Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-03-2010, 18:34   #1
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
[Scion] Zaćmienie

Rozdział I: Mgła


Drake Blackwell

Czasy obecne, około 6 nad ranem.

Przebudzenie nie należało do przyjemnych. Wpierw oślepiający blask, który przedarł się przez przyjemny mrok, za nic mając nawet opuszczone powieki. Później ten piach, suchość ust, zmęczenie i dezorientacja. Nie miał pojęcia co się stało, ani gdzie się znajdował. Jego głowa przypominała czarną otchłań, zbyt głęboką by ręce zdolne były sięgnąć tego co spoczywało na dnie. Rozglądał się bezradnie po okolicy, po otaczającej go pustyni i dopiero kiedy całkowicie się odwrócił. Zrozumiał ...


Giza? Egipt? Przecież jeszcze ledwie kilka chwil temu był w Iraku. Właśnie miał wracać z patrolu i właśnie wtedy pamięć zaczęła wracać.

* * *


Hummer mknął przez pokrytą cienką warstwą piachu ulice i chociaż sytuacja dawno stała się już znacznie spokojniejsza. Wewnątrz pojazdu i tak czuło się zdenerwowanie. Ostatnimi czasy działy się dziwne rzeczy. Mieszkańcy opowiadali historie o nieznanych istotach, a w nocy od niespotykanych dźwięków drżeli nawet najtwardsi żołnierze. Zdarzały się też ciała, choć trudno było stwierdzić, że ta mieszanka krwi i organów wewnętrznych, poruszała się kiedyś na dwóch nogach. Wmawianie sobie, że to po prostu przypadkowa mina jakoś nie pomagało.

Wszyscy najchętniej wróciliby prosto do jednostki, ale czekało ich jeszcze sprawdzenie zabudowań, które właśnie znalazły się w zasięgu ich wzroku. Zadanie było banalne, a miejsce bezpieczne. Mimo wszystko nikt nie miał zamiaru pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Już na pewno nie Blackwell. Kiedy tylko samochód się zatrzymał, od razu zaczął szukać sposobu, by odciąć się od pozostałych. Jak zwykle udało mu się bez problemu. Przylgnął plecami do ściany jednego z budynków i wyjrzał za róg. Pusta uliczka wyglądała obiecująco. Nie czekając na zaproszenie, postanowił się w nią zagłębić. Kiedy jednak wykonał pierwszy krok, poczuł uścisk na kostce. Ledwie zdążył spojrzeć w dół, a kolejna para gnijących rąk oplotła jego nogę. Chwilę później dołączyły do niej następne i następne. Próbował szarpać, ale ku swemu zaskoczeniu nie potrafił się wyswobodzić.

- Nic ci nie zrobią chłopcze - głos i dziwny proszek sypiący się wprost na jego głowę sprawił, że od razu spojrzał w górę.

Dostrzegł odzianego w czarny garnitur Afroamerykanina. Ten poprawił tylko tkwiący na jego głowie kapelusz i uśmiechnął się szeroko, prezentując rząd śnieżnobiałych zębów.

- Drake chłopcze, brak ci ostrożności - zarechotał nieprzyjemnie, lecz w ten specyficzny sposób, który pozwalał zrozumieć, że nie ma złych intencji. - Mimo to musisz wyświadczyć mi pewną przysługę.

Zeskoczył w najlepsze z kilkumetrowego budynku i dopiero wtedy dało się dostrzec, że pierwszą młodość ma już zdecydowanie za sobą. Mimo wszystko emanowała od niego witalność o stokroć większa niż ze znacznie młodszych ludzi. Jego prawe oko przykrywała opaska. Wyciągnął rękę i dopiero kiedy dostrzegł kołyszące się wahadło, Drake zaczął rozumieć.

- Oko Opatrzności chłopcze. Na dnie Nilu, w miejscu, które wskaże wzrok wielkiego sfinksa. Tam znajdziesz pierwszą wskazówkę - nim zdążył skończyć, Blackwell dostrzegł migoczące barwy, które zaczęły otaczać jego ciało. Nie miał pojęcia co się działo, ale w tej jednej chwili kiedy powstrzymujący go uścisk zelżał. Kiedy już miał rzucić się na nieznajomego, poczuł jak opada z sił.

* * *


Z rozmyślań wyrwał go warkot silnika za jego plecami. Niewielka, zdezelowana ciężarówka. Mimo wszystko Mercedesa się nie spodziewał.


Amal al Nahayan

Godzina po wydarzeniach w Iraku

Dzień jak gdyby nigdy nic. Prawdę powiedziawszy ostatni okres był dla niej trudny. Dawno nikt nie odwiedzał jej biura. Ledwie pamiętała kiedy naprawdę miała coś do roboty. Wielu myślałoby, że jej przygnębienie wynika z obawy o środki do życia. Może gdyby nadal miała o kogo się troszczyć, właśnie tak by było. Teraz dolegała jej jednak tylko bezczynność. Zamknięcie w czterech ścianach, pośród sterty papierów i starych mebli. Trudno o gorsze otoczenie dla kogoś jej pokroju.

Mimo wszystko wiedziała, że musi wytrzymać. Nie miała zamiaru się poddawać. Wrócić do domu i użalać się nad własnym losem. Determinacja sprawiała, że gotowa była wyjść na ulicę i pomagać nawet tym, którzy jeszcze sami nie wiedzą, że pomocy potrzebują. Kiedy tylko zaczęła o tym myśleć, błyskawicznie poderwała się z krzesła. Pozbierała naprędce wszystkie swoje rzeczy i zdecydowanym krokiem ruszyła do wejścia. Dopiero kiedy wyszła z biura, poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Po jej lewej stronie stał pewien jednooki mężczyzna. w spokoju badał ogłoszenia wywieszone na niewielkiej tablicy. Kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały, jego twarz przyozdobił lekki uśmiech.


- Dzień dobry - zdjął z głowy kapelusz i skinął jej głową. - Pani Nahayan jak mniemam?
- We własnej osobie, mogę wiedzieć z kim mam przyjemność.
- Doprawdy niezwykłe nazwisko - uśmiech na jego twarzy powiększał się z każdą chwilą. - Ja natomiast nazywam się Jerome Moreau. Już od bardzo dawna wyczekiwałem tego momentu. To naprawdę wielka, wielka przyjemność. Czy moglibyśmy to jednak przedyskutować na świeżym powietrzu? Czuję skrępowanie ilekroć przychodzi mi przebywać pośród czterech ścian.

Nie wiedziała dlaczego, ale przystała na ofertę nieznajomego. Być może wynikało to z faktu, że wreszcie znalazła coś, czym mogłaby się zająć. Choć powodem równie dobrze mógłby być sam Jerome. Trzeba przyznać, że otaczała go niespotykana aura. Wędrowali przez krótką chwilę ulicami Nowego Jorku i choć te zwykle były niezwykle zatłoczone. To tego popołudnia zdawały się odstraszać wszystkich niechcianych przechodniów. Jerome w trakcie blisko piętnastu minut rozmowy nie podał jednak żadnych konkretów. Nieustannie zmieniał temat, lub umiejętnie odwracał uwagę Amal. Dopiero kiedy dotarli do jednego z setek skrzyżowań, zatrzymał się i spojrzał jej głęboko w oczy. Trwał tak przez moment, po czym wskazał jej okno stojącego po drugiej stronie ulicy budynku mieszkalnego.

- Trzecie piętro, mieszkanie numer 32. Masz ledwie kilka minut nim wydarzy się tam coś naprawdę tragicznego.


Christoph Kinshoffer

Trzy godziny przed wydarzeniami w Iraku

Była trzecia nad ranem i chociaż czuł się o tej porze, jakby banda kibiców piłkarskich skakała mu po głowie. Nie miał zamiaru odpuścić sobie takiej okazji. Ledwie wczoraj dostał tą wiadomość. Poczynając od tego, że przyniósł mu go listonosz, a to było już wystarczającym archaizmem. Przez stawkę, która choć wysoka jakoś nie robiła na nim wielkiego wrażenia. Kończąc natomiast na tych kilku słowach, które zadecydowały za niego.

„Jeśli oczywiście się nie boisz.”

Nie miał zwyczajnie szans zareagować inaczej. Musiał wsiąść na motor i jechać we wskazane miejsce. Tylko po to by wreszcie zdać sobie sprawę z faktu, że wyścig miał rozpocząć się w tym samym miejscu, w którym pierwszy raz „go” spotkał. Sam nie wiedział co miał robić. Ciekawość, fakt, że był już zbyt daleko, żeby powrót nie mógłby zostać uznany za głupotę, czy cokolwiek innego. Grunt, że wściekły warkot silnika zagłuszał myśli. Po prostu mknął, ciesząc się wolnością, której uczucie towarzyszyło mu zawsze ilekroć pędził na swym motorze.

W oddali zamigotał znany parking. Nieco przyspieszył i nim się obejrzał, był już na miejscu. Zatrzymał się i rozejrzał, w pobliżu nie widział żywej duszy. Tkwił tam sam jak palec przez blisko pół godziny i już miał zbierać się do powrotu, kiedy pojawił się nieznajomy. Ten nie wjechał jednak na parking, zatrzymał się na środku drogi. Czarny kombinezon, kask z wymalowanymi na bokach skrzydłami i motor, który raził po oczach od samego patrzenia.


Światło księżyca i latarni odbijały się od srebrnego lakieru, skutecznie zmuszając ewentualnych gapiów do mrużenia oczu. W gruncie rzeczy trudno było spodziewać się czegoś innego. Zwłaszcza jeśli nieznajomy był faktycznie tym samym mężczyzną, którego Christoph się spodziewał.

- Na twoim miejscu bym się pospieszył - krzyknął w jego stronę, jednocześnie ruchem ręki wskazując rozciągającą się przed nim górską drogę.

Początkowo nie rozumiał. Dopiero chwilę później zauważył dwa dodatkowe motory. Srebrna maszyna wystrzeliła przed siebie. Podążył za nią pierwszy z nieznanych kierowców, drugi ruszył prosto na Kinshoffera. Potrzebował kilku chwil by dostrzec coś co sprawiło, że po jego plecach przeszły ciarki. To nie był człowiek jadący na motorze. To był po prostu motor. Ludzki tułów wystający wprost z baku. Potężne ciało odziane w skórzaną kurtkę, głowa zasłonięta czarnym kaskiem. Dopiero kiedy za jego plecami pojawiły się opary dymu i płomienie. Boski potomek dostrzegł wystające z pleców rury wydechowe. Rozkręcił nad głową gruby łańcuch i z zawrotną prędkością ruszył ku swej ofierze. Szczęście, że pragnienie mordu odebrało mu świadomość i nie dostrzegł wysokiego progu porośniętego trawą. Bestia straciła równowagę i runęła na asfaltowy parking. Masywne, stalowe ciało błyskawicznie otoczyły iskry. Wściekły ryk wydobył się z ust istoty, kiedy zatrzymując się ledwie kilka metrów od Chrishopa, zaczęła mozolnie podnosić się z ziemi.


Rou Baldryson

Dzień po wydarzeniach w Iraku

Poranki w Normandii potrafiły dokuczyć. Przenikliwe zimno i wiatr były wszechobecne. Rou nie miał z tym jednak problemu. Nie pierwszy raz odwiedzał te strony i z pewnością nie ostatni. Zbyt cieszył się z wyleczonych ran, by w ogóle zaprzątać sobie głowę niskimi temperaturami. Jego ciało zdawało się już zapomnieć o ranach, które odniósł w poprzednim starciu. Wspomnienia mimo wszystko pozostały. Od kiedy poznał swoje pochodzenie, jego życie zaczęło przypominać bardziej niekończącą się bitwę. Lata spędzone w wojsku nauczyły go wiele. Doskonale wiedział więc, że niezależnie od tego czy walczy się na współczesnych polach walki, czy staje w szranki z istotami rodem z mitów. To zawsze pozostawia ślad.

Jeszcze nie tak dawno temu potrzebował odpoczynku, ale kiedy powrócił do zdrowia, znowu był gotów do działania. Zaczął już planować powrót do Stanów. Tam z całą pewnością znalazłby sobie coś do roboty. Postanowił poczekać jeszcze do końca tygodnia. Liczył na jakąś wiadomość od swego ojca, kto wie, być może nawet innego z jego towarzyszy. Póki co Rou nie mógł liczyć na ich uwagę, ale miał przeczucie, że to niedługo ulegnie zmianie. Rozsiadł się wygodnie na sofie i włączył telewizor. Rzadko z niego korzystał, choć wynikało to raczej z faktu, że przeważnie nie miał na to czasu. Na brak tego natomiast w tej chwili nie narzekał. Minęła ledwie chwila nim dostrzegł twarz prezentera kanału informacyjnego. Już miał przełączyć, kiedy ten zaczął mówić.

- Ledwie kilka godzin temu mieszkańcy Egiptu stanęli w obliczu potwornego kataklizmu. Burza piaskowa uderzyła wprost w Kair i Gizę. Oba miasta zostały sparaliżowane. Jak do tej pory nie określono liczby ofiar. Będziemy na bieżąco informować państwa o sytuacji.

Kiedy reporter umilkł, na ekranie pojawiła się seria zdjęć prezentująca tragiczną sytuację. Samochody całkowicie przysypane przez piach zdawały się nie być niczym niezwykłym. Poprzewracane latarnie i słupy energetyczne były natomiast doskonałym dowodem siły wiatru. To było niezwykłe, zbyt niezwykłe i Rou szybko zaczął doszukiwać się w tym mocy wykraczających poza ludzką świadomość. Zabrakło mu jednak wiedzy, by dojść do jakichkolwiek wniosków. Dopiero dobijanie się do drzwi odwróciło jego uwagę. Ruszył do nich biegiem, spodziewał się wieści o tym co właśnie wydarzyło się w Afryce. Kiedy szarpnął za klamkę nie znalazł tam odpowiedzi, miast tego poczuł jak jego serce przestaje bić.


- Pomóż mi Rou - kobieta wpadła wprost w jego ramiona i dopiero kiedy poczuł na dłoni ciepłą, gęstą ciecz. Zrozumiał co się dzieje.

Choć jej twarz pokryta była zaschniętą krwią i siniakami od razu ją poznał. Sofie, ta sama, która jeszcze nie tak dawno temu uratowało mu życie. Nie miał pojęcia skąd się tu wzięła, ani co się stało. Wspierała się na nim na wpół przytomna i w tej chwili myślał tylko o tym, żeby jej pomóc. Na pierwszy rzut oka dało się dostrzec tylko obicia i zadrapania, Baldryson szybko znalazł jednak prawdziwy powód jej obecnego stanu. Rozcięcie na plecach zdawało się być efektem pchnięcia włócznią, być może mieczem.


Leo Brown

Godzina przed wydarzeniami w Iraku

Punktualnie o godzinie trzynastej samolot z Miami wylądował na lotnisku imienia Johna F. Kennedy’ego. To właśnie na jego pokładzie, dokładnie w jednym z miejsc klasy pierwszej, smacznie chrapał Leo Brown. Trzeba przyznać, że jego ubiór znacznie odstawał od garderoby pozostałych osób podróżujących w tej części samolotu. To właśnie białe kołnierzyki sprawiły, że wolał się zwyczajnie przespać. Zamiast korzystać z wygód, które z pewnością zapewniłyby mu linie lotnicze. Mimo wszystko trudno było też wymagać od niego dobrego humoru. Kiedy wreszcie zdecydował spotkać się ze swoimi dziadkami, wiedział, że nie poprawi to jego samopoczucia.

Przed lotniskiem złapał tylko taksówkę i ruszył pod adres, który kiedyś podała mu matka. Nie wiedział nawet czy jeszcze ich tam zastanie, ale gdzieś w głębi serca czuł, że musi chociaż spróbować. Za wiele miał im do powiedzenia, by miało to czekać jeszcze choćby chwilę dłużej.

Tymczasem pozostało mu podziwiać Nowy Jork. Lub raczej od razu sobie go obrzydzić. Kiedy tylko wjechał na jedną z setek zatłoczonych ulic metropolii, poczuł zwykłe obrzydzenie. Brakowało mu słońca, które zasłoniła chmura spalin. Ta sama, która zastąpiła mu zapach oceanu. Wszystko było tu całkowicie inne niż w miejscach, w których się wychował i naprawdę trudno było mu odepchnąć uczucie dyskomfortu na dalszy plan. Mimo wszystko próbował, choć bez spektakularnych sukcesów. Ilekroć stawał w ciągnących się kilometrami korkach. Miał ochotę wyskoczyć i po prostu pójść przed siebie. Ostatecznie byleby tylko znaleźć się daleko od tego miejsca.

Kiedy natomiast samochód zatrzymał się po raz kolejny i był już praktycznie zdecydowany by to zrobić. Chyba po raz pierwszy usłyszał głos taksówkarza.

- Jesteśmy na miejscu - w lusterku dało się dostrzec uśmiech na jego twarz, kiedy stukał palcem wskazującym w licznik. Widać dawno nie zdarzyło mu się tyle zarobić.

Leo nie miał czasu zwracać uwagi na takie szczegóły. Na brak pieniędzy nie narzekał, więc wyskoczył z taksówki kiedy tylko wsunął banknoty do szczeliny w plastikowej szybie. Mieszkanie numer 32. Liczba kołatała się w jego głowie kiedy stał przed wejściem do bloku.


Jonathan Creeves

Dzień przed wydarzeniami w Iraku

Stojąc na balkonie swego pokoju, Jonathan bez większego problemu mógł dostrzec potężne piramidy. W okolicach południa było to tym łatwiejsze. Nawet odległe monumenty leżące w pobliżu miasta Dahszur migotały w oddali. Podobnie jak grobowiec w Memphis i ten położony zdecydowanie najbliżej. Trzy kolosy zdobiące Gizę. Znajdujące się zaledwie po drugiej stronie Nilu, były doskonale widoczne z ulic Kairu. Od momentu kiedy odbył rozmowę ze swoim ojcem, patrzył na nie w zdecydowanie inny sposób. Obojętne na działanie czasu symbole minionej potęgi, nie posiadały już tylko wartości historycznej. We wszystkim co widział, w każdej budowli, rzeźbie, przedmiocie i micie. Wszystko to nabrało nagle zupełnie innego znaczenia. Zupełnie jak dziecko, którego nikt nie nauczył jeszcze racjonalnego myślenia, czuł się częścią legendy. Faktycznie przecież tak było. Z zamyślenia wyrwał go dopiero cichy gwizd, odwrócił się błyskawicznie. Na kanapie w salonie rozsiadł się ten sam mężczyzna, który jeszcze nie tak dawno uratował mu życie.

- Witaj Jonathanie. Przychodzę do ciebie w pewnej ważnej sprawie.

Nawet nie próbował odpowiedzieć, ruch ręki dał mu wyraźnie do zrozumienia, że jego ojciec nie chce wdawać się w zbędne dyskusje. Bawił się tkwiącym w jego uchu kolczykiem i spoglądał na swego rozmówcę z wesołym uśmiechem, po czym ciągnął dalej.

- Przekazałem ci moc jakiej potrzebujesz, pora za nią zapłacić. Wpierw jednak chcę by Petsuchos również był obecny przy tej rozmowie - roześmiał się i zamrugał oczami - w końcu jesteście niemalże rodzeństwem.

Creeves posłusznie wykonał polecenie Sobeka. Tak jak początkowo instruował go bóg krokodyli, chwycił w dłoń wiszący na jego szyi wisiorek i skupił się na nim całkowicie. Reakcja była błyskawiczna. Czuł jakby zagłębiał się w jego wnętrzu, lecz co ważniejsze, czuł w nim obecność kogoś innego. Ta jedna chwila kiedy dostrzegł wpatrujące się w niego ślepia ukrytej w mroku istoty.


Miał wrażenie jakby ich umysły przez tą jedną chwilę stały się jednością i jakby słowa były tu całkowicie zbędne. Trwał w tym osobliwym stanie przez krótką chwilę, by moment później poczuć, jakby jakaś nieokreślona siła wpychała go znów do rzeczywistego świata. Jego powieki uniosły się niezależnie od woli i dopiero wtedy ujrzał potężnego krokodyla, który znajdował się tuż obok Sobeka. Nachylił się nad nim i położył dłoń na jego paszczy. Zdawało się jakby ten prosty gest był dla gada źródłem niebywałej przyjemności.

- Słuchajcie mnie uważnie, obaj. Dawno minął już czas mój i mi podobnych. Tak jak zmierzch Tytanów, był początkiem naszego panowania. Tak dziś w niepamięć odchodzi era ludzi. W przededniu decydującej bitwy, to właśnie istoty twego pokroju są tymi, które w swych dłoniach trzymają nici przeznaczenia. Musisz być więc silny Jonathanie - powoli podniósł się z kanapy i wykonał kilka kroków w kierunku swego potomka. - Wiem, że żaden z ciebie wojownik, lecz to nie problem. Wiedza to prawdziwa potęga, ta skrywa moc większą niż mięśnie nawet największego z nas. Nagrodzę cię nią, lecz wpierw musisz udowodnić, że jesteś jej godny.

Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął mapę. Rozłożył ją i ułożył na niewielkim stoliku, jednocześnie ruchem ręki przywołując do siebie Jonathana. Dopiero kiedy ten znalazł się bliżej, mógł dostrzec, że nie jest to zwykły kawałek papieru. Nie była to ta charakterystyczna pajęczyna kolorowych kresek pokrywająca dzieła dzisiejszych kartografów. Zdawała się liczyć całe stulecia. Prócz dzielącej jej więc na pół linii opisanej jako Nil, zaznaczono na niej ledwie kilka innych punktów. W tym również Kair i to właśnie go wskazał palec Sobeka, ten chwilę później zaczął się poruszać.

- Wielkie piramidy w Gizie i Memfis wskażą ci drogę. To próba niezłomnego ducha, a twym celem jest Fajum, moje miasto. Nie możesz przy tym wykorzystać żadnego znanego ludziom środka transportu. Miej oczy otwarte i szukaj wskazówek, a podołasz próbie. Wyruszysz jutro o świecie, tym samym masz dzień na przygotowanie. Nim jednak odejdę, pozwolę zadać ci jedno pytanie - uniósł delikatnie brwi i spojrzał w oczy swego rozmówcy. - Zatem Jonathanie?
 

Ostatnio edytowane przez Token : 07-03-2010 o 05:39.
Token jest offline  
Stary 06-03-2010, 23:01   #2
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Jakiś wściekły łomot przedarł się przez opary alkoholu, kaca i wczorajszego wieczoru... Przez długą chwilę chłopak usiłował skojarzyć łomot z czymś konkretnym... Dopiero gdy łomot na sekundę umilkł, aby wybuchnąć swoją lekko zmodyfikowaną wersją olśniło go – Kuźnia z dołu... Nosz... Poszukał wzrokiem zegarka, który gdzieś tutaj... O! Jest... Cholera... Jest ósma... pięćdziesiąt siedem. Trzymajmy się wersji ósma... Blady świt... Świetnie, że każdy słucha tego co mu się podoba, ale thash metal bladym świtem na cały regulator to nie jest to czego chce słuchać trzy czwarte domu studenckiego! A przynajmniej nie on... Znalazł pilota i wycelował w telewizor – VIVA Zwei powinna o tej porze puszczać jakąś techniawę...

[media]http://www.youtube.com/watch?v=ZqP-cDm5RvQ[/media]

Umpa, umpa, umpa, umpa ups, ups, ups... Nakrył głowę poduszką... Teraz to było słyszane w całym budynku... Wszystko jest kwestią watów... a tych było w tym mieszkanku trochę więcej niż w niższym.


Bogowie jak można było to zrobić ze „Sweet Dreams”??? Ilość energii generowanej przez system audio postawiłaby zmarłego na nogi, więc Christoph też pozbierał się i zniknął w łazience pozwalając wielkiej gwieździe piosenki umpanej – La Bouche – na dalsze katowanie kawałka o słodkich snach.


*****


Kiedy wyszedł spod prysznica ściszył wzmacniacz. O. Spokój. Durne było tylko to, że dość często trzeba było odstawiać taką szopkę – jakby ciężko było się przyzwyczaić i zaakceptować fakty, że niektórzy w dzień śpią, a innym łoskoto-jazgot może po prostu przeszkadzać...


Niewielkie mieszkanko na poddaszu domu z mieszkaniami studenckimi było bardzo przytulne. Miało również jedną niezaprzeczalnie pozytywną cechę – było niewielkie... To nie pozwalało na urządzanie żadnych imprez, balang, czy inne nocowanie bandy znajomych i ich znajomych oraz znajomych tych znajomych... Wszystko razem zamykało się w dwudziestu metrach kwadratowych poddasza... Z pomieszczenia o wymiarach cztery na pięć wycięto niewielką łazienkę. Resztę zajmował aneks kuchenny do którego wchodziło się bezpośrednio z korytarza i otwarty pokój. Nie był to może szczyt komfortu i designu, ale... było tu po prostu fajnie, nie licząc niektórych sąsiadów.

Zabrał się za przyrządzanie śniadania, skoro i tak został już postawiony na nogi. Omlet wychodził zawsze i miał zbawienny wpływ na kaca... Dzwonek do drzwi przerwał upojną czynność zasmażania omletu. Przygotowany na kolejną kretyńska rozmowę z którymś z metali z dołu otworzył drzwi... E? Mężczyzna w ciemnogranatowym mundurze ze znaczkami poczty, uprzejmie poinformował go o poleconej przesyłce, poprosił o dowód, kazał podpisać i pozostawił z kopertą w ręce i... przypalającym się omletem. Koperta wylądowała w okolicach zlewozmywaka, a Zeno zajął się ratowaniem śniadania... Nic nie działa tak pobudzająco jak przypalające się jedzenie...

Kilkanaście minut później przypalony, lekko, omlet stanowił już tylko wspomnienie śniadania, a lądujące w zlewozmywaku naczynia przypomniały chłopakowi o liście. Trzeba przyznać, że otrzymywanie listów było już co najmniej: rzadko spotykanym, aby nie powiedzieć: archaicznym sposobem przekazywania informacji. Kilkakrotnie obrócił w rękach kopertę, adres nadawcy był zupełnie nie znany, ale była to osoba prywatna, co choć po części eliminowało SPAM... znaczy reklamę. W końcu rozerwał kopertę i przeczytał krótkie, acz treściwe wyzwanie. Zasady były typowe, jasne i nie wymagające ustaleń. Miejsce też dokładnie określone... Wkurwiający natomiast był dopisek na samym końcu, tuż nad samym niewyraźnym podpisem. Strach był nieodłączną częścią tego biznesu. Zawsze coś mogło nie wyjść. Spóźniona o ułamek sekundy reakcja mogła skończyć się zawinięciem się w metalową trumnę... To strach powodował tego kopa adrenaliny... Jednak brał na siebie ryzyko i nie bał się jeździć...

Rzucił się na łóżko... Motor... Cholera... Dziś wieczorem... W nocy właściwie... Szlag... Trzeba się byłoby porządniej wyspać... ale teraz przecież i tak już nie zaśnie. Znał ten parking, kapitalne miejsce widokowe i dość znany punkt startowy. Trzy możliwe trasy. Dwie w górę; jedna do platformy widokowej i nadajników telefonii komórkowej – wąska, kręta, techniczna droga gdzie na zakręcie nie było tyle miejsca, aby poprawnie położyć maszynę; druga szersza i trochę bardziej prosta, ale za to z ostrymi podjazdami, na których łatwo było wyskoczyć i kilkoma zakrętami na które osypywały się szutry z klifów, pod którymi przebiegała droga. W końcu – można było jechać również w dół – i to już było szaleństwo. Droga w kilku miejscach wiła się serpentynami z zakrętami o 180 stopni i spadem powyżej 15 stopni... Zresztą wystarczyło powiedzieć, że na całym odcinku było ograniczenie do 40... Dość logicznym wydawało się założenie, że wyścig będzie „w dół”... Tak, musiał być w dół – w górę nie było się czego bać... W dół – jedna pomyłka to GAME OVER. Zastanawianie się nad tym, kto chciał przegrać całkiem sensowne 10 tysięcy zostawił na później... Bo wyobrażanie sobie przeciwnika zawsze prowadziło do jego demonizacji... Za długo jeździł, aby dać się złapać na taki numer...


*****


Trochę przed pierwszą odłożył czytaną książkę i wyszedł. Miał jeszcze kilka spraw do załatwienia. Po pierwsze trzeba było zjeść obiad. Po drugie trzeba było iść do banku i wyjąć kasę. Niepisana zasada mówiła o 35% stawki. Dziesięć banknotów z panoramą Frankfurtu rozwiązywało ten problem z dużą nawiązką... Po trzecie trzeba było odwołać swój udział w wieczornej imprezie. Po czwarte – trzeba było wykonać kilka telefonów i spróbować ustalić co to za jeden... Oczywiście, jak zawsze w takich sytuacjach – Misia z koperty nikt nie znał. Chociaż mógł to być równie dobrze ktoś znany, kto używa tylko swojego nicku... W końcu – jego też wszyscy znali jako Zeno, większość kojarzyła jeszcze imię, chociaż zawsze je zniemczali... Nazwisko kojarzyło siedem, może osiem osób...

Wrócił do domu i wrzucił kilka rzeczy do sportowej torby. Godzina relaksacyjnego moczenia się na basenie, chwila w saunie... W domu pojawił się po osiemnastej i na chwilę zwalił na łóżko...


*****


Silnik zaskoczył cicho i maszyna zaczęła się toczyć po podziemnym parkingu. W seryjnej konstrukcji dokonano tylko kilku modyfikacji... Nawet nie modyfikacji... poprawek. Zdjęto elektroniczne ograniczenie mocy, delikatnie przemodelowano mapę komputera, wymieniono klocki na znacznie mocniejsze i „urwano żagiel”... To nie był wyścigowy motor. Na torze spisywał się średnio, jednak nigdy na tor nie był produkowany... Ta maszyna miała wygrywać na ulicy – do tego została stworzona i z tego zadania wywiązywała się znakomicie... oczywiście, jeżeli ktoś dorastał do tego, aby siedzieć na jej siodle... Kilkadziesiąt minut później był na miejscu. Zawsze przyjeżdżał trochę wcześniej – to dawało zorientować się w sytuacji, ale również dać „odpocząć” maszynie. Powiedzmy sobie szczerze – także, aby samemu odpocząć. To był długi dzień i po prostu był zmęczony, trochę bolał go łeb; jednak zwalił wszystko na późną porę...


Spóźnianie się też było starą i znaną wszystkim psychologiczną zagrywką. Miał ją w nosie i spokojnie przyglądał się nocnej panoramie miasta dużo niżej... Pozwalał czasowi płynąć – spokojnie, bez jakichkolwiek uczuć... Noc dopiero się zaczynała i było jeszcze sporo czasu... Kiedy usłyszał dźwięk silnika oderwał się od balustrady i wrócił w pobliże maszyny...


Chromowane R1 przejechało obok niego zwalniając tylko na tyle, aby kierowca zdążył wykrzyczeć kilka słów...

„Oszust! Nie było mówione o dochodzeniu! Ale czy po NIM można się było spodziewać czegoś innego?!” - myśl przemknęła przez jego głowę gdy chwytał kask.


To co pojawiło się zza zakrętu było... WTF?!? Jedna z maszyn (?) pomknęła dalej, druga nie poradziła sobie z fizyką skrętu po tak małym łuku i teraz usiłowała pozbierać się do pionu, co niezbyt dobrze jej wychodziło... Zastanawianie się „Co to KURWA jest?” zostało odłożone na później... Na popisowy numer z kaskiem nie było i szans i widzów... Trzy szybkie kroki i twardy sportowy but z całym impetem kopniaka z półwykroku wylądował pod kaskiem podnoszącego się Czegoś... „E???” Efekt był daleki od oczekiwanego – impet ciosu; który człowieka pozbawiłby głowy i kawałka kręgosłupa oraz posłał obie te rzeczy w długi lot; nie wywołał na „Czymś” specjalnego wrażenia... „Aha. Zaskocz wroga nieplanową ucieczką!” Szarpnął łańcuch, którego stwór, na szczęście, nie trzymał zbyt mocno pozbawiając go jednocześnie broni, wytrącając z równowagi i sprowadzając do przysłowiowego parteru... Rzutem posłał łańcuch za balustradę parkingu i dopadł motocykla, przekręcił kluczyk w stacyjne i założył kask. Trzy i pół sekundy, kiedy komputer testował maszynę jeszcze nigdy nie były tak długie... Silnik zastartował i tylne koło zostawiło ślad po ruszaniu. Na pierwszej prostej musiał się pozapinać, co dało Czemuś szanse na nadrobienie strat... Kilka szybkich, ciężkich zakrętów i kilkaset metrów z praktycznie ciągłym patrzeniem w któreś lusterko wsteczne... „Cholera... Jest gorszy technicznie, ale nie o tyle, abym mu uciekł... Zresztą na serpentynach będzie sajgon... Droga jeszcze przez jakiś kilometr będzie w miarę równa, potem 90 lewo i pierwsza serpentyna... Cholera. Do tego czasu coś muszę wymyślić.


Droga wchodziła w lekki zakręt w prawo. Yamaha Kinshoffera złożyła się do zakrętu kiedy dostrzegł leżący na poboczu może półmetrowy kawałek kija. Decyzja była równie szybka jak spostrzeżenie. Wyciągnął prawą rękę pozwalając palcom poślizgać się trochę po szutrze... Z rękawicy niewiele zostanie - zdawał sobie z tego sprawę, ale potrzebował tego kija... Motor pozbawiony ciągu zastosował się do praw fizyki i cały ciężar spoczął na nodze i ślizgu kombinezonu chłopaka. Palce zacisnęły się na kiju. Szybka przekładka zdobytego artefaktu i dokręcenie gazu... Minimalnie... Tylko trochę... tylko tyle, aby maszyna wstała nie tracąc reszty przyczepności... Coś zbliżył się niebezpiecznie, więc następne kilkaset metrów poświęcił na ucieczkę i wymuszenie na goniącym jak największej szybkości. „Będziesz boski jak ci to wyjdzie...” Sto metrów do zakrętu, ponad sto czterdzieści na wyświetlaczu... Zrzucił na prawo i puścił gaz. Miał jedną szansę. Ułamek sekundy. Coś zaczęło go doganiać i wyglądało na bardziej zainteresowane urwaniem chłopakowi głowy niż sytuacją na drodze... Zacisnął hamulec i maszyna przysiadła. Tylne koło niebezpiecznie oderwało się od ziemi, ale dla Zeno liczył się tylko czas kiedy obie maszyny się mijały... "Teraz!!!" Lewą ręką wepchnął kij w przednie koło... Dźwięk rozdzieranej skóry był sygnałem, że Coś dosięgło pleców Christopha, nie poczuł jednak bólu; może cięcie nie było na tyle głębokie, aby przebić się przez garb i kombinezon, a może po prostu miał w sobie tyle adrenaliny, że jeszcze nie poczuł... Chwycił kierownice w dwie ręce i podniósł wzrok. Niezależnie czy to z powodu kija, czy spowodowanej czym innym utraty równowagi – Coś ślizgało się bokiem rozpaczliwie starając się zatrzymać przed metalowa barierką... Maszyna Zeno również miała problemy z tym aby wyhamować i chłopak był już gotowy, aby w razie czego rzucić ja w lewo i wejść w zakręt... „Miłego lotu; Ścierwo” - skomentował w myślach kiedy Coś przerwało metalową barierkę i zniknęło za krawędzią urwiska. Jego Yamaha zatrzymała się jakieś pół metra od urwiska, w zasadzie na linii barierki... Odetchnął głęboko... Dopiero teraz dotarło do niego, że palce prawej ręki są dziwnie drętwe, a plecy - jednak - go bolą... Kiedy przyglądał się pozdzieranej na opuszkach palców skórze uświadomił sobie, że upadek z dwudziestu kilku metrów może nie być dla tego Czegoś wielkim problemem. Ruszył w dół i ostrożnie wyjechał zza zakrętu serpentyny. Coś leżało na drodze i w świetle reflektorów motocykla wyglądało na „nieźle pokiereszowane”, ale „jeszcze dychające”...

Kinshoffer poderwał maszynę na tylne koło i przejechał kilkanaście metrów pozwalając dwustu kilkunastu kilogramom zwalić się na tors Czegoś. „Ha, to cie zabolało. To miło.” Kilkakrotnie, wściekle, przywalił podeszwą buta w głowę Czegoś już nie chronioną kaskiem... Coś przestało się szamotać... Poprawił jeszcze z trzy razy – na wszelki wypadek – i zjechał z Czegoś na asfalt...


Pytanie: „Co to było?” wróciło... A odpowiedź siedziała gdzieś tam, niżej, na chromowanej maszynie. „Skurwiel.”


Puma, jak pieszczotliwie nazywał swój motor, skoczyła do przodu...
 
Aschaar jest offline  
Stary 07-03-2010, 15:53   #3
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=WLJY-N9QSD8[/MEDIA]

Drake uderzył pięścią w piaszczyste podłoże. Raz, drugi, trzeci. Starał się wyobrazić sobie czyjąś pękającą czaszkę. Wściekłość wręcz w nim kipiała, uchodziła uszami w towarzystwie lekkiego ślinotoku. Gniew rzucał się wewnątrz jak dzikie zwierzę na pordzewiałym łańcuchu. Pojawił się właściwie w momencie odzyskania świadomości i nieustępliwie narastał. Absurdalność obecnego położenia żołdaka zdołała tylko spotęgować owe uczucie. Dezorientacja i suchość w ustach wcale nie pomagały.
- Pieprzony, śmierdzący czarnuch! Jak on śmiał! Jak on kurwa śmiał…gah!
Nie wiadomo na kogo pan Blackwell był bardziej wściekły. Na siebie, z powodu braku odpowiedniej reakcji kiedy sytuacyjne gówno wleciało w wentylator, czy na podstarzałego osobnika, który uprowadził go przy użyciu jakiegoś tajemniczego hokus-pokus. Mężczyzna podniósł się z ziemi i trzęsącymi rękoma otrzepał spodnie z piachu. Dokładnie zbadał swój ekwipunek, upewniwszy się, że nic nie zginęło. Na szczęście wszystko co naprawdę istotne było na swoim miejscu. Drake potarł kark i niewyraźnie mruknął.
- Ehh… ok. Dobra, spokojnie. Co teraz…
Spojrzał na krajobraz, który już przyprawiał go o mdłości. W oddali dostrzegł niewyraźne zarysy zabudowań. Więc prócz antycznych, kamiennych bloków były tu jakieś fragmenty współczesnej cywilizacji. Dobrze. Doskonale wręcz. To, że dotarcie do nich mogło zająć mu około godziny było już zdecydowanie mniej pocieszające. Z zadowoleniem odnotował jednak, zbliżający się w jego stronę samochód. Jakiś zdezelowany furgon.


Żołnierz wyszedł na środek drogi, unosząc prawą dłoń do góry w próbie zatrzymania transportu. Niestety, jego autorytet nie miał tutaj prawa bytu. Co prawda Drake wciąż nosił na sobie mundur, ale nijak nie pasujący do tego regionu, zaś wszelkie posiadane uprawnienia wyskoczyły przez okno, nie mówiąc kiedy wrócą. Chociaż, przy odrobinie szczęścia, abstrakcyjność całej sytuacji będzie wystarczająca żeby wymusić na kierowcy postój. Furgonetka wydała z siebie kilka donośnych zgrzytów. Nie był to bynajmniej znak wskazujący na nieodpartą chęć stratowania niechcianej przeszkody. Auto zaczęło systematycznie zwalniać. Choć na tyle wolno, że bez chwili zastanowienia można było ocenić w jak tragicznym stanie jest jego układ hamulcowy. Ostatecznie zatrzymało się może dwa metry przed Blackwell’em. Przednia szyba pokryta grubą warstwą pyłu sprawiała, że nie sposób było dostrzec kto siedzi w środku. Dopiero po chwili z wnętrza wychylił się kierowca. Co dziwne nie wyglądał na tubylca. Był biały, liczył sobie nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Spojrzał na żołdaka unosząc wysoko brwi.
- Ktoś tu chyba pomylił strefy zrzutu.
Ciężko powiedzieć, żeby oczekiwał kogoś takiego, ale przynajmniej uniknął tym samym problemów natury komunikacyjnej. Chociaż nie istniał przecież problem komunikacyjny, którego nie dałoby się rozwiązać przystawiając komuś pistolet do skroni.
- Hah, żeby to było takie proste. Powiedz mi dowcipnisiu, jedziesz gdzieś, gdzie mają telefon i kibel przyłączony do kanalizacji? Bo, jak pewnie zauważyłeś, szukam transportu.
Drake zbliżył się powoli do zdezelowanego samochodu i kończąc swoje (dość nietypowe) pytanie znalazł się przy drzwiach kierowcy. Wcale nie zamierzał wyrzucić osobnika siedzącego za kółkiem z pojazdu, gdyby ta zdecydowała się mu odmówić. Skądże znowu.
- Staram się dotaszczyć tym gruchotem do piramid. Tam pewnie coś znajdziesz.
- Hrm…Brzmi jak plan.

Pan Blackwell obszedł całego gruchota dookoła i otworzył drzwi pasażera na tyle ostrożnie żeby nie spowodować ich wypadnięcia z zawiasów. Wpakowawszy się do wnętrza pokusił się aby nieznacznie przytaknąć i wywołać na swej twarzy wymuszony uśmiech wdzięczności, który z właściwym odczuciem nie miał właściwie nic wspólnego. Ale obecnie był bardziej logicznym rozwiązaniem niż wybicie pomocnej osobie zębów.
- Dzięki za pomoc. Mów mi Drake.
Zakończywszy ową ogrzewającą serce wypowiedź, wyciągnął dłoń do kierowcy.
- Steve - chwycił wyciągniętą prawicę i potrząsnął nią energicznie. Przekręcił kluczyk. Pierwszy, drugi, trzeci i czwarty raz. Dopiero wtedy silnik zaskoczył. Choć nie odmówił sobie zademonstrowania swojej irytacji, wywołanej brutalnym przerwaniem drzemki.

- Nie wiem skąd się tu wziąłeś i prawdę powiedziawszy mam to w dupie.
Drake mimowolnie się uśmiechnął. Trzeba przyznać, że chłopak miał dość specyficzny akcent. Choć żołdak nie był w stanie połączyć go z jakimkolwiek krajem. Przede wszystkim należało jednak pochwalić jego podejście. Zapewne młodociany kierowca wiedział, że wtrącanie się w nie swoje sprawy nie wróżyło długiej przeżywalności.
- Mimo wszystko to niezbyt rozsądne paradować po mieście w tych stronach, jakbyś szykował się do jednoosobowej inwazji.
Oczywistość owego stwierdzenia wydawała się zbyt przytłaczająca aby wymagać jakiegokolwiek słownego komentarza. Steve pochylił się do przodu. W pierwszej chwili wydawało się to dość ryzykownym manewrem. Mimo wszystko, przez tą szybę i tak wiele zobaczyć się nie dało. Więc ostatecznie wzrok wlepiony tępo w plamę brudu, czy bliżej nieokreślone miejsce na podłodze nie robił różnicy.
- W tej torbie powinieneś zmieścić swoje graty.
Wyciągnął niewielki pakunek spod siedzenia i podał Blackwell’owi. O ile ten miał ze sobą swój wierny plecak, to upchanie w tym ostatnim karabinu wydawało się być nieosiągalne. Torba mogła okazać się przydatna podczas tej wycieczki.
- W środku znajdziesz też koszulę. Wczorajsza, przepocona i niezbyt gustowna. Podziękujesz innym razem.
Trzeba przyznać, że rzadko miało się okazję słyszeć tak szczery śmiech. Całkiem apatyczna, niemal kamienna w swoim wyrazie twarz pasażera zdawała się z nim silnie kontrastować.
- Obejdzie się. Jeśli na tym zadupiu akceptują Master Card, to po wizycie w pierwszym z brzegu sklepie z pamiątkami będę wyglądał jak zwyczajny turysta. Do tego czasu…
Wyrzucił ofiarowaną tkaninę do tyłu. Odpiął i schował hełm, ściągnął kamizelkę i nieśmiertelniki, po czym upchał je razem z bronią do wnętrza torby. Został w standardowej, białej koszuli, wojskowych spodniach i butach. Sprawdził czy jego portfel nie dostał skrzydeł, po czym wyjął okulary z bocznej kieszeni, zakładając je na nochal. Obecnie pan Drake wyglądał trochę jak drugorzędny fan militariów i survivalu.
-… to powinno wystarczyć żeby nie napytać sobie biedy u lokalnych władz.
Oczywiście zwrócenie uwagi przedstawicieli prawa stanowiło obecnie jego najmniejszy problem. Blackwell znajdował się tysiące kilometrów od „domu”. Bez wiedzy swoich przełożonych, czy chociażby podkomendnych. Bo jakiś cholerny, pseudo-boski asfalt z fetyszem w stronę Voodoo zażyczył sobie żeby odszukać dla niego tajemniczą błyskotkę. Drake bynajmniej nie miał zamiaru bawić się w bezmyślne aportowanie jak jakiś zawszony kundel. Wcześniejsze zbadanie szczegółów było czynnością jak najbardziej wskazaną.
 
Highlander jest offline  
Stary 09-03-2010, 21:06   #4
 
Famir's Avatar
 
Reputacja: 1 Famir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znanyFamir nie jest za bardzo znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=NfuWtbuhrIY[/MEDIA]


Leo obudził się w momencie kiedy samolot wylądował w Nowym Yorku. Ziewnął nie zakrywając ust bo ręce podobnie jak nogi były zajęte wyciąganiem się. Leniwie otworzył oczy zerkając na resztę pasażerów którzy patrzyli na niego jakby się urwał właśnie z jakiejś bajki. Po części w sumie tak było. Podniósł się i reszta towarzyszy lotu zaczęła się coraz szybciej wynosić z pokładu samolotu. Brown zastanawiał się czy to dlatego, że był od każdego z nich wyższy co najmniej o głowę. Cóż tak to już jest jak ma się 192 cm wzrostu. Czekanie na odbiór bagażu trochę się dłużyło. Chłopak miał bardzo dużo czasu co prawda, ale co chwila miał wrażenie, że ktoś się na niego gapi. Teraz jak na to zwrócił uwagę ludzie w Nowym Yorku ubierali się… dużo. Znaczy się nosili długie spodnie, koszulki, bluzy, kurtki i co tam tylko w dziedzinie garderoby można sobie wymarzyć. Leo zaś nosił się dość skromnie - skórzane klapki odsłaniające palce u nóg, krótkie beżowe spodenki i rozpiętą jasnoniebieską koszulę z motywami palm. Nie to by lubił prezentować swoje ciało jakoś szczególnie, ale tam skąd pochodził tak się miejscowi mniej więcej nosili. No i nie zapominajmy też o czapce, która zakrywała burzę złotych włosów. Nie. Nie blond tylko złotych - takich połyskujących w promieniach słońca. Różnica mała acz znacząca. Wiele razy słyszał, że wyglądał jak surferowa wersja księcia z bajki. Nie wiedział tylko czy ma się z tego powodu cieszyć czy nie. Niosło to ze sobą wiele korzyści, ale wady też. W końcu doczekał się na swój pakunek, który jak na dorobek życia był dość skromny. Walizkę zawierającą trochę ubrań i przyborów codziennego użytku wziął w dłoń a gitarę w futerale zarzucił na plecy po czym ruszył w miasto. Żałował, że musiał sprzedać samochód i deskę surfingową, ale obiecał sobie że jak tylko pozałatwia sprawy w NY to sprawi sobie nowe. Samo miasto w niczym nie przypominało Haiti. Po pierwsze śmierdziało w nim. Jak ludzie mogli żyć w takim odorze? Po drugie hałas był przytłaczający i dobiegał ze wszystkich stron. Po trzecie dla niego życie zawsze było pełne różnych jaskrawych barw a to miasto wydawało się szarawe i chłodne - niczym jakaś maszyna w której każdy człowiek jest tylko trybikiem. Spędził tutaj praktycznie kilka minut, ale już wiedział że nigdy tutaj nie zamieszka choćby był to tego zmuszony. Niebieskooki poczuł się jak zwierze wepchnięte w samo centrum miejskiej dżungli - zdezorientowany. Rozejrzał się próbując określić jakoś swoje położenie i doszedł do wniosku, że równie dobrze mógłby iść cały czas przed siebie - nie miał pojęcia gdzie jest ani jak się dostać do celu podróży. Wszystkie ulice wyglądały identycznie. Udało mu się na szczęście złapać taksówkę.


-Dokąd? - usłyszał chrapliwe burknięcie kiedy tylko wsiadł. Taksówkarz przyglądał mu się podejrzliwym wzrokiem przez lusterko. Dlaczego wszyscy zachowywali się tak… podejrzliwie w tym mieście? Co z miłością i zaufaniem dla bliźniego człowieka? Gdzie się podziały uśmiechy pełne radości życia? Leo z każdą chwilą coraz bardziej nie cierpiał tego miasta.
-Lexington Ave 40. - odpowiedział bez zastanowienia a kierowca obrócił się tylko w jego stronę jakby usłyszał jakiś żart. Uśmiechnął się złośliwie badając wzrokiem nowego pasażera.
-Młody to kawał drogi. Masz w ogóle jakieś pieniądze? Nie robię darmowych kursów. - Leo spojrzał na faceta jakby ten uosabiał wszystko czego nienawidzi i czym gardzi. Taksówkarz chyba się aż przestraszył bo tylko wrócił na swoje miejsce lekko spocony. Chłopak w końcu wyjął z walizki duży gruby rulonik studolarówek. Taksówkarz teraz z kolei miał taki wyraz twarzy jakby właśnie dostał po mordzie mokrą szmatą. Z jego punktu widzenia musiał potraktować kurę znoszącą złote jaja jak jakiegoś byle chłystka z ulicy. Po chwili doszedł do siebie.
-No trzeba była tak od razu kochany kliencie! - z entuzjazmem odpalił silnik i ruszyli w miasto. Przez całą podróż Leo jednak nie podziwiał uroków “Stolicy Świata” tylko wpatrywał się w mapę, którą kupił kiedyś na Haiti. Zaznaczał na niej różne miejsca na świecie, które chciał odwiedzić. Po załatwieniu spraw w NY zamierzał sprzedać ziemię i zacząć podróżować. Pierwszym punktem na planie podróży był Egipt. Zawsze chciał zobaczyć piramidy. Były to budowle, które wznosili niewolnicy i mimo, że nie cierpiał niewolnictwa nie mógł odmówić tym budowlom majestatu. Z tego co mówił mu ojciec bogowie egipscy również byli prawdziwi i liczył na to, że może uda mu się spotkać ich potomków - on sam nie znał nikogo “podobnego do siebie” więc bardzo liczył na taki typ spotkania licząc, że poczuje się trochę bardziej normalnie w tej całej nienormalności. Z rozmyślań wyrwał go głos kierowcy.
-Jesteśmy na miejscu młody - z zadowoleniem pukał palcem w licznik wyświetlający cenę za przejazd. Brown oczywiście zapłacić od razu a kierowca uśmiechnął się od ucha do ucha, ale bynajmniej nie z radości. Przypominał bardziej kupca który ubił właśnie bardzo dobry interes od dość długiego czasu.
-Miłego Pobytu w NY młody. - rzucił na pożegnanie zanim odjechał i z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak kpina. Chłopak zaczął kaszleć kiedy duża chmura dymu wypaliła z rury wydechowej prosto w jego twarz.
- Nie cierpię tego miasta… - mruknął pod nosem zaczynając powoli żałować tego, że w ogóle tutaj przyjechał.


Okolica sprawiała na pierwszy rzut oka nawet dość miłe wrażenie jak na to miasto. Nie było tutaj takiego tłoku jak koło lotniska, ale i tak było strasznie głośno - teraz jednak było to od biedy znośne. Musiał kilka razy spytać o drogę zanim znalazł budynek w którym powinni mieszkać dziadkowie. Blok wyglądał bardzo podobnie do tego na zdjęciu. Mama, babcia, dziadek i wujek stojący przed drzwiami. Zdjęcie było robione kiedy się tutaj wprowadzali i nie robiło zbyt miłego wrażenia. Dziadek nosił marynarkę i bardzo kiepski krawat. Miał surowy wyraz twarzy a wielkie pingle na nosie wcale nie pomagały ukryć wyraźnego poczucia wyższości wymalowanego na jego twarzy. Człowiekus religius elitarus - tak surfer nazywał ten typ ludzi. Kobieta - babcia - patrzyła w niego jak w obrazek trzymając kurczowo w różaniec w dłoniach. Wujek wyglądał jak młodsza wersja swego ojca. Włosy zaczesane do tyłu i lekko fanatyczne spojrzenie. Miał na sobie czarny T-Shift z białym krzyżem i napisem “I AM GOOD CHRISTIAN”. Ta trójka zdawała się siebie uzupełniać tworząc obraz dziwnej “rodziny z tradycjami”, którą Leo by określił jako religijnie patologiczną. Do tego obrazka jego matka nie za bardzo pasowała - wyglądała jak typowa nastolatka. Blok wydawał się trochę starszy niż na zdjęciu, ale prezentował się bardzo dobrze. Wtedy był jeszcze nowy a po tylu latach nie było na nim ani jednego napisu w stylu Graffiti. Ściany miały ładny jednolity lekko szarawy - kiedyś były białe - kolor. Dookoła było czysto i nawet spokojnie. Teraz gdy się przyjrzał zauważył, że większość przechodzących obok ludzi była ubrana w garnitury albo inne “porządne” ciuchy. Oaza spokoju w miejskiej dżungli. Zaczynał powoli rozumieć czemu dziadek wybrał to miejsce na dom dla swojej rodziny. Wszedł do środka i od razu rzucił mu się w oczy pokoik po prawej stronie oddzielony od głównego holu szybą z niewielkim okienkiem. W środku siedział jakiś starszy facet, który oglądał właśnie coś w telewizji. Chyba w ogóle nie zauważył Leo bo go ignorował a ten nie zamierzał tego Pana fatygować swoją osobą. Od razu ruszył w kierunku schodów. Rodzina powinna mieszkać gdzieś na trzecim piętrze…


-Powściągnij wodze kowboju - cichy, lekko zachrypnięty głos zatrzymał Leo, który właśnie postawił stopę na pierwszym stopniu. - Czego tu szukasz dzieciaku? - gość miał dziwny akcent. Na Haiti spotykał kiedyś ludzi z podobnym. Wszyscy pochodzili z Meksyku. Lekko zaskoczony chłopak zatrzymał się i odwrócił w stronę głosu nie do końca wiedząc czego jego właściciel chce - nigdy nie miał do czynienia z osobą na stanowisku portiera - ale z drugiej strony nie była to jakaś tajemnica
-Dzień dobry. Ja do państwa Brown. - rzucił szybko spojrzenie na drugą stronę zdjęcia gdzie zapisał sobie notatki mające pomóc mu w dojeździe. - -Mieszkanie… numer 32.
Staruszek otworzył trochę szerzej oczy jakby nie spodziewał się czegoś takiego usłyszeć po czym zgasił telewizor i wychylił się do przodu. Przyjrzał się uważnie Leo i pokręcił głową. Zdawał się być czymś przygnębiony.
-Do wdowy Brown. Przepraszam, mogę wiedzieć kim pan jest? - Z łatwością dało się wychwycić zmianę w tonie głosu. Wyciągnął papierosa z ust i powoli podniósł się z krzesła. Był znacznie wyższy i postawniejszy niż można by stwierdzić, ale i tak musiał podnieść głowę do góry by spojrzeć młodemu Brownowi w oczy.
-Wdowy? - wypalił z miejsca jakby z lekkim niedowierzaniem. Sprawiał wrażenie kompletnie zmieszanego. Spodziewał się, że ludzie których zamierzał odwiedzić mogą już nie żyć, ale to i tak był lekki szok. Bez względu na to, czy zamierzał się z nimi zbratać czy też nawyzywać od potworów właśnie stracił taką okazję a wcale mu nie zależało aż tak na tym spotkaniu by robić wycieczkę do królestwa Hadesa - głównie dlatego że byłaby to pewnie wyprawa w jedną stronę. Czuł lekki lekki bo jakby nie patrzeć Pan Brown był też jego rodziną, ale z drugiej strony miał nadzieję, że trafi do Tartaru za to co zrobił jego matce. Bo jeśli ktoś kto wyrzucił ciężarną córkę na ulicę raczej nie trafi na Pola Elizejskie. Odetchnął głębiej próbując wziąć się w garść.
-Nazywam się Leo Brown i jestem wnukiem Państ… Pani Brown. Czy może mi Pan powiedzieć coś więcej na temat odejścia mojego dziacka? Panie…?
Delikatnie otwarte usta i uniesione powieki wskazywały, że naprawdę niewiele brakowało mu by wydać z siebie okrzyk zdziwienia. Otworzył drzwi swojego biura i wyszedł na hol. Oodszedł do Leo, wpierw przez moment uważnie mu się przyglądając a w końcu uściskał jego rękę.
-Diego. Słyszałem o tobie wiele historii młody człowieku - na jego twarzy przez krótką chwilę pojawił się uśmiech, błyskawicznie zastąpił go jednak smutek. - To naprawdę wielka szkoda, że pojawiłeś się tu dziś. Ledwie wczoraj twój dziadek został napadnięty przez jakichś drani. Znaleziono go dwie przecznice dalej. Być może tobie uda się poprawić nastrój twojej babci, nie wyszła z mieszkania od kiedy dowiedziała się o tej tragedii. Byłem pod jej drzwiami kilkukrotnie, ale odpowiedziała mi tylko cisza. - czyli dziadek nie umarł ze starości tylko ktoś mu dopomógł w zejściu z tego padołu. Nie miał ochoty zgłębiać tego tematu. Babcia żyła i będzie musiało mu to wystarczyć. Leo uśmiechnął się delikatnie do rozmówcy, ale był to lekko ponury uśmiech. Świadomość, że są jeszcze tacy ludzie jak on napawała go nadzieją, że może ten świat nie zszedł jeszcze tak do końca na psy. Znaczy… odkąt tutaj przybył wszyscy traktowali go jak jakieś dziwadło do tej pory co nie było miłe. Diego był pierwszą osobą do której poczuł dziwną sympatię. Chwila rozmowy wystarczyło mu by stwierdzić, że był on dobrym człowiekiem.
-Zrobię co w mojej mocy. - odpowiedział po czym ruszył do mieszkania nr32. Po drodze odwrócił się jeszcze do portiera i pomachał mu ręką i wtedy coś do niego doszło. Babcia nie dawała znaku życia od śmierci dziadka. Przypomniał sobie swoje uczucia po odejściu matki oraz co zrobił zaraz po tym. Co prawda w okolicy nie było w sumie morza, ale z drugiej strony wątpił czy zrozpaczoną osobę powstrzymałoby to przed zrobieniem jakiejś innej głupiej i niebezpiecznej rzeczy. Zwłaszcza jeśli tego typu reakcje były rodzinne… poczuł ukucia przerażenia i wystrzelił niczym torpeda w kierunku mieszkania - dosłownie. Świat wkoło wydał się lekko rozmazany i podłużny zupełnie jakby ktoś go zamknął jakimś wirze w którym widać tylko to co jest przed tobą. Zatrzymał się przed drzwiami i zapukał. Serce waliło mu jak szalone z każdą sekundą braku jakiegokolwiek odzewu. Zamierzał już je wyważyć kiedy okazało się, że te były otwarte. Powoli je uchylił wsuwając głowę do środka.
-Pani Brown?

 

Ostatnio edytowane przez Famir : 09-03-2010 o 21:20.
Famir jest offline  
Stary 10-03-2010, 12:13   #5
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację


Klik, klik, klik...

Już chyba trzydziesty raz z rzędu układała dzisiaj tego głupiego pasjansa. Machinalnie, bez żadnego zaangażowania, tylko po to żeby zabić czas. Odepchnęła mysz ze złością i odwróciła wzrok od monitora.

Od dwóch tygodni nie miała żadnego zlecenia i strasznie ją to irytowało. Nie żeby musiała uskarżać się na brak gotówki. Po prostu musiała się czymś zająć, musiała działać.


Ogarnęła wzrokiem swoje gustownie urządzone biuro, a potem wiszące na ścianie dyplomy i certyfikaty.

I po co mi te papierki, kiedy siedzę tu na tyłku jak jakaś emerytka?

Wydęła usta w geście niezadowolenia. Promienie słoneczne przezierały do wewnątrz przez lekko uniesione żaluzje, tworząc na podłodze ruchliwą plamę świetlną. Niedługo zacznie się wiosna, jej ulubiona pora roku. Na tę myśl spojrzenie Amal powędrowało do stojącego na biurku zdjęcia, oprawionego w drewnianą ramkę.

James...



Rysy Amal złagodniały, a na ustach pojawił się trochę smutny uśmiech.

Ze zdjęcia spoglądała na nią przystojna, męska twarz z zawadiackim uśmiechem.
Dobrze pamiętała kiedy zrobiła to zdjęcie. To były urodziny Jamesa. Wybrali się wtedy do China Town na kolację... szczęśliwy wieczór na krótko zanim... Przybladła trochę.

Nie, absolutnie nie zacznie teraz znowu o tym myśleć. Jamesa nie było, a ona chcąc nie chcąc musiała dalej żyć.

To dzięki niemu powstało to biuro i będzie działać tak długo jak długo ona chodzić będzie po tym świecie.


Na twarzy Amal malowało się wiele emocji.

Zrób coś kobieto, zanim przyrośniesz do tego siedziska. Jeśli góra nie przychodzi do Mahometa, to niech Mahomet wybierze się do góry. - wykrzyczała w myślach

Zerwała się z fotela, posłała buziaka do mężczyzny w ramce, chwyciła plecak i płaszcz i po wyłączeniu kompa opuściła biuro głośno trzaskając drzwiami.

Pokonała szybkim krokiem odległość do windy i zjechała nią na parter. Była bardzo zdeterminowana. Przy wejściu zatrzymała się na chwilę zastanawiając się w którą stronę najpierw ruszyć. Myślała o tym, żeby odwiedzić może pogotowie opiekuńcze, albo znajomą pracownicę socjalną...

W pewnym momencie poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Z boku przyglądał się jej jednooki, ciemnoskóry mężczyzna, stojący przed tablicą z ogłoszeniami.
Kiedy tylko zauważył, że go dostrzegła, zagadnął:

- Dzień dobry - czarnoskóry zdjął z głowy kapelusz i skinął jej głową - Pani Nahayan jak mniemam?
- We własnej osobie, mogę wiedzieć z kim mam przyjemność? - zdziwiła się lekko, ponieważ mężczyzna nie wydawał się jej znajomy.
- Doprawdy niezwykłe nazwisko - uśmiech na jego twarzy powiększał się z każdą chwilą. - Ja natomiast nazywam się Jerome Moreau. Już od bardzo dawna wyczekiwałem tego momentu. To naprawdę wielka, wielka przyjemność. Czy moglibyśmy to jednak przedyskutować na świeżym powietrzu? Czuję skrępowanie ilekroć przychodzi mi przebywać pośród czterech ścian.

Amal przechyliła lekko głowę i przyglądała mu się przez chwilę. Dostrzegła już niezwykłą aurę jaka otaczała tego mężczyznę.
W zasadzie decyzja nie była trudna. Miała do wyboru albo pójść z nim, albo w dalszym ciągu borykać się z nudą. Postanowiła dowiedzieć się nieco więcej o celu przybycia tego dziwnego człowieka.

- Chętnie się przejdę Panie Moreau - odparła z uśmiechem - i mnie przyda się zmiana otoczenia.

W czasie spaceru ulicami Nowego Jorku Amal dziwiła się, że tego popołudnia ruch na nich był naprawdę niewielki.
Normalnie o tej porze chodnikami gnały w pośpiechu stada nowojorczyków. Obserwowała swojego towarzysza wietrząc w jego przybyciu coś niezwykłego. Moreau zabawiał ją rozmową o nieistotnych rzeczach, a kiedy próbowała zagadnąć go o konkrety szybko zmieniał temat lub starał się odwracać jej uwagę. Postanowiła mieć się na baczności, tym bardziej, że czarnoskóry wydawał się być, przy bliższym kontakcie, o wiele młodszy niż by wskazywał na to jego wiek.

Po jakichś 15 minutach wędrówki, kiedy dotarli do jednego z wielu skrzyżowań w tym mieście Moreau zatrzymał się i spojrzał jej głęboko w oczy, a w chwilę po tym wskazując na jedno z okien budynku mieszkalnego po przeciwnej stronie ulicy powiedział:

- Trzecie piętro, mieszkanie numer 32. Masz ledwie kilka minut nim wydarzy się tam coś naprawdę tragicznego.





No tak, w gruncie rzeczy Amal oczekiwała właśnie czegoś takiego. Zmrużywszy lekko oczy jak kocica zagadnęła:

- Nie zapytam o to co ma się tam wydarzyć, ani dlaczego. Chciałabym jednak dowiedzieć się, jaki jest Pana interes w tym, abym zajrzała w to miejsce?


Wiedziała, że niezależnie od odpowiedzi i tak sprawdzi co dzieje się we wskazanym przez Moreau mieszkaniu.

- Tkwi w nas ta sama moc. Najbardziej niszczycielska i twórcza zarazem. Choć dla ciebie moja droga nadal nieodkryta. Kiedyś zdolna będzie zwrócić tych, których straciłaś - w jego jedynym oku nie sposób było doszukać się fałszu.
- Przekażę ci wiedzę, której pragniesz, bo takie jest moje przeznaczenie. Podobnież jak twoim jest zrobić to, o co cię proszę. - powiedział Moreau

Patrzyła mu głęboko w jedno odkryte oko, ale nie mogła doszukać się choćby cienia kłamstwa.

- Dobrze więc Panie Moreau. Nie chcę tracić czasu, skoro mamy go tak mało, jak Pan twierdzi. Wierzę głęboko w przeznaczenie i właśnie dlatego sprawdzę podany przez Pana adres.

Odwróciła się w stronę wskazywanego budynku i w dwie minuty później stanęła w drzwiach wejściowych bloku.

Mimo wszytko postanowiła zachować szczególną ostrożność. Nie ufała obcym, a zwłaszcza obcym o boskich mocach, a najbardziej tym, którzy wiedzą nie tylko o Jamesie ale i o dziecku...
Uruchomiła dlatego swój nadnaturalny słuch.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 10-03-2010 o 12:43.
Felidae jest offline  
Stary 10-03-2010, 23:33   #6
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Normandia była przyjemnym miejscem. W pewnym sensie bezpiecznym portem. W dzieciństwie miejscem, do którego mógł "uciec" gdy miał jakieś problemy. Wtedy gdy jeszcze żyła jego matka. Później z ojczymem przeniósł się do Paryża. Lubił tamto miasto, ale w pewnym sensie w jego sercu Normandia zawsze pozostała tym miejscem z dzieciństwa. W pewnym sensie jego fortecą. Może nie było tu tak ciepło jak w wielu innych miejscach, które widział ... ale nie miało to dla niego znaczenia, gdy potrzebował odpoczynku zatrzymywał się tutaj.

Oczywiście jego problem był innej natury. O swoim pochodzeniu dowiedział się w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. Prawie poniósł śmierć od pomiotów tytanów, którzy postanowili się z nim rozprawić ... stracił ojczyma i gdyby nie interwencja ojca na pewno skończyłoby się to jego śmiercią. Z początku był wściekły na niego, ale szczerze powiedziawszy kto może pozostać wściekłym na Baldura? On był po prostu dobry ... tak szczerze dobry, że praktycznie nie miał wrogów. A Rou wiele po nim odziedziczył.

Ponownie skupił się na wiadomościach. Jasny znak, że zaczynało mu się nudzić. Nie to, że był jakimś ogromnym fanem przygód, ale dzięki nim mógł pomóc ludziom ... a to było ważne, skoro praktycznie był jak bohaterowie dawnych sag, to powinien tak się zachowywać. A siedzenie w domu na pewno nie należało do najbardziej bohaterskich rzeczy. Zresztą już parę dni temu zaczął się nad tym mocniej zastanawiać. Przygotowywał swoje amerykańskie dokumenty na podróż do USA ... tam na pewno by się coś znalazło, zawsze mógłby popytać kumpli z wojska, może oni by coś podrzucili.

Jego rozmyślania zostały przerwane przez walenie do drzwi. Podniósł się z kanapy i ruszył do nich ... widok za nimi był dla niego zaskoczeniem, ale gdy tylko zorientował się, że dziewczyna jest ranna nie myślał o niczym innym, tylko o jak najszybszym wezwaniu pomocy, z kieszeni wyjął komórkę i wybrał numer miejscowego lekarza.

-Doktorze Martin mówi Rou Baldryson, jest pan potrzebny, to poważna sprawa. Czy mógłby pan przyjść jak najszybciej do mnie? I niech pan weźmie cały swój sprzęt -

-Oczywiście, zaraz tam będę - te słowa mu wystarczyły, telefon ponownie wylądował w kieszeni, a on nie zważając na protesty, podniósł delikatnie dziewczynę i zaczął ją nieść w stronę kanapy.

-Lepiej, żebyś się położył - powiedział z troską, jak najostrożniej układając ją na kanapie w salonie. Złapał też leżący nieopodal koc i nakrył ją. -Co się stało?- to było pytanie, które powinien zadać jak najszybciej. Z pewnością nie spodziewał się jej tutaj, z pewnością nie w takim stanie ... nawet nie pamiętał czy mówił jej gdzie mieszka ...

- Ogromny, czarny kształt, tylko tyle pamiętam - nawet mówienie zdawało się -sprawiać jej trudność. Potrzebowała chwili by znowu się odezwać, tym razem wpierw rozejrzała się uważnie. - Gdzie ja tak właściwie jestem? -

-W moim domu w Normandii -
odpowiedział jej spokojnie -Nie wiedziałaś o tym? -

Gdyby nie fakt, że ogromny ból sparaliżował jej ciało, prawdopodobnie skoczyłaby teraz na równe nogi. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się przez chwilę w swego towarzysza. Zdawało się jakby dała za wygraną i postanowiła jednak pozostać na swoim miejscu. -Rou, jeszcze ledwie moment temu byłam pośrodku Sahary.

Chłopak chwilę milczał przypatrując jej się uważnie. Ona naprawdę nie wiedziała co się dzieje. A takie przeniesienie było dość niezwykłe ... przynajmniej taka nieświadoma podróż, istniały sposoby, aby pokonywać ogromne dystanse, w krótkim czasie ... jednak czegoś takiego do tej pory nie widział.
-Cóż, więc pewnie mogłaś trafić gorzej. - zażartował, a po chwili zapytał - Co właściwie robiłaś na Saharze?-

- Był pewien mężczyzna, ale jego twarzy nie potrafię sobie przypomnieć. Tylko głos, który nawet teraz każe mi odnaleźć jakąś mapę - zamyśliła się na moment i wzięła większy wdech. - To chyba on mnie stamtąd zabrał. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam było to coś. Pojawiło się znikąd. Tak ogromne, że przysłoniło słońce, a potem. Potem zobaczyłam ciebie.-

-Hmm, mapa ... to wszystko brzmi strasznie tajemniczo. -
wyraził swoje obawy - Facet znikąd i poszukiwania jakieś mapy. Jak dla mnie, brzmi to jak jakaś pułapka. - dodał - Nie zdziwiłbym się gdyby ktokolwiek jej szukający trafił na spore problemy, może nawet wpadł po uszy w kłopoty - Baladryson przerwał na chwilę swój wywód -W każdym razie ... jak tylko będziesz w stanie, to pojadę jej szukać z tobą - Ostatnie słowa same wyrwały mu się z ust. Wiedział, że to była głupota. Najrozsądniej byłoby o tym zapomnieć. Jednakże coś mu mówiło, że dziewczyna nie odpuści tej sprawy. Będzie ją to gryzło i może nawet wyruszyć sama, a to mogło oznaczać jej śmierć. Nie mógł po prostu na to pozwolić. Nawet jeżeli sam miał przy tym zginąć, wiedział, że musi jej pomóc ... po prostu tak było. Może przyjdzie mu żałować tej decyzji, ale przynajmniej nie będzie się nudził.

- Nic więcej nie wiem Rou, przykro mi - jej głos stawał się być coraz cichszy, choć krwawienie zdawało się ustać, Sophie nieustannie opadała z sił. Trudno było ocenić jej stan i powoli zaczynał naprawdę obawiać się o jej zdrowie.

Trzymał Sophie za rękę, starając się przynajmniej obecnością dodać jej otuchy. Miał nadzieję, że lekarz przybędzie jak najszybciej. Nie znał się na opatrywaniu ran ... teraz tego żałował, ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Uśmiechnął się tylko lekko, gdy uświadomił sobie z jaką łatwością oswoił się z tą przecież dość dziwną sytuacją. Chyba gdy dowiedział się, że jest potomkiem jednego z bogów nordyckiego panteonu wszelkie inne "niespodzianki" blakły.

Jego rozmyślania zostały przerwane przez donośne pukanie do drzwi. Puścił rękę dziewczyny i powiedział do niej -Tylko nie waż mi się wybierać jeszcze do Walhalli, Walkirie nabrudziły by mi pewnie w domu - być może nie był to najlepszy żart, ale w tej sytuacji ... wszystko co mogło choć trochę rozładować atmosferę ... wiedział, że nawet taka głupota, może podziałać kojąco na rannego. Ot skoro jego towarzysz żartuje, to znaczy, że sytuacja nie może być taka zła. Podniósł się z kolan i ruszył otworzyć drzwi ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 12-03-2010, 17:40   #7
 
Storm Vermin's Avatar
 
Reputacja: 1 Storm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwuStorm Vermin jest godny podziwu
Jonathan, tuż po wyjściu na balkon, ostrożnie pociągnął nosem. Zawsze w ten sposób badał zapach powietrza. Wolał nie ryzykować głębokiego wdechu, gdy wiatr niósł wilgotne, przesiąknięte tysiącami zapachów Kairu, masy powietrza znad miasta. Suchy, drażniący wicher wiejący z południa też nie sprawiał mu zbytniej przyjemności. Pozostawała także trzecia opcja - chłodnawa bryza znad Morza Śródziemnego. Taki też wiatr wiał tamtego dnia, tak więc Creeves mógł bez nieprzyjemnych wrażeń zapachowych podziwiać panoramę. Widok starożytnych budowli, do niedawna będących jedynie historycznymi zabytkami, ale teraz zdających się posiadać inną, nieuchwytną wartość, doprowadził Anglika do rozmyślań nad swoim dalszym losem. Cała sytuacja, bycie częścią żywej, współczesnej legendy nadal wydawało mu się dziwne, wręcz niewyobrażalne.

Z zamyślenia wyrwał go cichy gwizd. Jonathan odwrócił się gwałtownie i zobaczył swojego ojca rozpartego na kanapie. Creeves zawdzięczał mu życie i wiele cennych darów, rad oraz nauk. Mimo to, widok boga wcale go nie ucieszył. Nie był do końca pewien, czy chodzi o aurę tajemnicy otaczającą tę postać, o to, że dysponowała przerażającą mocą, czy też o coś jeszcze innego. Tak czy inaczej, Jonathan na ogół uważnie słuchał ojca i wypełniał jego polecenia. Przyzwał więc bez wahania świętego krokodyla Petsuchosa. Chwilę później spoglądał już w mądre, gadzie oczy. Co prawda, Creeves wolał nie zastanawiać się nad kwestią pokrewieństwa z krokodylem, ale musiał przyznać, że bestia nie była zwykłym zwierzęciem. Była zadziwiająco inteligentna i zdawała się rozumieć każde słowo, a żadne znane Jonathanowi zimnokrwiste stworzenie nie było do tego zdolne.

Anglik oderwał spojrzenie od gada i spojrzał na ojca, który zaczął wyjawiać powód swojego przybycia. Jonathan słyszał już kilka razy o Tytanach i roli, jaką miał odegrać w walce z nimi. Mimo to słuchał uważnie, w nadziei na zdobycie nowych informacji odnośnie podobnych sobie istot. Jak zwykle, Sobek powiedział tylko to, co było w tym momencie niezbędne dla Jonathana.

Creeves zmartwił się wyraźnie, gdy usłyszał, że nie będzie mógł w długiej podróży użyć żadnych środków transportu, jednak rozchmurzył się nieco, gdy uważniej przestudiował trasę. Fajum Znajdowało się 130 kilometrów na południowy zachód od Kairu. Jonathan mógł iść do pewnego momentu wzdłuż Nilu, w razie potrzeby zatrzymując się w Gizie lub Memfis. Do tego jego cel znajdował się w strefie łagodniejszego niż na dalekim południu klimacie. Jednak dnie na bezdrożach nadal mogą być straszliwie gorące, a noce przenikliwie chłodne. Creeves zaczął w myślach robić listę rzeczy potrzebnych na jutrzejszą wyprawę. Zapasy jedzenia i wody na jakieś pięć dni, mapa, kompas, przydałoby się jeszcze jakieś źródło ciepła, tylko niezbyt ciężkie, skoro mam je targać przez kilka dni...

Po chwili przerwał tą myślową wyliczankę, gdy zorientował się, że ojciec nadal uważnie na niego patrzy. Jonathan odetchnął , po czym odpowiedział
- Wyruszę jutro o świcie, ojcze. Chcę tylko zapytać, czy w drodze będzie mi przeszkadzało coś natury, powiedzmy, nadnaturalnej.
 
Storm Vermin jest offline  
Stary 15-03-2010, 12:12   #8
 
Token's Avatar
 
Reputacja: 1 Token ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumnyToken ma z czego być dumny
Christoph Kinshoffer

Nie wiedział ile czasu minęło od kiedy uruchomił silnik. Pędził przed siebie po drodze, która zdawała się istnieć w tej chwili tylko dla niego. Żadnej żywej duszy, prócz dźwięku silnika i szumu wiatru, żadnego dźwięku. Choć w takich momentach ludziom zdarza się czuć coś na wzór wolności, nie dotyczy to tych, którym zależy by kogoś znaleźć. Tak właśnie było w przypadku Kinshoffera. Pędził na złamanie karku, a jedynym co pochłaniało jego uwagę był srebrny motor i jego kierowca, a raczej ich brak.


W oddali dało się dostrzec wschodzące słońce. Dość dziwne, zdawać by się mogło, że pospieszyło się zanadto. Choć może to adrenalina związana z minionymi wydarzeniami sprawiła, że stracił rachubę czasu. Nie miał pojęcia, działo się zbyt wiele nieprawdopodobnych rzeczy, by jego aż nadto racjonalny umysł zdolny był wszystko przeanalizować. Nie wszyscy posiadają wszak komfort przyjęcia pewnych rzeczy od tak. Zacisnął zęby, a w myślach przewinęło się kilka całkiem bogatych i rozbudowanych ciągów przekleństw. Co oczywiste znalezienie dla nich celu nie było problem. Christoph błyskawicznie przywołał wspomnienie swego niedoszłego rywala. Dokładnie jednak kiedy w jego myślach pojawiła się sylwetka nieznajomego, srebrna maszyna przemknęła obok niego z szaloną prędkością.

Zachował zimną krew i nie stracił panowania nad Pumą. Nie miał pojęcia jak szybko jechał drugi kierowca, ale nawet bez odpowiedniej aparatury łatwo można było stwierdzić, że z taką prędkością nie może poruszać się żaden zbudowany przez człowieka motor. Nawet jeśli, to trudno znaleźć osobę zdolną zapanować nad takim potworem. Jemu się to jednak udało, co jedynie spotęgowało zdenerwowanie. Zadziwiające, że nawet w takich sytuacjach zazdrość i czysta chęć rywalizacji potrafią dojść do głosu. Przyspieszył, choć wystarczyło przemyśleć to dwukrotnie by dojść do wniosku, że nie miał szans dogonić nieznajomego. Na jego szczęście nie musiał. Ledwie pokonał zakręt, a oślepił go blask bliźniaczych lamp. Momentalnie wyhamował, ostatecznie zatrzymując się około metr przed mężczyzną, który chwilę potem zdjął kask.

Ta twarz była mu znana, zdecydowanie aż za dobrze. Pewnie dlatego nie zdziwił się ani trochę, jak zwykle dając sobie chwilę na opanowanie irytacji wywołanej jego uśmiechem.

- Czołem – podrapał się po kręconych, jasnych włosach, sprawiając, że znalazły się w jeszcze większym nieładzie i zmierzył Kinshoffera od stóp do czubka głowy. – To chyba dobra pora na małe spotkanie rodzinne, nie sądzisz?

Drake Blackwell

Samochód mało nie rozleciał się na części w trakcie podróży. Ostatecznie zdołał jednak dowieźć obu mężczyzn do celu. Steve pozostawał milczący, przynajmniej jeśli zwracać uwagę na brak wypowiadanych słów, a nie ciągle brzęczenie pod nosem. Kto wie, być może według niego miało to brzmieć jak jakaś piosenka. Dla Blackwella było to co najmniej irytujące. Choć nie na tyle, by nie być w stanie powstrzymać komentarza na temat zdolności wokalnych kierowcy. W tej jednej chwili chciał tylko bezpiecznie dostać się do miasta, a kiedy wreszcie mu się to udało, odetchnął z ulgą.

Zakupy poszły gładko. W zasadzie trudno się dziwić. Giza to w końcu ponad dwa miliony dusz, pewnie kilka razy więcej turystów każdego roku. Trudno więc o głupiego na tyle by sądzić, że karty płatnicze są tu traktowane jak obiekty kultu. Co oczywiste na trochę inny sposób, niż ma to miejsce wśród krajów wysokorozwiniętych, gdzie wszelkie religie świata przy nich blakną. Drake bez większych trudności zaopatrzył się w najpotrzebniejsze ubrania. Jak przystało na żołnierza postawił na prostotę i praktyczność, niemniej jednak cel został osiągnięty. Choć w gruncie rzeczy od samego początku nie zwracał na siebie za dużej uwagi, teraz miał co do tego całkowitą pewność.

Steve zostawił go przy samym Nilu. Choć generalnie w tym miejscu nie przypominała tej życiodajnej rzeki, o której tyle razy słyszał na lekcji historii. W jej pobliżu panował lekki chłód, co było o tyle pożyteczne, że słońce powoli osiągało zenit, a nawet z samego rana potrafiło dać już nieźle w kość. Dobrze, że nie trafił tu prosto z rodzinnych stron. Mimo wszystko pogoda w Iraku, na którą tyle osób narzekało. Potrafiła przygotować na tego typu niespodzianki.

Mimo wszystko na rozważania o pogodzie nie miał czasu. Niezależnie od tego kim był nieznajomy i jaki miał cel w zdobyciu Oka Opatrzności. Wyglądało to na sprawę zbyt poważną, by nawet zdenerwowanie zmusiło syna Aresa do zrezygnowania ze zdobycia informacji na jej temat. Rozważał wszystkie ewentualności przez dłuższą chwilę idąc wzdłuż brzegu. Nie zważał ani na pokonywaną odległość, ani wyraźnie widoczny po drugiej stronie Kair. Nie miał za bardzo czasu na podziwianie widoków. Dopiero głos wytrącił go z tego dziwnego stanu.

- To tutaj.


Błyskawicznie odwrócił głowę. Jak się okazało tylko po to by dostrzec zdawać by się mogło zwykłego, starszego mężczyznę. Siedział w najlepsze na progu jakiejś chaty. Oparty plecami o rozsypujące się, drewniane drzwi.

- Co tutaj dziadku? – Drake wykonał kilka kroków w stronę miejscowego. Dopiero po chwili zauważył, że ten wyrysował patykiem na piasku pokrywającym chodnik pewien wzór. Już miał coś powiedzieć, ale starzec mu przerwał.


- To czego szukasz jest dokładnie za tobą – uniósł dłoń i patykiem wskazał na rzekę Nil. Dokładnie w miejsce znajdujące się naprzeciw siebie. – Właśnie tam pada spojrzenie Sfinksa. Lecz nie ty pierwszy próbujesz odkryć skarby, których strzeże.

Podniósł się powoli i wyprostował. Kości charakterystycznie strzeliły. Zdawało się jakby siedział w tym miejscu przez całe wieki. Nawet stojąc na własnych nogach zdawał się czuć niepewnie. Choć może to po prostu cecha ludzi starych.

- Pytanie tylko czy jesteś gotów?


Jonathan Creeves

Sobek zmrużył oczy, badawczo wlepiając je w młodzieńca. Ledwie przez ułamek sekundy zdawało się jakby na jego twarzy pojawiło się lekkie napięcie.

- Nadnaturalne dla ciebie, czy zwykłych ludzi? - zaśmiał się i być może był po prostu kiepskim aktorem, lub zwyczajnie mu na tym zależało. Jonathan bez problemu dostrzegł bowiem jak sztuczna była jego reakcja. - Nie bądź niepoważny. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo, nie muszę. Krew w twych żyłach zwabi każdą nadnaturalną istotę w okolicy. Mimo wszystko nie musisz się martwić. Nie ty jeden będziesz je tu interesował.

Obrócił się na pięcie rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie Petsuchosowi.

- Żegnajcie i powodzenia - przemówił tylko wychodząc.

Pozostawił ich samych sobie, lecz chwilę moment Creeves został całkowicie sam. Zaraz po tym jak bestia u jego boku rozmyła się niczym miraż. Trwał tak chwilę w milczeniu, jak jeszcze nigdy w życiu niepewny swej sytuacji. Nadal było mu trudno zaakceptować to co się działo i prawdopodobnie jeszcze długo przyjdzie mu tkwić w tym osobliwym stanie. Rozejrzał się po pokoju w rzeczywistości nie mając pojęcia czego tak naprawdę szukać. Dopiero kawałek papieru na stoliku przykuł jego uwagę. Podszedł do niego i przyjrzał się mapie, która leżała tuż przed nim.


Była całkowicie inna od tej, którą pokazał mu wcześniej jego ojciec. Zdawała się być znacznie nowsza. Niestety jej skala sprawiała, że w czasie tej wędrówki była mu raczej nieprzydatna. Mimo wszystko podniósł ją i uważnie obejrzał. Na odwrocie szybko odnalazł krótką wiadomość.

Mądrość Sfinksa wskaże Ci drogę.

Ledwie moment walczył z myślami, po czym wyruszył przygotować się do wędrówki.

***


Ogromne piramidy i antyczne posągi w promieniach wschodzącego słońca zdawały się wyglądać tym potężniej. Egipt budził się do życia, choć dla niektórych dzień zdawał się wstać już znacznie wcześniej. Ulice Kairu były już zatłoczone. Tysiące ludzi pędziły do pracy obojętni na wędrującego ku szczytowi nieboskłonu płonącego kolosa. Bo i co wart w dzisiejszych czasach jest kolejny wschód?

Jonathan stał spokojnie u wejściu do swego mieszkania. Czekała go długa droga, przyszła pora na przemyślenie szczegółów.


Rou Baldryson

Ledwie chwilę zajęło mu dotarcie do drzwi. Szarpnął za klamkę i ku jego szczęściu ujrzał znajomą twarz lekarza. Gdyby nie okoliczności, w których się znalazł prawdopodobnie zastanowiłby się jakim cudem ktoś taki mógłby uderzać w drzwi z taką siłą. Z całą pewnością jego uwadze nie umknąłby również fakt, że doktorowi Martinowi wyglądem bliżej było do grabarza. Chudy, mierzący prawie dwa metry mężczyzna o trupio bladej cerze i czarnych jak węgiel włosach. Był niemalże sztandarowym przykładem bohatera horroru, jeszcze z czasów kiedy kolor nie gościł na ekranach telewizorów. Mimo wszystko potrafił wyleczyć każdego w mieście, a w tej pracy umiejętności zdawały się zawsze górować nad aparycją.

- Dzień dobry - ukłonił się nisko zdejmując z głowy kapelusz. Nawet nie czekał na odpowiedź, prześlizgnął się obok Rou i nim ten zdołał się odwrócić był już przy rannej.

Baldryson stał z boku. Ilekroć zaczynał mówić, charakterystyczne ruchy ręki lekarza zamykały mu usta. Wpatrywał się więc w niezbyt obiecujący grymas malujący się na twarzy Martina. Ten dokładnie przyglądał się ranie, którą przed momentem starał się opatrzyć Rou. Zwrócił też uwagę na stłuczenia i siniaki pokrywające jej ciało. O dziwo nie zadawał przy tym żadnych pytań. Widać sam wolał nie wiedzieć co tak naprawdę zaszło. Minęła dłuższa chwila nim podniósł się powoli i podszedł do gospodarza odciągając go na bok.

- Jej stan jest poważny. Zbyt poważny by była zdolna przeżyć bez opieki, którą otrzymałaby w szpitalu - zamilkł i spoglądał przez moment prosto w oczy rozmówcy. - To jednak nie wszystko. Ona jest poszukiwana przez policję.

Trudno było ukryć zdziwienie w tych okolicznościach. Nawet jeśli, z całą pewnością nie umknęłoby czujnemu spojrzeniu doktora.

- Jak to? Co takiego zrobiła?
- Kilka dni temu kiedy przebywałem w Rouen spotkałem się z moim przyjacielem pracującym w policji. Wtedy widziałem list gończy z jej zdjęciem - rzucił kolejne badawcze spojrzenie rannej, która półprzytomna zdawała się w ogóle nie wiedzieć o ich obecności. - Chodziło o zabójstwo. Podobno prawie już ją złapano w Orleanie, jakimś cudem jednak udało jej się zbiec.

Zamilkł i przyglądał się przez chwilę Baldrysonowi, po czym ponownie podszedł do Sophie. Wyciągnął z torby swe przybory i zabrał się do opatrywania rannej kobiety.

- Zrobię co mogę. Rozsądniej będzie jednak oddać ją w ręce policji. W ten sposób uzyska przynajmniej pomoc medyczną.


Leo Brown i Amal al Nahayan


Drzwi były otwarte i przez tych kilka chwil zdawało się jakby serce w jego piersi przestało bić. Wolał nie pozwalać swojej wyobraźni działać, powołując tym samym do życia wizje, które w tych okolicznościach prawdopodobnie przyprawiłyby go o ciarki. Miast tego zdecydowanym ruchem odepchnął drzwi. W mieszkaniu panowała całkowita cisza.

- Pani Brown? - ponownie spróbował wywołać swoją babkę, odpowiedziała mu jednak całkowita cisza.

Dopiero kiedy wszedł do salonu jego serce zwolniło. Na tapczanie siedziała kobieta w zaawansowanym wieku. Obojętnie wpatrzona w ekran telewizora. Dopiero kiedy podszedł bliżej ta podniosła wzrok spoglądając na nieoczekiwanego gościa.

- Kim pan na Boga jest? - powoli podźwignęła się ze starej sofy. Zdawała się być gotowa do panicznej ucieczki. Choć prawdę powiedziawszy wiele by z niej nie było zważywszy na fakt, że poruszanie sprawiało jej niebywałą trudność.
- Jestem Leo - zamilkł na moment, rozkładając nieznacznie ręce, chcąc dać do zrozumienia, że nie ma złych zamiarów. - Twój wnuk.

Kobieta zatoczyła się w miejscu i gdyby nie ściana, z pewnością przewróciłaby się na pokrywający drewnianą podłogę dywan. Brown znalazł się przy niej błyskawicznie podając jej rękę i prowadząc z powrotem na sofę. Chwilę później oboje już na niej siedzieli. Nie miał pojęcia jak długo trwała rozmowa. Kobieta zdawała się być całkowicie zdezorientowana całą sytuacją, toteż trudno było w ogóle się z nią porozumieć. Częściej to Leo mówił, opowiadając o swoim życiu z matką poza rodzinnymi stronami.

***

Tylko wiatr i gołębie sprawiały, że na dachu budynku nie panowała absolutna cisza. Mężczyzna, który stał tuż przy krawędzi wpatrywał się na podobieństwo otaczających go ptaków w kierunku Central Parku. Promienie słońca przedzierające się przez rzadkie chmury odbijały się od kryształu zawieszonego na trzymanym w jego dłoni rzemieniu. Gdyby przyjrzeć się bliżej, można by dostrzec jak zwalniają uwięzione w idealnej strukturze kamienia. Zupełnie jakby coś nagle postawiło im niezwykły opór. Jedyne zdrowe oko wpatrywało się w to osobliwe zjawisko jeszcze przez moment, by po chwili machnąć ręką płosząc tym samym siedzącego nieopodal gołębia. Ten momentalnie zerwał się do lotu. Zbyt nagła reakcja sprawiła, że jedna z luźnych cegłówek zaczęła się kołysać, by po krótkim tańcu na krawędzi dachu wpaść prost do szybu wentylacyjnego. Być może był to ślepy traf. Po niedawno zakończonym remoncie ktoś zapomniał bowiem o zamontowaniu kratki na drugim jego końcu. Tym samym kamienny pocisk wystrzelił wprost z otworu trafiając w drzwi oznaczone numerem 32.

Kąpiący się właśnie mężczyzna dość niechętnie wyszedł z wanny, słysząc uderzenie we własne drzwi. Mimo wszystko ubrał szlafrok i powłóczył nogami wprost do źródła dziwnego dźwięku. Miast twarzy natręta przez wizjer ujrzał tylko plecy jakiegoś człowieka, który pukał do mieszkania znajdującego się naprzeciw. Przekręcił klucz i wyskoczył na klatkę schodową. Już miał dać upust swej irytacji kiedy dostrzegł kobietę, która właśnie pojawiła się na schodach. Ta nie umknęła również uwadze nieznajomego. Błyskawicznie odwrócił się ku mężczyźnie z pokoju 32. Wpierw do uszu obecnych dotarło donośne syczenie, dopiero wtedy spod ubrań wystrzeliło potężne ciało gigantycznego węża.


Ogromne szczęki rozwarły się w locie chwytając zdezorientowanego mężczyznę w szlafroku. Gad ponownie zasyczał znikając we wnętrzu mieszkania. Amal nie czekała, błyskawicznie doskoczyła do otwartych na oścież drzwi, jednocześnie sięgając po broń. Bestia była już jednak przy oknie. Jej rozciągnięte przez nadal trawioną ofiarę ciało ledwo zmieściło się w drewnianej ramie, przez którą wydostała się z budynku wprost na ulicę.

***

Leo prawdę powiedziawszy spodziewał się czegoś innego. Oczywiście nie wiedział co tak naprawdę chciał zrobić. Widząc zrozpaczoną i zdezorientowaną babkę, nie był po prostu w stanie czuć gniewu czy żalu. Zwyczajnie jej współczuł. Czego ostatecznie spodziewać się po takim spotkaniu? Choćby i całe życie myślało się nad słowami, które wypowiada się w takich sytuacjach. Kiedy faktycznie do nich dochodzi, pustka w głowie staje się zbyt przytłaczająca. Przez większość czasu więc milczeli. Mimo wszystko kobieta zdawała się być mile zaskoczona nieoczekiwanym spotkaniem. Choć zdecydowanie nie na tyle by poradzić sobie ze smutkiem po stracie. Jak się okazało już nie tylko męża, ale i córki.

Kiedy od strony ulicy dobiegł donośny trzask tłuczonego szkła i klaksonów samochodowych. Leo oderwał się od babki, po czym podbiegł do okna. To co ujrzał przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Liczący sobie dobre dziesięć metrów wąż wtargnął na ulicę, a spadając wprost na jadący samochód wywołał sporych rozmiarów karambol. Dźwięk był nieznośny i z całą pewnością doprowadzał potwora do jeszcze większego szału. Brown zaczął rozglądać się po okolicy. Dopiero kiedy spojrzał przed siebie dostrzegł wybitą szybę w mieszkaniu znajdującym się dokładnie naprzeciw tego, w którym sam się znajdował. Wyglądała z niego jakaś kobieta.
 

Ostatnio edytowane przez Token : 28-03-2010 o 16:20.
Token jest offline  
Stary 29-03-2010, 00:43   #9
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
„To ma sens” - pomyślał kiedy na wschodzie zaczęły pojawiać się promienie słońca. Wyścig ustawiony na późną godzinę... no, spóźnienie, cała ta zabawa z Cosiem... Miało szanse być na tyle późno, albo na tyle wcześnie... W każdym razie świtało... A taka pora była bardzo piękna... Zmęczony umysł Kinschoffera koncentrował się na wszystkim z wyjątkiem prowadzenia...


„Nie, wręcz przeciwnie, to nie ma żadnego sensu” - pomyślał patrząc na wskaźniki. Nie tylko noc się kończyła... Szybko przeliczył, że nawet przy maksymalnym spalaniu rajdowa benzyna (no cóż, każdy ma jakieś grzeszki) w baku powinna starczyć na około 350 kilometrów, co znaczyło, że ogólnie coś jest nie halo z czasem, albo przestrzenią, albo jednym i drugim...

Jakoś trzeba było zakończyć ten dzień, długi dzień. Był zmęczony, zziębnięty i wściekły. Rozwalona kurtka pozwalała zimnemu powietrzu wślizgiwać się pod kevlarowaną skórę i co chwilę przez plecy przebiegał nieprzyjemny dreszcz. Rozwalone palce co chwilę przymarzały i zrywały się z upapranej krwią rączki hamulca. „Cholera!” - zredukował z zamiarem zrzucenia w bok i przywalenia w jakieś... cokolwiek... co wytrzymałoby jego frustrację. Wróć! Z zamiarem zrzucenia w bok, zatrzymania, zejścia z maszyny i przywalenia z półobrotu w cokolwiek... „Kurde, nie myślisz...” - zrugał się w myślach doskonale zdając sobie sprawę, że jego reakcje są do tej prędkości zdecydowanie zbyt wolne...

Chromowany... CHOLERA motor przemknął obok z prędkością przekraczającą zdrową normę, a nawet chorą normę i prawa fizyki. Ok, poszukiwania można było uznać za zakończone...



Przez chwilę wpatrywał się w wyświetlacz pokazujący 0. „Szlag jasny” było przed piątą...

- I ogólnie co to było? To miał być wyścig?!? - wyrzucił z siebie z prędkością karabinu maszynowego – Zapomniałeś napisać, że jest na dochodzenie, co czyni wyścig nieważnym; ale możemy uznać, że jest po równo i jesteśmy kwita. Również zapomniałeś napisać, że przyjeżdżasz z kolegami. Więc już nie jesteśmy kwita. Co to za palanty??? Niestety ten mój miał wypadek, coś z upadkiem z wysokości i potrąceniem. Zobaczę co jutro będzie w wiadomościach. Jesteś mi krewny za kurtkę i rękawice... KURWA MAĆ!!! - na ułamek sekundy stracił nad sobą panowanie - Co to do cholery było?!? I, ważniejsze, co ja mam z tym wspólnego? Jakieś popierdolone gierki bogów czy co? - zmęczone ciało Kinschoffera na szczęście nie odpowiedziało na rozkazy przesyłane z mózgu. Miał ochotę doskoczyć do TEGO IDIOTY i przyłupać mu kaskiem w twarz, po czym dokonać kilku kosmetycznych poprawek z kolana i buta... Był jednak krańcowo wyczerpany tym wszystkim, jego mięśnie dygotały nie potrafiąc dostosować się do rozchwianej motoryki ciała i kipiącego umysłu; gdyby zsiadł z maszyny to pewnie by się wywrócił. Umysł dla odmiany dalej pływał w brei z adrenaliny, strachu, wściekłości i... zainteresowania. Jakby wszystko co się wydarzyło było jednak jakąś miłą odmianą od spokojnego i poukładanego życia. Zakończył zupełnie zmieniając znaczenie tego co powiedział Blondyn: - Co rozumiesz przez zjazd rodzinny? I kiedy to się ma niby odbyć? Najwcześniejszy termin mam jutro koło dwudziestej – jak już się wyśpię i uspokoję. Ponadto jakiś lekarz musi mnie obejrzeć... Masz zdolność doprowadzania ludzi do krańcowego wqurvienia...


Mężczyzna pokręcił głową i wlepił znudzone spojrzenie w swojego syna.

- Masz prawdziwy talent do tworzenia barier w tej swojej ciasnej głowie - zagwizdał i zsiadł z motoru stając obok niego. - To ja Hermes. Słyszałem gdzieś, że dzieci potrafią wyczuć swoich rodziców niezależnie od warunków, rozłąki i innych takich. Widać to chyba przesada, skoro ojciec nie może liczyć na trochę ciepła ze strony syna.

- Może. - odparł Zeno zupełnie nie mając ochoty na wnikanie w całe to story o zdradzie matki, bo do tego to się sprowadzało. Może to była prawda, może nie. Dla chłopaka po prostu wygodnie było utrzymywać status quo i traktować go jak... znajomego... góra ojca chrzestnego, czy kogoś w ten deseń.

Wzrok Hermesa nieustannie wodził po sylwetce Kinshoffera. Skrzywił się nieznacznie widząc stan jego ubrania oraz ręki.

- Zacznę od tego, że poradziłeś sobie śpiewająco. Nie na darmo ściągałem tu te dwa bezmózgi prosto ze Stanów - uśmiechnął się i zaklaskał. - Co natomiast tyczy się twojego stanu.

Wyciągnął z torby zawieszonej na boku dziwne zawiniątko, które rzucił Christophowi. Kiedy ten chwycił przedmiot ujrzał sporych rozmiarów liść. Rozłożył go delikatnie, by dostrzec wewnątrz dziwną czerwonawą papkę.

- Wetrzyj to w ranę i nie, nie wyleczy cię w cudowny sposób. Zwyczajnie zdezynfekuje ranę i złagodzi ból. Przechodząc natomiast do rzeczy. Masz ochotę odwiedzić Włochy?

- Nie będzie cudu?!? Ojej... no tak, ale przecież cuda nie istnieją. Moja ciasna głowa powinna wybuchnąć po tym co dzisiaj, przed chwilą zobaczyłem i zrobiłem... Jednak jakoś daje rade. Może właśnie przez te bariery, które tak Ci się nie podobają. Włochy? Kiedy i po co. Wiesz, chodzi o to czy pisać już testament czy może jeszcze nie - Christoph dalej był wściekły i po prostu nie mógł sobie podarować wszystkich małych uszczypliwości jakie przychodziły mu do głowy. Zupełnie nie obserwował rozmówcy zajęty wcieraniem papkowatego tworu w rany na palcach. Obrócił się i z "bagażnika" pod drugim siedzeniem wyciągnął apteczkę, a właściwie zestaw "środek przeciwbólowy & bandaż elastyczny".

Hermes zamrugał kilkukrotnie. Zdawał się wyglądać na prawdziwie zaskoczonego. Choć w ten specyficzny sposób, który jest zapowiedzią zbliżającego się wybuchu złości. Coś na wzór grymasu wykładowcy akademickiego, niezbyt pocieszonego brakiem okazanego mu szacunku. Miast jednak faktycznie dać upust negatywnym emocjom bóg zwyczajnie się zaśmiał. Rechotał w najlepsze przez zdecydowanie zbyt długą chwilę, by odmówić sobie uczucia poirytowania.

- Zdajesz sobie sprawę z faktu, że jesteś niczym stuwatowa żarówka dla istot podobnych do tej, którą przed chwilą spotkałeś? Zbyt drażniąca i widoczna, by odmówić sobie przyjemności jej zmiażdżenia. Jesteś moim synem i chociażby z tego powodu nie zostawię cię na pastwę losu. - zamilkł na moment i wciągnął spory haust powietrza, by chwilę potem ciągnąć dalej. - Pośród bogów wszystko ma jednak swoją cenę. Ja zaś daję ci możliwość spłaty długu. Jeśli więc będziesz na tyle miły by darować sobie te dziecinne uszczypliwości i zgodzić się przyjąć ofertę, z przyjemnością przedstawię ci szczegóły.

- Spłaty długu? -
tym razem Zeno zastanawiał się czy się zaśmiać, czy rzucić jakimś przekleństwem. Zastanawiał się na tyle długo, że w końcu wszystkie uczucia wyparowały wyparte przez zimną logikę. Tego było naprawdę za wiele. Ok, można było nawinąć jakąś gadkę o bogach i starożytnej Grecji. Może i ona jakoś trzymała się kupy. Może i faktycznie potrafił trochę więcej niż "zwykły śmiertelnik", ale nie zamierzał być niczyją zabawką, a po tekście o sprowadzeniu czegoś ze Stanów akcje Hermesa zaryły w asfalt. Przekręcił kluczyk w stacyjce i odpalił silnik. Jego głos był lodowato zimny, pozbawiony jakichkolwiek emocji: - Nie mam wobec ciebie żadnych długów. Nie jestem, nie uznaję cie, za swojego ojca. I ten temat uznaję za zamknięty. Może ja potrzebuję ciebie, może to ty potrzebujesz mnie, może potrzebujemy się na wzajem, a może wcale się nie potrzebujemy. Wszystko ma swoją cenę? Moją ceną jest uczciwość i granie w otwarte karty. Włochy. Kiedy i po co? Z jakim ryzykiem?
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - jego słowa rozmyły się podobnie jak i mężczyzna, z którego ust dobiegły.

Zniknął ledwie na ułamek sekundy pojawiając się dopiero obok motoru Christopha, jednocześnie kładąc dłoń na jego baku. Trwał tak ledwie przez moment wypowiadając niezrozumiałe dla młodzieńca słowa. Zrozumiał dopiero kiedy do jego uszu doszedł dziwny trzask. Silnik zaczął powoli zwalniać obroty, po czym zupełnie zgasł. Był już gotów zareagować, kiedy otwarta dłoń trafiła go w twarz.

- Możesz nie uznawać mnie jako swego ojca. Możesz bawić mnie swymi wymysłami i idiotyczną ironią. Jako mój syn powinieneś jednak wiedzieć, że nie jesteś w położeniu, które pozwala ci przedstawiać jakiekolwiek warunki - jego twarz była zupełnie inna, zniknął gdzieś uśmiech, czy znudzenie, o dziwo nie było też gniewu. Zniknęły wszystkie emocje pozostawiając tylko wyraz absolutnej powagi. - Beze mnie możesz najwyżej zostać pożarty przez bezmózgie stworzenie na wzór tego, które nadal krąży gdzieś w tej okolicy. Nawet jeśli jakimś cudem przeżyjesz trochę dłużej niż przypuszczam. Staniesz się zbyt silny by pozwolić ci żyć, wtedy zaś własnoręcznie zadbam o to byś cierpiał.

Nie potrzebował wiele by ponownie znaleźć się na swoim motorze. Uruchomił silnik i przemknął obok zdezorientowanego syna pozostawiając go samego sobie z całkowicie nienadającą się do użytku maszyną.

Akcje Hermes Inc. osiągnęły poziom ZERO tudzież BEZWARTOŚCIOWY ŚMIEĆ. Na tyle bezwartościowy, że Kinschoffer nawet nie miał ochoty się nad tym co zaszło zastanawiać dłużej... Wyjął telefon, ustalił pozycję GPS i zadzwonił po pomoc drogową. Zepchnął maszynę na pobocze i zajął się czekaniem.
 

Ostatnio edytowane przez Aschaar : 01-04-2010 o 10:41. Powód: update
Aschaar jest offline  
Stary 22-04-2010, 10:59   #10
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Amal poruszała się po schodach niemal bezszelestnie. W głębi duszy była przekonana, że pakuje się w jakąś pułapkę. Nie czas był jednak na wielkie rozważania.
Jak kocica pięła się schodek za schodkiem bacznie obserwując każdy zakamarek. Zbliżając się do docelowego piętra usłyszała jakieś głuche uderzenie.
"A to co znowu ?" - zdziwiła się i wzmożyła czujność.

Wychylając się ostrożnie zza załomu ściany dostrzegła obcego mężczyznę pukającego do drzwi apartamentu znajdującego się naprzeciw mieszkania 32. Dosłownie w tej samej chwili z mieszkania numer 32 wyskoczył ubrany jedynie w szlafrok kolejny mężczyzna jakby miał zamiar wyrazić swoją irytację. Ale dostrzegłszy nadchodzącą Amal zawahał się na chwilę moment. Drugi z mężczyzn również ją zobaczył.

Jak na filmie, klatka po klatce, kobieta ujrzała scenę, która realnie rozegrała się w ciągu zaledwie kilku sekund.

Obcy, który pukał do drzwi naprzeciwko, błyskawicznie odwrócił się ku mężczyźnie z pokoju 32. Najpierw do uszu obecnych dotarło donośne syczenie.... a potem spod ubrań wystrzeliło potężne ciało gigantycznego WĘŻA!!
Oczy Amal rozszerzyły się w zdumieniu. Ogromne szczęki gada rozwarły się w locie chwytając zdezorientowanego mężczyznę w szlafroku. Wąż zniknął z sykiem we wnętrzu mieszkania.

Na moment jakby sparaliżowana Amal otrząsnęła się i doskoczyła do drzwi jednocześnie sięgając po broń.

"Co to do cholery ma być ?!?" przeleciało jej przez myśl

Niestety bestia zdążyła już przedostać się przez wybite okno w budynku na ulicę. Najwyraźniej pożarła już swoją ofiarę, bo ledwie zmieściła się w świetle ościeżnicy. Amal dopadła do resztek ramy okiennej i wyjrzała na zewnątrz.

W dole, na ulicy, pośród rozbitych aut, wiło się cielsko olbrzymiego gada, pobudzane jakby jeszcze przez dźwięki klaksonów i wrzaski ludzkie. Ci, którzy zdołali wydostać się z uszkodzonych pojazdów oraz przypadkowi przechodnie, zaczęli w panice uciekać w różnych kierunkach, wpadając na siebie, tratując się na wzajem i kompletnie blokując drogi ucieczki.
Chaos potęgował się z każdą sekundą. Bestia syczała i kąsała dokoła siebie w ślepej furii. Była niesamowicie szybka i zabójcza.

Amal myślała intensywnie. Nie mogła strzelać. Za duże było ryzyko, że trafi postronną osobę, a w oddali słychać już było syreny wozów policyjnych. Zresztą co mogłaby zdziałać jedną małą pistoleciną... Na uwolnienie pożartego człowieka również już nie liczyła. Dla niego było za późno.

Postanowiła zrobić to co potrafi najlepiej. Dowiedzieć się kim był i czym mógłby sobie zasłużyć na taki los, a przede wszystkim dlaczego JĄ tutaj przysłano. Miała wiele pytań do Pana Moreau
W błyskawicznym tempie założyła rękawiczki i zaczęła przeszukiwać pokój, zbierając jak najwięcej rzeczy osobistych ofiary do plecaka, z których mogła się czegokolwiek dowiedzieć. Musiała zdążyć jeszcze przed przybyciem policji. (Instant Investigation) Szukała notatek, kalendarza, listów, laptopa, notepada, dykatafonu i tego typu urządzeń. Sprawdziła ostatnio wybrane połączenia, odsłuchała też sekretarki automatycznej i pstryknęła kilka zdjęć komórką.

Zastanawiały ją jeszcze dwie rzeczy. Dlaczego gad pod postacią człowieka pukał najpierw do drzwi naprzeciwko?? Czy ofiara mogła być przypadkowa? I co robiła w korytarzu cegłówka?? Musiała się dowiedzieć.

Zebrała rzeczy i zapukała do tych drugich drzwi.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172