Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-08-2010, 19:39   #11
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Istnieją prawdy bez dowodu… Nie istnieje jednak dowód bez prawd…

Rzeczywistość przestała istnieć na ułamki sekund, może na godziny... Jednak przez chwilę - nie istniała, nie musiała, nie była do niczego potrzebna… Czy umysł może być wolny, może, tak naprawdę, istnieć w pełni jako twór wolny i całkowicie spełniony…



Niesprzeczna teoria logiczna to taka, która nie zawiera sprzeczności. Brak sprzeczności można zdefiniować semantycznie albo syntaktycznie. Definicja semantyczna postuluje, że teoria jest niesprzeczna, jeśli posiada model. Odpowiada to pojęciu niesprzeczności w tradycyjnej logice, aczkolwiek w dzisiejszej logice matematycznej używa się w zamian określenia spełnialności. Definicja syntaktyczna mówi, że teoria jest niesprzeczna, jeśli nie ma takiej formuły „P”, że zarówno „P” jak i jej zaprzeczenie „nie P” można wyprowadzić z aksjomatów danej teorii za pomocą powiązanego z nią systemu dedukcji.

Jeśli dane definicje semantyczne i syntaktyczne są równoważne, to mówi się, że dana logika jest zupełna. Silne logiki, takie jak rachunek predykatów drugiego rzędu, nie są zupełne.



Dostatecznie bogate teorie dowodzenia nie pozwalają na wykazanie niesprzeczności samych siebie (przy założeniu, że są one rzeczywiście niesprzeczne).



Prawdy bez dowodu…



Zmiana nie może zostać oceniona jako pozytywna czy negatywna przed jej zaistnieniem; jakakolwiek próba oceny jest bowiem obciążona negatywnym wpływem czynników oceniającego… jest zatem zarówno…



- Ah, już czas? Doskonale. – rzeczywistość wróciła; podążam w kierunku kolejnego stolika… Zaintrygowanie? Zaciekawienie? Może coś jeszcze, może nic… Jakieś nieznaczące słowa, może na coś wpływające, ale niczego nie dowodzące…


*****

Kobieta zaaferowana nieistniejącą postacią, a może rzeczywistym alter ego mężczyzny idącym za lokajem zostaje gdzieś z tyłu wzbudzająć niezdrową, acz dobrze ukrywaną sensację...

Cylinder, rękawiczki, frak, lakierki - wszystko od najlepszych dostawców i w najlepszym gatunku, a jednocześnie tylko dopełniające postaci. Jakby rzeczy m iały uczynić ją bardziej ludzką, bardziej naturalną, bardziej ciepłą... Ah, nie chodzi tu bynajmniej o brak manier czy swoistej gracji ruchów - tego przyzwyczajenia do stroju, pozycji, otoczenia... Bardziej o jakiś chłód bijący z trochę za ostrych rysów twarzy...




*****

Stolik numer siedem. Siedem jakaż znacząca liczba… Ileż pod nią się kryje…

Wszak liczba siedem to liczba uważana za mistyczną, wyróżniającą się bogatą symboliką... jest symbolem całości, dopełnienia, symbolizuje związek czasu i przestrzeni. Często również oznacza pełnię i doskonałość, kojarzy się z siedmioma dniami tygodnia, siedmioma archaniołami. Przez siedem dni trwały wielkie święta i siedem tygodni upływało między Paszabą a Świętem Tygodni. Filozofowie przypisywali jej własności opieki i władzy nad światem, kojarząc z siedmioma planetami, uważali ją za najwyższą podstawową liczbę całkowitą; stanowiła atrybut bogów, jej wartość była przedstawiana w architekturze, świętych pismach, przykazaniach, kosmologii.

Siedem...
Samaris...



*****



Butelka Romanée Conti, to nie była złośliwość… Wbrew pozorom. Po prostu na szczególne okazje należało otworzyć szczególne wino… A takim było Romanée Conti. Wino, którego rozlewano tylko i wyłącznie 765 butelek rocznie. Koszt oczywiście był adekwatny do klasy wina, ale:

- Butelkę Romanée Conti... i odpowiednią przystawkę... może płytę serów i dziczyzny?







Biała serweta spoczywa obok zastawy tylko aby zasygnalizować, że miejsce jest zajęte… pewnie i tak za chwilę trzeba będzie wstać…

Oczy prześlizgują się po kopercie, pozostawionej, aby ją otworzyć… Cóż… Otwórzmy… Wszystko zostaje użyte w celu do którego zostało stworzone…



Pomimo iż niesprzeczność można wykazać za pomocą teorii modeli, to często robi się to opierając się wyłącznie na syntaktyce, bez odnoszenia się do modeli.


Ktoś podchodzi do stolika... Cóż, koperta poczeka... Starodawność... Znów ktoś podchodzi... Cóż, koperta poczeka... Wargi zanurzają się w winie... Wyborne... Kosztowne... Cisza przeciąga się do granicy niezręczności...


- Witam panów. Armand Lexington. Jest mi niezmiernie miło poznać...
 

Ostatnio edytowane przez Aschaar : 28-08-2010 o 20:50. Powód: update
Aschaar jest offline  
Stary 27-08-2010, 01:25   #12
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Ileż to czasu minęło, od kiedy widziałem cię po raz ostatni? Ile razy wiatr zamiatał żółte, klonowe liście? Bo chyba wiatr... Lepiej wierzyć, że to był on, nie jakiś zwykły, banalny grabarz ogrodnik... Tak to z pewnością wiatr...
Wiele.
A jednak nic się nie zmieniłeś. Prócz patyny czasu, która z resztą pokrywała cię na długo, nim spotkaliśmy się po raz pierwszy. Czas, ten złodziej doskonały odebrał mi ciebie... Ale nie na zawsze. Widać i jemu drobiazgi prześlizgują się między palcami.
Uśmiech, jakże nie pasujący do tej twarzy, wykoślawił oblicze pasażera. Palce, szczupłe i ruchliwe pieściły zimną powierzchnię kamienia. Jednak spojrzenie, przelewające się po mijanych miejscach, twarzach, zdarzeniach zdawało się ignorować wszystko. Zarówno dal, jak i nerwową aktywność dłoni.
Kawiarenka. Szyld „Sułtan“. Grube szkło okien. Mężczyzna i kobieta przy stoliku. Żółte róże we flakonie....
Grube szkiełka okularów mijanego przechodnia nadaremno usiłującego przebić przezroczystym wzrokiem mrok bramy w poszukiwaniu treści listu. Koperta wirująca ku spotkaniu z rynsztokiem....
Bluszcz zazdrośnie zarastający chwałę parkowego pomnika....
Zakład zegermistrzowski Bergmana. Tysięczny stukot. Sekundy goniły się nawzajem. Miarowe ujadanie wylewało się aż tu, na ulicę. Spajało się równym stukotem z miejskim gwarem. Pożerało rzeczywistość niepostrzeżenie, z każdą chwilą odgryzając coraz to nowe kawałki. Rdzą pamięci pokrywało wszystko i wszystkich.
Zatopił się w wytarty plusz obicia siedzenia. Jakby chciał się ukryć, zniknąć z widoku temu, który niszczył teraźniejszość.
Jeszcze tylko jeden dzień. Noc zaledwie. Jeszcze tylko jeden...

Okna Salonu Madame Leveque. Róg Kpiarskiej i Kominiarskiej.... Młoteczki sztuką wirtuoza wydobywały z instrumentu harmonijne akordy. Muzyka przelewała się przez żywopłoty, mieszała z dalekim pogwarem miasta. Dźwięki i słowa przeplatały ze stukotem kopyt....
Idę cienistą stroną ulicy, a ty słoneczną
Płyniesz po jasnym tle kamienicy stopą taneczną
Idziesz słoneczny, sam, jak właśnie rozkwitły z pąka liść
Że idącemu cieniem jest jaśniej na ciebie patrząc iść.
Tam, po twej stronie przepych wiosenny klomby ogarnia
Tutaj już tylko schną chryzantemy w mrocznych kwiaciarniach
Idziesz słoneczną stroną ulicy i niesiesz naręcz bzu
A ja twą postać niosę z źrenicy po cienia stronie tu.
Barwne po twojej stronie wystawy, rojne kawiarnie
tutaj do niemych kin nieruchawy tłumek się garnie
I tak idziemy ty w gronie licznym, a ja tu z sobą sam
Ja po cienistej stronie ulicy, ty w słońcu cały tam
Słyszę za sobą szelest stronicy z prawdą odwieczną -
Tylko z cienistej strony ulicy widać słoneczną
Niechby tak trochę drogi nam zeszło nim skręce w swoją sień
Tobie mknącemu drogą słoneczną, mnie tą, gdzie już jest cień...
...miarowy stukot wybił się ponad pozostające w tyle dźwięki. Mężczyzna deklamował jeszcze, lecz i on nieubłaganie stawał się przeszłością. Pogrążał się w czasie. Zostawały emocje, nastrój, chwile.
- Będzie ci tego brakowało? - pytanie zabrzmiało jak ostatnie ostrzeżenie. Dorożkarz nawet gestem nie zdradził aktywności. jakby drzemał. Jedynie bruk miarowo podbijający koła imitował jego życie.
- Nie! - szybka odpowiedź. Zbyt szybka. Za nerwowa. Cisza. Jakby strach przed przyznaniem samemu sobie, że jednak może nie tak do końca NIE. Biblioteka. Latami, z trudem gromadzone egzemplarze. Stare, unikatowe dzieła o tematyce nikomu nie znanej, bo zbędnej. Zbiór pamiątek. Dla nikogo innego nie przedstawiający tak cennej wartości. Żal? Nostalgia? Zwątpienie?
- Nie! - odpowiedź była stanowcza i twarda. Zabrać ze sobą smutek straty to pozbawić się radości nowego. - Trzeba kroczyć naprzód z podniesionym czołem. Spalić mosty!
- Droga bez powrotu?
- Po co wracać tam, skąd...
- Prrrrr....
Nagły, mocny ruch ściągnął lejce, co osadziło konia i powóz w miejscu.
- Co tam znowu?
- Kot. Czarny. Przebiegł drogę.
- No to co?
- Ale czarny.
- W nocy wszystkie są czarne. Jedź!
- Tak jest Sir.

Dorożkarz już jakiś czas temu pogrążył się w ciemności. Noc. Cisza. Senność. Pogrążone w niebycie nocy miasto za plecami. Choć wrzało w nim życie, już go nie było. Xhysos... Była tylko stacja. Jakże inna, niż w świetle dnia. Milcząca, zasłuchana w samej sobie. Przyjazna, cicha, zadumana wielkimi ślepiami latarni przyglądała się wirującym wokół ćmom, co podobne mieszkańcom miasta garnęły się do światła. Ich światła, ich kłamstwa.
Ławka kusiła swoim ustroniem. Światła było dość, by czytać. Taka piękna, ciepła noc nie zasługiwała na zmarnowanie.
Kolejny tego dnia uśmiech niespodziewanie zawitał na tej nie nawykłej do takich grymasów twarzy. To dedykacja go wywołała. Tak, to wspomnienie zabiorę ze sobą. Nie jest warte, by zostało w Xystos. Dedykacja pisana ojcowską ręką na pierwszej stronie mojej ulubionej książki „Drzewa życia“

Skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy
przecież my wiemy, że nie bardzo pasujemy
do takich pytań i do braku odpowiedzi
sąsiedzi słońca, wody, nieba, ziemi sąsiedzi
tak nas zostawił na kształt znaku zapytania,
ten co przyjechał i nie pytał lecz się kłaniał,
tak układamy ręce jak nam kiedyś on ułożył,
który tu z nami w słońcu wiele szczęścia dożył
tu było wiele spraw, tysiące, taka moc,
że przegadany dzień nie starczy ani noc
a jak zamilczeć w słońcu, do księżyca grać,
i robić to po prostu, na co nas nie stać
 
Bogdan jest offline  
Stary 27-08-2010, 17:19   #13
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację

- Elodie... - Jęk który wydobył się z moich ust zawierał w sobie równą porcję przerażenia i rezygnacji, co zachwytu. Suknia którą przyjaciółka właśnie delikatnie układała na stercie ubrań które miały zostać spakowane, była olśniewająca. Mogłam się domyślić czegoś takiego jednak nie w tak krótkim czasie jaki dano nam na przygotowanie się do owego spotkania.
- Skąd? - Zapytałam podchodząc jednocześnie by dotknąć lśniącego czerwienią jedwabiu.
- Tajemnica. Poza tym powiedziałam ci że masz wyglądać odpowiednio, a znając cię przewidziałam że będziesz chciała włożyć na siebie coś kompletnie beznadziejnego.
- Przeasadzasz... - Próbując się bronić chyłkiem zerknęłam na prostą, czarną sukienkę która czekała przewieszona przez oparcie fotela.
- Czyżby? - Wymownie uniesione brwi otwarcie kpiły z moich prób obrony.
-Jest elegancka, prosta i ....
- ... świetnie nadaje się na pogrzeb. Ewentualnie możesz się w niej wybrać na zakupy. Nieco nadwyrężając jej przydatność mogłabyś ubrać ją idąc podpisać tą idiotyczną zgodę na wyprawę, co rzecz jasna zrobiłaś.

Skrzywiłam usta w wyrazie świętego oburzenia. Nie minęła jednak chwila, a zmuszona zostałam do parsknięcia śmiechem. Na Elodie nie można się było złościć, boczyć, obrażać. Można jej było jedynie ustępować co zazwyczaj przychodziło łatwo i dawało zadowalające rezultaty. Naturalnie nie zawsze i nie dla każdego. Westchnąwszy teatralnie dałam znak że po raz kolejny udało się jej wygrać. Radosny uśmiech jakim obdarzyła mnie w nagrodę sprawił że obiecałam sobie powstrzymać się od przypomnienia czemu ma służyć moje dzisiejsze wyjście i co czeka nas jutro. Te, być może ostatnie chwile spędzone we dwoje nie powinny być zakłócone przez troski i zmartwienia. Skoro już ustaliłam nutę przewodnią wieczoru nie pozostawało mi nic innego jak zwyczajnie się nim cieszyć.
- Więc jak będzie? Przymierzysz? - Pełne nadziei spojrzenie błękitnych oczu nie pozwoliło na inna odpowiedź.
- Jeszcze się pytasz?
Chwyciłam suknię w objęcia i wykonując popisowy piruet roześmiałam się radośnie.


Dwie godziny później siedziałam już w zamówionej dorożce, która przy wtórze turkotu kół i uderzeń końskich podków o kocie łby, wiozła mnie do Le Chat Noir. Co na mnie czekało w murach tego przybytku? Kolejne zmartwienia czy też nareszcie jakieś dobre wieści? Kim są ci z którymi przyjdzie mi się spotkać? Pytania, które tak bardzo pragnęłam zostawić za sobą nie chciały się poddać. Radosny nastrój przygotowań prysł wraz z trzaśnięciem bata i mocnym szarpnięciem dorożki. Nerwowo miętosząc ozdobną sakiewkę spoglądam w półmrok za oknem. Mijane domy, a w nich błysk światła świadczący o toczącym się w ich murach życiu. Zwyczajnym, prostym życiu. Rodziny siadające przy kominku by wysłuchać historii lub zagrać w szachy. Dzieci marudzące przed snem. Żony wytykające mężom ich błędy. Mężowie uciekający do kochanek by od owych wymówek odpocząć w nieco cieplejszych ramionach. Samotne noce. Noce pełne grzechu i tajemnic. Miłość i zdrada, smutek, złość, nienawiść. Całe Xhystos.

Opuszczam roletę by odgrodzić się od tego miasta. Otacza mnie ciemność. Ta jest lepsza, jednak tylko trochę. W ciemności jestem sam na sam z myślami. Czuję się nimi zmęczona. Wciąż te same pytania bez odpowiedzi, te same wątpliwości, te same troski. Kto zajmie moje miejsce w naszej małej społeczności? Wysłałam list przez pewnego człowieka, który dostarczy go do świątyni, jednak...
Pocieram skronie czując zbliżający się ból głowy. Nigdy nie miewałam napadów migreny jednak tym razem chyba jeden mi się przytrafi.


Jesteśmy na miejscu. Nie potrzebuję zerkać przez okno by się o tym przekonać. Rzęsiście oświetlony podjazd, gwar licznych głosów, ciche dźwięki muzyki. Le Chat Noir. Gniazdo rozpusty, kłamstwa i zdrady. Drzwi dorożki otwierają się z cichym zgrzytem. Przystojna i przyozdobiona firmowym uśmiechem twarz młodzieńca zaprasza do opuszczenia dusznego i mrocznego wnętrza. Ująwszy w dłoń tren sukni drugą podaję nieznajomemu przyjmując zaproszenie i z cichym westchnieniem ulgi zostawiając za sobą ponurą, zgorzkniałą Iris. Uśmiecham się z wdzięcznością po czym odwracam by zapłacić za kurs. Szelest banknotów dziwnie współgra z tym miejscem. Niczym kolejna nuta w utworze mistrza.

Ruszam wtapiając się w kolejkę podobnych do mnie kobiet i mężczyzn. Czerwony płomień wyraźnie odcinający się od tęczowego korowodu. Wyobraźnia podsuwa mi obraz uśmiechającej się tryumfalnie Elodie. Odpowiadam zdawkowym uśmiechem za którym jednak kryje się radość. Uwielbiam lśnić. Być niczym drogocenny klejnot od którego nie można oderwać wzroku.
Nieco niedbałym ruchem poprawiam fikuśny kapelusz spoczywający na kunsztownie upiętych, płomiennych włosach, wyłapując przy tym kilka zaciekawionych, męskich spojrzeń.


Uśmiecham się unosząc wyżej głowę.
- Stolik numer siedem. - Oznajmiam portierowi po czym oddawszy płaszcz do szatni pozwalam się prowadzić ku miejscu przeznaczenia.

Szelest jedwabiu i odgłos obcasów uderzających o marmurową posadzkę zostają wkrótce zagłuszone przez setki podobnych odgłosów. Nowe wrażenie bombardują moje zmysły zniewalając umysł. Bogactwo ozdób przytłacza, tamuje procesy myślowe zezwalając jedynie na niemy zachwyt ferią barw, dźwięków, zapachów... Unoszę się na ich fali wypływając coraz dalej, zanurzając się coraz głębiej. Niczym maleńki, samotny stateczek wrzucony nagle w sam środek sztormu staram się utrzymać na powierzchni, odzyskać pewność siebie. Przestać zachowywać się niczym prowincjonalna myszka i rozglądać wokoło jak małe dziecko pierwszy raz przekraczające próg namiotu cyrkowego.

Wreszcie docieramy do stolika numer siedem, a przynajmniej mam taką nadzieję gdyż nigdzie nie mogę dostrzec tabliczki. Mój przewodnik ukłoniwszy się lekko znika w tłumie. Przyglądam się trójce mężczyzn którzy zdążyli już zająć miejsca. Nie mogę się zdecydować czy wzbudzają we mnie pozytywne czy negatywne odczucia. Ot, zwyczajni przedstawiciele rodzaju męskiego. Poczekamy, zobaczymy.

Podchodzę bliżej uśmiechając się przyjaźnie na powitanie. Podstawą w końcu jest dobre pierwsze wrażenie. Nawet w sytuacji gdy komuś wcześniej na tym nie zależało.
- Iris Casse. - Przedstawiam się i nie czekając aż wstaną z miejsc jak nakazują wymogi dobrego wychowania, zajmuję jedno z dwóch wolnych miejsc.
- Czy wiadomo już w jakim celu nas tu wezwano? - Pytam spoglądając wpierw na leżące na stoliku kopertę i nożyczki, a następnie na zebranych przy nim panów.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]

Ostatnio edytowane przez Midnight : 27-08-2010 o 19:40.
Midnight jest offline  
Stary 28-08-2010, 08:22   #14
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Powolne kląskanie kopyt, odgłos toczących się kół, lekkie skrzypienie będące skutkiem ocierania się drewna o metal usypiają mnie. Nic dziwnego, przecież ledwo zmrużyłem oczy a jest już wieczór. Patrzę obojętnym wzrokiem na przesuwające się obrazy. Chyba tylko one sprawiają, że ołowiane powieki nie chcą opaść.

… Witryna księgarni z woluminami wychodzącymi wprost na ulicę. Ostatni klienci. Gdyby nie to, że pewnie jestem już spóźniony kazałbym fiakrowi zatrzymać się na kwadrans, który zapewne przerodziłby się w kolejny … potem następny.


Nie pojawienie się byłoby ignorancją wobec osób, z którymi przyjdzie mi spędzić kolejne dwa lata życia. Ale czy ja poczułbym się zlekceważony, gdyby ktoś nie przyszedł … może miał ważny powód, a może zatrzymał się kupić książkę. Przecież w Samaris może nie być książek.

Wyciągam z surduta list od Rady. List jak wyrok, zesłanie. Otwieram białą czystą kopertę, wyjmuje zgiętą na pół kartkę … rozwijam czysty jak łza papier … pusty … nie ma śladu … nie ma nic. Ale oczami pamięci widzę nazwę miasta Samaris … pisane tym rozstrzelonym pismem jakby pomiędzy literami brakowało znaków … S a m a r i s … jakby ktoś kierując nas tam chciał jednocześnie ukryć przed nami jego prawdziwą naturę. Pakuję kartkę do koperty, odkładam na wyściełanym siedzisku dorożki. Niech tu zostanie … puste, nieme …

… Elegancka kawiarnia z zainstalowanym jednym z ostatnich wynalazków, które mają zmienić oblicze Xhystos. Stoliki wystawione na zewnątrz, kelner z przyklejonym uśmiechem niosący pustą tacę. Dwie siedzące przy stoliku kobiety. Jedna coś tłumaczy, druga wygina się tłumiąc gromki śmiech. Zupełnie nieświadome obecności tego, który je obserwuje. Ukryty przy zacienionym stoliku, pijacy wodę ze szklanki ze rżniętego kryształu.


Nasze spojrzenia spotykają się, nie widzę jego twarzy ale wiem, że patrzy, czuję to malujące się na jego twarzy napięcie ... musi być … zawsze jest … został odkryty … jest nagi. Będzie zastanawiał się co zrobić, czy być lojalnym i powiedzieć, że ktoś go zauważył, czy bezpiecznie zamknąć się w czterech ścianach i wymazać obraz dorożki … zaczarowanej dorożki …

Zamykam oczy. Nie chcę już patrzeć, nie chcę zabierać niepotrzebnego bagażu wspomnień i tak jest już za ciężki. Powinienem zapomnieć, zapomnieć wszystko i wszystkich. Tak byłoby prościej, łatwiej. Ale czym byłoby me życie, gdyby od początku było jasne, wytyczone, klarowne, modelowe … nudne. Byłbym z niego zadowolony? Jeśli za tę cenę kupiłbym pozostanie w Xhystos, to tak.

- Le Chat Noir profesorze Watkins – głos fiakra wyrywa mnie z zamyślenia.
- A tak, dobrze, znakomicie Steve.
Wolno szukam portfela. Oddalam moment opuszczenia azylu. Wyciągam z portfela szeleszczący banknot z obrazem gmachu Rady.
- Zawieziesz mnie jutro rano Steve …
- Tak wiem profesorze, do bramy B.
- Nie pamiętam … czy wspominałem ci już o tym?
- Mnie nie trzeba o niczym wspominać profesorze Watkins – suchym głosem odpowiedział dorożkarz. - Życzę udanego wieczoru.
- Tobie również Steve, jedź do domu.
- Tak zrobię, jeszcze tylko jeden kurs i tak uczynię.

Sprzed wejścia do Le Chat Noir spoglądam na stojącą doróżkę. Jutro jeszcze raz ujrzę Steva i jego dorożkę, ostatni raz.


Wchodzę do foyer Le Chat Noir, drzwi otwiera ubrany w liberie boy. Z progu oglądam się za siebie … nie ma … zniknęli … zaczarowany dorożkarz … zaczarowana dorożka … zaczarowany koń.

Oddaje płaszcz do szatni. Patrzę w oczy stojącemu naprzeciw, przyglądającemu się mnie mężczyźnie. Ciemne, zaczesane do tyłu włosy, przystrzyżona broda, wywinięte na krawat końce białej koszuli, czarny elegancki surdut szyty na miarę. Patrzę jak gestem poprawia fryzurę, jak pochyla głowę spoglądając mi głębiej w oczy. Uśmiecham się do niego, odpowiada tym samym. Czas iść. Odwracamy się od siebie i każdy odchodzi w przeciwną stronę.

- Jestem umówiony, stolik … zapomniałem numeru.
- Nic nie szkodzi, tak wiemy, już wszyscy są profesorze.

Pozwalam prowadzić się na miejsce. Labirynt stolików, każdy z innymi gośćmi … aktorami dzisiejszego wieczora.

Uśmiechnięta para. Ona zapatrzona w niego, on odwracający głowę gdy do niej mówi, obracający w dłoni pustą szklankę. Niepewny … zapewne to on wybrał Le Chat Noir mając nadzieję, że w tłumie innych kłamców poczuje się lepiej a cały ten splendor miejsca pozwoli mu zapleść pajęczynę. Daj sobie spokój dziewczyno, to jakiś oszust.

Kolejne stoliki, kolejne twarze z przyklejonymi uśmiechami, maski, gesty, pozy … Szybciej, chcę mieć to już za sobą. Chcę usiąść przy stoliku, odegrać swą rolę, wypowiedzieć kwestie i wrócić jak najszybciej do domu.

- Stolik numer siedem, monsieur.

Skinienie głowy, zamaszysty gest dłonią i zostaję sam. Sam? Stolik zastawiony na pięć osób. Trzech mężczyzn, jedna kobieta, jedno puste krzesło. Nawet miejsce już za mnie wybrano.

- Dobry wieczór. Pani, Panowie pozwólcie, że się przedstawię … Maurice Watkins. Jako, że przyjdzie nam razem spędzić dwa lata a wiadomo jak ważny jest początek, dlatego życzę wszystkim jak również sobie udanego wieczoru.

Odsuwam wolne krzesło. Siadam, po prawej ręce kobieta w czerwonej sukni, po lewej szczupły mężczyzna z lekko przygarbioną sylwetką.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 31-08-2010, 20:20   #15
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Post wspólny Graczy

Gdzieś z oddali, jak przez sen, rozbrzmiewała stonowana, delikatna muzyka. Zdawała się snuć wokół razem z dymem. Tu, przy stole było cicho, bardzo cicho.

Człowiek w wypłowiałym garniturze, który dopiero co przybył, w dwóch łykach opróżnił zawartość stojącej przed nim szklanki. Potem otarł usta chustką i postanowił wreszcie się odezwać do siedzącego w półmroku dystyngowanego gentlemana:

- Przepraszam, że od razu się nie przedstawiłem, ale bardzo bolala mnie głowa i musiałem wypić lekarstwo. Nazywam się - tutaj głos mężczyzny niemal niezauważalnie zadrżał, jakby nie był do końca pewien, czy się przedstawić - Robert Voight.

Pan musi być... - urwał na moment, oczekując na odpowiedź towarzysza i jednocześnie wyciągając w jego kierunku dłoń.
- Armand Lexington - mężczyzna odstawił kieliszek i uścisnął podaną dłoń. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku?
- Teraz już najzupełniej w porządku - odparł Robert - Pana również witam - zwrócił się do drugiego mężczyzny z uśmiechem.
Kolejny z gości, mężczyzna w eleganckim garniturze usiadł, splótł dłonie przed sobą i zatrzymał wzrok na kopercie. Siedział cicho, poza zdawkowym ukłonem nie dał towarzyszom innego znaku, ze ich zauważa. Jednak nie było to niegrzeczne, raczej wyglądało jak próba nie narzucania się ze swoim towarzystwem niż izolacjonizm. Milczał.
Po zadanym przez jednego z mężczyzn pytaniu Vincent ukłonił się:

- Vincent Rastchell , do usług.
- Miło mi. Lexington. Kieliszek wina? Chyba, że woli pan czynić honory i otworzyć? Ktoś w końcu będzie musiał to zrobić...
Długi korkociąg, będący sam w sobie małym dziełem sztuki, leżał przygotowany nieopodal. Gdzieś z oddali rozległo się pojedyncze głośne stuknięcie, prawdopodobnie komuś upadł na talerz któryś ze sztućców. Zaraz po nim rozbrzmiał kobiecy śmiech.

Lexington... coś w ruchach i sposobie mówienia towarzysza nie pozwalało Robertowi przez dłuższą chwilę myśleć o niczym innym, tylko o nim. Interesujący człowiek.
Robert odkleił wzrok od gentlemana na krótką chwilę przed tym, jak zostałoby to uznane za przejaw nadmiernego zainteresowania, a może nawet podejrzliwości.
Jednocześnie uśmiechnął się przyjaźnie do drugiego towarzysza, który sprawiał melancholijne wrażenie. Może nawet poczuł z nim pewną więź?

- Ja podziękuję za wino - odmówił Voight najgrzeczniej, jak potrafił - Znajomy powiedział mi, że lekarstwa, które wypiłem, nie należy łączyć z alkoholem.
Miał nadzieję, że na takich spotkaniach wolno odmawiać alkoholu - nie znał się za bardzo na etykiecie. Byłby jednak głupcem, dekoncentrując się teraz winem; cieszył się, że ma wymówkę.

- W takim wypadku ja otworzę - powiedział Armand uśmiechając się uprzejmie. “Oczywiście, lekarstwa... Najstarszy i najbardziej prymitywny wybieg jaki można zastosować... Chyba się przeliczyłem, już teraz można powiedzieć, że spotkanie będzie nudne jak flaki z olejem, a sam wyjazd... Cóż, może zdarzy się coś niespodziewanego.” - czerwone wino o pięknym bukiecie przelało się do klieliszka Lexingtona, nie zamierzał sobie odmówić przyjemności... Ponownie jego wzrok prześlizgnął się po twarzach obecnych, choć wyglądało na to, ze próbuje przejrzeć przyciemnioną przegrodę oddzielającą ich od innych stolików. - “Dwa przeciwieństwa... Nudne przeciwieństwa siedziały przy stoliku. Jeden raczej pewny siebie, choć zupełnie nie pewny sytyuacji, w której się znalazł; drugi zbyt poważny jak na tę całą... imprezę. Granitur...” - umysł Lexingtona odszukał potrzebne mu informacje - “ach, kolekcja ślubna. Intrygujące, albo jego status majątkowy znacznie się obniżył i po zakupie drogiego garnituru ślubnego jeszcze go nosi na każdą okazję; albo... jest wdowcem i to jedyna rzecz, która przypomina mu poprzednie szczęśliwe życie. To tłumaczyłoby również powagę i swoistą melancholię jaką widać na jego twarzy...”

Armand odstawił kieliszek i ponownie spojrzał na pierwszego z przybyłych - “Ten jegomość był trochę większą zagadką. Analizował sytuację w jakiej się znalazł, ale chyba raczej z przyzwyczajenia niż z konieczności; wyglądał bowiem na kogoś, kto wypadł jakiś czas temu z obiegu i nawet przed sobą nie chce tego przyznać...” - Piękny, pełny bukiet wina po raz kolejny uderzył w nozdrza Lexingtona i tylko dla przerwania ciszy zapytał:
- Nie wiedzą panowie czy to już wszyscy, czy może jeszcze na kogoś czekamy? Może czas otworzyć kopertę i poznać pierwszą tajemnicę dzisiejszego wieczoru?

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, kolejna tajemnica zmaterializowała się przy stole. Tym samym koperta straciła stutus pierwszej tajemnicy, co więcej - w Le Chat Noir pojawił się właśnie ktoś, kto sprawił, że wszyscy mężczyźni na chwilę zapomnieli o kopercie. W przypadku niektórych z nich, nawet o całym świecie.
Kobieta w czerwieni zawsze robi wrażenie. Co dopiero, gdy to kobieta taka jak ta, która właśnie zjawiła się przy ich stole - przy takiej mężczyźni najpierw dziękowali niebiosom, że zesłały kogoś takiego tutaj - a potem dziękowali raz jeszcze, że przystojniaczek z którym tu przyszła okazał się tylko człowiekiem z obsługi i zaraz wyparował...
- Iris Casse...

Jakby tego było mało, kobieta w czerwieni miała ogniste, płomienne włosy. Gdy siadała, cała była niczym płomień, który rozjaśnił całe to miejsce. Gdy się uśmiechnęła na powitanie, mieli wrażenie, że niewykluczone jest nawet iż wszystko dokoła może zająć się ogniem.
- Czy wiadomo już w jakim celu nas tu wezwano? - spytała spoglądając wpierw na leżące na stoliku kopertę i nożyczki, a następnie na zebranych przy nim panów.
- Uważam, że to akuratnie jest wiadome od samego początku... pani Casse - odparł Lexington odstawiając kieliszek. Wstał i ukłonił się nieznacznie, najwyraźniej zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie - Armand Lexington.Miło mi poznać...
- Vincent Rastchell , do usług. - powtórzył Vincent.

Zdawał sobie sprawę ze spojrzeń, jakie mu posyłano. Ośmielił się nawet posłać lekki uśmiech w stronę kobiety, lecz i on szybko zniknął z jego twarzy.
Zapach wina spowodował, że oczy Victora na moment nabrały blasku. Pojawił się w nich cień śmiałego, zdecydowanego mężczyzny. W chwilę później jednak ów błysk ustąpił zwyczajnej melancholii. Żaden zapach na świecie nie jest w stanie odwrócić tragedii, jakiej doświadczył.

Lexington wcale nie zamierzał przerywać ciszy jaka panował przy stoliku. Było to nawet... zabawne, na swój sposób. Podnosząc kolejny kawałek sera do ust pomyślał, że przydałby się tutaj jakiś gaduła. Jakikolwiek gaduła rozprawiający o wyższości czekoladek nad pralinkami... Cholera... Szlag by to.... Teraz spotkanie przypominało pantomimę w wykonaniu kukieł... Absorbująco nudne. Jego zaczepka również pozostała bez odpowiedzi, cóż być może wejście damy w czerwieni zagłuszyło jego pytanie. Chwilowo nie było specjalnie możliwości powrotu do kwestii koperty; chyba, że wrodzona kobieca ciekawość weźmie górę nad konwenansem....

- Dobry wieczór. Pani, Panowie pozwólcie, że się przedstawię … Maurice Watkins. Jako, że przyjdzie nam razem spędzić dwa lata a wiadomo jak ważny jest początek, dlatego życzę wszystkim jak również sobie udanego wieczoru.
Ostatni z oczekiwanych gości, mężczyzna z ciemnymi zaczesanymi do góry włosami, z przystrzyżoną brodą w eleganckim czarnym surducie zajął miejsce pomiędzy kobietą w czerwonej sukni a mężczyzną z lekko przygarbioną sylwetką.

- Iris Casse. - Przedstawiła się po raz kolejny gdy tylko ostatni gość zasiadł za stolikiem numer siedem. - Wiele o panu słyszałam panie Watkins. - Dodała uprzejmie po czym ponownie zamilkła skupiając się na próbie rozgryzienia kim są pozostali.
- Armand Lexington - mężczyzna po raz kolejny wypowiedział swoje nazwisko pomijając tytuły zarówno naukowy jak i społeczny... Miał nadzieję, że spotkanie w końcu zacznie się toczyć w jakimkolwiek kierunku...

- Zatem, szanowna pani, szanowni panowie - Vincent wbrew sobie postanowił się odezwać. Wiedział, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz w życiu i mimo, że strach przed ludźmi dławił go, niczym atak duszności. - Wydaje mi się, że jesteśmy w komplecie. Cóż - westchnął przypominając sobie dawne czasy, kiedy takie wystąpienia były dla niego nie tyle codziennością, lecz rutyną - Czy ktoś z szanownych zebranych przy tym stoliku wie, po coż tutaj nas zaproszono? Czegóż oczekuje się po tym spotkaniu poza, rzecz jasna, niewątpliwie wspaniałymi możliwościami towarzyskimi.
Kiedy Vincent skończył mówić znów splótł; dłonie ze sobą, by goście nie widzieli, jak drżą mu ręce.

Stłumiła ochotę by zacząć krzyczeć i ograniczyła się jedynie do zniecierpliwionego westchnięcia.
- Skoro nikt nic nie wie, a rozwiązanie zagadki leży przed nami, dlaczego zwyczajnie nie otworzymy owej tajemniczej koperty? - Mówiąc sięgnęła po wyżej wymieniony przedmiot oraz towarzyszące mu nożyczki. - Przecież nie gryzie. - Rzuciła żartobliwie po czym zgrabnie rozcięła złotą tasiemkę.
- Proszę. - Podała przedmiot Watkinsowi jednocześnie odkładając nożyczki.

Maurice Watkins wziął kopertę do ręki i trzymając ją obiema rękami wpatrzył się w nią. Znieruchomiał, jego oczy jakby zaszły mgłą...

Armand uśmiechnął się, kobiety... są takie przewidywalne, całkowicie przewidywalne. Zastanawiąjącym było tylko dlaczego wybrała Watkinsa; który nota bene w ogóle go nie poznał -szkoda, widywali się przecież czasami... Jedyną nieprzewidywalną kobietą - prawdziwą kobietą - była Lukrecja, ale...

- Skoro tak zależy pani na poznaniu zawartości koperty dlaczego sama jej pani nie odczyta? Przecież to nie jest trudne... Prawda? A co do celu tego spotkania to wydaje się on oczywisty. Jak zauważył pan Watkins - przyjdzie nam spędzić z sobą trochę czasu. Dano nam więc możliwość poznania się we w miarę komfortowych warunkach i porozmawiania o niczym, czy innej wymiany grzeczności. Jeżeli woli pani bardziej dramatyczną wersję potraktujmy to spotkanie jak ostatni posiłek skazanego przed egzekucją... - rozejrzał się wokół wzrokiem szukając kamerdynera. Mając wybór pomiędzy siedzeniem przy stole i gapieniem w talerz, a siedzeniem przy kolacji - wolał - przy kolacji.
- Poproszę karty...
- Służę uprzejmie.

Kamerdyner odszedł pozostawiając stolik i jego gości samych pogrążonych w ciszy.
Pytanie skierowane do płomiennowłosej zawisło w powietrzu. Mężczyźni patrzyli na nią, w oczekiwaniu odpowiedzi - za wyjątkiem Watkinsa, który nadal siedział nieobecny, z mętnym wzrokiem utkwionym w trzymanej kopercie.
Nie wiadomo, czy miała zamiar odpowiedzieć od razu, bo kelner pojawił się z wielkimi, ozdobionymi na okładkach grafiką czarnego kota jadłospisami niemal natychmiast. Z pieczołowitością rozłożył je przed każdym gościem, poczynając od damy, a następnie ulotnił się tak niespodziewanie jak się pojawił.

Trochę ożywienia wprowadziło przeglądanie kart menu i wybór potraw, choć wszyscy byli tak zajęci studiowaniem składu i jakości poszczególnych dań, że znów nie wymieniono żadnych uwag. Na szczęście po chwili pierwsze potrawy zaczęły się pojawiać na stole i Armand z zaciekawieniem, acz bardzo dyskretnie zaczął obserwować pozostałych znad swojego talerza z pikantną przystawką z wędzonego łososia. Jak mawiali “pokaż mi co i jak jesz, a powiem ci kim jesteś”...



Robert siedział i patrzył to na kartę, to na Lexingtona. Zaczynał go niepokoić ten człowiek, który w tak ostrych słowach zwrócił się do damy. Postanowił coś mu odpowiedzieć, cokolwiek, by ten nie poczuł, że kontroluje całą sytuację przy stole.
- Panie Armandzie - odezwał się wreszcie, chyba nieco za późno - niepotrzebnie Pan tak naskakuję na szanowną Panią - tu kiwnął życzliwie w stronę towarzyszki - wszystkich nas bardziej lub mniej interesują zawartość koperty i szczegóły naszej wyprawy. Pani, jak mniemam, jest po prostu bardziej ciekawa, zupełnie zresztą jak ja. Myślę, że po solidnym posiłku będziemy się lepiej porozumiewać. Ja, na ten przykład, wezmę sałatkę.
Robert nie wiedział, czy poluzowanie atmosfery mu się udało, czuł się nieswojo wśród tego specyficznego towarzystwa, które stało się jeszcze bardziej specyficzne z nadejściem kobiety.
Właśnie, ta kobieta... Była bardzo ładna, nawet piękna, ale był to ten rodzaj kobiecego piękna, który nie pociągał Roberta. Drapieżny, ekspansywny. Nie takim pamiętał piękno jedynej osoby, którą kochał.
Na krótko po tym, jak mężczyzna skończył mówić, lekki powiew powietrza - nie wiadomo właściwie skąd - rozedrgał delikatny płomień świecy.
- Naskakuje? - widelec z kawałkiem łososia zawisł na chwilę w powietrzu. - Interesujące... Gdzie zauważył pan rzeczone naskoczenie - panie... - zawiesił głos wyraźnie dając do zrozumienia, że czeka na uzupełnienie.

Przez cały czas starając się nie tracić opanowania, tak niezbędnego jej w tej chwili, Iris utrzymywała na ustach łagodny uśmiech. Sztywna postawa i dłonie nieco za mocno zaciśnięte na sznurkach sakiewki zdradzały jednak iż jest to jedynie poza, gra mająca ukryć to co działo się w jej wnętrzu. Z każdą chwilą bardziej żałowała że w ogóle zdecydowała się przekroczyć próg tego lokalu.
- Nie, nie byłoby trudne. - Odpowiedziała na pytanie po czym skupiła się na przeglądaniu zawartości karty. Po dłuższym namyśle wybrała lekką sałatkę z kurczaka po czym odłożyła kartę na stół przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy mężczyznami. Nie miała zamiaru w nią ingerować o ile nie zostanie do tego zmuszona. Nie planowała również odbierać koperty Watkinsowi, który najwyraźniej zapadł w swego rodzaju trans. Doszła do wniosku że najlepiej będzie poczekać jako bierny obserwator wypadków.

- Voight - odpowiedzial chłodno Robert. - Być może ‘naskoczenie’ było złym słowem, proszę wybaczyć, nie jestem dyplomatą. Jednak pańska wypowiedź była za ostra w stosunku do okoliczności - nie znamy się, a zamierzamy spędzić ze sobą dwa lata - ostatnie dwa słowa podkreślił szczególnie, chcąc uświadomić słuchaczom, jaki to szmat czasu. - Nie ma się co kłócić o tę kopertę - jestem pewien, że Pan Watkins zaraz ją otworzy - prawda, panie Watkins?
Skończywszy wypowiedź, wskazał palcem na sałatkę, którą sobie upodobał, i oddał kartę kelnerowi.

- Właśnie dlatego panie Voight powinniśmy się poznać z każdej strony, a nie tracić czas na - jak pan to ujął zgrabnie - dyplomację. Choć nie zakładałbym, na wstępie, że spędzimy z sobą dwa lata...

- Taki jest przewidziany czas... obserwacji. Raczej nie pozwolą nam wrócić wcześniej, na ile znam logikę wydawania decyzji przez ludzi władzy w tym mieście - dodał nieco smutno, przelotnie rzucając spojrzenie na Watkinsa, który zignorował jego pytanie.

- Zupełnie nie to miałem na myśli. Raczej fakt, że możemy nie wrócić w ogóle. Nie wiem czy miał pan okazję bywać poza Xhystos? Poza miastem wiele się dzieje i obserwacja Samaris może nie być wycieczką turystyczną. Oczywiście o ile w ogóle dotrzemy do Samaris...
 
Aschaar jest offline  
Stary 03-09-2010, 08:44   #16
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PMvOkUMPZ0g[/MEDIA]

Oprawa i obsługa w restauracji zachwycała. Gdybym był skory do zachwytów. Dryfowałem, jak rozbitek niesiony falami, nie bardzo wiedząc, co mam robić. Minęło już tak wiele czasu, od kiedy miałem okazję udzielać się towarzysko. Zbyt wiele. Sto dwadzieścia jeden dni. Dokładnie tyle. Każdy z tych pozbawionych celu dni wypalił na mojej duszy niezatarty ślad.
Chciałem go zamazać, lecz nie potrafiłem. Nie potrafiłem, póki moje oczy widziały miejsca znane nam trojgu. Wszędzie, za każdym rogiem słyszałem radosny śmiech Laury. Widziałem biegnącą sylwetkę Xristoffa. Nawet ten posiłek. Przystawki! Dłonie Laury układające plastry łososia dla zaproszonych przeze mnie gości, przyozdabiające potrawę tak, jak jedynie ona to potrafiła.

DOŚĆ! Rozkazałem sobie kategorycznie w myślach. Lecz było to tak, jakbym chciał powstrzymać dziecko od zabawy. Wiedziałem, że moje myśli wrócą do utraconej rodziny. Do ukochanych osób, które zimne i puste ciała pochłonęła ziemia.

Wysiłkiem woli skoncentrowałem się na wydarzeniach dziejących się przy stole. Przez dłuższy moment przysłuchiwałem się dyskretnie konwersacji i oceniałem moich współtowarzyszy wyprawy do Samaris.

Robert Voight był niespokojny i spięty. Jednocześnie bardzo uważny, być może dokładny umysł, na pewno nie roztargniony. Ale z drugiej strony poruszony czymś, może ktoś po przejściach. Wyczuwasz w pewnym sensie podobny stan uczuciowy jak u mnie - ale u niego raczej przeradza się w nadaktywność, nie zobojętnienie. Czyżby i jego do Samaris gnała jakaś strata, pragnienie zapomnienia, wyrwania się z pułapki własnego umysłu. Kiedyś może przyjdzie pora, by o tym porozmawiać. Lecz na pewno nie teraz. Nie podczas pierwszego, zapoznawczego spotkania.
Lexington wydawał mi się chłodny, opanowany. Zapewne umysł analityczny. Prawie w ogóle nie wyczuwałem w nim żadnych emocji. Wydawał się aż za zimny przez co nieco nieludzki. Pierwsze wrażenie dość nieprzyjemne. Ale trzeba dać mu szansę. I w ogóle to nazwisko...Już gdzieś je widziałem i to nie dalej niż w przeciągu ostatnich dwóch-trzech dni. Tylko gdzie? Dlaczego nie potrafię sobie tego przypomnieć? Dlaczego zwróciłem na nie uwagę?
Kobieta – Iris Cass. Fascynująca. Jaśniejąca, niczym czerwona gwiazda na nieboskłonie. Bez wątpienia piękna.. Bez wątpienia ekscytująca. Wyczuwałem w niej żywego, niespokojnego, zmiennego ducha. I coś jeszcze...jakąś...duchowość? Ciekawa mieszanka. Bez wątpienia przy pannie Iris nie będziemy się nudzić. A jeśli Samarisańczycy mieli dobry gust na pewno jej wdzięk, uroda i sposób bycia otworzy nam wiele drzwi.
Watkins. W tym człowieku jest coś niezwykłego. Jakaś otchłań czy może głębia, trudno mi się było zdecydować tak od razu. Może jedno i drugie jednocześnie?. Wydawał się stale jakby nieobecny duchem – zupełnie jak ja.

W tym czasie, kiedy ja pozwalałem błąkać się swoim myślom wokół innych osób, Watkins odczytał zawartość koperty. Notka dyplomatyczna Rady do Samaris. Ciekawe? Zatem rada zakładała lub wiedziała, że ludzie w Samaris posługują się tym samym językiem co my. Ciekawe.

Przyszedł kelner przyjąć zamówienia. Poprosiłem o dziczyznę. Ostatni faktycznie nie jadałem za dobrze i za często.

Do tej pory przysłuchiwałem się z uwagą rozmowom współbiesiadników. Nie chciałem wyjść na grubianina czy milczka, jednak obecny stan ducha nie czynił ze mnie dobrego kompaniona przy stole. Liczyłem jednak na to, że towarzystwo, a szczególnie dama, wybaczą mi te zamkniecie w sobie. Wiedziałem jednak, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Przełamałem się i postanowiłem zacząć niewinną konwersację;

- Zatem, następne dwa lata będziemy spędzać w swoim małym gronie. Jako jedyni mieszkańcy naszego miasta w Samaris. Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie. Nazywam się, jak już wspomniałem wcześniej, Vincent Rastchell i jestem... - chwila zawahania w głosie - .. byłem negocjatorem. A Państwo?

- Niezmiernie mi miło Panie Rastchell. W sumie to nikt nie wie czy jedyni, jeśli wierzyć plotkom, to miały już miejsce nazwijmy to wyprawy do Samaris. Niestety nikt stamtąd dotychczas nie powrócił. – Watkins zamyślił się przez chwilę i lekko posmutniał. - Jeśli będziemy mieli szczęście to być może natkniemy się tam na mieszkańca Xhystos. Co do mojej profesji ... jestem skromnym pracownikiem uniwersytetu.

Uprzejmie ukłoniłem się Watkinsowi. Skromność tego człowieka przemawiała na jego korzyść. Tak się składało, że czytałem kilka prac naukowych owego “skromnego pracownika” i budziły mój niekłamany podziw. Oczywiście, nie podzielił się swoimi myślami z rozmówcą. Dobrze wychowani mężczyźni nie chełpili się na lewo i prawo swoimi osiągnięciami. Bowiem jeśli były one znaczne, to inny człowiek na poziomie po prostu o nich wiedział.

- Myślę, że spokojnie możemy przyjąć, że jestem kronikarzem wyprawy... - stwierdził Lexington z przekonaniem wartym znacznie lepszej sprawy.

Gdzieś daleko orkiestra zmieniła właśnie utwór. Grano teraz bardziej dynamicznie, a jednocześnie do stołu dotarły już znakomite zapachy przystawek donoszonych przez wyprężonego kelnera, który był jak duch. Obsługa grzecznie, niemal na ucho pytała też, czy goście mają ochotę na wino, a w przypadku odpowiedzi twierdzącej dyskretnie napełniała przed daną osobą kieliszek. Goście niemal tego nie zauważali, a nie minęło wiele czasu jak znowu byli przy stole sami ze sobą.

To zmieniło nastroje przy stole. Rozmowa znów przycichła. Wygasiła się samoistnie. Nie było rady. Postanowiłem ją podnieść.

- A więc, jak państwo myślą, czego możemy spodziewać się w Samaris? - zapytałem. - Ja osobiście, im dłużej o tym myślę, tym mniej mam pomysłów.

Słuchałem ciekawie, chłonąc każde słowo. Nie chciałem wypowiadać się o rzeczach, o których nie miałem pojęcia.

- Myślę - powiedziałem spokojnie popijając winem - ze wszystkiego dowiemy się na miejscu. Mnie martwi inny problem. problem bariery nie tyle kulturowej lecz bariery językowej. Skąd pewność Rady, ze w Samaris czytają w naszym języku. Że zrozumieją notę dyplomatyczną. Ale nie moja w tym głowa. Ufam szczerze, ze w Radzie znajdują się osoby kompetentne, które wiedzą, co robią.

Cóż, nie był to najcelniejszy wywód. Ale liczyłem na to, ze usłyszą go właśnie owi usłużni kelnerzy.

Podano deser więc znów zająłem się posiłkiem. Jadłem teraz mało. Bardziej skubałem zamrożone kule o waniliowym smaku, niż syciłem żołądek. Szczerze mówiąc, miałem dość udawania, ze dobrze się bawię w towarzystwie. Nie chodziło o ludzi, jacy dzielili ze mną stół i posiłek. Chodziło o mnie. Stałem się człowiekiem zgorzkniałym, zamkniętym w sobie i ... nudnym.
Potrzebowałem rozpaczliwie powrócić do domu. Spojrzeć raz jeszcze na obraz mój Laury i Xristoffa i pożegnać się, zupełnie nie po męsku. Kto wie, może po raz ostatni.

Potem, kiedy opuszczę już miasto wszytko się zmieni. Może znów stanę się tym kimś, kogo cień zniknął mi gdzieś w pomroce przeszłości. Jakby ów wygadany, uśmiechnięty, czarujący człowiek nigdy nie istniał. Może tak było? Może istniał, bowiem napędzało go szczęście i miłość bliskich. Może to czyniło mnie tym, kim byłem niegdyś. Może ja również umarłem i błąkałem się niczym widmo gdzieś, gdzie życie jest nudne i pozbawione smaku. Czymże będzie dla mnie Samaris? Odkupieniem? Zbawieniem? Ostatecznym końcem?

Kim jest człowiek, dokąd idzie skąd?

Odwieczne pytania, bez odpowiedzi.

Tymczasem jednak nie pozostało mi nic innego jak kontynuować tą zaiste męczącą dla mnie uroczystość. Jednocześnie wyczekiwałem jedynie okazji, która pozwoli mi grzecznie pożegnać gości i opuścić lokal.

Jutro o świcie czekała na mnie Brama B. I tajemnica Samaris do odkrycia.
 
Armiel jest offline  
Stary 03-09-2010, 11:41   #17
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
„Watkins” … „koperta” … pojedyncze słowa docierały do Maurica. Zamrugał oczami.
Zaraz, zaraz, gdzie ja jestem … Le Chat Noir … stolik numer siedem, Samaris, jutro brama B, teraz kolacja, koperta, ach tak … miałem ją otworzyć.
Wyrwawszy się z odrętwienia Maurice Watkins delikatnie otworzył kopertę, sięgnął do środka. Wyciągnął wielki arkusz, podobny do zwoju. Osoby siedzące obok Maurica mogły zauważyć bogatą ornamenturę pięknej papeterii. Rozwinął papier, przeleciał pobieżnie wzrokiem, po czym przeczytał na głos treść. Spokojny, głęboki, nieco nostalgicznie nastrajający głos Watkinsa płynął nad stołem.

Był to oficjalny list polecający, rodzaj noty dyplomatycznej. Adresowany do władz Miasta Samaris. Rada Xhystos w uprzejmych dyplomatycznych sformułowaniach zwracała się o odpowiednie przyjęcie delegacji obserwatorów, udzielenie jej gościny i pomocy w trakcie mającej trwać dwa lata obserwacji.
- Sygnowano...- kończył Maurice -... z upoważnienia - Alv W.McRivs, Pierwszy Sekretarz Kancelarii Rady Xhystos.
Watkins zamilkł, podniósł wzrok znad pergaminu, ku innym.
- To wszystko jeśli chodzi o nasze plenipotencje. - powiedział. - Koperta zawiera jeszcze jeden dokument - dodał po chwili. Maurice starannie złożył list polecający i umieścił go w kopercie. Jednocześnie wyciągnął małą kartkę papieru. Oczom pozostałych ukazał się niewielki liścik, na gustownym, dość twardym papierze przypominającym bilecik wizytowy, ale nieco większych rozmiarów. Ponownie omiótł pobieżnie wzrokiem tekst i przeczytał głośno:
- “Szanowni Państwo! Spieszę donieść, iż Pan Ludwiq Roubaud nie będzie mógł wziąć udziału zarówno w kolacji, jak i całej ekspedycji, w związku z czym skład grupy zostaje ograniczony do czterech osób.”
Maurice popatrzył na współbiesiadników, a potem na chwilę jeszcze wrócił do tekstu:
- “Życzę powodzenia. Proszę na siebie uważać.”. Podpisano inicjałami : “A.M.”

Po słowach dotyczących Ludwiqa Roubalda Armand odłożył widelec. Może zbyt gwałtownie, aby wyglądało to całkowicie naturalnie i sięgnął po wino. Po prostu potrzebował chwili przerwy, aby przeanalizować na spokojnie nowy fakt; oraz nową zagadkę. Kim był tajemniczy A.M.?
Maurice odłożył wiadomość na kopertę. Przeniósł wzrok na zebranych, rozejrzał się naokoło stołu po twarzach gości. Kobieta i trzech mężczyzn … miał być ktoś jeszcze. Niestety, albo szczęśliwie, Ludwiq Roubaud pozostanie w Xhystos. Jutro ta czwórka wyruszy, najpierw do bramy B, potem pociągiem …
Watkins sięgnął po kartę dań, otworzył po czym natychmiast zamknął. Od razu pojawił się kelner.
- Królik w sosie borowikowym.
- Już podaję monsieur. Świetny wybór.
- Dla mnie poproszę dziczyznę z sosem myśliwskim - Vincent do tej pory przysłuchiwał się z uwagą rozmową współbiesiadników. Nie chciał wyjść na grubianina czy milczka, jednak jego obecny stan ducha nie czynił z niego dobrego kompaniona przy stole. Liczył na to, że towarzystwo, a szczególnie dama, wybaczą mu te zamkniecie w sobie. Vincent wiedział, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Przełamał się i postanowił zacząć niewinną konwersację;
- Zatem, następne dwa lata będziemy spędzać w swoim małym gronie. Jako jedyni mieszkańcy naszego miasta w Samaris. Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie. Nazywam się, jak już wspomniałem wcześniej, Vincent Rastchell i jestem... - chwila zawahania w głosie - .. byłem negocjatorem. A Państwo?
- Niezmiernie mi miło Panie Rastchell. W sumie to nikt nie wie czy jedyni, jeśli wierzyć plotkom, to miały już miejsce nazwijmy to wyprawy do Samaris. Niestety nikt stamtąd dotychczas nie powrócił. – Watkins zamyślił się przez chwilę i lekko posmutniał. - Jeśli będziemy mieli szczęście to być może natkniemy się tam na mieszkańca Xhystos. Co do mojej profesji ... jestem skromnym pracownikiem uniwersytetu.
- Myślę, że spokojnie możemy przyjąć, że jestem kronikarzem wyprawy... - stwierdził Lexington.

- Co do mnie, mogę powiedzieć, że pracowałem kiedyś na służbie miasta. Raczej papierkowa robota. Obecnie pracuję w fabryce, żadne odpowiedzialne stanowisko. Proponuję państwu skosztować tej sałatki - wskazał Robert na półmisek przed nim - jest naprawdę wyborna.
Lekarstwo wreszcie zadziałało. Z minuty na minutę ból zniknął, ale Robertowi zawirowało w głowie. Musiał odłożyć widelec lekko drżącą dłonią i nalać sobie wody. Kończyła się.
Nie odliczyłby nawet do dwudziestu, gdy już nie wiadomo skąd przemknął koło niego chudy młodzieniec w liberii, zamieniając niczym sztukmistrz pustą karafkę po wodzie na pełną. To oczywiste, przemknęło mu przez myśl. Jesteśmy cały czas obserwowani...

Robert obejrzał się za siebie. Nieco nerwowo. Zdawało mu się, że kelner przy drzwiach natychmiastowo się odwrócił. Zatem to tak... jeżeli nawet nikt z towarzyszy nie jest szpiegiem, to i tak są pod obserwacją... Po chwili wrócił do swojej sałatki, ale nie miała już tego smaku co wcześniej.

Przy okazji prezentacji Watkins wodził wzrokiem po każdym przy stole. Dłużej zatrzymał wzrok na Armandzie Lexingtonie. Próbował odkryć na nowo w zakamarkach pamięci coś co według niego zostało kiedyś zarejestrowane. Niestety z twarzy współbiesiadnika, podobnej do wielu innych, lub żadnej zarazem nie mógł odkryć żadnego podobieństwa. Ale głos? Pozbawiony wszelkich emocji, wiejący pustką i te mówione z wyższością słowa? Czyżby to był … Niestety, chociaż Maurice czuł, że jest blisko, nie potrafił stwierdzić czy ich drogi już się kiedyś nie spotkały.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 04-09-2010, 19:40   #18
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Post wspólny...

Armand zajęty był kolacją. Trochę z powodu tego, że po prostu dobre jedzenie sprawiało mu swoistą satysfakcję, po drugie - teraz był czas na obserwację... Lexington zaczął kategoryzować współbiesiadników. Watkins był najprostszą sprawa, Armand kojarzył go z Uniwersytetu i dość dobrze znał jego prace; zwłaszcza te dotyczące psychiki działań ludzkich. Dla wielu te teorie mogły być zbyt rewolucyjne, jednak dla Armanda były bardzo ciekawymi i zwykle trafnymi obserwacjami i wnioskami. Vincent - chwila wahania w głosie w jego głosie mogła być spowodowana dwoma przyczynami. Po sekundzie zastanowienia mężczyzna był skłonny wyeliminować kłamstwo. To pozostawiało brak wiary we własne możliwości, zapewne mający coś wspólnego z melancholijnym zachowaniem. Dość prostą do wysnucia, choć jeszcze niczym nie popartą tezą było założenie, że to nieudane negocjacje doprowadziły do śmierci ukochanej osoby... Armand uśmiechnął się do własnych myśli... Analityczny umysł nie powinien zajmować się trwonieniem swojej uwagi i możliwości na bezproduktywne zabawy, czy generowanie tez bez podbudowy z faktów... Jednak teraz, kiedy rozmowa zupełnie się nie kleiła, zaczepki Lexingtona zostały szybko zgaszone zanim zdążyły się na dobre rozwinąć... czymś, czymkolwiek właściwie należało się zająć. Robert z kolei wydawał się zbyt nerwowy, jego zachowanie w stosunku do kelnera, który przyniósł wodę było... intrygujące; w połączeniu z wcześniejszym stwierdzeniem, o swojej drodze zawodowej - nie powiedział właściwie nic, jakby celowo starając się z jednej strony ukryć swą przeszłosć, a z drugiej - jednak nie skłamać...

Po pierwszej wymianie zdań milczenie znów zaczynało narastać. Przez jakiś czas pretekstem do niego było to, że kelnerzy zaczęli znosić roztaczające wspaniały aromat potrawy i stawiać je przed biesiadnikami. W ruch poszły sztućce. Teraz wymówką mogły być reguły dobrego wychowania, nie zalecające mówienia z pełnymi ustami. Ale choć jedzenie było znakomite, nie mogło to trwać wiecznie i znów cisza nad stołem zaczynała niemiłosiernie dzwonić w uszach. Ci, którym zależało na etykiecie, myśleli o tym, że przecież w towarzystwie wypada prowadzić interesującą rozmowę. Obowiązkiem mężczyzny zwłaszcza jest dbanie, by obecna przy stole dama po prostu się nie nudziła.
A jednak rozmowa nie wiedzieć czemu nie była łatwa. Byli z pewnością usztywnieni, spięci. Przy innych stołach przecież co rusz rozbrzmiawały wybuchy śmiechu, trwała zabawa, nawet tańce. Przy stole numer siedem nikt nawet jeszcze porządnie się nie uśmiechnął. Obserwując siebie nawzajem zadawali sobie pytanie, czy jest tak dlatego, że się jeszcze nie znają, czy też po prostu w jednym miejscu zebrało się towarzystwo samych niespotykanie poważnych i smutnych ludzi.
A może, choć ich ciała siedziały jeszcze przy okrągłym stole gdzieś w labiryntach Le Chat Noir, tak naprawdę wszyscy byli już zupełnie gdzie indziej...

- A więc, jak państwo myślą, czego możemy spodziewać się w Samaris? - postanowił przerwać niezręczną sytuacją Vincent. - Ja osobiście, im dłużej o tym myślę, tym mniej mam pomysłów.
- Ma pan na myśli samo miasto czy raczej działania ludzi w tym mieście? - Odparł Lexington - nie sądzę, aby miasto bardzo się różniło zwłaszcza pod względem technologicznym czy technicznym. Co zaś się tyczy ludzi... tutaj możemy spekulować... Choć czy jest sens? Jedziemy tam jako obserwatorzy i myślę, że się nastawiać w jakikolwiek sposób...
- Jesteście pewni, że można tam spotkać w ogóle jakiś ludzi? Co, jeśli miasto jest... wymarłe? Albo w ogóle go nie ma? Czy ktoś z państwa miał dostęp do jakiś naukowych źródeł, potwierdzających istnienie Miasta Samaris? - spekulacje Roberta szły coraz dalej. - Może to właśnie nam ma przypaść w udziale misja napisania czegokolwiek o tym miejscu?

- Myślę - odezwał się Vincent - ze wszystkiego dowiemy się na miejscu. Mnie martwi inny problem. problem bariery nie tyle kulturowej lecz bariery językowej. Skąd pewność Rady, ze w Samaris czytają w naszym języku. Że zrozumieją notę dyplomatyczną. Ale nie moja w tym głowa. Ufam szczerze, ze w Radzie znajdują się osoby kompetentne, które wiedzą, co robią.

- Wysokie mury, pozbawione okien ściany. Ponad tym wszystkim wnoszące się wieże, a dalej kolejne, następne. Rzeka, rzeka wcinającej się w tą olbrzymią budowlę jak niebieska droga prowadząca do wejścia, łódź transportująca podróżnych … znakomity królik, polecam, wręcz wyśmienity. – Zakończył pochłaniający z widoczną satysfakcją kolejne kęsy Watkins.

- Idąc tym tokiem rozumowania, drogi Robercie szybko dojdziemy do konkluzji, że poza Xysthos nie ma absolutnie nic. Za murami świat się kończy i zionie wielka pustka. Oczywiście w tym świetle nasza misja z góry skazana jest na niepowodzenie ponieważ kiedy tylko przekroczymy mury miasta pochłonie nas owa pustka i niechybnie zginiemy... Królik jest faktycznie wyśmienity - kontrapasso związane z posiłkiem rozbawiło Lexingtona - przez niezamierzony podtekst związany z królikiem... doświadczalnym.

- Skoro jest pan taki pewien, że COŚ jest poza Xhystos, proszę nam przedstawić swoje teorie. Wie pan, ja jestem urodzonym pesymistą. Wolę wyobrażać sobie, że nie ma tam nic, przynajmniej nie będę niemile zaskoczony. Nie chcę być niegrzeczny - tutaj zwrócił się do Watkinsa, do reszty pochłoniętego jedzeniem królika - ale skąd pan ma takie informacje, co do wyglądu Samaris?

- Jest pan bogiem Robercie? - zapytał Lexington pomiędzy kęsami zupełnie nie zwracając uwagi na rozmówcę.

- Nie, oczywiście, że nie. Nawet nie chciałbym być - dodał Robert z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia.

- Takie odniosłem wrażenie po pańskiej wypowiedzi... Jeżeli bowiem zgodnie z pańską teorią NIC nie ma poza Xhystos to znaczy, że to miejsce jest najdoskonalszym stworzeniem, ideałem i nieprzemijającą potęgą, oraz ośrodkiem wszechwiedzy i wszechwładzy. Takie atrybuty przypisywane są bogom. Skoro więc to my mieszkańcy Xhystos je zbudowaliśmy to jesteśmy bogami. - odparł Armand.
 
Aschaar jest offline  
Stary 04-09-2010, 19:57   #19
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Zostawcie panowie sprawy boskie, których i tak tutaj nie rozwiążemy. Powiedział pan, że jedziemy jako obserwatorzy - Maurice przeniósł wzrok na Lexingtona – a czy jest komuś wiadomo … co tak naprawdę mamy obserwować? – zupełnie rzeczowo zapytał Watkins. - Jeśli założyć, że w Samaris istnieje ośrodek władzy, coś na kształt naszej Rady, mamy tam po prostu iść i powiedzieć, że jesteśmy obserwatorami. Ale co odpowiemy, jeśli zapytają w jakim celu ich … szpiegujemy. A co jeśli uznają nas za osoby … nazwijmy to niepożądane? Może dlatego nie powróciły poprzednie ekspedycje.

- Uszczegóławiając profesorze - odparł Armand - to pan przed chwilą odczytał, jeżeli mnie pamięć nie myli słowa: "mającej trwać dwa lata obserwacji". Słowo obserwacja nie jest więc moim wymysłem. Uważam je wręcz za wybitnie niezręczne i niedyplomatyczne. Jak pan zauważył - wysłanie takiej noty dyplomatycznej może być uznane za przejaw wrogości. Ja osobiście już teraz wyrzuciłbym ten dokument. Jeżeli zaś pyta pan o to w jakim świetle ja postrzegam tą wyprawę... Poznanie innej kultury, nawiązanie dobrych stosunków, wymiana informacji... Profesorze - to pan jest tutaj specjalistą od psychologii i psychoanalizy... - uśmiechnął się miękko - ja mogę się tylko wspierać pana książką.


„Profesorze” … no i się nie udało. Mój cały pomysł, misterny plan aby być szarym obywatelem Xhystos legł w gruzach. Ktoś mnie rozpoznał. I teraz się zacznie … profesorze to, profesorze tamto, a co pan o tym sądzi profesorze, a może lepiej iść, a może lepiej zostać. Watkins wyraźnie posmutniał. Odechciało mu się odzywać, wiedział, że odpowiedź nawet wymijająca będzie teraz przez wszystkich rozważana, będą pojawiać się kolejne pytania, rodzące kwestie, na które i tak nie znajdą odpowiedzi przy tym stoliku. A może …

- Reakcja z naszej strony, nawet ta utajniona może spotkać się z kontrreakcją. Nie mając wiedzy na temat poziomu ich ewolucji nie możemy niczego uznać za pewnik, od którego można się odnosić. Przecież będziemy tam w mniejszości, być może będą obserwować każdy nasz krok. Czy lepiej więc udać się tam jako przybysze, którzy powiedzmy zabłądzili na pustyni … - Maurice na chwilę zawiesił głos - tylko skąd tam się wzięli? Czy jako reprezentanci metropolii, co prawda odległej, ale pragnącej nawiązać czy też odnowić stosunki dyplomatyczne z Samaris. Posłańców, jak wszyscy pewnie zdajemy sobie z tego sprawę, nawet wrogich, albo się zabija, albo przyjmuje z należnymi honorami. Powinniśmy więc ustalić rolę w jakiej się mamy znaleźć. Ja optuję za oficjalnym wyjazdem. – Po tych słowach Watkins wodził wzrokiem po twarzach zebranych oczekując propozycji czy też deklaracji.

- Oczywiście, że nasz wyjazd powinien być oficjalny... Bardziej chodziło mi o poziom tej oficjalności, występowanie w roli ojców założycieli, którzy przybyli pooglądać rozwijającą się cywilizację - a coś takiego dość jasno wynika z przedstawionej przed chwilą noty - nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Moim zdaniem po prostu powinniśmy przybyć jako swojego rodzaju turyści, którzy przy okazji reprezentują miasto, jakkolwiek nie posiadają oficjalnych plenipotencji. Ponieważ ich nie mamy - pismo Rady jest niewiele warte w... zasadzie w każdej sytuacji.

- Przy okazji … pan powiada. Przy okazji to taki … turysta może wpakować się w niezłe tarapaty. Dysponujemy zbyt małą wiedzę … może tam nikt nie wpuszcza … turystów. Oficjalny wyjazd, nawet z pismem, w którym ktoś niefortunnie ujął słowo obserwatorzy ustawia nas w pewnej pozycji. Po za tym jedynym sformułowaniem jest ono bardzo grzeczne i nie powinno budzić niczyich wątpliwości. Oficjalna nota dyplomatyczna stanowić może glejt otwierający niejedne drzwi. Oczywiście w rozmowach możemy złagodzić słowo obserwator, ująć je inaczej, możemy wyjaśnić, że nawiązanie oficjalnych stosunków dyplomatycznych wymaga dużych przygotowań i starań oraz chęci obydwu stron. A nasze skromne osoby, reprezentanci Xhystos mają to ułatwić. – Watkins sięgnął po kielich wina, upił mały łyczek, otarł usta serwetą, po czym ponownie przeniósł wzrok na osoby przy stole. - Ale poznajmy zdanie wszystkich na ten temat. Jak państwo sądzicie, czy lepiej wejść do Samaris … na turystę czy oficjalnie? A może ktoś ma inny pomysł?

- Chyba nie zakłada pan... - Lexington powstrzymał się od złośliwego użycia słowa “profesorze”. Watkins bardzo ładnie zasugerował, że wyjazd z glejtem Rady zapewni uniknięcie jakichkolwiek kłopotów, co było spekulacją niczym nie popartą - że misja obędzie się bez jakichkolwiek problemów. Zresztą sam pan przed chwilą zauważył, że posłańców się zabija a turystów nie wpuszcza... - uśmiechnął się. - Oba pomysły mają swoje wady i zalety, ale tak naprawdę to wróżymy z fusów na temat tego, co tam spotkamy i jak zostaniemy przyjęci. Już dzisiejszego wieczoru okazało się, że wyprawa jest nie... typowa.

- Ja - odezwał się w końcu Robert - jestem za oficjalnym przedstawieniem się, jeśli oczywiście cokolwiek tam znajdziemy - tutaj spojrzał na Lexingtona - ale bez wywyższania się. Wjeżdżamy jako goście, z misją nawiązania stosunków dyplomatycznych, a nie szpiegowania. Powinniśmy raczej rozmawiać i starać się nakłaniać do współpracy... kogokolwiek tam zastaniemy.

- Dla ścisłości … zabija albo przyjmuje z honorami, chociaż mogłem pomylić kolejność. A turystów ... a propos czy ktoś ostatnio słyszał o jakimś turyście? Doprawdy nie przypominam sobie. Co do problemów … jeszcze nie wyjechaliśmy a już się pojawiają. To takie … ludzkie – szczery uśmiech zagościł na twarzy Watkinsa.

- Rozumiem wiec, że jesteśmy zgodni co do podstawowych faktów? - poziom abstrakcji czasami powodował, że Armand naprawdę nie wiedział czy to on jest, przynajmniej w pewien sposób, szalony, czy po prostu inni ludzie są zbyt wolni w rozumowaniu. - Faktów, że sformułowanie zawarte w nocie jest co najmniej niefortunne oraz, że wyjazd powinien być oficjalny, choć nie nadmuchany? A propos... czy słyszy się powszechnie o wszystkim? Nie sądzę. Informacja o turystach z zewnątrz przy ścisłej kontroli wchodzących i wychodzących z miasta jest zapewne bardzo dobrze ukryta, z wielu powodów... jednak nie o tym rozmawiamy. Prawda?

- Myślę, panie Armandzie, że nie powinniśmy rozmawiać tak otwarcie o tym, jak niefortunna jest nota dyplomatyczna. Jestem pewien - mówiąc te słowa, przyblizył się do Armanda - że jesteśmy obserwowani, więc takie uwagi mogą... pójść w szeroki świat.

- Raczej jedno słowo, ale tylko z naszego punktu widzenia. Nie wiemy nic o Samaris o ich kulturze. Być może słowo obserwator zabrzmi dla nich całkiem niewinnie. Co do faktów wiemy tylko, że jesteśmy oficjalnymi … wysłannikami, chyba lepiej brzmi, i że jutro mamy udać się do bramy B, przejść na drugą stronę muru i zająć miejsce w pociągu. Reszta jest niewiadomą. Tak samo jak ewentualni turyści, o których nikt nie słyszał.

- Oczywiście, że jesteśmy obserwowani - odparł Lexington całkowicie otwarcie - nie od dzisiaj. Chyba nie uważa pan Robercie, że nasz wybór był w jakikolwiek sposób przypadkowy? Czy ktoś miał możliwość odmówić?

- A czy można odmówić Radzie? O takim przypadku też nigdy nie słyszałem. - Uśmiech znikł z twarzy Watkinsa. Smutnym wzrokiem wpatrywał się w brunatną zawartość kieliszka.

- Właśnie o tym mówię. Nikt z nas - jak podejrzewam - nie pisał do Rady błagalnego pisma o treści: “wyślijcie mnie do Samaris, bo... cośtam”. Nikt z nas zapewne również jej nie odmówi, przecież tyle złych rzeczy dzieje się w mieście... Dla mnie ciekawszym problemem od tego czy jesteśmy obserwowani jest - przez kogo jesteśmy obserwowani? Może nawet ktoś z nas będzie pisał tajne notatki dla Rady... - ponownie zanurzył wargi w winie. Spotkanie zaczynało przypominać grę...
- Ale przecież pan Ludwiq Roubaud, jak wynika z informacji leżącej przede mną nie jedzie. Oznacza to, że istnieją powody, dla których można opuścił udział w wyprawie. Hmm ... notatki dla Rady - Watkins zamyślił się przez chwile - chyba od nas wszystkich tego oczekują. Kwestia tego, co powinno się w nich znaleźć. Jeśli trzymać się roli wysłannika - obserwatora to powinniśmy zająć się tą rolą.
- Proponuję zatem przeczytać jutrzejsze wydanie “Wiadomości”... Ja nie zauważyłem nigdzie informacji o tym, żeby Rada w jakikolwiek sposób sugerowała robienie notatek...
- To dwuletnia wyprawa, a pamięć ludzka jest ulotna, nawet notatki czasem zawodzą. Praca dyplomaty wymaga uwierzytelniania pewnych spraw. Dla przykładu notatka ze spotkanie z przedstawicielami Samaris może w późniejszym czasie być ciekawym materiałem poglądowym. Myśli pan, że będą pisać o naszym wyjeździe? Wątpię.

Kolacja dla Watkinsa ciągnęła się niemiłosiernie. Rozmowa go nudziła. Chciał wyjść, wezwać dorożkę, kazać zawieźć się do domu. Przekroczyć próg, przytulić Emilie. Ostatni raz chciał wyprowadzić psa, ucałować przed snem córkę. Wiedział, że nie śpią, że czekają na niego. Wszyscy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 04-09-2010, 20:59   #20
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Post wspólny...

- Sugeruje pan, panie Armandzie, że nawet ktoś z nas może być... obserwatorem? Szpiegiem, dzięki któremu będzie wiedziała, co robimy? A może nawet już ma pan konkretne wnioski i dowody?

- Słowa “może” oraz “dowody” się wykluczają... - odparł Lexington znad kieliszka, chyba pił za dużo, na pewno pił za dużo; ale podstępna gra z własnym intelektem bawiła go... - Chociaż, czy dowody by cokolwiek zmieniły? Czy powiedzielibyśmy szpiegowi: “Z tobą nie jedziemy. Odejdź”? Nie sadzę... Jest więc to również dywagacja, która nie ma dla nas najmniejszego znaczenia...

Umysł Lexingtona zaczynał się borykać z coraz większą ilością wypitego alkoholu, co z jednej strony oczywiśćie opóźniało jego reakcje, z drugiej jednakże powodowało, że znajdował zabawę w przewidywaniu własnego “niedowładu umysłowego”... Jego myśli krążyły jednak daleko od jałowej dyskusji jaka toczyła się przy stole. Samaris oznaczało zmianę - tylko zmianę. Nic więcej. zastanawianie się jak będzie było bezcelowe - będzie inaczej... Tyle można było powiedzieć i to powinno wystarczyć... Jednak tutaj przy stole rozstrząsano... właściwie to trzy osoby mówiły a reszta tworzyła nieme tło wydarzeń...

Słuchałem chłonąc każde słowo. nie chciałem wypowiadać się o rzeczach, o których nie miałem pojęcia.
- Myślę - powiedziałem spokojnie popijając winem - ze wszystkiego dowiemy się na miejscu. Mnie martwi inny problem. problem bariery nie tyle kulturowej lecz bariery językowej. Skąd pewność Rady, ze w Samaris czytają w naszym języku. Że zrozumieją notę dyplomatyczną. Ale nie moja w tym głowa. Ufam szczerze, ze w Radzie znajdują się osoby kompetentne, ktore wiedzą, co robią.

- Dobrze, że zachowuje pan swoje podejrzenia dla siebie, Armandzie - chłodno odrzekł Robert.
A co do języka, to myślę, że jakoś się dogadamy, nawet jeżeli na początku na migi. Z pewnością Rada wie co robi. - ostatnie zdanie wypowiedział nieco głośniej. A może mu się tylko zdawało?
- Państwo wybaczą na moment - Robert wstał, odsunął krzesło i ruszył w kierunku toalety, która na szczęście była dobrze oznakowana.

„Szpiedzy”, „dowody” … c o j a t u r o b i ę ? Czuję coraz większą niechęć związana z tym wyjazdem. Dlaczego nie zaprotestowałem, kiedy dowiedziałem się o Samaris? Przecież Ludwiq Roubaud nie jedzie. Może i mnie pozwoliliby zostać. Emilie miała rację. Nie zrobiłem nic aby zostać, a teraz jest już za późno. Patrzę na kopertę skrywającą dwuletni wyrok. Dlaczego nie wysłali nas do innej metropolii, dlaczego dostaliśmy bilet w jedną stronę? Przecież z Samaris jeszcze nikt nie powrócił.

- Wręcz przeciwnie. Nie zgadzam się z przedmówcą. Jeśli ma pan jakieś podejrzenia - Watkins zwrócił się do Lexingtona - to proszę wyrazić je teraz, przy tym stole. Po co czekać? Oczyszczenie atmosfery byłoby wskazane jeszcze przed wyjazdem.

- Wydaje mi się, że wszystko już powiedziałem. Zaskoczył mnie pan, że domaga się powiedzenia wszystkiego wprost... Aluzje były chyba dość jasne, ale oczywiście mogę powtórzyć to co już mówiłem. Zacznijmy od tego, że nikt z nas nie ubiegał się o możliwość wyjazdu do tak uczęszczanego kurortu jakim jest Samaris. Również dla wielu była to niespodzianka, myślę, że czesto krzyżująca różnorakie plany - zwłaszcza, że wyjazd jest dwuletni... Jak przed chwilą zauważono przy tym stole - nikt nawet nie wyobraża sobie odmówienia życzeniu Rady. Zauważono tutaj również, że z Samaris jeszcze nikt nie wrócił. Z odczytanego przez pana dokumentu jasno wynika, że nasze zadanie nijak nie jest sprecyzowane - pojechać i obserwować. Co obserwować? Jak sie zachować? Czy cokolwiek raportować? Jak szczegółowo? Nic nie zostało powiedziane, a nota sama w sobie jest kontrowersyjna. Z drugiej strony ktoś może się zastanawiać, czy może mógł odmówić tak jak Ludwiq, Król Czekoladek? Zapewne mógł, choć wypada tutaj wspomnieć, że pogrzeb drogiego Ludwiq'a będzie pojutrze... - Armand nie czekał na pojawienie się kelnera i sam nalał sobie kolejną lampkę wina - Wracając jednak do tematu. Zreasumujmy - nagły wyjazd w miejsce, z którego nikt nie wraca; wyjazd bez możliwości odmowy; z zadaniem, którego właściwie nie ma. Jeżeli nie oczekuje się od nas konkretnych działań to są dwie możliwości. Pierwsza, wśród nas jest ktoś, kto dokładnie wie co należy robić - jest więc bezpośrednim wysłannikiem Rady, aby uniknąć słowa szpiegiem... Druga - ten wyjazd jest mistyfikacją, która w ładny i przekonujący sposób ma tłumaczyć nasze zniknięcie. Pańskie teorie profesorze są uznawane za bardzo kontrowersyjne i zapewne wiele osób ucieszy fakt, że wyjechał pan na dwuletnią, niebezpieczną wyprawę... O sobie mógłbym powiedzieć to samo...
 
Aschaar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172