Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-07-2011, 12:58   #171
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Gdybyśmy wiedzieli, że raz zasnąwszy, zakończym na zawsze boleści serca i owe tysiączne właściwe naszej naturze wstrząśnienia, kres taki byłby celem na tej ziemi najbardziej pożądanym.

Cel, co zostaje na sam koniec drogi. Po życiu w męce z trwogą umieranie.

Umrzeć. Zasnąć. Zasnąć!



Zostali sami.

Bowman westchnął, patrząc ze smutkiem na profesora...
- Trudny przypadek. - powiedział po dłuższej chwili milczenia - Ale ja się nie poddaję. Po tym, co Pan usłyszał...Pomoże mi Pan, profesorze?
- Chce Pan aby to Blum sprawił, że Goldmann zgodzi się zostać motorniczym i roztrzaskać tramwaj?
- Tak. Blum musi zabić Goldmanna. Pozbyć się go.
- A co Pan mysli o konfrontacji?

Doktor popatrzył w oczy Watkinsa i uśmiechnął się.
- Dochodzimy do sedna. Oczywiście, właśnie o to chodzi. Tyle, że by doszło do konfrontacji, Blum musi zrozumieć fakt, iż musi do niej dojść. Musi zrozumieć, kim naprawdę jest Goldmann...A żeby poprowadzić Persivala do tej prawdy, również i Pan musi ją w pełni rozumieć...

- Zamieniam się w słuch doktorze.
- O nie, profesorze. - Bowman odchylił się na krześle - To Pan jest psychologiem. Dałem już Panu parę wskazówek. Dorzucę jeszcze inne.
Zajrzał do pustej już filiżanki i podniósł znów wzrok.
- Doprowadziłem już wcześniej do paru konfrontacji. Wszystkie zakończyły się porażką. Ostatni raz było najbliżej sukcesu, choć przyznam, iż właśnie ta próba nie była zaaranżowana przeze mnie. Pan był pośrednio jej świadkiem. Problem polega na tym, że Blum chce unicestwienia Goldmanna, ale dobiera niewłaściwy sposób by to osiągnąć...Nigdy mu się to nie uda, dopóki nie dostrzeże on jednego faktu...Faktu, którego mimo moich starań umysł Persivala nie chce przyjąć do wiadomości...Jeśli Blum zrozumie i uwierzy, sposób na unicestwienie...Przestanie być potrzebny...

Wstał i przeszedł na drugą stronę lady.
- Proszę to przemyśleć. A kiedy znajdzie Pan rozwiązanie, proszę porozmawiać z Blumem. Liczę na Pana.
Watkins patrzył, jak tamten znika w cieniach. Profesor chciał coś powiedzieć, ale tamten poruszył się, odwracając twarzą do profesora. Twarz była już inna.
- Pewnie skusi się Pan na jeszcze jedną kawę? - zapytał doktor Bowman.
- Tak, potrzebuje kawy i informacji - opowiedział Maurice uśmiechając się do rozmówcy.
- Kawę już nastawiam. O jaką informację chodzi?
- Chciałem kupić dom, może słyszał Pan o czymś ciekawym w okolicy?
- Nie wszystko jest na sprzedaż. - odparł - ...a dom jest chyba ostatnim czego sie tutaj ludzie pozbywają. Czy hotel Panu nie odpowiada?

- Z tego co zaobserwowałem … - … chyba jednak jesteśmy obserwatorami … - pomyślał Watkins - z tego co zaobserwowałem to populacja Samaris nie jest zbyt liczna a miasto całkiem spore, nie sadzę więc że będą jakieś problemy nie tylko z zakupem ale także wyborem odpowiedniej rezydencji.
- Miasto nie jest wcale takie duże...- rozmówca odwrócił się tyłem. Rozległ się odgłos lanej do filiżanki cieczy. - Każdy dom jest czyjąś własnością, a to że stoi pusty to jeszcze nie znaczy że właściciel będzie chciał się go pozbyć. Tu są inne...zwyczaje...
- Zwyczaje, obyczaje … - powiedział z przekąsem Maurice. - Chyba nie ma nic złego w tym, że chce nabyć dom? Wtedy byłbym mieszkańcem Samaris, tak jak pan czy monsieur Blum - Watkins uważnie obserwował Bowmana.
- Czy fakt posiadania domu jest dla Pana niezbędny by poczuć się mieszkańcem? - zapytał Bowman - Przebywając w mieście już przez jakiś czas, ludzie sami zaczynają być traktowani przez innych jako członkowie społeczności. Zapewniam Pana, że to tylko kwestia czasu. Zresztą, z tego co mówią w mieście, jest Pan niewątpliwie człowiekiem o wysokiej kulturze osobistej i spokoju ducha. Właściwie już czuję, że jest Pan jednym z nas. Kwestia tylko, by Pan sam to poczuł, profesorze...
Ostrożnie postawił przed Watkinsem drugą filiżankę, nad którą unosił się znajomy aromat znakomitej kawy.
- Proszę się nie dziwić, że nikt nie jest skory do odstępowania domu. Właściwie, zdradzę Panu, nie ma tu zwyczaju nabywania własnego miejsca. Z biegiem czasu...Miasto po prostu znajduje dla Pana dom. Inaczej mówiąc, sam Pan go odnajdzie. Może nie wyrażam tego w sposób jasny, ale trudno jest to przekazać słowami.

Słuchając słów Bowmana Maurice coraz bardziej czuł się więźniem tego miasta. To jak łatwo przyjęto Bluma do społeczności, zakaz opuszczania miasta tłumaczony oszczędnościami energii, traktowanie gości przez innych jako społeczność miasta i to, że jest się już jednym z nich tylko jeszcze się tego nie wie zaczynało przerażać profesora. Wykorzystał wszystkie swoje umiejętności aby nie okazywać wątpliwości czy nawet strachu. Gdy Bowman skończył profesor odezwał się spokojnym głosem z pokerowym wyrazem twarzy:
- Mieszkaniec jak sama nazwa wskazuje musi gdzieś mieszkać a hotel jest dla gości. Ale skoro Pan mówi, że z czasem miasto znajdzie dla mnie miejsce, nie pozostaje nic innego jak czekać. – Watkins nachylił się nad filiżanka aby lepiej poczuć aromat kawy – pachnie wyśmienicie – powiedział z uśmiechem.
- Prawda? - lekki uśmiech Bowmana wcale nie uspokajał. Doktor rozsiadł się naprzeciwko i również upił nieco ze swojej własnej filiżanki.
- Samaris uczy nas, jak wiele z naszych pragnień wcale nie należy do nas. - powiedział po chwili milczenia - Jak wiele z nich to kajdany, które sami na siebie nakładamy. Mieszkając tu, stanie się Pan wolny, profesorze. Sam Pan wie, że można to osiągnąć tylko poznając prawdę o samym sobie.
- Jedyna prawda godna wysiłku poznania to prawda o samym sobie. Niestety nie wszyscy są w stanie ją odkryć. Chociaż w przeciwnym razie nie miałby pan co robić. Asylum byłoby puste. Długo pan mieszka w Samaris?
- Niedługo. Bardzo krótko. Chociaż...Długo-niedługo. Co to znaczy...? Zresztą, proszę nie odpowiadać. Sam pan wie, że istnieją miejsca, gdzie czas nie jest ważny, żeby nie powiedzieć: nie istnieje. Weźmy choćby podświadomość.

- Podświadomość istnieje dopóki żyje człowiek. W ciągu życia zapamiętuje, koduje wszystkie rzeczy z którymi miał styczność, które widział, słyszał, czuł. To wszystko kryje podświadomość, czas jest zupełnie nieistotny. Niektóre zdarzenia przypominają nam się dopiero w pewnych momentach. Bo np. jak wytłumaczyć jeśli nie fenomenem podświadomości fakt, że dopiero w momencie śmierci wielu osobom przypomina się dzieciństwo. Właśnie … - Watkins znowu zaczął mimowolnie skubać brodę - apropos dzieciństwa … w Samaris w ogóle nie widziałem dzieci. czyżby były czas w szkole?

- Cenne spostrzeżenie. - zauważył Bowman - Właśnie. Nie ma tu dzieci. To prawda. Wracając do podświadomości: należę do obozu który nie zgadza się z tym, że znika ona w momencie śmierci. Przemawia do mnie idea podświadomości zbiorowej.






Profesor najwyraźniej szuka tego samego co ja.

Taka myśl powstała w głowie Voighta, który też spędzał ostatnio sporo czasu na podobnych poszukiwaniach. Podążał śladem profesora, niezauważony przez pogrążonego w rozmyślaniach Watkinsa, już jakiś czas, obserwując jego poczynania. Maurice szukał tego samego co i on. Wyjścia. Robert był też pewien, że profesor dochodzi do takich samych wniosków.

- Tak...- myślał, obserwując z ukrycia profesora oglądającego bramę i przystań - Ja też nie mogę znaleźć dojścia do murów. To nie jest kwestia twojego roztargnienia, profesorku. Cholera jasna, wygląda to jakby...Jakby...Może Samaris jest pogrupowane w zamknięte okręgi, a my jesteśmy tylko w centralnym. Jeśli tak, to muszą przecież istnieć przejścia między nimi. I co kryje się między murami zewnętrznymi a niewidzialną granicą okręgu wewnętrznego?! Znajdę drogę, to tylko kwestia czasu.

Tylko że profesor...Profesor nie umie być tak dyskretny w swoich poszukiwaniach jak ja. Chyba nawet się o to nie stara. A przecież oni tu są. Udają zwykłych przechodniów, ale ja widzę w jaki sposób patrzą na niego. Ta kobieta wychylająca się zza rogu. Ten cień, o tam, wysoko, w oknie. Oni widzą, co robi Maurice. Obserwują go coraz uważniej. A on, w przeciwieństwie do mnie, nie umie się przed tym bronić...I jeszcze jedno. Po co profesor właściwie odwiedza ten dziwny antykwariat...Dziś był już tam po raz kolejny, wszedł i wyszedł dosłownie po minucie. Idąc tam, dotykał wielokrotnie jednej ze swoich kieszeni. Nieświadomie robią tak ludzie, którzy niosą coś dla siebie cennego. Wychodząc, ręce były już spokojne. Dziwne. Co tam zostawiłeś, profesorze?!

- Odkryję...- powiedział sam do siebie, ale na tyle cicho by nikt z mieszkańców nie mógł go usłyszeć - ...odkryję każdą tajemnicę.

Robert był w hotelowym lobby pięć przed szóstą, wypatrując kobiety. Oczywiście, odziany w garnitur, starał się wyglądać bardziej dostojnie niż mógł, jednak u wszelkich osób bywałych w towarzystwie ta próba mogła wywołać jedynie uśmiech politowania na twarzy, ponieważ Robert nie był typem... ze śmietanki towarzyskiej.
Zjawiła się prawie idealnie o szóstej, posuwistym krokiem zmierzając od razu w kierunku jednego z pustych stolików. Zamyślona, dostrzegła Voighta dopiero w ostatniej chwili. Uprzejmie kiwnęła głową i skromnie spuściła wzrok, jednocześnie siadając i dając Robertowi znak zapraszający go do stołu.

Zestresowany i stremowany, dosiadł się do kobiety, kłaniając się nisko, czekając aż odwzajemni powitanie i dopiero siadając. Po paru sekundach ciszy zaczął:
- Bardzo mi miło, że Pani przyszła... Dobrze spotkać...yyy... przyjazną duszę w obcym mieście.
- Proszę mówić mi po imieniu. - odezwała się dość sennie - Bardzo proszę. A miasto...Przecież nie jest wcale takie obce...

- Nie takie obce. Odkryję. Odkryję tajemnicę. - nagła myśl powróciła do umysłu Roberta, jakby wywołana słowami znajomej-nieznajomej. Nagle wszystko zaczęło jakby blednąć, nagle jakby cały świat zaczął kręcić się wokół ich stolika coraz szybciej niczym woda znikająca w spływie wanny. Czy to się naprawdę dzieje? Czy Jade właśnie kładzie mu dłoń na ramieniu? Czy po raz drugi zakochuje się w Jej oczach, które zdają się przeszywać go na wskroś? Mówi teraz cicho, tylko do niego. Nie ma innych, nie ma nawet szpicli. Tych słów nie słyszy nikt poza nimi. Dziwne i śpiewne, według innych reguł języka, a mimo to zrozumiałe.

- Jesteśmy tajemnicami. Każdy z nas jest tajemnicą. Nie pytaj za wiele, czasem...Czasem lepiej nie wiedzieć...Nie każda tajemnica powinna zostać odkryta. Dobrze się zastanów, zanim rozwikłasz swoją własną.


Siedział w miejskim tramwaju. Dyskretny, niewidoczny. Ludwiq Roubaud, nieświadomy obecności obserwującego go uważnie mężczyzny, stał parę kroków przed nim, trzymając się uchwytu. Miejski pejzaż Xhystos umykał szybko za taflami szyb. Głos spikerki informujący o zbliżającej się stacji był odległy, jak spod powierzchni wody. Roubaud ruszył w kierunku drzwi. Robert Voight odczekał chwilę, a potem również wstał.

- Dlaczego wstałeś, Robercie? - twarz Jade wyraża zdziwienie, ale jej oczy mówią, że Ona przecież dobrze zna odpowiedź.





- Profesorze...?

Czyj to głos? Aha, recepcjonista. Tak, no tak. Jestem przecież w hotelu. Trzeba wrócić się ze schodów.
- Profesorze...- odzywa się Clark.
- Przepraszam, nie jestem pewny czy już pytałem. - przerywam mu, stając przed kontuarem - Czy są jakieś wieści od...
- Właśnie w tej sprawie. - odparł właściciel hotelu - ...mam wiadomość od doktora Bowmana.
- Słucham.
- Bowman prosił, aby przyszedł Pan do antykwariatu najszybciej, jak to tylko możliwe.
- Rozumiem. - odparłem, odwracając się znów w kierunku wyjścia z hotelu - Już wyruszam.
Trzeba było się spieszyć. Bylebym tylko odnalazł drogę...





Hotelowy pokój. Samaris.

To dziwne, jak lekko czuję się, gdy praktycznie nie mam żadnych pragnień. Nigdzie mi się nie spieszy. Wiem, że pozostaje jeszcze coś do zrobienia, ale nie wiem czy to rzecz mała czy duża. Nie ma jednak pośpiechu. Mogę leżeć w tym łóżku, albo chodzić ulicami. Czy ta rzecz, to wizyta w antykwariacie? Tak, planowałem ją odbyć, przypominam sobie. Nie wiem, czy chodzi o tę wizytę, czy o coś innego. Może miałem na myśli tylko to. A może coś większego.

Siedzę i patrzę...W Ciebie. Gdy to robię, widzę wszystko i nic. Wiem wszystko, a jednocześnie niczego nie wiem. Słyszę zgrzyt, a potem zgrzyt znika i zostaje tylko szum wody. Leżę. Nade mną wiszą kable, niczym liany, które widziałem w trahmerskiej dżungli. Ogromne koła przetaczają się. Reflektory oświetlają jakieś miejsce. Miejsce w ciemności. Wygląda...Jak scena. Sztuczne światła powoli zwiększają swoje natężenie i scenografia zaczyna wydobywać się z mroku. Poznaję kontuar, eksponaty, sylwetkę właściciela. To wszystko dekoracje, są sztuczne i toporne, tekturowe ściany oraz meble i nawet nalewający kawę mężczyzna jest wycięty z tektury, ale to nic nie przeszkadza. Z widowni nie sposób tego dostrzec. Ja jestem na scenie. Siedzę, oświetlony częściowo, przy stoliku. Bowman podaje mi kawę, a ja niespiesznie jej smakuję. Komplementuję gatunek, a on uprzejmie dziękuje. Mówi, że jest tak dobra dzięki mnie samemu i zapewne ma rację. Rozpieram się wygodnie o siedzenie, przymykam oczy...

Otwieram oczy. W antykwariacie jest cicho, bardzo cicho. Ziewam. Bowman kręci się za kontuarem, odwrócony tyłem. Przez otwór w otwartych szeroko drzwiach widać, jak na fronty domów po przeciwnej stronie wypełza powoli czerwień. Musiałem spać tutaj długo, skoro zapada już powoli zmrok...Przeciągam się i prostuję na siedzeniu. Przede mną tylko prawie pusta filiżanka...W niewielkiej ilości pozostałej na dnie kawy odbija się niewyraźnie moja twarz. Twarz uśmiecha się. Ja się nie uśmiecham.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 15-07-2011, 09:11   #172
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- Chcesz poznać powody, jakie rzuciły mnie pod ścianę przegranych. Orzec, jaką twoim zdaniem jestem jednostką i jakie cechy charakteru zaprowadziły mnie w to miejsce. - powiedział Vincent Rastchell, nie podnosząc się spod muru, ale lustrując mnie zmęczonymi oczyma. - No więc? - zapytał - Co też powiesz o samym sobie?

Zamurowało mnie. Przetarłem oczy wpatrując się w .. samego siebie. Tak! To byłem ja! Doskonale znałem tą twarz. Linię brody, kształt kości policzkowych, oprawę oczu, dołek w brodzie. To byłem ja!

Cofnąłem się z przestrachem pod ścianę. Serce biło mi, jak skrzydła dzikiego ptaka schwytanego w klatkę.

-To … nie … ja … śnię...

To było jedyne, co byłem w stanie powiedzieć.
Na razie.

- Śnisz? Czy widziałeś kiedykolwiek we śnie samego siebie? - zapytał...zapytałem...zapytał.

- Widziałem - uczepiłem się tej myśli szaleńczo. - A może, może ja … może ja oszalałem... tak, czy to jest już szaleństwo?!

Ostatnie zdanie niemal wykrzyczałem tej projekcji niemal w twarz. Swoją własną twarz. Czułem się, jakbym rozmawiał z lustrem, z tym, że te lustro było zwierciadłem z piekieł. Żyjącym własnym życiem.

- Widziałeś? - wcale nie wyglądał na zdziwionego. Nic dziwnego, przecież to ja. - Opowiedz mi o tym śnie.

- Sen, jak sen. Nie pamiętam szczegółów - chyba zaczynałem przyzwyczajać się do absurdalności tej.... sytuacji. - Były tam lustra. W tym śnie. Wielkie zwierciadła. I kiedy szedłem miedzy nimi widziałem swoje odbicie.

- Hmmm...Zupełnie jak u gubernatora, prawda? I co było dalej?

- Nic - uciąłem. - To był sen. Nie sądzisz chyba, że pamiętam każdy sen. One nie mają znaczenia.

- Wiesz, co sądzę. To przecież twój własny osąd. Ale dobrze, nie mówmy już o tym. Pomówmy o tym, co ma znaczenie. O śmierci. - zrobił pauzę - Dlaczego siedzę pod tą ścianą? Dlaczego każesz mi pod nią siedzieć.

- Niczego ci nie każę.

- Czyżby? Byłeś już na dobrej drodze, ale zawróciłeś. Wracasz na tę ulicę, dlaczego. Czy musisz koniecznie dowiedzieć się wszystkiego, by się na dobre obudzić.? Dobrze. Przypomnijmy sobie, jak zginęli nasi bliscy. Opowiedz mi o tej katastrofie tramwaju.

- To nie był tramwaj. To był prototypowy paramobil. Straciłem ich... i dlatego tutaj jestem.

- Ach, paramobil. Prorotyp. No tak. - westchnął. - Ale konkretnie, co się z nim stało. Gdzie wtedy byłem.

Zmrużyłem oczy próbując sobie przypomnieć szczegóły. Gdzie wtedy byłem? Niedaleko! Tak! Z wysokim urzędnikiem Fergusonem i jeszcze kimś! Tak!? Chyba? Nie wiem czemu, ale pytanie mojego lustrzanego odbicia wzbudziło mój niepokój? A może szedłem w ich stronę. Może biegłem słysząc krzyk. Tak bardzo chciałem zapamiętać ten moment jednocześnie tak bardzo chcąc go wypchnąć ze swych wspomnień, że nie pamiętałem szczegółów. jedynie huk. Huk i krew.

Milczałem. Długo milczałem, nim udzieliłem odpowiedzi.

- Jeśli jesteś mną, to powiedz, gdzie wtedy byłem - wyszeptałem cicho popielatymi ustami. - Przypomnij mi, ha! - ostatnie zdanie wypowiedziałem tonem zaczepki i ironii.

- Nie było cię tam, gdzie powinieneś. - twarz pochmurnieje - Takimi słowami przykuwasz mnie do tej ściany. Byłeś w innym miejscu, niedaleko, ale zbyt daleko. Sprawy Rady. Z Fergusonem, chyba z Drumknotem i jeszcze kimś. Nie pamiętam dokładnie, ale to przez ciebie. Chciałbyś? Chciałbyś tam być? Chciałbyś teraz zobaczyć, jak to się stało?

- Oczywiście. Chciałbym. Chciałbym być tam.... nawet zamiast nich. W każdej sekundzie mojego życia. Zamiast nich … rozumiesz. Pewnie że rozumiesz, jeśli jesteś mną. Bez nich wszystko straciło sens. Umarłem. Tu, w środku. Pokaż mi więc, jak to się stało.

Czekałem. Jak skazaniec pogodzony z losem. To było tak oczywiste, to co się ze mną działo.

Oszalałem ....
 
Armiel jest offline  
Stary 15-07-2011, 13:44   #173
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Słyszę...Słyszę Ich śmiech, znowu. Słyszycie go?

Najpierw są dźwięki, wyłaniają się z tego świstu i zgrzytu. Tajemniczy szum miasta ustępuje powoli, a jego miejsce zajmuje śmiech moich bliskich. Odgłosy rozbawionej ulicy. Muzyka płynąca z instrumentów. I znajomy warkot, który po tysiąckroć słyszałem w moich koszmarach...

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm...

Śmiech dziecka jest modlitwą do Boga, w którego Xhysthos nie wierzy. W którego nie wierzę ja. Nie ma siły sprawczej. Kreatora gwiazd, słońca i księżyca na niebie. W to wierzę. Xhystos nie wierzy w żadnego z bogów. A Samaris...? Po raz pierwszy, teraz, w tej dziwnej chwili mroku na ulicy przegranych, pomyślałem o Samaris w kategoriach religijnych. A jeśli...?

Przecież jestem ateistą. Pojęcie Boga jako samoistnego, wszechwładnego bytu znam właściwie tylko z książek drugiego obiegu. Z książek i archiwów, do których zwykli obywatele nie mają dostępu. To wiedza, właściwie historyczna, której dostąpiłem tylko dlatego, że służyłem wiernie Radzie. Xhystos nie potrzebowało Boga, może potrzebowali go inni, kiedyś. My mieliśmy już swoje maszyny.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm


Paramobil. Słyszę już wszystko. Warkot prototypowej maszyny. Grające trąbki. Orkiestra fałszuje, ale kto zwracałby na to uwagę. Ale nie otwieram oczu.

Oszalałem. Jak skazaniec pogodzony z losem. Nie, nie oszalałeś. Nie jesteś skazańcem, przestań wreszcie tak siebie traktować. Nie chcę tego znowu przeżywać. Ale chce tego On. A On, to dziś ja. Ten, który nie chce siedzieć pod ścianą płaczu. Ten, który w przeciwieństwie do mnie chce żyć. Z drugiej strony tej słuchawki, to ja. Ja mówię - ten, który w przeciwieństwie do mnie nie chce żyć. Który twierdzi, że umarł. Który z nas ma rację?

- Gdzie jesteś?
- Przecież wiesz...


Milczę. Rozpoznanie tego głosu jest jak próba przypomnienia sobie snu, tak doskonale pamiętanego jeszcze przed chwilą, a teraz mimo wielkich wysiłków pozostającego za zasłoną niepamięci...Za ścianą. Rozbij ją wreszcie. Rozbij tę ścianę, to musi się w końcu jakoś rozstrzygnąć. Nie możesz być żywy i martwy jednocześnie, Vincencie.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm

Szum. Poruszam się, nie poruszając nogami. Wiem, to winda. Nade mną skrzą się kryształy, wiem to choć nie otwieram nadal oczu. Ten sen. Niezwykły sen o kryształach lodu, odbijających słoneczne promienie miriadami iskier. Ten sam sen, który śniłem od kiedy stało się to, co dzieje się teraz. Sen, po którym zawsze budziłem się z uczuciem tęsknoty. Tajemniczy sen budził we mnie wspomnienie czegoś, czego nie doświadczę, nie dane mi będzie zrobić, zobaczyć, poczuć na własnej skórze. Owoc zakazany. Śnię o zakazanym owocu. Nigdy nie ważyłem się go zerwać. Ale przecież, dotarłem do Samaris, a więc w końcu chyba to zrobiłem. Skoro tak, dlaczego boję się go obejrzeć? Skonsumować?

Winda zatrzymuje się. Trąbki grają, odległe skrzypce brzmią świetnie ale orkiestra nadal fałszuje - wszystko to słychać zza ścian windy. Sam nie wiem który to ja podejmuje wreszcie decyzję. Chciałbym. Chciałbym być tam.... nawet zamiast nich.

Zamiast nich. Wiesz, że to niemożliwe. Stało się. Przyczyna i skutek, nawet tam gdzie nie ma czasu. Nawet tam?

Pokaż mi więc, jak to się stało.

Nareszcie. W końcu.

Otwieram oczy. W pierwszej chwili nie na wiele to się zdaje. Jestem oślepiony przez skrzenie się promieni światła w miliardach kryształów lodu, są wszędzie wokół, jak gwiazdy. Płyną obok mnie, a może to ja płynę. Unoszę się w przestrzeni, zimnej ale pięknej grą nieprzeliczonych iskier. Dziś jednak to się tak nie zakończy. Uderzam zaciśniętą dłonią przed siebie, napotykając twardą ścianę. To chyba jednak drzwi. Uderzam znowu, po raz kolejny i kolejny. Czuję w sobie moc by się przebić. Pięści biją. Kryształy płyną coraz szybciej i szybciej.

I nagle to się staje. Nie ma już odwrotu. Zaczynam widzieć, deszcz iskier kończy się, lód puszcza. Słyszę syk, to drzwi windy rozsuwają się przede mną...Kolory.. Barwnie ubrani ludzie, niczym wirujące w godowym tańcu motyle. Wstążki na rombach kapeluszy, na ramionach mężczyzn i kobiet. Wychodzę prosto na ulicę Xhystos a hałas ulicznej parady uderza mnie z całą mocą, teraz już nie przytłumiony...Blask. Zimny blask ostatnich opadających wolno jak bańki mydlane kryształów ustępuje ciepłu słońca. Czuję słońce na mojej twarzy, łagodnie pieści moją twarz, jak w Samaris...Uśmiechy ludzi przepływają obok mnie jak statki...To już było, jestem teraz aktorem, wiem już że nie mogę zmienić tego, co się stało. Ale mogę zobaczyć. Zrozumieć. Iść dalej. Idę, tam gdzie stoją. Podbiega do mnie, znowu...

- Cóż to za warkot, kochanie?
- To paramobil. Zobacz, jak lśni w słońcu. - mówię.

Rzeczywiście, lśni. Pycha postępu, przyobleczona we wspaniałe kształty pojazdu, który ma odmienić oblicze całej cywilizacji. Symbol tryumfu Rady, owoc kosztownego programu naukowego. Prototyp maszyny nowej ery. Pod olbrzymim gmachem szkoły muzycznej Xhystos, porozstawiane stalowe barierki wydzielają wielką przestrzeń. Gwarny zwykle plac Akademii jest dziś prawie pusty, przecinają go tylko tramwajowe tory - nawet po nich nic dziś nie jeździ, odpowiedni papier Rady ma moc zatrzymać ruch miasta. Siły porządkowe pilnują, by zafascynowany tłum nie wszedł tam, gdzie na placu szkoły muzycznej szczęśliwcy odbywają przejażdżki. Dzieci zasłużonych, wiernych Radzie.

- Mogę iść go zobaczyć, tato?
- Oczywiście. - uśmiecham się. Dawno już wszystko załatwione. Jestem przecież zasłużony. Jestem człowiekiem Rady. Inne dzieci, synowie i córki zwykłych zjadaczy chleba, będą mogli tylko popatrzeć jak razem z mamą jedziecie, jak na paradzie, w najnowszym wynalazku. Całkowicie bezpiecznym, jak sam uprzednio sprawdziłem.
- Idź z Kristofem, kochanie... – wypowiadam moje ostatnie słowa do Judith. Teraz przypominają mi się chwile, gdy ją poznałem. I te późniejsze, gdy o tym myślę jestem pewien, że moje przeświadczenie że Ona chowa jakąś tajemnicę z dawnego życia, tego zanim się poznaliśmy... że przeczucie to mnie nie myliło. Ale nie pytałem nigdy. Są tajemnice, które powinny zostać tajemnicami, dla dobra przyszłości.
Uśmiecha się, najpiękniej na świecie. Idą za rękę. Ja nie mogę iść z nimi, choć też miałem przecież odbyć przejażdżkę paramobilem. Sprawy Rady, dostałem wiadomość przed chwilą. Ferguson już tam czeka, a nie jest to człowiek który powinien czekać. Jeszcze raz patrzę jak odchodzą, znikają w kolorowym tłumie tworzącym kordon przed placem Akademii Muzycznej.

Przeżywam to jeszcze raz. To przeżycie mnie zmienia, istotnie. Czuję to, pytanie tylko jaki się okażę, gdy to wszystko jeszcze raz się skończy...

- I tyle chciałeś zapamiętać. - mówię. Widzę znowu sam siebie, jak przekrzykuję uliczny gwar, dęcie przechodzących obok ludzi z puzonami. - Ale dziś to nie wystarczy. Skorzystajmy teraz z tego, że jest nas dwóch. Bądźmy i tam, i tu. W Samaris czas biegnie przecież inaczej, to już wiesz. Jeden pójdzie karnie do Fergusona, a drugi raz w życiu będzie miał gdzieś ważne sprawy Rady i ruszy w ślad za swoją rodziną.
- Ale kto pójdzie gdzie. - pytam.
- Ważne, gdzie TY poszedłeś. - uśmiecham się do samego siebie - Skoro nie pamiętasz, co się działo dalej...Dziś musisz dowiedzieć się, jak było naprawdę. Potem sam będziesz musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, co się wydarzyło.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm


- Spóźniłeś się. Powinieneś już tu dawno być. - mówi Ferguson. Gdy używa takiego tonu, to że grywam z nim czasem w squasha przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Proszę wybaczyć. Ja...Byłem z rodziną, obiecałem im... - odzywam się, ale on przerywa mi.
- Dość, Rastchell. Nie ma na to czasu. Potrzebujemy cię. Pojazd zaraz tu będzie.
- Kryzys?
- Tak. Terrorysta, wysoko postawiony człowiek ruchu oporu. Nasze psy dopadły go i osaczyły, ale ma zakładnika. Kogoś, kto nie może zginąć. Na miejscu jest Lantier.
- Oczywiście...- przełykam ślinę i zbieram się w sobie. - Jestem gotów. Co wiemy o terroryście?
- Niewiele. Wydział dopiero przed chwilą ustalił jego prawdziwe personalia. Jeśli nam nic nie mówią, nie powiedzą też i tobie. Ale nazywa się...
Ferguson milknie na moment, gdy rozmowę przerywa szum nadjeżdżającego pojazdu. Jego asystenci i rozglądająca się uważnie ochrona rozstępują się. Rosły byk w szarym garniturze i nasuniętym nisko kapeluszu otwiera nam usłużnie drzwi.
- Ten człowiek nazywa się Nathan Clark. - Ferguson już znika wewnątrz maszyny - W drodze dowiemy się więcej.
- Clark. Rzeczywiście, nie znam. - mówię i wsiadam do środka w ślad za nim.
Nie znałem. Ani wcześniej, ani później, gdy umysł litościwie wyparł to nazwisko razem ze wszystkim innym co się zdarzyło...


Idę, przepychając się przez tłum. Trąbki piszczą jak szalone. Konfetti sypie się na mnie, odgarniam je z twarzy z trudem. Hałas jest coraz większy, jestem już prawie u barierek. Widzę ich, są już w paramobilu. Wyglądają na szczęśliwych, ich uśmiechy są prawdziwe w przeciwieństwie do służbowego uśmiechu kierowcy który pomaga im dopiąć pasy. Zatrzymuje mnie funkcjonariusz, chwilę zajmuje pokazywanie dokumentów i salutowanie. Para bucha, gawiedź odsuwa się i klaszcze, gdy wóz rusza znowu powoli, po łuku tak aby wszyscy mogli podziwiać maszynę i pasażerów. Wiwaty, zbiorowe szaleństwo. Oni nie czują tego co ja, nie wiedzą że za chwilę...Burczę niecierpliwie do funkcjonariusza, który w końcu odpina łańcuch i pokazuje gest pozwolenia. I wtedy, nad wiwatującymi głowami, zauważam chyba jako pierwszy pędzącą śmierć. Śmierć, której nikt nie widzi...Tramwaj nabiera rozpędu...Z oddali rozbrzmiewają pierwsze krzyki, ale tutaj parada jest zbyt głośna by tak szybko to zauważyć...Przez zgiełk przebija się dźwięk skrzypiec z wysokich okien Akademii...Brzmią jak znajomy zgrzyt...Krzyczę po raz pierwszy...

- Dlaczego stoimy, panie Ferguson? - denerwuję się. - Każda minuta może mieć znaczenie dla powodzenia negocjacji!
Powstrzymuje mnie niecierpliwym gestem. Już widzę. Za oknem, na ulicy, jeden z ludzi Wydziału X słucha uważnie przyklejony do słuchawki w jednej z ulicznych budek, ale tych - do których dostęp mają tylko funkcjonariusze. Wraca. Zimny jak oni wszyscy. Nachyla się do okna. Chłodny wzrok prześlizguje się na mnie, a potem pytająco na szefa.
- Możesz przy nim. Streszczaj się. - syczy Ferguson.
- Lantier melduje. Terrorysta się wymknął.
- Co ty pieprzysz? - Ferguson zamienia się w groźne zwierzę - Jak to możliwe?
- To była rzeźnia. Clark miał swoich ludzi w oddziale szturmowym. Lantier uszedł cudem. Zakładnik nie żyje. Wszystkie oddziały: kod czerwony.
- Gdzie Clark?! - ryczy, już bez opamiętania się Ferguson.
- Ukrył się w ulicznej paradzie. Zacieśniamy pętlę. Nie wymknie się.
- Jesteś trupem. Wszyscy jesteście. - wycelowany palec Fergusona i zimny ton, zastępujący ten rozgorączkowany, są jak wyrok. Człowiek za oknem blednie.
- Zawracaj. - Ferguson opada na siedzenie - Pod Akademię. Nie chcę żadnej paniki, tłum nie może się o niczym dowiedzieć!

Wszystko jest chaosem. Biegnę przez plac. Rzeczy dzieją się wolno, coraz wolniej, jakby tylko po to by ukazać mi całą okropność i grozę sytuacji w pełnej krasie. Krzyk tłumu wybucha niczym wielki pożar, co chwila powstaje nowe ognisko, łączą się w jeden opętańczy zgiełk. Tam, ludzka fala rozstępuje się, rozdziela na dwie rozbiegające się w popłochu. Wielotonowe, rozpędzone monstrum na szynach wypada na plac. Ten, kto nim steruje, musi być straceńcem bo tramwaj jest rozpędzony do prędkości do jakiej nie powienien nawet się zbliżać. Mimo to biegnąc widzę przerażone twarze ludzi za szybami...Biegnę z całych sił, ale bezsilnie widzę jak los nieubłaganie kieruje stalowego potwora właśnie tam, gdzie rozpędzony również paramobil usiłuje się zatrzymać. Twarze moich bliskich, takie jakich nie chcę pamiętać. Ale w ostatnich chwilach Oni dostrzegają mnie, widzą jak ku nim biegnę. Krzyczę razem z innymi. Jest za późno. Zawsze było za późno. Nie zdążyłbym, i tak. Padam na kolana i wyję, wyję jak wilk, gdy przede mną rozgrywa się straszliwy spektakl. Tramwaj powoli, nieubłaganie uderza najpierw w paramobil, a potem w ścianę Akademii, zgniatając prototyp jak papierową zabawkę i wbijając się w mur. Podrywam się z kolan. Dalej widzę już tylko urywanymi obrazami, jakby ktoś posiekał moje oczy i każda z części przekazywała mi inne wizje.

Krótka droga przez piekło. Powykrzywiane w grymasie bólu zakrwawione twarze, połamane kończyny. To, co zostało z prototypu, czyli nic. Nic, widziane z kabiny kierującego trawmajem. Znad trupa, ciała stopionego w jedność ze stalą, na której zakończyło swój żywot... Pośmiertna jedność człowieka i maszyny... Twarz, która praktycznie już nie istniała... Okrwawiony tył głowy, zlepione juchą strąki włosów... i dźwięk, dźwięk skrzypiec wydobywający się z okna budynku. Obok straceńca, drugie ciało ubrane w mundur motorniczego, przebite na wylot ostrzem laski o zdobnym uchwycie. Szczegóły są tak ostre... Łeb konia w galopie szykującego się do skoku. Przy nodze szaleńca, który to wszystko uczynił,a teraz był martwy jak inni pasażerowie i moja rodzina, leży czarny melonik z kolorową przepaską...


Otwieram oczy w hotelowym pokoju w Samaris.

Nie ma uczucia tęsknoty.


Kim teraz jestem? Zanim tu przybyłem, wierzyłem że rządzi nami Los i Przypadek. Ślepi na ludzka krzywdę bliźniaczy bracia. Jednych obdarują hojnie, innym zabiorą jeszcze chętniej. Tak zawsze myślałem. Czy nadal byłem tego taki pewien? Wszystko, co się dzieje ma swoją przyczynę. Każde nasze działanie powoduje coś, co dotyka w taki lub inny sposób innych. Nie tylko nas samych. No i jest jeszcze Samaris. Nie było już drugiego mnie. Byłem jeden, z jedną wersją tego co się zdarzyło. Z wiedzą, co było po drugiej stronie snu. Musiałem jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Jedno było pewne, Samaris odmieniło mnie. Ale to nie wszystko - czułem, że to jeszcze nie koniec.

- Kim jesteś, Vincencie Rastchell?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-07-2011 o 13:56.
arm1tage jest offline  
Stary 20-07-2011, 08:55   #174
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Wracając do podświadomości: należę do obozu który nie zgadza się z tym, że znika ona w momencie śmierci. Przemawia do mnie idea podświadomości zbiorowej – mówi Bowman.
- Wie Pan byłoby to dobre wytłumaczenie wielu pytań jakie nastręcza mi to miasto. Ale żeby coś takiego istaniało, aby taki podmiot zbiorowy miał sens musi być … kontrolowany, albo stymulowany przez jakiś efekt, medium … w sumie sam nie wiem co mogłoby to być.
- Ależ profesorze...- uśmiecha się Bowman - Przecież dobrze Pan wie, że podświadomości nie da się kontrolować. Chciałby robić to rzecz jasna rozum, ale wtedy...Straciłaby ona swoją istotę, prawda?
- Tak, ale pewnymi środkami można ją wyłączyć albo pobudzić. Człowiek w hipnozie jest bardzo … plastyczny. Można z niego wydobyć informacje, których nawet nie jest świadomy że posiada. Prosty eksperyment uniwersytecki … studentowi podaliśmy Xhystos Times z prośbą o przeczytanie i w miarę jak najlepsze zapamiętanie jednego z artykułów. Miał na to kwadrans. Po tym czasie został przepytany z tego co zapamiętał. Popełnił dwa czy trzy błędy. Następnie pytaliśmy go a tytuły innych artykułów w gazecie. Okazało się, że nie zapamiętał ani jednego. Następnie po dwóch tygodniach poddany został hipnozie. W czasie jej trwania potrafił nie tylko wymienić tytuły ale także ze szczegółami opisać ilustracje w gazecie. Oto potęga podświadomości … czy można na nią wpływać. Śmiem twierdzić, że tak. Uważam, że docierając tak głęboko możemy sprawić, że to podświadomość w pewnych momentach może zacząć kierować świadomością. Ten temat jest bardzo interesujący … zupełnie zapomniałem o swoim spostrzeżeniu … a może to podświadomość doszła w tym momencie do głosu? Wracając do dzieci … przecież to niemożliwe. Znaczyłoby to że mieszkańcami miasta są tylko osoby przyjezdne.
- Czy to rzeczywiście...- zawiesza głos na chwilę rozmówca - ...rzeczywiście niemożliwe?
Kolejna pauza jest zbyt krótka, bym mógł od razu odpowiedzieć na to pytanie. Bowman nawiązuje do drugiej kwestii.
- Hipnoza...Tak. To między innymi znając Pański udział w eksperymentach o których Pan opowiada chciałem nawiązać z Panem współpracę. Wtedy nie udało się, może powrócimy do tego teraz? Czy uważa Pan, że w przypadku Bluma mogłaby okazać się skuteczna i czy, co najważniejsze, byłby Pan w stanie go do tego nakłonić?
- Uważam, że to klucz do wyleczenia Pana Bluma. Ale to jest Pański pacjent, nie chciałbym tutaj ingerować w metody stosowane przez psychiatrów. Co do nakłonienia do współpracy … Persival jest wyjątkowo oporny jeśli chodzi o moją osobę. Jakby w każdym mym słowie węszył podstęp. Nie wiem czy jest w stanie mi zaufać. Chyba, że zrobić to bez jego wiedzy. Miasto bez dzieci skazane jest na wymarcie … to zupełnie naturalne … - gładko przechodziłem od tematu do tematu zupełnie jakby mój umysł w danym momencie działał dwutorowo.
- Nie ma mowy o ingerencji, w żadnym wypadku. Właśnie o współpracy. Przecież szedł Pan, by mi pomóc... Proszę właśnie o seans hipnozy z Pana udziałem. - podobnie jest chyba z Bowmanem - Miasto jednak nie umarło, prawda? Przeciwnie, jego korzenie rozrastają się.
- To interesujące, jeśli uda się nam namówić Bluma do współpracy nie widzę przeszkód abyśmy wspólnie podali go hipnozie. Korzenie? Co ma Pan na myśli?
- Dlatego prosiłem, by Pan porozmawiał z Persivalem, mimo tego że stosunki nie układają się między wami najlepiej. Ze mną...Nie porozmawia poważnie, co więcej, nie uwierzy w moje istnienie w tym mieście przez co prawdopodobnie nawet nie będzie w stanie mnie zobaczyć. Pana postrzeganie...Powiedzmy, że obecnie łatwiej spotkać mi się z Panem niż z Blumem. Korzenie. Co zwykle przychodzi nam na myśl, gdy o nich myślimy?
- Z pobytu w Trahmerze pozostał mi zapas środków farmakologicznych, można by się nimi wspomóc gdyby był duży opór ze strony Persivala. Ale oczywiście najpierw trzeba z nim porozmawiać … może Goldmann byłby dobrą przynętą. Korzenie … w przypadku miasta solidność, opoka … będąca podstawą, podwaliną dalszego rozwoju … ale brak dzieci nie idzie mi tu w parze.
- Korzenie to jest też: początek, to jest to od czego wszystko się zaczyna. Korzenie po prostu opisują źródło i przyczynę, że dany symbol ma takie akurat znaczenie. Dzięki odkrywaniu korzeni możemy sprawdzić, że dane znaczenie symbolu jest prawdziwe.- mówił doktor - Pamiętajmy również o symbolice drzewa odwróconego korzeniami do nieba z gałęziami skierowanymi do ziemi. Według niektórych źródeł odwrócone drzewo pokazuje ponadnaturalne pochodzenie człowieka i zachęca go do tego, by uwolnił się od ziemskich ograniczeń i znalazł w sobie, istniejące pod maską iluzji, własne wewnętrzne miejsce “wolności”, miejsce idealne. Tak więc - czy zgodzi się Pan zatem przekonać w moim imieniu Bluma do eksperymentu? A jeśli nie uda się go przekonać, podjąć się misji wprawienia go bez jego zgody w stan, w którym będzie możliwe poddanie go hipnozie?
- A więc jaki był początek doktorze Bowman … jak powstało miasto, kto je założył? W jaką glębę spadło ziarno o nazwie Samaris? Nie ma tu bibliotek, uniwersytetu … gdzie sprawdzić genezę? Blum jest pańskim pacjentem, jeśli uważa Pan, że to co mówiłem jest słuszne w jego wypadku, jestem skłonny służyć pomocą.
- Geneza...Kto z nas może mierzyć się z wiecznością? - Bowman przewraca oczyma - Obawiam się, że ja nie jestem w stanie odpowiedzieć na Pańskie pytania. A czy Pan wreszcie jednoznacznie odpowie na moje? Tak, on jest moim pacjentem, ale nie posłucha mnie. Z pewnych względów. Albo Pan pomoże z hipnozą, przekonując Bluma czy też może nawet dosypując mu ukradkiem tych prochów, albo nie. Proszę o dezycję, profesorze Watkins. Czy to, co Pan wcześniej powiedział - oznacza: tak?
- Czyżbym słyszał emocje? Odpowiedź brzmi tak, jeśli uda mi się go namówić dobrowolnie lub przy pomocy środków farmakologicznych to możemy poddać go hipnozie. Dlaczego ... w naszym mieście nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na proste pytanie doktorze Bowman?
- Emocje? Można to chyba tak nazwać. Po prostu nie wiem jak długo jeszcze będziemy mogli rozmawiać, stąd zależy mi na zakończeniu rozmowy konkretami. Proszę wybaczyć, jeśli wydałem się Panu obcesowy, profesorze. To determinacja. - oddycha swobodniej - Co do pytania...Nie jestem pewien, o które proste pytanie chodzi. Czy to dotyczące narodzin miasta? Jeśli tak, to proszę się nie dziwić braku odpowiedzi, wynika to po prostu z braku wiedzy. Nikt z nas prawdopodobnie nie jest tak stary jak Samaris.
Bowman popatruje nagle jakby uważniej na mnie i mruży lekko oczy w kaprawym spojrzeniu.
- Swoją drogą, a czy potrafi Pan odpowiedzieć, jak narodziło się Xhystos? Ktokolwiek z jego mieszkańców odpowie na Pańskie pytanie, ale dotyczące właśnie owego miasta?
- W Xhystos są biblioteki, archiwa, spisy, rejestry, księgi … te dokumenty wiele mówią o powstaniu miasta. Jest też oczywiście wydział historii na uniwersytecie. Doktorze ja nie pytam kogokolwiek … nigdy nie pomyślałbym w ten sposób o jego ekscelencji. Pan również nie jest osobą całkowicie przypadkową. Są też inne proste pytania pozostawione bez odpowiedzi … czy nie wydaje się Panu dziwne, że właściciel hotelu nie wie skąd pochodzą te pyszne owoce, które serwuje w restauracji? Gość restauracji w Xhystos uznałby to za wyjątkową impertynencję i na pewno więcej nie odwiedził takiej restauracji.
- Nie wie? A może nie zna Pana jeszcze na tyle, by odpowiedzieć. Wszyscy mamy różne motywacje. Mówi Pan o rejestrach i księgach, proszę powiedzieć, czy kiedykolwiek czytał Pan osobiście jakiekolwiek dokumenty, które mówią o początku Miasta? Historycy - jak daleko sięga ich wiedza.
Bowman patrz mi prosto w oczy.
- Są tajemnice, które nigdy do końca nie zostaną wyjaśnione. Wiedza, do której nigdy nie będziemy mieli dostępu.
- Doktorze nie miałem na myśli wydarzeń “świeżych”. Chodzi mi o historię odległą … a tu nawet najbardziej utajnione zdarzenia z biegiem lat stają się całkiem jawne. Stanowią źródło badań historyków. Widzę, że chce mi Pan coś powiedzieć … rozumiem. Zmieniając temat może powie mi Pan gdzie zaopatruje się w tak wyborną kawę?
- Nie jest wcale taka wyborna. To Pan ją taką czyni, profesorze. Przybywając do Samaris, podróżnicy przywożą ze sobą bardzo różne rzeczy. Wiele z nich trafia właśnie do mojego antykwariatu.

***

- Mamy uwzględniać Bluma? Skoro tak bardzo podoba mu się Samaris? Sam nie wiem ….. - prycha Vincent popijając odrobinę kawy.
- Myslę, że tak, w końcu przyjechaliśmy tu razem a dodatkowo rozwiązanie jego problemu znajduje się w Xhystos … - odpowiedam z utkwionym w filiżankę wzrokiem.
- Aha … - tylko tyle ma do powiedzenia w tej kwestii Vincent.
- Kwestia tylko żeby Blum nabrał chęci, porozmawia z nim Pan?
- Mogę spróbować. Czemu nie. Nasze relacje do tej pory były poprawne.
- Jeśli nie uda się go przekonać … i zawiodą inne metody to i tak musimy szukać wyjścia z tego miejsca. Przydałyby się jakieś narzędzia … przecież łyżką - potrząsam trzymaną w dłoni łyżeczką - nie wydłubiemy otworu w murze. No i lina … myślę, że oficjalnie nie da się tego kupić.
- Musimy zatem popytać i mieć oczy wokół głowy.
- Pozostaje jeszcze kwestia znalezienia budynku przylegającego bezpośrednio do muru. Przyznam Panu, że po całym dniu chodzenia nie udało mi się dotrzeć do domów przylegających do strzelistej palisady. Jest to conajmniej dziwne...
- Jest. Wiele rzeczy wydaje się tutaj być dziwnymi. Ale nie możemy oceniać miasta po kilku dniach pobytu. Rozejrzę się za takim budynkiem. Ostatnio upodobałem sobie spacery po mieście.
- Jeśli nie budynek to może … nie bez sensu - szybko porzucam myśl. - Nie sądzę aby udało się tu znaleźć maszynę latającą albo chociaż balon. Chyba, że kanały … ścieki powinny mieć ujście … być może nawet do oceanu.
- Ale co dalej, profesorze. Na pustyni zginiemy. Niechybnie. Wydostanie się poza mury Samaris powinno być jedynie początkiem naszego planu. Jak dotrzemy do Thrameru. Jak dostaniemy się niezauważeni przez szalonego gubernatora na altiplan? Jak? Jesteśmy jak w więzieniu, drogi profesorze. Tylko kratami są mury, jest fosa Samaris, jest ocean i otaczająca miasto pustynia. A za nią dżungla. Musimy .. myśleć racjonalnie. Co nam da ucieczka z miasta, jeśli za jego murami czeka nas śmierć z pragnienia, śmierć od kłów lub pazurów dzikich bestii lub, jeśli będziemy mieć niewiarygodne szczęście i dotrzemy cudem do Thrameru, śmierć z rozkazu szaleńca władającego miastem? Co nam da, profesorze - powtarza głucho Vincent.
- A co jeśli tu zostaniemy? Będziemy powtarzać te same codzienne czynności, grać w kanastę, chodzić do Bowmana na kawę. Coś wpływa na nasze zachowania tutaj, ucieczka wydaje się być najlepszym pomysłem w tym wypadku. A co za murami … nie wiem. Może pójdziemy wzdłuż linii brzegowej, albo prosto przez pustynię. Kompas, który posiadam może być pomocny. Nawet jeśli miałbym zginąć za murami uważam, że i tak nie możemy tu dłużej zostać Vincencie.
- Jednym słowem: odwieczny dylemat człowieka. Śmierć czy niewola - śmieje się gorzko negocjator. - Szkoda, że musimy dokonywać wyborów tego rodzaju. Zawsze. Przez całe życie.
- Niestety … - odpowiadam bez emocji. - Ważniejsze jest aby za nas nie dokonywano wyborów. Musimy się spieszyć zanim będzie za późno.
Vincent przytakuje skinieniem głowy.


***

Gdy tylko wszedłem do antykwariatu, stojący za kontuarem Bowman w milczeniu pokazuje mi spojrzeniem osobę siedzącą w kącie. Daję parę kroków naprzód, a potem podchodzę do postaci siedzącej w półmroku.

Persival Blum znajduje się w stanie pomiędzy snem, a jawą. Jego ciało spoczywa w pozycji osuniętego na fotel śpiącego człowieka, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu. Ale oczy pozostają otwarte, choć zasnute białą mgłą. Usta również są półotwarte. Mruga rzadko, w nienaturalnie długich odstępach czasu. Wydaje się nie zwraca uwagi na nikogo. Na stoliku stoi prawie pusta filiżanka, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach wybornej kawy.

- Witam, profesorze. - odzywa się głucho doktor - Jak Pan widzi, wypełniłem moją część umowy. Teraz kolej na Pana. Proszę zaczynać.

- Tak, widzę - opowiadam niepewnie Watkins spoglądając na rozłożonego w fotelu Persivala. Nie wiem czy pomysł z farmakologicznym wprowadzeniem w letarg był dobry. Nigdy wcześniej tak nie postępowałem. Klasyczna metoda hipnozy jest na pewno bezpieczniejsza.
Zrzucam surdut po czym rozwieszam go na oparciu krzesła. Przez kilka minut krążę wokół będącego w letargu Bluma. Gdy wreszcie odzywam się mój głos był przyjaźnie dla ucha modulowany:
- Persivalu Ferdynandzie Blum … rozluźnij się, pozwól dłoniom znaleźć podparcie aby ich ciężar nie stanowił wysiłku. Siedzisz wygodnie, lekko, jesteś wypoczęty … jest ci dobrze ... Opowiedz mi teraz o najszczęśliwszym momencie w twym życiu.

Blum, słuchając moich słów, wyraźnie się rozluźnia. Spięcie mija powoli, dziwna pozycja ciała zmienia się na wygodną. Dłonie oparły się swobodnie o elementy mebla. Na twarzy pojawiła się jakaś lekkość, nawet leniwy półuśmiech. Nie odpowiada jednak.

- Może jest Pan zbyt gwałtowny...- szepta ze swojego miejsca w cieniu Bowman - ...niech Pan spróbuje oznaczyć wyraźnie moment wejścia w trans, zanim zacznie zadawać pytania. Może sprawdzi się klasyczne odliczanie?

Gestem dłoni uciszam doktora Bowmana. Cicho na palcach podchodzę do niego i szeptam do ucha:
- Dajmy mu czas … nie powinniśmy go popędzać.

Bowman milknie. Jego mina nieco mnie drażni. Nie zaprzątam swego umysłu tym dłużej, swą całą uwagę poświęcam Blumowi. Ten już dłuższy czas nie porusza się, tylko błąkający się po twarzy Persivala uśmiech świadczy że nie jest on wcale nieprzytomny. Milczenie przeciąga się.

Doktor spogląda pytająco na Maurice’a, ale tym razem siedzi cicho.
- Radość, euforia … najszczęśliwszy dzień w życiu … zastanów się Persivalu - tym samym tonem głosu co poprzednio zadaję pytanie. Milczenie trwa. Gdy już miałem znowu się odezwać...

- Teraz.

Słowo padło bardzo cicho. Łatwo byłoby go przeoczyć, gdyby nie to że obaj z Bowmanem siedzieliśmy w absolutnej ciszy.

- Teraz jestem szczęśliwy.
Blum przemawia takim tonem, jakby zdradzał sekret. Szeroki uśmiech wykwitł na ustach Persivala. Milczy.

- Cieszę się … - dotykam dłoni Persivala. - A co z niedokończonymi w Xhystos sprawami?
Twarz Bluma momentalnie tężeje. Ręka cofa się przed dotykiem.
- Goldmann. - mowi gniewnie, ale powoli.

- Antykwariat, majątek, żona … Goldmann … czy te słowa dla ciebie już nic nie znaczą? - nieodrywając wzroku od Bluma zadaję pytanie.
- On...zabrał mi to wszystko. - oddycha ciężko, na szyi pęcznieją grube żyły. Nagle na twarz Persivala powracał uśmiech. Tym razem był jednak taki, że mimowolnie odsuwam się z przestrachem. Jest to uśmiech przerażający, niemalże sadystyczny. Oczy Bluma pozostają zamknięte, ale najwyraźniej coś ogląda - gałki oczne poruszają się.
- Nie ma go. Już nigdy mi nie zaszkodzi. - odezywa się z rozkoszą.
- Co się z nim stało Persivalu?
- Zabiłem go. W dżungli. Jego już nie ma.
- Mylisz się … to stało się wcześniej … jeszcze w Xhystos … i to nie ty go zabiłeś Persivalu.
- Zabiłem go. W dżungli. Widziałem go.
- To nie był on … to tylko zła wizja, którą zabrałeś ze sobą z Xhystos. Czy pamiętasz katastrofę tramwaju?
- To nie był on...- nagle na twarzy Persivala zaczyna się tworzyć chaos. Dalszych moich słów zdaje się nie słyszeć...W przerażający sposób oblicze Bluma lawiruje pomiędzy obłąkańczym przestrachem, gniewem, a okresami czegoś, co mogło wyglądać jak objawienie. - To nie był on...To nie był on...To nie był on...
- Brawo, wreszcie odkryłeś prawdę Persivalu … to nie był on. Goldmanna ostatni raz widziałeś w Xhystos … katastrofa tramwaju … przypomnij sobie ... rozpędzony tramwaj … przerażeni pasażerowie i Ty wśród nich. Byłeś tam … przypomnij sobie.
- Nie! - Blum kręci głową tak energicznie, jakby miała się zaraz urwać - Nie ma mnie tam. Nie ma mnie w tramwaju. Goldmanna tam nie ma.
- Mylisz się … przejdź na przód wagonu i przyjrzyj się dobrze motorniczemu … zrób to Persivalu. Zajrzyj w jego twarz, zajrzyj w twarz Goldmanna.

Zaczynam czuć się dziwnie, mówiąc te słowa. Mam wrażenie, że antykwariat zaczyna lekko wirować...Odczucia Persivala zaczynają mi się coraz bardziej udzielać, jak zwykle nie mam na to wpływu...Czuję niemoc...Energię, która nie może znaleźć ujścia...
- Nie mogę...- stęka Blum, jakby ta odpowiedź przyszła mu z wielkim trudem - Goldmann jest teraz gdzie indziej. Nie ma mnie w tym tramwaju...
- Więc gdzie teraz jesteś Persivalu?
Nieco się uspokaja...
- Jestem...Jestem w swoim domu.
- Co widzisz, opisz to.
- Siedzę na fotelu. Przede mną moje biurko, mój sekretarzyk. Moja lampa. Na blacie leżą te papiery...- wzdryga się - ...dalej okno. Słychać za nim dźwięki orkiestry. Jest parada. Zasłony mają szkarłatny kolor. Szyba jest lekko niedomyta...Po kałamarzu chodzi mucha...

Nie przestaje mówić. Ze słów wyłania się obraz dostatniego mieszczańskiego domu, który mówca odtwarza chaotycznie, ale z najdrobniejszymi szczegółami.
- Czy czegoś w nim brakuje?
Przestaje wyliczać. Chwilę jakby się zastanawia.
- Kogoś.
Czuję w sobie wzbierającą rozpacz. Gniew. Frustrację.
- Bardzo dobrze Persivalu, gdzie jest twoja żona?
- Nie ma Jej...
Głos tego człowieka zaczyna drżeć. Po policzkach zaczynają płynąć łzy. Rozpacz ogarniała moje serce.
- Musisz ją odszukać. Być może wyszła obejrzeć paradę … sprawdź to Persivalu.
- Nie. Wiem gdzie wyszła. Nie poszła na paradę.
- Ufasz jej?
- Teraz już nie.

- Skoro wiesz gdzie poszła odszukaj ją … teraz … zrób to Persivalu.
- Wstaję...- odpowiada Blum - Idę.
Rozpacz zaczyna przemieniać się w czysty gniew. Czuję gorąco, wypalające mi policzki. Przerażające jest to, że choć w Blumie tak gotowało się wewnątrz, twarz Persivala pozostaje zimna, nieruchoma jak maska. Jest to taka twarz, jaką znam z podróży. Czy też twarz z kawiarni, gdzie go poznałem.
Blum milczy. Przez nos słychać tylko co jakiś czas sapanie. Stopy i palce rąk drżą.
- Jesteś na ulicy, słyszysz odgłosy parady, gra orkiestra.

Trąbki i puzony grają w moich uszach. Tętno rośnie.

- Tak. Idę. Widzę Ją, tam! Jest daleko...Spieszy się. Do urzędu.
Oddech Persivala przyspiesza.
- Celestyno...Poczekaj...- wyrzuca z siebie rozpaczliwie. - Nie rób tego!
- Idź za nią Persivalu.
- Idę. Jest tłum. Z drogi...Z drogi...
- Słyszysz ten odgłos? Ten turkot maszyny jadącej po szynach?
- Tak. Słyszę go. Słyszę trąbki, śmiechy. Gra orkiestra...
- Co z Celestyną … zgubiłeś ją, straciłeś z oczu …?
- Nie. Widzę ją...Ona mnie też zobaczyła! Ucieka. Dobiega do przystanku...Biegnę...Poczekaj!

Persival jest zdyszany. Czuję pulsowanie krwi. Moje tętno musi być wysokie, jakbym biegł razem z Blumem.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 21-07-2011, 08:06   #175
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Pamiętałem!

Wspomnienia napłynęły niechcianą rzeką. Przelały się, niczym fala przyboju, przez moją głowę. Przez moją ... duszę.

Pamiętałem coś, co chciałem zapomnieć. Pamiętałem ten wypadek. Tą katastrofę! Tą tragedię, która zmieniła życie wielu ludzi.

Nathan Clark. Miał kolor krwi. Kolor utraconego życia. Szaleniec. Dysydent. Terrorysta. A w końcu ... zabójca.

Sen. To był jednak sen.

Otwieram oczy w hotelowym pokoju w Samaris. Widzę ścianę, biurko - przy którym spisywałem swój dziennik, krzesło i zamurowane okno. Mam ochotę wstać i walić w nie czołem. Ale nie! Wcale nie mam takiej ochoty. Na nic nie mam ochoty. Tylko siedzieć. W jednym miejscu. Bez ruchu.


.......


.......


Ile czasu upłynęło, kiedy zorientowałem się, że siedzę bez ruchu na swoim łóżku? Godzina. Może i więcej. Czułem, że to jeszcze nie koniec. Że póki myślę, póki mój skołowaciały umysł jakoś jeszcze funkcjonuje, będę szedł dalej.

Szedł dalej? Dokąd? Czy jest jeszcze jakaś droga?

- Kim jesteś, Vincencie Rastchell?

Niewypowiedziane, czy też może wypowiedziane pytanie wisi w powietrzu, jak dym tytoniowy w kawiarniach Xhysthos, gdzie wieczorami zbierają się miłośnicy pogawędek o literaturze.

Dobre pytanie. Bardzo dobre.

Kim bowiem jestem?

Nie mam pojęcia, kim jestem. Nie mam nawet pojęcia, gdzie jestem? Znów powraca niedorzeczna myśl, że Samaris to miasto umarłych. Że zginęliśmy próbując się do niego dostać. Że ja zginąłem.

Wszystko plącze się, niczym szarfa szalonej akrobatki na pokazie dla Rady. Wiruje szaleńczo. Tak szybko, że ani oko, ani umysł nie potrafią za nią nadążyć.

Wstaję, po długim namyśle. Dokonuje porannej toalety. Ubieram się.

Te same, niemal rutynowe ruchy powtarzane przez ciało – przez dłonie, palce, ręce. Tego dnia jednak mój umysł jest gdzieś indziej.

Analizuje szalone obrazy z jakże realnego snu. Kiedy zamykam powieki widzę śmierć Judith i Kristofa. Widzę Nathana Clarka. Jego melonik, jakże podobny do tego, w którym paradował Blum. Laskę z wysuniętym ostrzem, jakże podobną do tej, na której wspiera się profesor Watkins. Czy to ma znaczenie? Czy cokolwiek ma jakiekolwiek znaczenie?

Ostatni raz sprawdzam swój wygląd, poprawiam ułożenie kołnierzyka i schodzę na dół, do restauracji.

Nadeszła pora śniadania. Nic nie może zakłócić biegu rzeczy. Dzień musi płynąć zgodnie z rozkładem.

Jest czas na sen, jest czas na dzienne sprawy i jest czas na Samaris.

Tak. Miasto czeka.

Wstaję. Wychodzę. Myśli mam już spokojne.

Wiem, kim jestem.

Jestem sobą. Zawsze nim byłem.
 
Armiel jest offline  
Stary 22-07-2011, 21:42   #176
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Robert był na dole pięć przed szóstą, wypatrując kobiety. Oczywiście, odziany w garnitur, starał się wyglądać bardziej dostojnie niż mógł, jednak u wszelkich osób bywałych w towarzystwie ta próba mogła wywołać jedynie uśmiech politowania na twarzy, ponieważ Robert nie był typem... ze śmietanki towarzyskiej.
Zjawiła się prawie idealnie o szóstej, posuwistym krokiem zmierzając od razu w kierunku jednego z pustych stolików. Zamyślona, dostrzegła Voighta dopiero w ostatniej chwili. Uprzejmie kiwnęła głową i skromnie spuściła wzrok, jednocześnie siadając i dając Robertowi znak zapraszający go do stołu.

Zestresowany i stremowany, dosiadł się do kobiety, kłaniając się nisko, czekając aż odwzajemni powitanie i dopiero siadając. Po paru sekundach ciszy zaczął:
- Bardzo mi miło, że Pani przyszła... Dobrze spotkać...yyy... przyjazną duszę w obcym mieście.
- Proszę mówić mi po imieniu. - odezwała się dość sennie - Bardzo proszę. A miasto...Przecież nie jest wcale takie obce...

- Dlaczego wstałeś, Robercie? - spytała nagle Jade. Robert popatrzył na nią z góry...

- Ja... nie wiem. Proszę mi wybaczyć. Od czasu przybycia do miasta mam zawroty głowy... - Usiadł. - Proszę wybaczyć - powtórzył zmieszany - nie czuję się tu dobrze. Mieszkasz tu od zawsze?
- To moje miasto. - odparła dość wymijająco - Zawroty głowy...? To mija...Pamiętam, że sama kiedyś je miewałam. Może klimat...Klimat ci nie służy...

W Robercie narastało poczucie, jakby chciała coś przekazać mu między wierszami. Miał trochę problemu, żeby się skupić. Rzeczywiście nieco kręciło mu się w głowie, do tego od miasta słyszał niezbyt głośno, ale wyraźnie ten znany już szum.

- Dlaczego... chciałaś się zobaczyć akurat ze mną? Wiesz, z jakiej delegacji jestem, prawda?
Pierwsze pytanie wywołało na jej twarzy niejakie zaskoczenie. Ukryła je zgrabnie i szybko, ale Robert zauważył. Po pierwsze, wiele lat uczono go rozpoznawać takie zachowania. Po drugie...Robiła to zupełnie tak jak Jenna...
-...więc już wiesz...- szepnęła. Jej piękne oczy nagle utkwiły swoje spojrzenie w jego twarzy.
- Nie. - powiedziała szybko, jakby do siebie. Poprawiła się na krześle, jej dłoń pojawiła się na stole. Voight miał wrażenie, że kobieta chce by ujął ją za rękę...
- Akurat z Tobą...Dlaczego miałabym chcieć zobaczyć kogoś innego...- mówiła powoli - O jakiej delegacji mówisz Robercie...? Przecież już od dawna nie pracujesz dla...Dla nich.

Robert przełknął ślinę, ale chyba nie było to zbyt dyskretne. Zastanawiał się mocno, co znowu powiedzieć. Kobieta była dziwna, miała jakąś siłę przyciągania...
- Kogo masz na myśli, mówiąc “ich”? - pytanie zabrzmiało dziwnie.
- Dla Wydziału, oczywiście. - popatrzyła w podłogę, jakby spodziewała znaleźć się tam coś ciekawego. - Dla Rady.
Podniosła nagle głowę, nagłym ruchem, jak spłoszony ptak. Na zegarze nad recepcją wskazówka właśnie mijała szóstą.
- Wiesz...- powiedziała powoli - ...dostałam Twój list. Właściwie...znalazłam go pod szafą.

Robertowi wydawało się, że na moment przestało mu bić serce. Pod jego szafą! I wiedziała o Xhystos! Musiała tam być, to jedyne logiczne wytłumaczenie.
- To znaczy, że... musiałaś być w Xhystos prawda? W moim domu. Co tam robiłaś?! Jak w ogóle się tam dostałaś? Ten list... on nie był adresowany do Ciebie, prawda?
- Jesteś pewien...?
Gdy spoglądał w Jej oczy...Nie, to chyba jakieś szaleństwo...Czy stracił głowę? W gardle mu zaschło. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że może inni mieli rację...Może nie powinien wierzyć tak bardzo, w to co widzi...Samaris...
- W domu...- prawie nie otwierała ust - W naszym mieście...Ale chyba przecież wysłałeś ten list?

- Naszym mieście? O czym ty mówisz?! - przetarł oczy - Kim ty, do cholery jesteś?? - Robert nie zdawał sobie z tego sprawy, ale prawie krzyczał - z zaskoczenia i ze strachu jednocześnie.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 23-07-2011, 09:57   #177
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Jedyna prawda godna wysiłku poznania to prawda o samym sobie. Niestety, nie wszyscy są w stanie ją odkryć.


W antykwariacie było cicho, bardzo cicho. Bowman kręcił się za kontuarem, odwrócony tyłem. Przez otwór w otwartych szeroko drzwiach widać, jak na fronty domów po przeciwnej stronie wypełza powoli czerwień. Blum jakiś czas wpatrywał się w milczeniu w zapadający na zewnątrz mrok. Nie uśmiechał się.
Nie chciało mu się wracać. Sam nie rozumiał dlaczego, jednak czuł, że nie powinien chodzić po zmroku po pustych ulicach. Była jakaś groza w tym odcieniu czerwieni. Zwykły niby zachód słońca, zdawało by się wieczór jak co dzień, a jednak... No i w tym miejscu zastawionym przedmiotami bliskimi mu po profesji, spośród których część pochodziła z Xhystos... cóż... mimo wszystko było tu jakoś... rodzinnie....

Tak. Blum poczuł się...u siebie. Trudno było określić, czy to poczucie dotyczyło miasta, czy też może na razie tylko samego antykwariatu. Przypomniał sobie wiele leniwych chwil spędzonych za kontuarem swojego sklepu, w tym półmroku ten antykwariat wyglądał właściwie bardzo podobnie.
Coś...Coś się zmieniło. Czuł to wewnątrz siebie, jakąś lekkość. Na zewnątrz była ta czerwień, a tu było cicho i spokojnie.
- Jak się Pan teraz czuje, Panie Blum? - Bowman zakończył swe czynności i odwrócił się w jego stronę, kładąc obie dłonie na ladzie.
- Jak u siebie. - odpowiedział całkiem szczerze i bez zastanowienia dorzucając zaraz nieco zakłopotany uśmiech kiedy zorientował się że takie wyznanie może być wzięte za nietakt. W końcu był tu gościem, i to w dodatku takim, który powinien zacząć się wynosić.
- To świetnie. - Bowman jakby lekko się rozpromienił - Koniec końców przecież jest Pan u siebie.
Wyszedł zza lady i stanął niedaleko stolika, za którym Blum wciąż trwał niemal nieporuszony.
- Rozumiem, że jest Pan już gotów znów stanąć za kontuarem własnego antykwariatu? - ton Bowmana wskazywał, że chce on się upewnić co do własnego przekonania.

To było kompletne zaskoczenie. Coś jak wiadomość że po latach od przeżytej przygody czy zapomnienia dowiadujesz się niemal przypadkiem o dziecku, już dorosłym człowieku pędzącym swe oddzielne, zupełnie niezależne życie... ale jednak dziecku. Mieszanina zaskoczenia, podekscytowania i strachu kompletnie go zatkała. Zamurowany jak samo miasto spoglądał wyłupionymi ze zdziwienia oczami na Bowmana od czasu do czasu zdobywając się tylko na mrugnięcie, jakby chciał, nie, jakby bał się strzepnąć z oczu ten obraz spełnienia. Za kontuarem? Antykwariatu?? Własnego???

- Świetnie. - Bowman jeszcze raz użył tego samego sformułowania. Potem zaczął grzebać w kieszeniach, a za chwilę wyjął z nich spore żelazne klucze spięte obręczą i położył je ze stuknięciem o blat przed Persivalem. - Proszę bardzo. Ten od drzwi głównych, ten od drzwi na zaplecze i ten najmniejszy, do sejfu. Zresztą sam Pan wie. Kawy zostało jeszcze całkiem sporo. Robi się późno, czy chce już Pan bym zostawił go w sklepie samego?
- Ależ skąd - był tak przejęty że ledwo panował nad twarzą - Ale jeśli się Pan śpieszy, nie zatrzymuję.
- Jeśli chce Pan mnie jeszcze o coś zapytać, to proszę. Nie spieszę się. W Samaris nikt się nie spieszy. - odparł Bowman. - Ale jeśli nie ma Pan już żadnych wątpliwości, to oddalę się. Noc bywa niebezpieczna, a do tego należy się tu Panu odrobina prywatności. To ważny dzień. Więc, jak będzie? Czy jeszcze jestem do czegoś Panu potrzebny, Panie Blum?
Persival nie odpowiadał jakiś czas, z prawdziwym namaszczeniem dotykając otrzymanych kluczy, jednego po drugim.
- No dobrze. - Bowman usiadł naprzeciwko, energicznie, jakby nagle podjął decyzję. - Posiedzę zatem jeszcze chwilę. Porozmawiajmy. Proszę wybaczyć śmiałość, ale...Wygląda Pan na szczęśliwego. Gdyby miał Pan opowiedzieć o najszczęśliwszym momencie z Pańskiego życia, jaki byłby to moment?

Wywołane słowami Bowmana obrazy zatańczyły przed oczami. Dzika gonitwa przez wysokie trawy rodzinnego ogrodu, pierwszy pocałunek Celestyny, łuna pożaru i ciepło płomienia na twarzy, dziki pęd torów uciekających spod nóg w zawrotnym tempie i furkot krótkich nogawek chłopca uwieszonego tramwajowego zderzaka, widok murów Samaris, zmasakrowana, wbita w leśne tuno twarz człowieka, który już nigdy nie zaszkodzi.... Było ich wiele, pełnych szczęścia i spełnionych obietnic, ale nie potrafił zdecydować.

- Teraz jestem szczęśliwy - odpowiedział nieśmiało. Cicho, jakby podniesionym głosem bał się spłoszyć chwilę.
Sam Bowman wyglądał teraz na uszczęśliwionego.
- Cieszę się. - uścisnął dłoń Persivala - Naprawdę się cieszę. Udało się Panu. Udało Ci się, Persivalu.
- Udało? - zaskoczony Blum zamrugał oczami - Co?
- Zrozumialeś. Uwolniłeś się od niego. Zwyciężyłeś.







Jego, Jej i moją równocześnie...

Byłem...sobą. Nikim innym. Po prostu. Wydawałoby się, że to coś zwykłego. Ale, dopiero gdy pomyśli się o tych, którzy nie mogą tego o sobie powiedzieć, zaczyna się myśleć o tym jak o...

Szczęściu. Zwycięstwie.

Pora śniadania. Rozmowa ze znajomymi. Potem spacer. Nic nie może zakłócić biegu rzeczy. Dzień musi płynąć zgodnie z rozkładem. Tak, może to nudne. Ale jednocześnie przynosi poczucie spokoju, nie miotam się już pośród moich myśli jak ryba schwytana w sieć. Czym był spokój, gdy Judith jeszcze żyła? Porą śniadania, w towarzystwie jej i syna. Pracą, z której wracałem o tej samej porze. Porą obiadu. Porą snu...

Porą snu...Spacerowałem, a mój podniosły i chyba dobry nastrój spokojne ulice Samaris zdawały się jeszcze podsycać, pielęgnować go. Zgodnie z rozmową z profesorem, mieliśmy przygotowywać się do ucieczki. Tak, kiwałem głową. Ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi: to na nic. Nie uciekniesz od rzeczywistości. Od życia. Od Losu. Od Przypadku. To na nic. Nie uciekniesz z Samaris. Czy dlatego, że to niemożliwe? Czy po prostu, bo wcale tego nie chcesz? Myśli znów uparcie stawały się niespokojne. Szaleniec za sterami tramwaju, winny śmierci moich bliskich. Szaleństwo. Po prostu szaleństwo.

To wystarczy jako powód? Nie, powinieneś wiedzieć wszystko, mówił wiatr wiejący w wąskich ulicach. Nawet szaleniec ma swoje powody. Zawsze jest jakaś przyczyna...

Puste ulice. Powroty w te same miejsca, te same gzymsy w różnych konfiguracjach. Powtórzenia. Watkins miał rację, miasto nie pozwalało znaleźć drogi do murów. Co to mogło oznaczać? Czy Samaris było więzieniem? A może wcale nie...Może Samaris to spokojne myśli. Może murów nie ma. Może sami je tworzymy, wmawiając sobie ich istnienie...

Pora kolacji. Powrót do łóżka. Zamknięcie oczu.

Długo trwało, zanim podniosłem się z hotelowego łóżka. Obrazy powracały... Wszystko to, co ujrzałem: spotkanie na ulicy przegranych, katastrofa, śmierć moich bliskich widziana z bliska - to wszystko nie opuściło moich myśli. Przeciwnie. Ale dziś myślałem o tym wszystkim jakoś inaczej. Czy doświadczenia te były tylko snem? A jeśli nie, to co z tego. A jeśli tak, to co z tego. Byłem odmieniony, czułem to, ale to do mnie chyba należała teraz decyzja, kim stałem się w Samaris. Jestem sobą. Zawsze nim byłem. Odmieniłem się, pozostając taki sam.

Dzień, czy noc? W tym pokoju bez okien nie dało się stwierdzić. Czy było to konieczne? Usiadłem przy sekretarzyku. Tak, obrazy powracały...

Uniosłem głowę. Tam, na ścianie. Obrazy powracały...Obraz powrócił.

Który to już raz na niego patrzyłem? Kolejne spojrzenie na wiszący na ścianie portret w ramach złożonych w ornament wzorowany na dokonaniach sztuk dzikich ludów. Kiedyś...Każde takie spojrzenie było jak narkotyk, upajało dusznym powiewem bólu biorącego we władanie cały umysł i dalej, całe ciało. Zanim tu przyjechałem, przed każdym takim spojrzeniem musiałem się powstrzymywać, walcząc jak z nałogiem, bo też każde takie spojrzenie przybliżało mnie do złych myśli...Myśli, które zaczynały się od chęci rzucenia wszystkiego i po prostu pozostania któregoś dnia w łóżku, z zasłoniętymi zasłonami, obojętnością na jedzenie i czas, na zmiany za oknem i syczące hałasy parowych maszyn w mieście, na pukanie i dzwoniące telefony...

Teraz nie czułem przymusu, aby na niego patrzeć. Mogłem, ale nie musiałem. Chciałem. W Samaris nie było terkoczących telefonów, oszalałego ulicznego ruchu. Patrzyłem na twarz Judith, wpatrzonej we mnie z obrazu, ale moje myśli nie ścigały mnie już jak gończe psy. Nie czułem już bólu. Musiałem tylko jeszcze raz to wszystko przemyśleć.

Po raz pierwszy mogłem patrzyć na ten obraz z umysłem czystym i spokojnym. Skąd się tu wziął ten portret? Może przywiozłem go z Xhystos w bagażu, a potem powiesiłem nad łóżkiem pokoju hotelu w Samaris. Może przyniósł go ktoś inny. A może wcale go tu nie było...Zresztą, obraz jest przecież obrazem, a obrazy możemy przywoływać przed oczy za pomocą naszych umysłów, pamięci. Patrzyłem i byłem spokojny. Kiedyś marzyłem o moim końcu, od momentu utraty żony i synka. Na jawie i we śnie – chociaż oba te stany niewiele się między sobą różniły. Planowałem samobójstwo na w miarę bezbolesne sposoby. Zastanawiałem się nad przecięciem żył, sznurem, utopieniem, rzuceniem pod paramobil, skokiem z dachu wysokiego budynku bądź truciźnie. Nigdy jednak nie miałem odwagi, by to zrobić, choć kilkakrotnie byłem od tego jedynie o krok.

Dziś, tu, w Samaris, myślę o tym wszystkim zupełnie, zupełnie inaczej. Moje myśli są spokojne, jak ulice Miasta.

Oderwałem wzrok od portretu i przeniosłem go na blat. Mój dziennik był pozostawiony w tym samym miejscu, otwarty tam gdzie skończyłem pisać. Ująłem w dłoń pióro, otworzyłem kałamarz i zacząłem znowu stawiać równe litery na czystej karcie.



Przystojniej byłoby nie żyć. A żyć nie jest przystojnie,
Powiada ten, kto wrócił po bardzo wielu latach
Do miasta swojej młodości. Nie było nikogo
Z tych, którzy kiedyś chodzili tymi ulicami,
I teraz nic nie mieli oprócz jego oczu.
Potykając się, szedł i patrzył zamiast nich
Na światło, które kochali, na bzy, które znów kwitły.
Jego nogi, bądź co bądź, były doskonalsze
Niż nogi bez istnienia. Płuca wdychały powietrze
Jak zwykle u żywych, serce biło
Zdumiewając, że bije. W ciele teraz biegła
Ich krew, jego arterie żywiły ich tlenem.
W sobie czuł ich wątroby, trzustki i jelita.
Męskość i żeńskość, minione, w nim się spotykały,
I każdy wstyd, każdy smutek, każda miłość.
Jeżeli nam dostępne rozumienie,
Myślał, to w jednej współczującej chwili,
Kiedy co mnie od nich oddzielało, ginie,
I deszcz kropel z kiści bzu sypie się na twarz
Jego, jej i moją równocześnie






Jego Jej, i moją równocześnie...

Pochylony nad stołem Robert Voight pokrywał papier równymi rzędami pisma, z rzadka robiąc przerwy tylko na umaczanie pióra w kałamarzu. Ładna, staranna kursywa. Powieka lewego oka nieznacznie drżała, jak skrzydło motyla.

Ten zgrzyt, ten narastający świst, który słyszał coraz częściej. Dochodził zza okien, z miejskiej ulicy. Bliski, coraz bliższy i wyraźniejszy. Teraz, gdy pisał list, dziwny szum wydawał się wręcz dobiegać zza ściany, z sąsiedniego pokoju. Robert przestał na chwilę pisać, a potem potrząsnął nerwowo głową i wrócił do zapisywania strony. Nie chciał przerywać pracy, teraz, gdy wiedział co chce napisać. Myśli skakały jedna przez drugą, materializując się w postaci słów.

...piszę ten list do Was, ponieważ... forma kontaktu, jaką mogę... od kiedy odeszłyście.

Przyjrzał się ostatniemu słowu. Dlaczego tak napisałem? Wiesz, dlaczego. Wiem, przecież tego słowa używa się w stosunku do tych, którzy umarli. Tak, dlatego go użyłem. Wiesz, że to nie do końca prawda.

Ręka zawisła nad słowem, Robert walczył z zamiarem przekreślenia go. Zgrzyt narastał. Nie. Dłoń przeskoczyła dalej. Popłynęły następne słowa.

...Chciałbym trochę z wami porozmawiać, ale bałbym się mówić do Was normalnie, bo gdybyście mi odpowiedziały, mógłbym tego nie wytrzymać.

Mógłbym tego nie wytrzymać.

Dlaczego więc tego chcesz. Dlaczego chcesz pojechać do Samaris. Dlaczego czekasz każdego dnia , by Oni przyszli i przynieśli ci tę kopertę. Dlaczego o tym marzysz, skoro możesz tego nie wytrzymać...

...nie wiem nawet o czym mógłbym Wam powiedzieć, więc powiem kilka zdań o sobie. A nuż zapomniałyście kim jest i był wasz kochający mąż i ojciec?

A nuż chciałyście o tym zapomnieć?

Kim ty, do cholery, jesteś? Przecież wiesz...

Patrzcie, jak Robert Voight idzie jasną ulicą Samaris. Przypatruję Ci się z okna, Robercie. Choć zwracasz uwagę na spojrzenia innych, choć jesteś pełen podejrzeń i sprzecznych pragnień, mnie nie dostrzegasz. To nie twoja wina, że tak jest. Chciałabym jednak, abyś mnie zrozumiał. Co zrobiłbyś na moim miejscu? ...przed tym, jak postanowiłyście odejść w wypadku...Sam tak napisałeś. Samaris sprawi, że zrozumiesz samego siebie. Ja zrozumiałam. Ale czy zrozumiesz mnie? Musisz mnie zrozumieć... Hailey, ta która stoi tu ze mną...Zrobiłbyś wszystko, by chronić naszą córkę. Ja też...

Znów mnie nie zauważyłeś. Ale spotkamy się, o właściwej porze. Zawsze lubiłam patrzeć, jak się poruszasz. Twój pewny, a jednocześnie lekko niedbały krok...Odprowadzam Cię wzrokiem, gdy suniesz wąską jasną uliczką. Unosisz głowę, ku wieżom, pomnikom, zwieńczeniom budynków. Jest pięknie...To Samaris, ukochany....tajemnicze to miejsce, musi być bardzo piękne. Często widzę je w snach, ma niesamowicie wysokie budynki i...

Robert szedł, mimowolnie zadzierając głowę. Na moment zapomniał o śledzących go oczach, podejrzliwych spojrzeniach. Było tak pięknie...Czuł się jak we śnie. Niesamowicie wysokie budynki, które już przecież widywał. Dobrze je znał, dobrze znał te frontony, wykończenia zamkniętych zawsze drzwi, posągi i rzeźby, strzeliste wieże. Chodził tymi ulicami nie raz. Jest tak pięknie, gdy słońce muska wąskie ulice Miasta. To sen. Sen, który się spełnił. A może wszystko, poza Samaris, było snem.

- ...wiem, Kochana Córeczko, że nigdy tego nie zrozumiałaś, ale tatuś pomagał tropić złoczyńców – ludzi, którzy robią krzywdę innym. Byłem w tym, jak mówili niektórzy, naprawdę dobry, zdaniem pewnych osób najlepszy do składania ze sobą przeróżnych części układanki i odkrywania nowych zjawisk tam, gdzie inni widzieli tylko ścianę.


Voight wstał i podszedł do ściany. Wielkie, zamurowane okno. Po obu stronach gładka ściana. Tam, gdzie inni widzieli tylko ścianę... Dotknął jej, przyłożył ucho. Ten świst. Coś przesuwało się ze zgrzytem, jakby po metalowych szynach. Coraz głośniej...Za ścianą. Pozostawało jeszcze coś do odkrycia. Inni widzieli tylko ścianę.

Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.
Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.
Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.

Pora spełnić więc obietnicę. Tu, w Samaris. Znajdź sposób, jesteś przecież tak blisko rozwiązania zagadki...

Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem. Pytam o to Owena, to się śmieje. Może też spiskował?


- Nie wiem, Steve. Martwię się, cholernie martwię się o niego. Tobie też o tym opowiadał?
- Tak. Byłem u niego wczoraj. Ta myśl całkiem nim owładnęła. Wydaje mu się, że znalazł sposób na odkrycie prawdy.
- Samaris?
- Samaris. Przestał chodzić na wizyty. Twierdzi, że znalazł jakieś tropy, potwierdzenie tego co szepczą na ulicy ludzie. Że ludzie naprawdę tam wyruszają, samotnie albo w grupach. A Rada ukrywa to przed nami.
- Paranoja. Mówi nawet, że wie jak to się odbywa. Przychodzą ludzie bez twarzy, w szarych garniturach. Przynoszą pismo, nawet bilet. Tylko że Robert jest pewny, że do niego też przyjdą.
- Cholera jasna, przecież to kompletne szaleństwo. To stało się jego obsesją, prawda Owen? Czeka na nich, codziennie. Tak bardzo tego pragnie, tak bardzo pragnie nadejścia tego pieprzonego pisma.
- Tylko że nikt do niego nie przyjdzie. Nie będzie pisma. Nie będzie żadnej wizyty ludzi w garniturach, prawda?
- Nie będzie.
- Cholera jasna... Co się stanie, gdy Robert wreszcie to zrozumie?!
- Ciszej...Idzie do nas.

...zawsze szeptali za moimi plecami, Jenno, wiesz, różne złe rzeczy – najpierw, że jestem nerwowy, potem, że „świruję’, a od kiedy odeszłyście usłyszałem: „paranoja”, „nerwica” ,”maniakalno-depresyjny”. Dużo płakałem po tym, Kochana Żono, i tylko myśl o Twoich dłoniach pozwalała mi na uśmiech.

Dłoń Roberta Voighta stawiała kolejne litery starannie, precyzyjną kursywą.

Wasze odejście faktycznie nieco mnie zmieniło...

Zakończył. Zerwał się z krzesła, ujął list i ruszył ku drzwiom. Nagle zawrócił i przysiadł jeszcze na brzegu siedzenia. Dłoń Voighta chwyciła pióro i na szybko, pismem które odróżniało się od ładnej, starannej kursywy którą sporządzono korespondencję, dopisała post scriptum.






Pierwszy klient stanął w drzwiach niedługo po nastaniu świtu. Miał znajomą twarz. Blum uśmiechał się zza lady.
- Proszę, proszę wejść. Zapraszam.
Buty stukały po podłodze. Gość zasiadł i odłożył melonik na stół. Wpatrywali się w siebie długo.
- Kawy?
- Chętnie.
Stuknęły naczynia. Zapach rozniósł się znów po całym pomieszczeniu.
- Trudno się przyzwyczaić...- powiedział Blum, stawiając filiżankę parującego aromatycznego napoju przed gościem - ...że ta twarz, której sam nadałem imię, tak naprawdę należała... i należy do kogoś innego.
Tamten uśmiecha się tylko.
- A właściwie... Jak się Pan naprawdę nazywa?
- Clark. - odpowiada z uśmiechem ten elegancki człowiek - Nathan Clark.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-07-2011 o 10:11.
arm1tage jest offline  
Stary 23-07-2011, 10:09   #178
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Seans hipnotyczny trwał...

- Turkot żelaznych kół staje sie coraz głośniejszy, słyszysz wyładowania elektryczne towarzyszące zbliżającemu się do przystanku tramwajowi.
- Tak! Zbliża się do przystanku...Ja...Nie zdążę...- Blum szarpał się na krześle - ...Ona...Ona zaraz do niego wsiądzie! Celestyno!!! Zostań!

Nagle ciało Persivala opadło ciężko na siedzenie i znieruchomiało. Otworzył oczy, wciąż jednak zasnute mgłą, i rozwarł szeroko usta. Na jego twarzy malowało się zdumienie. Pozostało na niej, gdy głowa powoli przesuwała się w jedną stronę, jak gdyby Blum odprowadzał spojrzeniem coś, co się szybko przesuwało.

- Zdążysz Persivalu … jeszcze nic nie jest stracone …. musisz wsiąść do tramwaju … musisz zdążyć … jak wtedy w Trahmerze … biegnij …
- Nie zatrzymał się...- szeptał Blum - Nie zatrzymał się...Nie wsiadła... Nie wsiadła! Celestyno!

Emocje Persivala sięgały zenitu. Profesor poczuł, że traci nad nim kontrolę. Blum zdawał się nawet nie słuchać sugestii Watkinsa, a może ich po prostu nie słyszał.
- Celestyno!
Twarz Bluma zmieniała się. Wyglądało to tak, jakby słuchał jak mówi do niego ktoś, kogo obecni w antykwariacie nie słyszeli...
- Nie mów tak...- zaciskał zęby z wściekłością...- Jeszcze nie wszystko stracone...Jeszcze...

- Musisz wsiąść do tramwaju … - powtarzał Watkins - musisz zdążyć … jak wtedy w Trahmerze … biegnij … Persivalu … biegnij.
- Nie mogę...- po policzku Persivala spłynęła łza. Przy ostatnim słowie Watkinsa jakby usłyszał profesora. Głowa skręciła się w prawo....
- Nigdy nie byłem...W Trahmerze... Nie ma...Nie ma już tramwaju...Rozbił się...Wszędzie krzyk...Wszędzie śmierć...- szeptał jak w malignie. Nagle znów utkwił dziwne spojrzenie w kimś, z kim najwyraźniej rozmawiał. Spojrzenie w którym gniew mieszał się z błaganiem.
- Wróć do mnie, Celestyno...Wszystko się zmieni, zobaczysz...
- Nie ma jej tu … została w Xhystos … ale tam przecież nie byłeś szczęśliwy Persivalu.
- Byłem szczęśliwy...- łzy płynęły po twarzy Bluma - Byliśmy...Przecież byliśmy szczęśliwi...Jeszcze możemy być...
Twarz tężała coraz bardziej...
- To nie była moja wina! - wysyczał.
- Wiesz kto zginał w katastrofie? Powinieneś zajrzeć mu w twarz … wszystko co do tej pory było złe mieści się w zastygłym spojrzeniu. Zajrzyj w jego oczy … może wtedy będziesz mógł powrócić do Celestyny …
- Czyje oczy? - znieruchomiał. Potem znowu zaczęło się w nim gotować. - To nie była moja wina! Oszukano mnie! Odzyskamy majątek, Celestyno! Wyjdziemy z długów! Obiecuję Ci...
- Oczy złego, wszystkich twoich nieszczęść … zmierz się z nimi. Teraz nie sa wstanie niczego ci zrobić. Podejdź do tramwaju i zajrzyj w oczy motorniczemu.
- Widziałem już jego twarz...- szeptał - Gdy przejeżdżał obok nas...To szaleniec...Nie znam tego człowieka...Nie znam tej twarzy...
- Czy aby na pewno … idź i przyjrzyj mu się … to Goldmann, na pewno go rozpoznasz.
- Kto to jest Goldmann...?! - zaskoczenie na twarzy Bluma było niewątpliwie prawdziwe - Nie znam nikogo takiego! Celestyno, poczekaj! Nie odchodź!
- Człowiek, który ci wszystko zabrał … nie wiedziałeś jak się nazywał?
- Nie znam nikogo takiego...- Blum był czerwony jak cegła, drżał jak w czterdziestostopniowej gorączce - ...tak, przyznaję, kochanie...To ja...To ja jestem wszystkiemu winny...Tylko nie odchodź, błagam...To wszystko przeze mnie...
- To nie była twoja wina Persivalu … nie tylko twoja wina. Ten człowiek był wszystkiemu winien … ale teraz już go nie ma. Wszystkie kłopoty w jakie was wpędził skończyły się. Teraz wszystko zależy od ciebie Persivalu, możesz zacząć wszystko od nowa tutaj w Samaris … albo szukać Celestyny. Masz wolny wybór. Tylko TY możesz zdecydować Persivalu. Tylko TY.

Blum był kłębowiskiem tysiąca sprzecznych uczuć. Był jak wulkan, który zaraz wybuchnie...Watkins tracił grunt pod nogami, świat który wciągał go w potworną mocą, zasysać go...Zaczął słyszeć ludzki krzyk, rozbrzmiewający wokoło płacz. Umysłem owładnęła wizja, a może właśnie zaczął się z niej wybudzać: jak zwykle w przypadku profesora nie można było tego z całą pewnością stwierdzić...

Konfetti...Leżące wszędzie konfetti.. Xhystos pogrążone w chaosie...Jakieś dwieście metrów w prawo, centrum epidemii szaleństwa...Przy gmachu Akademii Muzycznej biegający ludzie, pełno funkcjonariuszy, w powietrzu syreny pożarnej straży współzawodniczą z ludzkim krzykiem. W skruszonym murze szkoły muzycznej miejsce katastrofy, olbrzymia metalowa bestia tramwaju wbita w ścianę i przewrócona na bok, dociśnięte i sprasowane resztki paramobilu, dym...Funkcjonariusze siłą wyciągają z wraku Vincenta Rastchella, który wierzga nogami, ale po tym co zobaczył nie jest w stanie już nawet krzyczeć.

Tu, bliżej profesora, dwie prawie nieruchome postacie pośród biegających szaleńczo mieszkańców miasta. Persival Fryderyk Blum, zdyszany, zawieszony pomiędzy rozpaczą a gniewiem, wpatrzony w stojącą przed nim kobietę. Celestyna. W ręku wciąż ściska jakąś teczkę z papierami. Jej twarz jest zimna, oczy świdrują męża z wyrazem czegoś, co bliskie jest nienawiści...

Watkins patrzył...

- To wszystko twoja wina...- mówiła z zaciśniętymi ustami do Bluma, z każdym słowem wbijając nowy sztylet w jego serce. - Twoja, i tylko twoja. Nigdy nie potrafiłeś tego zrozumieć. Przez ciebie straciliśmy sklep i wszystko. Toniemy w długach. Stałam się dla ciebie niczym, już od dawna traktowałeś mnie jak powietrze. Przez ciebie staciliśmy naszą miłość. Przez ciebie straciliśmy siebie. Spójrz prawdzie w oczy, Persivalu. Zawsze szukałeś winnych gdzie indziej. Zawsze wynajdziesz sobie winnego, ale tym razem to tylko ty. Sam prowadziłeś antykwariat. Sam zniszczyłeś to, co było między nami. Jesteś bankrutem. Nie ma nikogo innego, zrozum to wreszcie. Ty, tylko TY! Tylko TY.

Blum dyszał ciężko. Teraz, w tym właśnie momencie dochodziła do niego prawda, przed którą się chował. Jej obraz ukazywał się też obserwującemu to wszystko Watkinsowi...

- To koniec. - powiedziała pewnym tonem.

Wulkan wybuchł, profesor poczuł to momentalnie. Blum zawył straszliwie...
- Zabiję Cię, kurwo! - ryczał.

Niepowstrzymana agresja zamieniła go momentalnie w zwierzę. Rzucił się w kierunku kobiety...Przerażona Celestyna krzyknęła krótko i puściła się w tłum, próbować ratować życie...
- Persivalu zatrzymaj się … w ten sposób jej nie odzyskasz. - usta Watkinsa poruszały się szybko - Ona to mówi pod wpływem emocji, być może tak wcale nie myśli. Zostaw ją … teraz nic więcej nie uzyskasz. Potem będzie jeszcze trudniej.

Nie słyszał...Watkins dobrze wiedział, że w takim stanie nie słyszy się już nic. Mimo to nie przestawał mówić. Rozwścieczony Blum dopadł do kobiety, jakby chciał ją rozszarpać żywcem. Zakotłowało się...Watkins stracił go na chwilę z oczu, jacyś mężczyźni krzyczeli...Ktoś zawołał siły porządkowe, a było ich w okolicy wiele...Profesor podbiegł bliżej. Gdy tłum rozstąpił się, Watkins dojrzał leżącą, zakrwawioną, ale najwyraźniej oddychającą jeszcze Celestynę, podtrzymywaną przez jakiegoś mężczyznę. Czterech funkcjonariuszy próbowało utrzymać rozjuszoną, wierzgającą, gryzącą i kopiącą bestię o imieniu Persival Fryderyk Blum.
- Asylum! - krzyczał jeden z funkcjonariuszy - Dzwońcie do Asylum!!!

- Dlaczego mnie nie posłuchałeś Persivalu … to nie musiało się tak skończyć - powiedział profesor do trzymanego przez kilku funkcjonariuszy Bluma.
Twarz tego człowieka była straszliwą maską, obrazem przedstawiającym szaleństwo w czystej postaci...Uśmiech wisiał na ustach, bystry wzrok świdrował profesora...
- Musiało...- wycharczał - To wszystko...to nie moja wina...to...On...Goldmann... Widziałem jego twarz, tego o którym mówiłeś...Gdy przejeżdżał tramwajem...
- Ja to wiem i ty to wiesz, ale Celestyna myśli inaczej. Jego już nie ma Persivalu. Jesteście tylko wy. Co prawda daleko, dalej niż kilka minut temu … ale reszta życia przed wami. Twój największy kłopot skończył się w momencie zderzenia tramwaju z budynkiem szkoły muzycznej.

Blum siedział nieruchomo na krześle. Mięśnie twarzy, dłonie i stopy drżały. Bowman poruszył się niespokojnie za kontuarem.

- Goldmann...- Blum sprawiał wrażenie wyczerpanego. Profesor również tak właśnie się czuł.

Watkins wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Na drżacych z wysiłku nogach podszedł do krzesła. Zdjął z oparcia surdut, zarzucił go na ramiona, po czym ostatni raz podszedł do Bluma.

- Goldmann...- Persival mówił już tylko do samego siebie. - Jego już nie ma. Nie ma go. Nigdy...
- Dokładnie tak jest Persivalu … jego już nie ma.
Blum popatrzył mu nagle prosto w oczy.
- Nie ma go. Nigdy nie istniał. - powiedział pewnym tonem Blum.

Nigdy nie istniał.

Znieruchomiał. Zaciśnięte kurczowo pięści rozluźniły się. Zamknął oczy, a potem głowa zwisła mu na piersi...Pierś poruszała się miarowo...
- Persivalu … zaczniesz teraz odliczać … powoli od jednego do dziesięciu. Gdy skończysz obudzisz się.
Blum zaczął liczyć...Powoli...Coraz ciszej...Każdej cyfrze wymienianej przez Persivala towarzyszył odgłos kroków wychodzącego z antykwariatu profesora. Gdy Blum wymienił liczbę dziesięć, klamka przy drzwiach wejściowych opadła.

Bowman odczekał chwilę, powoli wstał i podszedł do drzwi, obrzucając spojrzeniem Persivala. Ten wybudzał się, bardzo powoli...Jeszcze nie otworzył oczu. Doktor otworzył cicho drzwi domknięte przez profesora i stanął w otwartym przejściu. Na ściany kamienic Samaris wypełzało czerwone słońce. Bowman obserwował jeszcze jakiś czas odchodzącego ulicą Watkinsa...

- Ty również masz jeszcze coś do odkrycia, profesorze...- powiedział cicho do siebie.

Bowman wrócił do środka, pozostawiając szeroko otwarte drzwi. Nie robiąc hałasu wszedł za ladę, odwrócił się tyłem i zaczął przygotowywać świeżą kawę. Za jego plecami Blum otworzył oczy.







Czym jest prawdziwa przyjaźń?

Jak wiele bylibyście w stanie poświęcić dla przyjaciela? Jak wiele bylibyście mu w stanie wybaczyć?

Świeciło słońce. Z daleka słychać było dziecięcy śmiech. Dwaj siedzący obok siebie mężczyźni byli jednak niewidoczni dla większości spacerowiczów. Jedno z wielu dyskretnych miejsc parku, zacieniona ławka pod oplecionymi roślinnością podporami. Ich miejsce. Woda w fontannie szemrała cicho, a głosy przyjaciół były tak samo ciche i stonowane, jak gdyby mówiący ludzie starali się to szemranie naśladować.
- To już wszystko...- profesor skończył swoją opowieść - Nawet teraz, trudno mi o tym opowiadać.
Elegancki człowiek w czarnym meloniku milczał zasłuchany, jakby opowieść jeszcze trwała.
- Przerażająca wizja...- odezwał się w końcu. - Współczuję ci, że musisz tego doświadczać. Byłeś z tym gdzieś...?
- Tak. - odpowiedział Maurice - W paru miejscach. Ostrzegałem, że zginie wielu ludzi. Nie tylko ci z tramwaju, to stanie się przecież w jakieś święto, słyszałem orkiestrę i odgłosy zabawy...
Nathan westchnął ciężko.
- Co powiedzieli?
- Zbagatelizowali mnie. Wiesz przecież, Nathan. Wiesz, jak mnie traktują. Zwłaszcza ostatnio.
- Wiem.
- Ostatnio już nawet nie kryją się z tym swoim określeniem. Szarlatan. Połowa z nich ma mnie za oszusta. Druga połowa, za wariata...
Profesor obrócił głowę w kierunku przyjaciela. Na jego twarzy gościł smutek.
- Zdrowie psychiczne to rzecz bardzo względna, jako psycholog wiem o tym dobrze. Ale Nathanie, nie jestem oszustem...
- Wiem o tym. Dobrze o tym wiem. - Clark popatrzył w oczy profesora.
Mówił prawdę. Nathan był przekonany o tym co mówi, Maurice czuł to doskonale. Ta świadomość sprawiała, że oszczerstwa bolały jakby mniej. Ale nadal bolały.

- Nie zawsze się sprawdzają. - Watkins odezwał się po chwili milczenia. Miał wyraźnie dziś potrzebę wyrzucić to z siebie, a od czego ma się przyjaciół. - A Rada...Jej urzędnicy, siły porządkowe...Oni wszyscy chcieliby maszynki która wyrzuca z siebie jasne i pewne informacje. To nie działa w ten sposób...
Nathan milczał. Fontanna szemrała, nieczuła na rosnącą irytację człowieka.
- Najgorsze jest to, że przeliczają wszystko na pieniądze i poklask. - ciągnął Maurice - Usłyszałem wczoraj, że ostatnia moja "porada" w którą uwierzyli, kosztowała Radę bardzo wiele. Wiele pieniędzy, wiele godzin pracy ludzi. I utratę cennej reputacji. Moje "niejasne rojenia" spowodowały, że "skierowano większość sił i środków we wskazane miejsce, a katastrofa nastąpiła gdzie indziej..."Czy wie Pan, ile pracy kosztowało odbudowanie reputacji Rady w społeczeństwie po czymś takim?". Do diaska, gdyby nie ja, w ogóle nie spodziewaliby się żadnej katastrofy! Nigdzie.
- To autokraci. - odezwał się uspokajającym tonem Nathan. - Czego się spodziewałeś? Powiem Ci więcej, powinieneś...
Watkins był, jak na niego, dość wzburzony.
- Chyba nie chcesz powiedzieć dokładnie tego, co oni?!
- Co powiedzieli? - Clark ujął rękojeść swojej charakterystycznej laski.
- "Powinieneś się cieszyć, że Rada nie wyciągnęła konsekwencji, człowieku..." - zacytował Maurice zaciskając zęby. Nie pamiętał sam, kiedy ostatni raz był tak zdenerwowany. - Następnym razem...
Nie dokończył. Clark przysunął się nieco bliżej i ściągnął spojrzenie przyjaciela.
- Maurice...- odezwał się poważnie. - Oni nie żartowali. Naprawdę miałeś szczęście. Uratował Cię wkład który wniosłeś w naukę, pewnie jeszcze protekcja kogoś potężnego, kto Cię szanuje. Ale kolejny raz, po czymś takim, nikt już nie zaryzykuje. Jesteś na celowniku. Nie powinieneś był chodzić do nich z nową wizją...
- Ale Nathan...- stęknął Watkins - ...nie mogę siedzieć z założonymi rękoma. Muszą mi uwierzyć. Zginie...Nie wiem, setka ludzi...Może więcej...

Twarz Clarka stężała. Maurice zdał sobie sprawę, że takiej miny jeszcze u swojego przyjaciela nie widział.
- Posłuchaj...Coś ci teraz powiem, choć nie powinienem. - wyglądało na to, że Nathan podjął trudną decyzję - Ta afera, o której mówimy...Wiem o pewnych rzeczach, o których nie wie opinia publiczna. Nie pytaj skąd, nie będę mógł odpowiedzieć. Katastrofa, która zdarzyła się w zupełnie innym miejscu niż przewidziałeś, nie była dziełem przypadku jak przeczytałeś w gazetach. To był atak terrorystyczny. Zatuszowali to.
Watkins milczał, oniemiały.
- Rozumiesz teraz? Śledczy rozważali opcję, czy nie uczestniczyłeś w spisku, mającym na celu odwrócić uwagę od właściwego ataku. Nie było dowodów, ale Rada i tak mogła zlikwidować Cię dla pewności, tylko dlatego że powstała wątpliwość.
- Nie robią takich rzeczy...- wyjęczał profesor. - Co ty mówisz?
- Uwierz mi, robią. - ściszył głos Nathan - Tak naprawdę zrobili to nawet tylko jako karę za ośmieszenie. Ludzie znikają za dużo mniejsze rzeczy. Powtarzam Ci, żyjesz tylko dlatego że ktoś potężny zaryzykował i załagodził sprawę. Drugi raz nie będzie miał takiej możliwości. Ten urzędnik, z którym wczoraj rozmawiałeś...Okazał się być człowiekiem, chciał uratować ci życie.
- Ja...Nie mogę...- Watkins zerwał się z ławki, odwrócił bokiem. Jego ręce trzęsły się.
- Przyjacielu, proszę Cię...- Clark wstał również i ujął go za dłoń - ...zostaw tę sprawę. Jeśli ta wizja nie sprawdzi się...Jeśli nie dojdzie do katastrofy, albo wydarzy się w innym miejscu niż ukazałeś...Tej pomyłki Ci nie wybaczą...Nikt nie będzie w stanie nic zrobić...
Ścisnął mocno dłoń Maurice'a.
- Pozbędą się Ciebie...

Watkins milczał. Śmiechy dzieci zza żywopłotu zdawały się dobiegać jak z innego świata. Powoli przestawał dygotać...
- Nie mylę się. - odpowiedział Clarkowi - ...tym razem, to na pewno się zdarzy. Kiedyś przecież moje przepowiednie się sprawdzały, pamiętasz? Martwy człowiek w parku...Awaria machiny na Elm Street. Urwanie się gzymsu w urzędzie stanu cywilnego...Ta sprawa zakładnika, którego porywacze pozostawili na stracenie w kanale ściekowym...Wiele rzeczy się potwierdzało, a ty zawsze słyszałeś je pierwszy. Zawsze mówiłem Ci o tym zanim to naprawdę się zdarzyło...Widziałem rzeczy, które miały się wydarzyć...

Nathan ściskał jego dłoń jeszcze mocniej, ale potem nagle ją wypuścił...Otworzył usta, ale zastygł nagle. Zmienił zdanie. Watkins dobrze znał upór przyjaciela. Już nie powie tego, co zamierzał. Przynajmniej nie teraz. Mimo to, profesor spróbował.
- O co chodzi, Nathan...?
- Nie, nic. - oczywiście Maurice miał rację - ...tak...rzeczy, które miały się wydarzyć... - powtórzył tylko Clark, z dziwnym zamyśleniem.
Milczeli jeszcze, stojąc naprzeciwko jak posągi pośród parkowych roślin.

- Nie przekonam Cię, prawda? - zapytał w końcu Nathan. - Pójdziesz do nich znowu...?
- Nie mogę pozwolić na śmierć tylu ludzi...- głos Watkinsa drżał - Nawet...Nawet gdyby miało to kosztować moje życie. Muszę przynajmniej próbować...
Na twarzy Clarka malował się dziwny rodzaj smutku. On również znał dobrze swojego przyjaciela.

Decyzja została już podjęta.

- Nie martw się, przyjacielu...- odezwał się, uśmiechając się lekko, profesor. - Nic mi nie zrobią. Wiesz, czytałem w nielegalnym obiegu książkę, która mówiła o wierzeniach jakichś nieznanych ludów, które niegdyś podobno żyły na tych ziemiach. Wierzono między innymi w pewne byty, opiekuńcze potężne istoty które strzegą nas przed niebezpieczeństwem. Nazywano je Aniołami...Słyszałeś o tym?
- Tak...- powiedział cicho Nathan - ...Maurice...Przecież sam pożyczyłem Ci tę książkę...
- No tak...Rzeczywiście, przypominam teraz sobie...No więc znasz to pojęcie...Chodzi mi o to, że...Nie śmiej się tylko. Może to zabrzmi głupio, ale czuję się czasem tak jakbym miał naprawdę własnego Anioła. Który gdzieś tam jest i opiekuje się mną. Który pilnuje, aby wszystko skończyło się dla mnie dobrze...

Watkins popatrzył na przyjaciela, jak ten zareaguje. Nikomu innemu nie ważyłby się zwierzyć z takiego odczucia.
- Myślisz...- zawahał się - ...że tak jest Nathan? Że mój Anioł istnieje?

Nathan milczał długo, bardzo długo.

- Tak... - odpowiedział nagle. Z pewną powagą. Potem popatrzył na profesora i uśmiechnął się, jakby opadło z niego napięcie. Clark odwrócił się i odszedł powoli, stukając laską o ścieżkę wyłożoną z kamieni. Szkarłatna przepaska na meloniku odznaczała się na tle zieleni... Fontanna szumiała...Uśmiech najlepszego przyjaciela i pewność, z jaką wypowiedział ostatnie słowo, na długo pozostało w pamięci profesora.

Nie spotkali się już. Były tylko rzadkie, zdawkowe rozmowy przez telefon. Wiele dni, wiele lat później Watkins wyjechał do Samaris...





Z doktorem Bowmanem rozstał się w zgodzie. Można tak powiedzieć. W końcu przecież ich znajomość koncentrowała się w zasadzie tylko wokół osoby Goldmanna. Osoby, która narodziła się w pewien słoneczny dzień podczas parady, w dniu katastrofy, przywdziewając od pierwszej chwili twarz kogoś innego. Skoro osoby tej nie było, znajomość też nie musiała istnieć. Wkrótce ostatnia rozmowa dobiegła końca i Bowman wyszedł pożegnawszy się, pozostawiając w antykwariacie kogoś, kto kiedyś odgryzł mu palec. Pozostał Blum, i prawda.

Nie istniał. Nigdy nie istniał.

Blum przeszedł za ladę i podszedł do niewielkich drzwi, które musiały prowadzić na zaplecze. Użył pozostawionego przez Bowmana klucza. Zamek szczęknął i puścił, dłoń Persivala ostrożnie otworzyła odrzwia. Ciche skrzypnięcie i zapach kurzu. Zapalił wysoką lampę stojącą niedaleko drzwi, tak, powinna tu być i jest.

Innych wyjść nie było. Jedyne, wielkie okno było zamurowane, cegły odznaczały się pomiędzy rozsuniętymi ciężkimi zasłonami w kolorze szkarłatu. W rurach ciągnących się nisko, wzdłuż jednej ściany, szemrała płynąca tam woda. Podobnie jak pokoje hotelowe, pomieszczenie było prostym, sporym prostopadłościanem. Oprócz pełnienia funkcji magazynowych, na co wskazywały skrzynki ustawione pod jedną ścianą i spoczywające obok nich pękate worki, od których z daleka pachniało kawą - zaplecze było jednocześnie mieszkaniem. Kabina prysznicowa, zlew. Kąt, w którym stało jego stare biurko, a na nim mała lampka, kałamarze i papiery. Wiedział, że jedna z szuflad, ta z góry, zacina się.

Surowe w zdobieniach, ale wygodne łóżko było starannie posłane. Z rzeczy wartych uwagi był jeszcze solidny sejf...Blum nie spiesząc się podszedł na początek właśnie do niego.

Pancerna kasa, tak duża że zmieściłby się w niej człowiek. Porządna, solidna robota. Markus&Koch, oczywiście. Na usta Bluma zabłąkał się uśmiech. Włożył mały kluczyk do otworu i przekręcił go. Potem położył dłoń na dużym pokrętle służącym do wprowadzenia szyfru...

Znał go, oczywiście. Sam go przecież ustawiał. Nie było zbiegów okoliczności. Myśl, teraz uwolniona zza zasłony iluzji, odkrywa jedno po drugim prawdziwe wspomnienia. Znów jest w swoim domu. Samaris. W Samaris. Do Samaris. Myli się, myśląc że Oni nie zadbali o zmianę szyfru. To Ona tego nie zrobiła, tylko Ona. Kto wie, może nawet rozmyślnie? Poważnieje. Mechanizm, wprawiony w ruch dłonią Persivala, stuka po każdej wprowadzonej liczbie. Kasa staje otworem. Blum otwiera powoli drzwi i zagląda do środka. Do Samaris. To, co najcenniejsze...Figura, do której przemawia i która przemawia do niego, jest na swoim miejscu. Blum wie, co przedstawia. Już się nie spieszy. Do Samaris. W Samaris. Jest teraz sam. Dom jest pusty, nie ma zbiegów okoliczności. To nie dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności i nie dzięki obecności na proszonym raucie państwo Goldmann mogli przeżyć tę noc. Nie ma i nie było żadnych Państwa Goldmann, jest tylko Celestyna Miniac, znowu Miniac. Blum odrywa wzrok od swojego skarbu i patrzy na inne półki kasy. Szachownica i figurki, którym poświęcał niegdyś wiele, pewnie zbyt wiele czasu: kosztem żywych i kosztem pracy zawodowej... Jest tu też trochę książek, trochę pieniędzy...Są pisma i decyzje, dokumentujące bezlitośnie kolejne stadia rozkładu jego życia. Wezwania do zapłaty. Decyzje o zajęciach. Pozew rozwodowy. Nie ma papierów wartościowych. Tak, spłonęły, ale nie teraz, nie w kominku. Spłonęły dużo wcześniej, w ogniu nienasycenia wierzycieli. Po tym, jak to on i tylko on sam, doprowadził do ruiny interes i pociągnął za sobą wszystko na samo dno. Przez jego i tylko jego lekkomyślność. Przez swoje własne grzechy. Przez niedocenianie, że uczucia trzeba pielęgnować. Przez schodzenie, kroczek po kroczku, dzień po dniu z drogi własnych zasad... Persival uśmiecha się do siebie, czym jest w nas ta siła która nie chce dopuścić do nas samych prawdy o naszych winach. A przecież bez prawdy nie ma oczyszczenia. Bez oczyszczenia nie ma prawdziwej wolności.

Blum patrzy znów na kształt figurki, na rozchodzące się we wszystkie strony wypustki. Każda z nich oznacza nowe możliwości, nową drogę i nowy świat. Czasem to, co mieni się okazją czy celem, jest pułapką. Czasem to, co wygląda na pułapkę, wcale nią nie jest...Są pułapki, z których nie ma wyjścia. Są też takie, z których trzeba uciec, bo istnieją po to, by cię czegoś nauczyć. Bywa, że upływa dużo czasu, zanim zrozumiemy na co naprawdę trafiliśmy.

Zastanawia się długo. Z uśmiechem domyka sejf, w którym jest całe jego życie. Jeszcze tu zajrzy, ma przecież na wszystko czas. A może czas już się skończył...Kolejna z zagadek, którą możesz rozwiązać tylko ty sam. Decyzja, którą musisz podjąć. Jak powiedział profesor siedząc przy stoliku z Vincentem, ważniejsze jest aby nie dokonywano wyborów za nas. Nawet gdy próbuje to robić wcale nie nikt konkretny, a sama proza życia. Zamyka drzwi na zaplecze. Persival F. Blum staje znów za ladą swojego antykwariatu, czekając na klientów. Właśnie zaczyna się nowy dzień...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-07-2011 o 10:16.
arm1tage jest offline  
Stary 03-08-2011, 14:31   #179
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Gdyby ktoś, w tym momencie, zajrzał do mojego pokoju ujrzałby mnie pochylającego się nad notatnikiem. Zapewne pomyślałby, że jestem zajęty pisaniem, pogrążony w zadumie nad ozdobnym papierem w jakże xhysthańskim stylu. Że rozmyślam nad kolejną literą, kolejnym słowem, kolejnym zdaniem.

Myliłby się. Bardzo by się mylił.

Siedziałem wyjątkowo spokojny. Pogodzony z losem. Wpatrzony w zamurowane okno. Było dla mnie niczym symbol. Symbol przesłoniętego widoku na życie. Symbol końca. Końca wszystkiego.

Czasami mój wzrok wracał na zapisane słowo. Jedno słowo. Tylko tyle spłynęło z mojego pióra na cierpliwie oczekującą kartkę. W tym jednym słowie było jednak więcej emocji, niż w tysiącach innych zdań.

Wspomnienia. Te dobre i te złe. Więcej tych złych. Wzrok mimowolnie wędruje na portret w złoconych ramach. Uśmiechają się do mnie. Moi ukochani.

Tchnięty nagłym impulsem skreślam wcześniej napisane słowo. Maczam końcówkę pióra w atramencie i zaczynam pisać.

Pióro skrzypi, ja oddycham. Poza tym jest cicho. Bardzo cicho. Ta cisza jest dobra. Pozwala zatonąć w sobie, jak w głębokim jeziorze.


* * *

Skończyłem. Wiersz jest ładny. Przemawia do mnie tak, jak wcześniej przemówił przeze mnie. Patrzę na niego krytycznie, ale nie potrafię mu nic zarzucić. Jakby pisała go inna ręka. Inny umysł.

Próbuję wstać, rozprostować zasiedziałe mięśnie, rozruszać ciało, ale po chwili namysłu daję sobie spokój.

Po co to robić? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Czy cokolwiek zmieni? Czy chcę takiej zmiany?

Pytania leniwie przepływają przez mój umysł. To jedyna forma mej aktywności. Jedyna, bo nie chce mi się nawet odpowiedzieć samemu sobie. A może nie znam odpowiedzi.


* * *


Chyba zasnąłem, bo kiedy znów zaczynam zauważać wnętrze pokoju, kiedy mój umysł rejestruje znajome, bezpieczne wnętrze pomieszczenia, czuję burczenie w brzuchu. Ignoruję je. Bardzo długo je ignoruję. Ale w końcu przegrywam.

Opuszczam hotelowy pokój i schodzę na dół. Zjadam lekki posiłek w restauracji, wracam na górę i znów siadam przed biurkiem. Pióro zatrzymuje się nad kartką papieru. Zaczynam pisać.
* * *

Jakiś czas później skończyłem.

Siedzę wyjątkowo spokojny. Pogodzony z losem. Wpatrzony w zamurowane okno. Było dla mnie niczym symbol. Symbol przesłoniętego widoku na życie. Symbol końca. Końca wszystkiego. Czy przypadkiem już tego nie widziałem? Chyba tak? Tylko kiedy?

Wzdycham ciężko. Wracam spojrzeniem na zapisane słowo. Tylko jedno słowo. Tyle spłynęło z mojego pióra na cierpliwie oczekującą kartkę. W tym jednym słowie było jednak więcej emocji, niż w tysiącach innych zdań. Wspomnienia. Te dobre i te złe. Więcej tych złych. Wzrok mimowolnie wędruje na portret w złoconych ramach. Uśmiechają się do mnie. Moi ukochani.

Patrzę na te słowo.

S A M A R I S.

Niesie w sobie spokój. Niesie w sobie ciszę. Niesie ukojenie.

Nic już nie ma znaczenia. Czas. Miejsce. Myślenie. Działanie.

Nie mam sił walczyć z ogarniającym mnie spokojem. Z ciszą.

Nie mam sił, czy nie mam ochoty?

Wstaję ciężko. Idę do łazienki obmyć swoją twarz i zaspokoić potrzeby ciała.

Potem opuszczam hotelowy pokój i schodzę na dół. Zjadam lekki posiłek w restauracji, wracam na górę i znów siadam przed biurkiem. Przerzucam stronę w moim dzienniku. Pióro zatrzymuje się nad kartką papieru. Zaczynam pisać.


* * *

Po jakimś czasie znów spoglądam na moje dzieło.

Słowo SAMARIS wita mnie, jak starego przyjaciela. Uśmiecham się spokojnie do własnych myśli.

Czas płynie leniwie, jak moje ..... życie .... moja egzystencja .....

Sam już nie wiem ......

Nic już nie wiem .....

Nic .....
 
Armiel jest offline  
Stary 04-08-2011, 00:56   #180
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Szum oceanu, piaszczysta plaża. Człowiek podążający za śladami. Obutych nóg, które dalej przechodzą w tropy bosych stóp. Jakby ktoś zdjął buty aby łatwiej iść po grząskim piachu. Od czasu do czasu ślad znika … tam gdzie woda wdziera się dalej … głębiej w piaszczysty ląd. W pewnym miejscu ślady stają się płytsze i dołącza do nich jeszcze jeden. Tym razem inny … szeroki na dłoń wyznaczający linię w piachu. Jakby ktoś zrzucił ciężki tobół i teraz wlókł go za sobą. Nagle rozlega się krzyk ptaka, trzepoczącego nad głową podążającego po śladach mężczyzny …

Quetzal, Quetzal, Quetzal …


***

Od kilku dni szukam miejsca, drzwi, ściany, czegokolwiek co prowadziłoby poza mury miasta. Niestety … otaczający mnie labirynt ścian, uliczek, zaułków nie pozwala nawet zbliżyć się do murów. Dlaczego tak się dzieje? Czy coś przytępia mój zmysł orientacji. Cel jest jasny, majestatyczny odgradzający miasto od bezkresnej pustyni i oceanu. Jednak gdy wydaje mi się, że jest już blisko, że jeszcze kilka zakrętów w wąskie uliczki, jeszcze parę kroków po wznoszących się w górę stopniach okazuje się, że nagle, niewiadomo skąd znajduję się w zamkniętej linią budynku uliczce. Co sprawia, co otępia mój mózg, że nie potrafi odnaleźć prostej drogi? Nie znam innej odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie poza jedną … SAMARIS … miasto więzienie … Nie możemy tu dłużej zostać …

Postanowiłem zmienić kierunek poszukiwań wyjścia z miasta. Przestałem interesować się murem. Opcja ucieczki pojazdem latającym także nie przypadła mi do gustu. Nie było tu ani lądowiska, ani altiplanu. Roztrzaskany dwupłat pozostał poza murami, a nasz pilot nie miał zamiaru ruszyć się z miasta. Nowy pomysł przyszedł, jak to zwykle bywa, w zupełnie nieoczekiwanym momencie … podczas codziennej toalety. Gdy wypuściłem wodę z wanny usłyszałem dźwięk wydobywający się najprawdopodobniej z rur kanalizacyjnych. To on zwrócił moją uwagę, że wyjście może znajdować się poprzez kanał. Ścieki z miasta muszą mieć ujście. Najprawdopodobniejszym scenariuszem według mojej skromnej wiedzy to fakt iż kanały powinny prowadzić wprost do oceanu.

Postanowiłem zbadać najpierw ulice. Przeszukać ewentualne wejścia do kanałów. Nie interesowali mnie mieszkańcy. Nie dbałem oto czy przyglądają mi się czy są wobec mnie obojętni. Chodziłem i opukiwałem laską wszystkie metalowe i niemetalowe elementy ulic, które mogły skrywać zejście do kanału. Wychodziłem też nocą aby lepiej słyszeć szum podziemnych rzek niosących nieczystości SAMARIS. Czasem przeszkadzał mi ten dźwięk … zgrzyt, podobny do tego, który słyszałem w jaskini szamanki w Trahmerze.

Chodziłem szukając podziemnej drogi ucieczki gdy zobaczyłem jego. Nathan Clark szedł wprost w moim kierunku. Pewne kroki, stukot butów o bruk. Czarny melonik z fioletową przepaską, prążkowa marynarka i takie same spodnie. Pociągła twarz pozbawiona wyrazu, jak wtedy gdy ostatni raz widzieliśmy się w Xhystos na ławce w parku …



Ze zdziwienia aż przystanąłem. Obserwowałem zbliżającego się w moim kierunku przyjaciela. Nathan Clark był tutaj … jest tutaj … jest w SAMARIS.
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:49.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172