Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-01-2010, 15:12   #1
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
Po tamtej stronie lustra

Przedsłowie


Budzik, przełomowy wynalazek, przyrząd tak oczywisty w swej niezbędności, jednak rozpowszechniony dopiero gdzieś w dziewiętnastym stuleciu. Mały, tykający przedmiocik, kilka kółek zębatych, parę sprężynek, źródło mocy, wskazówka... no i oczywiście dzwonek. Tak niewiele w porównaniu do ogromu i potęgi snu. A jednak to siła budzika pokonuje sen, nie na odwrót. Dawid w tym przypadku jest pyłem, a Goliat... bogiem? Czy w takim razie budzik jest w rzeczywistości potężniejszy, niż sen? Czy to możliwe, aby zwykły zegarek wyposażony w dzwonek miał taką moc? Jeżeli tak, to gdzie w takim razie znajduje się człowiek? W końcu to ludzie stworzyli budziki, mają więc nad nimi władzę. Każdy jednak, choćby najpotężniejszy z Nas nie jest przecież w stanie oprzeć się potędze snu. Koło się zamyka.
Zastanówmy się jednak, czy aby na pewno to budzik wychodzi z tego starcia z tarczą? W końcu sen zawsze będzie powracał, nigdy nie zginie na zawsze, nie podda się. W tym tkwi jego siła i zwycięstwo. W nieugiętej woli, ponadrzeczywistej dumie.
Pozory, z natury tak omylne, znów mieszają w głowach niejednemu z ludzi.


Mocą niewątpliwie boską jest tworzenie. Dla szarego człowieka jest to coś nieosiągalnego. Stworzyć coś naprawdę, nie skleić z gotowych kawałków, proces w gruncie rzeczy transcendentny. Czy więc Sen istnieje na równi z bogiem? Zakładając, że nie jest po prostu boskim wytworem możemy przyjąć, iż w twierdzeniu takim znajduje się nielicha cząstka prawdy. Sen tworzy pewną rzeczywistość, może nawet kreuje realny świat. Kto wie, czy to, co uważamy za "prawdziwe życie" nie jest tylko snem? Może gwiazdy, trawa, powietrze, ciepło i głos kochanej osoby, wszystko to jest po prostu wytworem naszej wyobraźni? Nie istnieje, skończy się, kiedy zabrzmi budzik. I gdzie się wtedy zjawimy? W bratnim świecie? Krainie – wzorcu? Innym śnie?


Sen jest kolejną zagadką świata, nie możemy pojąć jego natury. Nigdy nie będziemy mogli. Zawsze będziemy zasypiać, śnić, budzić się. Jesteśmy jak zamknięci w ułomnej nicości. Nieistniejącej klatce bez światła, bez dźwięku, bez materii, bez miar. Jesteśmy tylko my, bez poczucia czasu, już dawno straciliśmy umiejętność określenia pory dnia. Pory dnia tutaj nie istnieją. My też nie istniejemy, bo kto potwierdzi nasze istnienie?
Jedno jest jednak pewne: potęga snu jest wielka, żadna mizerna ludzka siła nie może się z nią równać. Dajemy się jej nieść jak liście gnane podmuchem wiatru, nieświadomie oczekując, aż tamten świat się o nas upomni.
 
Minty jest offline  
Stary 27-01-2010, 11:24   #2
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Patrycja Mazzini


Mazzini obudziła się w całkowitej ciemności. Usiadła i wpatrując się w tą ciemność próbowała dociec, jak i dlaczego mogło się zdarzyć coś, co nie miało miejsca od wielu lat. Pomijając, rzecz jasna, historię sprzed trzech miesięcy, kiedy to podchmielony sąsiad Venetti usiłował wezwać ją do rodzącej suki, długo nie dając sobie wytłumaczyć, że Patrycja jest lekarzem, owszem, lecz kardiochirurgiem, nie weterynarzem.
Teraz jednak nie było żadnego łomotania do drzwi, nie było wrzasków na klatce schodowej. Przeciwnie: trwała przejmująca cisza.
Wczuwając się w jej przygniatającą obecność, Patrycja zrozumiała nagle, co było powodem owego zdarzenia o znamionach cudu: budzik! Tak! Budzik, ten cholerny stary gruchot, który pracował zwykle z hukiem młota pneumatycznego, teraz nie odzywał się wcale.

– Zepsuł się. Wreszcie się zepsuł – pomyślała z wyraźnym zdziwieniem, wodząc dłonią na oślep po blacie stolika nocnego. – Od kilku lat chodził z pewnością wbrew prawom fizyki.

Palce znalazły przycisk lampki nocnej. Włącznik zaskoczył z cichym kliknięciem, a ostre światło na chwilę pozbawiło ją zdolności widzenia.
Budzik stał na skraju stolika z godnością starego rupiecia. Wskazywał piątą trzydzieści siedem.

- Cholera! Cholera, cholera, cholera! - wyskoczyła z pościeli i pognała pędem do łazienki.
W ekspresowym tempie umyła zęby i twarz, uczesała włosy i znowu z pośpiechem wyskoczyła do pokoju, łapiąc w locie wiszące na krześle jeansy i biały t-shirt. Ubierając się w drodze do drzwi, próbowała sobie przypomnieć gdzie zostawiła wczoraj kluczyki do skutera.
Odnalazła je w kieszeni kurtki, przypadkowo sięgając doń ręką. Z ulgą włożyła skarpetki i martensy, chwyciła plecak i wybiegła z mieszkania zatrzaskując drzwi.
I już pędziła w dół po drewnianych, schodach, których sfatygowane deski lekko skrzypiały przy każdym stąpnięciu.

Dozorczyni zamiatająca klatkę schodową z uniesionymi brwiami obserwowała młoda kobietę pędzącą jak wicher do stojącego tuż przy bramie skutera marki Peugeot.

- Buon giorno Signorina Mazzini - zagadnęła zdziwiona - panienka spóźniona?

- Buon giorno Martha. Niestety zdarza się i najlepszym - odparła ze śmiechem Mazzini odpalając Puga - Ale i tak jeszcze zdążę na małe espresso - dodała puszczając oczko do kobiety.

Silnik zaskoczył bez problemów i Patrycja mogła wyjechać z podwórka i włączyć się w ruch uliczny.

O tej porze ulice były na szczęście w miarę puste, dlatego Mazzini dotarła do centrum w niespełna 10 minut. Wjechała na parking przy centrum handlowym o wdzięcznej nazwie "Bella Vita" i spojrzała na zegar wiszący nad wejściem. Było pięć po szóstej.

- Zdążę jeszcze wypić kawkę u Antonia i kupić kanapki - ucieszyła się.

Wyłączyła silnik i zdjęła z głowy kask, a następnie skierowała się raźnym krokiem do wejścia. W holu centrum handlowego nie było jeszcze wielkiego ruchu. Mazzini dobrze znała drogę do ulubionej pizzerii. Często przesiadywała w niej zakuwając do kolejnych egzaminów lub po prostu w przerwach na lunch. Antonio serwował najlepsze espresso w mieście, a jego carpaccio z łososia po prostu rozpływało się w ustach.
A dzisiaj była jedną z pierwszych klientek. Zamówiła kawę i bagietkę i czekając na zamówienie przeglądała codzienną prasę. 24 stycznia 2010 roku, niedziela. Wiadomości w dalszym ciągu koncentrowały się wokół trzęsienia ziemi na Haiti oraz wokół kolejnego skandalu medialnego Berlusconiego. Złożyła gazetę z niesmakiem. Polityka mierziła ją.

Antonio właśnie podawał jej spakowane zamówienie. Podziękowała i z kubkiem w jednej ręce, a z torebką papierową w drugiej, skierowała się do przeciwnego wyjścia z galerii. Stąd miała już tylko niecałe trzysta metrów do kliniki St.Agostino.



Punktualnie o wpół do siódmej przebierała się już w szatni, w szpitalny mundurek. Zielone spodnie, bluza i adidasy były jej codziennym ubiorem. Zarzuciła jeszcze na szyję stetoskop i pomknęła na oddział. Benetti nie lubił spóźnialskich.

Tydzień. Dokładnie sześć dni i 15 godzin dzieliło ją od pierwszej samodzielnej operacji na otwartym sercu. Była podekscytowana. Asystowała już co prawda przy niejednym zabiegu, ale chirurgiem prowadzącym miała być po raz pierwszy. Będzie wszczepiać bajpasy. To duże wyróżnienie, zważywszy na jej staż, ale zapracowała na niego naprawdę ciężko.
Szpital był jej drugim domem. Tutaj mogła się realizować, tutaj miała przyjaciół, tutaj zapominała o koszmarach z przeszłości.

Na oddziale od razu wciągnęły ją obowiązki. A to trzeba było przygotować kilku pacjentów do zabiegów, a to asystowała przy badaniach, potem zostawało jeszcze uzupełnianie nudnej dokumentacji. Dzień jak co dzień.
W międzyczasie zadzwoniła jeszcze mama. Wyjeżdżają z ojczymem do Polski, w odwiedziny do babci. Na wspomnienie babci serce Patrycji scisnęło się lekko. Nie widziała jej już od ponad dwóch lat... Kazała matce uściskać staruszkę i obiecała sobie w duchu, że na tegoroczne wakacje wybierze się do Wrocławia.

Po południu przywieziono kilku rannych w wypadku komunikacyjnym. Zderzyły sie dwa autobusy miejskie. Trzeba było asystować przy zabiegach. Jeden z rannych, młodziutki chłopak o blond czuprynie miał dziurę w sercu. Mazzini przydzielono właśnie do niego.
Nieprzytomnego wieźli szybko na blok operacyjny. Nie było czasu na wielkie przygotowania. Chłopaka ustabilizowano jedynie na izbie przyjęć, teraz trzeba było ocalić mu życie. Myjąc się do zabiegu myslała o tym, jak kruchą istotą jest człowiek...

Operacja trwała ponad 4 godziny. Zabieg udał się, ale pozostawała kwestia tego, czy chłopak odzyska przytomność. Czy utrata krwi nie była zbyt duża? Czy mózg nie otrzymał za mało tlenu? Wszystko miało się wyjaśnić w ciągu następnych 24 godzin. Trzymała za niego kciuki.
Patrycja była już bardzo zmęczona. Dyżur skończyła właściwie 2 godziny temu. Ale musiała jeszcze uzupełnić papiery.

Kiedy wychodziła ze szpitala było już dwadzieścia po dziewiątej. Pozostawało wrócić do domu, wziąć długą kąpiel i wskoczyć do łóżka. O tak, marzyła o tym aby dać wreszcie odpocząć nogom.

Szybko dotarła na parking, wskoczyła na skutera i piętnaście minut później otwierała drzwi mieszkania. Kiedy wanna napełniała się wodą Patrycja wyciągnęła z lodówki porcję lazanii i wrzuciła ją do mikrofalówki. Pomyślała, że zje sobie w czasie kąpieli. Do tego wypije lampkę wina z winnicy ojczyma i nareszcie pójdzie spać.

Godzinę później leżała już w pachnącej pościeli i do głowy jej nie przyszło, aby pomyśleć o starym, zepsutym budziku...


Biegła.... biegła przez las, na oślep, ile sił w nogach, w strumieniach ulewnego deszczu nawołując w ciemnościach.

Taaaatoooo!!! Tato!!!

Koszula i jeansy lepiły jej się do ciała.
Przecież musi gdzieś tu być... Na pewno za moment go znajdzie.

Gałęzie co chwila drapały ją po twarzy, a stopy grzęzły w błocie. Raz po raz ciszę rozdzierał odgłos grzmotu, a czarne niebo rozświetlały drzewa błyskawic.
Gdzie jesteś? Dlaczego nie odpowiadasz? Strach... ściskał ją za serce coraz mocniej.
Zatrzymała się na skraju lasu. Oddychała ciężko, z trudem łapiąc powietrze w płuca. Drżała z zimna i z przerażenia.
Nagle, dostrzegła w świetle błyskawic biegnącą w oddali postać.

Tatoooo! Zaczekaj, tatooooooo!!! Krzyczała, ale jej głos zagłuszały wystrzały grzmotów. Ruszyła w stronę biegnącego.

Postać skierowała się w stronę jakiegoś domku czy szopy i zniknęła wkrótce za jego drzwiami.
Patrycja przyspieszyła kroku. W kilka chwil dobiegła do budynku. To była stara, drewniana stodoła.
Otworzyła małe, prowadzące do jej wnętrza drzwi i weszła do środka...

Tato?

W środku paliła się lampa naftowa, było sucho i ciepło. Szalejąca na zewnątrz burza jakby przycichła. Nie widać było jednak nikogo.

Tato? Ponowiła pytanie. Cisza...

Weszła głębiej i spojrzała ostrożnie zza sterty siana.
Po drugiej stronie stodoły, pomiędzy starym, zdezelowanym traktorem i niekompletnym motorem BMW Sahara, stało okute w przepieknie zdobioną ramę, kryształowe lustro. Jego powierzchnia wydawała się lekko falować.

Podeszła do lustra bliżej, rozglądając się na boki. Zobaczyła w nim odbicie samej siebie, ale suchej, uśmiechniętej i .... wyciągającej ręce jakby w geście przywołania.
Chodź... słyszała... Chodź, on tu jest...

Lustro przyciągało ją ... Była coraz bliżej... Zrobiła jeszcze jeden krok i ... dotknęła jego tafli.



 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 27-01-2010 o 12:39. Powód: dodałam datę
Felidae jest offline  
Stary 27-01-2010, 19:30   #3
 
deMaus's Avatar
 
Reputacja: 1 deMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumnydeMaus ma z czego być dumny
Jasna cholera, ale zimno. To była pierwsza myśl jaka wpadła mu do głowy po przebudzeniu. Czemu dałem się namówić na ten wyjazd. Otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju w schronisku, Marcin i Adaś jeszcze spali, Paweł nie było. Pewnie jego też obudził chłód, wyciągnął rękę ze śpiwora i sięgnął do kurtki, sprawdzić termometr, było 12 stopni. Masakra. Sięgnął po spodnie i sweter, starając się nie robić za dużo hałasu, w końcu skoro tym dwóm nie przeszkadzała temperatura niech jeszcze pośpią. W śpiworze było nawet ciepło, jednak Małachowski podawał prawdziwe dane, co do temperatury, w której można było przetrzymać w nich noc. Ubrał się, założył buty, wziął komórkę i małą torbę z aparatem i ruszył do głównej sali, tu znalazł Pawła. Spryciarz przeniósł się pod kominek, a teraz popijał coś ciepłego, rozmawiając cicho z jakąś dość ładną dziewczyną o blond włosach, w niebieskim swetrze i karnych zimowych spodniach. Kiedy go dostrzegli, wyszeptał tylko aby nie budzić śpiących w głównej sali.
- Zróbcie mi jakąś herbatę, wyskoczę tylko sprawdzić czy mamy jakieś ładne widoczki. - założył kurtkę, czapkę i rękawiczki, wyjął aparat i ruszył do przedsionka, a stamtąd na zewnątrz. Po wyjściu uderzyło w niego siarczyste zimno.

Rozejrzał się, zrobił głęboki wdech, czego po chwili pożałował. Przeszedł jakieś dwadzieścia metrów od schroniska, obejrzał panoramę i zrobił kilka ujęć.



Wrócił do środka, gdzie zastał już kilka obudzonych osób, sprawdził godzinę, była 6:40. Przy kominku czekał Paweł, a teraz już obok, a nie na przeciwko niego siedziała nieznajoma blondynka. Widać, że trzymali dla niego wolne miejsce na przeciw siebie, bo stał tam kubek z parującym napojem. Drwa w kominku płonęły zachęcająco, no i herbata kusiła, ale dopiero będąc na polu, pomyślał, że skoro Paweł sam zaczął rozmowę z ta nieznajomą, i wyglądało, że rozmawia im się całkiem dobrze, to może nie powinien tego psuć. W końcu obiecał kiedyś Pawłowi, że nie będzie się starał znaleźć mu dziewczyny. No nic, ale jak już zawalił, to teraz pozostaje tylko nie pogarszać sytuacji. Podszedł do nich, usiadł i wyciągnął rękę do nieznajomej.
- Kuba, miło mi. - Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła rękę.
- Marta, więc to ty jesteś tym przyjacielem Pawła. -
- Ha, mam nadzieję, że to co usłyszałaś nie było zbyt wyidealizowane, bo jeszcze nie sprostam mojej legendzie. Dzięki za herbatę. -
- Jakieś ciekawe ucięcia? - spytał Paweł wskazując na aparat,
- Trochę klasyki, kłody, zaspy, było by lepiej, ale góry wszystko zasłaniają. Was też obudziło zimno? Powiem szczerze, że chociaż śpiwór i ciuchy z Małacha dają radę, to i tak teraz wymarzłem. Mówiłem Marcinowi, że musimy wyjść wcześniej, bo zajmą wszystkie miejsca przy kominku w schronisku, ale nie. Musimy iść okrężna drogą, żeby zaliczyć Mnicha. - zaśmiał się - W sumie to może i było wart go zobaczyć, ale zdecydowanie nie marznąć. A ty skąd idziesz? - Zwrócił się do Marty.
- Idziemy, razem z trzema koleżankami, idziemy raczej lajtowo, bo podjechałyśmy na parking przy morskim, a potem spacerkiem na Czarny Staw, i do schroniska zeszłyśmy po szesnastej, dużo przed wami. O której w ogóle tu doszliście? -
- Było dobrze po dziewiątej, - odpowiedział szybko Paweł - już glosowaliśmy, czy rozbijać namioty, ale okazało by się, że rozłożylibyśmy je ze dwieście metrów od schroniska. -
- Tyle jeśli chodzi o bohaterską nocna wyprawę, wyszliśmy na idiotów, bo chłopaki zamiast użyć gpsa, woleli liczyć minuty marszu i posługiwać się kompasem. Fakt może bardziej męskie, ale ja wole bardziej żywe. - Kuba wiedział, że Paweł wyczuł w jego głosie, że zamierza dziś opieprzyć Marcina i Adasia. Ale chyba przyznawał mu rację bo tego nie skomentował.
- Gdzie dziś idziecie? - Spytała Marta
- Myśleliśmy, a kiedy mówię, myśleliśmy to mam na myśli, że Marcin z Adasiem wymyślili, bo to oni są od planowania i znajomości gór, żeby przejść, na stronę Słowacką, iść trochę górami, na południowy zachód, i dojść wieczorem do Strebskiego Pesla, czy jakoś tak, tam złapać pociąg, i pojechać do Rozemberoka, wyskoczyć na jedno popołudnie na ciepłe źródła w Beszanowej, a potem wrócić przez Beskidy do Polski. -
- Ambitny plan, nie szukacie towarzystwa? - Spytała trochę nieśmiało Marta - Bo my właściwie to miałyśmy nadzieję, podczepić się pod jakąś ekipę w schronisku, zawsze to bezpieczniej. -
- Nie wiem, miała być męska wyprawa, poza tym co jak okażemy się zboczonymi gwałcicielami? - spytał Paweł, ale patrzył na Kubę.
- Chłopaki pewnie nie będą miały nic przeciwko, wiszą nam za wczorajsze zejście do schroniska - zaśmiał się - Poza tym Adaś jest zaręczony, Ja i Marcin żonaci, okres maniakalnego gwałcenia mamy za sobą, więc jedynym gwałcicielem możesz być ty, ale chyba w razie czego damy sobie z tobą radę -
- A co z twoimi koleżankami, one mogą nie być takie chętne do wyruszenia z nieznajomymi? -
- Myślę, że też się zgodzą, w końcu niema nic przyjemniejszego niż ciepłe źródełka. -

Po jakimś czasie, wstały koleżanki Marty, jak się okazała Ola, druga Marta i Iza, no i w końcu trzeba było budzić Marcina i Adasia, chłopaki zaprawione w zimowych wypadach, nawet nie poczuli, że temperatura spadła. Chwilowa dyskusja pozwoliła ustalić, że dalej ruszają razem. Zjedli porządną jajecznicę z kiełbasa i cebulą, i po 8 ruszyli w drogę. To co najbardziej cieszyło Kubę to, że dziewczyny okazały się być Pszczyny, czyli dość blisko miejsca zamieszkania Pawła, który właściwie cały czas spędzał teraz na rozmowie z Martą. kubie pozostało zabawianie reszty towarzystwa tak aby im nie przeszkadzać, a nie było to łatwe zadanie, bo musiał zainteresować cała resztę, ale na tyle dyskretnie, żeby nie ściągnąć uwagi Marty.

Około 14 zatrzymali się w jednym z szałasów, budowanych niedaleko szlaków, w którym pasterze mieszkali, kiedy wypasali owce. Marcin najpierw podchodził do tego ostrożnie, bo jak twierdził zimą różne zwierzęta wybierały takie szałasy na zimowiska, ale po wstępnym sprawdzeniu okazało się, że jest pusty. Chłopakom udało się rozpalić nieduże ognisko i ugotować wodę, po zjedzeniu gorących kubków i mniej więcej godzince przerwy ruszyli dalej, mieli jeszcze kilka kilometrów do przejścia, a nie wiadomo jaka była trasa przed nimi. Jeszcze na postoju Paweł przekazał mu dyskretne "dzięki", co Kuba pozostawił bez komentarza, znali się już bardzo długo, bo ponad 9 lat, z czego tyle samo uważali się za przyjaciół. Zadziwiające , bo właściwie od pierwszych dni znajomości, mogli sobie zaufać i być ze sobą szczerym, rozumieli się też dość dokładnie, być może temu ich przyjaźń trwała.

Mniej więcej około 19 zeszli w końcu, do Strebskiego Pesla, gdzie od razu poszli na dworzec, sprawdzić czy maja jakiś transport dalej, aż dziw wszystkich zachwycił, kiedy okazało się, że już za godzinę maja pociąg.
Kupili bilety i niestety dowiedzieli się, że jeśli chodzi o kolację, to zostają im batony z dworcowego automatu, ale bileterka była z tych miłych i zagrzała wody w czajniku, więc mieli przynajmniej ciepłą herbatę.

W pociągu, czas minął im niezwykle szybko, właściwie, to czas mijał im na opowiadaniu starych żartowi anegdot z życia. Po trzech godzinach byli w Rozemberoku, już w pociągu ustalili, że tam przenocują, a za to pierwszym autobusem jada na baseny. Znaleźli więc najbliższy hotel, tu pomocny okazał się gps i jego "użyteczne miejsca". W hotelu, po szybkim prysznicu i perspektywie wstawania po siódmej, Kuba nawet bez rozmowy z Pawłem rzucił się na łóżko, wysłał sms'a do Agaty i zasnął.

Straszny hałas z prawej, kawałki gliny i piachu spadające z powietrza, krzyki i strzały, rozejrzał się dookoła i po sobie. Był w mundurze, miał w rękach swój aparat, a dookoła biegali żołnierze w mundurach, z bronią, jeden z tych co kryli się obok niego za ścianą, krzyknął.
- Run, run you idiot - po czym wychylił się za róg, i strzelił kilka razy.
Kuba podniósł się na nogi, nadal pochylony, przycisnął aparat do siebie, odruchowo sprawdził na górnym wyświetlaczu stan. Tryb manualny, przysłona f7, czas 1/120, bateria ok, miejsce na karcie ok, AF-ciągły, obok niego przebiegło dwóch żołnierzy, ruszył za pochylony za nimi, gdy dobiegł do następnej ściany, odwrócił się, przykląkł na jedno kolano, przyłożył szybko aparat do twarzy, zrobił trzy zdjęcia, w tym jedno żołnierzowi, który kazał mu biec, na zdjęciu żołnierz biegnie pochylony w jego stronę, a za jego plecami widać wybuch moździerza.

Szybko podnosił się z ziemi i ruszył za dwójką żołnierzy w stronę poprzecznej ulicy, jak się okazało czekał tam na nich opancerzony hummer, gdy już wydawało się, że wszystko będzie ok, usłyszał świst, i hummer w ogromnym wybuchu wyleciał w powietrze, Kuba odruchowo, klikał w spust migawki, nawet nie celując. Żołnierz obok niego pociągną go i zaczęli biec dalej. Po mniej więcej dwudziestu minutach ucieczki, wpadli na jeszcze trzech żołnierzy, a po chwili, na śmigłowiec ratunkowy.

W bazie założonej w jakimś starym pałacu jakiegoś szejka, co nagle wydało się Kubie oczywiste, udał się do swojego pokoju, Podłączył aparat do ładowarki, kartę włożył do laptopa, i zaczął zgrywać zdjęcia. W drzwiach pojawił się, ten żołnierz, który go cały czas osłaniał.
- How are you holding? - zapytał - If you want to talk, just come to me. ok? -
Kuba tylko skinął głową i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie mógłby się odezwać, cały się trząsł, co pewnie nie uszło uwadze żołnierzy. Wstał i podszedł do zdobionego lustra, elementu nie rozszabrowanego, przez miejscowych i nie zniszczonego przez uciekających żołnierzy wroga.
Zamierzał sprawdzić na własne oczy czy wygląda tak, źle jak na by na to wskazywała reakcja żołnierza, ale zamiast zobaczyć siebie w mundurze zobaczył się w zwykłym codziennym ubraniu, miał naturalny kolor skóry, a nie blady jakiego się spodziewał, i nie był jego odbiciem, machał do niego, przyzywał go. Kuba podszedł bliżej do lustra, wyciągnął rękę i dotknął zimnej tafli.
 
deMaus jest offline  
Stary 27-01-2010, 21:30   #4
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Niedziela to jeden z takich miłych dni w życiu licealisty, gdy można z czystym sumieniem wyłączyć budzik i wylegiwać się w ciepłym i miękkim łóżku aż do bólu. Co dziwne, w przypadku Kuby było to uczucie nieznane i nierozumiane. Gdyby mógł, z pewnością spałby przez większość swojego życia.

Myliłby się jednak ten, który uznałby Jakuba za osobę bez chęci do życia, pozbawioną ideałów i marzeń, poza tymi sennymi. Te dwie sprzeczne natury nieustannie spierały w dnie i nocy. Raz wygrywała jedna, raz druga. Ale niedziela to ewidentna kapitulacja sił Słonecznych. Nawet nie podjęły walki - od razu wywiesiły białą flagę.

Jednak w tym wszystkim istnieje jeszcze trzecia strona. W pełni transcendentna względem umysłu, ale materialna do bólu. Rodzice. Była dopiero jedenasta, co jeszcze mieściło się w ich bezwzględnym poziomie tolerancji. W myślach już widział perspektywę zrobienia obiadu, posprzątania pokoju, wyjścia na basen i setki innych czynności, które musiał wykonać "bo jesteś przecież w domu". W tym momencie, a więc średnio co tydzień, obiecywał sobie, że ożeni się jak najpóźniej.

Już przekładał się na drugi bok, gdy usłyszał odgłos skradających się kroków i standardowe pytanie:
- Śpisz? - I nie czekając na odpowiedź, padło kilka szybkich słów. - Zbieraj się, będziemy mieć gości. Nie możesz chodzić przy nich w samych galotach.

No tak. To też standard - o wszystkim dowiaduję się na ostatnią chwilę. W czasie wakacji do ostatniej chwili nie wiem czy gdziekolwiek pojadę. Po prostu pada jedno zdanie: "Jutro jedziemy w góry" i jedziemy. To trochę jak z celowaniem palcem po mapie z zamkniętymi oczyma.

Teraz nie było inaczej. Za trzy godziny ma przyjechać na obiad ciocia, której histerycznie nie trawię. Już wiem, że się nie najem, bo skończę jak najszybciej, aby czym prędzej odejść od stołu. Jak zwykle zaczną się rozmowy o niczym i o Kubusiu, który tak wyrósł, a przecież jeszcze wczoraj był taki mały. Padną te same pytania o szkołę, a może nawet zawędrujemy dalej do planów na f(a)erie. Potem z pewnością skończy się jakąś, drobną oczywiście, prośbą. Innymi słowy - znów się nie wyspałem, nie zrobię połowy zaplanowanych zajęć, a w dodatku się nie najem i dostanę niestrawności.

Może jednak nie będzie aż tak źle? Z kuchni docierał dawno oczekiwany zapach gotowej jajecznicy na boczku z cebulką, szczypiorkiem i pomidorami. Jeśli cokolwiek jest w stanie zepchnąć go z łóżka to jest to przede wszystkim jedzenie. Chwilę później siedział przy stole ubrany w męskie, granatowe ponczo przywiezione z Chile albo Argentyny.

Przynajmniej śniadanie zjadłem jak należy - pomyślał, po czym jeszcze przez kilka chwil delektował się smakiem smażonych jajek, zanim umyje zęby. Nienawidził myć zębów po posiłku. To zabójstwo smaku i z pewnością czegoś jeszcze - z chemii znał się tylko na alkoholach. Przyjrzał się sobie w lustrze. Stwierdził, że powinien iść co najmniej do fryzjera, ale czuł, że siły Nocy znów zwyciężą. Dopóki nie zasłaniały oczu dało się żyć. Ogolił się szybko i umył w gorącej, prawie wrzącej wodzie. Założył wczorajsze ubranie, czyli nieco za długie, dżinsowe spodnie i koszulkę z tajemniczo brzmiącym skrótem N.R.M. Po domu zawsze chodził na bosaka - nie lubił butów, ani skarpetek.

***

Zgodnie z przypuszczeniami, obiad okazał się być szybki i sprawny, lecz niekoniecznie sycący. Osiemnaście lat doświadczenia to w końcu nie przelewki. Położył się więc na łóżku i otoczony przez cztery wiekowe (acz ciągle bardzo dobre) kolumny Tonsila wsłuchał się się w delikatną perkusję Soft Machine. Wziął do ręki stary egzemplarz Kronosa i po raz kolejny zaczął czytać o Kojevskiej dialektyce i eschatologii Słowian. Lubił filozofię, w szczególności tę z pogranicza kultury i folkloru. Dzięki temu uchodził w klasie za inny podtyp człowieka, a gdy przychodził do szkoły z yerba mate, mało kto powstrzymywał się od komentarza. Nie przeszkadzało mu to - lubił ekstrawagancję i niestereotypowość i dobrze się z tym czuł.

Nudziło mu się coraz bardziej. Przejrzał szybko kolekcję płyt, po czym zakładając duże słuchawki Sennheiser'a, włożył dysk i wcisnął play na klawiaturze laptopa. Momentalnie z niewielkich głośników popłynęła dobra, żywa, białoruska muzyka. Miał słabość do folkloru i innych, nie-amerykańskich kultur.

Pryvitańnie, rodny kraj! Jak žyvieš? Raspaviadaj!
Sto za muzyka u efiry u farmacie "show must die"?
*

Nie zauważył nawet jak mruczany przez siebie fragment piosenki powoduje ospałość i znużenie. Nie pamiętał, kiedy zamknął oczy.

***

Stał na wielkiej, płaskiej jak kartka papieru powierzchni sięgającej nieskończenie daleko, zbudowanej z kolorowych, półprzeźroczystych kwadratów przypominających elementy witraży. Niebo, było jednolitego, ciemnoszarego koloru. Dookoła panowała cisza przerywana rytmicznym oddechem. Zazwyczaj coś się działo, ale nie tym razem. Tym razem czuł niesamowity realizm całej sceny. Brakowało jedynie zapachu.

Nie chciał stać jak kołek. Ruszył więc przed siebie. Powiedziałby w stronę słońca, choć żadnego nie było widać. Pomimo tego było jasno jak w pochmurny dzień i dość ciepło. Dopiero teraz spostrzegł, że ubrany jest tylko w krótkie spodnie sięgające nieco za kolana. Pomimo to czuł się całkowicie komfortowo. Poczuł nagle jakąś zmianę. Kwadraty, po których chodził, zaczęły się chybotać na boki, tak jakby były zawieszone na jednej osi poprowadzonej przez sam środek pojedynczej płytki. Zdołał przejść kilka kroków, gdy stracił równowagę i spadł w ciemnoszarą przepaść. Zdążył usłyszeć tylko diaboliczny śmiech.

Wpadł prosto do lodowatej rzeki. Woda płynęła leniwie, zaburzona przez niespodziewanego gościa. Miał wrażenie, że się topi. Spodnie ciągnęły go na dno, pomimo, że energicznie pracował rękami i nogami. Ja?! Ja młodszy ratownik mam utopić się przez głupie bawełniane spodenki?! Nagle poczuł delikatne puknięcie w potylice. Odwrócił się na tyle, na ile mógł, wciąż walcząc z życiem. Kątem oka zobaczył niewielką wiosłową łódź, a w niej potężnego, prawie nagiego mężczyznę z imponującą brodą, który właśnie wystawił bosak, aby pomóc topielcowi.

- No łap! - odezwał się potężnym basem. - Utopisz się!

Po chwili zmarznięty i przemoczony wylądował na odkrytej łodzi. Nie wiadomo skąd jego wybawiciel wziął koc, ale nie miało to znaczenia. Przyjemne ciepło rozlewało się po całym ciele. Gdy zdołał opanować dygotanie żuchwy, spytał się cichym głosem:

- Kim jesteś? Gdzie jestem?

- Mówią na mnie Khárôn. Pardą - przerwał nienagannym francuskim - w waszym języku Charon. A to, jak się zapewne domyślasz, rzeka Styks. Wyjątkowo spokojna w tym dniu.

Płynęli tak przez dłuższą chwilę z biegiem rzeki. Kuba nie za bardzo wiedział, o czym by tu z mitologicznym Charonem porozmawiać. Zdawało się, że prześwitywał czasami. Grecki bóg chyba zauważył jego świdrujące spojrzenie.

- No co? Nie żyję od ponad dwóch tysięcy lat, myślisz, że łatwo jest ot tak wiosłować łodzią? Od dawna nikt do mnie nie spadł. Jesteś pierwszy od 128 lat. - nie minęło pięć minut, gdy odezwał się ponownie - Dobra. Jesteśmy na miejscu. To Przejście. - Wskazał palcem na okrąg gładkiej jak lustro tafli wody. - Dajesz obola i przechodzisz.

Obol. Fant. Coś tam pamiętał o tym Charonie. Oczekuje zapłaty za przewiezienie.

- Nie mam nic przy sobie, przykro mi.
- To może być cokolwiek: informacja, skrytka, hasło do konta, numer PIN do karty kredytowej. Cokolwiek.
- Dobra. Pod podłogą mam zachomikowane tysiąc złotych. To jakieś 300 dolarów, starczy?
- Starczy - potwierdził dodatkowo skinieniem głowy, po czym zza niewidzialnej pazuchy wyjął błyszczącego Desert Eagle. Nie celując strzelil, trafiając prosto w środek głowy. Osiemnastoletni Kubuś spadł bezwładnie prosto w niezmąconą otchłań martwej rzeki.


*
YouTube - Клип NRM - Гадзюшнiк
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 27-01-2010, 22:23   #5
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Trochę dziwne, pomyślała, gdy taksowała swoim spojrzeniem nabytek, kto by pomyślał, że zrobiła się moda na takie wisiory?
Zbadała też, czy ozdoby są prawdziwe, bo coś nie była skłonna dowierzać ich autentyczności. Okazało się, że jednak były pochodzenia naturalnego. Wówczas dziewczyna symbolicznie puknęła się w głowę. Może ekolodzy oburzyliby się na takie wykorzystywanie zwierząt, ale ona nie wiedziała po prostu, co ma o tym myśleć.
A może… a może tylko śni o tym, że coś takiego dostała? Jak się obudzi, nie będzie tej paczki i tego świstka, i na pewno o wszystkim zapomni. Czy coś takiego zamawiała – zaprzeczyła sobie, bo przecież nie zamawiałaby, ot tak, na gorąco i pod wpływem nałogu – nie była zakupoholiczką.
Założyła sobie „trofeum” i postanowiła się trochę zdrzemnąć – za dużo myśli i teraz pewnie wszystko się jej miesza. Położyła się na swoim łóżku i zamknęła oczy. Jeżeli naszyjnik zniknie oraz ta cała reszta „towarzystwa”, to będzie to oznaczało, że to wszystko jej się tylko śniło…



Ciemność… Wszędzie widzę ciemność, dookoła snują się cienie, a wiatr nadaje im ruch. Widziałeś je? Tamten przeistoczył się w rumaka i galopuje po czarnych trawach. Nie pochwycisz go – ciemności, śmiertelniku, nie ogarniesz swymi malutkimi rączkami. Szata czerni rozpościera się w nieskończoność – umysł twój mizerny i kruchy w jej obliczu. Zatracisz się w niej, rozproszysz jak piasek miotany na pustyni, rozpłyniesz jak mgła o poranku. Nie czyń więcej swoich starań, by nad tym wszystkim panować. Na marne twój wysiłek się zda – znikniesz jak spadająca gwiazda z firmamentu niebios – wszak ty i twoi pobratymcy krótkie macie życie i szybko przemijacie.


Jesteś prochem i wrócisz do ziemi.
Jesteś kroplą z oceanu – do niego powrócisz.
Jesteś płomykiem z ognia piekielnego – wypalisz się i stłamsi cię wiatr.
Jestem próchnem – rozkruszysz się i rozpadniesz na tysiące części.
Nie uciekaj przede mną. Nie skryjesz się nigdzie…


Trach! Czy to burza się rozpętała, wichura poderwała do galopu, a grad się rozszalał i ciosa swymi kamyczkami w ziemię? Nie, to nie lód. On jest zimny i nieczuły, lecz ciepło prędko go roztacza, a ciepła w pomieszczeniu było pod dostatkiem. Na dworze mróz i srogość – tam swe panowanie toczyła zima. Taka, która od lat nie zawitała do wioski…

Gałęzie zginały się pod ciężarem śniegu. Słabe natychmiast się poddawały, łamały się: ech, te słabeusze spadały na białe wydmy. Buch! Ich los dzieliły niektóre drągi w starych płotach…

Trach!
Ach, jak zimno…
Szyba w oknie się rozkruszyła, lecz nie z powodu mrozu. Ktoś musiał w nią uderzyć, czymś niekoniecznie ostrym, lecz wystarczyła sama siła rzutu. Teraz pył rozniósł się po izbie, zaś w kominku udusił się ogień. Dym wzniósł się w powietrze – mieszkanka domostwa wdychała go przez moment. Odruchowo zakasłała, kiedy zbyt dużo sadzy dostało się do dróg oddechowych. Prędko się obudziła nie tylko przez kaszel, ale też mróz, jaki prędko zapanował. Pożar nie mógł wybuchnąć, nie tak nagle...

Była zanadto ostrożna, aby nawet przez przypadek zaprószyć ogień. Przecież zawsze sprawdzała, czy jakiś świstek nie poniewiera się przy polankach czy też samym palenisku. W tym przypadku nie mogło być inaczej.
I trzęsła się… bardziej z zimna aniżeli z gorąca, jeżeli w ogóle z gorąca można drzeć…

Płatki śniegu przedostały się do izby. Teraz nie tylko potłuczone szkło rozniosło się po sosnowej podłodze, lecz także ta wstrętna wilgoć wdarła się na jej terytorium. „Kruszynka” przerwała sen i przeturlała się na panele, aby się nie udusić tym „smogiem”. Spadła na cztery łapy – jak przysłowiowy kot. Z tą różnicą, iż kotek nie lubił wilgoci. Ryo nie lubiła zimna.
Czołgała się pod szarymi chmurami w stronę drzwi, nie zważając na to, że parę razy przejechała dłonią po ostrej krawędzi szkła. Krew zaczęła wyciekać z rany, znacząc krótką smugę jakiś metr od łóżka.

Wreszcie doszła do drzwi. Przez gryzący w oczy dym przebrnęła cała. Teraz zostało jedynie przekręcić gałkę i dopchać się na korytarz. Lecz uchwyt był mokry i palce ześlizgiwały się z niego. Nie pozostało nic innego, jak poświęcić rękaw od wełnianego, białego swetra...
Ale… co jest…?
- Otwieraj się, stara dziadygo… - wycedzała wściekle pod nosem. Zamknięcie ni wte ni wewte się nie chciało ruszyć. Materiał w tym czasie zabrudził się krwią – czerwona plama prześwitywała po drugiej stronie i była widoczna gołym okiem.
Jeszcze chwila moment i szlag ją chyba trafi. Mróz, dym i zaklinowane drzwi z samego przedpołudnia. Trzy kataklizmy naraz to była lekka przesada. I to tego samego dnia. Ale od czego miało się łom leżący nieopodal skrzyni z opałem?

Tylko żeby przestało tu nawiewać. Lecz niestety nie przestało… Wciąż było duszno i zimno.
W akcie desperacji ciemnowłosa kopnęła w drzwi dość silnie, żeby ktoś usłyszał, że została w środku. Kucnęła i nabrała nieco powietrza, po czym popędziła po narzędzie. Przez moment kombinowała przy drzwiach. Nie chciała wydostać się na dwór przez popękane okno, więc nadal grzebała przy zawiasach, gdy nagle dziewczyna usłyszała czyjeś kroki i jakaś persona otworzyła jej drzwi.

Był to garbaty starzec ze zwichrzonymi, siwymi włosami i bujną brodą, dobrze odziany na taką srogą pogodę. Przy okazji napuścił dymu z pokoju na korytarz i pomarszczoną dłonią zasłonił usta, gdy wchodził do izby.
- Ryoku, co tu się stało – spytał zszokowany, gdy ujrzał raban w pokoju. – Ktoś się do was włamał?!
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko uciekła z pokoju, żeby nabrać świeższego powietrza.
- Nnie…
- Rodziców nie ma w domu?
- Nie, gdzieś musieli wyjść. Nie powiedzieli mi gdzie.
Mężczyzna nic więcej nie odpowiedział, tylko zamknął drzwi.

Popołudnie…
- Dziękuję za herbatę.
- Bardzo proszę.
Granatowowłosa popijała gorącą herbatę. Aż jeszcze dymiło się z kubka. Dziewczyna chuchała, żeby napój się szybciej schładzał.
- Trochę gorąca jest. Uważaj, żebyś się nie sparzyła.
Jak bym nie wiedziała…



Dziadyga tymczasem z zainteresowaniem przyglądał się wisiorkowi, który Ryo miała na szyi.
- Prezent z okazji urodzin? Bardzo ładny.
- Dziękuję – westchnęła i wysiorbała łyk herbaty.
Oprzytomniała – przez cały czas nosiła naszyjnik, który podarował jej tajemniczy nadawca. Kły lśniły i były takie dziwnie… ciepłe. „Koraliki” wyglądały na zrobione z kości słoniowej, ale co do samego substytutu dziewczyna nie mogła być zupełnie pewna. Przez tą przesyłkę i tak dziwnie się czuła. Jakby była… szpiegowana, a ten ktoś teraz odnalazł jej kryjówkę.
Zmieszała się i to bardzo. Chciała zapomnieć o dzisiejszym zdarzeniu. O dziwnym prezencie. A jeszcze bardziej o tym liście. Niewiasta stwierdziłaby, że jak na życzenia urodzinowe treść jego brzmiała dość… ekscentrycznie…

Siedzieli cały czas w starej kuchni. W małej i skromnej, za to nadrabiającej ciepełkiem i atmosferą kuchni. A to już było całkowicie wystarczające jak na wymagania na azyl. Nic więcej nie było potrzebne: meble drewniane i całkiem wytrzymałe, na ścianach obrazki z sielskimi pejzażami albo martwą naturą, a w jednym kącie suszyły się kłącza roślin. W drugim, niedaleko pieca kaflowego spoczywał tłusty, rudy kocur.

Nie powróci na razie do domu – gospodarze się wystraszą albo zdenerwują, bądź nastąpi u nich i jedno, i drugie.
A tu jest całkiem spokojnie… Mogłaby tutaj zostać i zamieszkać. Ale nie chciała być ciężarem dla starca, zwłaszcza, że i on ledwo się mieścił w tej bungalówie. Rudzielec wesoło mruczał, jakby chciał oznajmić: Tak, to się nazywa spokojne życie.
Stary, poczciwy myszołap nie musiał na pracę narzekać. Wszak za nią dostawał pyszny kąsek; gdy fortuna dopisywała, mógł upolować nawet młodego szczura.

- Nie wiem, co za łobuzy o takiej porze wyprawiały na dworze. Nie dość, że roboty przy drwach dużo, to jeszcze śnieżkami w okna rzucą. Oj, tak, tak… - mruczał pod nosem dziadek, spoglądając na malowidła wykonane przez samego Dziadka Mroza. Szyba od zewnątrz pokryta była lodowatymi kwiatkami i pnączami bluszczu.
Ryoku słuchała, o czym wygadywał mężczyzna. Też nie mogła pojąć, komu przyszło do głowy, żeby szyby potłuc w jej domu. Owszem, może mieszkańcy się bali młodej, co nie oznacza, że ta komuś w drogę wchodziła. Zresztą – wypiła do cna napar i się zastanawiała - komu aż tak zależało, żeby w łeb dostać manto?

Ale co zrobisz, staruszku? Takie życie, taki świat… odpowiedziała sobie w myślach i odstawiła pusty kubek na bok. Zamierzała ziewnąć sobie, bo tak ją niebawem nabrało na ziewanie i spanie, ale nie wypadało jej spać u tego starucha. Co sobie pan Sołtys, jej żywiciel, pomyśli? Że jest jej aż tak źle, że ucieka do obcych ludzi na nocleg?
Nawet wtedy, gdy ten obcy mieszka rzut beretem od jej domostwa…
Kurcze, co to za pogoda, że taki mróz przyniosła i ochotę na spanie? Bez przerwy ziewa i musiała zatykać sobie zabandażowaną dłonią usta, żeby nie wypaść źle. Co z tego, że nie była księżniczką? Nawet i tak zwany plebs musiał coś od siebie dać.

Trudno, wróci jednak do swojej gospody i poniesie karę. Nawet można było określić, że zasłużoną. Bo nawet, jeżeli w jej własnej izdebce okno zostało „tylko” rozwalone, a ogień zdławiony i dym rozproszony, to mogła pozostać we własnym domu, żeby go chociaż strzec przed złodziejami. Nie uciekać z „pola walki” jak tchórz – tak mawiał jej ojciec. Mogła odmówić poczęstunku czy jakiejkolwiek wizyty. Tak się nie powinno było robić. Usprawiedliwiała się wyłącznie przyczyną zdenerwowaniu oraz łutem szczęścia: dom nie zajął się ogniem, bo i to przecie mogło się wydarzyć.

Odstawiła naczynie na bok i powoli zbierała się do wyjścia.
- Wybaczy pan, ale… - poszła po swój własny, czarny płaszcz. - Chyba będzie lepiej, jak pójdę do domu.
- A panienkę może mógłbym odprowadzić – staruszek także chciał wstać. – Taki mróz, a może i w pobliżu kręcą się jakieś bandziory?
Coś za szybko musiał się poderwać, bo ten się skrzywił i masował dłonią obolałe plecy.
- Nie, proszę… Ja sobie dam radę, a pan nie musi się niczym martwić. Już naprawdę pan dużo zrobił…
- Bardzo miło to słyszeć… - wyburczał chętny do pomocy siwobrody. – Ale nie wiadomo, czy te bandziory ciebie po drodze nie zaczepią. Wiesz, Ashino, że takie łachudry są niebezpieczne.
- Nic mi się nie stanie – starała się nie wybuchnąć, bo dziadek był uparty jak osioł. – Nie mieszkam za górami i lasami, proszę się nie martwić – przemawiała już dużo spokojniejszym głosem. – Bardzo dziękuję jeszcze raz za herbatę i ciasteczka.
Pan wiedział, że nie przekona do swoich racji równie upartej „dyskutantki” i musiał się poddać. Zaprowadził jedynie panienkę do drzwi, podał płaszcz i poprawił kapuzę.
- Bezpiecznej drogi. Dobranoc.
- Dobranoc, panu.
Skłoniła się, po czym pobiegła, co sił w nogach, do domu. Ale tam, widzi…

Wciąż pusto. Wciąż nikogo nie ma.
Ciemność… Wszędzie widzę ciemność... Niemożliwością było to, co zobaczyła. Czy ona wciąż śni? Ziąb przenikał do szpiku kości, wiatr dmuchał w oczy. To, co czuła, było zbyt prawdziwe, by mogła to uznać za sen. Ale nota bene: czy we śnie się wie, że to wszystko jest tylko snem?
Oni wciąż nie wrócili. Albo coś złego musiało się stać. Serce zabiło ze strachu jak oszalałe. Popędziła tak szybko do domostwa, jak nigdy dotąd w życiu nie biegła. Aż cud boski, że nikt ją po drodze nie napadł: tak wszędzie głucho i czarno było. Ale nie należało „hop”, póki się nie przeskoczy, toteż cieszyła się tylko z tego powodu, że droga do domu okazała się bezpieczna.

Ostrożnie nacisnęła klamkę i weszła do środka domu.
Dookoła snują się cienie, a wiatr nadaje im ruch… Czy to była przepowiednia w tym liście czy jak? Słowa ryły się jej niemalże przed oczami. Miała straszne wrażenie, że czyta ten list, a jednocześnie przeżywa to, co autor w nim zamieścił. Wichura szalała po sieni. Zagościła się w tym budynku i ani myśli go opuścić.
Wzięła miotłę do ręki, by rozprawić się z tymi straszydłami. Choć w duchu bardzo się bała, a ten strach się cały czas nakręcał. Nie będzie rządzić w moim domu żadna szuja! Duchów nie ma, to tylko moja wyobraźnia… I to jest tylko sen. Nie ma żadnych upiorów…

Oddech zamienia się w parę. Dziewczyna przekracza próg własnego terytorium. Wszędzie jest zimno. No tak, drzwi do jej sypialni otwarte. Nic dziwnego, że się trzęsie z zimna jak osika.
- Jest tu kto?
Nikt nie odpowiada.
- Halo!
Wciąż cisza.
Dziewucho, gdzie by bandziory ci odpowiadały? Może się uchlali i poszli spać. Skrytykowała samą siebie, wmawiając sobie, że to tylko podświadomość wysnuwa jej takie wizje, i nic ponadto...

Nie ma się czego bać. Jest się za to z czego telepać. Brrr... Ja chcę iść spać. I gdzie oni się podziewali? Co się z nimi dzieje?!
Sprawa wydawała się jej dość dziwna, ale może wszystko się wyjaśni następnego dnia. Póki co, najlepiej, jak zamknie drzwi do feralnej "sali", napali w piecu i pójdzie spać.

Wreszcie. I can sleep. Thank Goodness...

- No, co wy wyrabiacie?! Ruszać się! Z życiem – obudził ją skrzeczący, dyrygujący głos spod podłogi. – Nasz pan będzie bardzo zadowolony. Mamy pierwszego kontrahenta! I znajduje się tuż nad nami!
- Klient, wasz pan… - zamruczała Ryoku, niby to drażniąc się z właścicielem tego „trąbienia”.

Gdy tylko te słowa wypowiedziała, jedna deska w podłodze się obluzowała, a spod niej wystawał duży czerwony cylinder. Chwilę później wydostał się stamtąd… chochlik. Wybałuszył swoje duże, czerwone oczy na granatowowłosą kobietę.
- Imgrin, czy to o nią chodziło? – zawołał donośnym głosem do szpary w podłodze.
- Nie ma mowy o pomyłce. Ashino Vangraden, Niepokojowo – odpowiedział u inny skrzeczący głosik. Jednak jego właściciel się nie pokazał. – Czekaj chwilę, zaraz zaniesiemy towar.
- Er, dzień dobry… - przywitała dziwnego przybysza Ryoku. – Jaki… towar?
- Dobry? Nie ma czegoś takiego jak „dzień dobry”. Mówi się „Ave!”, panienko – upomniał ją dość dziwnie łagodnym głosem, po czym ponownie krzyknął do kompana z dołu. – Hej, tam, ruchy, bo zaniosę was na pożarcie Kerberosowi!
I z powrotem zagadywał „klientkę”.
- Tak, Ave. To uniwersalne słowo i nikt temu nie zaprzeczy.
Wkrótce z „portalu” pomocnicy przecisnęli ogromne zwierciadło w rubinowo-szmaragdowej oprawie.
- Prezent dla naszych klientów przy zakupie jednego z magicznych produktów naszej firmy. Czy chciałaby pani wypróbować to przepiękne zwierciadło?
Dziewczyna z podejrzeniem spojrzała na dziwnego sprzedawcę.
- Przepraszam, ale ja nie zamawiałam…
- Och, proszę się nie peszyć! To jest prezent dla pani! Proszę spojrzeć, jaki blask! Jakie wykończenie – wychwalał zwierciadło stukając palcem w bogato zdobioną ramę. – Potrafi pokazać wszystko i może służyć za Wrota. Proszę go przetestować!
Lustro może i ładne, ale co ja z nim pocznę?, pomyślała sobie i podeszła do „dzieła sztuki”. Przyjrzała się każdemu elementowi tego ogromnego przedmiotu. Dotknęła tafli lustra, która zachowała się jak woda.
- Bon voyage! – nagle tamten chochlik bezpardonowo śmiał wepchać dziewczynę do „środka” lustra.
Widzę ciemność...
To, w co spadała, raczej odbiegało od tego określenia... Chciała nawet wówczas dodać: Mniej światła! Mniej światła! Lecz niczego to nie zmieniło...
To mogę powiedzieć, że przebiłam Buddę, bo doznałam oświecenia natychmiastowego...
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 28-01-2010, 03:03   #6
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Pięć po dwunastej, więc pora już wstać
i dzień pochwycić, nim on złapie mnie
otwieram oczy i biorę się w garść
nie ma czym przejmować się…


Nie spała już, gdy komórka odezwała się, jak w większość wolnych dni o dziesiątej, tą właśnie piosenką. Dziś był to komplement dla jej siły woli, która pozwoliła jej wstać, mimo że nie musiała. Gdyby spała, byłaby to jedna z nielicznych nie irytujących pobudek.

Może i normalniej byłoby spać do oporu, ale taką sobie narzuciła normę – świątek piątek, nawet jeśli nie ma nic do roboty, przed dwunastą trzeba być już ogarniętą, po śniadaniu i gotową do życia. Inaczej czułaby się podle, widząc, jak zwycięża entropia i wszystko się rozłazi. Z pewnością wielu - w tym jej rodzice - uznałoby, że to i tak lenistwo do kwadratu; ale było to przynajmniej tyle, żeby mogła patrzeć sobie w oczy w lustrze. A że rano czas zawsze jakoś przeciekał między palcami, wyznaczyła sobie pobudkę o dziesiątej.

Była niedziela. Współlokatorek nie było – pojechały do rodzin. Zerknęła tęsknie ku Pszczole, ale w pokoju w akademiku było za ciasno na ćwiczenia. Miecz musiał zostać tam, gdzie był – nad łóżkiem, w zawieszonej na gwoździu rzemiennej pętli. Żeby być szczerym, do tego się właśnie najlepiej nadawał – wiszenia na ścianie ku ozdobie. A że miecz – nawet typowo dekoracyjny, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby naostrzyć - to nietypowa ozdoba w kąciku dziewiętnastolatki? A to już nie jej problem. Dostała go na osiemnastkę, na własne życzenie, tak samo, jak na własne życzenie wybrała się na kurs szermierki. Nadała mu imię i sama wyprosiła u nauczycielki chemii odczynniki, żeby wytrawić rysunek pszczoły na gałce rękojeści. Sama chciała być dziwadłem. Czy tam: ekscentryczką. Już dobrych parę lat umyślnie się o to starała.

Ubrała się. Niedzielnie. Ciepła, wełniana spódnica do kostek, podkreślające talię wdzianko, sylwetka wyprostowana gorsetem. Nie da się samodzielnie założyć gorsetu…? Bzdura. Jeśli jest sznurowany z przodu, to już tylko kwestia metody i uporu…

Dwunasta zero zero, poza kwaterą. Na mszę przyjdzie nieco spóźniona, ale to już trudno. Wola kontra rozlazłość dwa do jednego.



Było już późno w noc, gdy wyłączyła program graficzny i zamknęła laptopa. Mogłaby się co prawda jeszcze pomęczyć, dodawanie świateł i cieni nie było trudne, gdy już określiła kolory, było tylko czasochłonne, a na poniedziałek nie miała nic konkretnego. Pierwsza w jej życiu sesja egzaminacyjna zapowiadała się podejrzanie łatwo. No ale zasady to zasady, wstać będzie trzeba.

Tylko co będzie robić? Pójdzie, jak dziś, do Empiku albo jakiejś biblioteki i przeczyta kolejne dwie czy trzy książki? I tak nie zdoła nawet być na bieżąco ze wszystkimi nowościami. Tego było po prostu za dużo. Były okresy, gdy ją to cieszyło… ale nie tej nocy.

Co ona właściwie robiła? Nic. Trzymała się rutyny. Nie złożyła żadnego wiersza od… od… nawet nie pamiętała, od jak dawna. I śniła o lataniu. To był najpewniejszy znak, że życie stało się szare.

Jutro coś zrobię, postanowiła. Wsiądę w autobus i pojadę gdzieś, gdzie jeszcze nie byłam, zejdę z udeptanej ścieżki, żeby spotkać przygodę. Coś zrobię…

Zasnęła.



** ** ** ** ** ** ** ** ** ** ** ** ** ** ** ** **



…Gdy później przypominała sobie ten sen, nie umiała cofnąć się dalej niż do sceny w komnacie zamku. Był tam kominek z płonącym ogniem, gobeliny na ścianach, a za oknem padał deszcz i szalała wichura, wiatr wył aż w niebiosa i ciskał się o mury, tak że tuż za oknem deszcz padał do góry.

Stała przed kominkiem, gdy otworzyły się drzwi i weszli cicho, szarzy, ale groźni, każdy ze sztyletem skierowanym ku niej. Wiedziała, po co przyszli. Jeden stanął w drzwiach, dwaj pozostali podeszli w jej stronę.
- Nie ma gdzie uciec, i tak ją dostaniemy. Załatwmy to czysto.

Oczy jej zabłysły. Odruch buntu przyszedł naturalnie jak oddech.
- Nie mam gdzie uciec…? – wycedziła. – A no to się zdziwisz.

Skoczyła ku oknu, otwarła je na oścież. Wiatr zahulał w komnacie. Wskoczyła na kamienny parapet, stanęła twarzą ku zabójcom, szeroko uśmiechnięta. Tak mógłby śmiać się wampir, nim pokaże kły… I rzuciła się w tył.

Sądziła, że wicher ją chociaż spowolni, ale myliła się. Ziemia zbliżała się… stanowczo za szybko… Zaraz się roztrzaskam, pomyślała. A potem: To przecież sen. MÓJ sen!

Przejęła kontrolę. Nie spadała – nurkowała. Tuż nad ziemią spięła się i wyrwała w górę - wyprysnęła w niebo.

Gdzieś znikła burza. Niebo było błękitne, białe obłoki, a dokoła niej ptaki, całe stado ptaków. Leciała, swobodna i szczęśliwa, to wbijając się w niebo, to pikując, nagłymi zwrotami kreśląc na niebie łuki. Jak jastrząb wpadła w sam środek stada ptaków; rozpierzchły się...

Nie! Został jeden. Inny jakiś, większy, upierzony złoto, z różowymi piórami w długim ogonie. Okrążył ją; umknęła. Odleciał nieco dalej i znów się zbliżył, i umknął, gdy doń podleciała. Poszybowała za nim.

Pociągnął ją daleko. Aż w końcu zniżył lot nad piękną łąką, zieloną jak szmaragd. Opadła na trawę.

Ptak zatoczył krąg nad jej głową i pofrunął na skraj łąki. Stała tam brama. Taka znikąd donikąd, zupełnie najprostsza: dwie drewniane tyczki wkopane w ziemię, u góry trzecia, przywiązana sznurami. Ptak wylądował na górnej poprzeczce.

Odbiła się od ziemi i poszybowała w tę stronę. Nawet we śnie poznała, skąd je pożyczyła: przez takie właśnie drzwi Aslan odesłał rodzeństwo Pevensie do domu, a Telmarów na Morze Południowe. Z bliska widziała zasnuwającą je półprzejrzystą błonę, w niej - drzewa na skraju łąki i swoje odbicie.

Zerknęła na feniksa. Patrzył na nią jednym czarnym, okrągłym, błyszczącym okiem.

Czyż nie tego zawsze chciałam?

Wzięła głęboki oddech i przeszła przez bramę.
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.

Ostatnio edytowane przez Rhaina : 31-01-2010 o 02:29.
Rhaina jest offline  
Stary 29-01-2010, 22:14   #7
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
"I jeszcze raz zobaczyłem pod słońcem, że nie szybkim przypada zwycięstwo w wyścigu ani mocarzom — zwycięstwo w bitwie, ani mądrym — pokarm, ani tym, którzy się odznaczają zrozumieniem — bogactwo, ani nawet odznaczającym się wiedzą — łaska; gdyż wszystkich ich dosięga czas i nieprzewidziane zdarzenie. Wszak człowiek nie zna swego czasu. Jak ryby chwytane w zgubną sieć i jak ptaki chwytane w pułapkę, tak są chwytani w sidło synowie ludzcy w czasie nieszczęsnym, gdy nagle ich zaskakuje".

~*~

Poranki bywały najtrudniejsze. Nie należała do rannych ptaszków, więc wstawanie o godzinie 5,30 nie było najprzyjemniejszą chwilą dnia. Jakże więc nie miała wkurzyć się nie na żarty, kiedy spojrzawszy na wyświetlacz komórki zamglonym jeszcze od snu okiem, odkryła na nim kilka znienawidzonych cyferek: 5,55. Wierzgnęła rozpaczliwie nogami zrzucając z siebie kołdrę i jednym zrywem usiadła wyprostowana na brzegu łóżka, cielęcym wzrokiem gapiąc się w ciemną głębię pokoju. Wzdrygnęła się stawiając bose stopy na zimnej podłodze. Spóźni się do pracy! Moment... zaraz... spokojnie ...dlaczego nie ustawiła budzenia w komórce? …Bo nie ustawiła... dlaczego miałaby nie ustawić?... Chyba, że ustawiła ale ...ale idiotkaaa! -otwarta dłoń głośno pacnęła w czoło. Zacisnęła powieki, niechcący płosząc spod nich resztki snu.

Głupie przyzwyczajenie. Jedyny dzień, w którym mogła się wyspać do woli -błogosławiona niedziela. Całą przyjemność diabli wzięli. No cóż, gdzieś w czeluściach umysłu urodził się odruch bezwarunkowy i dosadnie o tym zakomunikował. Wewnętrzny zegar biologiczny rechotał z uciechy w nieuczęszczanych zwojach mózgu, podczas gdy ona nabierała coraz większej ochoty, aby palić, grabić i mordować wszystko, co się jej pod rękę nawinie. Trzasnęły drzwi. Ktoś przegalopował po klatce schodowej. Rozszczekały się psy.
Serdecznie państwu dziękuję. - Przeciągłym spojrzeniem zmierzyła trasę do przedpokoju. Są na świecie osobnicy, którzy w niedzielę o szóstej rano radosnym łomotem stawiają na nogi cały blok. Po charakterystycznym dźwięku rozpoznała sprawcę. To ta menda z czwartego. Polowała na nią już od dłuższego czasu. Nie miała nic przeciwko wczesnemu wychodzeniu z domu, ale po co na litość boską ten potworny łoskot? W desperacji zastanawiała się już od pewnego czasu czy nie zastawić na tego stwora z góry jakiejś pułapki. Polać schody czymś śliskim, rozciągnąć sznurek czy coś w ten deseń. Wyszczerzyła się bezwiednie w szerokim uśmiechu, przez chwilę rozkoszując się wizją połamanego ciała spoczywającego na półpiętrze.

Nie pozostało nic, poza zawleczeniem prywatnego organizmu do kuchni i zaserwowaniem mu dawki kofeiny i porcji kalorii niezbędnej do podjęcia przynajmniej podstawowych funkcji życiowych. Stuknęła we włącznik i światło poraziło na chwilę wzrok. Zamrugała gwałtownie i przysłaniając ręką oczy z niesmakiem rozejrzała się po mieszkaniu. Trzeba będzie ogarnąć ten chaos. Na co dzień nie miała chęci ani czasu na dokładniejsze sprzątanie. Mózg niezależnie od woli zainicjował ciąg obliczeń. Pranie, odkurzanie, poupychanie szpargałów, wytropienie porozkładanych po wszystkich dostępnych płaskich powierzchniach książek i kubków po herbacie, pozbieranie kiści wszelkiej maści ciuchów porozwieszanych w często dość zaskakujących miejscach i odgruzowanie zlewozmywaka, które gwarantowało ponowne zapełnienie półek szafek kuchennych. No dobra, trochę przesadziła. Nie było aż tak źle. Potem jakieś zakupy, ponieważ widok wnętrza lodówki nadawał nowe znaczenie słowu - pustka. Obiad zje w Carrefourze u Chińczyka. Może jednak da się wygospodarować wolne popołudnie. Przechodząc obok kalendarza zerknęła na notatkę pod 24 stycznia. Obiecała dziś wspólny spacer zdepresjowanej sąsiadce z dołu.

A Misiek wciąż nie dawał znaku życia.... Czyżby znów próbował uciec od rzeczywistości?

~ * ~

Kiedy usiadła wreszcie wygodnie na kanapie, pod kupionym w przecenie nowym kocykiem było już grubo po szesnastej. Zadzwoniła do mamy z nadzieją, iż brat marnotrawny odezwał się chociaż słowem. Na próżno. Potem wysłuchała prawie półgodzinnego wykładu, jakich to złych i nieczułych dzieci dochowała się jej rodzicielka. Takich niewdzięcznych, nie mających czasu dla rodziców. Doprawdy, nikt tak nie potrafił podnieść jej na duchu, jak mamusia. Nie było sensu niczego tłumaczyć.

Próbowała czytać, ale powieki same opadały na oczy, a literki, jak mrówki rozłaziły się bez ładu i składu po stronicach książki. Ciepło i snująca się w tle muzyka sprawiały, że powoli zapadała w stan przyjemnego odrętwienia. Myśli początkowo skupione na codziennych sprawach poszybowały gdzieś w przeszłość, wracając do wspomnień z dzieciństwa...



Do szczęśliwych, beztroskich lat spędzonych z dala od miasta. Łąkach i lasach, które przemierzali z Michałem wzdłuż i wszerz. O dzikich gonitwach i zabawach, które czasem kończyły się porządną burą od rodziców. O nocach przy ognisku kiedy wśród tajemniczych odgłosów otuchy dodawało ciche rżenie siwego Ciska. Do dziś pamiętała jego ogromne, smutne, wierne oczy. Oczy, jak czarne lusterka odbijające obraz jej twarzy...

...czekał na nich spokojnie, skubiąc szmaragdowo-zieloną trawę, od czasu do czasu podnosząc łeb i spoglądając w ich stronę. Podszedł powolnym krokiem, kiedy się do niego zbliżyli. Przytuliła się na przywitanie do jego rozgrzanego słońcem karku. Gładziła pysk i szyję zwierzęcia, a ono cierpliwie i z charakterystyczną dla siebie delikatnością przyjmowało te pieszczoty, rozdmuchując jej włosy ciepłym oddechem i dotykając twarzy miękkimi drżącymi chrapami.

Spojrzała przez ramię na brata. Siedział na trawie z nieodłącznym szkicownikiem i kompletem ołówków, pochłonięty pracą nad uchwyceniem chwili. Pochylony nad rysunkiem, podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się. Tak szybko stał się mężczyzną. Dlaczego wcale jej to nie zaskoczyło? Takiego pamiętała go z ostatniego spotkania, kiedy przyjechał na kilka dni do Polski. Lubiła kiedy się uśmiechał, lecz zdarzało się to zbyt rzadko. Miał taki promienny uśmiech. Oczy jednak przepełniał smutek. Smutek i tęsknota. A czasem szaleństwo i uniesienie, kiedy tworzył.

Jego rysunki miały w sobie coś niespotykanego. Coś co przyprawiało ją o gęsią skórkę. Tak jak ten.
Jak gdyby Michał zaklinał w nich ruch, życie, duszę istot i miejsc. Piękniejszych, doskonalszych, wyrazistszych, niż ich pierwowzory. Zupełnie, jakby oświetlało je inne słońce i okrywał obcy naszemu światu cień. Kiedy odwracała wzrok, kątem oka widziała, jak na chwilę ożywały. Jak Cisko na rysunku. Jakiś niepokój wkradł się nagle do jej serca. Poderwała się wlepiając wzrok w pasące się zwierzę. Uniosło kształtny łeb i spojrzało na nią ...było inne... takie, jakim widział je Michał... takie jakim ona widziała go w dziecięcych snach...



...w jego ogromnych ciemnych, błyszczących oczach odbijał się obraz świata oświetlonego blaskiem obcego słońca i tonącego w nieznanym mroku....
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 29-01-2010 o 22:17.
Lilith jest offline  
Stary 30-01-2010, 23:29   #8
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Michał obserwował wieżę Eiffel’a.

Kiedyś, zanim przybył do Francji, wieża wydawała mu się czymś wspaniałym, duchowym, magicznym wręcz. Wyobrażał ją sobie jako budowlę sięgającą nieba, miejsce piękne i niezwykłe, w którego cieniu gromadzili się kochankowie, by przy blasku księżyca w pełni wyznać sobie miłość.

Teraz, to się jednak zmieniło.


Wieża była niczym innym, jak wielką, żelazną konstrukcją wzniesioną przez zwykłego architekta, natchnionego przez rewolucję przemysłową i ówczesną potęgę gospodarczą Francji. Choć zaokrąglona, była czymś szpecącym Paryż, a jeśli symbolizowała sobą cokolwiek, to tylko bezsmak, jakim zaczęli się wykazywać ludzie w ciągu minionego stulecia.

Michał westchnął. Oparł się o mur i przeniósł wzrok na ludzi, idących niespiesznie ulicami stolicy. Poblask rzucany przez latarnie, świata pubów i niewyraźne sylwetki napełniły go natchnieniem, które odtrąciło nieprzyjemne odczucia względem wieży. Chwycił ołówek i kartkę, by naszkicować to, co widział.

Jego obraz różnił się od tego, co rzeczywiście wydarzyło się na ulicy. Jabłczyński nie widział Paryża współcześnie, lecz sto lat temu, gdy nie było tu tyle nudnych, nowoczesnych gadżetów, a stolica miała w sobie prawdziwy urok. Szybko na jego pracy zaczęli się pojawiać dżentelmeni, szlachetne panny okryte płaszczami, dzieci rzucające w siebie kulkami ze śniegu, a także dwa piękne, stare auta, za czasów, gdy pojazdy te były tworzone z pasją, a nie po to, by zarobić. Na końcu, Michał narysował płatki spadające z nieba, i chyba tylko one były takie, jak obecnie. Niezależnie od wszelkich ludzkich dążeń do zniszczenia Natury, ta dalej potrafiła ukazać swe wdzięki temu, kto uważnie się przyglądał.

~*~

Była już późna noc, gdy Michał wrócił do swojego mieszkania. Niespiesznie zdjął z siebie wszystkie ubrania i wszedł pod prysznic. Ciepłe krople wody spływały po jego ciele, pielęgnując je i zdejmując z mężczyzny wszelkie zmęczenie. Po kwadransie, gdy wyszedł z łazienki w samym tylko ręczniku, nie czuł się w zmęczony, a w każdym razie nie na tyle, by nie zrobić jeszcze kilku ważnych spraw.

Po włączeniu laptopa, poczuł lekki zawód. Jego siostra od kilku porządnych godzin próbowała się z nim skontaktować. Spojrzał na zegar i zobaczył, że jest wpół do pierwszej. Monika pewnie już śpi . Zasmucony, wyłączył komputer, wziął do ręki kartkę papieru i długopis, po czym zaczął pisać list do swej starszej siostry.

Kochana Moniko!
Wybacz mi, zapomniałem o Tobie. Pewnie, gdy otrzymasz ten list, już dawno to sobie wyjaśnimy, ale chce, żebyś wiedziała, że mi przykro. Dziś na uczelni profesor Le Brun ledwo co mi zaliczył sesję, twierdząc, że moja praca jest „Hors de Sujet”, a ja sam „enorme”. Co prawda, moja praca końcowa wychodziła poza zadanie, ale uważam, że była wyśmienita. Nic nie poradzę, że nie potrafię na zawołanie namalować jakiegoś okropnego komputera i to jeszcze jednym z „nowoczesnych” styli. Coraz częściej zaczynam myśleć, że podjęcie się pracy byłoby lepszym pomysłem niż męczenie się z tymi wszystkimi „profesorami sztuki”. Na szczęście, już tylko rok…
W każdym razie, zostałem zdenerwowany i zapomniałem o Tobie. Jeśli to Cię pocieszy, mam przy sobie kilka ładnych prac, które naszkicowałem, przechadzając się po Paryżu. Najładniejszą przesyłam Ci razem z listem, mam nadzieję, że przypadnie Ci do gustu.
Za dwa tygodnie mam ferie zimowe, co byś powiedziała, gdybyśmy spędzili ten czas wspólnie?
Twój kochający brat
Michał


Myślał, czy czegoś jeszcze nie dodać, ale sam nie wiedział, co miałby jeszcze napisać. Myśl o siostrze sprawiła, że przeniósł się myślami do lat swego dzieciństwa, gdy razem z nią bawił się na wsi. Jacy byli wtedy szczęśliwi! Przez całe dnie mogli się bawić w polach, lasach, pomagać dziadkowi zbierać grzyby, razem z babcią piec ciasta, wyprowadzać na spacer Miśka, poczciwego, starego kundla dziadków, a nawet głaskać ich ukochanego Ciska.

Często odczuwał wyrzuty sumienia, gdy pomyślał o tym, jak potoczyły się następne lata. On wiecznie tworzył, znikał z domu na wiele dni, uciekał z nudnych, nieinteresujących go przedmiotów w szkole. Nie był złym dzieckiem, tylko z wielką pasją, którą mało kto rozumiał. A mimo tych wszystkich problemów, jakie zrobił rodzicom, to on, Michał studiował, a Monika pracowała w sklepie. Wiele wieczorów spędził w ciszy nad zastanawianiem się, czy powinien wybrać inną ścieżkę. Czy wtedy czułby się wolny? Czy Monika mogłaby odnieść większy sukces w życiu? Nie była sama, wszyscy ją cenili i szanowali, ale czy gdyby zdecydował inaczej, to czy mogłaby osiągnąć coś więcej?

Nie wiedział. Monika wydawała się być spełniona, potrafiła się bronić i z tego, co mówiła, w pracy miała naprawdę miłą atmosferę. Możliwe, że gdyby nie miała swojej obecnej pracy, nie czułaby się tak dobrze. Możliwe, że natrafiłaby na okropnego wykładowcę, który zniszczyłby jej plany i życie. A czy on, Michał, nie wywyższał się ponad swą starszą siostrę, czy nie uważał, że należy jej współczuć? Czy tak naprawdę nie był po prostu jakimś głupcem, który uważał pracę w sklepie za coś hańbiącego, poniżej jego godności?

Nie wiedział. Chcąc odgonić te trudne myśli, na odwrocie listu narysował ołówkiem duże, piękne serce. Był tak zajęty praca, że gdy skończył, zapomniał już kompletnie o swych rozmyślaniach.

Po napisaniu listu, chwycił kopertę, włożył do niej list wraz ze szkicem i napisał adres. Nigdzie wokół nie widział znaczka, postanowił więc rano udać się do najbliższego urzędu pocztowego. Zanotowawszy to sobie w głowie, przetarł oczy. Było już naprawdę późno, a on był strasznie zmęczony. Położył się w łóżku, zakładając na siebie zaledwie spodnie od pidżamy i od razu zasnął.

~*~

Michał znalazł się w lesie.

Nie był to zwykły las. Wszystkie drzewa miały szarawą korę i były pozbawione liści, zupełnie, jakby była już późna jesień. Na ziemi jednak nie było żadnych liści. Po chwili Michał dostrzegł, że nie tylko drzewa były szare. To cały świat był szarawy, bezbarwny, ciszy. Nie było słychać śpiewu ptaków, odgłosów strumienia, szumu wiatru. Jabłczyński nie słyszał nawet własnych kroków, które stawiał na jałowej glebie, próbując zrozumieć, gdzie jest.

Przechadzał się po martwym lesie. Choć początkowo robił to bez celu, wkrótce odczuł wewnątrz siebie wielką potrzebę odnalezienia czegoś, wiedział też, że ma mało czasu, by ową rzecz odnaleźć. Rozglądał się powoli, uważnie, ale mimo to nie mógł odszukać, ani nawet odnaleźć celu swych poszukiwań.

W pewnym momencie szarawy promień słońca oślepił go. Gładka powierzchnia czegoś, co wisiało na pobliskim drzewie odbiła go prosto w oczy Michała. Podniecony, podszedł do niego, by przyjrzeć się bliżej. Im mniejsza odległość od przedmiotu go dzieliła, tym szybciej biło jego serce.

Zobaczył lustro.


Jego srebrna rama było wykonana niezwykle kunsztownie, z dbałością i finezją. Mężczyzna wyciągnął rękę, wodząc po niej palcami. Zimne srebro i skomplikowany, roślinny wzór przykuły jego uwagę. Był pewien, że lustro było robotą elfów, a w każdym razie byłoby nią, gdyby elfy istniały. Męska dłoń błąkała się po powierzchni ramy szukając w niej wyrytego podpisu artysty, któremu Michał mógłby pogratulować kunsztu, lecz nie było go.

Wewnętrzne uczucie umykającego czasu nasiliło się. Jakaś siła nakazała Michałowi dotknąć idealnie czystej powierzchni lustra. Po jego gładkiej powierzchni rozeszły się zmarszczki, zupełnie, jakby Michał dotknął tafli jeziora.

Serce zabiło mu mocniej.
 

Ostatnio edytowane przez Kaworu : 30-01-2010 o 23:34.
Kaworu jest offline  
Stary 31-01-2010, 17:10   #9
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
Rozdział Pierwszy: Pytania

Rozdział Pierwszy:
Pytania



Zofia Głowska:


Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Pęd powietrza rozwiewał włosy, utrudniał oddychanie, atakował twarz i ramiona. Pieścił ciało. Była to niezaznana w jej wcześniejszym życiu przyjemność. Coś nieosiągalnego dla człowieka.
Słyszała jedynie szum wiatru i przyśpieszone bicie własnego serca. Nie bała się, była podekscytowana. To było uczucie nie do opisania.
Mimo wielkiej prędkości Zofia nie odczuwała zimna, jej nagą fizjonomię ochraniał silny kark wierzchowca, ogrzewała się ciepłem jego ciała.
Już dawno, zanim się jeszcze przebudziła, zdała sobie sprawę, że siedzi na grzbiecie wierzchowca. Jego sierść była niespotykanie miękka i puszysta, niczym puch młodego pisklaka. A może to wcale nie była sierść, tylko właśnie ptasi puch?

Zofia otworzyła oczy i wbrew swoim wcześniejszym przewidywaniom wcale nie ujrzała pięknego konia, o nie! Siedziała na oklep na grzbiecie wielkiego, błękitnego sokoła. Szybowali ponad chmurami, mknąc ponad światem, otoczeni jedynie niebem.
Sokół był ogromny, jego potężne skrzydła pozwalały im lecieć wśród przestworzy, delektować się lotem. To było coś ponadludzkiego. Zofia nigdy nie czuła nic podobnego. Dopiero tutaj, na grzbiecie podniebnego wierzchowca mogła poczuć wolność. I to nie żadną papierową wolność rodem z amerykańskiej autostrady. To było coś głębszego, kwintesencja wolności. Dopiero tutaj mogła zrzucić krępujące ją od lat ziemskie kajdany.

Pęd był niesamowity. Nie można było porównać go z niczym, co Zofia pamiętała. Żadna, choćby najszybsza jazda na motorze nie niosła za sobą takich wrażeń, skoki spadochronowe, bungee i inne tego typu sposoby na chwilowe poczucie tego, co kobieta kiedyś nazywała „wolnością”, nie mogły równać się z tym uczuciem.

Kiedy Zofia rozejrzała się dookoła, ujrzała jedynie fiołkowe niebo, które zewsząd ją otaczało, oraz dwa słońca, jedno jakby mniejsze, jednak rażące wzrok kobiety równie mocno, co drugie.
Ptak mimo obecności Zofii na jego grzbiecie leciał lekko i szybko. Zdawało się, że w ogóle nie odczuwa ciężaru pasażerki.
- Nie lękaj się. - Powiedział sokół, nie odwracając głowy.
Po wypowiedzeniu tych słów ptak pewnym ruchem skrzydeł przechylił się na bok i zaczął szybko szybować w dół.
Mijali koleje warstwy nieba, aż Zofia była w stanie ujrzeć ziemię.
Nieprzebrane lasy, bez końca, ani początku. Takich lasów nie było na Ziemi. Lecieli szybko, krajobraz zmieniał się co jakiś czas, jednak ciągle opierał się głównie na lesie.
Gdzieś w oddali, na samym horyzoncie ukazało się coś, co przykuło uwagę Zofii bardziej, niż inne rzeczy, które widziała podczas lotu. Jaśniejący punkt, źródło złotego światła, kobiecie wydawało się przez chwilę, że to, co ujrzała było miastem. Zofia nie odrywała wzroku od tego miejsca dopóki sokół nie zmienił toru lotu i nie zostawili go daleko za sobą.

Wyglądało na to, że zbliżali się już ku lądowaniu, gdyż sokół schodził coraz niżej, raz po raz dotykając swymi potężnymi, złotymi szponami czubków drzew.
Lecieli tak jeszcze kilka chwil, po czym osiedli na jakiejś czerwonej od maków łące, otoczonej ze wszystkich stron lasem.
Sokół spokojnie wylądował na ziemi i delikatnie zdjął Zofię ze swojego karku.
Dopiero teraz dziewczyna mogła dokładnie mu się przyjrzeć.
Sokół był wielkości dużego ogiera, miał potężne, wielkie skrzydła, złote szpony i dziób. Bił od niego niezwykły majestat, spoglądał na nią prawym okiem, a w spojrzeniu tym było więcej mądrości, niż w życiu wszystkich ludzkich mędrców, jakich Zofia potrafiła sobie przypomnieć. Od ptaka biło błękitne światło, które dostrzec można było dopiero wtedy, gdy słońce na chwilę zaszło chmurami. Przez chwilę sokół wydawał się zofii najpiękniejszym i najdostojniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek istniało we wszechświecie.
- Nie pytaj o nic. Jeżeli gwiazdy na to pozwolą, wytłumaczę wam to wszystko. - Powiedział sokół, a Zofia zauważyła, że ptak mówiąc nie otwiera nawet złotego dzioba.

Polana usiana była czerwonymi makami, które na tle pobliskich, ogromnych drzew wyglądały niczym kropelki krwi w obliczu boskiego majestatu.
Gdzieś opodal odezwał się czyżyk, po czym jakby na komendę zawtórowały mu drozdy. Słychać było bzykanie wyjątkowo spokojnych pszczół i tupot nieuchwytnych saren. Pachniało wiosną, kwiatami, trawą i żywicą.
Ta mała polanka, nie będąca większa od boiska do piłki nożnej, zdawała się Zofii być najpiękniejszym miejscem na świecie. Była tak nieskalana, że kobiecie wydawało się, że to właśnie ona byłą pierwszym człowiekiem który swoimi stopami zmącił spokój tutejszej trawy i zakłócił dotychczasową dziewiczość tego miejsca.

Sokół spojrzał na nią jeszcze raz, po czym rozłożył wielkie skrzydła i jednym ich machnięciem wzbił się w przestworza.
- Pamiętaj, jasność to nie koniec. - Rzekł do niej na pożegnanie, po czym zniknął gdzieś w w świetle dwóch słońc.

Dopóki Zofia znajdowała się blisko sokoła, czuła się jakby we śnie, mogąc jedynie akceptować ukazywane jej obrazy i słuchać słów, które do niej wypowiadano. Teraz jednak ptak odleciał, wzbił się w przestworza pozostawiając ją samą na tym skrawku ziemi. Dopiero teraz Zofia zaczęła odczuwać samotność.
Rozważania o beznadziei swego położenia przerwało Zofii pojawienie się na środku polany... małego tornada. Trąba powietrzna, chociaż znajdowała się w odległości maksymalnie dziesięciu metrów od Zofii, wcale na nią nie oddziaływała. Nawet trawy wokół niej nie poruszały się mocniej, niż przed pojawieniem się owego mini-tornado.



Monika i Michał Jabłczyńscy:


Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Kap, kap, kap...
To cholerne kapanie, po kilku minutach dźwięk kropelek wody uderzających o twardą powierzchnię stawał się nie do zniesienia.

Monika siedziała oparta o zimną, nierówną ścianę w jakimś zimny, wilgotnym i śmierdzącym zgnilizną pomieszczeniu.
Chciała jeszcze chwilę pospać, kiedy coś musnęło jej łydkę. Cała poderwała się ze strachu, a jej serce zaczęło wariować. Błyskawicznie podniosła powieki. Szczur. Wielki, brudny szczur. Zwierzę w reakcji na gwałtowny ruch Moniki z godną jaguara szybkością odskoczyło daleko w głąb tunelu.
To na pewno nie była sypialnia Moniki. Długi, ciasny, ciemny korytarz, przypominający jej jedynie tunel kanalizacyjny.



Trudno było tu cokolwiek zobaczyć. Rozwieszone gdzieniegdzie żarówki zdawały się nie otrzymywać wystarczająco dużo mocy, aby móc z powodzeniem rozpraszać ciemności tego miejsca. Najbliższa z nich znajdowała się niecały metr od Moniki. Zawieszona była dokładnie przy suficie, który znajdował się może półtora metra nad kamienną posadzką. Żarówka była dziwnie duża i emanowało od niej mocne ciepło. Ów relikt przeszłości dawał jednak światło, dzięki czemu Monika mogła kontynuować oględziny.
Korytarz miał może trzy metry szerokości i i zbudowany był na kształt łuku. Środek posadzki wyznaczało szerokie na około dwa metry suche koryto, na oko głębokości nie przekraczającej jednego metra. Dopiero na jego dnie znajdowały się szczury. Te bestie były wielkości małego psa.
Kolejnym wstrząsającym odkryciem było uświadomienie sobie przez Monikę, że nie ma na sobie żadnego ubrania. Gołe plecy opierała o lodowatą ścianę, a nagimi pośladkami oraz stopami wchodziła w kontakt z ponad centymetrową warstwą lepkiego szlamu.

Punktem programu okazało się jednak coś innego. Po drugiej stronie koryta, również całkowicie nagi leżał nie kto inny, jak Jakub Jabłczyński. Jej brat we własnej osobie. Najwidoczniej spał, gdyż oddychał powoli i miarowo, nie zdając sobie pewnie sprawy ze swego aktualnego położenia.
Kolejny szczur, tym razem po drugiej stronie koryta zaczął dobierać się do ręki Jakuba. Mężczyzna gwałtownym ruchem ręki odpędził gryzonia i z lekkim przerażeniem otworzył oczy.
Żadne z nich nie mogło uniknąć chęci jak najszybszego wymazania z pamięci tej niezręcznej sytuacji.


Jakub Kania:


Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Jakub obudził się drażniony podmuchami ciepłego wiatru. W powietrzu czuł woń leśnych kwiatów i igieł sosnowych. Ten zapach kojarzył mu się ze świętami, ciepłem i bezpieczeństwem.
Podłoże było miękkie, ale tworzące je igiełki kuły go przy każdym ruchu. Leżał najwidoczniej na wilgotnym runie leśnym. Dźwięk szumiących drzew i głosy ptaków utwierdziły go w przekonaniu, że znajduje się w lesie. Było ciepło, około dwudziestu stopni Celsjusza, w dodatku nigdzie nie było widać ani grama śniegu.

Kiedy mężczyzna dokładniej rozejrzał się po okolicy, zauważył, że niebo było fiołkowe, a świeciły na nim dwa słońca. Co więcej, drzewa też nie wyglądały normalnie. Ich średnia wysokość sięgała na oko stu metrów, o grubości pni mógł powiedzieć tylko tyle, że były olbrzymie.
Podłoże, które wcześniej zdawało się być runem leśnym, okazało się być w rzeczywistości trawą. Oczywiście nie była to zwyczajna trawa. Była na tyle gęsta i sprężysta, że dorosły mężczyzna leżąc na niej nie dotykał plecami ziemi. Między źdźbłami trawy-giganta rzeczywiście poniewierały się igiełki sosnowe. Zwyczajnej wielkości.

Nie trzeba było długo czekać, zanim Jakub ujrzał koleje dziwy. Ponad jego głową co jakiś czas śmigały... wróżki. Małe kobietki o smukłych ciałkach i motylich skrzydłach miały może po dziesięć centymetrów wzrostu. Zdawały się jednak nie interesować mężczyzną. Każda pędziła gdzieś szybko, niknąc po chwili między drzewami.

Im Jakub mocniej przypatrywał się otoczeniu, tym mocniej wierzył w to, że śni, albo jakimś dziwnym trafem jest na haju. Jakie było inne wytłumaczenie?
Na drzewie nieopodal siedziała w całości srebrna wiewiórka, żadna tam szara dziadyga rodem z parku za miastem, o nie, ona była naprawdę srebrna. Lśniła w słońcu niczym pierścionek zaręczynowy.
Zwierzę, a raczej coś, co Jakub podświadomie nazywał zwierzęciem, sprawnymi ruchami łapek i silnych szczęk uwolniła ze skorupy małego orzeszka laskowego, po czym pożywiwszy się uciekła gdzieś wysoko, w stronę koron drzew.



Kiedy można było spodziewać się już tylko domku na kurzej łapce, albo kota w butach, obok Jakuba, na takiej samej trawie, jak ta, na której on leżał, jakieś dwa metry od niego coś zaszumiało, błysnęło oślepiające, różnobarwne światło i pojawiła się całkiem naga, młoda dziewczyna o ciemnofioletowych włosach.
Jakub dopiero teraz dostrzegł, że i on był całkowicie nagi.


Patrycja Mazzini:


25 styczeń 2010, Werona.
Łubudu! Zahaczony kołdrą budzik z hukiem runął na podłogę. Stalo się. To, co naukowcy nazywają świadomością pożegnało podświadomość i poczęło urzędować w głowie Patrycji. Jasność włoskiego słońca dokończyła dzieła, dziewczyna była już całkowicie rozbudzona. Zniknęło nawet pragnienie odwrócenia się na drugi bok i spróbowania pogoni za uciekającym snem. „Pozamiatane”, tak można było określić obecną sytuację młodej Polki. Nie było odwrotu, sen odszedł, pozostawiając po sobie jedynie zamazane wspomnienie dziwnych, niezrozumiałych zdarzeń, których sam był kreatorem. Jakby coś bardzo ważnego zależało od decyzji Patrycji, coś co nie cierpiało zwłoki. Ona jednak nie wiedziała nic więcej, była bezczynna. Żadne techniki nie pomogłyby jej w tej chwili przypomnieć sobie snu. Dobrze o tym wiedziała.

Przyjemne uczucie porannego odprężenia powoli ustępowało frustrującej świadomości zbliżającego się wielkimi krokami momentu opuszczenia ciepłego łóżka, porzucenia tego przytulnego, intymnego świata na rzecz tego co znajdowało się tam, w miejscu nieokrytym delikatną kołdrą.



Świat widziany oczami budzącego się człowieka nie wygląda dużo lepiej, niźli sam budzący się człowiek.
Przeświadczenie o podłości wszystkiego i wszystkich ustępuje jednak szybko, tak samo jak trwa, niezauważalnie. To, co dzieje się później jest już indywidualną mieszaniną usposobienia, zdarzeń dnia poprzedniego i przewidywań co do nadchodzącego, oraz oczywiście otoczenia.

Patrycja obudziła się raczej zdenerwowana. Rzadko zdarzało się jej być żywym wyrazem radości od samego rana, to po prostu nie było wpisane w cechy jej osobowości. Nie była żadnym smutasem, nie popadała po prostu w żadne z takich skrajności.
Czasami jednak udawało jej się już na starcie, o poranku złapać nieco dobrego humoru, wtedy dzień mijał milej. Tym razem na takie fory nie miała jednak co liczyć.
Dzień zaczął się, co tu dużo owijać w bawełnę, źle. Patrycji wyjątkowo nie uśmiechało się wstawać z łóżka, ale ani nie mogła, ani nie chciała w nim także pozostawać. Pozostanie w łóżku wiodło więc za sobą zdenerwowanie, jednak opuszczenie miejsca dotychczasowego pobytu również zdawało się nie wróżyć nic więcej, jak uczucie niezadowolenia.
Sytuacja mogła wydawać się paradoksalna, jednak tylko pozornie. Wystarczyło bowiem wstać, aby już po chwili napotkać coś, co odwróci naszą uwagę od zgubnego rozważania o naszym samopoczuciu, jednocześnie poprawiając je, albo całkowicie druzgocząc, czyli zmieniając jego obecny stan. Pozostanie w łóżku mogło jej za to przynieść jedynie niezadowolenie. Żaden czynnik mogący obudzić w niej jakieś inne emocje nie dotarłby do osoby Patrycji, więc byłaby zwyczajnie niezadowolona. Tyle, że w łóżku nie czekało jej nic, co mogło poprawić jej humor. Takie myślenie wydawało się przynajmniej rozsądne dla kogoś, kto szukał motywacji do opuszczenia łóżka.

Pierwszy z czynników wpływających na poranne samopoczucie nie wróżył niczego dobrego, zaczynała pod górkę.

Dzisiejszy dzień również nie zapowiadał się specjalnie przyjemnie. Miały to być kolejne godziny zwyczajnej, włoskiej egzystencji. Modlenie się w duchu o jakiś wypadek, albo rozbój była całkowicie niemoralne, jednak świadomość tego, że dzisiaj prawdopodobnie będzie ratować ludzkie życia dawała jej często wiele satysfakcji. Nie była jednak zadufana w sobie i nie traktowała tego bardziej, niż zwyczajną pracę. W końcu nawet to popadło w rutynę, a prawdziwie silne emocje wzbudzały w niej tylko naprawdę interesujące przypadki.

Podobnie sprawa miała się z tym, co wydarzyło się wczoraj. Jej życie nie było nudne, jednak czasu wolnego miała jak na lekarstwo. Codziennie harowała jak wół.
Czasami jednak wizja całego dnia spędzonego w pracy zdawała się ją przygniatać. Tak było właśnie dzisiaj.

Machinalnie otworzyła oczy, pokój zgodnie z porządkiem tego świata ani trochę nie zmienił się od wczoraj. Ściany były tego samego koloru, meble na miejscu, pościel ta sama, lampa i sufit też, okno odsłonięte, niebo... Niebo fiołkowe!? Słońce... Słońca były dwa.

Nie było tutaj mowy o żadnym księżycu, czy jakimś ciałem niesolarnym ciałem niebieskim. To było słońce, świetlista kula energii, gwiazda.
Dwa słońca obok siebie, jedno jakby trochę mniejsze, a może po prostu dalej położone, przesunięte było o jakieś dwadzieścia stopni na zachód. Barwę miało zwyczajną, nieokreśloną tak samo jak to „pierwsze” słońce. Równie mocno drażniło wzrok młodej Polki, zmuszając ją do mrużenia powiek.

A niebo? Miało barwę fiołków, było nieco ciemne, gdzieniegdzie pokryte białymi chmurkami. Na pewno nie było to coś zaobserwowanego już wcześniej, Patrycja musiałaby o tym słyszeć. Po dłuższych oględzinach dziewczyna stwierdziła, że samo niebo jakby... falowało.

Były to zjawiska na tyle niezrozumiałe, dziwne i przerażające, że ciało Patrycji pokryło się gęsią skórką, a sama kobieta zaczęła odczuwać narastający niepokój. Jej serce z wielką zawziętością starało się opuścić klatkę piersiową, nogi drżały, a oczy nie chciały wierzyć w to co widzą.
Mazzini podświadomie wciąż liczyła na to, że kiedy otworzy oczy wszystko wróci do pierwotnego stanu. Że niebo znów będzie niebieskie, a wędrować po nim będzie tylko jedno słońce.
Nic takiego się jednak nie działo.

Widok z okna przytulnego mieszkanka we włoskiej Weronie zasadniczo niewiele się zmienił. Oprócz tego co było powyżej, wszystko wyglądało zwyczajnie. Mrowisko małych kamieniczek, kolorowo odziani ludzie pędzący każdy w swoją stronę, nawoływania przekupek oraz chichot dzieci. Ulice nadal były zatłoczone, wciąż mało który kierowca przejmował się przepisami ruchu drogowego. Temperatura także nie różniła się wiele od tej, którą Patrycja zapamiętała. Nie było zimno, około pięciu stopni. Więc dlaczego dziewczyna nie czuła się już jak u siebie?
Ani ciepła kołdra, ani własny pokój, ani nawet swojski krajobraz za oknem nie mogły tego zmienić. Uczucie lęku i dziwnej tęsknoty za nie wiadomo czym nie chciało ustąpić. Coś zdecydowanie było nie tak. I wcale nie chodziło tu jedynie o dziwny odcień nieba, ani o dodatkowe słońce.




Jakub Nicieja:

Przypuszczalnie 25 styczeń 2010

Pobudka jak zwykle nie należała do przyjemności. Zazwyczaj chodziło o sam fakt wstawania, a raczej o brak chęci do opuszczenia łóżka. Teraz jednak sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Wokół panował hałas, jakieś śpiewy, dźwięk piszczałek i bębnów. Brzmiało to niczym słowiańska pieśń ku czci Peruna, jaką Jakubowi zdarzyło się kiedyś słyszeć słyszeć. Była rytmiczna i melodyjna, jednak chłopiec nie mógł zrozumieć słów pieśni. Była śpiewana w jakimś obcym mu języku.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D_Cd2DIfqe8[/MEDIA]

Kolejną niewygodę stanowiło „łóżko”, na jakim leżał Jakub. Był to wielki kamień, coś na kształt stołu ofiarnego. Dookoła niego paliły się ogniska i tańczyli ludzie odziani w skórzane szaty.



Dalszy krajobraz tworzyły przeważnie wielkie dęby, swoim majestatem zapierające dech w piersiach. Patrząc na te drzewa czuło się moc pogańskich bogów jakby na własnej skórze. Znajdował się w lesie, głównym gatunkiem drzew występujących tutaj były dęby. Niebo było fiołkowe, falowało lekko, niczym zmącona tafla jeziora. Wędrowały po nim dwa słońca.
Było ciepło, temperatura była typowo wiosenna. Zapach, jaki unosił się w powietrzu rozbudzał wyobraźnię Jakuba. Swąd traw, liści i palonego drewna przywodził na myśl ciepło rodzinne i najszczerszą miłość, taką, jaką jedynie rodzice potrafią darzyć swoje dzieci.
Nicieja czuł na całym ciele ciepło ognia, słyszał trzaski trawionego ogniem drewna. Szybko zdał sobie sprawę z tego, że jest nagi.

Ludzie tańczy wokół Jakuba nagle stanęli wpół kroku, utkwiwszy wzroki w chłopcu. Zdawało się, że jego obecność mocno ich dziwi, dało się to odczytać z ich wyrazów twarzy, oraz niepewnych postaw.
Kiedy jeden z nich, wysoki starzec z ciemną brodą, zbliżał się do Jakuba, robił to niczym saper podchodzący do miejsca ukrycia bomby. Każdy jego krok stawiany był w taki sposób, aby umożliwić mu ewentualny odskok, a ręce gotowe były do osłaniania twarzy.
Mężczyzna zbliżył się cichym krokiem, stąpając po opadłych liściach dębu i omijając liczne ogniska. Gdy zbliżył się do Jakuba, chłopiec ujrzał na jego twarzy liczne tatuaże, przedstawiające jakieś znaki runiczne, jednak Niceja nie potrafił ich zidentyfikować.
Starzec zatrzymał się około dwóch kroków od Jakuba. Wydawała się to być bezpieczna odległość. Stojąc tak niepewny i wystraszony, drżąc z lekka, jednak nie tracąc przy tym ani trochę ze swego dumnego wyrazu twarzy, mężczyzna przemówił niskim głosem:
- Kto ty, duch lasu?
Jego twarz była napięta, oczy patrzał uważnie, widać było, że wiele zależeć będzie teraz od mimiki Jakuba, więcej może nawet od tego, co chłopiec powie.
Zaskakującą rzeczą, która dotarła do Jakuba dopiero po chwili był fakt, że stojący naprzeciw niego mężczyzna wcale nie mówił po polsku, ani w żadnym innym znanym chłopakowi języku. W tym wszystkim najdziwniejszy nie był wcale fakt, iż Jakub rozumiał te słowa, tylko jego pewność, iż jest w stanie mówić w tym języku równie dobrze, co jego rozmówca.


Ashino Vangraden:

Przypuszczalnie 25 stycznia 2010

Ryoku otworzyła oczy nagle, jakby odruchowo, sama dziwiąc się, że zrobiła to tak niespodziewanie. Szybko z powrotem zacisnęła powieki, jakby zobaczyła coś, czego wcale nie chciała widzieć. To był jednak tylko niezrozumiały nawet dla niej odruch.

Nie było jej już zimno, ciało owiewał jedynie przyjemny, ciepły wiatr niosący ze sobą zapach lasu. Czuła się jak we śnie, to był ten moment, myślała, ten moment, kiedy sen odchodzi i mamy ostatnią szansę, ab go złapać. Wystarczyło tylko odwrócić się na drugi bok i śnić dalej.
Jednak Ashino nie goniła snu. Zauważyła, że coś tutaj jest nie tak, jak być powinno. I nie wolno jej było tego zignorować.

Ryoku była mocno zmęczona, dopiero teraz zauważyła, że ciężko dyszy, w dodatku była naga, czuła to, nie musiała nawet otwierać oczu. Wiatr owiewał jej ciało zbyt swobodnie.
Podłoże również zdradzało, że nie jest u siebie. Trawa była jakaś inna, wyższa i jakby kauczukowa. W dodatku wszechobecne, malutkie igiełki sosnowe leciutko kuły ją przy każdym ruchu, przynosząc jej otrzeźwienie i ostatecznie odganiając sen.

Ani czucie, ani słuch nie mówiły jej nic konkretnego o tym miejscu. Wiedziała, że wiatr jest przyjemnie ciepły, że leży na jakimś sprężystym podłożu, wiedziała też, że to, co tak nieprzyjemnie kuło ją po plecach, szyi, nogach i pośladkach, były to igiełki sosnowe. Poznała to po zapachu. Wokoło słychać było szum drzew i głosy leśnych zwierząt. To tu, to tam odzywały się ptaki, lub inne stworzenia, których Ryoku nie potrafiła zidentyfikować po dźwiękach, jakie wydawały. Było to rżenie, jak końskie, jednak dłuższe i silniejsze, ryk niczym niedźwiedzi, jednak umysł dziewczyny nie dopuszczał do niej myśli, że gdzieś w pobliżu mógł czaić się jakiś misiek.

Otworzenie oczu wcale nie przyniosło odpowiedzi na pytania. Co gorsza, jedynie pogorszyło sytuację. Ogromne drzewa, wróżki, kolor nieba i liczba słońc. To wszystko sprawiało, że Ashino kręciło się w głowie. Tego wszystkiego nie było jednak dosyć, obok niej, w niebezpiecznej odległości leżał nagi mężczyzna, na oko dwudziestopięcioletni, nie najgorzej zbudowany, jednak z siłownią związany raczej przelotnie, co gorsza, patrzał się wprost na nią.
 

Ostatnio edytowane przez Minty : 01-02-2010 o 09:49.
Minty jest offline  
Stary 31-01-2010, 23:37   #10
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Sokół odleciał. Odrzuciła głowę w tył i patrzyła za nim, aż maleńka ciemna plamka rozpłynęła się w fiolecie.

Wówczas opuściła wzrok - barwą nieba już się nasyciła podczas lotu - i rozejrzała się dokoła. Wciągnęła w płuca łagodny, rześki zapach zieleni. Wilgotna trawa łaskotała i chłodziła bose stopy. Była naga, ale chwilowo zupełnie jej to nie przeszkadzało. Roześmiała się cicho - tak po prostu, z zachwytu i szczęścia.

Uklękła w trawie, uważając, by nie zniszczyć żadnego z kwiatów. Przemknęło jej przez głowę, że to teatralne, głupie, egzaltowane; kolejną myślą było: no i co z tego? Pochyliła się i ucałowała ziemię. Nieduża grudka żyznego, tłustego czarnoziemu przylgnęła do wargi. Starła ją palcem i strząsnęła między źdźbła.

- Magnificat anima mea Dominum et exultavit spiritus meus in Deo beneficio meo - rzekła cicho, błogo uśmiechnięta. Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, dobroczyńcy moim. Przeskoczyła kilka zdań z oryginalnego tekstu i dodała - Quia fecit mihi magna, qui potens est et sanctum nomen eius. Gdyż wielkie rzeczy mi uczynił Ten, co jest potężny i święte Jego imię.

Klęczała tak jeszcze długich kilka chwil. Potem przewróciła się na plecy. Dotyk trawy, rdestu, liści maku i rosy nie mógł się równać z upajającym naporem wiatru, ale i tak był cudowny... Po fiołkowym niebie płynęły bielutkie cumulusy, zdumiewająco przypominające ciepłym odcieniem bitą śmietanę. Jeszcze parę chwil temu szybowała wśród nich... I nie był to sen, co do tego nie miała wątpliwości. Zawsze umiała rozpoznać sen, stąd brała się większość jej władzy nad nim. Wspomniała przelotnie pierwszy raz, gdy przejęła władzę nad snem.
Miała wtedy może osiem, może dziewięć lat i dręczyły ją koszmary. Co tydzień, co kilka dni budziła się zlana potem, z bijącym sercem, roztrzęsiona... Aż którejś nocy, w narastającym strachu, przeczuwając mającą zaraz nadejść kulminację koszmaru, zdała sobie sprawę: TO JEST SEN! Chcę się obudzić. Otwieram oczy... I otworzyła je. Mocą woli obudziła się. Jeszcze kilka razy tak się budziła z koszmarów; potem już nie musiała, przestały przychodzić. A raz zdobytej władzy nad snami już nie straciła...
TO nie był sen. Nigdy nie umiała wyśnić dokładnie zapachu, dotyk też był prowizoryczny; raczej świadomość, że dotyka, niż prawdziwa faktura. A tu oddychała słodką i świeżą zielenią, źdźbła trawy smyrały ją w plecy i ramiona. I jeszcze ptaki śpiewały na osiem głosów. To była rzeczywistość. Taka, co nie znika, gdy odwrócisz wzrok.

Przeleżała tak może kwadrans, może pół godziny, śledząc chmury na niebie obramowanym koronami drzew. W końcu jednak nasyciła się powietrzem i widokiem. I dotarło do niej z wolna, że naprawdę jest tu sama - zdana na siebie. Jeśli nie znajdzie strumienia, już wkrótce dopadnie ją pragnienie. Jeśli nie znajdzie pożywienia - będzie głodna. A gdy zajdzie słońce, zmierzch zatrzęsie chłodem...

I wtedy pośrodku polany pojawiła się maleńka trąba powietrzna. Wirowała może o dwadzieścia kroków od niej jak przedszkolak, sprawdzający, ile zdoła wytrzymać zabawy w "pijanego zająca". Sokół powiedział - "Nie pytaj o nic." Nie zastanawiała się zatem, jak to możliwe, że nie odczuwa poruszenia powietrza, że nawet delikatnych pióropuszy z kępy rosnącej o pół metra od tornada - jak się nazywała ta trawa? miotła? mietlica? trzęślica? - że nawet tych wiechci nie wprawia wcale w drżenie. Po prostu podeszła do niej i włożyła dłoń w wir.
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.

Ostatnio edytowane przez Rhaina : 02-02-2010 o 22:43.
Rhaina jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172