Jakiś człowiek chodził wśród żołnierzy i rozdawał płócienne worki które nazywał ładownikami osobistymi. Miały one ponoć odciążyć spadochroniarzy w najważniejszej fazie opadania. Steven zastanawiał się co mógł włożyć do worka a co będzie mu potrzebne zaraz po wylądowaniu. Thompsona zawieszę przy pasie, magazynki i granaty do chlebaka, zestaw pierwszej pomocy na hełm. Paczka papierosów do kieszeni a reszta do zasobnika. Bielizna i reszta tego wojskowego szmelcu do worka. Pistolet do kabury. Jak pomyślał tak zrobił. Z pomocą kolegów wstał i postanowił pójść razem z kilkoma kolegami pomodlić się. Ksiądz przeżegnał się i zaczął się modlić: -Credo in Deum Patrem omnipotentem, Creatorem caeli et terrae; et in Iesum Christum, Filium eius unicum, Dominum nostrum; qui conceptus est de Spiritu Sancto, natus ex Maria Virgine; passus sub Pontio Pilato, crucifixus, mortuus, et sepultus; descendit ad inferos; tertia die resurrexit a mortuis; ascendit ad caelos, sedet ad dexteram Dei Patris omnipotentis; inde venturus est iudicare vivos et mortuos. Credo in Spiritum Sanctum; sanctam Ecclesiam catholicam, sanctorum communionem; remissionem peccatorum; carnis resurrectionem; vitam aeternam. Amen. Po skończonej modlitwie Steven postanowił napisać list do rodziny, Drodzy rodzice! Pisze do was z lotniska i niedługo będę skakał. Chciałbym prosić abyście się o mnie nie martwili się o mnie. Choć mam nadzieję że to nie będę ja wiem że niektórzy muszą umrzeć za ojczyznę. Tak naprawdę nie wiem co mogę wam więcej powiedzieć. Może opowiem wam o tym co działo się w ciągu kilku ostatnich dni. Wczoraj jakiś oficer przyłapał mnie i Jonh’a na piciu whiskey. Zaczął wrzeszczeć że jesteśmy pijani na służbie, już nawet nie zdążyłem powiedzieć mu że byłem po służbie. Wiem że ten list jest krótki ale nie mam pojęcia co wam mogę napisać. Powtarzam tylko żebyście się o mnie nie martwili. Wasz Steven. Padł rozkaz wejścia do samolotów. Kruk razem z resztą żołnierzy wspiął się do samolotu. Po chwili zdecydowali że drzwi będą wymontowane aby mogli wyskoczyć w razie trafienia. Samoloty z hukiem silników wtoczyły się na pas startowy. Stalowe machiny wzbiły się w powietrze. Steven nie bardzo miał ochotę myśleć o wojnie, o tym co czeka go w Normandii. W samolocie modlił się o to by dane mu było przeżyć najbliższą noc. Wszyscy zastanawiali się jak zachowają się pod ogniem. Wzlecieli nad Normandię. Artyleria przeciw lotnicza Niemców otworzyła ogień do samolotów. Niebo rozjaśniły pociski smugowe, co czwarty był smugowy a świadomość że wśród nich są cztery niewidoczne nie napawały go zbytnim optymizmem . Zapaliło się czerwone światło, wszyscy powstali i zaczepili linki, dowódca wydał rozkaz sprawdzenia sprzętu, gdy wszyscy potwierdzili gotowość i zapaliło się zielone światło spadochroniarze zaczęli wyskakiwać. Gdy nadeszła kolej na Steven’a w jego głowie rozpoczęła się istna burza myśli. Co będzie na dole? Nie mam zielonego pojęcia czy przeżyje najbliższą noc. Skaczę z samolotu aby zabijać Niemców i patrzeć na śmierć moich przyjaciół. Chyba zwariowałem. Pozostaje mi mieć nadzieję że chłopaki z innych kompanii wykonają swoje zadania i artyleria nie będzie strzelać w nas gdy już zajmiemy groblę. Steven wyrzucił zasobnik przez drzwi. Lina wrzynała mu się w nogę. Steven wziął głęboki oddech i wyskoczył z samolotu. |
I kolejna odprawa zakończyła się brakiem jakichkolwiek szczegółów dotyczących czasu misji. Oczywiście Patricka wcale, a wcale to nie dziwiło. Była to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic, zaraz obok miejsca lądowania. Właśnie dlatego zamknęli ich w obozach i ograniczyli jakiekolwiek kontakty. Poznali już miejsce lądowania, podobnie jak ich żołnierze. Gdyby jakiś szpieg Adolfa, dorwał się do tej informacji, cała operacja byłaby zagrożona, albo mogłaby się zakończyć, za nim na dobre się zaczęła. Porucznik ruszył w stronę zaparkowanego jeepa. To był jeden z przywilejów bycia oficerem, oczywiście takich małych przyjemności było dużo więcej, jednak wielu ludzi zapominało o ciążących na nim i jego kolegach odpowiedzialności. Jego podwładni liczyli, że przeprowadzi ich przez wojnę żywych. Jego przełożeni liczyli, że wykona swoje zadania. Oczywiście nie można było zapominać o innych, którzy na niego liczyli. Jego ojciec ... jego rodzina liczyła, że nie splami honoru i rodzinnej tradycji. Czasami brzemię odpowiedzialności wydawało się nie do zniesienia .... z drugiej strony był stworzony do tego życia. Nie wyobrażał siebie w jakieś innej roli. Od dziecka marzył, że dane mu będzie kiedyś poprowadzić ludzi do boju. I teraz to marzenie miało się spełnić. Po tym wszystkim co dzisiaj usłyszał ... bał się. Kiedy był jeszcze w Stanach wszystko wydawało się takie proste. Szkolenia, manewry ... ale to wszystko była zabawa. Niedługo miał po raz pierwszy stanąć na polu bitwy. A jeżeli zawiedzie? Zajął miejsce kierowcy w milczeniu i przekręcił kluczyk w stacyjce. -Patrick poczekaj - usłyszał za sobą głos Dextera. Pozwolił aby jego przyjaciel zajął miejsce koło niego -Czekaj chwilę idzie jeszcze twój zastępca - po tych słowach podporucznik Stafford uśmiechnął się szeroko. Miał 23 lata, a wyglądał najwyżej na 19. Pochodził ze znanej rodziny prawniczej z Nowego Yorku, jego ojciec co roku wysyłał spore pieniądze jednej z najbardziej znanych uczelni w kraju, żeby jego dzieci miały tam zapewnione miejsce i przez pewien czas właśnie tam uczęszczał. Dopóki nie zawiesił swoich studiów z powodu wojny. -Napisał do mnie ojciec, że jest ze mnie dumny. A tak pomiędzy wierszami, że to tylko dodatkowe punkty, jeżeli chodzi o moją przyszłą karierę prawniczą. Co za pieprzenie - -Nie chcesz tego robić?- zapytał spokojnie Kelly. -To nie o to chodzi, lubię prawo, ale chyba rozumiesz jak czuję się gdy ojciec próbuje kierować moim życiem? - Porucznik tylko uśmiechnął się lekko i kiwnął głową na potwierdzenie. Po kilku chwilach z namiotu wyszedł ogromny podporucznik. Antonio de la Moya, był Latynosem. A jednocześnie koszykarzem w cywilu. Po collagu poszedł do wojska oczywiście na ochotnika, bo jak stwierdził i tak dobrych rozgrywek w tym momencie nie ma, a wielu dobrych zawodników siedzi teraz w armii, więc może tam uda mu się przynajmniej coś osiągnąć. Jak do tej pory był w reprezentacji dywizji i z pewnością parę osób, które mogą się potem liczyć w cywilu już go zauważył. Zajął swoje miejsce i po chwili samochód ruszył -I co o tym myślisz? - zapytał w pewnym momencie z tyłu Antonio. Nikt nie zwrócił mu uwagi, że nie powinien tak zwracać się do przełożonego. Stosunki między oficerami, zwłaszcza gdy byli w swoim towarzystwie były inne. Patrick wzruszył ramionami. -Jak będą coś wiedzieć, to nam powiedzą. A za pół godziny zrobimy zebranie plutonu - Porucznik zatrzymał się na terenie rozlokowania ich kompanii i wypuścił swojego zastępce, aby ten mógł przekazać informację ich ludziom. Jeep przejechał jeszcze kilkaset metrów i zatrzymał się pod namiotem dowódcy kompanii. Obaj oficerowie opuścili go. -Jak coś to widzimy się wieczorem Patrick - powiedział Stafford i ruszył w swoją stronę, a porucznik odsunął poły namiotu i stanął na baczność przed czekającym na niego dowódcą -Spocznij - powiedział mu kapitan i gdy tylko tamten wykonał polecenie przywołał go ręką -Wydaje się, że dzień inwazji się zbliża. Jak morale ludzi? - -Bardzo dobrze sir, wydaje się, że nie mogą się doczekać ... - rozmowa o wszystkim i o niczym trwała jeszcze jakieś 15 minut. Kapitan w cywilu był nauczycielem i innych oficerów traktował trochę jak "kumpli" z pokoju nauczycielskiego, ale cóż takie były czasy i trzeba było przez nie przebrnąć. Następnym punktem w programie Kelly'ego była odprawa dla jego plutonu. Robił ją już kolejny raz, powtarzając cały czas te same informacje, ale nie mając najważniejszej dla chłopaków daty inwazji. Kiedy upewnił się, że wszyscy znają swoje zadania, przypomniał o służbach, zakończył spotkanie. Wychodząc z namiotu spotkał Tima , z którym zamienił kilka słów. A potem była tylko rutyna. Spędził trochę czasu w mesie rozmawiając z innymi oficerami. Jeszcze raz przejrzał listy, które napisał poprzedniego dnia, gdy wydawało się, że będą już wylatywać. A wieczorem nadeszła informacja, że dzień na który czekali, w końcu nadszedł. Żołnierze zaczęli się spieszyć. Ci, którzy nie mieli wykupywali obowiązkową polisę na życie. Część przekazywała cenniejsze rzeczy do przechowania. W końcu zapakowali ich na ciężarówki i zawieźli na lotnisko. Tutaj panowała atmosfera zdenerwowania, która również udzieliła się porucznikowi. Po raz setny sprawdził swój sprzęt i przepakował go, a teraz bezmyślnie bawił się swoim sygnetem West Point. W końcu jednak zrobił ostatnią odprawę plutonu. -Panowie to już dziś. Nadszedł czas, do którego przygotowywaliśmy się tyle raz. Niedługo wylądujemy na terenie Francji i wejdziemy do walki. Wiele osób na nas liczy, pamiętajmy o tym i nie zawiedźmy ich. Spotkamy się po drugiej stornie kanału - resztę przemówienia przerwało przybycie najwyższego dowódcy. Patrick przerwał odprawę, aby wszyscy mogli posłuchać co "Ike" ma do powiedzenia. W końcu wylądowali w samolotach. Po 12 osób ... jako oficer miał wyskoczyć z samolotu jako pierwszy, dlatego był ostatnim na jego pokładzie. Odwrócił się aby jeszcze raz spojrzeć na Anglię ... może po raz ostatni? Odetchnął głęboko i zajął swoje miejsce przy drzwiach, których nie było. Samolot wystartował. Lot wydawał się spokojny ... część osób posnęła ... aż nie nadlecieli na Francję. Strzały padały ze wszystkich stron, a samolot rzucało. "Prawie jak na 4 lipca" przeleciało przez myśl oficera. -Powstać i sprawdzić sprzęt! - wszyscy po kolei meldowali się. Kelly stanął w drzwiach. Był gotowy do skoku, czekał na zielone światło. Przez głowę przebiegały mu liczne myśli "To teraz, albo się wykażę ... albo zginę próbując. Nie zawiodę was!". W końcu zauważył nad sobą zielone światło. Odwrócił się do ludzi stłoczonych w samolocie -Do zobaczenia na dole!! Za mną! - wyskoczył w ciemność ... |
Służba tego dnia nie była taka ciężka i wymagająca jak poprzednio. Jednak dzisiaj doszło coś, czego nigdy nie zauważano wcześniej. Był to strach przed operacją. Tego dnia wszyscy w obozie byli jacyś nieobecni, sparaliżowani. Po skończonej służbie Greg postanowił udać się na chwilkę do swojego hangaru. Opadł łagodnie na pryczę, i potężnie westchnął. Sam był jakiś dziwny tego dnia. Nie pamiętał kiedy ostatni raz działo się z nim coś podobnego. Już nie tak błyskotliwy w odpowiedziach, nie tak zabawny. Lecz trzeźwość umysłu zachował. Ogranie jakiegoś oficerka z pewnością polepszy mu humor. W kantynie atmosfera nie była wcale lepsza. Powietrze było przepełnione rozgoryczeniem i strachem. Było to czuć bardziej niż tę tanią szkocką, która cieszyła się tutaj największym wzięciem. Wchodząc Black uścisnął kilka dłoni oraz zdławił tyle samo nieprzyjaznych spojrzeń. Rozpoznawał tych ludzi. Zawsze zapamiętywał twarze, od których wyciągał najwięcej. Nie żeby unosić się nad nimi pychą, ot tak, po prostu. Lada moment do jego stolika przysiadł się kapral Finnan. Był to bardzo sympatyczny, jeszcze młody człowiek. Greg szanował go, bo jako jeden z nielicznych traktował grę z nim bardziej jako zabawę i sprawdzenie samego siebie, niż walkę na śmierć i życie. Tego popołudnia gra była o wielką stawkę. Sheen nie sądził, że kapral zgodzi się na takie posunięcie, tym razem zamiast zegarka, czy pliczku zielonych, zdobył informację na wagę złota. Po skończonej rozgrywce, do stolika przysiadło się kilku chłopaków, których Sheen mniej więcej kojarzył. Kapral Finann odmeldował się i wrócił do swoich zajęć. Na stole nagle pojawiła się najtańsza whiskey i kilka szklanek. -Co Sheen? Tego palanta też oskubałeś? Greg odpowiedział lekkim uśmiechem. -Bezduszny skurwiel! - wszyscy porządnie zarechotali. - No, to teraz mów co wiesz. - Yyyy... - Greg zawahał się. - Yankeesi przegrali pierwszy mecz w sezonie, Lou zmarnował najważniejszą piłkę... *** A jednak informacje 'wygrane' w kartach stały się prawdą. Greg nerwowo spojrzał na swój piękny zegarek. Dwa dni temu wygrał go od pewnego szeregowego, skurwiel miał jeszcze takie dwa. Nerwowo w jego głowie przebiegały tysiące myśli. "Czy niczego nie zostawiłem?";"Wszystko zapakowałem?". Oraz tysiące wątpliwości, czy spadochron się otworzy, czy w ogolę skoczymy.. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Najważniejsze rzeczy Sheen zabrał ze sobą. Teraz po cichu wszystko wyliczał. -Ładownice... są! Spadochron... jest... Garand... jest! Granaty... są... . Dodatkowo wyjął jeszcze zza pazuchy swoją ulubioną kartę, sprawczynię wielkiego farta, był to strasznie wymięty joker. Tak adekwatny do tej chwili, do tego co miało się zdarzyć. Wszystko stało w miejscu. Wydawało się, że jest gotowe, wystarczy tylko wsiąść do samolotu. Jeszcze niektórzy oficerowie krzątali się między żołnierzami przypominając im o tabletkach, udzielając słowa wsparcia... -Hej, Greg... - Sheen natychmiastowo obrócił się na pięcie, stał przed nim kapral Finnan cały umorusany na twarzy farbą - Widzisz.. miałem rację.. lecimy skopać tyłki kilku szkopom..Najprawdopodobniej będę leciał w następnym samolocie po Tobie..- Kapral odwrócił się i zaczął powoli iść w stronę swojego samolotu... - A.. i czekaj na mnie z pierwszym rozdaniem w Europie..- uśmiechnął się. To ostatnie zdanie było bardzo kojące na rozdartą duszę licznymi niepokojami Grega. Jednak w tym wszystkim, była jakaś osoba, która darzyła go sympatią mimo ciągłego przegrywania w te cholerne karty... Nagle żołnierz stojący przed Gregiem zrobił mały kroczek do przodu, potem następny.. *** "KURWA, KURWA, KUUUURWAAAA! Nie, nie NIEEEE! - Potężny ryk silników zagłuszał nawet własne myśli. Jednak nie zagłuszał najważniejszego - tych okropnych wybuchów i strzałów jakie robiły wkoło działka przeciwlotnicze. Black bał się okropnie, nie mógł siedzieć spokojnie, nie mógł opanować drżenia rąk. Chciał wracać, wracać do ciepłej kantyny. Nawet mógł słuchać tych wszystkich przekleństw i gróźb jakie wydawali jego spłukani, karciani partnerzy. Atmosfera w samolocie była okropna. Nikt od dłuższego czasu się nie odzywał, wewnętrzny mrok był przepełniony czerwonym, bladym światłem jaki rzucała lampka sygnalizacyjna nad wejściem. Śmierdziało wymiocinami. A z każdej strony tylko huk, jeden, drugi, z tyłu i przodu! Ciągnęło się to straszliwie długo. Nagle transportowcem potężnie szarpnęło, a z kokpitu było słuchać chaotycznie wrzaski " Spadamy, spadamy! Przy...przygotuj...skoku..!". Sierżant Farley ciężko podniósł się z miejsca i wydał odpowiednią komendę. Wszyscy spadochroniarze chwilę potem stali w przejściu z przypiętymi linkami od spadochronu. "Teraz! Teraz!". Czerwona mgiełka zamieniła swoją barwę na zieloną, sygnał został nadany. Do skoku podchodził pierwszy szeregowy, nagle samolotem potężnie zatrzęsło, żołnierz nie zdołał się złapać czegokolwiek i spadł w ciemności francuskich poletek. Kilku spadochroniarzy straciło równowagę. "Bóg z wami!" wrzasnął sierżant i zniknął... Teraz przyszła kolej na Grega, zamknął oczy i skoczył.. |
Tim uważnie przysłuchiwał się wykładającym szczegóły ich zadania oficerom. Imponowała mu skala przedsięwzięcia i dbałość o szczegóły. Każdy żołnierz musiał znać zadania swojej drużyny, plutonu i kompani. On dodatkowo jako zastępca dowódcy drużyny, także zadania pozostałych plutonów w kompani G batalionu 3. Martwiła go tylko jedna rzecz, mianowicie, wszystkie te szczegółowe i mozolnie układane plany brały w łeb w gorączce pola walki. Nigdy i nigdzie, żadna operacja wojskowa nie została przeprowadzona od A do Z według pierwotnego planu. Tak samo było w Afryce Północnej i na Sycylii. O piekle pod Anizo, kiedy z 509 batalionem słynnej już „osiemdziesiątej drugiej”, nazywanej All American, wolał nie opowiadać swoim obecnym kolegom z plutonu. Początkowo wszystko szło gładko i przy umiarkowanym oporze wroga zajęli miejscowość Nettuno, jednak wkrótce utknęli w martwym punkcie kiedy impet operacji i efekt zaskoczenia wygasł. Ciężka walka, prawie w okrążeniu i dwa tygodnie bez chwili odpoczynku, tak Tim miał już doświadczenie wojenne. Nie raz patrzył nieco zdziwiony entuzjazmem swoich podkomendnych, ale rozumiał ich. On sam jeszcze rok temu był im podobny. Początkowo nie był ucieszony przeniesieniem do nowej dywizji. Ze starą drużyną i plutonem przeszedł wiele, jedna świeża dywizja sto pierwsza, potrzebowała doświadczonych podoficerów. Martwił się głównie o swoje szanse na przeżycie, ale wkrótce przestał. Musiał przyznać, że te chłopaki zebrane z całych Stanów, są świetnie dobraną ekipą. Dowódcy także, zdawali się być, z gatunku tych rozsądnych i nie tracących głowę. Reszta podoficerów, często podpytywała się o kompanie w Afryce i we Włoszech, pytali co trzeba robić w takiej a takiej sytuacji. Tim pomagał jak mógł, sprzedał im także kilka sprawdzonych na froncie sztuczek. Jednym słowem, zżył się z nimi, a oni traktowali go jak swojego, mimo, że nigdy nie wbiegał z nimi, na ową osławioną Currahee. ***** Zaczerpną pełną piersią, chłodnego, zimnego powietrza. W płuca uderzyła wilgoć unosząca się wraz z delikatną mgiełką. Mimo, że krajobrazy wiejskiej Anglii, przyjemnie kojarzyły mu się z rodzinnymi stronami, to jednak deszczowa pogoda i częste młynie specjalnie przypadły mu do gustu. Przypomniały mu się słowa porucznika Kellego: -Pamiętajcie, żeby dobrze zapamiętać te informacje, mogą wam uratować życie. I jeszcze raz powtarzam, że nie jesteśmy Johnem Waynem. Nie czuł podniecenia czy ekscytacji, on wiedział co to bój. Na Sycylii i we Włoszech przeszedł ciężkie walki, uwaga o Johnie Waynie nie była mu potrzebna, on wiedział, że Ci co zgrywają chojraków długo nie żyją. Po chwili zauważył porucznika, dowódcę ich plutonu. Zbliżył się i zasalutował przepisowo. Porucznik odsalutował kapralowi - Tim - powiedział spokojnie: - Coś chciałeś? Tim popatrzył chwilę w zachmurzone niebo. Po czym odezwał się: - Niedługo powinno się przejaśnić, ale to nie będzie łatwa sprawa. Co o tym myślicie panie poruczniku? Porucznik popatrzył w oczy swojemu podwładnemu, a po chwili wzruszył ramionami: -Osobiście nigdy nie byłem w boju, ale wiem, że to nie będzie łatwe. Cóż tego i tak będziemy musieli to zrobić i wykonać nasze zadania – głos oficera był spokojny, Tim jednak wyczuwał drżenie, nie dziwił się w końcu, on odpowiadał za ich życia i głowy. - Jasna sprawa, poruczniku. Chłopaki mają dość dobre nastroje, nie mam zamiaru ich im psuć - uśmiechnął się blado. - Miejmy nadzieję, że zaskoczymy szkopów. - O tym się przekonamy dopiero jak wylądujemy. Zresztą ty jedyny z plutonu masz jakieś prawdziwe doświadczenie z tym związane – zauważył Patrick. - Niestety mam - po raz kolejny blady uśmiech zagościł na twarzy kaprala. - Zresztą wszystko w rękach Opatrzności. Porucznik pokiwał głową - Cóż to chyba lepsze niż czekanie, długo się na to przygotowywaliśmy. A teraz wóz albo przewóz. - Dokładnie, czekanie jest najgorsze. Miejmy nadzieję, że wyruszymy niedługo, bo w tych obozach powoli się już ludzie niecierpliwią i duszą. -Wcześniej czy później - odpowiedział mu porucznik, po czym zasalutował i poszedł do swojego namiotu. ***** O`Donell stał jako jedenasty w kolejce do wyskoczenia z samolotu. To nie był jego pierwszy skok bojowy, ale pierwszy przeprowadzany w tak trudnych warunkach. Powietrze drżało od rozrywających się obok kadłuba samolotu, pocisków przeciwlotniczych, a smugacze rozświetlały niebo jaskrawymi pasmami. Odłamki i kule z karabinów przeciwlotniczych uderzały w blachy kadłuba niczym groch o ścianę, grzechocząc i sprawiając, że Tim coraz szybciej odmawiał „Ojcze Nasz”. Wreszcie zabłysło zielone światło i po kolei jego podkomendni rzucali się w otchłań nocy… a on za nimi. |
5 czerwiec 1944 r. lotnisko ..... godz. 23.30 Ostatnie przygotowania dobiegły końca. Zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa operacja Overlord rozpoczęła się. Członkowie kolejnych plutonów wsiadali do czekających na nich samolotów. Dowódcy kierowali do swoich ludzi ostatnie słowa. Były wśród nich słowach pociechy i mobilizacji, ostrzeżenia i rady. Żołnierze ćwieczeni od miesięcy wreszcie mieli wyruszyć do boju. Wszyscy czuli ciążącą na nich odpowiedzialność. Żołnierze klepali się po plecach i dodawali sobie wzajemnie odwagi. Generał Eisenhower stał przy swoim Jeepie i obserwował ostatnich żołnierzy wsiadających na pokład samolotów. Gdy pierwsze z nich wznosiły się powoli, wyjął notes i zaczął pisać: „Nasze próby zejścia na ląd zawiodły. Nie zdobyliśmy przyczółków i nakazałem odwrót. Jeżeli komukolwiek można przypisać winę za niepowodzenie tej próby to tylko mnie. Generał Dwight D.Eisenhower 5 czerwiec 1944” Wyrwał kartkę i włożył ją do kieszeni na piersi. Notatka sporządził na wypadek niepowodzenia inwazji. 6 czerwca 1944 r. godz. 1.30 Francja, półwysep Cotentin Klucz Douglasów z amerykańskimi żołnierzami na pokładzie wleciał nad francuskie wybrzeże. W mroku nocy niemieccy żołnierze pełniący służbę usłyszeli warkot silników. Natychmiast został ogłoszony alarm dla wszystkich stanowisk artylerii przeciwlotniczej. Granatowe nocnej niebo rozbłysło nagle czerwonymi, żółtymi i białymi wybuchami i smugami światła. Spadochroniarze na znak dowódcy wstali i podczepili się do linek. Czerwone sygnalizacyjne światło zmieniło się w zielone. - Naprzód – krzyknął dowódca. Żołnierze jeden po drugim znikali w małym czarnym wyjściu z ich małego świata. Wśród wybuchów i jasnych blasków pocisków smugowych niebo zapełniło się setkami otwerających się spadochronów. Wyglądało to tak jakby aniołowie świętowali Nowy Roku i zrzucili na ziemię ogromne konfetti. Oczy niemieckich żołnierzy były wzniesione w górę. Ze strachem i przerażeniem obserwowali opadających powoli na ziemię spadochroniarzy. Gdyby nie oficerowie i ich krzyki pewnie stali, by tak zapatrzeni w to niecodzienne zjawisko. Kanonada dział trwała nieprzerwanie. Niebo płonęło ogniem wokół transportowców i unoszących się w powietrzu desantowców. Kilka z maszyn zapłonęło nagle i zaczęło spadać z przeraźliwym hukiem. Zdani na łaskę losu i Boga żołnierze lecieli w ciemności. Większość z nich modliła się by jak najszybciej dotknąć ziemi. Szeregowy Steven "Kruk" Learndor Steven wziął głęboki oddech i wyskoczył z samolotu. Gdy znalazł się w powietrz poczuł niewysłowiony i obezwładniający strach. Wokół świstały setki pocisków. Nie było sposobu, by w jakiś świadomy sposób kierować lotem. Kruk wiedział, że mimo wielu miesięcy szkolenia to w tej chwili niewiele zależy od niego. Zrobił już wszystko co w jego mocy. Wsiadł do samolotu, zdobył się na odwagę by wyskoczyć w ciemną noc i otworzyć spadochron. Cała reszta zależała już tylko od opatrzności bożej. Ściskając linki sterujące próbował wypatrzeć w mroku miejsce, gdzie mógłby osiąść. Ziemia zbliżała się coraz bardziej a jedyne co widział to białe smugi pocisków, świstające cały czas tuż koło niego. Wiatr był silny i to być może było jego szczęście w tym chaosie. Z każdą sekunda oddalał się od stanowisk artylerii i niebezpieczeństwa śmierci w powietrzu. Dopiero gdy działa zaczęły cichnąć rozejrzał się wokół w poszukiwaniu towarzyszy. Zauważył kilka spadochronów, jednak spadał on w znacznej odległości od nich. Oznaczało to jedno. Odnalezienie swojego oddziału czy nawet kogokolwiek z kompanii będzie niezmiernie trudne. Chyba nikt z dowództwa nie przewidział aż takiego rozrzucenia oddziałów. Szeregowy Steven zaczął wypatrywać miejsca do lądowania. Porucznik Patrick George Kelly Porucznik Kelly stanął w drzwiach gotowy do skoku i czekał na zielone światło. Przez głowę przebiegały mu tysiące myśli "To teraz, albo się wykażę ... albo zginę próbując. Nie zawiodę was!". W końcu zauważył nad sobą zielone światło. Odwrócił się do ludzi stłoczonych w samolocie - Do zobaczenia na dole!! Za mną! - wyskoczył w ciemność ... Tuż za drzwiami samolotu rzuciło nim nagle w bok. Potężny podmuch wiatru zniósł go daleko na prawo. Czuł się jak szmaciana lalka. Przez chwilę świat przed oczami zniknął. Widział tylko ciemność. Odgłosy wystrzałów z dział ucichły. Kelly myślał, że to już koniec. Leciał bezwładnie i nie był w stanie zapanować nad swoim ciałem. Nagle poczuł silne uderzenie, jakby ktoś uderzył go kijem baseballowym w głowę. Do uszu wlała się kanonada wystrzałów, a przed oczami migały mu świetliste rozbłyski. Poczuł, że prędkość spadania gwałtownie zmalała. Spojrzał w górę i ujrzała białą czaszę spadochronu. Najwyraźniej mimo chwilowej utraty równowagi zadziałał automatycznie i ręce same zrobiły wyuczone i trenowane powielokroć czynności. Ucieszył się i podziękował Bogu za ocalenie. Był tak blisko śmierci, a to dopiero początek operacji. Spojrzał w dół i zaczął wypatrywać miejsca, by osiąść. Szeregowy Greg ‘Black’ Sheen - KURWA, KURWA, KUUUURWAAAA! Nie, nie NIEEEE! - Spadamy! Samolotem zatrzęsło potężnie i rzuciło słabo trzymających się żołnierzy na ścianę. Greg stał sparaliżowany strachem. Wśród ryku silników i huków wystrzałów usłyszał komendę: - Przygotować się do skoku! Sprawdził po raz setny swój spadochron. Wyczone i trenowane tysiące razy ruchy wykonał wręcz automatycznie. Transportowiec przechylił się niespodziewanie na bok. Znowu rzuciło nimi o ścianę. Greg poczuł duszący zapach dymu. Sygnalizacyjne światło zmieniło kolor na zielony. Żołnierze po kolei podchodzili do drzwi i znikali w ciemności. Szeregowy Sheen słyszał krzyki bólu i strachu. Dobiegały z kokpitu i z ciemności nocy. Na sztywnych nogach stanął we włazie. - Bóg z wami – krzyknął ktoś za nim. Po chwili poczuł mocne klepnięcie w plecy, zamknął oczy i skoczył w ciemność... Natychmiast je otworzył. Ciemność pod powiekami była równie przerażająca jak ta która go zewszą otaczała. Jasne wybuchy i ślady pocisków smugowych tylko potęgowały ten strach. Greg spadał szybko w dół. Targało nim we wszystie strony. Świat zawirował. Przez chwilę nie wiedział gdzie dół a gdzie góra. Dopiero gdy zobaczył tuż przed sobą spadający spadochron odzyskał równowagę i poczucie przestrzeni. Bezwładny człowiek zwisał na poplątanych linkach i ciągnął za sobą kulę ognia. - O Boże! - wrzasnął Greg. Ponownie zamknął oczy gdy jasna łuna pocisku smugowego przemknęła mu przed oczami. Odruchowo pociągnął za linkę i starał się skręcić. Ogłuszający huk dział nie ustawał. Nagle potężny podmuch poderwał go do góry. Zderzył się z kimś. Otworzył oczy i zobaczył nieznanego mu żołnierza z zakrawioną twarzą. Linki ich spadochronów splątały się. Greg wpadł w panikę, gdy poczuł że zaczynają gwałtownie spadać ku ziemi. Kapral Tim O'Donell Tim coraz szybciej odmawiał „Ojcze Nasz”. Wreszcie zabłysło zielone światło i po kolei jego podkomendni rzucali się w otchłań nocy… a on za nimi. Tuż za drzwiami Tim poczuł smród spalenizny. Gęsta chmura dymu przesłoniła mu oczy. Gwałtowny kaszel zatakował jego płuca. Potężny grad wystrzałów grał mu w bębenka. Dopiero silny podmuch wiatru przyniósł ulgę dla łzawiących oczu i drapiącego gardła. Nie na długo jednak. Ledwo kaprla chwycił linki sterujące spadochronem, poczuł ból w lewym ramieniu. W oczy prysnęła mu krew. Zimny wiatr na twarzy łagodził ból. Kolejna seria pocisków przeszła tuż obok. Tim z całej siły pociągnął linki i zaczął skręcać. Czuł pulsującą, piekącą ranę. Dziękował Bogu, że żyje. Zagryzając wargi wypatrywał w ciemności miejsca do lądowania. Okolice St. Varreville 6 czerwca 1944 r. godz. 1.40 Odgłosy walki i huki wybuchów podniosły cały dom na nogi. Mały Pierre już od dłuższego czasu obserwował opadających z samolotów spadochroniarzy. Chłopiec z pasją w oczach wpatrywał się w ciemnogranatowe niebo, które raz po raz rozświetlała seria wybuchów. Nie bał się nawet potężnego huku jaki temu towarzyszył. Zjawisko było na tyle nietypowe, że nie zaregował nawet na wołanie matki. Dopiero gdy otworzyły się drzwi jego pokoju odwrócił się i spytał: - Mamo co to jest? - wskazał małą rączką na widok za oknem – Anioły? - Nie to nie anioły – mama uśmiechnęła się i pogłaskała chłopca po głowie – To żołnierze. - To ci źli? - spytał ze stracem w oczach mały. - Na szczęście nie – odparła kobieta, zakładając chłopcu ciepły sweter – To dobrzy żołnierze. Przylecieli żeby nam pomóc. Chłopiec nie odrywał oczu od okna. W czasie gdy matka zakładała mu spodnie, on nieprzestawał zadawać pytań. - To oni z nieba przylecieli, tak? Bóg ich przysłał? - Pierre, odsuń się od okna i podaj mi drugą nogę – skarciła go. - Ale mamo... - Chodź – kobieta wzięła chłopczyka na ręce – Musimy się schować. Popatrzyła przez okno na niebo pełne spadochronów i wyszła z pokoju. Szeregowy Steven "Kruk" Learndor Szeregowy Learndor wylądował bezpiecznie na niewielkiej polance otoczonej gęstym żywopłotem. I choć teren był dość grząski, obyło się bez kontuzji. Artyleria nadal huczała w oddalii, ale wyglądało na to, że teren w którym wylądował jest w miarę bezpieczny. Właśnie zaczął składać spadochron, by go ukryć gdy usłyszał za sobą czyjś jęk. Przyległ instynktownie do ziemii i nasłuchiwał. Ktoś opodal jęczał z bólu. Prawdopodobnie to jakiś inny skoczek, ale Steven wyciągnął swojego „świerszcza”, by sprawdzić kto tam leży. Zabawka zagrała, ale odpowiedzi nie było. Kruk zaczął powoli skradać się w to miejsce cały czas nasłuchując. Gdy przybliżył się do żywopłotu, poza jękiem usłyszał ciche wołanie o pomoc. W tym głosie poznał Petersona. John leżał w tych krzakach i jęczał z bólu. Już bardziej pewnie zbliżył się do niego. Szeregowy Peterson leżał na drodze. Najwyraźniej nie miał tyle szczęście co Steven i dostał w trakcie lotu. Wij się z bólu w kałuży własnej krwi. Obiema dłońmi ściskał brzuch. Tylko chyba jeszcze ten gest rozpaczy trzymał go przy życiu i powstrzymywał wnętrzności by nie wypłynęły razem z krwią na zewnątrz. Steven stał przez chwilęoniemiały, ale do rzeczywistości przewrócił go odgłos silnika motocykla. W przerażeniu spojrzał na drogę i na leżącego na niej kolegę. Porucznik Patrick George Kelly Porucznik wypatrzył dobre miejsce do lądowania. Dość rozległe pole na którym mógł bez problemu spokojnie osiąść. Wiązało się to co prawda z ryzykiem, wszak nieosłoniony teren był bardzo niebezpieczny, ale wyglądało na to że w okolicy nie ma chwilowo wroga. Rozglądając się ciągle wokół kierował się w stronę upatrzonego miejsca. Gdy był już kilka metrów na celem, spostrzegł jak zgubnego dokonał wyboru. Rozległa łąka była kompletnie zalana. Z tej wysokości trudno było określić jak głęboka była woda. Kelly miał jednak nadzieję, że zdoła mimo wszystko wylądować. Odrazu też przypomniał sobie słowa brytyjskiego oficera, prowadzącego ostatnią odprawę i ostrzegającego ich przed podmokłym terenem. Teraz było jednak za późno na korygowanie lotu. Porucznik zaczął wyhamowywać. Z głośnym pluskiem wody wylądował na zalanej łące. Poczuł się tak jakby spadł do jeziora. Woda sięgała do połowy uda. Na szczęście jakimś cudem udało mu się nie przewrócić i stał twardo na nogach. Opadający spadochron zaczął szybko naciągać wodę i ciążyć oficerowi. Kelly zaczął odpinać szelki, gdy spostrzegł że z góry leci jeszcze dwóch spadochroniarzy. Szeregowy Greg ‘Black’ Sheen Spleceni żołnierze spadali gwałtownie. Greg modlił się by szczęście, które dotychczas mu towarzyszło nie opuściło go w tej chwili. Nie miał już żadnej konroli nad lotem. Poskręcane i poplątane linki obu spadochronów nie pozwalały na sterowanie nimi. Żołnierz na którego wpadł Black najwyraźniej był martwy, gdyż zwisał bezwiednie na linach. Greg był przerażony. W panice zamknął oczy i czekał na nieuniknione zderzenie z ziemią. Minęły dwie, może trzy sekundy, gdy razem z martwym żołnierzem wpadli na drzewo. Obijając się o kolejne gałęzie, przedzierali się przez jego rozległą koronę. W końcu wyhamowali. Zawiśli kilka metrów nad ziemią i bujali się na poplątanych linkach. Greg spojrzał w dół. Prawdopodobnie uda mu się odciąć i zeskoczyć. Powiódł wzrokiem wokół. To co zobaczył poraziło jego zmysły. W promieniu trzydziestu metrów zobaczył pięciu martwych spadochronierzy, rozrzuconych wokół. Jeden z nich leżał na drodze a jego spadochron świecił w mroku nocy. W oddali zobaczył także zbliżający się w ich stronę niemiecki patrol motocyklowy. Kapral Tim O'Donell Lądowanie było bolesne. Szelki spadochronu wbijały się w przestrzelone ramię Tima. Na szczęście wylądował w miarę miękko, ale to był tylko połowiczny sukces. Mimo, że miejsce gdzie opadł kapral było wręcz idealne to sąsiedztwo już nie tak bardzo. Tim leżąc na łące słyszał jak gdzieś po prawej stronie gra cały czas ciężki karabin. Musiał prawdopodobnie wylądować w pobliżu niemieckiej baterii przeciwlotniczej. Oszołomiony postrzałem musiał jej nie zauważyć wcześniej. Zwijając spadochron zastanawiał się ile zostało mu czasu, zanim niemcy przyślą tu jakiś patrol. Wtedy usłyszał odgłos „świerszcza” Zabawka śpiewał z pobliskich krzaków. Tim ruszył w tamtą stronę. |
W pierwszej chwili spanikował i zapomniał o odpięciu szelek. Spadochron, który coraz bardziej nasiąkał wodą zaczął powoli przeciążać Porucznika i ciągnąć go nieubłagania ku dołowi. W tym momencie Kelly zdał sobie sprawę, że jeżeli nie zrobi z tym nic utopi się. Nie była to miła perspektywa, dlatego praktycznie nie myśląc o tym zaczął coraz szybciej rozpinać szelki. Serce biło mu jak szalone, a ręce powtarzały ćwiczone wiele razy czynności. Teraz wydało się, że wszystko to chociaż trochę pomocne w tym momencie było jak spacer w parku. Na ćwiczeniach nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji! Dezorientacja, gdy dwójka nadlatujących skoczków, była na tyle blisko, że mógł ich rozpoznać ... i w tym momencie wylądował w wodzie. Na chwilę jego głowa znikła pod nią. "Boże nie pozwól mi się utopić w takim miejscu!" przeleciało mu po raz kolejny. Cały czas mocował się z szelkami, z coraz mocniejszym przekonaniem, że są wadliwe. Przez krótką chwilę myślał, że to już koniec, że nic nie zdoła z tym zrobić ... wystawił głowę ponad poziom wody oddychając szaleńczo i zdecydował się spróbować jeszcze raz ... bał się, że to może być ostatnia próba. Nabrał głębiej powietrza i zanurzył się. Jego ręce pociągnęły mocniej za zamek ... i tym razem mu się udało. Podniósł się na równe nogi i odskoczył od niego jak oparzony, pozwalając mu zatonąć w tym bajorku. Przynajmniej nie będzie musiał go szukać. Przemoczony ruszył od razu do miejsca, w którym wylądowała dwójka skoczków. Szybkie spojrzenie na szeregowego Bracka pozwoliło stwierdzić, że jest martwy. Natomiast drugi spadochroniarz podobnie jak parę chwil wcześniej Patrick walczył z zapięciem swojego spadochronu. Leżał w wodzie i wydawało się, że tonie. Porucznik w dwóch susach znalazł się przy sierżancie Montanie. -Diego trzymaj się - powiedział łapiąc swojego kumpla i podnosząc jego głowę ponad linię wody. Drugą ręką pomógł mu pozbyć się spadochronu, a następnie podniósł go na równe nogi. Przez chwilę dwaj żołnierze oddychali szybciej starając się uspokoić. W końcu sierżant popatrzył na swojego dowódcę -Dziękuję - powiedział drżącym głosem, a Kelly, który w tym momencie nie zaufałby swoim słowom jedynie przytaknął głową. Pragnąłby, żeby to był koniec, ale musieli ruszać. Wskazał ręką linię drzew. -Wychodzimy stąd, sprawdzamy sprzęt, zorientujemy się gdzie jesteśmy i ruszamy w stronę plaż - rozkaz był prosty i krótki, ale w tym momencie nie mogli nic więcej zrobić. Musieli się wydostać z tego zalanego bajorka, a jak znajdą się we względnym ukryciu, będą mogli sprawdzić co im pozostało i przede wszystkim gdzie się znajdują. Podczas lotu nie było na to zbyt wiele czasu. Gdy tylko Diego ruszył w stronę wyjścia z zalanego pola, Porucznik schylił się nad szeregowym. -Niech Bóg ma cię w swojej opiece - wyszeptał nad jego ciałem, gdy odrywał odpowiedni nieśmiertelnik. Po tym schował go do kieszeni i ruszył za podwładnym. Miał nadzieję, że mapy i broń była sprawna ... inaczej mieli duży problem. |
Steven stał w drzwiach a chwilę później już leciał w powietrzu, strach nie dawał mu spokoju. Wylądował, błyskawicznie złożył thompsona i załadował magazynek. Zaczął się skradać przez krzaki. Cholera, nieźle nas rozrzuciło, szansa że nasza kompania wykona zadanie jest jak jeden do miliarda. Plan miał być taki żeby wylądować i poruszać się w kierunku odwrotnym niż lecą samoloty, ale teraz samoloty lecą we wszystkie strony. Naprawdę mam nadzieję że nic mi się nie stanie. Nagle Steven usłyszał krzyki, po chwili rozpoznał John’a Peterson’a, szeregowy zamarł z przerażeniem. Co mu się mogło stać? Trafili go w locie czy trafił niemiecki patrol? Podczołgał się tam skąd było słychać krzyki. Zobaczył jego najlepszego przyjaciela który rękami powstrzymywał rękami swe wnętrzności przed wypłynięciem. Steven upadł na kolana, nie wiedział ile tam klęczał ale z tego stanu załamania wyrwał go dźwięk silnika Steven wpadł w krzaki, zaczął się wycofywać, uciekał przed niemieckim patrolem gdyż już nie mógł pomóc Jonh’owi. Trafili go z działa kaliber dwadzieścia, musiałby zużyć dwa zestawy opatrunkowe aby go zabandażować a i tak nic by to nie dało. Cholera, cholera, właśnie zostawiłem na śmierć mojego najlepszego przyjaciela. Co ja zrobiłem? Wiem że nie mogłem mu pomóc ale to straszne, co ja zrobiłem? Jonh zawsze był najlepszy na szkoleniu a teraz nawet nie zdążył nawet wylądować a już zginał. Ale mam zadanie do wykonania, muszę znaleźć kogoś z mojej kompanii i udać się do sztabu pułku. Muszę zgłosić John’a do statusu Zabitego w boju i napisać list do jego rodziny. Ale co napisać? Tym niestety będę mógł zająć dopiero po powrocie z frontu. Mamy zadanie do wykonania. Steven dalej czołgał się wśród krzaków. |
Skoczył... ogromna ciekawość kazała mu otworzyć oczy. Przerażenie z chwili na chwilę rosło. Była to wielka gra. Każdy pocisk mógł go trafić i pozbawić życia, nie miał na to żadnego wpływu. Greg próbował sterować spadochronem, jednak wiatr bardzo utrudniał skutecznie działanie. Chłopak zdał się na los, zamykał co chwile oczy. Nagle poczuł silne uderzenie. Jęknął z przerażenia i spojrzał do góry. Ponad nim wisiała druga czsza spadochronu... i drugi żołnierz. Chłopak zamknął oczy i po prostu leciał w dół. Teraz już nawet nie dało się sterować spadochronem. W końcu wylądowali... na drzewie. Czasze spadochronu zatrzymały się w połowie korony dębu. żołnierze zwisywali z drzewa. Twarz Grega została poraniona kolejnymi, ścinanymi gałęziami, jednak były to głównie zadrapania. Greg odetchnął z ulgą. Żył. Cały sprzęt miał ze sobą. Swobodnie wisząc na linkach spadochronu rozejrzał się dookoła. Kilka domostw z dużymi ogrodami, liczne poletka odgraniczane żywopłotami, wiejska dróżka.. Z pewnością w lecie było tu bardzo pięknie i przyjemnie. Wokół leżało mnóstwo spadochronów. Przy większości nie było żadnych ciał, czy sprzętu. Jednak skrupulatne obserwacje potwierdziły aż pięciu nieszczęśliwców, którzy skończyli inaczej niż on. Nie żyli. Z drogi dobiegały niemiłosierne ryki. Leżał tam jeden z żołnierzy z wielką dziurką w brzuchu. Greg przeklął Boga i wszystkich Niemców. Wśród tego wszystkiego nie spostrzegł żadnego żyjącego, ukrywającego się sprzymierzeńca. Serce biło coraz wolniej... poziom adrenaliny malał. Swobodnie wisząc Black począł patrzeć teraz na niebo. Wcześniej nie zauważył tego. W całym tym piekle, jednak było coś pięknego. Niebo. Setki otwartych spadochronów, i wszystkie kolory. Jasnobiałe smugi pocisków, pomarańczowe wybuchy, czerwony ogień... poświaty bladego światła, oraz zielonych flar, jako miejsc zrzutu. Wszystko to igrało, tworząc piękne iluminacje, w melodii działek przeciwlotniczych oraz ryków silników lecących Douglasów. Teraz już ten hałas nie robił na mężczyźnie wrażenia. Stał się tłem. Z obserwacji wyrwał Sheena głos silnika i światło rzucane na drogę. Było to jakieś, 500 metrów od leżącego żołnierza. W jednej chwili Greg zdał sobie sprawę ze swojego położenia. Natychmiastowo wyjął z cholewy buta nóż. Był to ten nóż, który posłużył za równowartość informacji o inwazji w czasie jednej z gier. A wcześniej wygrał go od jednego z żołnierzy rodem z Alaski. Była to świetna, poręczna i bardzo ostra broń... Greg najpierw chciał odciąć martwego żołnierza, jednak nie był w stanie dosięgnąć ani linek, ani szelek jego spadochronu. Zaklął. Pośpiesznie zaczął odcinać siebie. Patrol się zbliżał.. Nagle żołnierz głucho runął na ziemię. Spadł niefortunnie na łokieć lewej ręki. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Ciężar ekwipunku, jak i całego ciała był bardzo duży. Ręka nie była złamana, co najwyżej stłuczony łokieć. Chłopak silnie naciągnął bolącą rękę. Cicho jęknął..Wszystko czyniąc bardzo szybko, najpierw Greg wyjął bardzo ważny przyrząd, był to tak zwany 'świerszcz', włożył go w lewą rękę, w prawej trzymał spust Garanda, który był dodatkowo przewieszony przez ciało. Nie namyślając się długo, Greg udał się biegiem w przeciwną stronę do drogi, chcąc jak najdalej uciec od patrolu. Po chwili zniknął w mroku nocy. Starał się iść cicho, uważnie nasłuchując.. Niestety... musiał zostawić konającego żołnierza na drodze... - Wybacz stary...- szepnął cicho.. |
Tim rzucił się w otchłań nocnego nieba. Firmament rozświetlany smugami pocisków karabinów przeciwlotniczych i dział, wyglądał surrealistycznie. Powietrze pełne było dymu wybuchów, a bębenki były masakrowane nieustanną kanonadą. Jakby Ziemia walczyła z Niebiosami o panowanie nad ich nikłym, marnym w tej chwili życiem. To nie był pierwszy bojowy skok O`Donella, ale takiego piekła nie przeżył nigdzie wcześniej. Widział już pod sobą ziemię, w ciemności, poprzecinanej miejscami łunami pożarów, odkrywał kształty drzew, budynków, żywopłotów i innych budowli. Sterował cierpliwie linkami spadochronu, pomimo skórzanych, kawaleryjskich rękawiczek, wydawały się śliskie, jakby nasmarowane olejem. Może to jednak była wina zdenerwowania… nie myślał… Działał instynktownie… W jednej chwili poczuł kłujący ból w lewym ramieniu… jakby rozżarzony pręt przebił mięśnie na wylot. „Dostałem…” – pomyślał, w tej chwili jego stopy dotknęły ziemi. Ćwiczony setki razy odruch lądowania, zadziałał bez zarzutu. Odpowiednio ugiął nogi, by zamortyzować pęd spadającego ciała. Wtedy, kiedy linki kopuły zaczepiły się o konary drzew, poczuł rozbłysk bólu, przyćmiewający wzrok. Szybko pozbył się szelek i uprzęży spadochronu. Wielką, jasną płachtę zwinął i upchnął pod gałęziami jakiegoś krzewu. Ręka bolała go co raz bardziej. W oddali słyszał miarowe serie karabinu maszynowego, te dranie strzelały do spadających z nieba chłopaków. Na szczęście zasobnik odnalazł szybko. Pierwsze co z niego wyciągnął, to pakiet medyczny, rozciął rękaw nożem i zasypał ranę sulfonamidami, przyłożył gazę i szybko zawiązał bandaż. Ból nieco zelżał… krwawienie także nie było już tak intensywne. Niemniej, musiał znaleźć jakiegoś medyka… i to jak najszybciej. Nie przeglądał całego zasobnika. Wziął broń i amunicję. Musiał działać, był sam, a gdyby został wykryty, to nie miałby żadnych szans. Oczyszczenie i zajęcie dróg prowadzących na plażę, brzmiało dość ogólnie, ale jego pluton miał zneutralizować gniazda karabinów maszynowych i punkty umocnione. Już miał się ruszyć z miejsca i podczołgać w kierunku strzelających Niemców, kiedy w ciemności usłyszał kliknięcie „świerszcza”. Zimny pot spłynął mu po plecach… kliknął również w swoją zabaweczkę. Po chwili usłyszał ściszone wołanie… - Kapral O’Donell? To pan..? – rozpoznał w mroku sylwetkę szeregowego Morgana Smitha. – Tak, jesteś sam? – podczołgiwał się bliżej. Posterunek prującego ogniem karabinu był przecież bardzo blisko. – Nie, jest ze mną Collins… ale z nim źle. – Szeregowy odsunął się nieco, a kapral zauważył leżącą na ziemi pojękująca postać. – Collins, co Ci jest? – O’Donell zabrał się za oględziny żołnierza… prawa noga leżała wygięta pod nienaturalnym kątem, wszystko było już jasne. Otwarte złamanie wyglądało paskudnie. Podali rannemu morfinę, po chwili jego jęki ustały. – Nie możemy go zabrać – głos kaprala stał się twardy i rzeczowy. – Są dwa wyjścia, zostajesz przy nim i siedzicie cicho w krzakach, albo ukryjemy go tutaj, a sami ruszymy wykonać zadanie, jeśli znajdziemy jakiś nasz oddział, wrócimy po niego, póki co poza morfiną i bandażami nie mamy mu co zaoferować. Założymy łupki, ale i tak nie możemy go za dużo ciągnąć, bo się chłopak wykrwawi. Twarz Morgana wydawała się jakby wykuta z granitu. Wiedział, że chłopak jest rozczarowany jego rozkazem, niestety, musieli takie wykonywać by przeżyć. Po chwili namysłu zarządził: - Dobra, robimy tak. Zostajesz tu z Collinsem, tylko miej oczy i uszy otwarte i dawaj swojego gammona. – szeregowy wyszperał ze swojego zasobnika duży, owalny kształt. – Ja idę zbadać teren, może uda się uciszyć ten karabin. Może spotkam kogoś z naszych, to przyślę pomoc. Powodzenia chłopaki. Sprawdził jeszcze raz stan karabinu, rygiel zamka chodził bez zarzutów, celownik także wydawał się właściwie skalibrowany. W końcu ruszył ostrożnie wśród zarośli, w kierunku gniazda ckm-u. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:08. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0