Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-10-2010, 18:00   #51
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
W końcu można było rozprostować nogi, znaczy przejść się dalej niż ograniczona powierzchnia maszyny latającej zapełniona ludźmi... Przynajmniej na to miało wyglądać, kiedy Armand zszedł na ziemię. Rozmowa z pilotem sprowadzająca się do kilkunastu ugrzecznionych formułek, które można było sprowadzić do "mam to w dupie" i "gówno mnie to obchodzi", zostały okraszone jeszcze uprzejmym: "i czego się mieszasz do spraw innych". Równie miło i sympatycznie było kiedy Lexington rozwinął wypowiedź o tym, że "nie wnika co pilot wsadza sobie w dupę". Rozmowa więc wpasowała się doskonale w marazm lotu i poziom obsługi tego latającego pudła. Zadanie - w każdym razie - można było uznać za zaliczone. "Robiłem co mogłem, a że niewiele mogłem, nic nie zrobiłem" - pomyślał spoglądając na krajobraz.

Nudnego lotu pozostało jeszcze kilka dni. Potem... Może zacznie się coś ciekawego... Obserwacja pasażerów była ciekawa rozrywką, jednak teraz, po kilku dniach lotu - przypominała czytanie po raz kolejny tej samej książki. Niektórzy może to lubili - Armand, nie.

Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności oraz promowaną przez niektórych szarlatanów medycznych teorię, że ciało może skumulować odpoczynek postanowi ł spędzać czas w kajucie. Śpiąc ile się da i pojawiać się tylko na posiłkach.
 
Aschaar jest offline  
Stary 06-10-2010, 13:39   #52
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
***

Spacerowałem wokół altiplanu razem z Panną Casse pod rękę gdy wizja ze snu powróciła nieoczekiwanie. Ten sam stary, zniszczony semafor jarzący się w światłach pochodni powoli i blado coraz to innymi kolorami. Ludzie z obsługi o skórze niczym wypalonej w żarze pieca, z płaskim kształtem nosa, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Uczucie unoszenia się i jednocześnie stałego gruntu pod nogami stało się jasne gdy zaczerpnąłem w płuca rozrzedzonego powietrza Urbicandy.
Spojrzałem na rozmawiającego z kimś miejscowym pilota nie … nie pilota. Gdy spojrzeli w moim kierunku zobaczyłem łeb ptaka wpatrującego się we mnie wzrokiem ukrytym w goglach. Ptaszysko otworzyło dziób jakby coś mówiło …

Wiedziałem, że to tu będą oczekiwać dokumentów.

***

Watkins poprowadził Iris w kierunku luku bagażowego. Weszli do środka tuż pod tarasem widokowym. Na szczęście bagaży było niewiele w porównaniu z ilością pakunków na lądowisku początkowym. Watkins przeglądał karteczki doczepione do uchwytów walizek.
- Voight … Lexington … Watkins … Casse – Maurice odczytywał nazwiska z przerzucanych walizek. Pomoc tragarza była jednak nieodzowna, by wyciągnąć odpowiednie walizy spod innych, dobrze że wysiadający zdążyli już pozabierać swoje rzeczy. Człowiek z obsługi poprzesuwał ładunek. Następnie profesor wyciągnął pakunek Panny Casse i położył go na płaskiej podłodze.

- Iris, pozwolisz, że wezmę dokumenty … to tu będziemy ich potrzebować. Teraz już wiem.
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w krajobraz, jakby w ogóle jej to nie obchodziło.

Watkins otworzył bagaż. Wewnętrzna strona czerwonej walizki zawierała kieszeń. Ręka profesora sięgnęła tam jakby wiedział, że to tu znajduje się szukany dokument. Wyciągnął kopertę, tą samą którą widział w Le Chat Noir. Zajrzał do środka. Zawierała dwa dokumenty, list polecający oraz mniejszą kartkę. Watkins zapiął wieko walizki. Potem razem z Iris pod rękę wyszli z luku bagażowego. Stali przed altiplanem. Watkins wiedział, że ktoś do nich podejdzie.
Tak się stało. Po krótkiej wymianie zdań mężczyzna rozmawiający z pilotem uścisnął mu dłoń, a potem podszedł do nich, zwinnie przeskakując przez tory. Był to niski, krępy mężczyzna o dziwnych rysach twarzy i płaskim nosie. Przypominał nieco dzikich, widywanych przez profesora na szkicach w książkach, ale jednocześnie zdecydowanie wyglądał na człowieka cywilizowanego - mimo dość dziwnego i kolorowego stroju. Watkins, obserwując nieznajomego i jego ciemniejszy kolor skóry, przypomniał sobie na jakie określenie natknął się kiedyś, a które wydawało się w przypadku przybysza właściwe. Metys. Płaskonosy nosił przy pasie pochwę, w której spoczywał krótki i chyba szeroki nóż o ciekawej, kanciastej rękojeści. Zaczął bez ogródek czy wstępu.
- On twierdzi...- nieznajomy przystanął i pokazał palcem pilota, który stał nadal w oddaleniu i przyglądał się tej scenie - ...że ty podróżujesz do Samaris.
Język był znajomy, ale akcent dziwaczny, nie mówiąc już o samym sposobie mówienia, artykulacji.
- Wiem...- dopowiedział zaraz, widząc że profesor przygląda mu się jak urzeczony - ...że Samaris to twoje miejsce przeznaczenia. Pilot wie. Powiedziałeś.
- To prawda. Wiem też, że ty masz dla mnie wiadomość. - pewnym głosem odpowiedział Watkins.
Znieruchomiał. Na jego twarzy nie drgnął nawet mięsień, ale Maurice wiedział, że tamten jest zaskoczony.
- Nie obawiaj się, po prostu są rzeczy pewne na tym świecie. Nie musisz szukać na nie odpowiedzi. Wiadomość dla mnie przyjmij jako taki pewnik.
- To wiadomość dla wszystkich osób, które tam jadą. - przerwał długie milczenie - Muszę porozmawiać z tym, kto okaże mi odpowiednie dokumenty podróżne. Jemu dam. Możesz mnie do niego zaprowadzić? Jestem...
Umilkł widząc, że Watkins otwiera usta, by coś powiedzieć.
- Ten ktoś stoi przed tobą. - Po tych słowach Watkins otworzył kopertę i sięgnął po jej zawartość. Wyjął znany już sobie dokument. Wręczył pismo płaskonosemu po czym zapytał:
- Czy wszystko się zgadza?
Posłaniec ujął powoli papier. Trzymając go w jednej ręce, otwartą dłonią przesuwał po powierzchni całego pisma. Ledwie czytał, a może wcale. Nagle oddał dokument Watkinsowi.
- Tak. Ja dziękuję.
Rozsunął poły swojego dziwnego ubioru i wyjął stamtąd niewielki woreczek, a potem wyjął z niego mały stalowy pojemniczek, zapieczętowany chyba jakąś plombą. Nietypowym gestem ujął dłonie profesora, włożył tam przesyłkę, a potem objął własnymi dłońmi koszyk dłoni Maurica, ściskając dość mocno.
- Już.
Potem, bez żadnego ukłonu czy czegoś w tym rodzaju popatrzył Watkinsowi krótko w oczy, a następnie odwrócił się i ruszył powoli ku zabudowaniom dworca. Chłodna stal pojemniczka wywoływała przyjemne sensacje na wewnętrznych stronach dłoni profesora. Tamten odchodził. Pilota już nie było pod semaforem, musiał również odejść, gdy oni rozmawiali.
Watkins rozchylił nieco dłonie, ostrożnie, jakby ze środka miał wyfrunąć motyl. Iris popatrzyła mu na ręce, a potem w oczy.

Wizja się dopełniła. Profesor schował metalową kapsułkę do kieszeni surduta. Następnie dokument umieścił z powrotem w kopercie. Potem zaniósł ją do luku bagażowego. Walizka Iris znowu znajdowała się na spodzie. Tym razem bez pomocy obsługi zaczął ją wygrzebywać. Jako pierwszą uniósł walizkę z karteczką M. Watkins. Zaniechał początkowej myśli i otworzył własny bagaż. Pierwsze co ukazało się jego oczom to umieszczony na wierzchu kompas. Metalowa busola skrywająca kwarcowe szkło.


Watkins wziął przyrząd do ręki. Dokumenty schował pod spód a następnie odłożył kompas na miejsce. Zamkniętą walizkę ułożył razem z innymi.
Gdy wyszedł z luku bagażowego zobaczył Iris zmierzająca w stronę gondoli. Wyszedł jej na spotkanie. Następnie podał jej rękę i razem weszli do altiplanu.
- Chcę wiedzieć. - powiedziała cicho Casse, gdy pomagał jej zająć miejsce.
- To wiadomość dla wszystkich, którzy tam jadą ... chyba powinienem otworzyć kapsułę przy wszystkich członkach ekspedycji. Tak było w wizji i to samo powiedział płaskonosy. - Opowiedział Watkins z wyraźnym wahaniem w głosie.
- Jest pan tego pewien, profesorze...? - jej głos był bardzo senny.
- Nie, ale tak było w wizji ... - Maurice był coraz mniej pewny, czy wszyscy powinni poznać zawartość kapsułki.
- Widzieli. Będą pytać. - zamknęła oczy - Ja chcę wiedzieć.
- Zwołajmy więc wszystkich. Jeszcze przed odlotem ... może po otwarciu kapsułki nasza dalsza podróż nabierze innego znaczenia. -
- Ja zostanę...- jej głos był jak babie lato - Powie mi pan później.
Watkins wstał z miejsca. Swe kroki skierował w kierunku wyjścia z gondoli. Ze stopni altiplanu szukał wzrokiem członków ekspedycji. Nie było ciężko dostrzec Lexingtona obserwującego krajobraz...W pobliżu byli też inni.

Robert uważnie obserwował całe zajście z bezpiecznej odległości. Bardzo nie podobały mu się tajemnicze kontakty profesora Watkinsa, kapsułka, którą dostał. Był zły na siebie, że wcześniej nic nie zauważył, choć wydawało mu się, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien podejść do Watkinsa i dokładnie go wypytać, czy obserwować dalej. Jednak niepokój wziął górę - uznał, że jeżeli teraz nie zacznie działać, pozostanie w tyle i będzie wiedział mniej niż inni. Postanowił więc skończyć z finezją.
Skierował swoje kroki do profesora, który szukał czegoś lub kogoś wzrokiem.
- Proszę mi powiedzieć profesorze, co się tu dzieje. Kim był ten człowiek, co to - wskazał na przedmiot trzymany przez Watkinsa - jest i jaki to ma związek z naszą wyprawą. Nie chciałbym, żeby Pan coś ukrywał - powiedział może nieco zbyt gniewnym tonem. A może nie? Rzadko się w końcu gniewał.
- Nie rozumiem ... pyta pan o skrócony postój. Przecież pilot mówił,że mamy niesprzyjający wiatr. Odpowiadając na drugie Pana pytanie, niestety nie mam pojęcia ale to był najprawdopodobniej ktoś z obsługi, a to - Watkins uniósł rękę ze smukłą laską - przecież to wszystkim znany przyrząd ułatwiający chodzenie ... i tu ma Pan rację zabrałem go celowo aby w pewien sposób ułatwić poruszanie się podczas wyprawy.
Profesor zawiesił głos na chwilę, zmarszczył czoło jakby się nad czy zastanawiał po czym z poważną miną powiedział.
- Ale nie o tym chce z Panem rozmawiać ... czy mógłby mi Pan pomóc zebrać razem wszystkich członków ekspedycji ... poza Panną Casse. Jej nieobecność jest ... - Watkins zawiesił głos na chwilę - usprawiedliwiona. Mam wszystkim coś ważnego do zakomunikowania.
Robert popatrzył na Maurice’a uważnie. Chyba profesor miał go za idiotę... Pokazał mu laskę? Przecież przed chwilą trzymał kapsułkę... Właśnie, przed chwilą; teraz przedmiot zniknął? Gdzie? Może Maurice go gdzieś schował? Był wściekły na siebie za tę chwilę nieuwagi.
- Widziałem, że przed chwilą trzymał pan coś w ręce. I to nie była Pana laska. Proszę, w imię naszej współpracy, pokazać mi to coś. W Xhystos pracowałem... w miejscu, gdzie różne szczegółby miały ogromne znaczenie, chce więc je poznać. Tak samo jak dowiedzieć się, co chciał ten człowiek z obsługi. - Robert już nawet nie próbował ukrywać zdenerwowania i niepokoju.
Mina Watkinsa wyrażała coraz większe zdziwienie. Zastanawiał się przez dłuższą chwilę po czym bardzo spokojnym głosem zerkając z ukosa, lustrując mężczyznę wzrokiem odezwał się do Voighta:
- Przed chwilą wyszedłem z altiplanu a ostatnie co trzymałem w ręku … pomijając laskę – tu Watkins lekko ją potrząsnął – to była dłoń Panny Casse, gdy odprowadzałem ją na miejsce. Ale właśnie człowiek z obsługi … o tym chciałem z wami wszystkimi porozmawiać. Otóż – Maurice zaczerpnął oddechu, po czym zaczął mówić dalej – otóż ten mężczyzna, miał dla wszystkich członków ekspedycji … nie, nie ekspedycji, on powiedział inaczej. – Watkins zmarszczył brwi - on powiedział … dla wszystkich, którzy tam jadą … i chciał rozmawiać z tym kto okaże mu dokumenty podróżne, tu oczywiście chodziło o list polecający. Gdy go przejrzał wręczył mi małą metalową kapsułkę, która ma być właśnie tą wiadomością … dla wszystkich, którzy tam jadą. Nie wiem tylko czy wszyscy odnosiło się do uczestników kolacji w Le Chat Noir czy może wszystkich pasażerów do Samaris. Musimy więc zwołać małe zebranie Panie Voight … i to najlepiej jeszcze przed odlotem.
Vincent przyszedł bez słowa. Słuchał uważnie. Wiedział, że Samaris interesują sie również osoby postronne. Poruszenie przed altiplanem na pewno zauważyli stojący razem Blum z tą dziwną dziewczyną. Za to rodzinka nie zwracała na to najmniejszej uwagi, rozsiadając się na jakichś kamieniach i rozmawiając ze sobą.
- O jest i Pan Rastchell, znakomicie. Brakuje jeszcze jednej osoby … pomijając Pannę Casse … o tam spaceruje – Watkins spojrzał w kierunku przechadzającego się Lexingtona. – Proszę Pana! … Tak, do pana mówię, czy może Pan do nas podejść?
"O co znów chodziło?" - Lexington odwrócił się w kierunku wołającego, podobnie jak praktycznie wszyscy obecni koło altiplanu.
- Moje nazwisko brzmi Lexington, jeżeli pan nie zapamiętał. To jest moja wizytówka, pomoże panu zwalczyć sklerozę - wyciągnął kartonik z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Watkins sięgnął po kartonik. Chowając go w kieszonce wyciągnął jednocześnie własny bilecik wizytowy i wręczył go Lexingtonowi.
- Skoro jesteśmy już wszyscy może udamy się do środka altiplanu, podczas postoju niewiele osób się tam kręci. Myślę, że będziemy tam mogli spokojnie porozmawiać.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 08-10-2010, 09:27   #53
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Stopy stawiane na stalowym trapie wydawały charakterystyczny stukot. Weszli do środka altiplanu. Watkins chwilę rozglądał się po wnętrzu po czym ruszył w kierunku zajmowanego razem z Panną Casse miejsca. Kobieta prawdopodobnie spała, choć nadchodzącemu tuż za profesorem Vincentowi wydawało się, że wcale tak nie jest.

- Jak wszyscy to wszyscy - zamruczał pod nosem profesor, po czym już ściszonym głosem ale jak najbardziej słyszalnym dla osób w pobliżu powiedział:
- Otóż moi Państwo otrzymaliśmy wiadomość. Początkowo myślałem, że dotyczy ona wszystkich podróżujących do Samaris, ale, żeby ją otrzymać musiałem okazać najprawdopodobniej osobie z obsługi naziemnej, list polecający. A przecież pismo to dotyczy naszej grupy a nie wszystkich … W związku z tym uznałem, że mała konspiracja jest jak najbardziej wskazana. Wracając do sedna … mężczyzna przekazał mi kapsułkę z wiadomością. A oto ona … – Watkins sięgnął do kieszeni surduta i już w następnej chwili na otwartej dłoni prezentował wszystkim metalową kapsułkę wielkości pastylki na ból głowy o dużej dawce.
- Konspiracja? Po tych wrzaskach na lądowisku? Pan jest śmieszny... Albo nie rozumie znaczenia słów, których używa. - powiedział Armand.
Watkins puścił mimo uszu słowa gburowatego jegomościa. Odezwał się natomiast do wszystkich ściszonym głosem:
- Czy ktoś wie jak to otworzyć, myślę że metalową blaszkę trzeba czymś ostrożnie, aby nie zniszczyć zawartości, rozciąć.

Voight patrzył to na pojemniczek, to na Watkinsa z rosnącym zdumieniem. Przecież już na pierwszy rzut oka było widać, że kapsułka ma odkręcane denko. Jak można było wpaść na pomysł rozcinania metalu, nie zauważyć najprostszego wyjścia? Robert pokręcił głową i przyjrzał się uważniej leżącemu na dłoni profesora przedmiotowi. Otwarcie było zaplombowane, a na laku odciśnięty był symbol, który był mu doskonale znajomy. Charakterystyczne godło świadczyło o tym, że nadawca prawdopodobnie reprezentuje prefekturę Policji w Xhystos.

- Zamiast rozcinać proponuję zerwać plombę i odkręcić denko tuby... Będzie szybciej i wygodniej... - póki co informację o tym kto opieczętował wiadomość Armand pozostawił dla siebie.
- Jakie denko, ja tu nic nie widzę ... - Watkins wlepił oczy w kapsułkę. - Panowie ... - profesor zerknął na Rastchella i Voighta - wy macie młodsze oczy.
Iris Casse otworzyła oczy i nie zmieniając pozycji całego ciała odwróciła tylko głowę w kierunku profesora. Chyba również przyglądała się kapsułce. Nieoczekiwanie dla wszystkich odezwała się:
- Dlaczego sam pan tego nie zrobi, panie Lexington ? Przecież to nie jest trudne... Prawda?

Spojrzeli na nią chyba wszyscy. Dokładnie takie pytanie zadał jej Armand na ich pierwszej kolacji w Le Chat Noir. Zdali sobie sprawę, że odpowiedź Iris na tamto pytanie było Jej ostatnimi wypowiedzianymi słowami zanim zapadła w ów dziwny, niepokojący stan.
Zapadła cisza.

- Pozwoli pan? W tym tempie za chwilę znajdą się tu pasażerowie i pańską konspirację... diabli wezmą. - Armand ujął w ręce tubę i zerwał pieczęć. Odkręcił denko i spojrzał do wnętrza. Ignorując zupełnie słowa pasażerki z letargiem; na tle innych indywidualności tej wycieczki nie była niczym szczególnym. Wewnątrz nie było nic poza niewielkim rulonikiem papieru, zapewne była to po prostu zapisana wiadomość.
Armand wyciągnął papier i przebiegł po nim wzrokiem.

Robert był już bardzo zniecierpliwiony - Proszę mi to dać. Albo czytać na głos. Jeżeli jesteśmy drużyną, musimy współpracować - mężczyzna wyciągnął rękę po papier.
- Intrygujące - powiedział gdy skończył czytać słowo praktycznie nałożyło się na początek wypowiedzi Roberta. Spojrzał na niego, gdy ten zakończył i wyrecytował drąc kartkę w kawałeczki:
- Istnieje podejrzenie że jeden z członków ekspedycji posługuje się fałszywymi dokumentami, nie jest zatem osobą za którą się podaje. Należy zachować daleko posuniętą ostrożność. Wiadomość należy zniszczyć po przeczytaniu. - uśmiechnął się zamierzając schować kawałki do kieszeni: - Drużyną powiada pan? - Zastanowiło go, że w liście była mowa o pięciu członkach ekspedycji, ich było siedmioro. Doprawdy intrygujące...

Vincent oglądał tą scenę zniesmaczony.
- Już? - zapytał. - Zadowolony pan jest? Teraz mamy jedynie pana słowo na to, ze treść przekazana przez pana jest prawdziwą wiadomością.
- Dlaczego Pan podarł tę wiadomość?! - wybuchnął Robert - Ja Panu nie wierzę! - syknął. - Niech mi pan da te kawałki!
Zanim ręka Armanda zdążyła zniknąć w jego kieszeni, Robert chwycił Lexingtona zdecydowanie za nadgarstek.
Popatrzył Armandowi prosto w oczy - Nalegam. - powiedział już spokojniej.
- Czego nie rozumie pan w słowach “ wiadomość należy zniszczyć po przeczytaniu”?
- Słowa ‘przeczytaniu’ - odpowiedział Robert - tylko pan to przeczytał. - Więc jak, dostanę te kawałki?
- Ja przeczytałem. Nie było nic mówione o przekazywaniu informacji innym. A wierzyć pan mi nie musi... Moze to pan posługuje się fałszywymi dokumentami? Poza tym narusza pan moją strefę prywatną.
- Szczerze mówiąc, drodzy państwo mało mnie ta informacja obchodzi. - powiedział Vincent - Mam zamiar się przejść. Czy ktoś zechce mi towarzyszyć?
Po czym odwrócił się i skierował swoje kroki w stronę wyjścia. Zachowanie tego pyszałkowatego człowieka zirytowało go.

- Dlaczego mi pan nie chce tego po prostu dać? - Robert wciąż nie puszczał Armanda.
- Zabierze pan tą rękę? - zapytał Lexington.
- Jeżeli tylko pan odda kawałki - odpowiedział Robert.

Bez żadnego ostrzeżenia i bez hamowania odruchu pięść Lexingtona wylądowała na podbródku Roberta! Zaskoczył Voighta, a umiał uderzyć, więc głowa tamtego odskoczyła - uścisk na nadgarstku zwolnił się. Armand zamachnął się, by uderzyć ponownie. Ale w tym właśnie momencie okazało się, że stanął naprzeciw nie byle jakiego przeciwnika...
Ruchy Roberta, które obserwowali zaskoczeni Watkins i Rastchell, na pewno świadczyły o tym, że człowiek ten był gruntownie przeszkolony w zakresie walki. Na pewno, bo ciało Voighta reagowało odruchowo - przez co napastnik zdawał być się o połowę wolniejszy.
Drugi cios Lexingtona nie doszedł celu. Biegnąca w stronę twarzy Roberta ręka nagle zawinęła się wokół ramienia Voighta, a w tym samym czasie ten wyprowadził błyskawiczny, krótki cios drugą ręką, ledwie zauważalny dla oka. Armand poleciał w tył i wpadł w fotel podróżny, zapadając się w niego głęboko. Fragmenty trzymanej w dłoni kartki pofrunęły w paru miejscach na podłogę. Lexington obiema rękami trzymał się za brzuch, siny na twarzy, próbując na razie bezskutecznie złapać powietrze...

- Panowie - mówi Vincent spokojnie zatrzymując się przed wyjściem. - Proszę. Bądźmy poważni. Robercie, nie zniżaj się do poziomu tego .. - wstrzymał na chwilę głos - ...człowieka, bo człowiekiem honoru przecież go nie nazwę.
Świszczenie oddechu świadczyło, że Armand powoli dochodził do siebie.

Vincent wrócił się o parę kroków i powiedział do niego:
- Uważam, ze powinien pan już opuścić nasze towarzystwo. Zapewne to właśnie o panu mówiła ta wiadomość. o ile prawdziwie pan nam ją przytoczył. Nie wiem jak inni, lecz ja nie mam zamiaru dłużej przebywać w jednym miejscu z kimś pana pokroju. Żegnam ozięble. Robercie, proszę, nie warto .... Nie jesteśmy dzikusami, lecz ludźmi cywilizowanymi.

Watkins oniemiały ze zdziwienia przyglądał się scenie.
- Wyjątkowe chamstwo i impertynencja … turysta. Chodźmy Panno Casse, nic tu po nas. – Profesor sięgnął do kieszonki po czym wyjął wizytówkę Lexingtona. Podarł ja na kawałeczki, po czym drobne skrawki zdmuchnął z otwartej dłoni w kierunku Armanda. Następnie podając rękę damie pomógł jej wstać z miejsca i oboje skierowali się do wyjścia. Rastchell obrzucił jeszcze wszystkich spojrzeniem, a następnie ruszył za nimi.

Zostali sami. Robert stał w bezruchu. Jego przygotowane do kolejnych akcji ciało było sprężone, ale ręce swobodnie trzymał przy sobie. Obserwował Lexingtona. Ten jednak tylko podniósł się powoli i wyprostował. Spojrzeli sobie w oczy. Żaden z nich nic już nie powiedział. Zza przepierzenia wyjrzał członek obsługi, zaniepokojony zamieszaniem. Armand i Vincent nie rzucali się jednak na siebie, Lexington drgnął i bez słowa odszedł powoli w kierunku wyjścia. Obsługa widząc, że nie dzieje się nic szczególnego wycofała się, również w milczeniu. Voight odprowadził wzrokiem opuszczającego altiplan człowieka. Został sam.

Pod jego nogami, na pokładzie szalupy sterowca walały się skrawki podartej wiadomości przemieszane z fragmencikami zniszczonej przez profesora wizytówki Armanda Lexingtona.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 08-10-2010 o 09:31.
arm1tage jest offline  
Stary 08-10-2010, 20:47   #54
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Byłem w niebie. Nie ciałem, choć stan mojej świadomości nie wiele odbiegał od tego, w jakim mogła by się znajdować, gdyby w rzeczywistości tam był. Stałem na płycie lądowiska z otwartymi ustami i z błogością chłonąłem widok, jaki prezentowała przede mną Urbicanda. To było porażające wrażenie. Dla człowieka wychowanego w Xhystos, gdzie finezja linii architektury była wszechobecna, gdzie subtelne roślinne i zwierzęce ornamenty z lekkością tańczyły między szkłem i stalą nie powinno być miejsca, które porazi estetykę i smak. A jednak było takie miejsce. Urbicanda.
Byłem porażony widokiem, jaki przedstawiało mi miasto. Tajemnicą pogrążonego w cieniu, wyrytego w skale serca, w rozedrganym rytmie setek ogni bijącego na tej pozbawionej życia skale. Byłem porażony pomysłowością jego mieszkańców objawiającą się w architekturze, organizacji życia i społecznej struktury, które jak się domyślałem w tych, jakże skrajnych warunkach musiały iść zupełnie niezbadanymi i niekoniecznie zrozumiałymi dla człowieka z zewnątrz ścieżkami. Jednak przede wszystkim byłem porażony samym faktem, że oto widzę to istne cudo własnymi oczami. Miasto było prawdziwe, nie opisane w czyimś opracowaniu, i niemal na wyciągnięcie ręki.
Całe życie uganiałem się za podobnymi widokami. Całe swoje dorosłe życie poświęciłem poszukiwaniom takich miejsc, choćby niewielkich świadectw ich istnienia. Przez całe życie goniłem za nimi wyobraźnią. Zaczytywałem książki podróżników i globtroterów, chciwie gromadziłem przedmioty pochodzące zza miasta, łapczywie słuchałem opowieści różnej maści odkrywców, choćby tylko za takich się podających. Wreszcie dostąpiłem łaski. Byłem tu. Byłem i własnymi oczami chłonąłem te oszałamiające widoki. Byłem szczęśliwy. Z pewnością nie mniej, a być może bardziej od stojącej niedaleko Sophie.
- Proszę Państwa! Zgodnie z zapowiedzią odlatujemy za trzy minuty! Proszę tych, którzy są jeszcze na zewnątrz o natychmiastowe zajęcie miejsc w altiplanie! - wyrwało mnie z zadumania. Zerknąłem na Sophie.
Szkoda... Jakże cudownie musiało wyglądać miasto w świetle dnia, opromienione blaskiem Tego, którego podobno tu czczono. O mieście wiedziałem niewiele. Praktycznie nic, bo jakiekolwiek wiadomości pisane dostępne ze źródeł dały by się policzyć na palcach jednej ręki. Czytałem niektóre z nich i podejrzewałem, że conajmniej część z nich to bujda - świadczyło o tym przynajmniej to, że informacje często wykluczały się wzajemnie. Według niektórych Urbicanda jest znana jako miejsce bardzo niebezpieczne, w którym obcy mogą łatwo zniknąć. Pogłoski mówiły też o rozwiniętej duchowości mieszkańców, jak również istnieniu tam wielu niebezpiecznych kultów, w tym silnego kultu solarnego. Temu akurat skłonny byłem dawać wiarę. Położone tak blisko słońca, górskie miasto było naturalnym miejscem do powstania takiego kultu.
Niektóre źródła mówiły o ofiarach z ludzi. O czcicielach węży. Inne o pacyfiźmie mieszkańców. Pochodzące pewnie stąd, że nie istnieją źródła mówiące o tym, by Urbicanda prowadziła jakieś konfilkty zbrojne.
Tak czy inaczej szkoda... Trzeba było szybko się ruszyć, bo ostatni pasażerowie właśnie się okrętowali. Choć, jak zauważyłem nie wszyscy. Jeden z podróżnych, Lexington z człowiekiem, który zagadnął go zaraz po wyjściu z altiplanu, zniknęli w wejściu do zabudowań dworca. Jeśli się nie pośpieszą - raczej nie mieli szans powrócić na czas.
W tym czasie w kierunku lądowiska zmierzali z kolei inni ludzie, którzy najwidoczniej wysiedli z dopiero co przybyłego pociągu. Nie było ich wielu. Zgromadzeni wokół stojącego spokojnie sterowca podróżnicy i my z każdą chwilą widzieliśmy coraz wyraźniej trzy zbliżające się ku nim osoby. Dwie z nich, kobieta i niski mężczyzna - idący osobno, mieli rysy i kolor skóry podobny do pracowników obsługi lądowiska, a także podobny ubiór, może za wyjątkiem większej ilości ozdób. Choć niewątpliwie twarz trzeciej z nadchodzących osób, tego brodatego mężczyzny była spalona słońcem, mężczyzna ten miał jasną karnację, jak mieszkańcy Xhystos. Miał najwyraźniej więcej bagażu, bo jego pokaźne pakunki i walizy niosło dodatkowo dwóch miejscowych tragarzy. Nadchodząc, ukłonił się nieznacznie wszystkim zauważonym przez siebie grupkom stojącym w pobliżu altiplanu. Podałem Sophie ramię i ruszyliśmy jego śladem.

Nowi pasażerowie zajęli się na początek układaniem swoich rzeczy w luku bagażowym. Trwało to niemal aż do samej wyznaczonej godziny odlotu. Już na trapie, dosłownie w ostatnich minutach zauważyłem, jak z ciemności wyłoniło się wracających od dworca dwu znajomych już mnie i dotychczasowym pasażerom mężczyzn. Pilot i towarzyszący mu młody mężczyzna z wąsikiem stawiali ostrożnie nogi nad przegradzającymi drogę torami, rozmawiając o czymś. Gdy podeszli bliżej, rozdzielili się - pilot ruszył, by dokonać ostatnich ustaleń z kończącymi swoją robotę technikami, a Jerome Lautrec bez słowa nastąpił na trap i podpierając się laseczką wszedł na pokład sterowca. Nasze spojrzenia na moment sie spotkały.
Dopiero teraz dotarł do mnie sens jego ostrzeżenia - niech pan wysiądzie w najbliższym mieście i porzuci to wszystko, do czego pana zmuszają. Niech pan wysiądzie - brzmiało mi w głowie, kiedy mijał nas na trapie. - A także przekaże moje słowa wszystkim których chce pan ocalić.
- Jaka szkoda - przyznała cicho Sophie. Tylko tyle zdołała powiedziec. Wrażenie jakie wywarło na niej miasto było niesłychane, aż trudno było ubrac w słowa te wszystkie emocje nią taragające. Spojrzała na mnie, bardziej przycisnęła się do ramienia i chłonęła widok. Wyrwała mnie z rozmyślań o tym człowieku i jego słowach.
- Tak, droga Sophie, straszna szkoda... - odpowiedziałem ciesząc się jej ciepłem - Jednak coś przyszło mi właśnie do głowy.
- Co takiego? - zapytała zainteresowana spoglądając na mnie ciekawie.
- Czy zwróciła Pani uwagę na tamtego brodatego jegomościa? Tego z masą bagaży?
- Niezupełnie. Co takiego się z nim dzieje? - Nie wiedząc do czego zmierzam, zmrużyła lekko oczy, jakby to miało jej pomóc zrozumiec.
- Nie, nic. Wszystko w porządku. To ten, który wsiadał tuż przed nami. Otóż myślę, że ów gentelman będzie w stanie zaspokoić naszą ciekawość dotyczącą Urbicandy... skoro nam nie stało czasu, by zwiedzić miasto osobiście. - odparłem z uśmiechem gnojka, który właśnie wpadł na pomysł życia. Wyglądała na zaskoczoną - A jeśli nie on... - celowo zawiesiłem na moment głos - ...to z pewnością owa para wsiadająca wraz z nim.
Powiodła wzrokiem za nim, ale nie odezwała się przez chwilę.
- Sądzę, że to dobry pomysł - uśmiechnęła się i zaczęła intensywnie wpatrywac się w idącego mężczyznę, który znikał właśnie we wnętrzu altiplanu.
- Chodźmy zatem.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 12-10-2010 o 09:43. Powód: błędy
Bogdan jest offline  
Stary 11-10-2010, 14:11   #55
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Upajałem się podróżą z każdym dniem oddalając się myślami od problemów i trosk związanych z pogodą, monotonią, niewygodami. Tu, na wysokościach, wszystko wydawało się takie ... inne. Majestatyczne góry wyglądały na mniejsze, lecz przez to nie mniej majestatyczne. Powietrze bez wątpienia było czystsze, niż w Xhysthos. Nie dusiło człowieka – niewidzialne lecz zabójcze.





Możliwe, że w mieście mieliśmy cywilizację, odkrywców, wspaniałe wynalazki, wygodne i bezpieczne domy. Lecz tutaj w przestworzach, w jakiś niewytłumaczalny sposób spełniałem się. Może to chodziło o budynki w mieście? Może to one ograniczały mi pole widzenia, przesłaniały ogrom świata? Może. Lecz w gruncie rzeczy czułem, że chodzi o coś innego. O wolność. Zarówno tą wyrażoną nie przesłoniętym niczym horyzontem, jak również brak funkcjonariuszy Rady, codziennej propagandy i rutyny przybijanych stempli w urzędzie, w którym wylądowałem po tragedii.

- Opamiętaj się Vincencie – mówili.
- Nie popadaj w szaleństwo. Oni zginęli. Nie wrócą.

Próbowali mnie pocieszać. Odciąć od marazmu w jaki sam się wtłoczyłem. Wypłukać ze mnie smutek i gorycz straty. Nie dawało się. Po kolei, jeden po drugim tak zwani przyjaciele odwracali się ode mnie. Rezygnowali z prób wyciągnięcia mnie na światło, pożerani moim własnym mrokiem. Cóż oni jednak mogli zrobić?
Syty nie zrozumie głodnego. Szczęśliwy nie pojmie nieszczęścia. Zakochany nie usłyszy prawdy w słowach porzuconego. Mający rodzinę nie zrozumie ogromu jej straty.

Nie mieli szans wydobyć mnie z mroku rozpaczy.

Ja sam również nie mogłem tego zrobić. Nawet podróż do Samaris była jedynie szansą na odmianę. Mogłem z niej skorzystać lub nie. Jednak pociąg przyniósł jedynie przeraźliwą myśl o tym, by wyskoczyć z niego w pełnym pędzie z nadzieję rozbicia czaszki o jakiś głaz przy torach.

Tutaj jednak, w tym łatającym cudzie ludzkiej myśli, nagle wszystko zostało odmienione.
Jakby ciężka zasłona opadła mi z oczu. Nadal czułem żal w sercu po stracie syna i żony. Wiedziałem, że zawsze tam będzie, bo jakimże byłbym człowiekiem, gdybym nie czuł tego do końca swoich dni. Wszak utraciłem dwie najukochańsze osoby pod słońcem, księżycem i gwiazdami. Jednak teraz, kiedy ujrzałem bezkres świata wszystko stało się .. inne.

Cieszyłem się z każdego dnia podróży. Zamknięty w swoich myślach. Rozpamiętujący straconych bliskich i wpatrzony w dal z tarasu. Lub siedzący przy barze ze szklaneczką czegoś w jednej dłoni i książką w drugiej. Cieszyłem się monotonia podroży zdając sobie jednak sprawę z tego, ze nasza misja wkracza na mętne wody trącające szpiegami, agentami i grą pozorów. Nie zrażałem się tym, ani nie przejmowałem. Jeszcze nie. Na wszystko przyjdzie pora. Teraz świętowałem przebudzenie danego Vincenta. Tego, którego znali ludzie w Xhysthos.

Rozmawiałem z podróżnikami inicjując konwersacje. Tematy były mniej lub bardziej wyszukane, lecz nie poruszały poważnych problemów czy celów naszej podróży. Ot – zwyczajne pogawędki o pogodzie, warunkach na airplanie, miastach, które będziemy mijać, ostatnich dykteryjkach i ploteczkach towarzyskich. Ćwiczyłem czy raczej przypominałem sobie utraconą wiedzę i zdolności. Kiedyś byłem kimś, kto bez trudu brylował w towarzystwie i przy stołach do rozmów. Tutaj, w przestworzach, znów „dostawałem skrzydeł”. Coraz częściej można było zobaczyć mnie uśmiechniętego. Nie był to uśmiech szczęśliwy czy radosny. Raczej był to uśmiech zadowolenia i osoby pogodzonej z tym, co się wokół niej dzieje. Doskonale panowałem nad sobą i swoimi emocjami, tylko raz tracąc nad nimi kontrolę.

Wtedy, przy otwieraniu tajemniczego puzderka ....


Zaskoczony i zniesmaczony obserwowałem scenę odczytania i podarcia kartki przez tego człowieka, którego nazwisko wyleciało mi z głowy. A może nigdy go nie poznałem. Żadna strata. Potem Robert Voight został uderzony. Tak po prostu. Ów drugi mężczyzna zachował się, jak grubianin, jak robotnik z fabryki po pracy w pijalni piwa, jak .... brakowało mi słów, by opisać takie zachowanie.

Zaskakująca była jednak reakcja Roberta, który poradził sobie z owym prostakiem nad wyraz sprawnie. Nie umiałem się bić. Nie byłem i mam zamiar nigdy nie być do tego zmuszonym. Zawsze uważałem, że walka jest klęską negocjacji. A ja nie zamierzałem ponosić klęski na tym polu. Aż takiej klęski. Widząc, że sytuacja została opanowana powiedziałem, kierując słowa do grubianina, który zachował się tak niegodnie i grubiańsko:

- Uważam, ze powinien pan już opuścić nasze towarzystwo. Zapewne to właśnie o panu mówiła ta wiadomość. o ile prawdziwie pan nam ją przytoczył. Nie wiem jak inni, lecz ja nie mam zamiaru dłużej przebywać w jednym miejscu z kimś pana pokroju. Żegnam ozięble. Robercie, proszę, nie warto .... Nie jesteśmy dzikusami, lecz ludźmi cywilizowanymi.

Nie zamierzałem tracić więcej czasu na ten incydent. Wiadomość w puszcze nie obchodziła mnie. Jeśli Rada chciała nam przekazać jakieś instrukcje mogła znaleźć lepszą i mniej dziwaczną formę.

Jeden z członków ekspedycji nie jest tym, za kogo się podaje?
I cóż z tego. Tak naprawdę nikt z nas nie jest tym, za kogo się podaje. Taka już jest ludzka natura. Stawiamy się zdecydowanie w lepszym świetle niż jesteśmy, lub wręcz przeciwnie. Patrząc w zwierciadło widzimy tylko to, co sami chcemy zobaczyć. Nic mniej i nic więcej.

Jeden z członków ekspedycji nie jest tym, za kogo się podaje.
I co to zmienia? Poza tym, ze rodzi nieufność członków wyprawy do siebie nawzajem. Droga do Samaris upłynie tak samo z fałszywym członkiem wyprawy na pokładzie czy bez niego. A za murami tajemniczego miasta nic już chyba nie będzie miało znaczenia. Przynajmniej tak myślałem zmierzając do baru.

Zanotowałem sobie jednak w pamięci by przy najbliższej okazji pogratulować Robertowi umiejętności walki i delikatnie podpytać, gdzie się tego nauczył.

Podróż na powietrznym okręcie miała jeszcze troszkę potrwać, a ja nie zamierzałem uronić ani jednej jej chwili na próżne rozmyślanie o tym, co będzie później. Tym zacznę się martwić ... później.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-10-2010 o 14:38.
Armiel jest offline  
Stary 11-10-2010, 18:37   #56
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Trzy minuty przed odlotem pilot wspinał się już po wysuwanych schodkach do swojej szklanej kabiny. W wyznaczonym czasie dziewczyna z obsługi stanęła na podwyższeniu przed szalupą i krzyknęła jeszcze do ostatnich maruderów, w tym i nas.
- Proszę Państwa! Zgodnie z zapowiedzią odlatujemy za trzy minuty! Proszę tych, którzy są jeszcze na zewnątrz o natychmiastowe zajęcie miejsc w altiplanie!
Widziałem jak profesor wraz z Panną Casse zajęli miejsca w gondoli. Połowa miejsc szalupy pozostawała już teraz pusta. Dwoje ciemnoskórych usiadło razem na tyle, a samotny brodacz przeciwnie - w drugim rzędzie od przodu, przy oknie. Twarz Watkinsa nie zdradzała żadnych emocji związanych z ostatnimi wydarzeniami. Było to albo wynikiem krótkiego spaceru albo brakiem skłonności do zajmowania się, w jego mniemaniu, sprawami błahymi. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o żenującym zajściu w gondoli, toteż wiele szczegółów uszło mojej uwadze.

Punktualnie o czasie obsługa zamknęła drzwi od atliplanu. Pilot dotrzymał obietnicy, nie czekał na nikogo. Pasażerowie rozglądali się po sobie. Nie dało się nie zauważyć, że miejsce Armanda Lexingtona pozostało puste... Nie zauważyłem, by ktokolwiek w związku z tym faktem miał ochotę interweniować.
Kapitan sprawnie poderwał sterowiec i popłynęliśmy w dalszą podróż. Mroczna stacja u stóp podniebnej Urbicandy zaczęła powoli znikać nam z oczu. Po paru dobrze przeprowadzonych manewrach maszyna osiągnęła pułap, na którym lot został wyrównany a obsługa ogłosiła, że można odpiąć pasy i swobodnie spacerować po altiplanie.

Wraz z Sophie mieliśmy miejsca na tym samym poziomie, który zajęli nowi pasażerowie. Choć na pierwszy rzut oka widać było, jakim zainteresowaniem darzymy nowych, staraliśmy się nie gapić. Szeptaliśmy tylko nerwowo między sobą. Nie chcielismy się zbytnio narzucać ze swą ciekawością? Ale tylko czekaliśmy na odpowiednią chwilę?
Para o ciemnej skórze raczej unikała rozmów z obcymi, z tego co można było zaobserwować w pierwszych godzinach po starcie. Z rzadka wymieniali tylko parę słów między sobą, w swym egzotycznie brzmiącym języku. Brodacz sprawiał wrażenie przeciwne, choć nie narzucał się nikomu, zdążył uciąć już pogawędkę z siedzącym obok siebie ojcem dwojga dzieci a także zaznajomić się z barmanem. W każdej z tych rozmów często się uśmiechał, jednocześnie wyglądając na rozluźnionego i opanowanego.
Z pewnością zauważył nasze zainteresowanie jego osobą. Oboje z niecierpliwością czekaliśmy. Wreszcie gdy brodacz ucinał sobie pogawędkę z barmanem nie wytrzymaliśmy.

Popijający whiskey człowiek spostrzegł dwójkę tajemniczo od dłuższego czasu przyglądających się mu ludzi, jak zebrawszy całą odwagę przemierzają w jego kierunku ciasne wnętrze altiplanu.
- Pan pozwoli się przedstawić - bez zbędnych ceregieli i przewracania oczami rozpocząłem przywitanie wyciągając do nieznajomego dłoń - Persival Fryderyk Blum... a ta urocza dama - wskazałem na towarzyszącą mi kobietę - ma na imię Sophie...
Jak nakazywały reguły dobrego wychowania wstał z barowego kwadratowego stołka i delikatnie ujął najpierw dłoń kobiety.
- Bardzo mi przyjemnie. - uśmiechnął się, choć uśmiech był ledwo widoczny zza bujnych kędziorów wąsów i brody - Gustav Carrington, do usług. - uścisnął z kolei mocnym chwytem moją rękę i potrząsnął nią energicznie. - Mademoiselle Sophie, Monsieur Blum... Czemu zawdzięczam niewątpliwy zaszczyt zwrócenia Państwa uwagi na mą skromną osobę?
Carrington. Gustav. Byłem pewien, że spotkałem się gdzieś już z tym nazwiskiem. Fakt leżał gdzieś głęboko w pokładach pamięci dawnych czasów. Książka? Jakiś odczyt naukowy? Nie, chyba jednak nie...Nazwisko wymienione przez jednego ze znajomych antykwariuszy? Tak, na pewno. A może jednak podczas jakiejś aukcji. Gazeta? Gdzieś na pewno. Nim przystąpiłem do udzielania odpowiedzi skinąłem barmanowi, by podał całą butelkę tego, co pił Carrington.
Barman postawił przede mną flaszę, a potem wycofał się dyskretnie z całej rozmowy poświęcając się pucowaniu kieliszków dwa kroki dalej.
- Koneser. - uśmiechnął się mężczyzna - Słusznie nie traci pan czasu. Ten bar to ostatnie miejsce, gdzie mamy szansę zakosztować wyskokowych trunków tej klasy.
- A czego Pani się napije Sophie?
- Polecam to co pijemy już my...- wtrącił Carrington - Proszę spojrzeć na etykietę. Whisky słodowa pochodząca wyłącznie z jednej beczki jednej wytwórni i jednego destylatu. Wyborna. Single Cask Whisky nie dostanie pani wszędzie. A już na pewno nie w Trahmerze!
Sophie tylko uroczo zatrzepotała rzęsami i z figlarnym uśmiechem sięgnęła po szklankę. Jak zauważyłem więcej moczyła usta niż popijała.
- Wracając do pańskiego pytania, to szczerze mówiąc zwrócił Pan naszą uwagę... - tu zawiesiłem na chwilę głos szukając właściwego określenia - ...obyciem. Proszę mi wybaczyć określenie, miałem na myśli swobodę, z jaką porusza się Pan na tej obcej i niegościnnej ziemi. - wyjaśniłem z uśmiechem.
- Jest Pan bardzo uprzejmy. - wzniósł szklankę Gustav - Ale doprawdy nie wiem, cóż takiego uczyniłem że doszedł Pan do takich wniosków.
Zaskoczył mnie. Czyżbym się pomylił?
- Obycie, - powtórzyłem - drogi Panie. Pewnego rodzaju pewność siebie, śmiałość ruchów. Słowem, ogólne pierwsze wrażenie...no i opalenizna. - zakończyłem tonem ucinającym wątpliwości.
Carrington wybuchnął krótkim, rubasznym śmiechem.
- Nie wiem jak z tymi innymi rzeczami, ale tego ostatniego na pewno mi nie brak! - uderzył się dłonią o udo - Ale proszę się nie martwić, parę dni po wylądowaniu wystarczy by słoneczko ozdobiło i pana w dokładnie taki sam sposób.
Kolejny wybuch śmiechu przy barze oznajmił wszystkim, że pomimo późnej pory nie wszyscy pasażerowie są w nastroju do spoczynku. Wzniosłem napełnioną szklaneczkę w toaście.
- Za spotkanie!
- Za spotkanie zatem! - uderzył tak mocno szkłem o szkło Carrington, aż zaskoczony miałem problem, by utrzymać zawartość szklanki wewnątrz - ...a następny - za zdrowie pięknej Damy!
- I urodę.
- Tak, oczywiście, za urodę...- mężczyzna sam zajął się napełnianiem wszystkich szklanek na nowo - Jest Pan prawdziwym szczęściarzem, Blum. Proszę uważać tam na miejscu na mademoiselle Sophie.
Słowa Carringtona nie przeszły bez echa. Moja twarz stężała. Oczy utraciły beztroski wyraz. Gustav zajęty poziomem płynów w naczyniach zdawał się tego nie zauważać.
- A właśnie. Jak już wspominałem, jako człowieka obytego z interiorem chcieliśmy Pana właśnie prosić o udzielenie kilku przydatnych rad. Wskazówek może...
- Ależ oczywiście. - napełnione szklaneczki znalazły się przed nosami zainteresowanych - Jeśli tylko będę w stanie pomóc, jak najbardziej. Proszę śmiało pytać. Państwo pierwszy raz do Trahmeru?
- Pierwszy. - odpowiedziałem - Nie dziwi więc, że wszystko, co napotykamy na swej drodze jest nowe... Najczęściej nieznane. Ot choćby... środki płatności... Czy w Trahmerze...i dalej obowiązuje nadal wspólna waluta? Jak radzić sobie z zaopatrzeniem? W jakim języku porozumiewać? Jakie wreszcie czekają na podobnych nam, naiwnych podróżników niebezpieczeństwa? - pytań było mnóstwo i wyrzuciłem je z siebie jednym tchem. Whiskey zaiste była przednia.
Carrington wyszczerzył się, ziejąc alkoholem.
- Dużo pytań. Nie na wszystkie da się odpowiedzieć krótko. Najłatwiej z walutą. Jak większość miast Trahmer ma własną walutę, choć nie da się nią podetrzeć jak Xhystoskim banknotem. Oczywiście władza jest, przynajmniej w naszym północnym rozumieniu, cywilizowana - więc banknoty takie da się bez problemów wymienić w obrębie miasta, kupcy też go najczęściej przyjmą. Co do języka, niestety choć język urzędowy jest nasz, miejscowa ludność najczęściej nic sobie z tego nie robi. W mieście jest jednak sporo osób, z którymi się dogadacie. Poza nim... Zapomnijcie.
- To komplikuje sprawę.... - wymruczałem pod nosem. Za głośno.
Mężczyzna obrócił szklankę w dłoniach, a potem popatrzył na mnie. Miałem wrażenie, że w jednej chwili z twarzy tego człowieka wyparowała cała rubaszność.
- Co nieuchronnie prowadzi nas do ostatniego Pańskiego pytania. Niebezpieczeństwa. - westchnął. Ja również, bo już bałem się, że po rozmowie - Jakby tu rzec...Monsieur Blum, nie dane nam jest tyle czasu by o nich opowiedzieć. Pomijam na razie samą przyrodę, rozumiejąc że rozmawiamy o mieście. A więc jeśli będziecie się trzymać miejsc, gdzie są biali i zachowacie ostrożność, nie powinno być problemów. Wyjście poza miasto dla nieoswojonego z terenem i obyczajami białego człowieka to pewna śmierć. To tylko kwestia czasu...
- A jeśli... - tu znaczącym spojrzeniem obdarzyłem Sophie. Nie zaprzeczyła, ale skąd miała wiedzieć, co chcę powiedziać? Whiskey - powiemy Panu, monsieur Carrington, że opuszczenie Trahmeru jest dla nas... kwestią nie podlegającą rozważaniom? - była w moich słowach powaga pomnika. Starałem się wyglądać na człowieka, który nie żartował, nie zgrywał się, ani chełpił.
Po raz pierwszy w oczach Carringtona ujrzałem zdziwienie.
- Opuszczenie Trahmeru? Ma Pan na myśli, że nie jest to wasze miejsce przeznaczenia?
- Dokładnie, drogi Panie. Jest jedynie przystankiem. Zdaje się ostatnim... przed osiągnięciem zamierzonego celu.
Na twarzy mężczyzny zatańczył jakiś cień. Gustav ujął na powrót odstawioną wcześniej szklankę i wykończył jednym haustem. Szkło stuknęło o blat.
- Trahmer...To koniec świata. Jeśli nie jesteście doświadczonymi podróżnikami, którzy mają za sobą conajmniej dziesięć lat wędrówek po interiorze a wyruszycie dalej, tak jak Pan wspomniał - niestety to na pewno będzie wasz ostatni w życiu przystanek.
Nawet nie patrząc na brodacza sięgnąłem po butelkę i ponownie napełniłem szklanki.
- Monsieur Carrington, - zacząłem równie poważnym tonem - Obaj bardzo dobrze wiemy, że tak nie jest. W tym między innymi celu pozwoliliśmy się dosiąść, by szanse jakie da nam ta dzika kraina były nieco większe. Poszukujemy rady, pomocy w osiągnieciu naszego celu. I uwierz Pan, oddam wszystko, żeby go osiągnąć.
- Doceniam Pańską determinację...- mężczyzna zapatrzył się w przeszklony świetlik - ...nie przeczę, jest ona potrzebna. Przypomina mi Pan samego siebie, sprzed wielu lat. Ale wyprawa do dżungli wymaga miesięcy, czasem lat przygotowań. Zanim się na taką udałem po raz pierwszy, miałem za sobą już wiele lat nauki życia na północnych pustkowiach. A i tak...
Zamilkł na chwilę, ujmując butelkę. Aukcja. Tak, to musiał być ten człowiek... Ten handlarz osobliwości. Nagłym ruchem zerwałem się i chwyciłem go za ramiona.
- Rzuć Pan w takim razie wszystko i żyj jeszcze raz! - niemal krzyknąłem mu w twarz a w oczach miałem pasję - Ruszaj Pan wraz z nami...
Carrington uśmiechnął się. Odstawił flaszę, a potem podniósł się i stanął naprzeciwko mnie. Ciekawe oczy z paru siedzeń w barze już bez żenady wpatrywały się w tę scenę.
- Gdzie dokładnie miałbym z Wami wyruszyć, Panie Blum? - zapytał poważnym tonem - Do którejś z tubylczych osad? A może macie ze sobą mapy wskazujące na zagubione leśne świątynie?
- Nie, - głos trochę mi złagodniał, choć w spojrzeniu nadal błąkał się ogień - my, drogi Panie musimy dostać się do Samaris.... zapłacę...mam coś, co być może jest Pana w stanie przekonać...

S a m a r i s ...

Przerwałem, bo wyczułem, że taka była intencja Carringtona, gdy ten położył mi rękę na ramieniu. Gdy wypowiadałem nazwę miasta, zaraz potem oczy Gustava uciekły gdzieś w bok. Już nie powróciły.
- Monsieur Blum...- w głosie tego człowieka była teraz jakaś dziwna głębia - ...nie mogę Wam pomóc. Nie istnieje nic, co mogłoby mnie przekonać, więc proszę oszczędzić sobie trudu.
- Nie chce Pan... Boi się Pan...
- Nie rozmawiajmy o tym. - nieoczekiwanie Carrington zabrał dłoń z mojego ramienia, chwycił nią butelkę i nalał. Tylko sobie. - Nie rozmawiajmy o tym już nigdy.
Jednym ruchem wlał sobie całą zawartość szklanki do ust po czym z hukiem odstawił puste naczynie na blat.
- Proszę mi wybaczyć. - wyprostował się. - Mademoiselle...- ukłonił się w stronę Sophie -...Monsieur... - skinął do mnie. - To był zaszczyt was poznać. Wybaczcie mi.
Po czym nie czekając na reakcję obrócił się na pięcie i wyszedł energicznie z baru.
- Kurwa.... - tylko Sophie i może jeszcze polerujący naczynia barman usłyszeli cichą pointę. Jedyną, na jaką chwiejąc się lekko na nogach potrafiłem się wtedy zdobyć.
 
Bogdan jest offline  
Stary 13-10-2010, 14:59   #57
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Czułem się naprawdę źle. Jeszcze nigdy z nikim nie walczyłem na poważnie. Po całym zajściu byłem roztrzęsiony i było mi bardzo głupio, zwłaszcza, że moi towarzysze wszystko to oglądali. Jednak z drugiej strony zżerała mnie ciekawość, co zawiera tajemnicza karteczka i czy Lexington mnie okłamał. A takie właśnie miałem podejrzenia.

Vincent odszedł wtedy zniesmaczony całym zajściem. Zdawał mi się wrażliwym człowiekiem, u którego takie sceny budziły odrazę, może nawet politowanie. Szkoda, że tak to wyszło. Zależało mi jednak na tej informacji bardzo mocno. Jeżeli nawet Armand mówił prawdę, to i tak byliśmy w niebezpieczeństwie. Wszyscy

Gdy tylko ochłonąłem, postanowiłem złożyć ze skrawków całą wiadomość. Było to jak puzzle, choć dużo trudniejsze - skrawki informacji pomieszane z kawałkami jakiejś innej karteczki. Zajęło mi to chwilę czasu. Ale lubiłem zagadki.



To, co przeczytałem, sprawiło, że zakręciło mi się w głowie. Lexington nie powiedział całej prawdy, a to znaczyło, że miał coś do ukrycia. Być może to on był szpiegiem, ale możliwe, iż miał wspólnika. Na pewno COŚ wiedział. Szkoda, że nie zdążyłem go przesłuchać…

Pytania mnożyły w zastraszającym tempie, a moja wiedza nadal była przyzerowa. Nie wiedziałem, czy mam się z kimś dzielić obserwacjami, czy wszystko zachować dla siebie i prowadzić śledztwo na własną rękę. I właśnie wtedy, gdy próbowałem doprowadzić myśli do ładu i składu, nadszedł Vincent. Znowu nadeszła fala wyrzutów sumienia…




Vincent czekał aż Robert Voight będzie tutaj sam. Po tej awanturze o podartą karteczkę miał zamiar zamienić z Robertem kilka słów. Kiedy upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu podszedł i zapytał:
- Robercie, czy możemy chwilę porozmawiać?

- Tak, właściwie to chciałem cię złapać. Przykro mi z powodu Lexingtona, nie przyszło mi na myśl rozpoczynać z nim bójkę. Broniłem się - Robert zwiesił głowę, posmutniał. Zależało mi jednak na tej kartce, na tym, co naprawdę na niej pisało. Niemniej, było to gorszące wydarzenie. Przepraszam.

- Nie ma o czym mówić Robercie - uśmiechnął się Vincent - Chciałem ci pogratulować tak męskiej postawy. Ten prostak zasłużył sobie. Intryguje mnie jedynie skuteczność z jaką udało ci się obezwładnić tego aroganta. Mogę spytać, kiedy i gdzie nauczyłeś się takich sztuczek? Oczywiście zostanie to pomiędzy nami, a jeśli uznasz, że moje pytanie było zbyt śmiałe, to nie odpowiadaj. Zrozumiem i nie będę miał ci za złe. Zwróciłeś może uwagę jak powietrze stało się jakby czystsze a widoki bardziej soczyste, kiedy ów cały Lexington dostał nauczkę - Vincent pozwolił sobie na dość toporyny w gruncie rzeczy żart, ale miał dobry humor. Cała ta sprawa z karteczką w zasadzie nie obchodziła go za bardzo.

- Właściwie to nie była sztuczka, zwyczajny cios. Kiedyś uczyłem się podstaw techniki walki, ale to naprawdę nie było dużo. Na szczęście jestem jeszcze młody - Robert uśmiechnął się. Było to... związane z zawodem, jaki wykonywałem. Mam nadzieję - Voight spojrzał na VIncenta- że mogę ci zaufać w tym względzie - nie rozpowiadaj o nim nikomu.

Po chwili milczenia Voight wziął głęboki oddech i powiedział - W przeszłości pracowałem jako śledczy i to dlatego interesowała mnie ta karteczka tak bardzo. Wiem, że może cię to mniej zajmować niż mnie, ale muszę ci powiedzieć, co naprawdę zawierały te skrawki. Nie myliłem się co do nich. - Robert wydawał się bardzo roztrzęsiony.

Vincent spojrzał i oczy rozszerzyły mu się wyraźnie z przejęcia.
- Okłamał nas - wyszeptał pobladłymi wargami patrząc na Roberta z wyraźnym przestrachem. - Trzeba było mu przyłożyć mocniej, Robercie. Jestem przeciwny przemocy, lecz w tej sytuacji sam bym ...
Westchnął nie kończąc zdania.

- Dziękuję za zaufanie, jakim mnie obdarzyłeś. Możesz być pewnym, że nie zawiodę cię. Klnę się na pamięć mojej żony i synka.
Vincent wyciągnął rękę do tego człowieka, który okazał mu tyle zaufania. W jakiś sposób poczuł się wyróżniony. To otrzeźwiło go nieco.
- Masz jakiś plan, Robercie. Względem tego ... wszystkiego? Mogę ci jakoś pomóc?
Robert odwzajemnił uścisk. Czuł, że dobrze zrobił, dzieląc się spostrzeżeniami z tym mężczyzną, choć przyszło mu to ciężko. Po chwili odezwał się:
- Wbrew pozorom nie jestem do końca pewny, czy kłamał. Na pewno nie mówił całej prawdy. Według mnie, dwie pierwsze linijki mówią o zamordowanym niedoszłym członku wyprawy. Potem “Istnieje podejrzenie”... Podejrzenie, że co? “Toż” Tożsamość? Przejęcie tożsamości? Ostatnie słowa na pewno zalecają ostrożność... - Robert wyraźnie był w swoim żywiole - Co o tym sądzisz?

- Wydaje mi się, że możesz mieć rację. Tylko rodzi się inne pytanie. Kto popełnia tak ohydny czyn i po co? Czyżby Samaris kryło w sobie coś więcej? Coś, czego nie przypuszczamy. Kto wie. Może temu komuś chodzi o .. dywersję. Ostatnio rozmawiałem z pewnym człowiekiem. Nazywa si,e Blum. On i ty, Robercie, w zasadzie to jedyne osoby, z którymi konwersowałem o czymś więcej niż pogoda i kolekcje porcelany. O ile ty zrobiłeś na mnie naprawdę dobre wrażenie o tyle ten Blum. Nie chciałbym go obrazić, ale zdawał się skrywać jakąś tajemnicę. Z tym, że on chyba nie pasuje do schematu, bo zdaje się, nie jest członkiem delegacji. Zatem zostają ... ty, ja, pan Watkins, panna Casse no i ów irytujący Lexington. Ja i pan - chyba możemy się wykluczyć wzajemnie - powiedział Victor z uśmiechem. - Reszta. Nie znam ich za dobrze. To może być którekolwiek. Stawiałbym na Lexingtona ale te podarcie kartki zdaje się niestety go uniewinniać.

- Nie do końca go uniewinniają, podarcie kartki wskazuje, że chciał coś ukryć. Być może to on był mordercą. Ale bardzo prawdopodobne jest to, że może mieć wspólnika. Najmniej prawdopodobna wydaje się pani Casse, nie wydaje się w pełni władz umysłowych. Z Watkinsem nie rozmawiałem, ale jest profesorem, chyba nawet dość znanym - nie orientuję się w tym towarzystwie - więc jego raczej też nie podejrzewam. Powinienem porozmawiać z tym... Blumem. Gdzie on się wybiera? - spytał Robert.

- Szczerze mówiąc to nie wiem. Nie skreślałbym też panny Casse ta łatwo, Robercie. Ten brak władz umysłowych może być zwyczajna grą pozorów. Ale mi brakuje doświadczenia w tej materii, więc oczywiście mogę się mylić. Jakiś plan działania. Robercie?

- Ja nie skreślam nikogo, włącznie ze mną i z tobą - powiedział Robert. - Nie oznacza to jednak, że wszystkich powinniśmy traktować jako podejrzanych w równym stopniu, ponieważ są przesłanki, by kimś interesować się bardziej lub mniej -Voight zamyślił się. - Musimy być przede wszystkim ostrożni i obserwować wszystkich uważnie. Postaram się porozmawiać z człowiekiem, o którym mówiłeś, ale musisz mi go wskazać. Gdybym miał moją licencję, po prostu przesłuchałbym wszystkich. Chociaż, tak daleko od Xhystos, jakikolwiek aparat przymusu jest daleko mniej skuteczny... - Robert wbił wzrok w ziemię. - Chciałbym dowiedzieć się także, kto został zamordowany. Tak, to jest kluczowa informacja - dodał po chwili.

- No, siebie to chyba możesz wykluczyć z listy podejrzanych, Robercie - zaśmiał się Vincent szczerze. - Wskażę ci Bluma. Podejdę do niego wieczorem i zagaję jakąś rozmowę z drinkiem w ręku, powiedzmy o poezji Lyndalla, który wszak wielkim poetą był. Potem poproszę cię o rozstrzygnięcie naszego zakładu. A co do wiedzy, kto został zabity, myślę, że może uda ci się czegoś dowiedzieć podczas lądowania. Nie wiesz, czy nasza wyprawa ma też oficjalnego lidera? Wcześniej zapomniałem o tym, że na czele jakiejś misji zawsze powinien ktoś stać.
- Musimy jednak być ostrożni i nie spłoszyć tego człowieka. Być może nawet on nie ma z tym nic wspólnego. A co do lidera - myślisz, że potrzebujemy kogoś? Nie bardzo widzę, kto by był chętny podjąć się takiej roli...

- Nie podjąć, Robercie. Powinien zostać namaszczony nią przez Radę. Postaram się działać dyskretnie z Blumem. Jak już wcześniej powiedziałem, zrobił na mnie niepokojące wrażenie, ale ... polubiłem go. Wydaje się być inteligentny. I na pewno interesuje go Samaris. Wiesz, Robercie, powiem ci w zaufaniu. Podejrzewam go, ze jest wysłannikiem Rady. Kimś, kto ma na celu obserwować nasze poczynania. Oczywiście to tylko przeczucie. Propnuję nasz plan wcielić w życie za dzień, może nawet dwa. By nie można go było za szybko powiązać z dzisiejszą naszą rozmową.

Mocny podmuch wiatru był nagły i niespodziewany. W jednym momencie rozgrzane już dosyć rosnącą temperaturą dnia ciała pasażerów przeszył chłód. Sterowiec, cały pokład zakołysał się - znajdujący się na tarasie ludzie zachwiali się i gwałtownie chwycili najbliższe barierki...Pilot szybko i wprawnie wyrównał lot i uspokoił rozkołysany lekko altiplan. Mężczyźni popatrzyli na siebie poruszeni, przez chwilę milczeli zdziwieni niespodziewanym niebezpieczeństwem. Pierwszy zebrał się w sobie Voight, kontynuując rozmowę, bo też kolejne pytanie cisnęły się mu już na usta.

- On też wybiera się do Samaris? - Robert wydawał się być bardzo przejęty. - I nie zdradził, dlaczego? Na pewno nie znalazł się tutaj przypadkiem. Trzeba bardzo dokładnie przepytać go to. Nie wiem jednak, czy jestem tak dobry w wykrywaniu emocji, wydaje mi się, że Ty lepiej wyczuwasz różne niuanse emocjonalne... Koniecznie musimy zatem porozmawiać z nim we dwóch. Co z profesorem Watkinsem? Wolałbym na razie go nie wtajemniczać, nie wiem, czy można mu ufać...

- Pochlebiasz mi Robercie, ale spróbuję się wytłumaczyć. Nie wiem czy pan Blum wybiera się do Samaris. Powiedział, że nie, lecz był nim żywo zainteresowany. - Vincent zamyślił się, jakby próbując przypomnieć przebieg rozmowy. - Po drugie. Zgadzam się, że nie trafił tutaj przez przypadek, lecz już ci Robercie wyjaśniłem, co ja podejrzewam w tej kwestii. No i po trzecie - aż do dzisiaj intencje podróżujących nie bardzo mnie obchodziły. Sam rozumiesz dlaczego. Teraz jednak, kiedy wśród nas jest zabójca, czuję moralną potrzebę jego zdemaskowania. Jego, lub jej. Bo nie wiem czemu, lecz najmniej ufam pannie Casse. Z niewyjaśnionych przyczyn. I jak widzisz, to wcale dobrze nie świadczy o moim, jak to nazwałeś, wyczuwaniu różnych niuansów emocjonalnych. A rozmowa we trzech - to dobry pomysł.

- O to mi właśnie chodzi, o te... niewyjaśnione przyczyny. Empatia, przeczucia. To równie ważne, jak dedukcja - Voight spojrzał rozmówcy w oczy. Póki co, pani Casse jest z profesorem Watkinsem, więc chyba mamy ją na oku. Jej zachowanie jednak jest rzeczywiście bardzo dziwne, ale nie sądze, by było właściwym mordercy. A trochę ich niestety widziałem...
I... Dziękuję że mi pomagasz. Dobrze się czuję, nie będąc w tym sam - Robert uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższego czasu.

- To ja dziękuję - Vincent odwzajemnił uśmiech. - Dobrze czuć się znów potrzebnym. Szczególnie, jeśli na szali tryumfu stawiamy zdemaskowanie zabójcy. Ale musimy działać bardzo ostrożnie.
Vincent spojrzał na przesuwający się w dole krajobraz.
- Proponuję już zakończyć rozmowę, by nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń.
Wskazał coś Robertowi w dole, jakby wypatrzył jakieś zwierzę lub ciekawostkę topograficzną, by po odpowiednio długiej chwili powiedzieć głośniej:
- Dziękuję za rozmowę, Robercie. Krajobraz faktycznie potrafi zaskakiwać. Jakbyś chciał jeszcze pogawędzić na tematy przyrodnicze, będę w moim zwyczajowym miejscu przy barze.

Ukłonił się i opuścił taras. W drzwiach szalupy minął się z eleganckim mężczyzną z wąsikiem, który zmierzał na zewnątrz. Ich spokojne, chłodne spojrzenia spotkały się na moment, a potem tamten był już na tarasie. Oglądając się, Robert widział jeszcze, że siada samotnie przy stojącym tam stoliku. Po kilku krokach natknął się następnie na Watkinsa. Profesor przystanął aby go przepuścić, skłonił głowę gdy się mijali a następnie ruszył najwyraźniej w kierunku tarasu widokowego.




I już. Vincent opuścił mnie… Nie byłem pewien, czy dzielenie się z kimkolwiek swoimi spostrzeżeniami było najlepszym pomysłem. Ale jeżeli z kimś miałem się dzielić, to właśnie z Vincentem. Bardzo się cieszyłem, że podszedł do sprawy poważnie. Szpieg, morderstwo – to rzeczy, przed którymi niejeden wolałby uciec, niejeden wolałby udać, że nie wie, że nie widzi… A to oczywiście było niedopuszczalne…

Miałem więc sojusznika, sprzymierzeńca – jak zwał tak zwał. Inteligentnego i posiadającego cechy, których mi brakowało – umiejętność wyczuwania emocji, pewną… świeżość spojrzenia, nieskażoną pracą w Wydziale. Uśmiechnąłem się w duchu – czasem jednak lepiej pracować razem.

Jednocześnie zacząłem się zastanawiać, czy to właśnie dlatego Rada wysłała mnie na tę misję. Może wiedziała o szpiegu, który będzie sabotował poczynania drużyny i chciała mieć kogoś, kto ujawni jego tożsamość? Może właśnie to było moje zadanie? Jeżeli tak, to trzeba będzie wziąć się do pracy, porozmawiać z Blumem i… z Watkinsem.
Zapomniałem kompletnie o jego dziwnym zachowaniu przed zajściem z Armandem, o tym, że próbował ukryć pudełeczko. A może wcale nie próbował, może to ja byłem już przewrażliwiony? Niemniej, ten fakt miał duże znaczenie i na pewno trzeba również będzie porozmawiać z profesorem…

Postanowiłem, że położę się na chwilę. Chciałem, żeby sen posprzątał nieco to, co działo się mojej głowie. Chwilę po odejściu Vincenta skierowałem swoje kroki do fotela, w którym zazwyczaj odpoczywałem.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...

Ostatnio edytowane przez Kovix : 13-10-2010 o 15:03.
Kovix jest offline  
Stary 13-10-2010, 15:47   #58
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Maurice obszedł tył gondoli. Kilka kroków dzieliło go od przytwierdzonego do podłogi stolika oraz ławeczki. Miał zamiar chwilę posiedzieć na zewnątrz, ale niestety była zajęta. Profesor podszedł więc do barierki, dawny strach związany z wysokością minął. Teraz Watkins nie bał się nawet oprzeć o barierkę i z tej pozycji oglądać widoki. Postanowił chwilkę trwać w tej pozie i poczekać aż jegomość z wąsikiem być może zwolni miejsce. Niestety kolejne minuty mijały a jegomość rozkoszując się wspaniałym powietrzem nadal siedział na ławeczce. Maurice sprawdził godzinę na złotym zegarku na zawieszce, po czym wzruszywszy ramionami podszedł do jegomościa i wykonawszy przepisowe chrząknięcie zapytał:
- Czy nie będzie Panu przeszkadzać, jeśli przysiądę się na ławce?
- Ależ bynajmniej. - odezwał się głośno mężczyzna - Zapraszam.
Watkins usadowił się na brzegu ławeczki, po czym rzekł:
- Dziękuję Panu. Odkąd górskie krajobrazy zostawiliśmy za sobą, całkiem przyjemnie jest posiedzieć na zewnątrz, a teraz jest tu nawet cieplej niż w środku.
- Ma Pan rację... - odezwał się jakby wyrywając się z rozmyślań - ...powiedziałbym nawet, że jest gorąco. Nie jestem przyzwyczajony do takich temperatur...
- W sumie ja też nie, powietrze w Xhystos jest bardziej znośne. Ale i tak na zewnątrz wiatr pozwala zmniejszyć odczucie gorąca.
- Tak. Na dole jest znacznie goręcej.
Milczał chwilę, popijając przyniesioną ze środka szklankę czystej wody.
- Pierwszy raz udaje się w takie klimaty? - Watkins uznał, że skoro ktoś pozwolił mu się dosiąść on powinien odwzajemnić grzeczność chociażby rozmową.
- Pierwszy. - odpowiedział zdecydowanie - I ostatni.
- O, tego nigdy nie można być pewnym. Zawsze są jakieś plusy, chociażby te zapierające dech w piersiach widoki.
- Tak, bez wątpienia...- zgodził się - ...widoki. Chłonę je dziś wyjątkowo łapczywie, wie pan? Niech Pan również to robi, póki mamy okazję.
- Oczywiście ... przecież już niedługo ostatnie miasto na trasie lotu altiplanu. Pan na długo do Trahmeru?
Zastanawiał się długo nad odpowiedzią.
- Właściwie Trahmer nie jest moim celem. - odparł, patrząc gdzieś w bok.
- Ponoć dalej nie ma już nic ... przynajmniej ludzie tak twierdzą - powiedział Maurice tonem bardziej twierdzącym niż pytającym.
- Tak. - odpowiedział wstając - Dalej nie ma już nic. Przepraszam Pana najmocniej, muszę odpocząć. Proszę mi wybaczyć.
- Ale to może ja odejdę, przecież był Pan tu pierwszy a ja mam wrażenie, że się narzuciłem.
- Nie, nie, proszę zostać. Ja po prostu potrzebuję się na chwilę położyć w fotelu...Był pan świetnym kompanem w rozmowie, szkoda że tak krótkiej, ale to moja wina. Ach, zanim odejdę, chyba się sobie nie przedstawiliśmy. A więc, na koniec...
Podał rękę profesorowi.
- Jerome Lautrec.
- Maurice Watkins... - profesor uścisnął gorącą dłoń rozmówcy z wąsikiem.
- To był zaszczyt Pana poznać. - powiedział, skłonił się sztywno i odszedł do środka gondoli, machając leniwie swoją laską.


Watkins patrzył na odchodzącą postać. Miał złe przeczucia, to był zły człowiek, mający do wykonania jakieś zadanie. Jak on powiedział … niech Pan to robi póki mamy okazję … a potem jeszcze, że Trahmer nie jest jego celem podróży. Potem jeszcze zgodził się, że dalej nie ma już nic. Nie chodziło tu o miejsce ani przestrzeń … tego Watkins był pewien. I jeszcze słowo … koniec, wypowiedziane jakby w ogóle nie dotyczyło zakończenia rozmowy. Jerome Lautrec był bardzo wzburzony podczas tej rozmowy ale świetnie to ukrywał … brak uzewnętrzniania emocji przychodził mu z łatwością, jakby niejednokrotnie to ćwiczył. Watkins był przekonany do wielkiej siły psychicznej i determinacji drzemiącej w tym człowieku. I jeszcze ten brak strachu … tylko jedno słowo nasuwało się profesorowi na myśl … miał do czynienia z fanatykiem owładniętym realizacją zadania. Maurice po raz drugi od momentu wyjazdu przestraszył się. W tym jednym momencie przestał mysleć o celu wyprawy ... o Samaris ... Trahmerze . Przed oczami przesuwały mu się obrazy Xhystos, widział twarze żony, córki. Poczuł, że może ich więcej nie zobaczyć. Tak bardzo chciał poczuć twardy grunt pod nogami ...
 
Irmfryd jest offline  
Stary 15-10-2010, 13:43   #59
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem.


Zaczynał się wieczór po drugim dniu od startu z lądowiska Urbicandy. Wspaniałe barwy zachodu były doskonale widoczne, bo horyzont był widoczny jak na dłoni. Sterowiec szedł ostrzej. Wiało, i to coraz mocniej, przez co podróżni musieli przyzwyczaić się do okresowych, przerażających początkowo turbulencji. Ale w taką pogodę prawie nikt nie wychodził na taras, zgodnie z tym co odradzała obsługa. Te dwa fakty składały się na to, że tego wieczora bar cieszył się wyjątkowo dużą popularnością. Siedziano, podziwiajac przez wielką przeszkloną rozetę niezwykle urokliwą czerwoną łunę zachodu. Było tu małżeństwo z dziećmi, było dwoje ciemnoskórych podróżnych mówiących w obcym języku.
Vincent usiadł przy barze ze szklaneczką w ręku obserwując ciekawie podrożnych. Liczył, że uda mu się zwrócić uwagę kogoś z ekipy udającej się do Samaris. Pozornie obserwował widoki z okna gondoli, jednak uwagę kierował co jakiś czas na wnętrze baru. Czekał. Członków znajomej mu ekipy jeszcze nie było, ale wieczór dopiero się zaczynał. Spodziewał się co najmniej Roberta, bo przecież umówili się na tę rozmowę po zmroku. No, oraz oczywiście Bluma - to głównie z nim chcieli porozmawiać, a bar był obecnie najlepszym chyba do tego miejscem. W krótkiej rozmowie odbytej z barmanem, w którego włosach widać było pierwsze siwe pasma, Vincent utwierdził się, że Persival bywa tu prawie codziennie wieczorem na szklaneczkę czegoś mocniejszego, najczęściej w towarzystwie pewnej młodej damy. W noc po ostatnim starcie wraz z panem Carringtonem zamówili nawet, jak z szacunkiem wspomniał barman, całą butelkę bardzo drogiej i zacnej Whiskey.
Rastchell zakładał więc, że przy pewnej dozie szczęścia i dziś w barze pojawi się tajemniczy Monsieur Blum.




- Sophie, jakie mamy plany na wieczór? - Persival F. Blum odłożył na kolana książkę i spytał zapatrzoną w szybę bulaja kobietę. Odpowiedziała mu cisza. Dopiero teraz zauważył, że dziewczyna leżała w fotelu obok z przymkniętymi powiekami. Persival nie był pewien, czy nie śpi.
- Śpisz?
- Uhum...- mruknięcie mogło oznaczać wiele - zaprzeczenie, zbycie kogoś kto przeszkadza spać, potwierdzenie. Tak. Zdecydowanie oznaczało to potwierdzenie. Dla pewności powiedział:
- Sophie? Mam ochotę się napić. Idę do baru. Jeśli będziesz miała ochotę, po prostu tam wpadnij.
- Uhum...
Wstał cicho, nie robiąc hałasu przeszedł przez środek gondoli, minął przepierzenia w krótkiej wydzielonej dla obsługi części szalupy i przeszedł przez drzwi prowadzące do baru...





Robert Voight pojawił się przy barku, patrząc chwilę na Vincenta. Zastanawiał się chwilę, czy ma się dosiąść, czy poczekać, aż ten Blum zacznie z nim rozmawiać. Po namyśle postanowił chwilę poczekać, zerkając na Vincenta i zamawiając jednocześnie szklankę whisky. Alkohol mógl stępić zmysły, ale przynajmniej wyglądał z nim naturalnie, a to mogło grać kluczową rolę.

Nie czekał długo, bo nim zdążył do połowy osuszyć szklankę oczekiwany osobnik niczym królik z kapelusza pojawił się w wejściu do baru. Robert kątem oka obserwował już od wejścia tego niewysokiego mężczyznę. Dyskretne skinięcie głową Vincenta, który dojrzał tamtego w barowym lustrze utwierdziło go w podejrzeniach. To był ten, o którym niedawno rozmawiali. Pamiętał tego człowieka. To on jeszcze niedawno wzbudzał powszechne zainteresowanie pasażerów swym dziwacznym ubiorem. Dziś wyglądał normalnie.
Sam “obiekt” niczego nie podejrzewając w kilku krokach przemierzył odległość do baru, ukłonił się mijanemu Vincentowi i zajął miejsce dwa stołki dalej. W odpowiedzi na oszczędny gest Bluma barman postawił przed nim szklankę, którą napełnił złocistym płynem. Robert zanotował w pamięci, że tamten odmówił lodu. Musiał być bez reszty pochłonięty jakąś myślą, bo zagadnięty przez barmana nawet nie zbył go żadnym gestem. Po prostu zignorował.

Tymczasem w barze pojawił się brodacz. Nietrudno było zauważyć, że nie jest to jego pierwsza wizyta tutaj tego dnia. Z nalaną nieco twarzą ukłonił się wszystkim obecnym dość niedbale i chwiejnym krokiem podążył do najdalszego kąta. Samotnie zasiadł do niewielkiego stolika i przywołał gestem barmana. Wymienili cicho jakieś uwagi, a niedługo potem na stole pojawiły się szklanka oraz butelka, która to pozostała pełna dosłownie przez krótką chwilę. Po pierwszej szybkiej szklanie Carrington nalał sobie następną, którą to już spokojnie trzymał w szerokiej dłoni. Oparłwszy się o ścianę, przymknął oczy i popijał co jakiś czas trunek małymi łyczkami.
Za szkłem barwy zachodu stawały się coraz głębsze i ciemniejsze, ale nie wszyscy obecni poświęcali się ich podziwianiu...

Robert na chwilę oderwał się od obserwacji Bluma i przeniósł wzrok na drugiego przybyłego mężczyznę. Było w nim coś niesamowicie niepokojącego, miał wrażenie, że tamten go obserwował, chociaż ewidentnie tego nie robił. Na chwilę nawet zapomniał o Blumie, co było nieco głupie, ale ten człowiek zdawał się dziwny i trochę... straszny?
Voight po chwili odgonił te niedorzeczne myśli i skupił je ponownie na celu. Na tu i teraz, na jego nowym... śledztwie. Postanowił czekać moment na jakiś znak od Vincenta, a jeżeli taki by nie nadszedł, podejść i przedstawić się Blumowi.
Tamten tymczasem popijał nadal. Wydawał się bez reszty pochłonięty jakimś zagadnieniem. Widać to było w jego gestach, odbijało się na jego twarzy i dziwiło tym bardziej, że przecież siedział zupełnie sam. W pewnym momencie wzniósł nawet szklaneczkę do ust jakby wznosił toast.

Vincent uniósł również szklaneczkę do góry ewidentnie odpowiadając na toast Bluma, jakby ten kierował go do niego i jednocześnie skłonił lekko głowę. Czekał na reakcję. Nie doczekał się. Mężczyzna zdawał się nie zwracać zupełnie uwagi na otoczenie. Jakby wokół niczego i nikogo nie było. Lub jakby sam znajdował się w zupełnie innym miejscu. Co dziwniejsze, Vincent miał wrażenie, że tamto miejsce tętni życiem...
Zachowanie Bluma zmartwiło Vincenta. Nie dlatego, że ich plan - Roberta i jego - natrafił na przeszkodę. Bardziej zasmucił go stan umysłu tego bystrego człowieka. Blum przypominał mu teraz jego samego ... sprzed kilku dni. To wzbudzało smutek. Rozdzierający duszę. Vincent wstał i ruszył do miejsca zajmowanego przez Bluma. Stanął nieopodal zamyślonego mężczyzny i chrząknął:
- Monsier Blum, nie przeszkadzam?

Jakby przeszył go prąd. Przez chwilę wodził zdziwionym wzrokiem, jednak kiedy rozpoznał Vincenta uśmiechnął się nieśmiało. Trwało to moment, bo zaraz zamrugał oczami i z już pewniejszym uśmiechem na obliczu odpowiedział.
- Ależ skąd. Naturalnie... monsieur...Rastchell. Proszę spocząć.
Wpatrywał się intensywnie w Vincenta zajmującego miejsce obok z wciąż przyklejonym na twarzy uśmiechem.
- Przepraszam panie Blum, prawie wcale się nie znamy, lecz wyglądał pan na mocno ... zagubionego. Czy coś się stało? W czymś mógłbym być pomocny? Proszę mnie przegnać, jeśli uzna pan, ze zachowuję się impertynencko.
- Impertynencko..? Co też Pan...? - Blum wyglądał tym razem na zakłopotanego - Nie...skąd...rozgadałem się tylko...ciut za mocno. Jak mija podróż? - nagle zmienił zdanie.
- Dłuży się. Powoli kończą mi się pomysły czym zająć czas. A pan jak ją widzi?
- Dużo czytam drogi Panie... - odparł Blum z uśmiechem.
- A ja wyjeżdżając zabrałem tylko trzy książki, w tym jedna niezwykle nużącą. - Victor nie krył zakłopotania - Szczerze mówiąc nie sądziłem że podroż będzie trwała aż tyle. Ale w sumie mogłem się domyślać. W końcu jedziemy na sam koniec znanego świata.
- Taaak - w tym przeciągniętym słowie było wiele. A zarazem żadnego konkretu. Vincent odniósł wrażenie, że Blum sam nie do końca wiedział co chciał przez to powiedzieć. Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał tamten. - Muszę się Panu do czegoś przyznać. Mam podobny dylemat. Do tego nie dalej jak wczoraj dotarło do mnie, że to dopiero początek znojów, jakie czekają mnie podczas tej podróży.
- Nigdy wcześniej nie podróżowałem, panie Blum- przyznał ponownie Vincent, bo przypominał sobie, ze za pierwszym razem tez chyba coś podobnego mówił. - Zawsze sądziłem, ze na podróżnika czyhają inne zagrożenia, a nie pospolita nuda. Z drugiej jednak strony chyba wole jednak ową nudę. W gruncie rzeczy jestem domatorem. I tylko nadzwyczajne sprawy wyrwały mnie z czterech ścian.
- Przyznam, że musiały być to nadzwyczajne sprawy... taki szmat drogi... - wyglądał na szczerze zainteresowanego. Vincent dostrzegł to zainteresowanie. Potem westchnął ciężko, jakby podjął trudną decyzję:
- Uciekałem, drogi panie Blum... - po chwili dodał, a zainteresowanie tamtego wyraźnie wzrosło - Uciekałem przed bolesnymi wspomnieniami straty. Otoż, kiedy wsiadałem na ten powietrzny statek, którego nazwa zawsze umyka z mojej pamięci, nie byłem pogodzony...
- Altiplan - wtrącił Blum.
- Dziękuję - uśmiechnął się Vincent przyjaźnie - Wiec kiedy wsiadałem na altiplan uciekłem przed czymś, przed czym uciec się nie da. Przed żałobą po bliskich. Straciłem kilka miesięcy temu w tragicznych okolicznościach zarówno ukochaną żonę jak i czteroletniego synka.
- Proszę przyjąć moje kondolencje...
- Dziękuję - Vincent posmutniał na moment. - To dlatego tak nieprzyjemnie zareagowałem na pana słowa podczas naszej pierwszej rozmowy. Ale paradokslanie pomogła mi ona wielce. Tak jak rozmowa z innym pasażerem.
- Cieszę się że mogłem pomóc... ten inny pasażer, to jak się domyślam proferor Watkins? Jest świetnym psychologiem. Jestem właśnie w trakcie lektury jego książki. - wyjaśnił Blum z zadowoleniem.
- A wiec stąd znam nazwisko Watkinsa - Vincenta olśniło. - Posiłkowałem się jego teoriami w mojej pracy. Ale to nie był on. Jeśli pan chce mogę panów sobie przedstawić z tym gentlemanem o którym wspomniałem.
- Z przyjemnością. - zdawał się zaskoczony propozycją, ale przystał na nią chyba z radością. - Któż to taki?
- Zaraz poproszę go do nas, za pana pozwoleniem - w tym momencie Vincentowi przypomniało się ich “knowanie” z Robertem. Nie był dobrym konspiratorem, ogólnie zamyślenie Bluma, tak do niego nie przystające, trącające smutkiem, poruszyło w Vincencie nutkę sympatii do tego dziwnego i bez wątpienia zagadkowego mężczyzny.

Vincent wstał i skierował swoje kroki w stronę Roberta, wcześniej grzecznie przepraszając Bluma za to odejście. Kiedy wrócili na blacie czekały już trzy świeżo napełnione szklaneczki. Blum wstał i z wyczekującą miną czekał na prezentację.
Rastchell powrócił po chwili w towarzystwie Roberta Voighta i wszyscy trzej mężczyźni stanęli naprzeciw siebie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 15-10-2010, 14:30   #60
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Patrzcie...

Patrzcie jak pięknie wygląda ten szkarłat. Szkarłat krwi, która lśni na długim, wąziutkim ostrzu. Unurzany w zachwycającej czerwieni szpikulec wygląda teraz jak powiększony pręcik jakiegoś egzotycznego kwiatu. Tak... Jak barwny szkarłatny akcent na wytartym papierze w księdze roślin, otoczony szkicem fantazyjnie powyginanych płatków. Patrzcie, jak czerwień ożywia jednobarwny szary szkic kwiatu.
Zdążyliście zobaczyć? Jeśli nie, jest już za późno. Ta książka zamyka się właśnie bowiem z trzaskiem. Jakieś dłonie składają zdecydowanie okładki, na których można dostrzec zarys bujnego drzewa. Dłonie odkładają książkę. Dłonie ujmują czysty, bieluchny kawałek złożonego płótna. Otula on ostrze z troską, pietyzmem, miękkością. Stal płynie powoli i absolutnie bezgłośnie. Biel splata się z czerwienią w miłosnym uścisku, czyste ostrze na powrót znika w pochwie utkanej z mroku.
Pozostaje tylko echo metalicznego poświstu. Echo nie kończy się jednak... Pozostaje w naszych uszach. Pozostaje jako smak na naszych językach. Nie znika zupełnie, bo przecież gdzieś tam na granicy każdy z nas słyszy ten dziwny dźwięk. Chrobot...Jednostajny zgrzyt. Dziwny świst...

Słyszycie? Teraz ucichł. Może wcale go nie było...?

Może tak właśnie brzmi złudzenie...



W południe na tarasie panował już gorąc, nie ciepło. Po części dlatego, że wiejący jeszcze rano dość silny wiatr chwilowo dał za wygraną, pozostawiając na placu boju rozżarzone, znieruchomiałe powietrze. Gustav Carrington stał w towarzystwie dwójki dzieci podróżującego do Trahmeru młodego małżeństwa. Matka i ojciec spędzali czas przy stoliku, obserwując swoje pociechy zasłuchane w słowa brodacza, który trzymając je z daleka od barierki pokazywał im ręką rzeczy, nad którymi wszyscy właśnie przelatywaliśmy.
Sterowiec dawno już opuścił górskie tereny, leciał teraz nad wielką, otwartą przestrzenią. Była to już zupełnie inna kraina, jakbyśmy niepostrzeżenie przenieśli się do innego świata. Równinna, ale również przepiękna. Nasz wzrok ograniczał tylko horyzont.
- Co to wszystko jest, psze pana...? - chłopiec wyciągniętą ręką pokazywał rozciągającą się jak okiem sięgnąć dziwną dla nas roślinność.
- Mówią na to sawanna...- uśmiechnął się szeroko podróżnik.
- Sa...wanna? - powtórzyła z trudem dziewczynka. - Co to?
- To...- Gustav wyciągnął dłoń, jakby chciał pogłaskać z wysoka falujące na wietrze łany - ...taka trawa. Tylko bardzo, bardzo duża...
- Taka do kolan? - otworzyła szeroko oczy dziewczynka.
- Większa, Lucienne...- tonem bajarza odezwał się mężczyzna - Tak wielka, że chowa się w niej nawet koń. Sawanna. Ludzie...Ludzie stąd mówią na to: llanos...
- Wolę: sawanna...- tonem znawcy powiedziała dziewczynka.
- A te drzewa...- dopytywał chłopiec - Czasem widać drzewa. Czemu one takie dziwne?!
- Takie drzewa to palmy...
- Lampy?
- Nie, mała. Pal-my. Palmy.
- Palmy...




- A czego ta ziemia nie jest czarna, tylko taka...czerwona...? - dzieci oczywiście były niestrudzone.
- Pali ją słońce. Jest też bardzo twarda...Żyje tam mnóstwo węży.
- Popatrzcie tam! - wskazał im dłonią jakieś miejsca na dole - Widzicie?!
- Ooooooo!!!- dzieci z trudem powstrzymywały się, by nie rzucić się ku barierkom i wychylić, na ich buziach wykwitły wypieki - Co to za zwierzęta, psze pana?! Tam, gdzie jest trochę wody...?
- To są kajmany. - odpowiedział z uśmiechem Carrington. Wyraźnie rozmowa z dziećmi sprawiała mu przyjemność.

- A tam, patrzcie, dzikie bydło! Widzicie, ile ich jest? A jak nadejdzie pora deszczu, to wszystko tam na dole znajdzie się pod wodą!
Razem z dziećmi, właściwie z takim samym dziecięcym zachwytem jak one patrzyliśmy na niesamowity widok setek zwierząt przypominających najbardziej nasze krowy - ogromne stado, wolne i niepowstrzymane pędziło przez równinę...Nie jedyne, mieliśmy widzieć nawet jeszcze dziś do wieczora wiele takich stad bydła przemierzających tę niesamowitą przestrzeń. Było to coś, czego nie dało się zapomnieć.
- Pod wodą?! - zmartwiła się dziewczynka - Jak to? A co z krówkami?
- Zostają gdzieniegdzie wysepki...- spoważniał Carrington - Biegną wtedy, by zdążyć się na nich schronić.
- Wszystkie zdążą...? - zaniepokojonym tonem ciągnęła Lucienne.
Podróżnik nie odpowiedział od razu. Stojąca dwa kroki dalej, oparta o barierkę Iris Casse nie odrywała zachwyconego wzroku od życia dziejącego się tam na dole. Po pytaniu dziewczynki nieoczekiwanie odezwała się z łagodnym uśmiechem:
- Nie...
Jej rozpuszczone, płomienne włosy targane przez wiatr wyglądały jak tańczący ogień...Oboje z dzieci popatrzyły na nią z przestrachem.
- Muszą zdążyć...- rzucił krótko, suchym tonem Carrington na powrót ściągając uwagę dzieci i zaraz zmienił temat - A teraz patrzcie tam daleko: widzicie stada ptaków? Są ich tysiące! Wiecie, że spisano już ponad trzysta gatunków ptaszków żyjących tu na sawannie?
Dziewczynka milczała, z zaciśniętymi ustami. Chłopiec z otwartymi ustami podziwiał, jak my, nieprzeliczone kolonie ptactwa zasłaniające swą chmarą sporą część nieboskłonu.
- Co to znaczy "gatunków", psze pana?- spytał.
- To znaczy...- uśmiech wrócił na twarz mężczyzny - ...rodzajów. Rodzajów ptaszków.
- Gorąco mi. - poskarżyła się dziewczynka.
Jakby podstępnie, pomału i niedostrzegalnie, powrócił wiatr. Zrazu obecny jako delikatne podmuchy na twarzach, niedługo potem zaczął groźnie poświstywać na wysokościach. Spalony suszą krajobraz przelatywał pod nami, razem z podchwytywanymi przez wiatr słowami Gustava Carringtona.




Słońce zachodziło...





Podczas rozmowy Vincenta z Persivalem, w narożniku baru rozgrywała się równoległa scenka z udziałem Carringtona. Nie wiadomo kiedy, w butelce stojącej na stoliku zostało mniej niż pół zawartości. Brodacz, który wcześniej popijał swobodnie trunek oparty o ścianę i tylko przymykał oczy, teraz już całkowicie zwisał na oparciu, a porządny napitek wylewał się ciurkiem z przechylonej szklanki. Barman przywołał jednego ze stewardów i podeszli do zamroczonego Gustava, dyskretnie szepcząc coś o zmęczeniu.
Carrington nie otwierając oka machnął ręką, jakby odganiał się od muchy i tylko dzięki dobremu refleksowi młody steward zdążył się uchylić. Spity podróżnik zabełkotał coś w dziwnym języku, siedząca w przeciwległym końcu sali para obcokrajowców ożywiła się na moment słysząc te niezrozumiałe dla innych słowa. Stojący nad Gustavem mężczyźni nie odpuścili jednak, chwytając delikatnie “zmęczonego” pod ramiona i rzucając mu jednocześnie uspokajające uwagi. Tym razem brodaty nie interweniował, ale dał się spokojnie poprowadzić, albo raczej przenieść przez drzwi baru, zapewne w kierunku zajmowanego przez pasażera fotela. Wyprowadzenie pijanego na moment przerwało rozmowy w barze, ale po chwili wszyscy wrócili do konwersacji lub obserwacji zmierzającego powoli do końca zachodu. Panowie Rastchell, Voight i Blum odwrócili głowy od wejścia, znowu przenosząc wzrok na siebie.


Maurice Watkins nie posiadał żadnej wiedzy na temat latających maszyn a tym bardziej o ewentualnej ewakuacji w powietrzu. Wszystko co przychodziło mu do głowy to mocno czegoś się trzymać … a tak są jeszcze pasy … ale co jeśli kadłub nie wytrzyma. Gondola jest przecież na samym dole altiplanu. Bał się … wypadku … tego człowieka … nie, nie człowieka … tego do czego jest zdolny … cholernie się bał. Jerome tymczasem siedział na swoim miejscu nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, a jego pierś poruszała się powoli. Maurice, blady jak kreda przy tablicy na auli uniwersyteckiej w Xhystos, na chwiejących się nogach ruszył w kierunku baru na dziobie gondoli. Po drodze mijało go dwóch mężczyzn z obsługi, niosących nowego pasażera z brodą. Najpierw profesor przejął się, myśląc że oto jeden z czarnych scenariuszy ziszcza się i komuś już coś się stało, ale szybko okazało się, że panowie układają w fotelu tego jegomościa, przypinają i troskliwie okrywają kocem. Brodacz był po prostu urżnięty w trupa. Watkins ruszył dalej, mijając miejsce, gdzie za wpół-odsuniętą kotarą we wnęce dla obsługi dziewczyna wydająca polecenia stewartom zajmowała się jakimiś swoimi czynnościami.

Przeszedł dalej, wszedł do baru i zajął miejsce przy kontuarze, drżącymi dłońmi trzymał się blatu. Nieruchomym wzrokiem patrzył na wycierającego szklaneczki barmana. Dopiero teraz zauważył, że nieco dalej trzej znajomi mu mężczyźni na stojąco zajmują się jakąś rozmową. Chyba trwał rytuał przedstawiania się. Nie obchodziło go to, zbyt bardzo się bał aby interesować się rozmowami innych.

Barman powrócił już i bez zwłoki stanął znów za barem. Popatrzył na Watkinsa fachowym okiem i rzucił spokojnie:
- Coś mocniejszego...Prawda?
- Taak ... co jeśli ... nikt nam nie powiedział ... co mamy robić - Watkins mówił nieskładnie urywanymi słowami - co jeśli ... altiplan przestanie poruszać się liniowo i zacznie spadać w dół ... co wtedy ... mamy robić ... nikt nam nie powiedział.
Złocisty płyn niczym mały wodospad, stworzony wprawną ręką siwiejącego barmana wpadał z cichym chlupotem do wysokiej szklanki.
- Pana obawy są normalne...- powiedział ten człowiek - ...ale proszę się nie martwić. Awarie altiplanów są rzadkie, czy inaczej pracowałbym tutaj?
Uśmiechnął się do Watkinsa.
- Rzadkie, a więc się zdarzają ... co wtedy? - Wyjaśnienia barmana wcale nie uspokoiły profesora, co więcej, zaniepokoiły go jeszcze bardziej. Spojrzał na trzymaną w dłoni szklaneczkę, była pusta.
- Wtedy...- barman znów posłał mu uśmiech - ...ta dziewczyna, która rządzi tu wszystkimi facetami oprócz pilota dokładnie powie wszystkim, co mają robić. Po to tu jest. I powiem panu, można na nią liczyć, bo raz już widziałem ją w akcji. Jeśli można tak powiedzieć, ta babka ma jaja.
Szklaneczka znów nie była już pusta.
- Ta kobieta pan mówisz ... myślisz Pan, że ona uratuje maszynę od katastrofy i że jest wstanie zatrzymać spadające żelastwo.
Barman przecierał uważnie inną szklankę.
- Jest w stanie i mnie ustawić na baczność...- puścił mu oko z szelmowskim uśmieszkiem - ...to pewnie i cały sterowiec by zatrzymała...
- Daj Pan całą butelkę ... może się przyda ... na potem.
- Służę...- odwrócił się w kierunku półek mężczyzna - ...ale naprawdę, nie powinien się Pan tak przejmować. Wiem, że to trudne zawsze gdy wieje mocniej i zaczyna trochę rzucać. Ale nie ma powodu przypuszczać, że mielibyśmy spaść na ziemię. Latam tym cholerstwem conajmniej dziesięć razy w miesiącu, wierz mi Pan.
Butelka z piękną etykietą zmieniła właściciela. Barman uzupełnił oprócz tego poziom płynu w stojącej przed profesorem szklance. Alkohol przyjemnie rozlewał się po organiźmie, a Watkins poczuł się odrobinę pewniej.
- Jeden krok do przodu przybliży Pana do przyszłości, lecz jeden krok w tył nie cofnie tego co już było - powiedział na koniec Watkins regulując rachunek wielkim jak kartka papieru listowego banknotem.
- Ładnie powiedziane...- schował banknot barman - Jest Pan poetą, czy coś takiego? To prawda, przeszłości nic nie zmieni. Ale czy do przyszłości nie przybliża nas każdy z naszych kroków?
Nie czekał na wydanie reszty, zabrał napełnioną szklaneczkę i butelkę z kontuaru.
- Proszę się mocno trzymać ... - stojąc profesor kątem oka zauważył trzy znajome postacie. Nie wiedział czy słyszeli jego rozmowę z barmanem. Pomyslał, że ich też trzeba ostrzec.
- Hej, to moja kwestia! - rzucił jeszcze za jego plecami barman, z głośnym wybuchem śmiechu. W tym momencie altiplanem zakołysało mocno, jakiś mocny podmuch wiatru sprawił, że stojący ludzie mocno zaparli się na nogach. Gdzieś za ścianą coś chyba nawet upadło z hałasem, ale profesor nawet tego nie zarejestrował.

Watkins nie zareagował, ani na żart barmana, ani na turbulencję. Podszedł do dwóch członków wyprawy rozmawiających z Blumem i obcesowo wchodząc komuś w słowo co zauważył po półotwartych ustach powiedział:
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem.




- Monsieur, proszę wybaczyć, ale to część altiplanu przeznaczona wyłącznie dla obsługi...- uśmiechnęła się dziewczyna.
Poczuła się nieswojo, będąc tu chwilowo tylko sama z tym niespodziewanym intruzem, który zachowywał się, jakby w ogóle jej nie usłyszał. Przeszedł obok niej, jakby była duchem i stanął obok miejsca, gdzie wisiał aparat do komunikacji z pilotem.
- Proszę wrócić na miejsce. - rzuciła ostrzej. - Słyszy mnie pan?
Wzrok mężczyzny biegał chwilę po aparacie. Nadal nie reagował. Nagły świst wiatru, jakiś potężniejszy nieco podmuch przechylił lekko sterowiec. Oboje zaparli się mocno na podłodze, by nie stracić równowagi.
- Proszę pana! - skoczyła ku niemu dziewczyna, ale odwracający się ku niej człowiek z napiętą, nieruchomą jak maska twarzą chwycił ją za ramiona i pchnął bardzo mocno na ścianę altiplanu. Zderzenie plecami z metalową powierzchnią pozbawiło jej na moment tchu, a wtedy intruz chwycił ją obiema dłońmi za głowę, uderzając nią z impetem o stojące w szeregu duże blaszane pudła. Huk zlał się niemalże z łoskotem walącego się na podłogę ciała.
Dłoń sięgnęła wyżej i chwyciła stalowy, przedzielany pierścieniami kabel łączący aparat z wielką słuchawką. Mężczyzna zdecydowanym ruchem, z dużą siłą szarpnął trzykronie kablem. Za ostatnim razem kabel puścił z chrzęstem, a uwolnione pierścienie posypały się na posadzkę ze stukotem.
Zanim ostatnie z nich przestały się toczyć, ucichło już echo zdecydowanych kroków tego, kto właśnie stąd wyszedł.





Toaleta na dworcu stacji u stóp podniebnego miasta Urbicandy nie była czymś, do czego byłby przyzwyczajony mieszkaniec północnych miast. Mimo wszystko jednak w ogóle była. Twórcy dworcowej hali pochodzący z pewnością z bardziej cywilizowanych miejsc próbowali zrobić tu kiedyś coś, co przypominało dyskretne miejsca ulgi na dworcu w Xhystos. Wydzielone miejsce, do którego schodziło się po popękanych kamiennych schodach było ciemne i przestronne. Jednak dawno objęły go we władanie rośliny. Twarde, kolczaste gniedziegdzie pnącza owijały stare kamienne filary, rozsypujące się przepierzenia zapewniające korzystającym z kloacznych dołów odrobinę osłony przed oczami innych, snuły się po całym ziemistym podłożu. Lexington przestał już trzymać ściśnięty nos, bo w tym cuchu nic to i tak nie pomagało. Nikogo poza nim tu nie było. Zdegustowany, plączący się w ciągnących się po podłodze krzewach, postanowił dokończyć to, po co tu wszedł, jak najszybciej.
Na szczęście to tylko mocz. Dziura w ziemi, do której nawet wolał nie zaglądać. Słyszał czyjeś kroki, ktoś zajął miejsce za innym przepierzeniem i również załatwiał swoją potrzebę. Armand z niedowierzaniem patrzył jeszcze na ułożoną obok na kupie płaskich kamieni stertę wielkich liści. Nie, to przekraczało już wszelkie pojęcie...Chciał już jak najszybciej uwolnić się od tego miejsca, od tego smrodu...

Lexington wyszedł zza swojego przepierzenia, dopinając do końca spodnie. Poprawił ubranie i wyprostował się. Wtedy zauważył, że ten ktoś którego słyszał, również wyszedł na środek szerokiego pomieszczenia. Znajomy mu z pociągu, a potem z altiplanu mężczyzna stojąc bokiem do Armanda, odwrócił głowę w jego stronę.

Spojrzenia Armanda Lexingtona i Jerome'a Lautrec spotkały się. Przez chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo...




- Słyszy mnie pan?! - rozległ się przytłumiony kobiecy głos w uszach Roberta. Popatrzył zdziwiony na dwóch swych rozmówców, ale ci zdawali się nie słyszeć tego co on. To pewnie z części dla pasażerów, uspokoił się w myślach Voight, bo właśnie stamtąd jak mu się zdawało dobiegło pytanie. Nie był jednak pewien. Rozmyślanie to przerwał mu nagły podmuch wiatru, który zabujał sterowcem - wszyscy przez moment zajęli się odruchowo utrzymaniem równowagi, złapaniem za najbliższą nieruchomą część wyposażenia altiplanu. Gdzieś ze środka szalupy usłyszeli głuchy hałas - coś chyba spadło z łoskotem. Gdy pilot po chwili wyrównał lot, wrócili do rozmowy, ale nieoczekiwanie ktoś przerwał już pierwszą wypowiedź.

- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem. - nagle między nimi pojawił się Watkins, wchodząc obcesowo między czyjeś akurat wypowiadane słowa. Taki brak taktu był do niego niepodobny, toteż wszyscy zdziwili się i zamilkli nagle poświęcając mu spojrzenia. Profesor miał mętny wzrok, w jednej dłoni ściskał szyjkę zapieczętowanej butelki, w drugiej napełnioną szklankę. Nikt nawet nie zdążył zareagować, gdy Maurice z zamglonym dziwnie spojrzeniem ruszył ku wyjściu, krokiem zaskakująco pewnym jak na stan, w którym najwidoczniej się znajdował.

W tym samym momencie, w którym Watkins podszedł do znajomych, barman krzyknął do jednego ze stewardów, stawiającego akurat gorący posiłek przed obcokrajowcami:
- Bernie! Rusz się no zobacz do kanciapy - pewnie znowu któreś pudło na spadochron się odczepiło ze ściany!
- Zaraz idę...- odwrócił głowę mężczyzna - Tylko podam jeszcze tu państwu wino.
Profesor Watkins domykał już za sobą drzwi, opuszczając bar...






- Mam złe przeczucia...coś się może stać...zapnijcie Panowie pasy przed snem...- głos Watkinsa był dziwny, jakby biegnący ku górze po ścianach wysokiej studni. Patrzyły nań oczy, różne oczy...Krok był już pewny. Stopa. Stopa. Ręka, klamka. Stopa.
- Coś już się stało...Coś już się stało...- czy to były jego własne słowa? Czy wypowiedział je ktoś inny? Co to za różnica...Ten świst...Jednostajny świst...

Ręka, futryna. Stopa. Stopa. Mijał przepierzenie, gdzie za kotarą znajdowała się kobieta, potrafiąca postawić barmana do pionu, zwolnił...Coś się stało...Upuszczona bez udziału woli szklanka z alkoholem wolno jak śnieg opadająca w dół, głuchy huk pękającego szkła i but obryzgany cieczą...Patrzył na swoją rękę odciągającą powoli gruby materiał, a zza odsuwanej zasłony wyłaniał się obraz wyciągniętych na podłodze kobiecych nóg...Małe kawałki metalu rozsypane wszędzie błyszczały jak gwiazdy...Ich blask miał odcień przepięknego szkarłatu...

- Nigdy nie powinienem był opuszczać mojego miasta...




Większość z nas siedziała wtedy w barze na przodzie szalupy. Inni siedzieli w fotelach, podziwiając przez okrągłe okna kończący się już zachód słońca albo drzemali. W długiej podróży drzemka w wygodnym siedzeniu okazywała się często najlepszym sposobem, by leniwe godziny przeleciały dalej. Pijany w sztok Carrington pochrapywał, ułożony starannie w swoim fotelu przez obsługę. Tylko niektórzy z nielicznych pasażerów odmawiających sobie akurat przyjemności czekających nań w barze, zwrócili uwagę na tego wychodzącego na taras mężczyznę. Ale przecież zwykłe wyjście na zewnątrz nie było niczym wartym specjalnej uwagi, zwłaszcza że zachowywał się zupełnie naturalnie. Łoskot z wnęki dla obsługi, który mogli usłyszeć ci ze środkowej części szalupy albo bawiący się w barze wzięto prawdopodobnie za skutek mocnego podmuchu wiatru i zakołysania się sterowca. Idący pewnym krokiem mężczyzna wyminął obsługującego któregoś pasażera stewarda i zniknął za drzwiami prowadzącymi na taras.
Nie wiem, kto pierwszy wszczął alarm. Myślę, że pewnie wracający po naczynia steward natknął się na swoją nieprzytomną zwierzchniczkę, a może jakiś pasażer zauważył coś wracając z baru...Wiadomo za to na pewno, że to ów steward, młody człowiek imieniem zdaje się Ronald, skojarzył wychodzącego na taras mężczyznę i pobiegł jego śladem na zewnątrz. W powstałym zamieszaniu trudno stwierdzić nawet, czy ktoś jeszcze wybiegł wtedy za nim - ale Ronald zaraz wpadł do środka jeszcze prędzej niż wypadł. To, co krzyknął obiegło lotem błyskawicy całą szalupę, łącznie z barem. Większość pasażerów wybiegła na taras, mimo niestabilnej pogody.

Staliśmy tam, smagani coraz śmielszymi podmuchami wiatru, a zbliżający się szybko kres zachodu zamieniał wszystko dookoła w gęstniejące dominium mroku. Wszystkie oczy skupione były na jednym miejscu, a właściwie na jednym człowieku. Zduszone syki i szepty niektórych z nas przeplatały się z krzykami innych kierowanymi do tegoż człowieka - ten jednakże pozostawał niewzruszony na wszelkie wołania. W karkołomnej, szaleńczej wręcz eskapadzie półwidoczna sylwetka mężczyzny wspinała się powoli, ale metodycznie do góry - po jednej ze stalowych obręczy scalających konstrukcję sterowca! Na plecach tego człowieka ukosem przywiązane było coś długiego i prostego - osoby o lepszym wzroku mogły dostrzec, że była to należąca do szaleńca laska. Trzymał się mocno obiema rękoma szyny, a stopy ostrożnie wkładał w otwory i tak krok po kroku sunął wzwyż, gdzie blisko czekały już szersze elementy konstrukcji, oraz między innymi przęsła podtrzymujące stalowy kosz mieszczący w sobie szklanej kapsuły pilota.

- Do kabiny! - krzyknął ktoś dramatycznie - Ten wariat chce się dostać do kabiny pilota!!!
- Trzeba go jakoś powiadomić! Szybko! - piszczał kobiecy głos.
- Macie przecież aparat! - ktoś potrząsał jednym ze stewardów - Sam widziałem! Na co czekacie...?!
- Zerwał linię...- wyszeptał steward, oswabadzając się z ucisku czyichś rąk, a potem krzyknął zdenerwowany - Ten szaleniec zerwał linię! Nie mamy łączności z kabiną!
- Zróbcie coś! - piskliwie rżała kobieta - Niech ktoś coś zrobi!!!

Stopa. Ręka. Przystanek. Stopa. Ręka. Od samego patrzenia na otchłań, która rozpościerała się za plecami przemieszczającego się po stalowej konstrukcji mężczyzny, można było stracić dech lub nawet osunąć się bez czucia...Krok za krokiem, głuchy na wszelkie wołania, Jerome Lautrec nieubłaganie piął się ku dziobowi sterowca i z każdą chwilą był bliższy osiągnięcia swego celu...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:39.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172