Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-01-2011, 08:29   #101
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Przeciwnie, choć poznaliśmy się stosunkowo niedawno, znamy się już przecież całkiem dobrze. Podróże zbliżają ludzi. - Goldmann nie przestawał się uśmiechać.
- Mówią także, że podróże kształcą - wyraz zdziwienia i wyraźnego poszukiwania czegoś w zakamarkach pamięci nie schodził z twarzy Watkinsa. Na próżno, twarz pozostawała zagadką, choć sposób wypowiadania się wydał się nagle profesorowi dziwnie znajomy.
- Tak, to chyba prawda...Naprawdę mnie pan nie poznaje...?
- Wybaczy Pan ... nie kojarzę Pana, choć przyznam, że ten specyficzny akcent już gdzieś słyszałem.

Legendarne w niektórych kręgach rozkojarzenie profesora Watkinsa samemu zainteresowanemu absolutnie nie przeszkadzało, ba - najczęściej w ogóle nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego fenomenu. Bywały jednak czasem chwile, takie jak ta, że przeklinał on w duchu swoją przypadłość: było to nieco irytujące wiedzieć dobrze, że sposób wysławiania się kogoś jest znakomicie znajomy a jednak za nic nie można połączyć tego faktu z odpowiednią postacią. Profesor westchnął cicho, zrezygnowawszy z bezowocnych prób grzebania w pamięci i skupił się na dalszej rozmowie.

- To dziwne, ale teraz, gdy już się znowu spotkaliśmy, zupełnie nie wiem co chciałem panu powiedzieć...- Nathaniel przestał się na chwilę uśmiechać. - To chyba samotność... Tak... - dorzucił po krótkiej chwili zadumy - Samotność profesorze popycha nas ku sobie jak dryfujące po morzu zieleni lodowe góry...
- Samotność to zjawisko, które ma swój wymiar czasowy. Może być ona chroniczna, tj. trwać latami lub nawet przez całe życie, albo też występować wyłącznie przejściowo, w chwilach zerwania więzi miłości lub przyjaźni a także w warunkach utraty bliskiej osoby, spowodowanej śmiercią, rozstaniem czy przeprowadzką do innego miejsca zamieszkania. Każdy z nas może także doświadczać krótkich, chwilowych stanów „codziennej samotności”, pomimo posiadania adekwatnych związków z innymi ludźmi. – Bez nuty zastanowienia recytował profesor mając przed oczami odchodzącą z tubylcami Iris. - Musi Pan przebywać tu już jakiś czas skoro przeżycia związane z nowym miejscem przestały dominować i pojawiła się nostalgia ... dawno przybył Pan do Trahmeru?
- Czy dawno? - nieznajomy jakby się zdziwił - Przecież przybyliśmy do Trahmeru razem.
- Był Pan na pokładzie altiplanu? - Dłoń Watkinsa powędrowała do brody. Skubał delikatnie zarost zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.
- Oczywiście. - Goldmann wydawał się być przekonany o prawdziwości swoich słów - Co do samotności...Czyżby zaczynał mnie pan zawodowo analizować?
Teraz to Nathaniel gładził swoją własną brodę.
- A może zaczął pan to robić już wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy...?
- Właśnie ... czy może mi Pan przypomnieć kiedy to było?
- Och, proszę dać spokój...- zaśmiał się mężczyzna - Doskonale pan pamięta. To była przecież taka ciekawa rozmowa!
- Wybaczy Pan ale odkąd postawiłem stopę na trahmerskiej ziemi spotykają mnie zadziwiające sytuacje ... będzie Pan łaskaw przypomnieć mi czego dotyczyła.
- Pokazałem panu drogę.
- Drogę ...? - Watkins ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Tak. Był pan zagubiony.
- Wybaczy Pan, często mi się to przytrafia ... czy to było jeszcze w Xhystos?
- Ależ oczywiście. Przecież obaj byliśmy obywatelami Xhystos. Choć, gdy teraz o tym myślę wcale już nie jestem taki pewien. Wszyscy jesteśmy w pewnym sensie zagubieni, choć niektórzy nauczyli się tego po sobie nie pokazywać.
- Nie czuje się Pan już obywatelem Xhystos ... Panie ... proszę przypomnieć mi Pańskie nazwisko.
- Goldmann. Nathaniel Goldmann. Bardziej utożsamiam się z miejscem, w którym przebywam. A pan, profesorze? Pan sam nadal czuje się jeszcze obywatelem Xhystos?
- Tak … - z niepewnością w głosie odpowiedział Watkins. Dopiero teraz Maurice zdał sobie sprawę, że odkąd przybył do tego miasta ani razu nie pomyślał o swojej żonie Emilie, o tym co obiecał jej przed wyjazdem, o tym że wróci. Nie przywoływał także obrazów Etienne. Ostatnio pomyślał o córce na sterowcu … ten obraz z dzieciństwa kiedy upadła rozbijając głowę. Nawet myśląc o samotności przed oczami miał odchodzącą w tubylcami Pannę Case.
- Chyba tak … - poprawił swą poprzednią odpowiedź profesor. – Do czego Pan zmierza Panie Goldmann?
- Poprawnie postawione pytanie powinno raczej brzmieć: dokąd zmierzam, profesorze. - uśmiechnął się Goldmann - Dokąd wszyscy zmierzamy..? Wyczuwam niepewność w pańskim głosie. - podjął po chwili - Ma Pan wątpliwości, profesorze. To niedobrze, zważywszy na wagę misji... - i zawiesił głos bacznie przyglądając się Watkinsowi.
- Misji? – Zbieżność, przypadek, inna misja? Watkinsowi nie wydawało się aby był to zbieg okoliczności. Zachowując kamienną twarz i udając zdziwienie dodał: - Nadal niczego nie rozumiem Monsieur Goldmann.

Watkins uważnie lustrował twarz nieznajomego, w rzeczywistości wczuwając się w jego stan emocjonalny. Jak zwykle, tak i teraz udzielały silnie mu się emocje innych ludzi - czy tego chciał czy nie chciał byli jak naczynia połączone: Goldmann przelewał się w niego coraz bardziej. Jakaś nieokreślona bliżej niestabilność tego człowieka sprawiała, że profesorowi zaczął drżeć jeden z palców. Goldmann, mimo całej swojej powierzchowności, był w istocie wygaszony. Przyczajony. Gdzieś głęboko, głęboko w nim siedział jakiś sekret, jakiś wstrząs który zapewne go określał, zdecydował kiedyś o jego życiu. Jednak aby go wydobyć, zapewne potrzebna byłaby cała długotrwała terapia i delikatne wyciąganie prawdy na wierzch. Watkins miał też niejasne przeczucie, że w Nathanielu jest coś nieprawdziwego. Powiedzmy, jakaś jego część. Problem w tym, że Watkinsowi zazwyczaj wcale nie najlepiej szło odróżnianie tej prawdziwej części od nieprawdziwej. Na twarzy Goldmanna niby odblaski światła tańczyły niewyraźnie jakieś wizje, wizje dostatniego domu na jednej z ulic Xhystos. Obrazy jakiegoś sklepu, w którym krzątał się za ladą. Przebiegający od czasu do czasu obraz kobiety, która Watkinsowi wydawała się jakby nieco znajoma. Nagłe, rosnące zdenerwowanie Goldmanna zaczęło mu się udzielać, serce profesora zaczęło walić coraz szybciej. Potem nagle pędzący pociąg, siedzenie w wagonie restauracyjnym przy oknie, detale stołowej zastawy i kwiaty...Przelatujące jak ptaki szare, złowieszcze Przedmieścia i blade odbicie w szybie, odbicie ludzi siedzących przy stole przedziału - chyba Bluma i Sophie. Maurice zamrugał oczyma i potrząsnął głową, skupiając się znów na powierzchowności nieznajomego.

- Czyżby...? - zapytał rozedrganym już nieco głosem Nathaniel. Twarz miał teraz stężałą a jego dwa palce drżały, zupełnie jak palce Watkinsa. Napięcie rosło, wskazówka na starym obrotomierzu zmierzała szybko ku czerwonej strefie...

To co zamierzał zrobić Watkins było bardzo nieprofesjonalne, sam nazwałby to nadużyciem. W Xhystos … właśnie przecież nie są w Xhystos. Miasto zostało daleko. Profesor postanowił zagrać. Nie powinno się pogrywać ludzkimi uczuciami, ale cała ta rozmowa pełna niedopowiedzeń stanowiła już kalambur, który trzeba było jakoś rozsupłać.

- Panie Goldmann, obaj wiemy, że Pańska nazwijmy to misja stanowiła niezłą odskocznie, idącą panu bardzo na rękę. Czy dla misji warto było zostawiać na zawsze dom w niezłej dzielnicy, prosperujący sklep … czy kobietę swojego życia? – zimno wycedził Watkins. – A może Pan m u s i a ł wyjechać?
- Zabawne...- usta Nathaniela ścięły się w krótką kreskę - Dokładnie, co do słowa takie same pytania, chciałbym bardzo zadać panu, profesorze.
- Pan pierwszy Monsieur Goldmann.
- Dobrze. - założył ręce z tyłu - Czy podróż była mi na rękę? Tak. Mój interes, dom, moja ukochana Celestyna...Zostały z tyłu tak dawno, że trudno dziś to rozważać. Majątek został utracony, papiery wartościowe spłonęły. Wreszcie, czy musiałem wyjeżdżać...? Tak. Ale nawet gdybym nie musiał, i tak bym to zrobił. Pana kolej.
- Na pierwsze pytanie znałem odpowiedź, na drugie Pan nie odpowiedział, natomiast zdradził Pan, że wyjazd był konieczny. Co do mnie ... podróż stanowiła najbardziej niekomfortowe zdarzenie jakie pamiętam i o mało nie zakończyła sie katastrofą ... tym samym dalece nie była mi na rękę ... bardzo dalece. Życie w Xhystos ... sam nie wiem, ale ta kwestia była bezdyskusyjna ... przecież nie odmawia się Radzie. Ma Pan więc także odpowiedź na ostatnie pytanie. Jak Pan widzi w moim przypadku był to zaplanowany wyjazd a u Pana? Ucieczka?
- Pan również zatem unika odpowiedzi na pytanie, czy było warto. W porządku, zachowajmy równowagę. Rada nie miała nic wspólnego z moją podróżą. Mój wyjazd możnaby nazwać ucieczką, gdyby nie fakt że to na nic, że nie ma dokąd uciec. Jeszcze jedno...

Goldmann wpatrywał się teraz w niego takim wzrokiem, jakby poza Watkinsem nie istniało absolutnie nic innego.
- Skoro znamy już odpowiedzi na pewne pytania, to może nie warto ich zadawać?
- Może ma Pan rację. Na marginesie ... jeden z członków wyprawy jest detektywem, a raczej byłym detektywem i gdyby nieopatrznie coś usłyszał pewnie zamiłowanie do zawodu nie pozwoliłoby mu tego zostawić. Więc może faktycznie nie zadawajmy pytań, na które znamy odpowiedzi. A Trahmer ... jest wprost idealnym miejscem do rozpoczęcia nowego życia. Zadziwiająca kultura, zwyczaje ... czy zwiedzał Pan już piramidy?
- Trahmer...? Był fascynujący, to prawda. Ale... - zawiesił głos Goldmann - Przecież dobrze Pan wie, że to nie jest nasze miejsce.
- Był ... ?- Profesor uniósł brwi. - Trahmer to przystanek. A czy wie już pan jak się tam dostać?
- Spotkał Pan...- zawahał się - ...kogoś. Może to nie przypadek? Może to jedna z dróg? W końcu to Pan ją ujrzał, profesorze. Widzi pan...dalej. Proszę spróbować zaprowadzić ją do innych. Proszę spróbować zaprowadzić ją do mnie.
- Wierzę Panie Goldmann, że to nie przypadki rządzą zdarzeniami. Jeśli ktoś kładzie na naszej drodze przedmiot, zawadzamy się o niego a następnie upadamy to tak właśnie miało się wydarzyć. Podobnie z osobami, nie wierzę w przypadkowe spotkania. To, że teraz rozmawiamy będzie miało swoje następstwa. O której osobie Pan mówi? Chodzi o tą młodą kobietę?
- Czy jest młoda...? - zastanowił się Goldmann - ...myślę, że to względne: w zależności od punktu odniesienia. Ale tak, chodziło mi o kobietę. Straciła niegdyś z oczu drogę, zgubiła się. Zupełnie jak wtedy Pan, profesorze. Pokazałem panu kiedyś drogę, teraz niech Pan pokaże ją Jej.
- Zgoda ... a Pan, zostaje czy ... nie dla Pana Trahmer był przystankiem, a więc rusza Pan dalej Monsieur Goldmann?
- Oczywiście. Razem ruszamy dalej, Monsieur Watkins. Nie powinniśmy byli opuszczać naszego Miasta.
- Ma Pan jakiś pomysł dotyczący wyboru środka lokomocji?
- Proszę tylko ...- głos Goldmanna był słyszalny coraz słabiej - ... ją do nas przyprowadzić...

Błysk.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 24-01-2011, 08:33   #102
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Pierwszy dotarł do niego zapach wysuszonych źdźbeł siennika...Dmuchnął lekko, bo jedna ze słomek przykleiła się do jego wargi. Otworzył powoli oczy...Przeniósł powoli wzrok z nacieku na ścianie jaskini w bok, podnosząc się z posłania. We wszechobecnym, aromatycznym dymie z ledwością rozpoznał miejsce, w którym odnalazł młodą dziewczynę o czarnych włosach. W kącie, nad wielką michą z dziwnym bulgoczącym wywarem siedziała starucha, mamrocząc coś i dorzucając co jakiś czas do środka łapki ptaków i ususzone fragmenty jakichś roślin. Jej oczy łypnęły przez moment na podpartego na łokciach profesora.

- Zje coś. - pośród dymu Maurice ze zdumieniem rozpoznał cywilizowany język - ...Musi być głodny.
Niewielką pieczarę wypełniało bulgotanie. Wiedźma siedziała nieruchomo, międląc tylko coś w ustach. Czy się przesłyszał...? Jedno było pewne, głód rzeczywiście ściskał żołądek profesora Watkinsa.
- Jest głodny - odpowiedział Maurice podnosząc się z siennika. W głowie nadal wirowało, a żołądek skręcał się domagając się pożywienia.
Starucha bez słowa zanurzyła łupinę jakiegoś owocu w brei, a następnie coś nad nią pomamrotała, zataczając nad płynem parę okręgów pomarszczoną dłonią.
- Ne.
Zanim podała mu skorupę, dobiegł go już przyprawiający o mdłości smród tego czegoś, co przypominało z nazwy zupę. Watkins sięgnął po łupinę. Wolał nie zgłębiać tego zapachu. Na wydechu przechylał skorupę i wlewał do ust gorącą breje. Nie smakowała wybornie, ale głód sprawił, że był w stanie pochłonąć coś o wiele gorszego.
Co ciekawe, smakowało i tak dużo znośniej niż śmierdziało. Przyjemne gorąco wkrótce rozlało się bo wygłodzonym brzuchu profesora. Co jakiś czas krztusił się tylko, gdy język napotykał ptasie łapki. Wyjmował je i wyrzucał na ziemię, obserwując reakcję wiedźmy, ale ta nie reagowała. Po jakimś czasie głód był względnie zaspokojony, a on pił już mniej łapczywie. Jedynie lekko oparzone gorącą strawą gardło przypominało mu, z jakim zniecierpliwieniem rzucił się na jedzenie. Otarł usta przedramieniem. Odstawił łupinę, zauważył przy tym że koło niego stoją już dwie puste. Przez moment zastanowiał się, że wartało by podziękować, ale po chwili porzucił te myśl. Zamiast słów podzięki odezwał się niepewnym głosem:
- Przekręciłem je, obróciłem kamienie.
Stara pokiwała tylko głową.
- Nic, nic. - wymamrotała po chwili milczenia. - Niech je. Musi zjeść więcej.
Kolejna łupina znalazła się dłoniach profesora. W raz z nią głośnym burczeniem dał o sobie znać żołądek. Zapach wydał się Mauricowi mniej odpychający.
- Dobre, dobre. - ponagliła go kobieta - Pomoże mu.
- Jak długo tu jestem - zapytał Watkins pomiędzy kolejnymi haustami.
- Nie ma go. Niech je.
- A gdzie jest?
- Tam.
- Tam dopiero jedzie. I potrzebuje przewodnika.
- Ma już przewodnika. Niech je!
- Kim jest przewodnik?
- Musi do nich iść. Ale musi uważać. Szukają go.
- Skoro szukają to pójdę do nich ... ale dlaczego mam uważać?
- Wojowniki. Chcą go do lochu. Szukają wszędzie.
- Przecież nic nie zrobiłem ... a może jest inna droga?
- Jest jedna droga. Tylko on ją zna. Pójdzie.
Starucha podniosła się powoli. Mógł przysiąc, że usłyszał skrzypienie starych kości.
- To jak uniknąć wojowników?
- Nie boi. - odwróciła się tyłem - Nie zobaczą go. Zjadł ile trzeba.
- Zginęły też moje rzeczy ... Tam będą potrzebne.
- Nie będą. Nie są.
- Byłem, jestem do nich przywiązany. Niektóre wiele dla mnie znaczą. Są tam prezenty od mojego przyjaciela Nathana Clarka.
- Odwiąże się. - odwróciła się znowu - A są oddane. W wiosce wojowników. Pójdzie.
- Oddadzą mi je? Przecież mnie szukają.
- Mówi przecie. - przewróciła oczyma baba - Nie zobaczą go. A mrówki są zakopane pod hamakiem.
- No tak ... nie zobaczą. Wiesz, że dziewczyna musi iść ze mną?
Starucha zamarła. Oparła się o ścianę jaskini.
- Tak było w wizji, widziałem to ...
Popatrzyła na niego, w jej oczach zobaczył po raz pierwszy coś w rodzaju emocji. Przez moment...Jej oczy stały się młode...
- Tak było? - wycharczała - ...więc to ty. Ty pokażesz drogę.
Stara pierś poruszała się szybko, kobieta była bardzo poruszona. Miał wrażenie, że wiedźma słabo się czuje.
- Tak, mam zabrać ją ze sobą.
Opuściła wzrok i znieruchomiała.
- Nareszcie...- jej głos był tak słaby, że profesor ledwo go słyszał. Może to było jednak jakieś inne słowo? Nigdy nie miał najlepszego słuchu. Wywar wciąż bulgotał.
- Tak. Pójdzie. - ożywiła się nagle wiedźma, prostując się znowu.
- Pójdziemy razem.
- Tak. - pokuśtykała powoli w kierunku wyjścia z pieczary - Razem.
- ...a potem wszyscy udamy się Tam. - rzucił za nią, gdy znikała w ciemności tunelu. Powoli stawiając kroki ruszył za staruchą. Słyszał przed sobą odgłosy jej stóp, ale w tunelu panowała absolutna ciemność. Wynurzył się po drugiej stronie jednej z odnóg, łączących się w największej jaskini. Ogień płonął. Czekała tam na niego czarnowłosa dziewczyna, siedząca w kucki na kamieniach. Gdy się zbliżył, podniosła wzrok i uśmiechnęła się.
- Tam. - powiedziała łagodnie, opromieniona czerwonawą poświatą - S a m a r i s...
- Jak Cię zwą? - zapytał na koniec Watkins.
- Tlatlauhqui Tezcatl - odpowiedziała starucha. Profesor nawet nie próbował powtórzyć jej imienia.
- Jestem Maurice Watkins ... - chciał coś jeszcze dodać ale spostrzegł że wiedźma straciła zainteresowanie jego imieniem jak i dalszą rozmową znikając w czeluściach ciemnego tunelu prowadzącego do sąsiedniego pomieszczenia.

***

Zostaliśmy sami. Przyglądam się dziewczynie. Jest szczupła, spod ciemnych włosów spływających na ramiona z lekka przysłaniających twarz połyskują brązowe oczy. Ubrana jest w skóry zwierząt powiązane rzemieniem, obok niej spoczywa na kamieniu podniszczona torba podróżna, najprawdopodobniej wyrób z Xhystos. Za rzemienie opasające bagaż wciśnięta jest maczeta. Obok niej w świetle ogniska połyskuje coś jeszcze, to … chyba szabla. Gdy poruszyła się zauważyłem niezwykłą gibkość jej ruchów. Pierwsze z czym mi się to skojarzyło to … kocia gracja.

- Wiem, że zagubiłaś drogę. Mam Ci ją wskazać. Jestem Maurice Watkins. – Widzę jak moje słowa wywołały u niej pewne poruszenie, krótkie co prawda ale jednak. – A Ty jak się nazywasz?
- Claudette Andersen … - odpowiada obojętnym głosem.
- Wiesz dokąd zmierzamy … - zadaję zupełnie niepotrzebne pytanie. Obserwuję jak kiwa potakująco głową.
- A czy wiesz jak tam się dostać?
- Jest tylko jedna droga. Kiedyś ojciec miał mnie tam zabrać. Był właścicielem dwupłata.
- Dwupłata?
- To taka latająca maszyna.
- Coś jak sterowiec?
Kiwa potakująco głową. – Tylko znacznie mniejsza. – Dodaje po chwili.

***

Opuszczamy wiedźmę i jej kamienny dom. Zaczyna robić się ciemno. Idziemy tą samą ścieżką, którą tu trafiłem ale tym razem oświetlaną promieniami księżyca. Najpierw kamienne schody, potem wąska dróżka. Idziemy kilkanaście minut. Czuję jak po skórze płyną stróżki potu, ale nie odczuwam gorąca. Zatrzymujemy się przy szemrzącym strumyku. Dłońmi czerpię z niego wodę, zwilżam usta, jest ciepła. Piję wprost z garści. Obserwuję dziewczynę. Patrzy przed siebie obojętnym wzrokiem. Jej oddech jest równy, skryte pod skórami piersi dziewczyny unoszą się miarowo.
Patrzę na dopiero co zaczerpniętą ze strumyka wodę … jest czerwona od krwi. Zmrożone strachem dłonie otwierają się wypuszczając ciecz. Krew pozostaje na nich. Wycieram je szybko wprost o nagie ciało. Jest jej coraz więcej, szoruje dłońmi po torsie, twarzy, ramionach. Zastyga … ruchy stają się coraz trudniejsze. Dopiera teraz dociera do mnie, że jestem pół nagi. Osłania mnie tylko przepaska biodrowa. Na ramieniu czuję tylko obciskającą mnie metalową opaskę i zatknięte za nią ptasie pióro. Klękam nad strumieniem. Rękoma staram się zaczerpnąć jak najwięcej wody. Rozmyta wodą krew zaczyna schodzić z mego ciała. Ściekająca ciecz już nie jest brunatna, zmienia kolory od czerwonego poprzez różowy aż staje się zupełnie przezroczysta. Teraz dopiero przypominam sobie rytuał … to nie krew … to tylko farba.
Znowu spoglądam na dziewczynę. Tym razem nie stoi jak poprzednio. Przykuca na ugiętych nogach, podpierając się dłońmi o podłoże. W tej pozie i tych skórach jest … dzika. Tak to właściwe słowo.
- Panno Claudette … - zwracam się do niej - …tam gdzie jedziemy powaga naszej misji wymagałaby bardziej cywilizowanego stroju. Może uda nam się coś kupić w mieście.
- Nie trzeba … mam suknie, ale ona jest niepotrzebna … nie … ona jest niepraktykowana tutaj.
- Niepraktyczna.
- Tak.
- Ale zanim pojedziemy powinnaś ją założyć, ja zresztą też muszę … - głos więźnie mi w gardle. Zastygam z otwartymi ustami. Patrzę jak dziewczyna bez słowa zrzuca z siebie skóry. Zamykam oczy, ale po sekundzie otwieram je znowu, nawet nie mrugam. Tymczasem ona, całkiem naga, rozpina rzemienie opasające walizkę, sprawnym ruchem odkłada na bok maczetę. Wyciąga z pakunków jakieś odzienie, chyba buty. Zręcznym ruchem, odbijając się jednocześnie nogami i rękami wstaje.


Serce łomoce mi w piersiach, ręce drżą, tymczasem Panna Andersen wdziewa przez głowę suknię. Nie wiem jakiego jest koloru, nie wiem czy jest elegancka … na pewno jej skóra jest wspaniale równomiernie opalona … patrzę jak sprawnie odrzuca do tyłu włosy. Następnie siada na walizce … wyciąga prawą nogę wzuwając buta, poprawia suknię, potem zakłada drugi … Wstaje, robi kilka kroków … znowu siada na walizce, sprawnymi ruchami ściąga buty, poczym wszystko pakuje.
- Ale buty założę dopiero Tam, profesorze Watkins.
- Yhmmm … - suchość w gardle nie pozwala mi więcej wydusić.

Nie wiem kiedy ruszyliśmy dalej, idąc cały czas mam przed oczami nagą Pannę Andersen. Zatrzymuje mnie jej głos:
- To tu stoją dwupłaty.
Rozglądam się wokoło. Jesteśmy niedaleko lądowiska.
- Nic nie widzę - odpowiadam.
- Są tam – wskazuje dłonią.
Dopiero teraz zauważam stojące w niedalekiej odległości od siebie dwie maszyny. Po prostu wypatrywałem czegoś większego. W świetle pochodni otaczających lądowisko oraz wycięty pas dżungli można było ich po prostu nie zauważyć.

- Panno Andersen lepiej jak Pani tu gdzieś na mnie poczeka, muszę udać się i odzyskać swój bagaż, przecież nie mogę pojechać do S a m a r i s w tym stroju.
- Dobrze profesorze, będę na Pana czekać niedaleko dwupłatów.
- Proszę mnie wypatrywać, niebawem powinienem się pojawić.

Zostawiam piękną Claudette Andersen i idę w kierunku … Sam nie wiem jakim, po prostu wiem gdzie znajduje się mój bagaż i reszta członków wyprawy. Po chwili odwracam się by jeszcze raz na nią spojrzeć. Nie ma jej … po prostu znikła.

Jestem na targowisku, widzę jak trzyosobowy patrol niemrawo krąży po placu. Nagle jestem gdzie indziej, namiot … leżące nieruchomo na sienniku i na hamaku ciała Voighta i Bluma. Jakieś nieznajome twarze … biali w mundurach.
- Czy pan mnie słyszy? Proszę nam je natychmiast przekazać!

… nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu …

Czyjaś dłoń wyciąga spod siennika książki, inna dłoń strzepuje chodzące po tomisku mrówki. Poznaję je … są moje, widzę jak znikają w płóciennym worku … tomik poezji z dedykacją od przyjaciela … Jeden z nich idzie w moim kierunku, porusza się szybko, ma obojętny wzrok, pozostali dwaj coś mówią … nagle wchodzi wprost we mnie, obaj upadamy, siła rozpędu odrzuca mnie o kilka kroków … pozostali dwaj głośno się śmieją … jeden z nich udaje marsz a następnie wywraca się podobnie jak ten pierwszy … gromki śmiech trzeciego. Jak wtedy gdy tubylcy parodiowali mój upadek. Pomagają sobie wstać, otrzepują mundury … odchodzą…

Rozglądam się wokoło … środek targowiska … już tu kiedyś byłem.


… to nie przypadki rządzą zdarzeniami. Jeśli ktoś kładzie na naszej drodze przedmiot, zawadzamy się o niego a następnie upadamy to tak właśnie miało się wydarzyć. Podobnie z osobami …

Podnoszę się z ziemi, w miejscu gdzie leżał żołnierz coś połyskuje. Podchodzę w to miejsce … to klucz … z dużym okrągłym uchem … zabieram go ze sobą.

***

Palisada … głosy najwyraźniej podpitych mężczyzn:
- …czasami...Za towar albo nasze pieniądze.
- Hep...albo w dżungli...W dżungli żyją te...jak to mówi Couberte? Hep! Szamany - mówi drugi głos.
- Głupiś, Goya! – trzeci głos, najbardziej zalany alkoholem włączył się do rozmowy, - ...co wy pieprzszszszycie. W żżżadnym wypadku do dzikusów...Zasz...Zaaszkodzą tylko, nie pomogą. Nie...
Coś mu przerwało. Ciszę rozdarł nagle urwany krzyk jakiegoś zwierzęcia. Furkot obudzonych ptaków poniósł się nad lasem, a potem znów zaległa martwa cisza.
- Drapieżżnik...- ze znawstwem ocenił drugi głos - Pewnie Jaqueline. Znowu podchodzi coraz bliżej obozu. Kto ma dziś nocny obchód?
- Bergerrrrrac. – odpowiedział trzeci głos.
- Dobrze tak skurwielowi! – skwitował drugi głos, a potem wszyscy trzej wybuchli głośnym, pijackim rechotem.

Głosy ucichły, słyszę jeszcze oddalające się kroki. Nie pozostało mi nic innego jak poczekać aż ktoś będzie wchodził lub wychodził. Cały czas myślę o Pannie Andersen, o naszym … „spacerze”, tym co się stało na ścieżce oraz o tym jak zniknęła w nocy niedaleko lądowiska.
Po kilku minutach do palisady zbliżył się patrol trzech żołdaków, chyba tych samych, których spotkałem na targowisku. Gdy wchodzą za ogrodzenie niczym cień ostatniego podążam za nimi.

Wiem gdzie mam iść … płócienny namiot … tak to ten.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 24-01-2011, 09:33   #103
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Proszę nam je natychmiast przekazać.

...Wieczorami zaczynają przyspieszać... Jakby upał dnia nie wysysał z nich całych sił... Jakby chciały nadrobić i tak pracowicie spędzony czas... Czy one nigdy się nie nużą? Czy wcale nie przestają być głodne? Wszystko wskazywało, że nie... A może tylko zamieniały się rolami? Z tymi niewidocznymi, tymi, które skwar dnia spędzały ukryte w szczelinach ziemi, pod kamieniami... Te, teraz były szybsze... bardziej agresywne... sprytniejsze... i większe... Tak. Nocą na żer wyłażą prawdziwe drapieżniki... Tamte to tylko głodne liliputy, które by przeżyć zmuszane są prażyć się w słońcu... walczyć o życie w zabójczym blasku w nadziei, że doczekają nocy. Tej pierwszej, nocy łowów...
A może wabi je ten zapach..? Po części z pewnością tak... Ponoć niektóre z nich widzą świat... nosem... W wypełnionym botaniczną treścią świecie musimy być dla nich jak latarnie... Choć może nie... zewsząd aż napiera wszechobecna woń rozkładu... wiele bym dał, by zrozumieć robaka... nagle stać się mały... szybki, silny i sprawny jak one... i pognać między liście... zanurzyć palce między twarde ziarna piachu... ryć, grzebać... poszukiwać woni stęchlizny... butwienia... gnicia...


Na słowa jednego z nowo przybyłych Blum nieznacznie drgnął... czy tylko tak się Robertowi zdawało...
A jednak poruszył się. Po raz pierwszy od kiedy... Robert nie bardzo był w stanie oszacować od jak długiego czasu ten pozostający we wciąż niezmiennej pozycji człowiek poruszył się samoistnie. Spojrzał na niego. Najpierw oczy. Potem cała głowa zmieniła swoje położenie. Nie odezwał się, a jednak Robert miał świadomość, że cała uwaga Bluma jest teraz skupiona na nim. Czuł jakby był środkiem, samym centrum świata tamtego.

Voight milczał długo, czuł się wyjątkowo dziwnie widząc, że skupił na sobie tak intensywną uwagę tamtego. Co było przyczyną tak nagłego zainteresowania Bluma? Od Bluma się raczej tego nie dowie. Nic w każdym razie póki co na to nie wskazywało. Ten dziwny człowiek siedział tylko i gapił się w niego. Jak gad... przeszła przez głowę Roberta nieprzyjemna myśl. Tymczasem do uszu ich obu docierały jak echo natarczywe słowa kapitana i przybyłych z nim ludzi.
- Czy pan mnie słyszy? Proszę nam je natychmiast przekazać!

- Nie wiem... O co wam chodzi? Po co?? Książki? - Voight trząsł się, starając za wszelką cenę zachować jasność umysłu. Zdołał odwrócić głowę w stronę rozmówców. - Po co wam książki? - Spojrzał obłędnym wzrokiem...
- Monsieur Voight... - kapitan westchnął i odpowiedział tonem perswazji -...to rozkaz gubernatora. Nie jestem zobowiązany do odpowiadania na takie pytania. Wiemy, że je pan dostał. Ostatni raz proszę, by pan mi je przekazał.

...Ostatni raz proszę by mi je pan przekazał..! Rozumiesz człowieku?! Szturchnięcie... głowa podskoczyła jak u szmacianej lalki i opadła na powrót na pierś. Gdzie to jest!? Gdzie!... Wózek skrzypi, zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt... Nie, nie może tak być... przecież ja nie... dlaczego?... Dlaczego ta kobieta tak krzyczy?... Ależ te liście piękne. Ten kolor... tylko klonowe liście potrafią osiągać taki odcień amarantu... i cynobru... nie powinny opadać... to źle że opadają, by zgnić zamiecione na jedną kupę razem z tymi brzydkimi, brązowymi... powinien je chociaż spalić... powinien... albo pozwolić zrobić to mnie... To naprawdę wspaniałe. Ciekawe, ile osób zmierza do Samaris... Sądzę, że z dużym prawdopodobieństwem... siedem... Naprawdę tak wielu? Sądzisz... to znaczy, sądzi pan, że będą następni?... Skoro nam strzeliło do głowy... Nie będę już więcej tutaj przychodzić. Wiesz, to dla mnie bardzo trudne. Myślę że to zrozumiesz... znowu złapał muchę, spryciarz... siedzi tam i tylko poprawia tę swoją pułapkę... zdawało by się że nic więcej nie potrzebuje... tylko ciemny kąt i mnóstwo czasu... Twój stan... Doktor mówił mi, że to nieuleczalne, że z tą chorobą po prostu trzeba się nauczyć żyć... ale ja nie wiem... ja chyba nie potrafię... rozumiesz to, prawda?...Nathaniel mówił... Światła. Jedno, drugie, trzecie, czwarte, kolejne, zakręt, znowu rząd świateł... czyba dziewięć... dziewięć... zgrzyt.... zgrzyt... Mało o nim wiem, ale słyszałam od kogoś i... mówił o nim straszne rzeczy... Kto taki?... Nie wiem, ale pamiętam jak opowiadała, że to straszne miejsce... Dlaczego ta wariatka tak wyje?!..

- Dobrze... Ale może, może, może będę je musiał poczytać jeszcze - Voight spróbował unieść głowę, co zakończyło się niepowodzeniem. - Nic w nich nie ma zresztą - Robert odchylił się z trudnością i macał ręką pod siennikiem, nagle uderzył pięścią w łóżko i zawył - ON JĄ ZABIŁ, ROZUMIECIE? I CHCE ZABIĆ NAS! CZEMU NIE POMOŻECIE NAM SIĘ STĄD WYDOSTAĆ, NIE MOŻEMY TU ZOSTAĆ, MUSIMY IŚĆ DO SAMARIS!!! Musimy... - mężczyzna zaczął cicho łkać - weźcie sobie, tu są - wyciągnął tomy - I przyślijcie lekarza...
Blum przyglądał się nagłemu atakowi towarzysza podróży ze stoickim spokojem. Nadal całą swoją uwagę poświęcając krzyczącemu człowiekowi. Zdawać by się mogło, że zintensyfikował nawet swoją obserwację.

Robert był już półprzytomny...Drżącymi rękoma wyciągał książki, rzucając je po prostu na glebę. Kapitan, który cofnął się przed nagłym wybuchem Voighta i zatrzymał gestem żołnierzy, przypatrywał się mu z niepokojem.
- Zaczyna bredzic. - zawyrokował Coubert - Pewnie początek tropikalnego bzika, ale jak mówi się żeby po słońcu nie chodzic to nie, gdzie tam.
Westchnął ciężko.
- Dobra, chłopcy. Bierzcie te książki i spakujcie je w coś, a potem do mnie. Panie Voight, słyszy mnie pan?! Ma pan gorączkę. Niech pan się nigdzie stąd nie rusza, nasz medyk jest na patrolu na mieście. Jak wróci na noc, zajrzy tutaj. Pan! - tu zwrócił się do Bluma - Niech pan ma oko na tego człowieka. Trzeba mu podawac sporo wody.
Brak reakcji Persivala nie został nawet chyba przez niego zarejestrowany. Coubert popatrzył na swoich ludzi kończących pakowac tomy do płóciennego wora.
- Ruszaj się, Valery. - popędził jednego z wojaków - Nie mam całego dnia, do cholery. Idziemy.

Po chwili odgłos żołdackich kroków ucichł. Został tylko upał, robactwo i dwóch mężczyzn patrzących na siebie. Blum nadal trwał nieruchomo, z wytężoną uwagą wpatrując się w Voighta. Ten siedział oparty o popękaną, pustą beczkę, dygotając z gorączki. Pierś wciąż unosiła się szybko, ciało jeszcze nie uspokoiło się do końca po nagłym wybuchu. Po łzach, parujących w tym klimacie w mgnieniu oka, dawno nie było już śladu...
- Zabił ją...- mamrotał cicho, patrząc Persivalowi prosto w oczy - ...nie możemy tu zostac...Samaris...
- Blum? To Ty - wyszeptał cicho Robert.

...Pan nie zachowuje się, jakby miał Pan czyste sumienie... Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem... Trudno, może pana towarzyszka będzie bardziej skłonna do rozmowy... kim jest i dlaczego nie pamiętam go z czasu lotu?... Może pana czymś uraziłem, jeśli tak to przepraszam najmocniej... Tym niemniej dziękuję za troskę... przez szczelinę w białych paskach patrzą oczy... mi na pytania, a nie utrudniać mi dotarcie do prawdy, co pan z uporem robi...

Twarz, jak i cała postać Bluma pozostawały nieporuszone. A jednak cały zdawał się kipieć emocją. Robertowi zdawało się że widział już u niego ten rodzaj zainteresowania w spojrzeniu. Kiedyś... w pociągu... w restauracyjnym wagonie, kiedy przyglądał się w podobny sposób Sophie. Nie zrobił jednak nic, żeby rozwiać wątpliwość ani utwierdzić w przekonaniu poczynionego stwierdzenia. Patrzył... obserwował z cierpliwością świata, który przygląda się wschodzącej roślince.
 
Bogdan jest offline  
Stary 24-01-2011, 16:19   #104
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Robercie, potrzebujesz pomocy. Zawiadomię jakiegoś oficera. Niech przyśle tutaj lekarza.

Patrzę na niego przerażony. Majaczy w gorączce. Krwawi i śmierdzi. Boję się, że umrze.

- Zabił ją i nas też za-za-zabiije - Robert dygotał w gorączce, mamrocząc - Wright? - Wyglądało na to, że zamierzał zadać pytanie o podróż, ale zdołał wydusić z siebie tylko imię pilota.

- Odpoczywaj. wszystkim się zająłem. Potrzebujesz lekarza. Poślę po niego.

Robert majaczył, widać to było w jego spojrzeniu. Jednak na krótką chwilę otrząsnął się, usiadł prawie sprawnie na łóżku i pochylił głowę w moją stronę.

- Mogę dzisiaj tu umrzeć, wiesz o tym? Mogę umrzeć w gorączce, może przyjść Watkins, lub to, co z niego zostało. Jeżeli nie przeżyję, musisz odnaleźć moją rodzinę w Samaris, oni tam są, wierzę w to i ty także musisz, za wszelką cenę.
Zabijaj, jeśli będzie trzeba. Ci, którzy chcą nas powstrzymać, nie cofają ręki. Ty też nie cofaj. Ani kroku w tył Vincencie, ani... kroku... - po tych słowach Voight osunął się bezwładnie na materac.

- Przeżyjesz, przyjacielu – nie wiem co powiedzieć patrząc na niego z przerażaniem. Majaczył w malignie. Nie byłem lekarzem, ale wiedziałem, że to zły znak.

- Sam odnajdziesz swoich bliskich – pocieszyłem go, przekonując samego siebie - Sam. Bo ty najlepiej wiesz, jak ich szukać. Nikt inny nie zdoła ci w tym pomóc, Robercie. Nawet ja. Tylko ty sam możesz ich znaleźć. Ty sam. Więc walcz, nie poddawaj się. Musisz wyzdrowieć by znów ich zobaczyć. Musisz. Nie ma innej atlernatywy. Nie ma, rozumiesz mnie, Robercie.

Choć przemawiałem łagodnym głosem, to moje przesłanie niosło w sobie siłę. Używałem swoich wyćwiczonych umiejętności negocjatora Rady. Człowieka, którego głos łagodził spory, zawiązywał lub zrywał sojusze, Przemawiałem głosem silnym, władczym, pewnym siebie.

- Jesteś mi potrzebny … - dodałem prawie szeptem - Bez ciebie nie odszukamy Samaris. Więc nie możesz tak po prostu umrzeć, rozumiesz?

Wprawne słowa przyniosły chyba skutek, bo leżący na materacu Robert oddychał coraz spokojniej, a jego wzrok też złagodniał. Powieki Voighta zaczęły się przymykać, ale gorączka nie pozwalała mu na zapadnięcie w spokojny sen.

Byłem zdesperowany. Bał się. Bałem się, bo czułem się bezradny i bezsilny. Sam byłem chory, A niczego nie bałem się tak bardzo jak choroby, bezsilności i śmierci. Tak. Śmierci. Dużo zmieniło sie od momentu wydarzeń na alitpolanie. Bardzo dużo.

Zataczając się nieznacznie, opuściłem namiot. Powietrze otrzeźwiło mnie nieco. Noc, odgłosy dżungli. Z paru rozmów, do których niełatwo było wyciągnąć odpoczywających już w hamakach żołnierzy, wynikało że kapitan wydał już rozkaz, by medyk zajrzał do Roberta. Tyle że medyk powinien był już do zmroku powrócić z patrolu. W ciemnym miejscu pod palisadą, dwóch innych, najwyraźniej pijanych cziczą szeregowych żołdaków zasugerowało niewyraźnie:

- Eee...Możnaby też i do tych w mieście, co są w piramidach. Niektórzy leczą białych...czasami...Za towar albo nasze pieniądze.

- Hep...albo w dżungli...W dżungli żyją te...jak to mówi Couberte? Hep! Szamany.

- Głupiś, Goya! - trzeci, najbardziej zalany alkoholem włączył się do rozmowy, szarpiąc za oszywkę przedmówcę - ...co wy pieprzszszszycie. W żżżadnym wypadku do dzikusów...Zasz...Zaaszkodzą tylko, nie pomogą. Nie...

Coś mu przerwało. Ciszę rozdarł nagle urwany krzyk jakiegoś zwierzęcia. Furkot obudzonych ptaków poniósł się nad lasem, a potem znów w obozie zaległa martwa cisza.

- Drapieżżnik...- ze znawstwem ocenił Goya - Pewnie Jaqueline. Znowu podchodzi coraz bliżej obozu. Kto ma dziś nocny obchód?

- Bergerrrrrac. - wyszczerzył się ten agresywny żołdak.

- Dobrze tak skurwielowi! - podniósł głos Goya, a potem wszyscy trzej wybuchli głośnym, pijackim rechotem.

Posłuchałem wypowiedzi żołnierzy, delektując się chłodnym powietrzem. Postarałem się zapamiętać twarze i imiona rozmawiających. Na razie nie uciekałem się do tak desperackich aktów, jak rozmowa z szamanami. Wierzyłem w umiejętności wojskowych medyków, a gdyby trzeba było zdobyć jakieś medykamenty zapewne i Wright okazałby się pomocny. Ale zapamiętać rozmowę było warto. Wiedza to ważny element poznawczy człowieka - na nim budujemy swoją przyszłość.

Ruszyłem więc do namiotu pilnować zarówno Roberta, jak i Bluma. Ironia losu. Ja, chory od upału, pilnuje rannego i katatonika. Zaiste. Thramer potrafi zaskoczyć. Gdyby żołądek nie bolał mnie tak bardzo po dzisiejszej cziczy. Zapewne zaśmiałby się ze swoich myśli. Ale teraz poruszanie mięśniami brzucha było niezbyt przyjemnym odczuciem.

W połowie drogi zatrzymały mnie hałasy okrzykiwania na posterunkach, a potem odgłos otwierania drewnianych skrzydeł bramy. Cofnąłem się, by to sprawdzić. Przez otwartą, oświetloną światłem pochodni bramę obozu przechodził patrol. Miałem wileką nadzieję, że to ten spóźniony, w którym znajdować miał się medyk. Zanim podszedłem, na plątających się lekko nogach żołnierzy, obóz był już znowu zamknięty, a do moich uszu dobiegł koniec rozmowy nowo przybyłych z wartownikami. Wynikało zeń, że przyczyną opóźnienia było to, że jeden z wojaków wpadł w dżungli do jakiejś jamy. Wydostali go w końcu. Na szczęście nie stało się nic groźnego, wystraszony jeszcze młodzik pokazywał tylko świeże zadrapania i ślady na skórze po oderwanych już monstrualnych pijawkach, które zdążyły go tam zaatakować.

Z krótkiej rozmowy z przybyłymi okazało się, że rzeczywiście ten niski, zmęczony żołnierz o wyraźnej łysinie jest odpowiedzialny za podstawową opiekę medyczną w obozie. Ruben, bo tak się przedstawił medyk wysłuchał relacji, a potem powiedział:

- Tak, już na bramie przekazano mi rozkaz kapitana. Jako dowódca patrolu muszę zajrzeć jeszcze z raportem do “centrali” - nieco lekceważąco pokazał na największy budynek na placu - ...i zaraz pójdę obejrzeć pańskiego przyjaciela. Proszę poczekać na mnie przy wejściu.

Przeszli w milczeniu przez plac. Łapałem oddech, opierając się o murowaną ścianę na prostej drewnianej ławce niedaleko drzwi, za którymi zniknął Ruben. Wypita czicza i zmęczenie zaczynała powodować senność. Być może nawet zdrzemnął się te kilka, może kilkanaście minut - było to możliwe, bo Ruben pojawił się przy nim dosłownie jak spod ziemi.

- Panie...Rastchell? - spocona twarz mężczyzny była jak majak - Jestem. Proszę zaprowadzić mnie do waszego namiotu.

To, co tam ujrzał wstrząsnęło nim....

* * *

Rzeczy które nie istnieją, nie mają prawa istnieć.

To co wydarzyło się w namiocie było złym snem. Majakiem zrodzonym z cziczy i choroby.

Watkins nie mógł być w tym namiocie. Nie możliwe!

Ubrany jak dzikus! Pomalowany jak jeden z tubylców!

Szeptał do niego! Mówił do niego! Robert widział go również! Ale lekarz nie.

Czy ja oszalałem? Czy to ten tropikalny bzik, o którym wspominają żołnierze i gubernator? Czy to był sen? Czy to była jawa?

Cokolwiek zdarzyło się w namiocie, cokolwiek widziałem, postanowiłem o tym na jakiś czas zapomnieć.


* * *

"Pada śnieg zmieszany z deszczem. Chłodny dotyk na moich rozpalonych policzkach. Pamiętam to uczucie, kiedy zimna woda styka się moją skórą. Stoję pusto wpatrując się w grabarzy, którzy zasypują dwie mogiły. Większą i mniejszą. Stukot łopat o zmarzniętą ziemię, zgrzyt kiedy metal trafia o kamień, sapanie pracujących mężczyzn. A wszystko to w absolutnej ciszy.
Wiem, że tak naprawdę nie jest cicho. Słyszę szepty żałobników. Czuję fałszywe, niby współczujące spojrzenia. Niektóre naprawdę smutne. Inne złośliwe.

- Popatrz – komentuje jakiś jegomość do swojej towarzyszki. – Wygląda jakby umarł. Dobrze mu tak, pachołek Rady.

- Zobacz. Tak wygląda umierająca nadzieja ... – mówi jakaś matrona do dorastającej panny pod jej opieką wskazując mnie dyskretnie palcem.

Nie obchodzą mnie ci ludzie, ich słowa i puste gesty. Mój świat, którego centrum były dwie martwe osoby – żona i synek – kończą się właśnie.

„Tak właśnie umiera nadzieja”

Nie masz racji!

Ona nie umiera NIGDY!!!!


Opuściłem cmentarz w Thramerze słysząc słowa z innego cmentarza brzmiące mi w uszach. Czy byłem jedynym człowiekiem z delegacji do Samaris, która stawiła się na tej ceremonii? Chyba tak. Na cmentarzu w dżungli.

Cmentarz! Też coś! Mocne słowa.

Tutaj nie ma bram czy płotu, to po prostu nagrobki w szczerym lesie, niedaleko obozu. Jest ich naprawdę dużo Najwyraźniej śmierć w Thramerze to codzienność. Przyglądam się im z zainteresowaniem. Są na nich nazwiska bez dat śmierci.

Pomoc ludzi gubernatora ogranicza się do wykopania grobu, przeniesienia tam ciała, zasypania i ustawienia nagrobka z napisem. Jest obecny Lafayette jako przedstawiciel władzy z kondolencjami. Pogrzeb odbywa się w ciszy. Nikt nic nie mówi, poza dzikimi zwierzętami w tej straszliwej puszczy. Nie znałem jej, więc nie mówię ni słowa. Co miałbym powiedzieć, poza banałami? A banał na pogrzebie to coś, czego chciałbym uniknąć. Ludzie gubernatora po ustawieniu nagrobka odchodzą do obozu. Lafayette składa mi fałszywe kondolencje, ja równie fałszywie okazuję mu szacunek i obaj rozchodzimy się w swoje strony. Ja przed odejściem zrywam jeden bajecznie kolorowy kwiat z gałęzi pobliskiego krzewu i składam go na świeżym grobie. Potem odchodzę. Symboliczna ironia losu. Martwi zostają w miejscu, żywi kroczą dalej.


* * *

Jason Wright odpoczywał w kantynie, zbierając siły po porannej wycieczce z miasta do obozu wojskowego. Leniwie wegetował przy jednym ze stołów, nachylony nad cziczą - którą jednak podnosił do ust rzadko, w dużych odstępach czasu.
Tak go zastałem, kiedy wszedłem zmęczony i spocony. Na widok pilota uśmiech rozjaśnił moją zbolałą twarz.

- Witam serdecznie, monsieur - wyciągnąłem dłoń na powitanie. - Nie przywyknę chyba nigdy do tego skwaru. Człowiek ma wrażenie, że pływa we własnym sosie. Cieszę się, że pana widzę.

Przysiadłem się przy Wrightcie.

- Myślałem sporo na temat cziczy, wie pan - zażartowałem. - Może mamy szczęście i nasze dzbany przygotowują młode dziewczęta.

- Powiedzmy, że myślenie w taki sposób jest naszą jedyną szansą, by z tym żyć...- uśmiechnął się pilot podając mi rękę na powitanie.
Widziałem, że zbierał się w sobie, by zacząć rozmowę. Natychmiast wyczułem w nim jakąś obawę, a może raczej pewnego rodzaju niechęć. Niechęć do zrobienia czegoś, przed czym powstrzymuje kogoś jakiś wewnętrzny nakaz, a co jednak jest zmuszony zrobić. Byłem mocno przekonany, że Wright próbuje niezręcznie zacząć wygłaszać uprzejmą odmowę. Ale się zdziwiłem.

- Monsieur...- Jason wydobył wreszcie z siebie mowę - Przemyślałem jeszcze naszą rozmowę. Zgadzam się, ale jak wspomniałem na moich warunkach. Tylko do określonego miejsca, gdzie lot jest jeszcze w miarę bezpieczny. Kursów możemy zrobić ile pan sobie życzy, ale każdy następny będzie droższy. Uprzedzę pana pytanie - powodem jest to, że prawdopodobnie trzeba będzie lądować na jakimś bardzo niesprzyjającym podłożu, przez co każde posadzenie maszyny to duże ryzyko dla niej i dla pasażerów.

Aż podskoczyłem z radości zauważając, że ręka pilota drżała. Wyrzucenie z siebie tych wszystkich słów przyszło mu z wielkim trudem. Spojrzeniem uciekał gdzieś w bok.

- Czy nadal jest pan zainteresowany...? - zapytał cicho Wright, ocierając pot z czoła.

- Czy jestem zainteresowany – prawie go uściskałem słysząc odpowiedź - Oczywiście. Cena, jak zapewne wspomniałem, nie odgrywa roli. na pewno Rada Xhysthos zapłaci to czego my nie damy rady. Poza tym ma pan rozległe kontakty kupieckie, monsieur Wright. Może podjąłby się pan aprowizacji dla naszej delegacji. Zgromadzenie zapasów i niezbędnego, pana zdaniem sprzętu, by z wybranego miejsca przedostać się do Samaris. Powiedzmy, że otrzyma pan za pośrednictwo piętnaście procent więcej za przeloty, a my oczywiście pokryjemy koszty związane z apanażem. Dla pana, monsieour Wright przy posiadanych kontaktach handlowych będzie to proste zadanie. dla nas wręcz niewykonalny. A termin realizacji przelotów jest zależny od tego, jak szybko zgromadzimy niezbędne zapasy. Myślę, że gubernator Miasta chętnie wspomoże tą inicjatywę. A przy okazji ma pan szansę utrzeć nosa Reno. Bo praca dla oficjalnej delegacji z Xhysthos na pewno należy do wyjątkowo atrakcyjnej.

Kułem żelazo póki gorące, starając się rozwiązać kolejny problem.
Wright wziął się jednak w garść.

- Z całą sympatią dla Pana, Vincencie – powiedział już bardziej opanowanym głosem - Rada jest cholernie daleko. Innymi słowy, przyjmuję tylko płatność z góry. - powiedział rzeczowo, choć bez cienia nacisku - Co do aprowizacji, mam kontakty i mogę się tym zająć: ale jestem w stanie na bieżąco załatwić tylko część rzeczy, właściwie prawie wyłącznie żywność. Sprzęt i inne rzeczy trzeba by przywieźć z innych miejsc, a to potrwa. Proszę zapytać Carringtona, planowanie oraz kompletowanie wszystkiego co mu tu zwiozłem, zajęło pół roku. To jest Trahmer, nie ma tu sklepów dla podróżników. Gubernator zapewne pomoże, na ile będzie mógł - ale nie liczcie za wiele: ten jego sekretarz Lafayette siedzi na skarbcu króla jak smok.

- To mamy problem – westchnąłem ciężko dając mu do zrozumienia, w jak ciężkiej sytuacji się znajdujemy. - Ale nie ma problemów bez rozwiązania. Jak pan sądzi, co będziemy potrzebowali na wędrówkę?

„Wędrówkę! Jakie niewinne słowo” – pomyślałem przypominając sobie, co będziemy zmuszeni przebyć i dokąd prowadzi nasza droga.

Znów miał wrażenie, że Wright ma duży problem z odpowiedzią.

- Zapasy wody, jedzenia...- mówił niepewnie - Maczety, broń, lekarstwa. Namioty. Tragarze. Nie jestem pewien, jestem tylko pilotem.

- A ja rozjemcą – zaśmiałem się szczerze. - To ma jeszcze mniej wspólnego z podróżowaniem. Wysłano nas jako delegację, nie zaprzątając sobie głowy czymś takim jak logistyka, wiec musimy radzić sobie jak potrafimy najlepiej. A jest pan jedyną znana mi osobą, która może pomoc. Poza panem Carringtonem. Wie pan, może, monsieour Wright, kiedy on wyrusza w drogę i czy kierunek jego wyprawy pokrywa się z naszym?

- Nie sądzę. - zastanowił się Jason - ...z tego co wiem, wyrusza na północ, do którejś z wiosek. Z waszym kierunkiem...Jakby tu rzec, raczej nie pokrywa się kierunek żadnej z wypraw. Po prostu...- szukał słów - ...tam nie ma drogi.

- Rozumiem. Nie dość że mamy być oficjalną delegacją to jeszcze odkrywcami. Jakoś nagle zapragnąłem wypić tej cziczy więcej. To oczywiście był żart. Serdecznie dziękuję panu za nieocenioną pomoc, monsieur Wright. A teraz zechciałby mi pan umilić czas i opowiedzieć coś o tych - szukał przez chwilę słowa - dwupłatach? Czy są niebezpieczne? Kto je konstruował?

- Dwupłaty...- ożywił się, albo po prostu ucieszył ze zmiany tematu. - ...nie ma ich wiele. Cóż...To prototypy. Ja swój skonstruowałem sam. Reno też tak twierdzi o swoim, ale ja jestem pewien że komuś go po prostu ukradł. Są zawodne, jak każda maszyna o pewnym stopniu złożoności, nie bardziej. Dużo zależy od pilota.
Speszył się jakby nagle, ale jego oczy się śmiały. Widac było, że żyje tymi machinami.
- Proszę nie myśleć tylko, że chcę się chwalić. W okolicy był kiedyś jeszcze jeden dwupłat, latał nim pewien awanturnik. Krezus, nazwiskiem...Zaraz, zaraz...Anderson. Nie, Andersen. Andersen. To było...Wiele lat temu.

Echa dawnych dni grały swoją melodię na jego twarzy, Jason Wright zamyślił się.

- Ja leciałem tutaj altiplanem i muszę przyznać, ze polubiłem tą wolność jaką daje lot w przestworzach – zachęciłem go do dalszej rozmowy. -. Chyba pana rozumiem. Ta wolność, jaką się odczuwa. Nie da się jej porównać z żadnym innym znanym mi doznaniem.

- No, może za wyjątkiem łyka świeżutkiej cziczy! - uśmiechnął się szeroko Wright - Żart, oczywiście. Po tylu latach, i tak nie udało mi się jej polubić. Co do latania. To poczucie wolności w powietrzu, a najpierw jeszcze marzenie o tej wolności było powodem dla którego zacząłem konstruować machiny latające. Moje pierwsze modele były dalece niedoskonałe a ja młody, nieomal nie postradałem życia...Od kiedy wprowadziłem skrzydła nieznacznie odchylone ku górze na przedniej krawędzi i statecznik ogonowy jeszcze ani razu się nie rozbiłem. No, może nie tak na poważnie...

- Tak, to musi być piękne uczucie. Wolność. Tan stateczek na ogonie, to faktycznie statek? – ciekawiła mnie opowieść rozmówcy. Jakże daleka od morderstwa i sytuacji w jakiej tkwiliśmy.

- Kawalarz z pana, Vincencie. - uderzył się w uda pilot, szczerząc zęby - poczucie humoru, w takim upale, to prawdziwa rzadkość. A jeśli polecimy razem, pokażę panu czym są prawdziwe wrażenia z lotu. Sterowiec to nie to samo. Może zrobimy beczkę albo ze dwie...

- Macie tutaj piwo? Bo beczka kojarzy mi się z dobrym, słodowym browarem, ehhh. Ile ja bym teraz dał za zimne piwo.

- Jeśli dobrze popytać na mieście, coś by się znalazło. Niedawno przywoziłem partię, na zamówienie paru oficerów. Pewnie trzeba będzie sporo zapłacic. No i raczej nie będzie zimne.

- Nie wiem więc czy będzie warte ceny. – zasępiłem się przyjmując żartobliwą minę.

- Obawiam się, że nie. - zasmucił się nieco Jason - To jest Trahmer. Niełatwo znaleźć tu cokolwiek, co byłoby zimne. Może za wyjątkiem drani.

- Ha ha ha - zaśmiałem się. - Dobry żart. Niech mi pan powie coś o Trahmerze. Czego powinienem się wystrzegać, poza słońcem i budynkami sakralnymi tubylców? Czy jest coś jeszcze? Nie zabawię, mam nadzieję, tutaj długo, ale wolałbym wiedzieć ...

Popatrzył jakoś dziwnie.

- W ogóle tubylców. - powiedział po chwili zastanowienia - Nie chodzi o to, że są źli. Mają swoje zwyczaje, zakazy i nakazy, kompletnie dla nas niezrozumiałe. Bariera ta sprawia, że każde słowo czy akcja może być przez nich zrozumiana nieopacznie. Czymś banalnym może pan obrazić ich uczucia religijne, mają skomplikowany system wierzeń. Święte zwierzęta, święte przedmioty, święte dni które czasem dla nas niczym nie różnią się od dnia codziennego - jednego dnia to co robisz jest w porządku, innego to śmiertelna obraza. Latałem kiedyś z takim młodzikiem, Sebastianem. Pewnego dnia, gdy byłem na drugim końcu miasta, dzicy roznieśli go na włóczniach bo nadepnął na jakiegoś niewłaściwego chrabąszcza.

- Rozumiem - pokiwałem ciężko głową. - Patrzeć pod nogi, patrzeć przed siebie, patrzeć w niebo. We właściwym czasie w odpowiednią stronę. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to przypomina to również nasze zwyczaje. Uściski ręki, ukłony, powitania i ceremoniały wyższych sfer. Z tym, ze u nas nikt nie zakłuje kogoś włóczniami na śmierć, za zdeptanie robaczka. To chyba oddziela cywilizację od jej braku. Jak pan sądzi?

- Naprawdę tak wiele różni nas od nich? - zapytał Wright, poważniejąc nagle - ...zamieniliśmy włócznie na kata, a robaka na określone idee czy nawet ludzi. W Xhystos, ostoi nowoczesnej cywilizacji, za otwartą krytykę Rady nadal grozi śmierć, prawda...? Włócznie nie zostają użyte od razu, dopiero gdy odbędzie się teatr sprawiedliwego procesu. Gdy zakończy się rytuał... Tak, cywilizacja...

Nieoczekiwanie wyczułem wzbierające w pilocie wzburzenie, które ten człowiek starał się opanowywać.

- Jest jednak różnica...- dodał jeszcze, a jego głos drżał coraz bardziej - ...oni zabijają za coś, co zrobiłeś. My, biali...Tylko dlatego, że być może mógłbyś coś zrobić. Albo pomyśleć. Ot tak, na wszelki wypadek...

Jason Wright zerwał się nagle. Szybko, ale nie na tyle szybko by zaskoczony Vincent nie zdążył ujrzeć płynącej po jego policzku łzy.

- Przepraszam...Nie mogę... Przepraszam pana...- uciekając spojrzeniem pilot chwycił energicznie swoją torbę i ruszył zdecydowanie w kierunku wyjścia z kantyny. - Proszę przekazać Bergeracowi, gdy będzie mnie pan potrzebował. Przyjdę tu.
Słowa te rzucał już w ruchu, przez ramię. Głos pilota wyraźnie się już łamał, a on sam najwyraźniej nie chciał bym oglądał tę nieoczekiwaną chwilę słabości.

- Do zobaczenia, monsieur i dziękuję. - rzuciłem w ślad za odchodzącym.

Wright chyba jeszcze coś powiedział, gdy po wyjściu spod strzechy obejmowały go już swoimi palcami rozżarzone promienie słońca, ale do umęczonego upałem Vincenta nie dotarło brzmienie słów. Popatrzył na naczynie z cziczą, z płynem pozostawionym przez pilota do połowy. Wczoraj nie zostawiał niedopitych, przeszło Rastchellowi przez myśl. Rozejrzał się. Paru pocących się przy innych stołach wojaków udawało, że nie zwraca uwagi na dobiegającą właśnie do końca scenę. W rozedrganym powietrzu na placu idąca sylwetka pochylonego Jasona wyglądała nierealnie, znikała pomału jak miraż.

Tego człowieka...Trawił jakiś wewnętrzny konflikt, na pewno.

- Rozumiem, że nie wspomina pan dobrze Xhysthos – uniosłem cziczę do ust upijając łyk za tego niezwykle ciekawego człowieka.

Nie obchodziło mnie, co takiego zrobiła mu Rada, przed czym uciekał, jakich zbrodni się dopuścił lub jakie zbrodnie wmówiła mu Rada. Był dobrym człowiekiem. I za tą dobroć byłem gotowy napić się tego świństwa.
 
Armiel jest offline  
Stary 24-01-2011, 18:38   #105
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Mogę dzisiaj tu umrzeć, wiesz o tym? Mogę umrzeć w gorączce, może przyjść Watkins, lub to, co z niego zostało.


- ZABIŁEŚ SOPHIE!!! - po nocnym obozie poniósł się krzyk dobiegający z jednego z namiotów - Pomocy, straże! Vincent!

Wartownicy popatrzyli na siebie niepewnie.
- Co robimy...?
- Ktoś tam jest..? Poza...nimi?
- Nie ma. Nikogo tam nie ma.
Milczeli przez chwilę. Drzewa szumiały cicho na zrywającym się nocnym wietrze.
- Popatrz na niego. - powiedział Melch, wskazując na jednego z podróżników, stojącego w bezruchu pod palisadą - Zachowuje się, jakby nie słyszał...
- Idziemy tam...?
Znów milczenie.
- Nie. Znów się zaczyna...Pamiętasz...Tamtych?
Niższy wartownik pokiwał głową.
- Lepiej się nie zbliżac...Mówię ci, dzikusy nie są takie głupie. Wiedzą swoje. Powinniśmy brac z nich przykład. Dowództwo tez tak mówi.
- Masz rację. Zresztą, już się uciszyli.
- Popatrz tam. Patrol wrócił.






Wchodzę do namiotu. Pierwsze co mnie uderza to panujący tu odór, pomieszanie zapachu potu, brudu i czegoś jeszcze. Z całą pewnością dżungla pachnie … lepiej. Widzę postacie Voighta i Bluma. Leżą nieruchomo, pierwsza na sienniku, druga na rozwieszonym hamaku. Robert chyba śpi, ale jego ciało dygocze. Blum odwrócił wzrok od leżącego Voighta i patrzy prosto na mnie.

Siennik … tak to tam były, nawet tam nie zaglądam, wiem że zostały zabrane. Zostały tylko wędrujące po nim olbrzymie mrówki. Otwarta walizka … zaglądam do niej po raz pierwszy. Kompas na wierzchu, ubrania, przybory do pisania, klucz z dużym okrągłym uchem … a tak przyniosłem go dopiero teraz. Rozgardiasz, moja Żona nigdy nie pozostawiła by tego w takim stanie. Rozgarniam nogą jakieś rzeczy, chyba nie są moje, a może żona przez pomyłkę … nie to niemożliwe. Natrafiam bosą stopą na coś twardego … schylam się i spod sterty rzeczy wyciągam laskę … chociaż to udało się odzyskać. Przywiązuję dużą wagę do prezentów otrzymanych od przyjaciół. A przecież laskę podarował mi Nathan. A książki, wiele z nich to także prezenty …
- Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu … – zwracam się do leżącego na sienniku Voighta. Znowu ten zapach, tym razem gdy odwróciłem głowę w stronę Roberta uderzył mnie ze zdwojoną siłą w nozdrza. Voight otwiera z trudem napuchnięte oczy.
- Nie powinienem...- mamrocze Robert, chyba bez udziału woli - Nie powinienem był opuszczac...






To chyba właśnie w Trahmerze poddaliśmy po raz pierwszy w zwątpienie nasze zmysły. Ich rozstrój, potęgowany jeszcze przez nieznośny upał, kierował nasze umysły na tory których drugiego końca nie byliśmy w stanie zobaczyc. Tak jak podczas tego nocnego spotkania w namiocie...Gdy żaden z nas nie był pewien, kto jest zjawą a kto rzeczywiście stoi pośród nas.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 24-01-2011 o 18:49.
arm1tage jest offline  
Stary 31-01-2011, 13:38   #106
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- Czy to aby nie gangrena? – spytał człowiek, wszedłszy do namiotu.

- Kim jesteś? Lekarz? Posłuchaj mnie, ja muszę być zdrowy - Robert wygiął się na hamaku - chce najsilniejsze leki, jakie tu macie...
- To ja Maurice Watkins … hmm... lekarz duszy. Co do leków, jeśli to to co myślę to i tak nie pomogą, na gangrenę najlepsza jest amputacja. Oczywiście o ile jest możliwa. Gdzie pozostali: Pan Vincent, Panna Sophie?
Robert chwilę zamarł na posłaniu, wydawało mu się, że się przesłyszał…
- Watkins? To Ty? Niemożliwe, nie wróciłbyś... - Voight chwilę dyszał z przerażenia, wykonywał ruchy, jakby chciał uciec, po kilku sekundach zaś jakby zrezygnowany zamknął jedno oko i szepcze - Przyszedłeś, żeby mnie też zabić, tak? Przegrałem, prawda?

- Zabić? O czym Pan bredzi … czy to aby nie goraczka rozpala pański umysł? Wróciłem to wszystko i myśle, że wszyscy powinnismy zabierać się stąd … Samaris czeka Panie Voight. – mężczyzna – Waktins – mówił dalej dość spokojnym głosem.

- Ty... Ty nie wyglądasz jak Watkins! ZABIŁEŚ SOPHIE - Voight rzucił się na łóżku - Pomocy, straże! Vincent! - Robert spróbował krzyczeć najgłośniej jak potrafił. Jednak nikt nie reagował. Choć minęło nieco czasu, a Robert wydzierał się dość głośno - z każdą chwilą obu mężczyznom zdawało się się coraz pewniejsze, że żaden strażnik nie przybiegnie do ich namiotu.
- Zabiłem Sophie? - Z niedowierzaniem w głosie spytał Watkins. - Mysle, ze w tym stanie za wiele sobie nie wyjaśnimy. Radze oszczedzać siły, musimy jechać dalej … jest już przewodnik. Panie Blum … - profesor spogląda w jego kierunku - … może Pan jest w lepszej formie?

Zapytany nie poruszył się. Nawet o cal nie zmienił pozycji, od kiedy wraz z pojawieniem się Watkinsa w namiocie przeniósł swój wzrok, a wraz z nim całe zainteresowanie z leżącego i bredzącego Voighta na profesora. Czy był w lepszej formie? Przynajmniej nie majaczył. Nie wydzierał się, nie trzęsła nim febra i niemiłej w ciasnym zaduchu namiotu zalatującej odeń woni przepoconego człowieka nie kalał dodatkowo zaduch psucia.

- Nigdzie z Tobą nie pójdę, morderco! Wywrotowcu! Zabij mnie teraz, albo... odejdź, zanim cię aresztują! - Robert próbował się jeszcze wydzierać, ale słabł z każdą minutą…
- Gdyby nie Pański stan brałbym te oszczerstwa na poważnie … a tak, cóż … szkoda mi Pana, potrzebuje Pan natychmiastowej pomocy - z troską w głosie mówił Watkins. - Oczywiście jeśli nie jest za późno … w tej temperaturze proces gnicia bardzo szybko postępuje.
- Nie poproszę... cię... o litość!- Robert zamykał już oczy, utrzymując się w specyficznym stanie półświadomości.

- A czy w ogóle posłał ktoś po lekarza? - Lekceważąc słowa majaczącego mężczyzny głośno zastanawiał się profesor. - Czytałem w literaturze fachowej, że jątrzące się rany dobrze jest wypalić żywym ogniem, szkoda że nie zabrałem tamtej książki ze sobą, chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miało by to znaczenia … Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu…
Minęło kilka minut, których świadomości Robert oczywiście nie miał
Do namiotu wszedł Vincent. Watkins z miejsca uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Tamten od razu stanął jak wryty, zaczął się dziwnie Watkinsowi przyglądać …Chwilę po nim do środka wszedł przygarbiony, nieznajomy łysawy mężczyzna z czarną, lekarską chyba torbą - ten z kolei nie zwracał na Maurice’a najmniejszej uwagi.

- Profesor! - Vincent nie kryje zdumienia. Wyglądał na zmęczonego i chorego, jak chyba każdy z delegacji. - Co pan tutaj robi?! W dodatku ubrany tak … niecodziennie.

Wojowniki cie szukać, ostrzeżenie wiedźmy działało paraliżująco na Watkinsa. Profesor tylko uniósł palec do ust i mrugnął porozumiewawczo do Vincenta.
Łysawy człowiek zatrzymał się, przetarł zmęczone oczy i popatrzył wyraźnie zdziwiony na Vincenta.

- Przepraszam...- drapie się po głowie - Do kogo pan właściwie mówi...?
Przeniósł za chwilę wzrok na leżącego Voighta, a potem na wpatrującego się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni namiotu Bluma.
- Czy to któryś z panów jest profesorem? Jakiej dyscypliny, jeśli można wiedzieć?

- Muszę, muszę … ochłonąć – szepnął Vincent podpierając się lekarza. - To chyba gorączka, doktorze. jeśli skończy pan z moim przyjacielem, czy mógłby pan zerknąć na mnie.
Potem, jak trzaśnięty obuchem Vincent wyszedł na zewnątrz namiotu.
Omijając zdziwionego medyka profesor poszedł w ślady Rastchella. Vincent na szczeście nie odszedł daleko. Watkins upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje stanął tuż za nim i cicho szepnał:
- Dziękuję, że nic więcej Pan nie powiedział.

Vincent ledwie powstrzymywał się chyba, by nie krzyknąc. Mara nie odpuszczała, wyjście z namiotu nie przerwało halucynacji...Rastchell zamyka oczy, robi parę głębokich wdechów...
- Musimy jechać dalej, w sumie to już nas tu nie ma. Samaris czeka … wiem także, że jest już przewodnik.- to był głos Watkinsa.

Ciebie tu nie ma. Nie ma - powtarzał sobie Vincent. Oczy miał zaciśnięte, serce waliło.
- Vincent? To Ty? - zza kotary nagle rozległ znajomy głos Roberta - Przyszedłeś...

Słysząc głos przyjaciela Rastchell cofnął się jednak. Nie można było go tak zostawić. Ostatni raz spojrzał na Watkinsa. Słyszał głosy. Czicza, upał, odwodnienie, biegunka i choroba zrobiły swoje. Wy
Wciągnął rękę, jakby chciał dotknąć zjawy, lecz potem się rozmyślił.
- Tak, to ja - wrócił się do rannego. - Jest tutaj lekarz. Zajmie się tobą. Wszystko będzie dobrze.

- Aresztuj go! – ożywił się Robert -To Watkins, przyszedł nas zabić, jak Sophie! Nas też zepchnie, Vincencie, też spadniemy... – mimo względnej świadomości, Voight wyraźnie majaczył.

- Proszę, uspokój się przyjacielu. Tutaj nikogo poza nami nie ma, prawda doktorze? - skierował pytanie do medyka. - Jesteś ranny. A ja jestem zmęczony. Nikogo tu nie ma. - Powtórzył takim głosem, jakby chciał przekonać i siebie. Potrząsnął głową.

- Ale... Ty też? Ty jesteś z nim? Dlaczego nie zabijecie mnie w takim razie... Musimy... opuścić to miejsce, lecieć!

- Proszę, Robercie - Vincent próbował przekonać majaczącego przyjaciela. - Spójrz. Nikogo tutaj nie ma!
Wstał i ruszył w miejsce, gdzie widział zjawę. Stała teraz w wejściu namiotu.
- Panie...- medyk usiadł obok siennika Roberta na nadgniłym pniaku - ...jak brzmi jego nazwisko?

- Voight. Robert Voight - odezwał się Vincent, próbując dotknąc stojącego przed nim Watkinsa. Palec napotkał na zwykłe ciało, z pewnością materialne choc zaskakująco chłodne. Profesor nie był też spocony. Maurice patrzył na niego w milczeniu, dziwnym wzrokiem.

- Panie Voight. - doktor otworzył z trzaskiem klamer swoją torbę - Proszę posłuchac swojego przyjaciela. Nikogo tu nie ma. Goraczkuje pan. Ma pan omamy. To się zdarza w tropikach, proszę leżec spokojnie.

Zdawało się Vincentowi, że ostatnie słowo, jakie wypowiedział Robert, brzmiało - Zabij... - Nie wiadomo jednak, czy wypowiedział je do Watkinsa, czy do Vincenta...
- Zabij...
Medyk wzdrygnął się, a potem bez słowa zabrał się do roboty...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 31-01-2011, 14:01   #107
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nic to, nic. Dusza zniesie wszystko, co znieść trzeba.
Wiemy to, od dzieciństwa się tego uczymy, że nie na to są gwiazdy, aby brać je z nieba.
O smutki ocieramy się, które jak dymy w krąg się kładą; o boleść, co się chyłkiem czai
Za węgłem - żałobniki my i dróg pielgrzymy.
I już w końcu nie dziwne łzy i nikt nie tai,
Że nawet nie tak ciężkie, by go znieść nie można jest życie.
Przyzwyczai się myśl, przyzwyczai.


- Robercie, potrzebujesz pomocy. Zawiadomię jakiegoś oficera. Niech przyśle tutaj lekarza.
- Zabił ją i nas też za-za-zabiije...
- Odpoczywaj. wszystkim się zająłem. Potrzebujesz lekarza. Poślę po niego.
- Mogę dzisiaj tu umrzeć, wiesz o tym? Mogę umrzeć w gorączce, może przyjść Watkins, lub to, co z niego zostało. Jeżeli nie przeżyję, musisz odnaleźć moją rodzinę w Samaris, oni tam są, wierzę w to i ty także musisz, za wszelką cenę...zabijaj, jeśli będzie trzeba. Ci, którzy chcą nas powstrzymać, nie cofają ręki. Ty też nie cofaj. Ani kroku w tył Vincencie, ani... kroku...
- Przeżyjesz, przyjacielu. Sam odnajdziesz swoich bliskich...Sam. Bo ty najlepiej wiesz, jak ich szukać. Nikt inny nie zdoła ci w tym pomóc, Robercie. Nawet ja. Tylko ty sam możesz ich znaleźć. Ty sam. Więc walcz, nie poddawaj się. Musisz wyzdrowieć by znów ich zobaczyć. Musisz. Nie ma innej atlernatywy. Nie ma, rozumiesz mnie, Robercie... Jesteś mi potrzebny … Bez ciebie nie odszukamy Samaris. Więc nie możesz tak po prostu umrzeć, rozumiesz?

Jak rodzące się dziecię odbiera położna na świat przezorną dłonią,
Tak każdy dzień nowy cichymi dłońmi dusza przyjmuje ostrożna:
Wiedząc, że tu nie wieniec go czeka godowy,
Że rodzi się na boleść, znoje i znużenie,
Że go otoczą inne dnie smutne jak wdowy.
A jednak nie poskąpią mu słońca promienie złota swego ni łąka kwiecia,
Ni las śpiewu ptaków, ani tęcz cudnych chmury i marzenie.
Znoje, pot i tęsknota rodzą z swego siewu
Znoje, pot i tęsknotę wieczystą za zmianą,
Ale sen koi serce tchnieniem swego wiewu.

Wiemy to, od dzieciństwa uczymy co rano...


- Panie Voight...? Proszę się obudzić! Pan Lafayette poinformował mnie, że analizował pan książki i pisma profesora. Nie możemy ich znaleźć. Proszę nam je natychmiast przekazać. Czy pan mnie słyszy? Proszę nam je natychmiast przekazać!
- Nie wiem... O co wam chodzi? Po co?? Książki? Po co wam książki?
- Monsieur Voight...to rozkaz gubernatora. Nie jestem zobowiązany do odpowiadania na takie pytania. Wiemy, że je pan dostał. Ostatni raz proszę, by pan mi je przekazał.
- Dobrze... Ale może, może, może będę je musiał poczytać jeszcze. Nic w nich nie ma zresztą...ON JĄ ZABIŁ, ROZUMIECIE? I CHCE ZABIĆ NAS! CZEMU NIE POMOŻECIE NAM SIĘ STĄD WYDOSTAĆ, NIE MOŻEMY TU ZOSTAĆ, MUSIMY IŚĆ DO SAMARIS!!!... Musimy... weźcie sobie, tu są. I przyślijcie lekarza...
- Zaczyna bredzic. Pewnie początek tropikalnego bzika, ale jak mówi się żeby po słońcu nie chodzic to nie, gdzie tam. Dobra, chłopcy. Bierzcie te książki i spakujcie je w coś, a potem do mnie. Panie Voight, słyszy mnie pan?! Ma pan gorączkę. Niech pan się nigdzie stąd nie rusza, nasz medyk jest na patrolu na mieście. Jak wróci na noc, zajrzy tutaj. Pan! Niech pan ma oko na tego człowieka. Trzeba mu podawac sporo wody. Ruszaj się, Valery. Nie mam całego dnia, do cholery. Idziemy.
- Zabił ją... nie możemy tu zostac...Samaris...Blum? To Ty.

Aż w noc jakąś poczujesz, żeś się nagle o wiek postarzał i na głowie włosy ci powstaną...
Jeno w tej chwili jednej nie otwieraj powiek,
Nie patrz, nie pytaj: "czemu?", i niech Bóg cię strzeże pomyśleć jedno słowo,
Jedno słowo: Człowiek.
Bo zawrót głowy chwyci cię jak dzikie zwierzę
I zatoczysz się niby wariat, pijanica,
Rozszerzając źrenice w okropnej niewierze!
Bo w słowie tym ci błyśnie, jakby tajemnica
Dostojna i straszliwa, że na moc, wesele
I szczęście urodziła syna ziem-rodzica.


- Czy to aby nie gangrena?
- Kim jesteś? Lekarz? Posłuchaj mnie, ja muszę być zdrowy...chce najsilniejsze leki, jakie tu macie...
- To ja Maurice Watkins … hmm... lekarz duszy. Co do leków, jesli to to co myślę to i tak nie pomogą, na gangrenę najlepsza jest amputacja. Oczywiście o ile jest możliwa. Gdzie pozostali: Pan Vincent, Panna Sophie?
- Watkins? To Ty? Niemożliwe, nie wróciłbyś... Przyszedłeś, żeby mnie też zabić, tak? Przegrałem, prawda?
- Zabić? O czym Pan bredzi … czy to aby nie goraczka rozpala pański umysł? Wróciłem, to wszystko. I myśle, że wszyscy powinnismy zabierać się stąd … Samaris czeka Panie Voight.
- Ty... Ty nie wyglądasz jak Watkins! ZABIŁEŚ SOPHIE!! Pomocy, straże! Vincent!
- Zabiłem Sophie? Mysle, ze w tym stanie za wiele sobie nie wyjaśnimy. Radze oszczedzać siły, musimy jechać dalej … jest już przewodnik. Panie Blum… może Pan jest w lepszej formie?
- Nigdzie z Tobą nie pójdę, morderco! Wywrotowcu! Zabij mnie teraz, albo... odejdź, zanim cię aresztują!
- Gdyby nie Pański stan brałbym te oszczerstwa na poważnie … a tak, cóż … szkoda mi Pana, potrzebuje Pan natychmiastowej pomocy. Oczywiście jeśli nie jest za późno … w tej temperaturze proces gnicia bardzo szybko postępuje.
- Nie poproszę... cię... o litość!
- A czy w ogóle posłał ktoś po lekarza? Czytałem w literaturze fachowej, że jątrzące się rany dobrze jest wypalić żywym ogniem, szkoda że nie zabrałem tamtej książki ze sobą, chociaż w obecnej sytuacji i tak nie miało by to znaczenia …
...Nie powinien Pan był ruszać mojego bagażu …

I że straszliwa, ślepa krzywda... - O, za wiele słów niebezpiecznych zna język ludzki!
Zbyt łatwa jest mowa, chociaż iskry w niej śpią jak w popiele.
Uczym się wciąż i nawet drobna wie już dziatwa,
Że nie tak ciężkie życie, a łzy nie dziwota...
Jeno dzień dziś tak cudny i myśl mi się gmatwa...
Dzień ten nazbyt ma w sobie rozkoszy i złota,
Zbyt szczęśliwe się zdają dzisiaj drzewa w sadzie,
Wiatr, ptaki, dal i stare psy śpiące u płota.
I niebiosa, i fale z brzegami w naradzie.

...A może winne temu nocne oczy moje
Lub to, żem się urodził późno; w listopadzie...
Łzy są zbyt częste, aby rodzić niepokoje w sercu.
Dusza przywyknie. Nie tak ciężkie życie...
Lecz czemuż na gościńcu tu stoję i stoję?...


- Profesor! Co pan tutaj robi?! W dodatku ubrany tak … niecodziennie.
- Przepraszam... Do kogo pan właściwie mówi...? Czy to któryś z panów jest profesorem? Jakiej dyscypliny, jeśli można wiedzieć?
- Muszę, muszę … ochłonąć. To chyba gorączka, doktorze. jeśli skończy pan z moim przyjacielem, czy mógłby pan zerknąć na mnie.
- Dziękuję, że nic więcej Pan nie powiedział....
- Vincent? To Ty? Przyszedłeś...
- Tak, to ja. Jest tutaj lekarz. Zajmie się tobą. Wszystko będzie dobrze.
- Aresztuj go! To Watkins, przyszedł nas zabić, jak Sophie! Nas też zepchnie, Vincencie, też spadniemy...
- Proszę, uspokój się przyjacielu. Tutaj nikogo poza nami nie ma, prawda doktorze? Jesteś ranny. A ja jestem zmęczony. Nikogo tu nie ma.
- Ale... Ty też? Ty jesteś z nim? Dlaczego nie zabijecie mnie w takim razie... Musimy... opuścić to miejsce, lecieć!
- Proszę, Robercie. Spójrz. Nikogo tutaj nie ma!
- Panie...jak brzmi jego nazwisko?
- Voight. Robert Voight
- Panie Voight. Proszę posłuchac swojego przyjaciela. Nikogo tu nie ma. Goraczkuje pan. Ma pan omamy. To się zdarza w tropikach, proszę leżec spokojnie.
- Zabij...

Na przydrożnym kamieniu tym zaszedłem skrycie człowieka co ukrytą miał twarz w dłonie obie.
Gdy odjął je, widziałem: łzy ciekły obficie.
W niejednym miejscum widział i w niejednej dobie płaczących.
Dolę ludzką znieść można, choć smutna.
Łzy płyną w dzień narodzin, łzy płyną w żałobie.
Pieluchy niemowlęce i śmiertelne płótna
Z jednego lnu utkali niewiadomi tkacze.
Lecz nigdy mnie, jak dzisiaj, zgroza tak okrutna
Nie chwyciła na prostą myśl że człowiek płacze!
 
Bogdan jest offline  
Stary 01-02-2011, 15:27   #108
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Zabijaj, jeśli będzie trzeba. Ci, którzy chcą nas powstrzymać, nie cofają ręki. Ty też nie cofaj. Ani kroku w tył.


Ssssssssssyyyyykkkkk...

Buch. Buch. Buch Buch. Buch Buch. Buch Buch Buch...Lokomotywa rusza, wreszcie, rusza, rusza jak nie mogący się doczekać biegu pies trzymany dotychczas na łańcuchu. Albo może trochę tak, jakbym już dotąd pędził, ale w idealnie czarnym tunelu - gdzie mimo pędu nadal nie można powiedzieć, czy jednak nie stoję. Teraz wypadam z tunelu, wszyscy będą mogli widzieć że się rozpędzam, ja też będę mógł to zobaczyć. Zgrzyt, świst, coś znowu wchodzi na swoje miejsce. Swoje miejsce, nowe miejsce. Obraz rozjaśnia się, czerwone jak krew słońce, upał, zostawiam namiot za plecami. Pierwsze, co zobaczyłem wyjeżdżając z tunelu to Watkins - spotkałem go znowu, spotkałem go w nocy, spotkałem go w innym miejscu, spotkałem go dwa razy a teraz idę za nim przez plac gdzie wschodzące słońce przygląda mi się jak przez powiększającą lupę.

Świt. Idę za profesorem, czy też za jego zjawą. Czy nim jest, duchem? Jakie to ma znaczenie. Przypomina mi się to, co czytałem w książce tego podróżnika o tym, jak dzicy traktują duchy. Duchy to coś normalnego, zwykłego. Żyją obok nas. Ludzie są bardziej niebezpieczni niż duchy. Źli ludzie. Złe duchy stają się ze złych ludzi. Czy profesor jest zły? Przygarbiony wlecze się przez plac, dźwigając swoje toboły i podpierając się laską. Wydaje się, że nikt go nie widzi - ci ludzie krzątający się z łopatami, wartownicy...Nikt nie zwraca na niego uwagi, ale też nikt nie zwraca uwagi na mnie. Watkins też chyba mnie nie widzi. Czy w takim razie może też jestem duchem? A może to ja nim jestem, a nie on? Jak co rano spoceni ludzie zdejmują wielkie sztaby i ogromna brama otwiera się przed nami jak wielka wagina. Patrzę w nią jak urzeczony, za nią widać już labirynt dżungli kuszący wspaniałością zieleni. Profesor rusza przez otwarty przestwór, półnagi jak jeden z tubylców, oświetla go słońce jakby specjalnie dla mnie by wskazać mi drogę. Watkins jarzy się, podążam za tym światłem, idziemy w dżunglę w pewnym oddaleniu od grupy żołnierzy z Lafayettem, którzy też opuścili obóz. Niosą czarny worek. Kto w nim jest?

Sophie. Pogrzeb, podpowiada pamięć, ale ja nie jestem tego taki pewien. Kto jest w tym worku...?!

Pocę się, więc chyba jednak tu jestem. Drapią mnie gałęzie, zaplątuję się w korzenie i liany. Nikt na nas nie patrzy. Jesteśmy na miejscu. Takiego cmentarza jeszcze nigdy nie widziałem, jestem urzeczony - choć mam wrażenie że jakieś oczy obserwują mnie z dżungli. Słońce pnie się coraz wyżej, moja skóra nagrzewa się jak skóra tych jaszczurek. Paruje...Lokomotywa stoi na stacji, ale wiem że zaraz ruszymy dalej.

Ceremoniał jest krótki. Gryzą nas owady. Pełno tu postaci, stoją wszędzie, między nagrobkami i dalej, pośród lasu. Charakterystyczne jest to, że gdy patrzę na ich twarze, nie mogę złapać ostrości - są anonimowi, widmowi, inni. Milczą, czekają. Patrzą tylko. Vincent stoi z tamtymi z obozu, ma twarz pełną troski i bucha z niej gorąco, pewnie ma gorączkę - to widać. Jak my wszyscy. Nie zwraca uwagi na Watkinsa, który stoi nieruchomy, dalej, tam pod wielkim drzewem. Mnie nie może zobaczyć, bo siedzę jeszcze dalej i za jego plecami. A może dlatego że jestem duchem? Dyszę, opieram się o rozgrzany głaz i obserwuję jak czarny worek znika w dole, a razem z nim odpowiedź kto w nim tak naprawdę jest. To nieważne, to na nic. To ciało, które w nim jest zamienia się już tylko w nazwisko na kamieniu, który żołnierze wkopują w świeżą ziemię. Niedługo tak jak inne nagrobki pochłonie go zieleń, otuli go ocean ekspansywnej roślinności.

Nie wiem co dalej, bo Watkins, jarzący się dla mnie jak latarnia, rusza nagle. Lokomotywa powoli też rusza ze stacji. Zostawiamy za sobą tamto miejsce należące do obcych duchów i zagadkę ciała w worku. Przedzieram się przez dżunglę, ciężko jak przez koszmarny sen gdzie każdy ruch waży tonę. Gdyby nie odblask słońca od ciała Maurice'a, zapewne bym się zgubił - idę za światłem przebijającym się przez ścianę zieleni. On chyba wie, gdzie idzie. Czasem przystaje i odpoczywa na ciągniętych walizach. Czasem odwraca się i patrzy na mnie, ale nie widzi mnie, mruga więc oczyma krótkowidza i ociera pot z czoła. Zatacza się ze zmęczenia, a więc nawet duchy się męczą albo jednak nimi nie są, to bez znaczenia. Słońce jest coraz bardziej natarczywe, ale za to Maurice coraz bardziej widoczny.

Nie wiem już, gdzie jestem. Do tej pory Watkins nie wchodził chyba zbyt głęboko w las, bo widywałem prześwity miasta przez korony drzew. Teraz już ich nie ma, jest coraz ciemniej. Idę, potykając się, tylko za blaskiem profesora. Teren pnie się pod górę, wspinaczka pośród ramion drzew i nieprzeliczonych roślin jest nieprzyzwoicie trudna, profesor wyraźnie słabnie, czasem obsuwa się do tyłu - ledwo się podnosi, chyba zgubił jedną ze swoich toreb i ze zmęczenia nawet nie zauważył. Widzę, że jego podrapane łydki krwawią. Ja też jestem półżywy z wysiłku.

Wtedy go dostrzegam.

Biel prześwieca przez rozłożyste rośliny o liściach większych niż te machiny na lądowisku. Przecieram oczy, ścieram pot i nieruchomieję. Ale tak, bandaże wyraźnie malują się na tle zieleni. Szelest. Owinięta nimi głowa wysuwa się. Znajome mi jakoś oczy patrzą przez szparę. Chwila trwa, żaden z nas się nie porusza.

Dopiero gdy robi się ciemno, wyrywam się z odrętwienia i zaskoczenia. Nerwowo rzucam głową, mokre od potu kosmyki włosów chlaszczą moją twarz jak bicze. Blask zniknął! Profesor oddalił się, pochłonęło go zielone morze! Przerzucam wzrok na tamtego, w ostatniej chwili by zobaczyć jak mężczyzna zrywa się z chaszczy i rzuca się do biegu.

- Poczekaj! - to pierwsze słowo które pada z moich ust od dawna, jest jak skrzek, i rzeczywiście zaraz odzywają się spłoszone ptaki.

Bez zastanowienia rzucam się pędem za tamtym, jak oszalały próbuję przedzierać się przez dżunglę, która jakby chciała mnie powstrzymać wyciągając ku mnie setki swoich mniejszych i większych rąk. Lokomotywa jednak pędzi, rozbija zieleń i rwie na strzępy leśne poszycie. Biel bandaży błyska gdzieś przede mną, przesadzam wystające konary, w ostatniej chwili odruchowo uskakuję przed niewielkim wężem spadającym przede mną z jakiegoś liścia. Słyszę za plecami syk, ale ja już turlam się z niewielkiego zbocza po gąbczastym mchu, gęste zarośla wyhamowują upadek, choć z pewnością jestem podrapany. Mięśnie bolą, a upał sprawia że tracę dech. Mimo to podrywam się, zrywając z twarzy oplatające mnie pnącza, nie tracę z oczu tej bieli. On również się podnosi, pokasłując pod bandażami. Po chwili stajemy naprzeciw siebie, w półmroku pod olbrzymimi konarami zasłaniającymi słońce. Niedaleko słyszę furkot spłoszonego ptactwa. Tamten stoi nieruchomo,tylko poruszająca się jeszcze po biegu pierś świadczy o tym, że żyje. Nie tylko. Przez szczelinę w bandażach patrzą na mnie bystre, skupione oczy.







Rastchell, mimo upału, nie próżnował. Czuł się tego dnia nieco lepiej, mimo iż na pogrzebie trawiła go jeszcze lekka gorączka. Kosztowało go to wiele wysiłku, ale po rozmowie z Wrightem nie wrócił nawet do namiotu, ale złożył wizytę w kancelarii obozu. Wszystko toczyło się tam leniwym torem, urzędnik wojskowy mówił tak wolno jak pracował, szwędali się jak muchy w smole jacyś ludzie. Z ich rozmów Vincent wywnioskował, że ściągnięto tu właśnie mężczyznę który ma naprawić jakiś zamek w drzwiach. Tymczasem od dyżurnego wojaka dowiedział się rzeczy, które ucieszyły go na równi z tym, jak zastanowiły.

Wyglądało na to, że z polecenia Lafayette'a, a więc zapewne z rozkazu gubernatora - w kancelarii trwały już przygotowania do pomocy ekspedycji w wyjeździe. Podobno wydzielono osobne pomieszczenie, gdzie dla podróżników wojsko przekazało w darze sporo żywności i bukłaków z wodą, a także koce i nawet jeden wojskowy namiot. Ta skrupulatność i tempo pomocy była naprawdę zastanawiająca, zwłaszcza że Vincent dobrze pamiętał jak Lafayette wcześniej targował się o każdy wydzierany z jego magazynu przedmiot. Pamiętał też porównanie skarbnika Trahmeru do smoka, wypowiedziane ustami Jasona Wrighta.
Chwilowo jednak było za gorąco, by zaglądać temu koniowi w zęby. Zbliżało się południe i obóz jak zwykle pustoszał. Rastchell złożył jeszcze prośbę o parę rzeczy, które jego zdaniem były konieczne do dalszej podróży. Dyżurny zanotował to i obiecał porozmawiać z sekretarzem. Obiecał też, zgodnie z kolejną prośbą, przekazać poprzez najbliższy patrol wiadomość do Wrighta o tym, że jeszcze dziś wieczorem Vincent chciałby zaprosić go na rozmowę do obozu.

Zmęczony, uginając się pod ciężarem południowego, najgorszego słońca Rastchell przemykał jak najszybciej do namiotu. Był od rana na nogach, a w tym klimacie oznaczało to niemalże maraton. Marząc tylko o hamaku, zjedzeniu czegoś i dociągnięcia jakoś do wieczora dowlókł się do wejścia. Jednakże spokój nie był mu widocznie dany, bo przed ich otwartym namiotem napotkał rosłego, spoconego niemiłosiernie i najwyraźniej zeźlonego swoim obowiązkiem wartownika. Co tu robił ten miedzianowłosy żołnierz?
- Coś się stało? - zdołał wyrzucić z wyschniętego gardła do wojaka.
Rudzielec obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
- Robert Voight. - wydął spierzchnięte usta - Jest objęty aresztem. Rozkaz gubernatora.
- Aresztem?! - zaskoczenie Vincenta było kompletne - Za co?!
- Ja tam nic nie wiem. - uciął rozmowę wojak. - Rozkaz jest rozkaz. Wchodzi pan czy nie?!







- Panie Blum … - odezwal się Watkins do jedynej osoby z otwartymi oczami - … wartownicy przy bramie mówili, że jutro o świcie odbędzie się pogrzeb. Pogrzeb kogo, jeśli można wiedzieć?
- Sophie? - padła cicha ni to odpowiedź ni pytanie.
- Co Sophie? Czy to imię Pana towarzyszki, nie ma jej tu jeśli chce ją Pan przywołać.
- Pogrzeb Sophie...
Watkinsowi momentalnie zrobiło się zimno. Wypuszczone z dłoni przedmioty potoczyły się po klepisku. Z miny profesora mozna było odczytać niedowierzanie w słowa, które padły przed chwilą.
- Co sie stało … ?- Maurice wykrztusił drżącym głosem - … To jest, to była taka miła dziewczyna.
Nic. Nawet oczy Bluma nie zmieniły wyrazu. Twarz wciąż pozostawała martwą maską. Był jak golem z mitów. Jedynie pot spływający brudnymi ścieżkami po jego twarzy świadczył o życiu jakie się w nim tliło.
- Mówili... że została zamordowana... w mieście...
- Z a m o r d o w a n a … w -m i e ś c i e …? - Wycedził zszokowany Watkins. - Co Pan mówisz, to niemożliwe jak to się stało?

Wzrok Bluma powoli, bardzo powoli przeniósł się na śpiących. Ciężko było stwierdzić na którego z nich patrzył. Może nawet na żadnego z nich... Przez chwile wydawało się profesorowi, jakby chciał wykonać jakiś ruch. Wstać, sięgnąć po coś? Coś powiedzieć? W bladym, migotliwym świetle jedynej świecy jego twarz stawała się upiornie blada. Oczy rozszerzały się, ciało zaczęło tężeć. Nagle z ust Persivala na dobry łokieć do przodu wyrwała się w akompaniamencie nieludzkiego charku struga rzadkich wymiocin.
Szok jakiego doznał Watkins przyćmił ewentualną reakcję na chorobliwy stan Bluma. Wstrząśnięty profesor przysiadł na skrzyni. Siedział tak bez słowa przez dłuższy czas. Z zadumy wyrwał go skrzek czegoś z dżungli. Potem do jego uszu zaczęły dochodzić ptasie trele. Gdy zebrał swoje rzeczy i wyszedł z namiotu na zewnątrz już świtało. Zbliżał się czas pogrzebu, w którym Maurice Watkins chciał uczestniczyć.

Parę godzin później, po ceremonii, profesor przedzierał się już przez las.

W dżungli przestawało mieć znaczenie, kto go widzi a kto nie. Podróż na skróty, którą wybrał profesor, była męczarnią, zwłaszcza z walizami. Błądząc, śmiertelnie zmordowany, dotarł w końcu w okolice lądowiska. Przynajmniej tak mu się zdawało, bo pod koniec drogi pogubił się, mimo że starał się nie wchodzić w las głębiej niż kilkanaście metrów. Do tego miał dziwną pewność, że ktoś go śledzi, choć gdy odwracał się nigdy nikogo nie widział. Nie raz leżał na ziemi, ślizgał się po zboczach, którymi szło się do położonego wyżej niż miasto lądowiska. Ugryzła go niewielka jaszczurka. Miał już dość dżungli, nie spał od dawna i nie mógł odnaleźć głównej wykarczowanej drogi, na którą spodziewał się wyjść. Ledwo żywy ze zmęczenia postanowił w końcu odpocząć, choć jak mu się zdawało od celu dzieliło go już naprawdę niewiele. Usiadł, oparłwszy się o walizy.

Upał. Zmęczenie. Dopadły go jak drapieżnik, niepostrzeżenie.

Gdy się obudził, słońce zaczynało już pomału znikać nad linią drzew. Właściwie, obudzono go. Zobaczył nad sobą pochyloną Claudette, próbującą go ocucić. Ciało bolało go, piekło. Dobudzając się, doszedł szybko przyczyny. W wielu miejscach na ciele, zwłaszcza tych odsłoniętych widniały zaczerwienienia i bąble. Dziewczyna wykonywała ruchy, strząsając z jego piękącego ciała niewielkie stworzenia.
- Mrówki. - mruknęła Claudette, widząc że otworzył oczy - Masz szczęście, łagodniejszy gatunek. Będziesz żył, obędzie się też chyba bez halucynacji. Gorączka i wymioty na pewno...Co cię podkusiło, żeby...
Umilkła nagle. Watkins usiadł ciężko i już miał się odezwać, ale głos zamarł mu w gardle, gdy zobaczył twarz tężejącą dziewczyny. Znieruchomiała, wpatrzona w jakiś punkt za jego plecami. Obrócił ostrożnie samą głowę. Na widok tego, co zobaczył, ścierpła mu skóra i niemal stanęło serce. Niedaleko nich, majestatyczny i wyjątkowy, pośród swojego królestwa stał dziki, potężny kot wpatrując się w profesora wzrokiem, który nie mówił nic o zamiarach bestii...











Z trudem otwierałem oczy, oczywiście od razu wchłaniając w siebie przygniątające gorące powietrze Trahmeru. Oszołomienie, towarzyszące wybudzaniu się w tym upale, które zwykle ustępowało nieco po przeleżeniu paru chwil - tym razem jednak nie zniknęło. Szumiało mi mocno w głowie, poruszając dłońmi miałem wrażenie że zostawiają one po sobie smugę.

Zastrzyk...Zmęczona twarz doktora...Pigułki...

Tak, to na pewno prochy. Zbijały gorączkę, sprawiały że rana nie bolała już, ale utrzymywały mój umysł w stanie zamroczenia. Mimo to myślałem jaśniej, zniknęły majaki - zniknął obraz Watkinsa. Profesor...? Nie wiedziałem, czy to wszystko co działo się w tym namiocie wczoraj, wydarzyło się naprawdę czy było wytworem mojej trawionej gorączką wyobraźni...Pewnej części w ogóle nie pamiętałem. Co robiłem? O czym rozmawiałem i z kim, bo niejasne przebłyski podpowiadały mi, że z moich ust wydobywały się wczoraj słowa których nie pamiętałem.

Myślenie było problemem. Przypominało przedzieranie się przez gęsty, drapiący gałęziami las. Wspomnienia, ostatnie zwłaszcza, były zaś jak zwierzyna czmychająca w zarośla gdy tylko zwracałem ku niej wzrok.

Pogrzeb! Przypomniałem sobie nagle, ale gdy próbowałem się dźwignąć, poczułem niesamowitą ciężkość członków i zawroty głowy. Musiałem poczekać, aż zaaplikowane przez felczera prochy przestaną działać. Przyglądając się przy okazji pozszywanej dość topornie ranie pod koszulą, piłem łapczywie z bukłaka z ciepłą wodą który ktoś pozostawił przy sienniku. Rozejrzałem się. Przez otwartą płachtę widać było sporą część placu. Sądząc z ruchu żołnierzy, a raczej jego braku, musiało być już dawno po porannej trąbce. Może nawet już bliżej południa...? Przespałem pogrzeb, i nic już nie mogłem na to poradzić. Wychylając się z trudem w bok sięgnąłem pod materac.

Książek nie było. Zaraz, przecież to ja chyba w końcu oddałem je wczoraj żołnierzom...Tak...A co z laską? Nie, jej chyba nie przekazywałem, a jednak przedmiotu już nie było. Przenosząc wzrok dalej, dostrzegłem też że ktoś zabrał wszystkie rzeczy profesora, po walizach zostały tylko odgniecione ślady na klepisku.

Nagle zrobiło się trochę ciemniej. Ktoś przesłonił wpadający do namiotu przez otwór wejściowy dzienny blask. Odwróciłem głowę, powoli, jakby ważyła tonę.

Lafayette. W jego dłoni jakaś książka.

Sekretarz wszedł do środka powoli, za nim wtoczyło się trzech rosłych, spoconych bardzo wartowników. Ich miny nie wróżyły najlepiej. Ja, żeby się odezwać, musiałem przepić wodę i dwa razy przełknąć ślinę w zasuszonym na wiór gardle.

- Panie Sekretarzu...O co chodzi?

- W naszej niedawnej rozmowie...- Lafayette podszedł i skinął na jednego z wojaków, by stanął obok niego - ...powiedział pan, że znalazł w rzeczach profesora książkę z dedykacją od człowieka o nazwisku Clark...
- Tak. Zgadza się, tak powiedziałem...- zmarszczyłem brwi.
- Sugerował pan wyraźnie, że człowiek o tym nazwisku jest związany z ruchem wywrotowym...Członkiem organizacji nie cofającej się przed aktami terroru...
- Do czego pan zmierza?! - spytałem nieco mocniej, choć bardzo kręciło mi się w głowie.
- To nie była ta książka? - pokazał mi wolumin. Przyjrzałem się, choć już na pierwszy rzut oka nie zgadzała się wielkość i kolor obwoluty.
- Nie. Na pewno nie. - odpowiedziałem pewnie, siadając na sienniku - Dedykacja dla profesora znajdowała się w innym tomie. Był dużo mniejszy i...zawierał wiersze.
- Taak. - przerwał mi Lafayette - Ta tutaj to...- odwrócił okładkę, by przeczytać głośno tytuł : -..."Niesamowita historia gmachu Centrali Telefonicznej w Xhystos", Jaque'a Thun.
- Dość ciekawa pozycja, przeglądałem ją trochę. - powiedziałem - ...historia przedsięwzięcia, swego rodzaju eksperymentu. Od pomysłu poprzez niesamowity projekt architektoniczny aż po zastosowaną technologię. Żałuję, że nie miałem wczoraj dość czasu - czytając nie doszedłem nawet do rozdziału o architekturze. Zaciekawiły mnie inne pozycje profesora, te o psychologii.
- Wczoraj czytał ją pan po raz pierwszy? - upewnił się sekretarz.
- Nie rozumiem. Po co to przesłuchanie...? - wytarłem po raz kolejny pot - Tak, nie spotkałem się wcześniej z tą pozycją.
- Ach, doprawdy? - uśmiechnął się Lafayette - Zapewne nie zauważył też dedykacji?

Sięgnąłem wstecz do pamięci dnia poprzedniego. Szukając podobnych do wpisu z tomu poezji obejrzałem pierwsze strony we wszystkich książkach profesora. Dedykacja w zbiorze wierszy na pewno była jedyna. Pamiętałem dobrze czystą kartę za okładką trzymanej przez sekretarza książki.

- W tej książce...- powiedziałem na tyle pewnie, na ile pozwalały na to zawroty głowy i oszołomienie lekami - ...nie było żadnej dedykacji. Jestem tego pewien.
Lafayette teatralnie otworzył okładki i wyprostował się.
„Mojemu serdecznemu przyjacielowi Robertowi Voight..".- zaczął czytać z emfazą - podpisano: "Nathan Clark". No i jeszcze ciekawe post scriptum. "P.S. Do zobaczenia w Trahmerze."
- To niemożliwe...Czy ja śnię...? - wyrwało mi się. - Chyba pan żartuje...

- Panie Voight...- uniósł nieco głos sekretarz, stojąc nadal z otwartą książką - ...przykro mi, ale w tej sytuacji musimy przedsięwziąć określone środki ostrożności. Z rozkazu gubernatora, do czasu wyjaśnienia sprawy, zostaje na pana nałożony areszt. Biorąc pod uwagę dobre stosunki między naszymi miastami gubernator zgodził się zrezygnować z kazamatów, ale nie wolno panu będzie opuszczać terenu obozu. Po terenie obozu może się pan poruszać jedynie w asyście wartownika, który będzie oczekiwał przed pańskim namiotem. Wszystkim stacjonującym żołnierzom pod srogą karą zabroniono udzielać panu jakichkolwiek informacji. Jeśli zachowa się pan niehonorowo i będzie pan próbował opuścić obóz w jakikolwiek sposób, uprzedzam że zostanie pan zamknięty w naszych lochach pośród zwykłych przestępców...

Słuchałem go, nie wierząc własnym uszom. Poczucie, że wszystko dookoła jest jakimś złym snem, w którym upał odbierał wszystkim zdrowe zmysły, nie opuszczało mnie. Gadzi pysk Lafayetta chyba dalej wyrzucał z siebie jakieś słowa, ale ja, wiedziony nagłym impulsem, powziąłem decyzję. Muszę sprawdzić, czy nie kłamie, czy...

Zerwałem się, chwytając za okładki książki. Zamroczony, działałem conajmniej trzy razy wolniej niż normalnie, ale zaskoczony sekretarz wypuścił z rąk wolumin. Siły starczyło tylko na jeden skok, potem zakręciło mi się w głowie i upadłem na siennik, uderzając barkiem o podpierający namiot słupek. Trzęsącymi się rękami szybko otworzyłem na pierwszej stronie...

Żołnierz, widząc moją akcję, skoczył również na mnie, ale Lafayette z dziwnym uśmiechem powstrzymał go ruchem dłoni. Miałem książkę w rękach nie dłużej niż dwie-trzy sekundy. Patrzyłem jak urzeczony na stronę, która jeszcze wczoraj, byłem tego pewien, była czysta! Ale teraz biegły po niej skreślone odręcznie czerwone litery, układając się dokładnie w te słowa które odczytał sekretarz...

Od razu zauważyłem, że charakter pisma był inny niż ten, którym napisano tamtą dedykację...Ale chwilowo mój umysł zajmował jeszcze jeden zdumiewający szczegół. Zanim zdążyłem coś jednak powiedzieć, na znak Lafayetta żołnierz zdecydowanie chwycił książkę. Szarpnąłem, przytrzymując ją, ale byłem zbyt osłabiony i oszołomiony lekami by stawić skuteczny opór, zresztą dwaj inni tylko czekali w razie problemów. Moje dłonie zwolniły uścisk, a wartownik oddał tom Sekretarzowi. Ten przycisnął go do piersi i patrzył na mnie z uśmiechem.

- Czy...czy to zostało napisane...- w tym momencie nie mogłem się powstrzymać, by upewnić się co do tego istotnego szczegółu.

- Tak. - Lafayette przestał się uśmiechać. - To krew. Dedykację zapisano krwią.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 01-02-2011 o 17:29.
arm1tage jest offline  
Stary 03-02-2011, 23:42   #109
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Pędziłem. Gnałem ile sił, choć energii nie zurzywałem wcale. Byłem wszędzie. Odwiedzałem rejony niedostępne dla konwecjonalnego bytu. Czułem, że mogę znaleźć się wszędzie. I byłem tam. Nie było granic możliwości. Nie było barier. Ram absurdu. Niczego, czego nie byłbym w stanie dokonać. Czasu, który mógłbym osiągnąć, doznania, jakiego potrafiłbym zakosztować. Jak eter. Byłem wszędzie...
Byłem w Xhystos, w Asylium. Byłem w Trahmerze, w bredzeniach Roberta Voighta, w troskach Vincenta Rastchella, w pamięci płomiennowłosej Iris Casse, na dnie oczu Sophie i we łzach Celestyny. Nawet w majaku Morisa Watkinsa. Byłem z żywymi i pośród zmarłych. Twarze migotały niczym niewyraźne wspomnienie z wesołego miasteczka. Zmieniały się plany. Frontony budunków ustępowały miejsca wnętrzom, te krajobrazom. Czasy, zdarzenia, miejsca, okoliczności... wszystko wirowało, znikało gdzieś za plecami. Niczym pospiesznie oddalające się widoki zza szyby pędzącego pociągu znikały pchane w niepamięć kolejnymi, niecierpliwymi swojej pory. Ponieważ nie dawałem im wybrzmieć, nie pozwalałem się wysycić. Byłem jak dziecko. Chciwy, zachłanny i wciąż głodniejący w miarę sycenia...
Widziałem. Ich nieporadne próby przedarcia się przez rzeczywistość. Mozolne parcie w czasie i przestrzeni. Byli jak te owady, które z nieznośnym łaskotaniem śpieszyły się w poszukiwaniu wilgoci. Powolne, nieżwawe, ograniczone własną fizycznością.
Widziałem ludzi, jeszcze wolniejszych niż mrówki i karaluchy. Widziałem ich oczy. To, co się za nimi kryło. Strach... Lęk przed nami... Nimi. Zabobonny, pierwotny strach przed słowem i jego potęgą. Widziałem odrazę malującą się na tych twarzach. Niezrozumienie i wstręt.
Słuchałem ich słów. Emocji jakie się za nimi skrywały. Wsłuchiwałem się w oddechy, w szum liści, w nieme podmuchy wiatru i wyraźny stukot siekier. Wsłuchiwałem się w echa przeszłości i tego co teraz. Błąkałem pomiędzy nimi. Pomiędzy szczekiem metalowych klamer, cichym szelestem jedwabiu i jękiem krojonego ciała... pomiędzy grzechotem pigułek.



Las. Rozedrgany, bajecznie kolorowy, usiany drażniącymi oczy plamkami, gęsty i zazdrosny. I on. Półnagi jak jeden z tubylców, oświetlony przez tę nisamowitą kulę rozpalonego gazu. Ileż w nim determinacji... ileż woli, kiedy ciągnie te swoje toboły. Nie tylko on coś dźwiga... Wór. Czarny, bezkrztałtny. Ludzie. Nieszczęśliwi, bo zmuszeni okolicznością. Poważni... nie, rozeźleni. Jakby nie o to szło, by oddać ziemi to, co jej. Jakby ważniejsze były niedograne karty, nie załatwione sprawy. Jakby godzina spędzona w chłodnym cieniu szopy czy namiotu warta była więcej od tego by w tę drogę nie ruszyła bez pamięci... Podobało by się jej to miejsce. Choć słońce kłuło boleśnie wszechobecna zieleń tworzyła w tym miejscu aurę spokoju. Nawet ptactwo darło się jakby mniej natarczywie. Może z powodu obecności ludzi... a może tamtych... Z początku ich nie zauważyłem. Widziałem tylko Vincenta, jak stał pośród tych z obozu. Poważny, zatroskany i chyba szczerze wstrząśnięty. Milczący. Widziałem kwiat, który położył na kopcu przy tablicy... piękny. Oni też go widzieli. Ci co stali między drzewami, jak Watkins, z tyłu. Jak ja, my wszyscy...



I znowu droga. Przez dżunglę, pod górę, na przekór pnączom, lianom i korzeniom. Na złość własnej bezsile. Na udry z płytkim oddechem. Za plamą światła, za rysunkiem na plecach. Za człowiekiem, jakże innym niż ten jajogłowy profesor zamawiający ciastko i kawę...
Wtedy go dostrzegłem.
Bandaże wyraźnie malowały się na tle zieleni. Szelest. Owinięta nimi głowa wysunęła się. Znajome mi jakoś oczy spojrzały przez szparę. Długo trwała chwila, nim któryś z nas się poruszył. W ostatniej chwili by zobaczyć jak mężczyzna zrywa się z chaszczy i rzuca do biegu.
- Poczekaj!
Właściwie po co za nim biegłem? Dlaczego uciekał? I czemu nagle przestał?
Pytania mnożyły się i wiły po głowie niczym kłębowisko węży. Czy byłem gotowy na odpowiedzi? Czy chciałem je znać? Czyż nie przyniosą niczego prócz kolejnych zagadek?
Byłem zmęczony. Zrezygnowany. Szczerze mówiąc miałem dość. To, że stałem jeszcze na nogach zawdzięczałem chyba tylko garści tych niebieskich...
Długo staliśmy w milczeniu. Skrzeczenie ptactwa i trzepotanie skrzydeł ucichły. W końcu, mężczyzna z ukrytą twarzą drgnął. Bandaże poruszyły się nieco. Skrzywił się? - pomyślałem - A może się uśmiechnął?
W każdym razie zaraz potem człowiek ten odwrócił głowę, poruszył się i postawił pierwszy krok, najwyraźniej z zamiarem odejścia w rozpościerający się przed nami gąszcz.
- Stój ! - rozkaz wydał się sam i zirytował mnie chyba nawet bardziej niż tamtego. Znów górę wziął instynkt, miast chłodnej kalkulacji. Nie, nie obawiałem się go, choć przyznam, z początku brałem go za jednego z nich. Jednego z tych, o których wciąż bredził ten policjant. Anarchistów... Jednak on był również pasażerem, wysiadł ze wszystkimi w Trahmerze, a jako taki czemu nie miałby wziąć udziału w zamachu podczas lotu? Nie. Nie pasował mi jako wywrotowiec... jednak uciekał... a może nie... może chciał tylko wywabić mnie tutaj, na odludzie, z dala od zebranych na ceremonii ludzi... w takim razie czemu teraz postanowił odejść?
Stanął.
Obrócił się powoli. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. To dziwne, ale gdy patrzyliśmy na siebie wydawał mi się...Trudno odnaleźć właściwe słowo...
Bliski...?
A jednocześnie...
Wrogi?
Tak, trudno odnaleźć właściwe słowo. Przeczucie mówiło mi, że nie powinienem był podchodzić. Że nic dobrego z tego nie wyniknie. Był jak wąż w lesie. Kolorowy i z pozoru nie groźny, intrygujący, ale jednocześnie miałem wrażenie, że niebezpieczny. Jakaś część jaźni ciągnęła mnie w kierunku tego tajemniczego człowieka. Inna krzyczała: Nie rób tego!
Nie posłuchałem.
Powoli, całkiem jak wobec niebezpiecznego gada, zbliżałem się pełen napięcia. Wiedzieć. Poznać prawdę, jakkolwiek nie okazała by się straszną. Tylko to w tamtej chwili kierowało moimi krokami. I pchało mnie wprost na spotkanie z...

 
Bogdan jest offline  
Stary 05-02-2011, 22:47   #110
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Samaris. Tajemnica. Samaris.

Myśli szybowały pod moją czaszką. Rozpalone. Gorące. Znów chyba miałem nawrót choroby.
To by tłumaczyło omamy. Wizje. Niewyjaśnione majaki, które wydawały się tak realne, jakby były prawdziwe.
Lecz nie mogły być prawdziwe. Nie mogły.

Tropikalny bzik? Tak to chyba nazywali żołnierze.

Kiedy jeden z nich zagrodził mi drogę przed wejściem do namiotu, a potem zaczął mówić o areszcie nałożonym na Roberta nie wytrzymałem.

Gwałtownie odsunąłem połę namiotu i wparowałem do środka.

Ujrzałem Lafayetta, dwóch żołnierzy oraz Roberta. Widok przyjaciela otoczonego przez te sępy zdenerwował mnie jeszcze bardziej

- Co tu się wyprawia? - powiedziałem ostrzej, niż miałem zamiar - Co to za opowieści słyszę z ust tego dzielnego żołnierza? Areszt! Na Roberta?! Z jakiego niby powodu. Żądam wyjaśnień.

Zaatakowałem ostro Lafayetta W moim głosie dało się słyszeć moc szkolenia, jakie przeszedł na studiach,

- Pan Voight sam wskazał nazwisko Nathan Clark jako nazwisko członka grupy spiskowej, który to miał kontaktować się z profesorem Watkinsem, również zamieszanym w działalność wywrotową - odpowiedział spokojnie sekretarz - ...dziś jesteśmy w posiadaniu dowodów, że Clark jest również w zmowie z samym panem Voightem. Dowodem na to jest dedykacja specjalnie dla niego. Do tego wynika z niej, że miało dojśc do spotkania Voighta z Clarkiem, już tu w Trahmerze. W jakim celu? A może pan wie coś na ten temat, panie Rastchell?

- Niedorzeczności. Proszę mi pokazać dowód! - nie kryłem oburzenia, ale ziarno zwątpienia zostało zasiane.

Zanim Lafayette zdążył podać swoją teorię dowodową, odezwał się Robert.

- Chciałem obu panom pokazać to - wskazał na dedykację i podpis w książce wyciągniętej z bagażu Lautreca.

- Mogę to zobaczyc? - wyciągnął dłoń Lafayette.

Ja również zerknąłem zaciekawiony na rzeczony dowód.

- Vincencie, panie Sekretarzu – wytłumaczył Robert - Porównajcie ten podpis z podpisem, który pan mi przed kilkoma chwilami przedstawiał. To nie jest to samo. Zostałem... wrobiony.

Lafayette zdecydowanym ruchem wziął podane przez Voighta papiery.

- Proszę, niech pan to zobaczy. – podał mi jednocześnie trzymaną przez siebie książkę - niech pan w tym czasie obejrzy sobie dedykację. Jest napisana krwią.

Sam sekretarz zaczął przeglądac wydawnictwo podane przez Roberta.

- No, no, no...- mruknął - ...treść to rzeczywiście chyba jakieś podziemne pismo. Wywrotowe hasła, nawoływania do obalenia władzy. Pięknie, pięknie.

Dopiero na koniec otworzył pierwszą stronę.

- Przyjacielowi...Nathan Clark. - odczytał dedykację na glos. Zajrzałem mu przez ramię. Gołym okiem było widac, że charakter pisma i podpis był zupełnie inny.

Poza tym barwa „atramentu” wzbudziła moje zainteresowanie.

- Charakter pisma jest inny a krew świeżutka – wskazałem Robertowi i Lafayettowi - Nawet nie sczerniała. Zarzuty to niedorzeczność. Poza tym, przypominam panom, ze to pan Robert uratował alitplan. Czy dokonywałby tego, gdyby był jednym z tych, co chcieli go zniszczyć? Ja się pytam, panie Lafayette, skąd się wzięła ta książka z krwawą dedykacją?! - potrząsnąłem dowodem niczym bronią.

- Proszę się uspokoić. - rzucił sekretarz pojednawczo, ale ja nie miałem zamiaru go słuchać.

- Jestem spokojny – powiedziałem spoglądając mu w oczy - Ktoś zabija w tym mieście jednego z nas. Teraz próbuje obwinić Roberta, który od kilku dni choruje. Jak mam się nie złościć. To prowokacja. Na dodatek bardzo kiepska. Chciałbym w tej sprawie spotkać się z pana zwierzchnikiem, panie Lafayette. Proszę mi umówić audiencję u jego gubernatorskiej mości.

- Taki właśnie miałem zamiar. - uśmiechnął się gadzi pysk mężczyzny.

- To cieszę się, że jesteśmy w tej kwestii zgodni - uśmiechnął się również. - Rozumiem zatem, że do czasu wyjaśnienia tego pożałowania godnego nieporozumienia pan Voight nie będzie objętym niebyt przyjemnym aresztem. Zresztą , proszę na niego zerknąć, sekretarzu. Czy tak wgląda człowiek, który chce uciekać. I dokąd miałby uciec. W dżunglę? Do dzikich w mieście?

- Panie Rastchell...- sekretarz podał książeczkę jednemu z żołnierzy - ...chciałbym byśmy się zrozumieli...

- Chwila – wtrącił się Robert ponowie i obaj z sekretarzem spojrzeliśmy na niego. - Panie Sekretarzu. Chciałbym jednak zatrzymać tę książkę - wszyscy wiemy, jak wygląda podpis, a nie chcę, żeby został w jakiś sposób - przerobiony - tak jak to się stało z innym tomem.

- Panowie...- zaczął jeszcze raz Lafayette, puszczając mimo uszu uwagę Roberta - ...pozwólcie, że ja też powiem parę słów. Areszt jest nadany rozkazem gubernatora i tylko gubernator może cofnąć tę decyzję. Ja sam zabiegałem, by w przypadku pana Voighta zastosować łagodniejsze środki do czasu wyjaśnienia. Przedstawili panowie swoją wersję, jego ekscelencja na pewno weźmie pod uwagę te fakty, sam mam nadzieję że to tylko nieporozumienie. Muszę przyznać, że też niedorzeczne wydawało mi się łączenie bohatera z tą sprawą, ale...

Westchnął ciężko.
- Ale mamy tu do czynienia niewątpliwie z wywrotowymi pismami. Pojawiły się tu wraz z waszym przybyciem, a dokładnie wyjął je z własnego bagażu sam pan Voight, czego byliśmy świadkami. Sami ich nie wydrukowaliśmy. Jeśli chodzi o książkę o którą pan pyta, panie Vincencie, to pochodzi z bagażu kolejnego z członków waszej ekspedycji, profesora Watkinsa. Zanim ją wczoraj zarekwirowaliśmy, również była w posiadaniu pana Voighta. Zgadzam się co do tego, że dedykacje tworzyli dwaj różni ludzie. Mimo to, proszę wybaczyć, ale jestem w stanie wyobrazić sobie, że Nathan Clark nie istnieje - a wykorzystanie jego podpisu jest formą znaku dla wtajemniczonych. Na przykład, członków jednej organizacji. Czy to nadal brzmi niedorzecznie?

Słuchałem jego monologu cierpliwie uśmiechając się w odpowiedzi pod nosem. Juz chciałem powiedzieć coś złośliwego, ale wyręczył mnie Robert.

- A ja jestem w stanie wyobrazić sobie, że podpis został spreparowany. Dopisany. Krew wygląda na świeżą. Może ktoś nie mając akurat atramentu, użył pierwszego lepszego środka? To też brzmi niedorzecznie?

- Pan wybaczy, ale jeśli oskarża pan o to nas, to tak. - sekretarz odpowiedział Robertowi - Mamy mnóstwo atramentu. Chyba że ma pan na myśli kogoś innego.

- Wiele rzeczy w tym upale brzmi niedorzecznie – mruknąłem - Uważam, ze to gigantyczne nieporozumienie z którego pośmiejemy się kiedyś przy lampce wina. jak przyjaciel i ludzie cywilizowani. Postaram się jej jak najszybciej wyjaśnić z gubernatorem, Robercie. A pana, drogi panie Lafayette, proszę o możliwość rozszerzenia audiencji również na pana Voighta, jeśli rzecz jasna gubernator się zgodzi.

- Bardzo bym chciał, by było to tylko nieporozumienie. - skłonił się lekko sekretarz - Mam nadzieję, że tak się to skończy, przy dobrym winie. Udam się zatem prosto do jego ekscelencji, by zdać sprawę i okazać nowe dowody. Pan, panie Rastchell, jako rzecznik ekspedycji zostanie zaproszony na audiencję jak najszybciej, a jeśli gubernator wyrazi zgodę, w towarzystwie pana Roberta. Do tego czasu mam prośbę, chyba w interesie wszystkich jest by gubernator otrzymał próbki pisma wszystkich członków misji - nie mają panowie nic do ukrycia, więc pewnie pan Vincent weźmie je ze sobą?

- Oczywiście – zgodziłem się chętnie - To możemy zrobić od razu, jak tylko zdobędzie pan papier, atrament i pióro. Nawet tu i teraz. Zaręczam panu, panie sekretarzu, że nikt z naszej delegacji nie jest autorem tej fałszywej dedykacji.

- Proszę przynieść panom o co proszą. - sekretarz wygonił jednego z żołnierzy - ...czy będą panowie w stanie dostarczyć również pismo profesora Watkinsa i pana Bluma?

- Chciałbym też zrobić mały eksperyment. Niech swoje sygnatury zostawią również osoby, mające możliwość dostępu do tego namiotu. Jeśli wyrazi pan na to zgodę, monsieur Lafayette.

- Do namiotu wchodzą tylko członkowie waszej ekspedycji...O kogo panom chodzi?

- Chciałbym dostarczyć tu samego Watkinsa, gdyby się dało - Voight przelotem spojrzał na Vincenta - a co do Twojego pomysłu, to myślę, że będzie trudny do realizacji... choć mógłby wiele pomóc.

- W zasadzie nieważne. Moim celem nie jest złapanie mistyfikatora, tylko udowodnienie, że nikt z naszej delegacji nie pisał tego, co zostało napisane. Niedługo opuścimy Thramer. Jeśli wszystko się uda i stan naszego zdrowia się polepszy - pokiwałem głową zamyślony.

- A jednak ktoś z waszej delegacji jest właścicielem tego nielegalnego wydawnictwa, niestety - poważnie odpowiedział Lafayette - ...a dopóki nie mamy innego dowodu, wyjął ją ze swego bagażu pan Voight.

Spojrzałem na niego ostro, spod łba pozwalając sobie na ostrzejszy ton. Takie łajzy słuchały jedynie mocnych słów.

- Panie Lafayette – powiedziałem dobitnie. - Proszę nie traktować nas jak dzieci - Vincent spojrzał nieco poważniej. - Kiedy ja przebywałem w mieście by załatwiać sprawunki, pan Blum przeżywał załamanie nerwowe po starcie bliskiej osoby, a pan Voight leżał w malignie, do namiotu mógł wmaszerować i wmaszerować cały pułk wojska. I podrzucić te dowody.

- Czy tak właśnie było, panie Voight? - zapytał sekretarz - Czy też przywiózł pan już tę książkę na pokładzie altiplanu?

Musiałem mu przyznać, że miał głowę na karku. Mimo, że był wężem, to wężem sprytnym i śliskim jak węgorz.

- Dobre pytanie, Robercie. - spojrzałem na przyjaciela.

Starałem się by moje oczy były spokojne. Liczyłem na uczciwą odpowiedź. Byłem już zmęczony przedłużającą się awanturą.

- Ta książka była własnością Jeroma Lautrec’a, o którym opowiadałem wam obu – odpowiedział Robert bez wahania i zająknięcia. - Natomiast co pułku wojska - ciekawym jest, gdzie podziała się laska, którą Watkins miał w bagażu. I jego rzeczy. Ktoś tu był, poza mną, Blumem, Vincentem i doktorem. Bo chyba lekarzowi rzeczy Watkinsa nie byly potrzebne - Robert miał wzrok zdeterminowany.

- Co do książki, ja panu wierzę. Ale proszę zauważyć, że dedykacja nie jest imienna i żaden szczegół nie wskazuje na to, by była właśnością jakiegoś Lautreca. - usztywnił nieco ton mężczyzna - ...a co do tajemniczej interwencji wojska, to...

- A poza podrobioną dedykacją i to niedawno nic nie wskazuje by była własnością Roberta Voighta, monsieur Lafayette. Możemy tak przekonywać się w nieskończoność - wszedłem mu w sowo nieco nieuprzejmie, ale zaczynałem mieć dosyć tej farsy.

- ...to może raczej zapytam, czy jesteście pewni czy rzeczy nie zabrał pan Blum – zripostował Lafayette. - Nie widzę go tu. Czy wiecie panowie, gdzie przebywa? Bo przed chwilą słyszałem, że przeżył załamanie nerwowe.

- Nie wiem. Jak wróciłem już go nie było. Obyśmy … - nie dokończył myśli - Monsieur Lafayette . proponuje tą nie prowadzącą do niczego wymianę pustych argumentów. jesteśmy gośćmi i cieszymy się z tego niezmiernie. Jeśli stanowimy problem i przysparzamy panu kłopotów i zmartwień gubernatorowi, to proszę o wybaczenie. raz jeszcze zaręczam moim słowem, że pańskie przypuszczenia co do działalności wywrotowej któregoś z naszej dwójki, to są raczej bezzasadne. Zresztą, nie sądzi pan, by Rada Xhysthos wysłała z oficjalną delegacją jakiegoś dysydenta? Nie chce pan chyba powiedzieć, że Rada … działa źle?

Zagrałem mocną kartą. Nikt publicznie nie przyzna się do tego, że źle ocenia Radę.

- Ma pan rację, ta rozmowa utknęła w martwym punkcie. - westchnął Lafayette, tak jak się spodziewałem - Ale powiem jedno. Nie jesteśmy w Xhystos, a nie wiem czy zna pan historię innych delegacji z waszego miasta które tu dotarły.

Ostatnie słowa zaciekawiły mnie, ale starałem się tego nie okazywać.

- Chętnie porozmawiam o tym, jak już opadną nieco nasze emocje i odpoczniemy. Pan Voight jest ranny, ja choruję. Trudno w takich warunkach utrzymać właściwy dżentelmenom ton rozmowy. Zgodzi się pan ze mną, drogi sekretarzu.

- Proszę mi wybaczyć, byłem zapewne zbyt obcesowy. - podał mi rękę sekretarz - Upał...Czy mogę prosić o oddanie książki Watkinsa? Chcę, by gubernator miał pełen obraz sytuacji. Mam również nadzieję, ze mają również panowie jakieś próbki pisma nieobecnego profesora. To byłaby szansa na oczyszczenie pana Voighta.

Odwzajemniłem uścisk. Dłoń sekretarza była zimna i śliska jak śledź.

- Czy koniecznym jest zabieranie tej broszury? - ponowił pytanie Robert.

- Przykro mi, ale tak – sekretarz był nieprzejednany - Zaręczam osobiście, że nie zostanie naruszona. Jest jednak ona ważnym dowodem, a ja po prostu nie wierzę w cuda. Niestety, muszę panów opuścic. Przyślę wieczorem lekarza, by sprawdził pana stan, panie Voight.

Podał również rękę Robertowi.

- Panowie...- skinął na żołnierzy - Idziemy.

- Do zobaczenia panie Lafayette. Zawsze cieszę się z pana wizyty - powiedziałem to bez cienia kpiny w glosie.

- To był zaszczyt...- rzucił jeszcze tamten, a potem weszli. W wejściu minęli się z młodym wojakiem, który właśnie wrócił z pergaminem, kałamarzem i piórami. Zostawił wszystko na pniaku, a potem też zniknął, bez słowa.

Zostaliśmy sami w namiocie. Westchnąłem z ulgą.

- Chyba powietrze stało się jakby nieco bardziej przyjemne – zażartowałem.

Chociaż nie było mi do żartów.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172