchodziło nic prócz napełnienia swojego żołądka i jakiś ewentualnych korzyści. Jej uszy wychwyciły magiczne zdanie.
-Podobno szukasz załogi?- Jej oczy zwróciły się ku Hugginsowi, który zabił gościa, co złotą regułkę wypowiedział.
-No to pięknie- An teraz zaczęła spoglądać na sytuację z iście lisim zacięciem.
Czarny gość bawiący się w dentystę. Jakiś młody, rzucający się do butów Jack’a.
-Hmmm…- Jej wyimaginowany ogon nerwowo drgnął. Założyła płaszcz na ramię. Poprawiła wysokie buty i rękoma poprawiła włosy by stały się wizualnie bardziej puszyste. Na jej twarzy pojawił się uśmiech rozważnej kotki. Ruszyła w stronę Jack’a. Przechwyciła kolejkę dla Huggins’a od barmana. Poprawiła gorset. Usiadła koło Jack’a stawiając przed nim kufel trunku.
-Jesteś Jack szalony.-Podparła łokciem głowę i szeroko się uśmiechnęła najsympatyczniej jak tylko potrafiła.
-A któż nie jest? – Zaczęła się śmiać. Jej dotąd sympatyczne oczy, spoważniały.
-Sam nie podołasz. Potrzebujesz załogi. Załogi szalonej. Jak Ty sam.- Uśmiech po raz kolejny zagościł na jej ślicznej twarzy.
-Możesz mnie zabić – Spojrzała zalotnie.
-Ale co to da? Kolejnego trupa do sprzątnięcia – Odgarnęła czarne włosy z gołego ramienia.
-Chcę przyłączyć się do Ciebie. Mogę się przydać - Uśmiechnęła się złowieszczo.
-Kontakty międzyludzkie. To moja główna specjalność- Spojrzała poważnie w oczy szaleńca.
-Mam pewne istotne dyplomatyczne umiejętności, które przydają się zawsze na każdych deskach morskich łajb i poza.- Oparła się plecami o oparcie krzesła. Zarzuciła nogę na nogę.
- W sumie fechtunek i walka wręcz nie jest mi wcale obca.- Skrzyżowała ręce na piersi.
- Masz w tym momencie … w sumie dwa racjonale wyjścia. Albo mnie zabijesz, bądź odmówisz. – Zaczęła się śmiać.
-Zabicie równa się z odmową – Dalej się śmiała.
-Bądź przyjmiesz pod swoje szalone skrzydła na łajbę po niebezpieczny chleb. Mogę być "dyplomatycznym" przedstawicielem. – Zaśmiała się po raz wtóry.
-To jak będzie? – Uśmiechnęła się figlarnie i bardzo radośnie. Jakby pozytywnie rozpromieniała jej twarz.
- Dentystę już masz - Spojrzała ciekawie na ciemnoskórego jegomościa.
 

Ostatnio edytowane przez Nansze : 15-03-2009 o 03:30.
 
Stary 16-03-2009, 18:57   #8
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu


Światło. Pełno światła. W słoneczny dzień, stojąc w pomieszczeniu z ogromnymi okiennicami przed największym lustrem na Tortudze intensywność promieni słonecznych nie była niczym dziwnym. Dziwne było natomiast lustro. Nawet nie fakt jego wielkości. Chodziło przede wszystkim o jego stan. Z pewnością było to jedyne tak duże lustro na tej wyspie, które było polerowane – i to niemal codziennie. Chociaż na statkach higiena i porządek były raczej sprawami drugorzędnymi, to chociaż w swojej rezydencji Johnatan chciał przestrzegać ich zasad. Lubił porządek.

Nieskazitelnie białą koszula należała zapewne do któregoś z kapitanów angielskich statków, które padły łupem piratów. To nie było tak naprawdę istotne. Nawet teraz, gdy mniej statków padało pod pirackimi ostrzami i armatami, Nibblins nie mógł narzekać na brak odpowiednio luksusowych towarów. Po każdym napadzie na swej werandzie bądź, w przypadku gości ważniejszych, w urokliwym saloniku, gościł naprawdę wielu piratów. Zwykłych majtków, kanonierów i kapitanów. Obie strony czerpały korzyści z tych transakcji – w końcu był jedynym, który płacił za białe koszule, eleganckie stroje, szykowne buty i meble, których zdobienia często nawet utrudniały ich użytek. Dla większości mieszkańców Tortugi te akcesoria były po prostu niepraktyczne, zbyt duże, niewygodne, ciężkie w utrzymaniu. A tak mogli dostać za to naprawdę niezłe pieniądze.

Pomagając sobie przedmiotem podobnym do szydełka, założył złote zapinki do mankietów z małymi szmaragdami. Prezent od jednego z kapitanów, wyraz wdzięczności za udostępnienie paru urządzeń nawigacyjnych. Ponoć się przydały. Jeżeli ktoś tylko umiał je obsługiwać, zawsze się przydawały.

Starannie przewiązana szkarłatna szarfa dopełniła jego wizerunku. Przeczesał jeszcze włosy, poprawił czarne, lśniące buty i naciągnął mocniej czarną rękawicę, której chyba nigdy nie zdejmował z prawej dłoni. Był gotowy do wyjścia. Spojrzał na szczerozłoty kieszonkowy zegarek, który podarował mu jeszcze jego ojciec. Cóż, miał jeszcze trochę czasu.

Powolnym krokiem zszedł do oranżerii, a przynajmniej do miejsca, które nią się stanie, gdy uda mu się znaleźć kogoś, kto sprowadzi tu dla niego odpowiednią ilość szkła. Był to już jeden z ostatnich elementów dworku nawigatora, który zdawał się być dla niego azylem, ostoją, pamiątką po Anglii, z której pochodził i której przez lata służył, także na morzu. Z dezaprobatą spojrzał na stolik, na którego poprzedniej nocy zostawił szkice kolejnego mechanizmu nawigacyjnego. Był bardzo zmęczony, fakt, ale to nie tłumaczy nieporządku…

- Kawy? – spytała Inga, stara służąca, którą przywieźli tu kiedyś piraci.

-Nie, dziękuję. Na takie przyjemności nie mam czasu. – odparł Anglik, napełniając kieliszek winem pozostawionym na stoliku na noc. A potem, zgłębiając bukiet aromatów trunku i wpatrując się w ogrody własnej rezydencji, jedyne tak wielkie plantacje roślin niesłużących do otrzymywania z nich alkoholu na całej wyspie, Johnatan postanowił poczekać na właściwą godzinę.

***
Z trikornem na głowie, angielską szablą przy pasie (by podkreślić szlachectwo) i z pistoletem po drugiej stronie (dla bezpieczeństwa) podróżował lektyką przez ulice wyspy. Nie było to tak luksusowe, jak chciałby tego Nibblins, lecz powóz bądź kareta na Tortudze wciąż były czymś niespotykanym, a podróż na dwukółce pełnej siana z pewnością nie należała do jego marzeń. Poza tym, czarnoskórzy biedacy z radością potrafili nieś jego szlacheckie ciało przez wiele godzin w zamian za wynagrodzenie tak niskie, że aż nieprzyzwoite.

Zza zasłonki tej stylizowanej na arabską, więc zapewne zdobytej ze statku hiszpańskiego, lektyki spoglądał na ludzkie twarze. Zmęczone, pijane, pełne okrucieństwa, pożądania, czasem głupoty. Straszne, dla niego obrzydliwe, prostackie twarze. Wśród nich wyławiał też te szlachetniejsze, te godne jego spojrzenia, lecz było ich tak zadziwiająco mało… Patrzono na niego z gniewem, zawiścią, ale nikt nie podszedł do niego, nikt nie chciał pozbawić go życia. Tolerowali go. Musieli. Był im w końcu potrzebny.

- Panie, jesteśmy… - odezwał się jeden z murzynów. Nibblins bez pośpiechu opuścił „pojazd” i powolnym krokiem udał się do wnętrza tawerny, po drodze rzucając niewolnikom monetę. „Niech mają”, pomyślał, a w jego nozdrza uderzył mocny, wyraźny zapach „Bukanerskiej doli”. Tak, ta tawerna bez wątpienia miała swój własny, niepowtarzalny smród. Cóż jednak począć, gdy swego „przyjaciela” mógł spotkać jedynie w tym miejscu?

Wszedł do środka. Zdziwione wyrazy twarzy, liczne szepty Nibblins!? Co on tu robi…?”, pełne drwiny komentarze („No proszę, szlachetka nas odwiedził!”). Ciszę, którą spowodowało jego wejście, po chwili przerwał okrzyk jednej z dziewek karczemnych:

- Whiskey podać!?

- A macie? – spytał zdziwiony Johnatan. Mało gdzie można tu było dostać ten brytyjski trunek.

- A mamy! Pełny kufel?

- Szklankę. Tylko czystą, proszę. – z delikatnym uśmiechem zwrócił uwagę nawigator. A potem jego wzrok trafił na starego znajomego. Tego, który zmusił go do przybycia do tej speluny, od którego wczorajszego wieczora otrzymał wiadomość, określoną jako „PILNE JAK JASNY CHUJ”. Znajomy, któremu wprawdzie mógł odmówić, ale po co…?

- Jack, miło cię zobaczyć! – powitał kapitana Nibblins, podając mu swą dłoń w rękawicy – Miałeś mi dziś o czymś opowiedzieć. Zresztą, jeśli wzrok mnie nie myli, nie tylko mnie. – z uśmiechem zakończył niemłody już Anglik, spoglądając przy tym na pozostałych zgromadzonych przy stole.
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.
Kutak jest offline  
Stary 01-04-2009, 21:30   #9
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację


Jack Lee Huggins spojrzał po kolei po wszystkich zebranych wokół jego stołu. Przenosił po kolei wzrok na przybywających ochotników. Każdego mierzył dokładnie i oceniał wzrokiem… Zebrała się spora grupka… różne charaktery… różne profesje… pochodzenia….zbieranina najrozmaitszych indywiduów.

- Skoro tu przyszliście, to znaczy, że nie uważacie, że jestem szalony? Jak ten nieszczęśnik przed chwilą? A może sami jesteście szaleni? I dlatego przyszliście do mnie? Hahaha – perlisty śmiech szypra przebił się przez karczemny gwar. Spojrzeliście na niego zdziwieni, ale ten nie zwracał na was uwagi… zbyt był rozbawiony swoim żartem.

Po chwili umilkł, a jego śmiech został ucięty, jakby niewidzialnym nożem. Na jego twarzy zagościł wyraz powagi i zamyślenia.

- To nie będzie łatwa wyprawa… przemierzymy spory kawałek fal… sztormy będą nami miotać i tak dalej bla bla…. Znaczy jesteście zdecydowani? Mam nadzieję, że Ty Nibblins nie stchórzysz? Twoje umiejętności będą przydatne…

Kapitan wyjął z mieszka przy pasie, skądinąd nieco pustego, kilka szylingów i rzucił na brudny blat stołu tawernianego. – Idziemy do portu, pokaże wam mój statek, postrach mórz i dumę kapitana – „Alezję”. Ostatnio nieco jej blask przygasł, ale niedługo zostanie przywrócony. Chodźcie poznam was z resztą załogi.

- A ty –rzucił Portuguesowi kilka szylingów – przynieś no mi butelczynę rumu jeszcze, ale chyżo!!!

*****

Wędrówka przez kręte i ciemne uliczki Tortugi po zmroku nie była najbezpieczniejszą rozrywką i nie przypominała bynajmniej spacerku przy świetle księżyca. Nocą to miasto tętniło życiem, hulankami, pijatykami, bijatykami i innymi rozrywkami. Jednak wasza dość liczna grupa, do tego całkiem nieźle uzbrojona wzbudzała respekt i nikt was nie zaczepił aż do samego portu. Po drodze Jack pociągał obficie z zakupionej przez Portugesa butelczyny i od czasu do czasu zagadywał niektórych z nowo zaciągniętej załogi.

W porcie zacumowanych było kilka dużych jednostek i paręnaście pomniejszych stateczków, na prymitywnych pirogach i czółnach kończąc. W samym porcie panowała o dziwo cisza, jedynymi dźwiękami był szum wiatru między takielunkami, zwiniętymi żaglami i masztami, oraz skrzypienie desek pomostu. Na każdym statku wystawione były wachty, nigdy cała załoga nie schodziła na ląd by pić i uczestniczyć w ogólnej rozpuście… zawsze ktoś pilnował statku, narzędzia pracy każdego pirata…

*****

Statek Jacka, był naprawdę okazały… smukły i dobrze uzbrojony szkuner, prezentował się obiecująco. Żagle i takielunek były nieco poszarpane, a w nadburciach i deskach kadłuba było widać szramy po niedawno odbytej walce, niemniej jednak „Alezja” była pięknym wytworem szkutnictwa.

Szeroki trap poprowadził was na łajbę Higginsa…pokład wydawał się opustoszały, nawet kapitan okrętu był zdziwiony. Wparował na pokład wydzierając się:

- Wyłazić psubraty!!! Pijaki cholerne!!! Statku mieliście pilnować by was sto diabłów na rożnie w otchłani Tartaru smażyło!!!

Nagle otwarło się kilka drzwi… włazów, spośród pakunków poukładanych w sztaple na pokładzie wychynęło kilkanaście postaci, ubranych w najdziwniejsze kombinacje obdartego odzienia, uzbrojeni w kordelasy, krótkie kordy i pistolety. Mordy mieli obrośnięte i ogorzałe od wiatru… jeden z nich wystąpił do przodu, trzymając w rękach naładowany garłacz.

- Jack.. jak miło Cię widzieć Kapitanie – ostatnie słowa wypowiedział z pogardą. – O przepraszam były kapitanie…przejmujemy statek… mamy dość twoich obietnic bez pokrycia i narażania skóry… oddawaj mapę i szykuj się na spotkanie z Wszechmogącym!!!

- Binns? Co ty do kurwy nędzy robisz? Szaleju się nażarłeś? To mój statek i moja załoga!!!

- Poprawka Jack, to był twój statek, a twoja lojalna załoga siedzi związana w łyka w ładowniach… niebawem Ty do nich dołączysz i twoi nowi towarzysze też!!! Chłopcy brać ich!!!
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 02-04-2009 o 17:46.
merill jest offline  
Stary 06-04-2009, 21:37   #10
 
Discordia's Avatar
 
Reputacja: 1 Discordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodzeDiscordia jest na bardzo dobrej drodze


"Szalona" Grace Lambert i Etienne de Sept Tours

Grace obróciła głowę w stronę pierwszego z brzegu brodatego mężczyzny, który na krótki moment przykuł całą jej uwagę.

http://smhill.net/media/images/image...the_pirate.png

Jej własna broń natychmiast znalazła się w ręku, ale zanim zdążyła wejść w zwarcie usłyszała głośne pytanie Etienne:
- Ile rumb ma kąt prosty?
- Pierdol się! – Odpowiedział uprzejmie pirat wznosząc zbrojoną w toporek dłoń do ciosu.
- Zła odpowiedź – skwitował nawigator naciskając spust. Kula wystrzelona z dwóch metrów przebiła ozdobioną piszczelami chustkę, a potem ... Etienne nie patrzył, co było potem. Z takiej odległości trafiłby nawet zapijaczony jedenastolatek po ostrym pieprzeniu chorej na syfa dziwki.

- Dzięki – usłyszał roześmiany głos dziewczyny, która brała na siebie następnego. Starła się na ostrza z chudym lecz wysokim dryblasem, mającym gębę, którą mógłby zaprezentować na wystawie małpich twarzy. Wystająca szczęka, spłaszczony nos, pewnie zmiażdżony kiedyś oraz uśmiech godny goryla, któremu z mięsistych warg kapie ślina.
- Ha!– krzyknął rzucając się na Grace, niczym jastrząb na gołębicę. To porównanie nasunęło się samo i po prostu nie mógł oderwać przez kolejną sekundę wzroku od walczących, gdzie szybkość i zwinność piratki szły o lepsze z brutalną siłą goryla. Niechętnie bo niechętnie, gdyż jednak był konserwatystą, jeżeli chodzi o podział strojów według płci, przyznawał, że dobrze wygląda w męskim, uwypuklonym tu i ówdzie, kostiumie.

Lambert zwijała się jak w ukropie. Spokojne parady przeplatały się ze spontanicznymi pchnięciami. Dziewczyna dwoiła się i troiła umykając spod ostrza przeciwnika. Piruety, drobne kroczki i bezczelny wyraz oczu dodawały jej przewagę na lekko kołyszącym się pokładzie. Jej przeciwnik był potężnym mężczyzną. Zaskoczenie spowalniało jego ruchy, a ruchliwa jak iskierka Szalona Grace tańczyła dookoła niego na palcach. Bała się, że przy coraz częstszych paradach ostrzem szabli w końcu zdrętwieje jej ręka. Musiała ponadto uważać na innych, lecz z kolei jej pleców pilnował Etienne. Raczej blokował niż atakował, lecz jak nadarzyła się okazja ... Zachodzący z boku na dziewczynę łysol z nożem nie zauważył wyciągniętej nogi nawigatora i zahaczył o but, wywalając się na mokre od krwi dechy pokładu. Eugene przypuszczał, że był co najmniej oszołomiony i z zadowolenia uśmiechnął się do siebie. To kosztowało go chwilę. Chwilę niepotrzebnej zwłoki.

Ten kawałek zwłoki okazał się kosztowny. Bowiem zza beczki wyskoczył jeszcze kolejny i chociaż Etienne zdążył zastawić się szpadą, to siła uderzenia popchnęła go do tyłu, gdzie ... był otwarty luk do ładowni. Sparował jeszcze jedno uderzenie, pod wpływem którego zdrętwiała mu ręka i chwiejąc się na stopniu próbował, gdy po raz kolejny klingi się zbliżyły, schwycić wolną ręką przeciwnika za kołnierz. Powiodło się częściowo. Złapał, pociągnął, ale zamiast dzięki temu odzyskać równowagę, obydwaj przechylili się jeszcze bardziej i w mocarnym uścisku polecili pod pokład na jakieś worki.

Grace jakimś fragmentem umysłu zarejestrowała jakiś hałas dobiegający z tyłu i brak szpady Sept Toursa przy swoich plecach. Jednak nie miała czasu zareagować. Jej przeciwnik stopniowo zaczął odzyskiwać chwilowo utracony rezon. Ciosy stawały się coraz brutalniejsze i coraz bardziej precyzyjne. Dziewczyna teraz przemyśliwała, jak pozbyć się oprycha na dobre.

Ból. Ból. Ból. Wypuszczona szpada z ręki, uderzenia w plecy, nogi i ręce, które wydawały się je wręcz łamać i zaciekłe spojrzenie przeciwnika, który wprawdzie także wypuścił ostrze z ręki, jednak próbował się dorwać do szyi barona.
- Auu! – Wyrwało się Etienne, kiedy wpadli najpierw na worki, a potem walnęli o ścianę. Bolało! Bolało!! Bolało!
- "Ale, jak boli, to żyję" – nagle Etienne dostrzegł lepszą stronę całej sytuacji. Tym bardziej, że przeciwnik nie miał tyle szczęścia. Odchylona pod dziwnym kątem głowa wskazywała, że na jednym ze schodków musiał źle trafić. Nawigator chciał odrzucić od siebie oprycha, ale ręce po prostu nie chciały go słuchać. Był jeszcze cokolwiek oszołomiony, gdy nad nim stanął z paskudnym uśmiechem czwarty z drabów. Widocznie kolejny z grupy buntowników.
- „Niech to gęś.” – Przeleciało Etienne przez głowę. Zasadniczo to chciał wymyślić jakiś sposób na wydostanie się z tego bagna. Tyle, że przeciwnik był tuż tuż, a mrowienie poobijanych i przetartych do krwi rąk dopiero powoli przechodziło. Przez półprzytomne oczy patrzył na ciemną sylwetkę pirata, który zbliżając się przysłonił mu lampę oliwną wiszącą na łańcuchu pod sufitem.

- „Etienne, wkurzasz mnie” – skrzywiła się Grace wreszcie mając moment, by zrozumieć, gdzie podział się jej towarzysz, gdy Goryl w potwornym zamieszaniu zajął się kim innym. Dziewczyna jednym susem znalazła się przy luku, skąd odbiła się z całą siła determinacji. Lecąc w powietrzu chwyciła się belki sufitowej, żeby lekko wyhamować pęd i lepiej trafić prosto na plecy schylającego się nad Sept Toursem draba. Trzymana w zębach podczas ekwilibrystyki, a potem znów chwycona w rękę szabla przecięła mu plecy do kości. Krwi specjalnie nie było widać z pozycji Etienna, ale pirat nagle osłabł, nogi się pod nim zatrzęsły i charcząc zwalił się obok swojego towarzysza.

Pirat żył jeszcze, ale leżał ranny i półprzytomny pod ścianą. Jęczał cicho. Raczej nie był groźny, ale dla pewności spuściła mu jeszcze na głowę kosz z arbuzami i przykopała w jaja. Najwyraźniej nie należała do najłagodniejszych kobiet.

- Pa, skarbeńku! – rzuciła mu obojętnie Grace i wyciągnęła do Etienne rękę. Nawigator próbował właśnie wstawać i, kiwając się niczym mieszkaniec dalekich Chin w sklepie z porcelaną, starał się zapanować nad drżeniem ciała. Lambert ujęła jego dłoń i weszła mu pod ramię. Sama była zmęczona, a z góry dobiegały dalej odgłosy starcia. Strzały, szczęki, krzyki. Ale teraz zgryzła własne wargi mówiąc do siebie, że właśnie teraz nie wolno okazać jej słabości. Po drodze pochyliła się po wypuszczoną przy drabince na górę szpadę wkładając do pochwy Enienne. To samo zrobiła ze swoją bronią.

Etienne dochodził do siebie, ale było pewne, że jeszcze przez chwilę nie będzie mógł się skutecznie bronić. Stał już sam, lecz ręce nie chodziły mu gładko, jak wcześniej, chociaż z zadowoleniem stwierdził, że poza ogólnym pokiereszowaniem nie ma nic złamanego ani poważnie skręconego. Grace rozejrzała się szybko i nie czekając na nic skierowała w stronę drabinki. Bolało. W milczeniu spróbowała rozetrzeć sobie urażone miejsca, ale zabolało jeszcze bardziej. Otarcia, siniaki dawały znać o sobie.
- Idziemy na górę – zadecydowała, a jej towarzysz krzywiąc się z bólu skinął głową. Tam dalej wrzała walka.
 
__________________
Discordia (łac. niezgoda) - bogini zamętu, niezgody i chaosu.

P.S. Ja tylko wykonuję swój zawód. Di.
Discordia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172