Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-12-2009, 23:26   #1
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
[Średniowiecze XVw.]"Ad maiorem Dei gloriam?"

„Koniec świata w Roku Pańskim 1420 nie nastąpił. Choć wiele wskazywało na to, ze nastąpi.
Nie sprawdziły się mroczne proroctwa chiliastów, przepowiadających nadejście Końca dość precyzyjnie — na rok mianowicie 1420, miesiąc luty, poniedziałek po świętej Scholastyce. Ale cóż — minął poniedziałek, przyszedł wtorek, a po
nim środa — i nic. Nie nastały Dni Kary i Pomsty, poprzedzające nadejście Królestwa Bożego. Nie został, choć skończyło się lat tysiąc, z więzienia swego uwolniony szatan i nie wyszedł, by omamić narody z czterech narożników Ziemi. Nie
zginęli wszyscy grzesznicy świata i przeciwnicy Boga od miecza, ognia, głodu,
gradu, od kłów bestii, od żądeł skorpionów i jadu węży. Próżno oczekiwali wierni
nadejścia Mesjasza na górach Tabor, Baranek, Oreb, Sion i Oliwnej, nadaremnie
oczekiwało powtórnego przyjścia Chrystusa quinque civitates, przepowiedziane
w Izajaszowym proroctwie pięć miast wybranych, za które uznano Pilzno, Klatovy, Louny, Slany i ˙Zatec. Koniec świata nie nastąpił. Świat nie zginął i nie spłonął. Przynajmniej nie cały.
Ale i tak było wesoło”*

Wrocław, wieczór 22 czerwca, Anno Domini 1422.


Gwar miasta powoli ucichał. Zjeżdżający od kilku dni goście wprowadzali sporo zamętu w i tak niespokojną egzystencję stolicy Śląska. Zajazdy pękały w szwach, a każda najmniejsza izdebka była na wagę złota. Również strażnicy miejscy stali się bardziej aktywni. Zazwyczaj ich służba przy bramach i patrolach na mieście, ograniczała się do włóczenia się i prób wyłudzenia jakiejś łapówki w postaci połcia boczku, czy mile wyglądającego gąsiorka z mniej lub bardziej zacnym napitkiem.

Nastroje mieszkańców na wieść o zbliżających się rozrywkach i widowiskach poprawiły się nieco, aczkolwiek przybywający z południowych szlaków byli kontrolowani z całą surowością. Strach przed husytami, który cały czas podsycali możni i duchowni, nieco opadł. Wprawnemu oku stałego mieszkańca, nie umknęło jednak to, że po ulicach kręciły się oddziały biskupich najemników, a także knechci i czeladź podlegająca Inkwizycji papieskiej. Wiele czujnych uszu skwapliwie czekało, aż ktoś wsączy w nie donos. Donos warty uwagi… był wynagradzani. Może nie zbyt hojnie wynagradzany, ale zawsze.

Zajazd „Pod Pieczonym Prosięciem”, nie należał może do nazbyt wytwornych. Omijały go poczty co znaczniejszych gości i możnowładców, jednak schludność, przyzwoita strawa i zimne piwo miały swoich amatorów. Przy takim tłoku w mieście, nikt pomniejszy, nie wydziwiał na lokum. Mieścił się on na narożniku ulic Nowego Targu, zajmował cały kwadrat działki, a obszerny i duży wjazd pozwalał dostać się na dziedziniec, na którym mieściły się stajnie. Budynek był składał się z parteru, gdzie mieściły się alkowy zajazdu, szynk, kuchnie, magazyny i stajnie, na pierwszym piętrze, gdzie izby były obszerniejsze zatrzymywali się możniejsi goście, ci ubożsi, waganci, żacy lub pielgrzymi, wybierali zazwyczaj drugie piętro.

Dwie mniejsze i jedna przestronniejsza alkowa, tworzyły przestrzeń karczmy. Mocne dębowe stoły i i ławy wypełniały miejsca pod ścianami, nad głowami paliły się dymiąc sufit na czarno, liczne świece. Szynk udawała wysoka ława, która oddzielała wejście na zaplecze od reszty lokalu. W izbach było gwarno, a w powietrzu unosiły się wszystkie znane języki. Głównie niemiecki, ale dało się także słyszeć polski, którego głośno używali dość zamożnie ubrani kupcy. Nieco ciszej czeski, którego zazwyczaj używano niechętnie, bo wiadomo, że ostatnio, wszystko co czeskie to podejrzane. Węgierski, którym posługiwała się grupa siedzących przy wejściu służących, zamożniejszego zapewne jakiegoś kupca, który już udał się do swojego lokum na piętrze.

Tłum wypełniający karczmę, był wielonarodowy i wielo zawodowy. Wszystkiego dopełniał zapach palonych świec, pieczonego mięsiwa, piwa i kapusty.






Dwie dziewki, samotne, bez żadnej czeladzi wjeżdżające na dziedziniec „Pieczonego Prosięcia”, tuż przed zapadnięciem zmroku, sprawiły, że stajenni oniemieli i stanęli jak wryci. Niespecjalnie spieszyli się by złapać za tręzle uprzęży i rozkulbaczyć rumaki. Jednak strzał bicza Irminy i potok przekleństw, jakich nie powstydziłby się najplugawiej wyrażający się knecht, sprawiły, że wiedza odnośnie wykonywanych obowiązków, przywróciła do nich z całą siłą. Po chwili niewiasty zmierzały przez wjazd na dziedziniec do frontu zajazdu.

Wejście Irminy i Zuzanny do karczmy wywołało niemałe poruszenie. Objawiło się ono tym że wszyscy goście niemal zamilkli, wpatrując się w tak niecodziennych gości. Jednak pod wpływem hardego wzroku Irminy, wielu spuściło oczy i wróciło do dalszych zajęć. Kobiety ruszyły w stronę szynku, by wypytać się o możliwość noclegu i zamówić strawę.


Po chwili zasiadały przy świeżo uprzątniętym stole, czekając, aż pojawi się sługa ze strawą. Irmina wpatrywała się w towarzyszkę, która wyglądała na naprawdę zmęczoną.






„Pieczone Prosię” wydawało się odpowiednim miejscem na nocleg. Choć Jan z Michałem, musieli przyznać, że głównym kryterium w doborze lokalu, był fakt, że tylko tu znaleźli wolne miejsca, a stajnie zajazdu pomieściły ich rumaki i konie luźne. Jadło także było znośne a obaj mężczyźni nie odmówili sobie po kuflu miejscowego piwa. Jan po wieczerzy poszedł do izby na górze, Michał ciekawy nowego miasta i ludzi został w głównej alkowie pomieszczenia.

Przysłuchiwał się wielojęzykowemu tłumowi, wyławiając wykształconym uchem wiele znanych języków, jak również wiele takich, których nie znał. Zresztą jego niecodzienny akcent, w nie do końca doskonałym jeszcze polskim, od razu zdradzał w nim cudzoziemca.

Wejście do izby dwóch niewiast, ubranych w stroje podróżne zwróciło uwagę wszystkich, również Michała. Jednak jak dobrze wychowany gentelman, szybko odwrócił wzrok, nie gapiąc się bezwstydnie. Co nie przeszkadzało mu, zerkać od czasu do czasu na zajmujące miejsce przy stole białogłowy.

Krzyk i hałasy na zewnątrz zajazdu podniosły wszystkich z miejsc. Po chwili do środka wpadł ktoś z czeladzi służebnej, krzycząc:

- Zamordowano kogoś… tam… na targu!!! – wskazywał gorączkowo za siebie.








Rothaarig przemykał chyłkiem, przez pogrążające się w mroku uliczki Wrocławia. Miał ochotę napić się piwa, a jego ulubiony lokal dzisiaj, musiał omijać z daleka. Za niezapłacenie ostatniego rachunku Gruby Udo, na pewno załatwiłby mu niezły wycisk. Zresztą miał dziś ochotę, odwiedzić bardziej przyjazne ludziom miejsce, niż „Pod Złamanym Groszem”. Nie wiedział dlaczego wybrał akurat ten zajazd. Może dlatego, że z jego wynajmowanego mieszkania było blisko. Nowy Targ już był pusty, kupcy zwinęli swoje stragany, a sklepy były pozamykane. Gdzieniegdzie, z jakiejś okiennicy można było zauważyć blask światła, ale w gruncie rzeczy przestrzeń handlowa była spowita ciemnościami.

Dietwin miał właśnie zamiar wyjść spod podcienia jednego ze sklepów, by na przełaj przez targowisko, skrócić sobie drogę do „Pieczonego Prosięcia”. Odgłos marszu, kilku par stóp, sprawił, że dla bezpieczeństwa schował się za drewnianym rusztowaniem straganu. Zasłona z desek była raczej nikła, ale liczył, że w tych ciemnościach uda mu się pozostać niezauważonym.

Wyjrzał ostrożnie ponad swoją osłoną. W z ciemności wyłaniały się cztery osoby, z których dwie niosły małe pochodnie, a trzecia podążała za nimi, prowadząc, a raczej ciągnąc czwarta osobę za sobą. Mężczyźni rozglądali się podejrzliwie wokół siebie, a ich, na to wyglądało – więzień - miał zakneblowane usta, a raczej miała, bo była to kilkunastoletnia dziewczyna, z wielkimi przestraszonymi i pełnymi łez oczami.

Scena jaka rozegrała się na oczach Rothaariga, przyprawiła go o ciarki na plecach i zduszony jęk zaskoczenia. Trzymający bowiem dziewczynę, uniósł do góry zdobiony sztylet, który błysnął purpurowo klingą, w nikłym świetle pochodni, by po sekundzie zawieszenia w nocnym powietrzu, rozciąć gardło niewiasty. Dietwin szybko skulił się za zasłoną… za szybko. Przewrócił beczkę, a hałas zwrócił uwagę mężczyzn. Wtedy też ujrzał i rozpoznał jednego z nich… von Tod…

Zauważyli go, a on rzucił się do ucieczki, zamieszanie jednak jakie zrobił, sprawiło, że spod „Pieczonego Prosięcia”, zaczęli na plac wylegać ludzie. Jego napastnicy zniknęli… a on sam słyszał za plecami nawoływani straży i krzyki postronnych.








Hugon ruszył ku klasztorowi franciszkanów. W całym zatłoczonym mieście, nie mógł znaleźć miejsca do spania, a poszanowanie dla mniszego habitu, znacznie zmalało w ostatnim czasie. Zwłaszcza, że był to buro – brązowy habit franciszkański, a nie budzący grozę, zwłaszcza przez związki z Inkwizycją biały habit dominikański.

Kroczył dostojnie, omijając końskie placki, kałuże gnojówki i pomyj, wylewanych, pomimo zakazów wprost na ulice. Choć był czerwiec i dni były długie, to jednak stracił trochę czasu obchodząc miasto i okolice jego Rynku. Także mrok zalegał nad miastem. Przyśpieszył kroku, do klasztoru franciszkanów, zostało mu jeszcze trochę marszu. Droga do niego wiodła przez okolice Nowego Targu. Przyspieszył kroku, a na głowę nasunął głębiej kaptur mniszej sukienki.

Nagle z bocznej uliczki, z ciemności wychynął szary kształt. Mnich nie zdążył uskoczyć, kiedy rozpędzony i oglądający się za siebie mężczyzna uderzył w niego z pełnym impetem, wywracając oboje w błoto i nieczystości ulicy.










Apteka „Korzeń Mandragory”, była miejscem uznanym przez mieszkańców Wrocławia. Znajdowała się blisko Nowego Targu a i do Rynku było niedaleko. Właściciel Jan Rotten posiadał rozległą wiedzę i naturalny talent do tworzenia leczniczych utensyliów i maści, a swojego fachu uczył się zarówno w aptece u słynnego Zachariasza Voighta, jak również na praskim uniwersytecie.

Milena dziękował Bogu, że przyjaciel jej ojca przygarnął ją po śmierci rodziny. Miała nadzieję, że tu we Wrocławiu prześladowca jej nie dopadnie. Chciała także odnaleźć Wilhelma, może tutaj się schronił po defenestracji praskiej? „Tyle odpowiedzi… tyle pytań” – myślała, siedząc w ciemnościach na parapecie okna izdebki, w której mieszkała u Rottenów. Lubiła patrzeć w ciemność nocy, podejrzewała, że to wpływ przekleństwa krążącego w jej krwi.

Nagle po drugiej stronie pogrążonego w ciemnościach placu rozbłysło światło otwieranych drzwi od gospody. Z oddali widziała jak wysypują się z niej ludzie, a na placu tworzy się zbiegowisko.

Tuż pod jej oknami, spokojnie jak gdyby nigdy nic przeszło trzech mężczyzn. Szli w całkowitych ciemnościach, nie śpiesząc się i nie zwracając niczyjej uwagi. Biegnący w kierunku zbiegowiska strażnicy miejscy nawet nie zwrócili na nich uwagi… zupełnie jakby tamci nie istnieli…

Magia… pomyślała Milena… zdążyła przyjrzeć się ostatniemu z nich. Wysoki… czarnowłosy… o bladej, pociągłej twarzy, czarnych włosach i… wejrzeniu diabła.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 30-12-2009, 22:29   #2
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Parapet okna wciśnięty był w niewielką wnękę znajdującą się tuż obok łóżka. Izdebka była doprawdy maleńka - z ledwością zmieściło się tu niewielka ława, która imitować miała łóżko, kulawy stolik i jedno krzesło. Milenie to wystarczało w zupełności. Przywykła do niewygód i skromnego życia, choć czasem marzyło jej się coś więcej. Jednakże nie można mieć wszystkiego.

Przyjechała do Wrocławia kilka tygodni temu licząc, że tutaj zgubi swojego prześladowcę oraz, że znajdzie ślad Wilhelma. Wiedziała, że jest na tyle mądry by nie wychylać się albo po prostu uciec z Pragi. Miała nadzieję, że spotkają się tutaj. W końcu apteka Rottera była dosyć znana, a ona sama wspominała mu kilkakrotnie o przyjacielu ojca. A teraz, jak co noc, siedziała właśnie na parapecie okna małej izdebki nad apteką „Korzeń Mandragory”, szukając chwili ochłody po parnym, czerwcowym dniu, gapiąc się po prostu w niebo, tudzież podglądając nocne życie we Wrocławiu. Nie przebrała się nawet w nocną bieliznę, tylko po prostu siedziała.

W izbie było ciemno, ale Milena nie fatygowała się nawet by zapalić świecę. Ciemność jej odpowiadała – była przyjazna, znana. Wiedziała co kryje się pod ławą, wiedziała, że nic nie chowa się w jej torbie z solidnej skóry. Tuż obok leżał niedbale porzucony worek z ubraniami na zmianę.

Nie działo się nic szczególnego do momentu kiedy po drugiej stronie placu rozbłysło światło, a ludzie wysypali się na dwór. Zebrali się na placu i coś oglądali.

Kątem oka pod swoim oknem zobaczyła jakiś ruch. Spojrzała w tamtą stronę wytężając wzrok. Niemal przykleiła nos do szyby z rybich błon. Pod jej nosem przeszło spokojnie trzech mężczyzn. za nic sobie mieli biegnącą straż, która zresztą i tak ich minęła bez słowa.

Zaraz… minęła bez słowa? Coś było nie tak. „Magia” pomyślała, marszcząc brwi i wytężając jeszcze bardziej wzrok. Zdążyła dostrzec tylko jedną twarz. Mężczyzna był wysoki, ciemnowłosy, jego twarz była pociągła i blada, a w oczodołach żarzyły się dwa węgle. Milena odskoczyła od okna, gdy tylko ujrzała to spojrzenie. Spojrzenie diabła.

Serce tłukło się w jej piersi jak oszalałe, a ona sama zamarła w pół kroku. Przez kilka dobrych chwil nie ruszyła się ani trochę, by później nagle odwrócić się do drzwi łapiąc po drodze płaszcz i torbę ze medykamentami. Uchyliła ostrożnie drzwi i nasłuchując zwykłych domowych dźwięków. Jan był zapewne jeszcze w aptece lub na jej zapleczu przygotowując leki na jutro. Anna była w kuchni, którą Milena musiała minąć, by dostać się do drzwi wiodących na schody, które prowadziły bezpośrednio do wyjścia na ulicę. Cicho jak mysz przemknęła po korytarzu i zerknęła na krzątającą się po kuchni gospodynię, która jakby wyczuła, że ktoś się jej przygląda odwróciła się gwałtownie i spojrzała na zaskoczoną dziewczynę. Anna podeszła do drzwi i gwałtownie je rozwarła, a Milena cofnęła się o krok. Trochę obawiała się żony Rottena. Była od niej wyższa o dobre pół głowy i złośliwsza bardziej od przewlekłego kataru. Jednakże tym razem nie miała zamiaru dać się zastraszyć. Odrzuciła na plecy płomiennorude włosy i spojrzała gospodyni w oczy z hardą miną.
- Czego tu szukasz? – warknęła ostro Anna.
- Wychodzę – oznajmiła krótko Milena tonem, który mówił dobitnie gdzie ma opinię starszej matrony. – Późno wrócę, więc proszę zostawcie drzwi otwarte. Inaczej znów was pobudzę.

Mówiąc to zdecydowanie przeszła przez resztę korytarza i zniknęła za drzwiami. Słyszała jeszcze jak Anna narzeka na coś pod nosem. Coś o dobrej woli i niewdzięczności. Dziewczyna pokręciła głową z dezaprobatą i wyszła na ciche ulice Wrocławia. Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie już nie zauważyła śladu nieznajomych. Poszła więc w kierunku w jaki obrali kiedy widziała ich po raz ostatni.

- Jesteś niemożliwa – mruknęła sama do siebie. – Przyjechałaś tu by znaleźć jakiś spokojny kąt, a ty pchasz się w nie wiadomo co.

"Pójdę tylko kawałek" - uspokoiła się w myślach. - "Jak ich nie dogonię to wrócę."
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 30-12-2009, 23:27   #3
 
sickboi's Avatar
 
Reputacja: 1 sickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwusickboi jest godny podziwu
Dietwin cały dzień spędził między nową Bramą Mikołajską, a Bramą Ruską. Jutro zaczynał się jarmark Jana Baptysty i ze wschodu do gruss Brassel zmierzali kupcy zarówno z Królestwa Polskiego, Księstwa Litewskiego jak i z odległej Rusi, czy Grodów Czerwieńskich. To zwłaszcza na tych ostatnich liczył Ślązak. Przybywali oni, bowiem w takich ilościach, iż zagarnięcie kilku mieszków nie powinno stanowić zbytniego problemu, zwłaszcza dla tak doświadczonego złodzieja jak on. Pech jednak prześladował go od samego rana. Zanim dostał się w obraną przez siebie okolicę minęło go chyba z pół tuzina patroli. Co roku straż zachowywała się jak rozeźlone osy, ale tym razem stanowczo przesadzali. Łazili w tę i z powrotem, rozsiani gęsto jak krowie placki na łące, aż przejść nie szło. Wreszcie jednak rudemu udało się dostać w okolice mniejszej i nieco zaniedbanej już Bramy Ruskiej. Prześmierdłe wody Czarnej Oławy nie zachęcały do dłuższego pozostawania w tamtym rejonie. Okolica, poza głównymi ulicami, opanowana była głównie przez biedny plebs i żebraków, którzy zrobili sobie z dawnej fosy ściek. Swoje dokładali także białoskórnicy mieszkający kilkadziesiąt metrów wyżej. Rothaarig przysłonił twarz skrajem szaty i szparkim krokiem oddalił się w kierunku Bramy Mikołajskiej. Tam przywitały go rozbawione i rozgadane tłumy ludzi. Kupcy, będący w większości Słowianami, szeleścili, chrząkali i chrobotali. Tak przynajmniej zdawało się Dietwinowi. Po prawdzie wszyscy handlarze swoim zwyczajem zachwalali swoje towary i rozpływali się nad nimi przypisując im nawet najbardziej absurdalne epitety. Ślązaka nie obchodziło to, ani trochę. Dla niego pieniądz był pieniądz, nie ważne z czyjej sakwy zabrany.
Złodziejaszek szybko wtopił się w kolorową, tętniącą życiem i eksplodującą humorem gawiedź. Ukrywając swoje prawdziwe zamiary przyglądał się mimochodem przywiezionym z daleka skórom, futrom, pitnym miodom, wełnie i całej furze rozmaitych towarów. Cały czas obserwował przy tym wiszące przy kupieckich pasach skórzane, lub lniane sakwy, nabrzmiałe od nadmiaru pieniądza. Nie fart prześladował, go niestety dalej. Miał kilka okazji do rzezania, żadna nie była na nieszczęście w pełni czysta. Dietwin wolał, zaś nie ryzykować, wiedząc jak dużo straży kręci się wokół. Pół dnia zmarnował, kręcąc się w tej części miasta, a jego jedynym łupem padł jakiś mocno podpity sługus, lichej kondycji z równie lichym trzosem. Gdy słońce powoli zaczęło staczać się w dół, zrezygnowany Rothaarig poczłapał wzdłuż ulicy Ruskiej, przez północny skraj Placu Solnego i Rynek, gdzie minął zbluzgany krwią pręgierz, aż do Nowego Targu. Miał właściwie blisko do swej ciasnej izdebki, na piętrze domu należącego do jednego z wrocławskich krawców, lecz zachciało mu się napić. Ochota była tym większa, że dzień był nad wyraz podły. Nie skierował się jednak ku „Pod Złamanym Groszem”. Dobrze wiedział jak ciężką rękę ma Udo, nawet dla przyjaciół, a niezapłacony rachunek ciążył na nim jak piętno. Wybrał, więc „Pieczone Prosięcie”, gdzie klientela łagodniejsza, a i zarobić można było nie tylko po mordzie.
Ledwie zszedł z wyłożonej klepkami ulicy i postawił stopę na nieco rozmiękłym Nowym Targu, gdy dobiegł go odgłos marszu kilku osób. Było w tym coś niepokojącego, a złodziej zwykł wierzyć swojemu instynktowi. Skrył się za pobliskim straganem i wychynąwszy ledwo czubek głowy spoglądał na plac. Nie musiał czekać długo, gdy jego oczom ukazał się czwórka osób. Przodem szło dwóch osobników z pochodniami, idący za nimi wiódł uwiązaną na postronku dziewkę, lat co najwyżej osiemnastu. Dietwin zmrużył nieco uczy, zadziwiony tym, co ujrzał. Przybysze nie wyglądali bynajmniej na inkwizytorskich pachołków, lub ludzi biskupa. Zresztą po ciemnicy próżno było szukać jakichkolwiek barw. Nie zmieniło to jednak faktu, że ciekawość rudego rosła, lecz to co się wydarzyło przerosło jego oczekiwania. Nim się obejrzał jeden z mężczyzn sięgnął po nóż i wprawnym ruchem poderżnął niewieście gardło. Juch trysnęła na ziemię, a bezwładne ciało upadło głucho. Rothaarig poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach, zdecydowanie trzeba się wycofać, przeszło mu przez myśl. Już miał się odwrócić i zwiać, już się chował za straganem, gdy zahaczył piętą o stojącą przy ścianie beczkę. Ta poleciała na ziemię czyniąc dość hałasu, by mordercy zwrócili uwagę na nieszczęsnego Dietwina.
-Zrywaj się, Dzieczko- sapnął do siebie złodziej widząc błyskające w nocy zęby oprawców. Wtedy też coś go tknęło. Znał twarz jednego z nich, ani chybi był to von Tod. Tak parchatej gęby trudno zapomnieć. Czas na rozmyślania był jednak nieodpowiedni. Jeśli wmieszany był w to człowiek biskupa, sprawa z pewnością przerastała prostego łotra, jakim był rudy. Pozostało mu, więc jedno. Ucieczka.
Ślązak nie widział wylewających się z „Pieczonego Prosięcia” ludzi, nie wiedział zbiegających się nagle strażników. Pędził przed siebie ile sił w nogach, co chwila skręcając w coraz to nowe uliczki. Jego biegł został niespodziewanie przerwany zderzeniem z jakąś bliżej niezidentyfikowaną personą. Obaj wylądowali na śmierdzącej i lepkiej ziemi. Dietwin przeturlał się, mając przed oczyma najgorsze obrazy. Zdawało mu się, bowiem, że dopadli go Ci, którzy zarżnęli dziewczyną na Nowym Targu. Od razu też zrobiło mu się gorąco, a dłonią sięgnął po nóż. Od ciosu powstrzymał go widok mniszego habitu, franciszkańskiego jak mniemał. To znacząco zmieniało sytuację.
-Psia krew, uważasz jak liziesz klecho, ciemno jest, a ty jak zbir jaki się skradasz. Szczęścia masz co nie miara, bom już chciał kosą dźgać pod ziobro - krzyknął Rothaarig udając bardziej rozdrażnionego, niż przestraszonego. Liczył, że mnich nie będzie robił problemów. Zresztą, tacy to nie von Tod. Z takimi dawał sobie radę.
 
sickboi jest offline  
Stary 31-12-2009, 10:31   #4
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
W iście ciekawych czasach los rzucił go na Śląsk, to musiał przyznać i bynajmniej nie myślał o jarmarku na świętego Jana. To co usłyszał od swego przyjaciela o wojowniczych husytach z Moraw i o rządzącym Śląskiem Konradzie Starym, biskupie Wrocławia było jak się okazało zaledwie wierzchołkiem piramidy problemów ziem śląskich w tych dniach. Choć piwo serwowali tu cienkie, a pokoje śmierdziały stęchlizną nie nadając miejscu walorów regeneracyjnych to jego mocną stroną byli właśnie goście, tuziemcy nad wieczornym chmielem. Otóż wystarczyło nadstawić uszu, a goście „Pieczonego prosięcia” rozwijali wątki tak prędko i rozlegle jak tylko się dało: „...biskupi żołdacy z miejskimi się pono wadzą znowu o kompetencyje.”- z jednej strony harczał grubas z gębą pełną gulaszu, „Znowu szpicli polskich powieszali na murach, ku przestrodze polaczkom wrocławskim..” z innej strony jakiś cienki głosik, a to znowu z rogu izby, że „... panienka Borgiówna z Karolem Sachsem zaciążyła. Śluby beda tedy o ile kupczy o posag się nie zawezmą.. ha ha ha..”- rozradował się tą myślą inny bywalec. Tak rozprawiali goście o trapiących ich sprawach przy śmiechach i brzdęku kufli i szklanic, a Michał jeno ucha nadstawiał chłonąc codzienność wrocławian z wielkim apetytem na tę wiedzę. Nie zabierał przy tym głosu i w oczy postronnych starał się nie rzucać zdając sobie sprawę, że i tak już co bardziej rozgarnięci widzą obcokrajowca między nimi. Jak się zdało nie przeszkadzało im to jednak tak jak mogłoby, a to z przyczyny jarmarku, który ściągał do miasta takich właśnie jak on i jemu podobnych na okres targów. I o ile sami husyci po tym co zdążył zaszłyszeć tu i ówdzie wydali mu się poniekąd radykalnym odłamem lollardów angielskich to już sam biskup Konrad był postacią bardzo barwną i intrygującą dla angielczyka. Jego przemyśleń i podsłuchiwań nie przerwały nawet dwie niewiasty tajemniczo-piękne w odrzwiach oberży, które jednak innym odebrały na chwilę języki w gębach... ale tylko na chwilę. Śliczne panny łowił co jakiś czas dyskretnym spojrzeniem, ale myślami dalej błądził po mapie plotek i wieści. Konrad namiestnik miał predyspozycje do władzy we krwi podobno, a jego ścieżka przez kler ku potędze i wpływom dawała Michałowi coraz skomplikowańszy obraz zdolnego polityka, manipulanta i zarządcy, który zręcznie obracał się w świecie religijnej zawieruchy Europy. Sam Śląsk zdawał się zresztą być teraz w centrum świata, pomiędzy Luksemburczykiem z zachodu, Jagiełłem od wschodu i zdziczałymi Morawami z południa, a wszystkie drogi jakoś krzyżowały się właśnie we Wrocławiu. Już miał się Michał na spoczynek udać, gdy tumult jakiś podniósł się na ulicy, a przez drzwi wpadł jak poparzony parobek krzycząc czy łkając, że zabito kogoś i brudnym paluchem na podwórze wskazując wyciągnął większość gości na ulicę. Niby niechętnie, niby jeno rzucić okiem, ale wyszedł i Michał przed dom. Tłum na zewnątrz zebrał się już spory, więc nic nie zobaczywszy takiego, wedle planu wracał do „Prosięcia”, gdy po drugiej stronie ulicy dziewka rudowłosa przykuła jego uwagę prawie po ścianie idąc wzdłuż cieni kamienic. „Krótki spacer przed snem dobrze mi zrobi”- pomyślał i tak zrobił ruszając za dziewczyną leniwie ulicami miasta jedynie przez księżyc i gdzieniegdzie kaganek oświetlone. A idąc tak dalej rozmyślał o sytuacji Śląska na krzyżu ideologii i narodów rozciągniętego... „Zaiste, w ciekawych czasach los mnie tu przywiódł”
 
majk jest offline  
Stary 01-01-2010, 21:05   #5
 
Avaron's Avatar
 
Reputacja: 1 Avaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetnyAvaron jest po prostu świetny


Na początku było Słowo. I Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Tak opowieść ta zaczyna się dla fratra Hugona od słowa, może nie tak wielkiego słowa, jak owo Słowo, od którego wszystek miało swój początek, lecz jednak słowa znaczącego bowiem od tego słowa rozpoczyna się ta historia:

- Spierdalaj! - Warknął rosły jegomość zajmujący swoją powierzchownością niemałą framugę drzwi gospody. - Nie słyszał co powiedziałem? Miejsc nie ma! A szczególnie dla braciszków psia ich jucha, którzy po prośbie chodzą i monety przy sobie nie mają! Tedy spierdalaj pókim dobry braciszku!

Cóż było począć. Szczelniej brat Hugon okrył się burym, franciszkańskim habitem i błogosławiąc rosłego draba zdławionym głosem ruszył precz między wrocławskie zaułki.

Ciemności powoli opanowywały miasto i wielce niemiło się robiło braciszkowi Hugonowi na myśl o tym, żeby spędzić miał noc na ulicy. Jeszcze niemilej robiło mu się na myśl o wizycie w klasztorze u konfratrów, który to jak to wszystkie klasztory biedaczyny z Asyżu słynął z twardych prycz w zimnych celach, oraz mdłej polewki podawanej na śniadanie obiad i kolację. Trudno się tedy dziwić, że brat Hugon, człek jeszcze młody do trudów mnisiego żywota nienawykły szukał grzesznych wygód i przyjemności po karczmach. Lecz trzeba szczerze wyznać, że jak na razie z wielce marnym skutkiem. Bury habit, który zwykle otwierał mu wszelkie drzwi i darmo pozwalał zjeść i wybić, a i przy ogniu się ogrzać w tym śląskim mieście nie był w zbytnim poważaniu. Prawdzie rzekłszy skąpym mieszczanom kojarzył się jeno z żebractwem, wagabundami, a teraz w czasach czeskiej herezji z jeszcze nie wiadomo czym... Tedy nie pozostało nic bratu Hugonowi jak iść dalej przez ospałe miasto szukając mniej zaludnionego szynku.

Droga jest długa i kręta, lecz gdy Pan z nami, któż przeciw nam? Jeszcze myśl ta nie zgasła w umyśle Hugona gdy zza zakrętu wypadł nań nieznajomy i wprost w nieczystości bruku go przewrócił.

Hugon trzeba mu to przyznać był młodzieńcem spokojnym. Był też zazwyczaj roztropny. Iście idealny braciszek franciszkańskiego zakonu, lecz bynajmniej nie sam święty Franciszek. Co tu dużo kryć, zbierającego się z rynsztoka brata Hugona szlak trafił. Pomijając już to, że nieznajomy dobył nań noża! Noża, na kapłana!

Hugon podniósł się powoli, nawet nie słuchał ledwie zrozumiałego gadania owego obwiesia. Zbliżył się jeno o krok i jak nie kopnie w słabiznę łotra!

- In nomine Dei gratia! - Zakrzyknął Hugon bojowo niczym Samson, albo i sam król Dawid gromiący niewiernych.
 
__________________
"Co będziemy dzisiaj robić Sarumanie?"
"To co zwykle Pinki - podbijać świat..."
by Marrrt
Avaron jest offline  
Stary 07-01-2010, 15:10   #6
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Dusz niektórych nie chce ani niebo ani piekło


Jechały do Wrocławia szybko, a i tak zajęło im to ponad dwa tygodnie. Starały się nie zwracać na siebie uwagi, ale było to w ich przypadku trudne, dwie, podróżujące samotnie, młode kobiety bardzo różne lecz w dziwny sposób do siebie podobne, zmysłowa brunetka i szczupła blondynka, obie na gniadych siostrzanych klaczach, przykuwały uwagę. Związały je tajemnice i wola nadprzyrodzona. Zuza wskazałaby na boską, Irmina zapewne na diabelską, ale rozróżnienie nie było do końca istotne, zło i dobro często trudno było odróżnić. To przemyślenie Zuzanny, całkiem głębokie i do rzeczy, pachniało już herezją, może nie husycką tylko katarską, ale tego przecież dziewczyna nie wiedziała. Nie kochała ksiąg ani traktatów, i choć odebrała wykształcenie właściwe dobrze urodzonej pannie, a nawet dobrze urodzonemu drugiemu synowi, prędko zapomniała ile tylko mogła.

W każdym bądź razie jechały razem. Poza więzami quasi fizycznymi łączyło je niespotykane powinowactwo. Pewne rzeczy wróżyły tej znajomości dobrze. Na przykład nazwiska, Różyc i Rosenkrantz. I to, że śmiały się z tej zbieżności do rozpuku. I moment, kiedy się spotkały i żadna nie omdlała, ani nie piszczała, tylko spokojnie ustaliły fakty. Ruszyły do Wrocławia przez Kraków, bo Zuzanna uparła się by tam udać się najpierw. Z wizyty w szpitalu Ducha Świętego nic nie wyniknęło. Jedynie zmitrężyła czas, długo, z twarzą ukrytą w cieniach szerokiego kaptura, obserwując swoją matkę. Blanka ubrana w czarny habit krzątała się wokół chorych. Wydawała się taka cicha, spokojna i radosna. Zuzanna nie pamiętała jej takiej. I choć rodzicielka dziewczyny postarzała się bardzo, trudno się dziwić, wszak szmat czasu upłynął, to jednocześnie wypiękniała. Zuza nie mogła oderwać od niej wzroku. Oj korciło ją, korciło, żeby się ujawnić, na szczęście Mina powstrzymała ją przed nierozważnym krokiem, po co matce spokój duszy zakłócać, a i zginąć by przy tym przecież mogła. Wtedy po raz pierwszy przyszło pannie Różyc do głowy, że Mina może ją jednak naprawdę lubi, i nie tylko to uprzykrzone uwiązanie trzyma je ze sobą razem.

No i w Krakowie wywiedziała się o Andrzeju, który przecież musi jej pomóc, a jak nie, to raz się żyje, a czasem i dwa, na pewno mu nie daruje i zamorduje pewnie, bo musi być jakaś sprawiedliwość na świecie. Z tych planów już się Minie nie zwierzyła.

Niemniej podróż mijała Zuzannie beztrosko. Trakt był ludny, gospody gwarne, a Zuza stęskniona życia. Chwile melancholii zdarzały jej się rzadko, rok to szmat czasu, na pewno znajdzie lekarstwo na swoje przypadłości. Uśmiechała się bez przerwy, pierwsza odzywała się do nieznajomych, nie bacząc wcale na niestosowność takiego zachowania. Spragniona wszystkiego, bezwstydnie wodziła oczami za mężczyznami, nie zawsze powstrzymując się od zaczepnej rozmowy. Choć im bliżej Wrocławia tym stawała się spokojniejsza. I chwała niebiosom, jak uszczypliwie skomentowała ją Irmina. Tylko czasami, patrząc na minę pięknej Miny, Zuza zastanawiała się, czy wdowa na pewno nie ma chęci poderżnąć jej w nocy gardła. Szczęśliwie panna Różyc nie potrzebowała wiele snu.

Miała też inne troski. Któregoś dnia, zapytała się towarzyszki nagle, całkiem poważnie i wielce zafrasowana, którą z nich ten Pełka by wybrał gdyby dane mu było spotkać je w jednym czasie. Mina zaniosła się wtedy śmiechem ogromnym, bo i pewnie było z czego, choć nie zdaniem Zuzy, która wydawała się traktować tak samo poważnie problem urody, a mianowicie czy jest równie ładna jak Irmina, jak i ten, czy znajdzie we Wrocławiu ratunek i przeżyje ponad podarowany cudem rok.

W każdym bądź razie nie udało się ustalić, którą nieboszczyk Rpiński umiłował bardziej.

Kiedy indziej to Mina zapytała ją ile prawdy było w tym, co o polnej pannie w Grodźcu opowiadali, wdając się przy tym z przekornym błyskiem w oku w makabryczne szczegóły niektórych wydarzeń. Zuza rozsierdzona popuściła klaczy cugli, co oczywiście skończyło się pół mili dalej gwałtownym upadkiem. A i Mina gnała już za Zuzą, wiedziona tą siła niepojętą, co uparła się je zaprzyjaźnić.

Koniec końców ustaliły, że Zuzanna będzie się przedstawiać, jako kuzynka Irminy, również wdowa, z Mazowsza. Był to pomysł przedni, bo przecież w tę dziką krainę nikt rozsądny nie jeździł, więc sprawdzić rzecz było trudno. No i tylko u Mazura mogła nie dziwić taka nieznajomość świata, jaką czasem wykazywała się dziewczyna, która jeszcze kilka nocy temu wmawiała sąsiadom przy stole, publicznie, w gospodzie, że biskupem wrocławskim jest niejaki Wacław. Szczęśliwie dla miodowookiej panny Jagiełło cieszył się długim życiem. I tak przez aklamację przyjęły Zuzę w poczet sub Rawa viventes.

***

Do Wrocławia dotarły późnym wieczorem. Wybrały karczmę. Zuza chciała jak najbliżej katedry i siedziby biskupiej, ale Mina wybiła jej to z głowy. Mimo tłoku Jarmarku Świętego Jana jednak zwróciły na siebie uwagę. Obu nie było to na rękę.

Już dwie godziny przed północą znowu źle się czuła. Próbowała niczego po sobie nie pokazać, sama wypytała karczmarza o wolny pokój, oczywiście trzeba było zaświecić dodatkowym groszem by się znalazł. Potem usiadła za stołem, nie głodna ani nie spragniona, marząca tylko o południowym słońcu i szumie polnego wiatru. Przed oczami migały jej krwawe plamy, świat w takich chwilach tracił realność. I chyba tylko tą słabością można wytłumaczyć, że wzięła nieznajomego mężczyznę za Andrzeja. Bo przecież nie mógł być to afekt głęboki, nie po takim czasie i po wszystkich w nim zanurzonych wydarzeniach. Nieznajomy ciemnowłosy, miał niebieskie oczy, nosił się prosto i dumnie, ale na tym podobieństwa się kończyły. Niestety Zuza przekonała się o tym dopiero, gdy złapała go za poły kurtki. Nagłe zawstydzenie prawie ścięło ją z nóg. Wtedy ktoś wpadł do karczmy krzycząc o morderstwie.

Wybiegła na zewnątrz od razu, unikając w ten sposób reakcji nieznajomego. Kręciło jej się w głowie i instynktownie skierowała się na wschód, w stronę oddalonego o prawie dwieście kilometrów Grodźca. Mrok przed oczami ustępował. Za wolno. Wbiegła między dwóch mężczyzn, nie zorientowała się, że to nie ciekawscy z karczmy. Jeden klął, drugi przywoływał imię pańskie, Zuza dodała swoje trzy grosze, prawie wpadając przy tym na solidny buta franciszkanina.
- Co się stało? Kogo zabito?
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 07-01-2010 o 15:53. Powód: literówki
Hellian jest offline  
Stary 07-01-2010, 23:15   #7
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Tydzień może usiedziała na odziedziczonym po mężu stołku. Ledwie zdążyła go pochować i opłakać krokodylimi łzami, a już koński ogon śmignął tylko za bramą. Tak ją swędziało. Czasu, który po nieszczęśliwej śmierci męża spędziła w kasztelu starczyło jej jeszcze na rozesłanie wici.
Jakże wielkim było jej rozczarowanie, gdy ujechawszy kilka stajań od Grodźca pod ustawionym na rozdrożu sosnowym krzyżem miast uśmiechniętej kretyńsko gęby Oczka, zastała wbitą w ziemię włócznię.
- Co do… - sapnęła zeskakując z kulbaki. Obciągając na sobie łosiową kurtkę, tanecznym nieledwie krokiem zbliżyła się ku kapliczce.
- … chędożony! – dobiegło do uszu siedzącej na koniu Zuzanny. Jej wyraźnie rozwścieczona towarzyszka z mocą kopnęła drzewiec broni. Drewno jęknęło cicho, ale nie ustąpiło. Z furią wyrwała z ziemi włócznię. Z jej słodkich usteczek wciąż spływały klątwy, których nie powstydziłby się śląski szewc, a jak powszechnie wiadomo nikt w okolicznych ziemiach nie klął z taką swadą jak szewcy ze Śląska.
Lekko wskoczyła na koński grzbiet. Nowiuteńki rząd pachniał jeszcze skórą i skrzypiał przy każdym ruchu. Sztywne z nowości puśliska gryzły ją w łydki i Mina podejrzewała, że nie dalej jak jutro będzie miała w tym miejscu jeśli nie rany to na pewno ciemnofioletowe siniaki.

*

Kraków opuszczały niejako w pośpiechu. To jest Mina, w pośpiechu przytroczywszy juki, w stronę traktu na Wrocław ruszyła z taką determinacją, że Zuzanna rozsądnie postanowiła nie stawać w tej kwestii okoniem. Nie znały się w prawdzie długo, ale czas ten wystarczył, by ze znajomości z wdową po Pełce Rpińskim wyciągnąć co najmniej jeden wniosek: istniał pewien charakterystyczny wyraz twarzy, który ozdobiwszy lica ciemnowłosej towarzyszki zwiastował kataklizm.
Ruszyły więc z kopyta. Drogę, którą podążały, znała Irmina lepiej niż kasztel w Grodźcu. Wiedziała doskonale gdzie wypadnie popas; które odcinki lepiej przemierzać skrajem lasu; gdzie się należy zawczasu okrzyknąć by przejechać bez przygód.
Mina poganiała kobyłę, jakby siodło parzyło ją w rzyć. Rzadko tylko, ustępując przed głosem nie podlegającego dyskusji rozsądku, dawała chabecie ochłonąć.

Odzianej na męską modłę Irminie u pasa ciążył miecz. Nie był to do końca ekwipunek, który pasowałby niewieście, mało jednak dbała Rosenkranzówna o konwenanse. Okolice, przez które rwały dniem, a bywało że i nocą, znały drugie oblicze Miny. To, którego Zuzanna nie była świadoma. To tu Mina mieczem dorobiła się wyprzedzającej ją sławy. Śmieszka, bezlitosna raubritterka, drugie ‘ja’ Rosenkranzówny, występowała w co najmniej połowie historii, które opowiadano sobie wieczorami w karczmach rozmieszczonych wedle traktu. To właśnie owa druga natura musiała wziąć górę i przywieść do wydarzeń ostatnich. Bez dwóch zdań.

Od dziecięctwa brakowało Minie cierpliwości i naprawdę nie uważała, że tragedia, która jej los połączyła z losem Zuzanny wydarzyła się z jej winy. Mógł się bowiem Pełka większym rozumiem wykazać. Lub choćby taktem. Lub choćby, na wzór dowolnego leśnego zwierzęcia, posłuchać instynktu i wziąć nogi za pas, prawda. Och, niechaj będą przeklęci mężczyźni. Mało który z nich znał pojęcie umiaru. Wymoczki o miękkich, wiecznie wilgotnych palcach lub twardogłowe barany, uważające się za panów świata. Głośnym prychnięciem podsumowała myśli przewalające się w jej głowie.

I jeszcze Zuzanna. Pieprzony los. W Boga Ojca wierzyła Irmina raczej niechętnie. Lub może wolała nie wierzyć, bo jeśliby się – na ten przykład – w ostatecznym rozrachunku okazało, że mają chrześcijanie co do piekła rację, niechybnie musiałby być tam od dłuższego czasu ostrzony osobny rożen dla wdowy po Radwańskim. Ba! Istnieć by musiał osobny urząd, który gardłem odpowiadałby za ostrość owego rożna. Mogła się przecież ciemnowłosa pojawić tam w każdym momencie. Cóż wiele gadać. Z razu nie była Mina nazbyt zachwycona towarzystwem tamtej. Potrzebowała kilku mniej lub bardziej bolesnych prób, by uwierzyć, że NAPRAWDĘ nie mogą się rozstać. Zrozumiała w końcu, że sama wiele nie zdziała. Wrocław był jedynym kierunkiem, który dawał umiarkowaną nadzieję na rozwiązanie patowej sytuacji. We Wrocławiu czekali na nią chłopcy.

*

Miasto powitało je niepowtarzalnym, właściwym sobie smrodem. Zalane mieszaniną pomyj i fekaliów rynsztoki, upstrzone końskim łajnem uliczki i nieprzebrane morze bezlitośnie śmierdzących wieśniaków, którzy tego właśnie dnia postanowili wybrać się do miasta. Bo jarmark.

O, słodki Wrocławiu! O, fetorze setek ludzkich istnień upchniętych pomiędzy wilgotnymi murami zabudowań miejskich! O, domu rodzinny!

Zeskoczyła z konia, na dzień dobry poganiając krzykiem ospałych stajennych. Bicz był tylko dosyć stanowczą kropką. Chciała dać jednemu z drugim po łbie, ale zadowoliła się kopnięciem psa, który zapamiętale rozgrzebywał kupkę końskiego gówna. Co najmniej połowę klienteli „Pieczonego Prosięcia” zatkało, kiedy wraz z Zuzanną przekroczyły próg. Mina już bez broni u boku. Poirytowana potoczyła wzrokiem po gębach schylonych nad miskami gości karczmy. Zła była coraz bardziej. Nie tylko na obsługę. Upiorna obrączka coraz mocniej uwierała smukły palec dziewczyny. A zdjąć się jej w żaden sposób nie dało. Zła była na świętej pamięci Pełkę Radwańskiego, na Zuzę, na Oczko i resztę chłopaków. Ba, nawet na siebie.
Duszkiem wychyliła podany przez córkę karczmarza garniec miodu. Wprawnie rozerwała leżącego na półmisku śród kiszonej kapusty kapłona. Tłuszcz spłynął jej po palcach aż w zagłębienia rękawów, gdy podsuwała Zuzannie z grubsza równą połówkę.

- Jedz – powiedziała. – I tak się wyróżniamy.

Obrawszy z mięsa do czysta ostatnią z kosteczek, cmoknęła. Warujący u wejścia burek, najpewniej ten sam, którego wcześniej poczęstowała kopniakiem, zbliżył się, głupkowato merdając ogonem. Postawiwszy miskę na ziemi, ciemnowłosa przeciągnęła się, dosyć mocno wychylając na ławie. Ziewnęła słodko, przyglądając się poczynaniom Zuzanny. Miała właściwie rację, męskie towarzystwo na ta noc byłoby mile widziane. Choć Oczko śmiertelnie by się obraził. Lekko już wstawiona Mina parsknęła śmiechem.
Wstała nieco chwiejnie i zarzuciwszy sobie na ramię juki z co bardziej wartościową zawartością, ruszyła za Zuzanną. Kiedyś już tego próbowały, a żadną miarą nie miała ochoty na jakiegokolwiek rodzaju wstrząsy.

- Diabli nada-ali! – czknęła dyskretnie, stając w drzwiach oberży. – Hej! Zu…!
W tej właśnie chwili Zuzanna zaplątała się pomiędzy mężczyzn, bełkocąc coś o morderstwie.
Mina zmartwiała. Nie. To niemożliwe, by wieści dotarły tu tak szybko.
 

Ostatnio edytowane przez hija : 08-01-2010 o 09:48. Powód: drobne poprawki
hija jest offline  
Stary 15-01-2010, 23:38   #8
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Obszerny plac Nowego Targu zapełniał się gapiami. Wśród zbierającego się tłumu, podnosiły się to zduszone, poruszone szmery, to gwałtowniejsze okrzyki wzburzenia, czy tez przerażenia w co strachliwszych duszach. Z okolicznych domostw, zajazdów, nawet z niedalekiego klasztoru wychynęli ciekawscy. Kilkadziesiąt osób tworzyło idealny niemal krąg, wokół leżącej na ziemi w kałuży krwi, niewiasty. Stali dobre kilkanaście stóp od niej, jakby odpychała ich jakaś magiczna bariera.

Dziewczyna mogła mieć nie więcej niż lat trzynaście. Wysoka i powabna, a delikatna tkanina jej sukni, świadczyła, że pochodziła z zamożnego domu. Długie, czarne włosy leżały rozrzucone dookoła jej głowy, moknąć w powiększającej się kałuży krwi, otaczając ją krwawą aureolą. Makabryczności sytuacji, dodawały pełgające wokół, płonące pochodnie.

Ktoś tam w tłumie zaszeptał, szturchając sąsiada: - Toż to córa najstarsza, starego Emericha. Najbogatszego kupca w mieście, widział ja ją raz, jak na Wielką Noc do kościoła z rodzicem przyszła…

Wieść ta rozchodziła się wśród gapiów, przydając ich o dodatkową konsternację. Nie raz i nie dwa, znajdowano przecież, zakłutego w rynsztoku żebraka, czy rzezimieszka. Śmierć córki najpotężniejszego kupca w mieście…to już było coś nieprawdopodobnego.


Odgłos okutych butów dochodził, aż z trzech stron. Chwilę później dołączyły do niego okrzyki i wyzwiska. Tłum rozstępował się błyskawicznie. Trzy grupy wkroczyły do jego wnętrza. Pierwszą z nich prowadził ubrany w uniform z herbem miasta, setnik strażników miejskich. Jego kompani, a było ich czterech, słusznej postury chłopa, ściskających w żylastych rękach ratyszcza rohatyn. Przełożony strażników, podparł się lewą ręką o biodro, a prawą położył na rękojeści miecza, a potem przemówił głośno: - Rozejść się mieszczanie, niema u nic do oglądania. Popełniono straszną zbrodnią… a majestat miasta się nią zajmie!!!

- Dupa nie majestat miasta. – Odezwał się potężny mężczyzna, w czarnym, szamerowanym srebrem wamsie. Jego pięciu towarzyszy, odzianych było w biskupie barwy. – To jawna husycka prowokacja… nie wykluczone, że do spółki z żydami. Nie czujecie – pociągnął kilkakrotnie nosem Kuthera von Hunt - nie czujecie obrzydliwego fetor judaica? Na macę zapewne krwi dziewicy potrzebowali… a tu… - kopnął butem podarte papiery leżące obok zwłok – zapewne husyckie pisma i herezje!!! Więc Wy – palcem wskazał strażników – miejskie ćwoki wara Wam od tej sprawy!!! Własnych kutasów byście nie znaleźli!!!

Wysoka, barczysta postać w białym habicie, kroczyła dostojnie pośród tłumu. Za nią postępowało jeszcze dwóch dominikanów. Wszyscy mieli naciągnięte na twarze kaptury, ale symbol Świętego Oficjum na piersi pierwszego, skutecznie torował im drogę. Zapadła cisza… po chwili prowadzący mnich przystanął i zrzucił kaptur… wszyscy rozpoznali papieskiego Inkwizytora. W tłumie dało się słyszeć zduszony szmer.

- Pokoju dopraszam się między chrześcijan. Nie godzi się biskupiemu słudze tak plugawymi słowami obrażać przedstawicieli władzy. Niniejszym papieską jurysdykcję roztaczam nad tą sprawą. Rozejść się!!! Strażnicy miejscy – wskazał na przedstawicieli władz i ich przełożonego – zabezpieczą miejsce. To poważna sprawa i trzeba ją wyjaśnić rzetelnie. Przekażcie biskupowi moją decyzję – ostatnie słowa skierował do Kuthery von Hunta.

„Droga jest długa i kręta, lecz gdy Pan z nami, któż przeciw nam?” Jeszcze myśl ta nie zgasła w umyśle Hugona gdy zza zakrętu wypadł nań nieznajomy i wprost w nieczystości bruku go przewrócił.

Hugon trzeba mu to przyznać był młodzieńcem spokojnym. Był też zazwyczaj roztropny. Iście idealny braciszek franciszkańskiego zakonu, lecz bynajmniej nie sam święty Franciszek. Co tu dużo kryć, zbierającego się z rynsztoka brata Hugona szlak trafił. Pomijając już to, że nieznajomy dobył nań noża! Noża, na kapłana!

Hugon podniósł się powoli, nawet nie słuchał ledwie zrozumiałego gadania owego obwiesia. Zbliżył się jeno o krok i jak nie kopnie w słabiznę łotra! Jak nie poprawi kolanem w głowę co nagle znalazła się blisko owego. A gdy łobuz opadł na bruk z głuchym jękiem mnich przyklęknął z rozmachem na jego piersi, tak że dech mu odebrało.

- Wybaczam ci boś nie wiedział co czynisz... - Rzekł de Mirval. - I błogosławię - In nomine Patris - Pięść pomknęła ku nasadzie nosa łotrzyka - et filli - prawy bok jego zapłonął bólem - et spiritus sancti - lewy pewnie nie mniej zabolał - Amen! - Zakończył tęgim kopnięciem. - Spoczywaj w pokoju...

Otrzepawszy habit, brat Hugon w poczuciu dobrze sprawionego obowiązku i miłej panu pokuty powoli ruszył ku rynkowi, gdzie ponoć jeszcze jedna gospoda czekała.

- Benedicamus Domino! - Zaintonował wcale wesoło, acz cicho. - Domine labia mea aperies et meum annuntiabit laudem tuam.



Nie zdążył jednak pokorny mnich od Świętego Franciszka ruszyć dalej. Nieledwie dwa kroki zrobił, kiedy wpadła na niego szczupła blondynka. Dziewczyna była nieco zdezorientowana, spojrzała najpierw na leżącego na ziemi pobitego mężczyznę. Zdążyła tylko powiedzieć: - Zabito kogoś!!!

Tuż za nią przybiegła druga, o długich, kruczoczarnych włosach. Z zaciętym wyrazem twarzy. Oczy całej trójki, skierowały się na podnoszącego się z ziemi Dietwina.



Milena naciągnęła mocniej na twarz obszerny kaptur płaszcza. Szła, trzymając się ścian domów i podcieni, starając się pozostać niezauważoną. Noc była jej sprzymierzeńcem… czuła się dobrze wśród otaczającego ją mroku i cieni. Stawiała kroki ostrożnie, próbując nadążyć za szybko oddalającymi się mężczyznami. Z oddali słyszała strzępki rozmowy:

- Nie wiem kto to był…

- Musimy go znaleźć… i zabić… biskup nie będzie zadowolony…

- Wiem, von Todd… to jakiś złodziejaszek… pionek… ale dowiem się i zabiję…

Te ostatnie słowa zdziwiły Milenę, na chwilę przystanęła, chowając się za filarem domu, gdyż śledzeni przystanęli. Po chwili ostrożnie wyjrzała… ale nikogo już nie widziała. Zrezygnowana odwróciła się i energicznie ruszyła w stronę domu… kiedy wpadła na wysokiego, postawnego mężczyznę. Oboje odsunęli się od siebie błyskawicznie i po chwili mierzyli się podejrzliwymi spojrzeniami.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 16-01-2010, 23:32   #9
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Post by Penny i majk

Szła wzdłuż ścian domów, trzymając się cienia przez nie rzucanego. Usilnie starała się pozostać niezauważoną, zapewne zamieniłaby się w nietoperza albo mgłę gdyby tylko mogła. Na jej szczęście (bądź w tym wypadku nieszczęście) nie mogła i często za to dziękowała. Czuła się lepiej w mroku i tej tajemniczej gry cieni.

Ale co po niezauważeniu jak mężczyźni oddalali się tak szybko? Jednakże gdyby szła szybciej zauważyliby ją pewnikiem, bo przecież kto to widział by panna przechadzała się sama nocą po ulicach Wrocławia. Sam widok jest na tyle dziwny, że czuła się niczym zapalona pochodnia w kompletnej ciemności.

Z oddali słyszała strzępki rozmowy i omal nie zachłysnęła się głośno własną śliną słysząc, że mężczyźni planują kolejną zbrodnię. W tym samym momencie przystanęli, a Milena czmychnęła za filar domu by jej nie dostrzegli. Odczekała kilka chwil licząc, że usłyszy coś jeszcze, lecz nie stało się nic. Ostrożnie przesunęła się ku krawędzi filaru i zerknęła na ulicę.

Była pusta. Zniknęli jak kamfora. Przygryzła lekko wargę w zamyśleniu, po czym naciągnęła kaptur mocniej i energicznym krokiem ruszyła w stronę apteki "Korzeń Mandragory". Nie była to najszczęśliwsza wycieczka, wróci szybciej niż myślała czym da Annie nowy powód do spekulacji na temat jej zepsutej do kości osoby.

Pogrążona w nieprzyjemnych rozmyślaniach nie patrzyła nawet jak i gdzie idzie nogi niosły ją same. Nic więc dziwnego, że zderzyła się z jakimś osobnikiem płci przeciwnej. Przez moment myślała, że trafiła na przedstawiciela sprawiedliwości w tym mieście, lecz wysoki i postawny mąż nie wydawał się być jednym z nich. Mierzył ją tym podejrzliwym spojrzeniem, a po chwili nawet wydał z siebie głos.

-Przepraszam najmocniej panienkę, zagapiłem się. Nic się panience nie stało? -starał się mówić naturalnie i z przejęciem, ale był daleki od słowiańskiego dramatyzmu
- Tylko mnie przestraszyłeś, panie – stwierdziła po chwili, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem.
-Nie miałem takiego zamiaru, jeszcze raz przepraszam. Ale istotnie powinna się panienka bać, o tej porze przykre rzeczy się zdarzają takim młodym i powabnym dziewczętom, samym w miejskim labiryncie. -Zagaił do niewiasty niby groźnie, jednak po tonie głosu znać było, że w dobrej intencji.

Cofnęła się tylko o mały krok, nie zdradzając jednak oznak strachu.
- Ano, prawda – potwierdziła zdawkowo. – Na szczęście do domu mam blisko. Mój gospodarz pewnie już czeka. Więc jeśli pozwolicie ja już pójdę...
-Jeśli tak.. to dobrej nocy życzę.- Obrócił się w miejscu przepuszczając dziewczynę delikatnym ruchem dłoni. Skinęła mu na pożegnanie.

Ich uwagę zwróciło jakieś zamieszanie w jednej z bram za plecami kobiety, wyleciała jakaś postać potykając się w tym pędzie na wystającej kostce. Po chwili z tego samego tunelu dwóch zbrojnych z bronią w rękach wybiegło za nim rzucając bluzgami.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)

Ostatnio edytowane przez Penny : 16-01-2010 o 23:42.
Penny jest offline  
Stary 16-01-2010, 23:35   #10
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Opisanie świata

Przestrzeń naszego świata wypełniają dwie sfery, podksiężycowa i nadksiężycowa. Możemy je też nazywać uczenie sferą materialną i niematerialną. Powszechnie wiadomo, że ściśle przylegają one do siebie, lecz z natury swej są kompletnie odmienne. Jak ciało i duch człowieka związane nierozerwalnie za jego życia, lecz nie przenikające się, gdyż jedno de origine jest diabelskie a drugie boskie.

Przestrzeń nadksiężycową wypełniają sfery siedmiu planet, Stellum - czyli obszar gwiazd stałych i Primum Mobile – Sfera Pierwszego Ruchu. Zaś jeszcze wyżej mieszka Stwórca. Obszar podksiężycowy porządkują żywioły zgodnie z prawami przyrody. Najwyżej umieściły się najlżejsze. Tuż pod Księżycem znajduje się więc straszliwa Sfera Ognia, poniżej gromadzi się Powietrze, dalej Woda i w samym środku sfery podksiężycowej najcięższy żywioł - Ziemi.
Dusze, które grzech praojców uwięził w ciałach, z natury swej są lżejsze od żywiołów, dlatego po jego śmierci wracają do sfery nadksiężycowej. Czasem jednak dusza jest tak splugawiona, że robi się zbyt ciężka, nie ma wstępu do sfery niematerialnej. Ognie piekielne palą ją wtedy przez wieki w nieskończonym procesie wytrawiania z duszy boskości. W procesie, który nie może się udać. Bo nie da się zmienić tego, co Pan stworzył. Stąd nieskończoność mąk grzesznika.

A czasem, bardzo rzadko, waga duszy zwiększa się tylko odrobinę. Ciut lżejsza nawet od Ognia unosi się na właściwe jej miejsce, lecz nie pokonuje bariery sfer, zbyt lekka dla jednej, zbyt ciężka dla drugiej. Dusza niewinnego grzesznika.

Gdyby jakiś alchemik wynalazł substancję, która nadawałaby ciału taki właśnie ciężar, człowiek mógłby dosięgnąć księżyca. O ile uniknąłby spalenia.


Zuzanna

Duszyczko moja, tkliwa i ruchliwa,
Gościu ty ciała mojego i druhno,
Co pójdziesz teraz w ostępy ciemności,
Twarde i nagie, i pełne bladości,


Przytłaczał ją ciężar nocy, za dnia po prostu wszystko przychodziło jej lżej. Wiedziała, że nie jest zbyt rozsądna, że mogłaby działać cierpliwej i dokładniej, że takie zachowanie przynosi efekty, i że to je określa się mianem racjonalnego. Ale miała duszę niespokojną, trzepoczącą jak uwięziony w pułapce ptak, i nawet, gdy sama Zuza tupiąc nogą nakazywała ciału zwolnić, dusza się nie podporządkowywała. Dlatego w tej ciemności, w wąskiej uliczce na obrzeżach wrocławskiego rynku, tego mniejszego, lecz i tak wielkiego, zwanego Nowym Targiem, zamiast wycofać się nim ktokolwiek na dobre zdał sobie sprawę z jej obecności miodowooka blondynka wyciągnęła do poturbowanego mężczyzny rękę pomagając mu się podnieść. Nie bała się, pewnie dlatego, że jeszcze nie nauczyła się tego uczucia z powrotem.
- Powinniście się obmyć – powiedziała niezbyt grzecznie, do wstajacego – Bo cali jesteście, prawda?
Do drugiego zaś z mężczyzn, uważnym spojrzeniem obrzucając franciszkański habit, zwróciła się ze stanowczym zapytaniem.
- Wiecie ojcze może gdzie mieszka Andrzej z Włocławka, sekretarz biskupa Konrada?
A potem, nadal kompletnie ignorując okoliczności przedstawiła się z dwornym ukłonem.
- Zuzanna Różyc.
- Przepraszam, że przeszkodziłam – dodała czekając na odpowiedź. Poprawiła zmierzwione włosy, gestem trochę dziecinnym odgarniając je do tyłu. Kąciki jej ust lekko zadrgały od tłumionego śmiechu. Którym zapewne by parsknęła gdyby nie to, że za plecami miała Minę.

Zaraz też zupełnie szczerze, ze wzrokiem przez kilka chwil wbitym w ziemię przepraszała towarzyszkę za nagłe opuszczenie „Pieczonego prosięcia”.
- Źle się poczułam – tłumaczyła się skruszona. To niestety byłoby bardziej prawdą, gdyby użyła czasu teraźniejszego, bo świat nadal wirował i zagęszczał się jej przed oczyma, i nic nie wskazywało, żeby miało się skończyć przed północą – Chodźmy zobaczyć, kogo zabito – spróbowała pociągnąć Minę za rękę, sama biegnąc w tłum ciekawskich wrocławian.

***

Barczysty dominikanin kończył właśnie mówić, gdy dobiegła do kręgu ludzi otaczających zamordowaną i zaczęła się przeciskać jak najbliżej. Dla Zuzanny nie było jednak żadnej bariery, którą innym podpowiadał strach lub rozsądek, podeszła do ofiary, nie bacząc na obecność inkwizycji i strażników miejskich, istnienia posępnej postaci strasznego von Hunta nawet nie zauważając. Przyklęknęła przy dziewczynce obracając jej głowę w swoją stronę, niepomna także i tego, że wdepnęła w kałużę krwi, oglądała miejsce zbrodni i ranę z cichą fascynacją. Przyszła jej do głowy myśl nagła, że może w momencie takiej gwałtownej śmierci, jej świadek dojrzałby duszę ulatująca do nieba.
Chyba ktoś coś do niej krzyknął. Wstała, odwróciła się, żeby z powrotem zniknąć w tłumie.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172