Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-10-2010, 20:43   #61
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
Ostatnie dni minęły szybko. Prawie nie zauważyłam różnicy między jedną a druga upływającą dobą. Zlały się w jeden ciąg zdarzeń, które cyklicznie powtarzały się, ale nie różniły zanadto od siebie. Widok na ziemię pozostał szabro, buro, ponury. Przygnębiało mnie to, bardzo smutne i nieciekawe. Śniło mi się wiele rzeczy, których nie można było nazwac przyjemnymi. Pojawiały się coraz częściej obrazy przerażające, dziwne, mdlące. Bałam się zasypiac, budziłam niespokojna, oczy niereagowały jednak na protesty. Powieki same się uchylały, a ja śniłam na jawie.

Zdarzały się chwile, że bałam się spacerowac po pokładzie, a czyniłam to już nieco śmielej, za co sama siebie pochwaliłam w duchu. Musiałam nieco się pocieszyc, choc było to niezwykle trudne. Przypominało mi się wiele, ale nadal były to urywane wspomnienia i zdarzenia. Zmęczona i rozdrażaniona postawnowiłam sobie, że dam spokój.

Spoglądałam na szare obrazy pod nami. Przesuwałam wzrokiem po jednostajnych krągłościach terenu. Opadały i wzrastały regularnie, a przynajmniej mnie się tak wydawało. Obserwowanie ich przestało mnie bawic i nieśc ze sobą jakąś dozę ekscytacji. Stało się zwyczajnie nudne. Z braku innych, lepszych zajęc postanowiłam, że spróbuję zwiedzic te cześci altiplanu, które można było, a które wcześniej nie były dostępne. Nie miałam jednak odwagi skorzystac ze wszystkich atrakcji. Bałam się śmiertelnie ciemności i chłodu bijącego z dna. Chociaż bardzo chciałam zobaczyc z bliska kabinę pilota. Nie udało mi się jednak pokonac strachu, który nagle mnie ogarnął.

Zrobiło mi się niedobrze, kiedy spoglądałam przed siebie widziałam pustkę, a zaraz za nią pojawiło się w moim gardle coś dziwnego. Usłyszałam wtedy krzyk, ale nie wiedziałam skad dochodził. Rozejrzałam się, ale nikt nie wydawał z zanosic panicznym wrzaskiem. Wycofałam się powoli i wróciłam do baru. Przez chwilę miałam problemy z opanowaniem drżacych nóg. Kroki stawiałm chwiejne, kolana ledwie zdołały poddtrzymac resztę ciała. Czułam, że nie dojdę do celu mojej małej wędrówki. Szczęście mi jednak dopisało. Trafiłam do baru. Usiadłam na jednym z wolnych miejsc i starałam uspokoic oddech. Był przyśpieszony, nierówny. Serce tłukło się w piersi. Dłonie trzymałam razem, splotłam palce i zasłoniłam usta. Żołądek wywracał się, napadły mnie silne mdłości. Nie rozumiałam, co się ze mną działo. Było to niesamowite, ale też... zbyt znajome, złe i takie, odpowiednie. Czułam, że zasłużyłam na to wszystko, że to jedynie początek. Nagle straciłam ochotę na poznawanie własnej przeszłości.

Okazało się, że niewiedza jest czymś wspaniałym. Nic się za mną nie ciągnęło. Żaden poważy bagaż doświadczeń mnie nie piętnował. Było idealnie. Było mi wprawdzie wstyd za moje potworne gafy, ale znacznie lepiej było się ośmieszyc z powodu niewiedzy iż czuc, że jest się winnym czegoś okropnego.

Dodatkowo obawiałam się, że pan Blum postanowi mnie odprawic. Nie rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Głównie o naszych przeżyciach i o Samaris. Wyobrażałam sobie, że pewnego dnia nagle postanowi, że mnie zostawi, bo jestem zbyt silnie związana z tymi tematami, a inne jakoś mnie zupełnie nie interesują. Jeden z koszmarów był właśnie czymś podobnym. Nie wiedziałam jak moje życie może miec wpływ na sny, ale chyba miał znacznie większe niż zdawało się w pierwszej chwili.

Moje myśli krążyły wokół tych tematów nie ustannie, aż do chwili przybycia do kolejnego miasta. To pierwszy raz kiedy tak wyraźnie poczułam, że jakieś miejsce jest inspirujące. Wcześniej były niezwykłe i zachwycające, wspaniałe. To jednak było... miało w sobie wiele piękna, ukrytego, zamaskowanego, ale wiedziałam gdzie szukac. Przygladałam się niewyraźnym wzorom i ruinom, które odznaczały się świetnie zachowanym stanem. Tak podpowiadało mi jakieś wewnętrzne przeczucie. Postanowiłam go posłuchac. Zaczęłam wyobrażac sobie cudowne wizerunki tego miejsca, zanim doprowdzaone było do tego stanu. Obraz był zniewalający. Trudno było go opisac słowami, ale wiedziałam, że kiedyś stanie się prawdziwym, że to będzie moje zadanie, następne, jedno z wielu kolejnych, zaraz po powrocie z Samaris. Ja to wiedziałam.

Potem byłam krótka rozmowa z panem Blumem. I na tym kończyły się konkretne wspomnienia z tej części podróży. Znowu zatopiłam się w koszmarach, które ani na chwilę nie słabły. Nie wiedziałam, co powinnam z tym zrobic, a przyznanie się komuś do tego nie było wcale takie łatwe. Próbowałam się do tego zmusic, wyznac chyba jednej bliskiej mi osobie w tej podróży, ale zabrakło mi odwagi. Pozostałam sama. Uciekłam w sny, które zamiast dodawac sił, jeszcze bardziej mnie ich pozbawiały. Okropne.

Obudziło mnie zamieszanie wokoło. Zainteresowana uniosłam powieki. Ciekawa, co się dzieje, wstałam i rozejrzałam się. Co też mogło spowodowac takie zachowanie?
 
Idylla jest offline  
Stary 16-10-2010, 13:39   #62
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Gdyby nie lekarstwo, które przytępiło jakąkolwiek zdolność logicznego myślenia i analizy sytuacji, zaczynając działać właśnie w momencie, w którym żegnał się z mężczyznami Blum, oraz rozmowa z tym człowiekiem, która wytrąciła Roberta z równowagi, ten ostatni na pewno pięć razy zastanowiłby się, zanim cokolwiek by zrobił.

Jednak w obecnej sytuacji Voight myślał niewiele. Emocje buzowaly w nim, kiedy wybiegał na taras, a sięgnęły zenitu, kiedy zobaczył tłum obserwujący jakiegoś szaleńca, który wspinał się na dziób? Czego on tam chcial? Nagle usłyszał jakiś głos, prawdopodobnie kogoś z obsługi:
- Zerwał linę! Nie mamy łączności z...

Dalszej części nie słyszał, bo ktoś właśnie wykrzyczal mu przekleństwo nad uchem, chwilę później nadeptując mu na stopę. Chwila bólu otrzeźwiła Roberta.
- Zróbcie coś!
Zróbcie coś? Kto? My? Obsługa? Delegacja? Czemu my...? Czemu... Ja?
Jeżeli ktoś miał coś zrobić, to może właśnie on?

Przeciskając się przez tłum, Robert zmierzał do miejsca, z którego zaczął swą wędrówkę ów szaleniec. Zanim jednak powziął decyzję, niewielkie światełko poraziło go w oczy, na ułamek sekundy oślepiając. Światło, odbite od metalowej gałki... No jasne!
- Policja Xhystos, rekwiruję to! - z takimi słowy zdecydowanym ruchem wyrwał laskę z metalową gałką jakiemuś starszemu jegomościowi, wyglądającemu na bogatego. Na szczęście nie był on tak stary, żeby się bez niej nie móc obejść. Potem się odda.

Laskę zatknął sobie z tyłu za pasem, po czym zrzucił płaszcz.
- Vinceeeent - zdążył krzyknąć; tak głośno jak tylko potrafił. Miał nadzieje, że przyjaciel nie zostawi go teraz. Albo przynajmniej będzie uważał na resztę załogi, obserwując, kto próbuje skorzystać na zamieszaniu. Szpieg wciąż mógł dzialać.
Wiedział, że to wszystko go opóźnia, szaleniec był coraz dalej... Jednak teraz już miał on za plecami wymiar sprawiedliwości, również nieubłaganie pnący się w górę...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 16-10-2010, 16:56   #63
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
A ten wieczór zaczął się tak niewinnie...

- Monsier Blum, nie przeszkadzam?
Jakby przeszył mnie prąd. Rozpoznałem Vincenta uśmiechał się nieśmiało. Co? Jak? O co chodzi? Trwało moment, zanim się pozbierałem i otrząsnąłem z zamyślenia.
- Ależ skąd. Naturalnie... monsieur...Rastchell. Proszę spocząć.
Wpatrywałem się intensywnie w Vincenta zajmującego miejsce obok.
- Przepraszam panie Blum, prawie wcale się nie znamy, lecz wyglądał pan na mocno ... zagubionego. Czy coś się stało? W czymś mógłbym być pomocny? Proszę mnie przegnać, jeśli uzna pan, ze zachowuję się impertynencko.
- Impertynencko..? Co też Pan...?
- wprawił mnie w zakłopotanie - Nie...skąd...rozgadałem się tylko...ciut za mocno. Jak mija podróż? - o czymś trzeba było pogadać. Źle uczyniłem. Ta rozmowa nic dobrego nie przyniosła.
- Dłuży się. Powoli kończą mi się pomysły czym zająć czas. A pan jak ją widzi?
- Dużo czytam drogi Panie...
- A ja wyjeżdżając zabrałem tylko trzy książki, w tym jedna niezwykle nużącą.
- Vincent nie krył zakłopotania - Szczerze mówiąc nie sądziłem że podroż będzie trwała aż tyle. Ale w sumie mogłem się domyślać. W końcu jedziemy na sam koniec znanego świata.
- Taaak
- w tym momencie nie byłem już tego taki pewien. Nie celu, nie podróży. Ale szans powodzenia. Po wczorajszej rozmowie z Carringtonem prysł niczym mydlana bańka cały mój optymizm, kiedy to zdałem sobie sprawę, jaki strach wzbudza nawet w takich ludziach to jedyne słowo, które mnie jak dotąd tylko pchało do działania. Na chwilę zapadła cisza, długa - Muszę się Panu do czegoś przyznać. Mam podobny dylemat. Do tego nie dalej jak wczoraj dotarło do mnie, że to dopiero początek znojów, jakie czekają mnie podczas tej podróży.
- Nigdy wcześniej nie podróżowałem, panie Blum
- przyznał Vincent - Zawsze sądziłem, ze na podróżnika czyhają inne zagrożenia, a nie pospolita nuda. Z drugiej jednak strony chyba wole jednak ową nudę. W gruncie rzeczy jestem domatorem. I tylko nadzwyczajne sprawy wyrwały mnie z czterech ścian.
- Przyznam, że musiały być to nadzwyczajne sprawy... taki szmat drogi...
- szczerze mnie zainteresował. Vincent dostrzegł to zainteresowanie. Potem westchnął ciężko, jakby podjął trudną decyzję i opowiedział o rodzinie
- Uciekałem, drogi panie Blum... Uciekałem przed bolesnymi wspomnieniami straty. Otoż, kiedy wsiadałem na ten powietrzny statek, którego nazwa zawsze umyka z mojej pamięci, nie byłem pogodzony...
- Altiplan
- wtrąciłem Blum.
- Dziękuję - uśmiechnął się przyjaźnie - Wiec kiedy wsiadałem na altiplan uciekłem przed czymś, przed czym uciec się nie da. Przed żałobą po bliskich. Straciłem kilka miesięcy temu w tragicznych okolicznościach zarówno ukochaną żonę jak i czteroletniego synka.
- Proszę przyjąć moje kondolencje...
- Dziękuję
- posmutniał na moment. - To dlatego tak nieprzyjemnie zareagowałem na pana słowa podczas naszej pierwszej rozmowy. Ale paradokslanie pomogła mi ona wielce. Tak jak rozmowa z innym pasażerem.
- Cieszę się że mogłem pomóc... ten inny pasażer, to jak się domyślam proferor Watkins? Jest świetnym psychologiem. Jestem właśnie w trakcie lektury jego książki.
- wyjaśniłem. A trzeba się było nie odzywać.
- A wiec stąd znam nazwisko Watkinsa - Vincenta olśniło. - Posiłkowałem się jego teoriami w mojej pracy. Ale to nie był on. Jeśli pan chce mogę panów sobie przedstawić z tym gentlemanem o którym wspomniałem.
- Z przyjemnością.
- byłem zaskoczony propozycją, ale przystałem na nią z radością. Liczyłem, że to będzie ten tajemniczy jegomość od początku rozmowy strzyżący uszami. Ów Robert, ten którego kiedyś zdarzyło mi sie podsłuchać w rozmowie z Vincentem, ten, którego dziwne zachowanie zapamiętałem jeszcze z kolejowej restauracji. - Któż to taki?
- Zaraz poproszę go do nas, za pana pozwoleniem.

Nie przeliczyłem się. Niestety. Trzeba było wtedy wstać, wymówić się pod byle pretekstem i opuścić bar. Niestety moja ciekawska natura wzięła górę.
Vincent wstał i skierował swoje kroki w stronę Roberta. Kiedy wrócili na blacie czekały już trzy zamówione przeze mnie świeżo napełnione szklaneczki. Wstałem czekając na prezentację. Stanęliśmy naprzeciw siebie.
- Miło mi pana poznać, monsieur Blum. Nazywam się Robert Voight i jestem członkiem oficjalnej delegacji miasta Xhystos do miasta Samaris. - a więc to takie buty? - pomyślałem. Byłem ciekaw, co nastąpi po tym formalnym i oficjalnym w formie przedstawieniu. Milczałem.
- Widziałem pana już kilka razy z pańską... partnerką - tutaj minimalnie się zawahał - i chciałem poznać Pana i uroczą towarzyszkę, a skoro Vincent jest naszym wspólnym znajomym, pomyślałem, że może nas przedstawić.
- Robert Voight...
- powtórzyłem pod nosem przypatrując się dziwnej nieco minie Roberta - Persival Fryderyk Blum, do usług. - przedstawiłem się mężczyzna i zamarłem tak w pozie oczekiwania. Przyglądałem mu się uważnie, bo jakieś niewyjaśnione emocje targały tym człowiekiem. Nagle ku mojemu i widziałem to, Vincenta Rastchella, zdziwieniu powiedział:
- Bardzo panów przepraszam, to dość niezręczne, ale zrobiło mi się trochę słabo i chyba muszę iść po szklankę wody. Przepraszam na chwilę...- ostatnie słowa wypowiedział już obracając się i szybkim krokiem podszedł do baru, gdzie barman podał mu wodę. Mruknął podziękowanie, chwycił pierwszą szklankę i wychylił zawartość duszkiem. Po wypiciu wody sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął niewielki pojemniczek. Odkręcił wieczko i wyjął dwie tabletki, które następnie wrzucił do wody. Zdziwiło mnie nie tyle jego zachowanie, co fakt, że powtórzyło się już drugi raz w mojej obecności. Stanęła mi przed oczami scena z pociągu...A przecież w rozmowie z Vincentem był tak naturalny. Ten człowiek albo grał, albo to moja osoba wprawiała go w zakłopotanie...
- Wybaczcie, ale zrobiło mi się bardzo słabo, napiję się jeszcze lekarstwa - uniósł szklankę do góry - Pozwolicie, że usiądę.
- Już lepiej, Robercie?
- zapytał Vincent.
- O tak, dziękuję. Nie wiem, co się stało, mam tak po raz pierwszy. Wracając do rozmowy - chciałbym spytać - zwrócił się do mnie - dokąd Pan leci?
Tak od razu? Dokąd Pan leci? Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się tylko w twarz nowo poznanego człowieka. Milczenie przedłużało się, podczas gdy mierzyliśmy się wzrokiem, a Rastchell z zaciekawieniem popatrywał to na mnie, to na tamtego.
- Przepraszam - odezwał się Robert po chwili - zadałem panu pytanie...
- Tak, słyszałem - odparłem patrząc mu prosto w oczy.
- Nie chcę być obcesowy, ale dziwnie się pan patrzy. Czy coś ze mną nie tak? Może pana czymś uraziłem, jeśli tak to przepraszam najmocniej - jego twarz wyrażała kompletne zdziwienie.
- Martwię się tylko... czy już lepiej. - stwierdziłem, żeby cokolwiek powiedzieć - Często miewa Pan te... migreny? Na pokładzie jest lekarz, profesor Watkins... oto i on. - wskazałem ruchem głowy Watkinsa podchodzącego właśnie do barowego kontuaru.
- Z tego, co mi wiadomo, profesor Watkins nie leczy takich schorzeń. Tym niemniej dziękuję za troskę - Robert skinął głową uprzejmie, choć oficjalnie. - Więc... czy może mi Pan zdradzić cel podróży? - nie ustępował. Wyglądało to tak, jakby tylko na tej odpowiedzi mu zależało.



- Oczywiście. Jednak nim to uczynię, chciałbym poznać motywy desperacji, z jaką dąży Pan, szanowny Panie Voight, do poznania tego celu. - dopiero teraz po raz pierwszy odkąd zaczęła się nasza rozmowa sięgnąłem po szklankę. - I proszę o szczerość - dodałem ku zaskoczeniu obu mężczyzn.
- Żąda Pan szczerości, a sam pan udaje, że się Pan przejmuje moimi migrenami. - chyba był wściekły - Powiem panu, odkryję moje motywy przed Panem. Przed wyjazdem naszej delegacji człowiek został zamordowany. Niedoszły członek delegacji. Mamy solidne powody podejrzewać, że w grupie jest szpieg. Pan nie zachowuje się, jakby miał Pan czyste sumienie.
Byłem zaskoczony słowami Roberta. Więc o to chodziło. Niewinna rozmowa była zaledwie pretekstem do przesłuchania. A ten człowiek rozmawiał ze mną jak... policjant. W jakże typowy sposób dla kogoś pochodzącego i, wszystko na to wskazywało, szczerze oddanego sprawie Xhystos. W dodatku jak z podejrzanym! Nim się odezwałem, popatrywałem to na niego, to na Vincenta.
- Doprawdy. A cóż to względem szanownego Pana, w moim zachowaniu podejrzanego? - nim Robert zdążył odpowiedzieć dorzuciłem - Pragnę ponadto zwrócić pańską uwagę na fakt, że nie jestem członkiem pańskiej delegacji.
- Nie jest Pan. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by pan był czyimś obserwatorem. Nic pana nie rusza fakt, że doszło do morderstwa?
- Panie, ja nawet nie wiem kogo zamordowano.
- nie wierzyłem własnym uszom - Znałem go chociaż?
- Nie wiem czy Pan go znał. Ale mógłby pan po prostu odpowiedzieć mi na pytania, a nie utrudniać mi dotarcie do prawdy, co pan z uporem robi.
- Robert nadal był zły. Nie miałem zamiaru ułatwiać mu zadania. Mogłem podać mu na tacy owego "szpiega", być może nawet mordercę... Mogłem podsunąć mu nazwisko Jarome Loutrec'a, tym samym oddalając od siebie podejrzenia. Lecz kim był dla mnie ten człowiek? Śrubką w maszynie znienawidzonego Xhystos. Niestety nie zrobiłem tego. Niestety, bo wtedy wypadki mogły potoczyć się zupełnie inaczej....
- Panie Voight - zacząłem swoją wypowiedź nieco zmienionym tonem - Nie mam pojęcia, czemuś się Pan tak tego uczepił. Przyznać muszę, że z uwagi na pańskie... proszę mi wybaczyć, dziwaczne zachowanie, pozwoliłem sobie wystawić cierpliwość pańską na próbę. Cóż, opłaciło się. - wstałem z powziętą decyzją - Żeby uciąć dalsze spekulacje oświadczam Panu, że z jakimkolwiek morderstwem nie mam nic wspólnego. Co się tyczy zaś celu mojej podróży, to nie robię z tego tajemnicy, o czym przekonał się już dawno obecny tu monsieur Rastchell. Udaję się otóż drogi Panie do Samaris.
- Moi drodzy. Nie psujmy wieczoru.
- Vincent zapatrzony na niknący krajobraz za oknem gondoli dopiero teraz włączył się do dyskusji. - Nikt nikogo przecież nie oskarża. Panie Blum, proszę wybaczyć te bezpośrednie uwagi. Czasami emocje biorą górę gdy w sprawę zamieszane są takie wydarzenia. Zazwyczaj w takich chwilach zwykłem mówić “zacznijmy wszystko od początku”. Co panowie na to? Robercie? Panie Blum?
- Wybaczam i żegnam...
- powiedziałem z poważną miną. Więcej nie zdążyłem, bo nieoczekiwanie wszedł mi w słowo profesor Watkins.
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem. - taki brak taktu był do Watkinsa niepodobny, toteż wszyscy zdziwiliśmy się i zamilkli nagle poświęcając mu spojrzenia. Profesor miał mętny wzrok, w jednej dłoni ściskał szyjkę zapieczętowanej butelki, w drugiej napełnioną szklankę. Nikt nawet nie zdążył zareagować, gdy Maurice z zamglonym dziwnie spojrzeniem ruszył ku wyjściu, krokiem zaskakująco pewnym jak na stan, w którym najwidoczniej się znajdował.
Voight całkowicie zignorował Watkinsa, przynajmniej na początek. Zdołał przezwyciężyć złość i na odchodne doleciały mnie jego jadowite słowa.
- Szkoda, że nie chce pan po prostu odpowiedzieć mi na pytania. Trudno, może pana towarzyszka będzie bardziej skłonna do rozmowy...
Krew we mnie zawrzała. W spojrzeniu jakim go obrzuciłem musiał zobaczył kilka bardzo złych rzeczy. Nim cokolwiek powiedziałem odwracając się już z powrotem, do moich uszu i wszystkich zgromadzonych dobiegły dźwięki wszczętego przez stewarda alarmu.

Źle się stało, że mu wtedy nie powiedziałem. Choć może i tak było już za późno?
Wiedziony ciekawością wybiegłem ze wszystkimi na taras, skąd ujrzałem wspinającego się w górę Loutrec'a. Włosy stanęły mi dęba, kiedy dotarło, co oznaczały jego słowa: Nikt nie dowie się nawet, że jesteście straceni... Nie znajdą was. Nie będą nawet szukać.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 18-10-2010 o 22:06.
Bogdan jest offline  
Stary 16-10-2010, 20:05   #64
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spokojna do tej pory podróż zmieniła się w wyprawę pełną intryg, spisków i tajemnicy, którą czułem się w moralnym obowiązku wyjaśnił. Zawsze byłem zdania, że nie ma na świecie nic cenniejszego, niźli ludzkie życie. Sam straciłem dwójkę bliskich mi osób i przeżyłem tę stratę niczym najgorsze piekło. Koszmar, z którego nigdy się nie przebudzę. Nigdy nie uwolnię. Pustka po uśmiechach ukochanych osób. Cisza, która zabrała ich głosy – słyszalne teraz jedynie przeze mnie i jedynie w moich wspomnieniach. Jedyną drogą do ponownego spotkania z ukochanymi było zanurzyć się we własnych wspomnieniach, czyli rozdrapać stare rany duszy głęboko, do samej kości.
Dlatego odebranie komuś życia uznawałem za tak makabryczny czyn. Nie przez jego biologiczny, czysto fizyczny aspekt – krwi, bezruchu ciała i procesów gnilnych, które potem w nim następują. Owa fizyczność śmierci była niczym w porównaniu z jej emocjonalnym aspektem. W tym, ze nagle w czyimś małym świecie zabrakło ramion, w które można było się zanurzyć, oczy, w które można było spojrzeć i głosu, który dodawał otuchy. Śmierć człowieka z tej perspektywy wydawała mi się czymś po wielokroć gorszym. A w odebraniu komuś życia upatrywałem czynu godnego najwyższej pogardy i najwyższej możliwej kary. Mimo iż żadna kara, ani żadna pogarda nie byłaby w stanie naprawić szkód uczynionych przez mordercę.

A teraz taki potwór przebywał prawdopodobnie wśród nas. Być może ściskałem mu dłoń, być może rozmawiałem nieświadom straszliwej prawdy, być może siedział gdzieś obok mnie i drzemał, czytał lub robił to co inni podróżni. Osoba – kobieta lub mężczyzna – pozornie taka sama jak ja, lecz w środku ... Zabrakło mi słów, by wyrazić to, co czułem w momencie, kiedy Robert Voight podzielił się ze mną ową straszną nowiną zapisaną na tajemniczej karteczce.

Dlatego zgodziłem się mu pomóc w jego prywatnej krucjacie przeciwko ZŁU, które przebywało pośród nas. Wspierałem byłego śledczego z całego serca, bowiem ja również chciałem dowiedzieć się tożsamości wilka ukrywającego się pośród owiec.

Dlatego dałem się wciągnąć w nasz dość nieudolny spisek.

Rozmowa z Blumem przebiegł zupełnie inaczej niż się spodziewałem. Nie wiem czemu, lecz zamyśliłem się na jej początku zapatrzony w krajobrazy za oknem gondoli, a kiedy włączyłem się do dyskusji powędrowała ona w rejony, skąd nie dało się już jej sprowadzić na właściwe tory. Ta krótka, ale jakże burzliwa wymiana zdań pomiędzy Blumem i Robertem powiedziała mi jednak więcej na temat obu mężczyzn, niż sadzili.

Bluma postrzegałem teraz jako człowieka niezwykle inteligentnego i sprytnego lecz jednocześnie nie był stabilny emocjonalnie. Czułem, że nie zaufałbym jego obietnicom. Był mężczyzną o niestałym usposobieniu, wielce niespokojnym duchu, a gwałtowne skoki miedzy melancholijnym zamyśleniem, a gwałtownymi atakami w dyskusji upewniły mnie w jednym – Blum wiedział o wiele więcej, niż chciał powiedzieć oraz miał coś na sumieniu. Mimo wszystko jednak darzyłem go jakąś dziwną sympatią. Sam nie wiem czemu.

Robert z kolei okazał się być prostolinijny i szczery, jak podczas naszej wcześniejszej rozmowy. To wzbudziło moje uznanie. Jeśli tutaj, na tym altiplanie, był ktoś, komu mogłem zaufać i z kim mogłem zaangażować się w sprawę wyjaśnienie straszliwej zbrodni, to osobą tą bez wątpienia był Robert. Owszem, poniosły go nerwy i dał się omotać, wręcz zmanipulować Blumowi podczas rozmowy. Ale bez wątpienia był człowiekiem prawego serca i mężczyzną, który wolał czyny niż słowa, co mogło okazać się przydatne.

Jak szybko, dowiedziałem się niestety prawie po chwili.

* * *

Początkowo nie wiedziałem, co to za gwar i zamieszanie wybuchły wokół mnie. Krzyki, pobladłe nagle twarze współpasażerów upewniły mnie jednak w tym, że sprawa nie jest błaha.

Szaleństwo. Przemoc. Gwałtowne bicie serca.

Byłem wtedy człowiekiem spokojnego serca. Nie spodziewałem się, że wyprawa do Samaris, przerodzi się w tak dramatyczną walkę o ...

Właśnie? Walkę o co? O przetrwanie?

Szaleniec wdrapujący się na górę miał wyraźny cel. Kabinę pilota! Co będzie, jeśli dotrze do niej.

Robert Voight nie zwlekał. Wybiegł na taras widokowy i zaczął wspinać się za szaleńcem.

Może i trwałbym w dziwnej fascynacji jak inni podróżni, gdyby nie to, że Robert krzyknął moje imię.

Wiedziałem, co muszę zrobić!

Jakimże byłbym człowiekiem, gdybym kogoś, kto wzywał mnie do pomocy, pozostawił bez odpowiedzi. Słowa w wielu sytuacjach były ważniejsze niż czyny. Lecz nie w tej.

- Idęęęęę!!!!! – odkrzyknąłem i ruszyłem za Robertem,

Wiedziałem, że tam, na górze może potrzebować mojej pomocy. Nie wiedziałem, jak mógłbym mu pomóc, lecz wiedziałem, że nie mógłbym go tak zostawić.

Zacząłem się wspinać, najszybciej jak byłem w stanie, lecz zarazem tak, by nie narazić się na upadek przez pośpiech.

Serce biło mi jak szalone.....

- Kocham was – szepnąłem do siebie przez zaciśnięte zęby, kierując słowa do zmarłej zony i synka.

„A jak mi się nie powiedzie, to spotkamy się niebawem” – pomyślałem wdrapując się za Robertem i szaleńcem.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-10-2010, 22:48   #65
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Proszę się mocno trzymać ...
- Hej, to moja kwestia! - z głośnym wybuchem śmiechu.
- ....Czasami emocje biorą górę gdy w sprawę zamieszane są takie wydarzenia. Zazwyczaj w takich chwilach zwykłem mówić “zacznijmy wszystko od początku”. Co panowie na to? Robercie? Panie Blum?
- Wybaczam i żegnam...
- Mam złe przeczucia ... coś się może stać ... zapnijcie Panowie pasy przed snem.
- Bernie! Rusz się no zobacz do kanciapy - pewnie znowu któreś pudło na spadochron się odczepiło ze ściany!
- Szkoda, że nie chce pan po prostu odpowiedzieć mi na pytania. Trudno, może pana towarzyszka będzie bardziej skłonna do rozmowy...
- Zaraz idę... Tylko podam jeszcze tu państwu wino.

- Do kabiny! - dramatyczny krzyk - Ten wariat chce się dostać do kabiny pilota!!!
- Trzeba go jakoś powiadomić! Szybko! - piszczał kobiecy głos.
- Macie przecież aparat! - ktoś potrząsał jednym ze stewardów - Sam widziałem! Na co czekacie...?!
- Zerwał linię...- wyszeptał steward, oswabadzając się z ucisku czyichś rąk, a potem krzyknął zdenerwowany - Ten szaleniec zerwał linię! Nie mamy łączności z kabiną!
- Zróbcie coś! - piskliwie rżała kobieta - Niech ktoś coś zrobi!!!
- Zerwał linę! Nie mamy łączności z...
- Zróbcie coś!
- Policja Xhystos, rekwiruję to! Vinceeeent!!
- Idęęęęę!!!!!
Szaleństwo.

W gęstniejącym mroku, nieczuły na gwałtowne podmuchy wiatru patrzyłem z niedowierzaniem na tą trójkę szaleńców. Któż o zdrowych zmysłach poważyłby się na coś takiego?! Wspinać się po stalowej szynie, bez zabezpieczenia, w ciemnościach, będąc zawieszonym kilka tysięcy stóp nad ziemią... Szaleństwo. Albo bohaterstwo... Imponował mi. Na swój sposób każdy z nich. Ja za nic nie zdobyłbym się na taki krok.
Piski i pokrzykiwania przeszkadzały w podziwianiu śmiałków. Ktoś biegł, poszturchiwał.
- Niech ktoś coś zrobi!! - mimo wysiłków tych na konstrukcji darła się wciąż jakaś kobieta
- Gdzie do cholery jest Aldone?!
- Chyba...nie żyje...
- Cooo?!!!
Wspinający się Lautrec zniknął mi już z pola widzenia skryty krzywizną czaszy altiplanu. Dwaj pozostali pięli się cierpliwie w ślad za nim. Przez przeszkloną galerię gondoli zobaczyłem rzędy foteli. Twarze ludzi wykrzywione strachem. Czy też miałem taką twarz?
Sophie!! Unosiła się zdziwiona, przestraszona wrzaskiem i panującą wokół paniką. Ktoś mnie popchnął. To starczyło, by wytrącić móżg z szoku. Trzeba coś zrobić, ratować siebie... i innych. Nerwowe spojrzenia rzucane na prawo i lewo nie podsunęły rozwiązania.
Winda!
Źle! Gdyby nie Voight i Rastchell może udało by się zmiażdżyć Lautrec'a wprawiając ją w ruch. Choć zrzucić go z prowadnicy...
Ostrzec Sophie... Fotel... Pasy...
Przebiegając przez wejście do gondoli mignęła mi czerwienią niewielka metalowa skrzyneczka zawieszona na wysokości twarzy na ścianie. Napis na szybce brzmiał: "W razie niebezpieczeństwa zbić szybkę". Może zdołam zaalarmować pilota? Sam diabeł wie, co stanie się po jej zbiciu. Nie było czasu na dylematy...
Uderzenie odezwało się ostrym bólem w stłuczonym łokciu. Ból promieniował na całe ramię, a przeklęte szkło tkwiło wciąż w ramce nienaruszone.
Imitacja? Nie wierzę...
Determinacja i strach dodały mi sił. Wziąłem większy zamach.
 
Bogdan jest offline  
Stary 19-10-2010, 14:33   #66
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Szedłem dalej. Początkowa pewność jaką nabyłem po dwóch kolejkach w barze szybko minęła.
Stało się … już teraz … Może gdybym wcześniej porozmawiał z tym Jerome, udałoby mi się wtedy kogoś ostrzec, coś powiedzieć, zwrócić uwagę. Ale teraz jest już za późno.
Stało się … plan zamachowca został rozpoczęty. Ta kobieta z obsługi … która według barmana potrafiła każdego postawić do pionu nie żyła. Ale czy aby na pewno … z jednej strony to był zawodowiec a ona ponoć była twarda. Nie … czemu myślę w czasie przeszłym. Jest twarda … tylko ona może pomóc w ewakuacji. Ona wie wszystko … wie jak odwrócić bieg wydarzeń kierujących sterowiec ku katastrofie.

Nim się zorientowałem stałem przy miejscach zajmowanych z panną Casse. Odstawiam trzymaną w dłoni butelkę na moje miejsce. Sam natomiast klękam i zaczynam zapinać pas Iris. Opowiadam jej o tym co się stało, o moich przypuszczeniach, które zaczynają nabierać realności, o bardzo złej rzeczy która zdarzyła się w przepierzeniu dla obsługi. Mówię do niej spokojnym głosem, staram się ukryć cały mój niepokój. Wiem, że mnie słyszy, jednakże nie mam pewności czy uczyni cokolwiek. Lepiej żeby została na miejscu. Nie mogę teraz się nią zajmować.

- Proszę tu siedzieć i się nie ruszać. Jeśli dojdzie do katastrofy to pasy zdaje się są jedynym zabezpieczeniem. Ja pójdę sprawdzić co dzieje się z tą biedaczką ... może jeszcze żyje … musi żyć.

Droga powrotna. Rzędy pustych foteli. Rozglądam się po wnętrzu gondoli … prawie wszyscy pasażerowie tłoczą się przy wyjściu na taras. Ja obieram inny kierunek…

Czuję pod nogami chrzęst potłuczonego szkła. Doszedłem do miejsca gdzie za kotarą znajduje się kobieta z obsługi. Odsuwam zasłonę. Widzę jak leży ... jak z rany z tyłu głowy sączy się krew. Schylam się nad nią, delikatnie odgarniam włosy z szyi. Dotykam ciała w poszukiwaniu pulsu.

Żyje. Oddycha płytko...Barman miał rację ... twarda sztuka...Wstrząs mózgu? Zapewne. Pęknięcie czaszki? Prawdopodobne...Powinienem ją przede wszystkim gdzieś ułożyć, zabezpieczyć i unieruchomić kark oraz głowę...No i trzebaby opatrzyć jeszcze tył głowy, z rany nadal cieknie ciemna krew ... nie lubię widoku krwi ...

Rozglądam się po wnętrzu przepierzenia. Metalowe tubusy ... na jednym brunatny ślad krwi. Rozbity interkom na ścianie, metalowa skrzyneczka przymocowana naprzeciw. Wstaję, jeden krok ... czuje jak coś lepkiego przytrzymuje moje stopy ... lepkiego i śliskiego. Nagle lewa noga odjeżdża mi do tyłu. Łapię się jedynej rzeczy jaka akurat wpada mi w ręce. Metalowy składany stolik przymocowany do ścianki kabiny ratuje mnie przed upadkiem. Mocne podparcie rąk pozwala mi wstać. Sięgam do metalowej skrzyneczki na ścianie. Otwieram drzwiczki. Widzę bandaże, opatrunki, flaszki z płynem, proszki posegregowane w słoiczkach, nożyczki ... Ręce gorączkowo przeszukują szafkę ... zabieram wszystko co jestem w stanie pomieścić w dłoniach.

***
Dziewczynka biegła korytarzem. W prawej dłoni trzymała zielono żółtą wstążkę do której przywiązany był drewniany wycięty z jednego kawałka drewna kształt. Konik był zielony z białą grzywą, tego samego koloru był także ogon. Czarne namalowane punkty wyznaczały oczy. Konik namalowaną miał także uprząż oraz niebieskie siodło. Z każdym krokiem dziecka wydawał odgłos ... nie było to końskie rżenie a dźwięk toczących się po marmurowej podłodze drewnianych kółek ... były brązowe ... jasno brązowe ... w kolorze surowego drewna. Dźwiękom podskakującej na podłodze zabawki towarzyszył radosny śpiew dziecka.

Daleko za zbożem
Za górą, za morzem
Od nocy do rana
Czeka ukochana
Osiodlam konika
Co po łące fika
I do niej pojadę
Wszystko tutaj zostawię
Chodź koniku do mnie - tu
Pojedziemy tam - haj!
Dam ci owsa, dam ci cukru
Heta, wista, wio - hej!
Gnaj koniku miły, gnaj
Patataj, patataj
Gnaj koniku miły, gnaj
Patataj, patataj... *

/Kukiz/

Nagle rozległ się rozdzierający ciszę panującą w kamienicy płacz dziecka. Wybiegłem z gabinetu. U stóp schodów leżała Etienne, trzymając się za główkę, krzyczała, z pod jej palców sączyła się krew. Dwa kroki dalej leżała zabawka ... zielony drewniany konik. Chwyciłem dziewczynkę, wziąłem na ręce ... tuląc do piersi pobiegłem do łazienki. Przemyłem ranę wodą utlenioną, potem przyłożyłem opatrunkiem i okręciłem bandażem. Jak potem powiedział doktor Friedman rana była niegroźna i że z czasem całkowicie zniknie nie pozostawiając śladu.


***

Patrzę na nieprzytomną kobietę, nawet nie drgnęła gdy opatrywałem jej głowę. Gazik przyłożony do rany i okręcony bandażem pomógł, krew przestała się sączyć. Więcej i tak nie jestem wstanie zrobić. Wychylam głowę z za kotary. Widzę jak wewnątrz gondoli panuje istny chaos. Czyjeś krzyki, potrącona przez kogoś kobieta leży na podłodze. Wychodzę z pomieszczenia służbowego. Cholerna kotara plącze się co chwila zasłaniając mi widok. Zrywam ją mocnym szarpnięciem.

- Hej!!! Tutaj!!! Potrzebuję pomocy!!! - Krzyczę do poruszających się bez wydawałoby się konkretnego celu ludzi. Podbiegam do mężczyzny w koszuli takiej samej jaką noszą członkowie załogi. Chwytam go za rękę ...
- Ona jest ranna!!! - staram się przekrzyczeć wszystkich.
- Aldi! - rzucił steward, jakby otrząsając się z tępej obserwacji akcji za oknem - ...trzeba jej pomóc! Chodźmy!
Wpadliśmy z powrotem do służbowego pomieszczenia. Steward od razu złapał dziewczynę za nogi.
- Ostrożnie! Zrobi jej pan krzywdę!
Puścił kostki kobiety i popatrzył do góry, jakby był oszołomiony. Był oszołomiony...Ręce trzęsły się jak liście osiki.
- Trzeba ją gdzieś ostrożnie przenieść i położyć. Jest tu jakaś leżanka? Przydałyby się nosze, albo jakieś drzwi.
- Tak...Nosze...Tak...- złapał się za głowę, a potem poleciał dalej i spod szafek wyciągnął długą, twardą i szeroką deskę - Tu mamy jak się czasem przewozi chorego...
- Dobrze ... teraz zastanów się gdzie można ją przenieść i położyć.
- Najlepiej...Chyba na fotel podróżny...Tam są pasy...
- Powinna chyba leżeć ... nie ma tu jakiejś leżanki? - pytam wystraszonego jeszcze bardziej niż ja stewarda.
- Nie ma...Przecież tu ciasno, widzi Pan. Tylko zapasy, spadochrony, lekarstwa i aparat łączności. Śpimy w swoich fotelach, jak pasażerowie...
- To lepiej niech leży na noszach ... coś Pan powiedział? Spadochrony ... jak się tego używa?
- No taka ostatnia deska ratunku...Ale...Nie powinienem może tego mówić w takiej chwili...Między nami - to mniej więcej tak jakby pan wyskoczył z parasolem...Ostateczność...

Chłopak ochłonął trochę...Widać, że musiał przejść jakieś podstawowe szkolenie medyczne - bo jakoś radzi sobie z ostrożnym położeniem kobiety na noszach. Pomagam mu, ale poczyna sobie dużo lepiej ode mnie. Widzę, jak drżącymi rękoma za pomocą paska unieruchamia owiniętą zakrwawionym bandażem głowę dziewczyny.

Chwytam nosze z jednej strony. Powoli unosimy dziewczynę. Idąc tyłem opuszczam przepierzenie. Skręcam w moje lewo. Napierając plecami odsuwam wahadłowe drzwi prowadzące do baru.
- Gdzie pan ją niesie? - dziwi się młodzieniec, ale idzie za mną.
- Do baru ...
- Widzę...- dyszy szybko - Ale co tam z nią...
- Tam jest mniej tłoczno ... chyba, że mam Pan inną propozycję - mówię lekko niepewnym głosem i zatrzymuje się w wejściu.
- Dobra...Nie ma czasu...Trzeba do czegoś przymocować nosze...
- To gdzie idziemy, decyzja należy do Pana ... byle szybko bo nie utrzymam. ...- przerwałem, bo pchnął nosze dalej do baru. W środku było pusto. Młody ułożył delikatnie jeden koniec noszy na podłodze, przy barowych stołkach.
- Przywiążemy nosze do podstaw tych siedzeń...- mówi gorączkowo, zdejmując swój pasek - Na co pan czeka, proszę mi dać pasek od Pana spodni!!!
- Niestety noszę szelki - odpowiadam zdezorientowany. - Ale może coś znajdę na zapleczu.
- Mogą być! Szybko! - wiąże już jeden koniec noszy skórzanym paskiem do metalowej podpórki barowego stołka.
- Uważam, że są mało praktyczne ... - po tych słowach znikam za barem. Wzrokiem lustruje zaplecze baru, szklanki, butelki, skrzynki...Nie znajduję niczego właściwego...Przez świetlik widzę, że Jerome Lautrec dociera już do obręczy biegnącej dookoła sterowca...Za nim wspinający się żwawo Robert...
Z pomieszczenia barowego słyszę głośny odgłos, jakby darł się jakiś materiał...Robi mi się coraz bardziej gorąco, uginają się pode mną nogi...Mam wrażenie, że czas przyspiesza jakby ktoś popychał wskazówki z coraz większym zapałem... Wychodzę na salę i nagle katem oka zauważam równo ułożone obrusy. Zabieram kilka z nich i opuszczam zaplecze. Przyniesione obrusy kładę na kontuarze. Pierwszy z wierzchu rozwijam i znalezionym za kontuarem nożykiem nadcinam w kilku miejscach. Szarpie mocno wzdłuż linii nacięcia. Materiał puszcza ... rwę go na pasy, po czym podaje chłopakowi.
Steward wiąże czymś drugi koniec noszy do kolejnego barowego stołka. Połowy jednej z nogawek jego spodni nie ma, w połowie uda wiszą tylko nędzne strzępki tkaniny a goła noga świeci bielą.
Nosze są unieruchomione, chłopak ociera pot z czoła...Byle ktoś tylko w pośpiechu nie nadepnął na leżącą na podłodze...Dziewczyna chyba nieznacznie poruszała ustami...
- Teraz mi Pan to daje! - oburza się spocony, pokazując na swoje zniszczone spodnie - Dobra! Niech pan ją pilnuje!
- Ja?! Przecież nie jestem lekarzem ...
Zrywa się jak oparzony zostawiając mnie z pasami z obrusów w rękach i wybiega do środkowej części altiplanu...Moje słowa zawisają w powietrzu, ale jego już nie ma.
Zerkam na nieprzytomną dziewczynę. Przecież nigdzie nie pójdzie w tym stanie. Idę śladem stewarda, przechodzę przez wahadłowe drzwi. Zerkam na przepierzenie ... robię kolejny krok. Nagle zatrzymuje się. Spadochrony ...
Wracam do służbowego pomieszczenia, przyglądam się blaszanym tubusom. Z jednego z nich wyciągam plątaninę linek, drutów i tkanin. Z metalowego tubusu zrywam przyczepioną kartkę:
"INSTRUKCJA OBSŁUGI SPADOCHRONU EWAKUACYJNEGO". Przebiegam szybko wzrokiem, nic z tego nie rozumiem. Chwytam ciężki i wielki tobół pod pachę, wracam do baru. Jest tu znacznie więcej miejsca na ewentualne rozłożenie tego czegoś. Rzucam spadochron niedaleko noszy, sam nalewam sobie kolejkę w barze. Wypijam jednym haustem ... po raz drugi zerkam na instrukcję ... słowa zaczynają nabierać sensu ... przynajmniej pierwszy akapit ... reszta jest mniej klarowna ... chwilowy spokój mija.

Boję się...Cholernie się boję...Dłonie trzymające karteczkę z opisem trzęsą się mimo wypitego alkoholu, aż ledwo mogę czytać rozedrgane litery... Przebiegam wzrokiem na koniec tekstu. Czytam napis wydrukowany nieco większą czcionką:

PRODUCENT NIE BIERZE ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA USZCZERBEK NA ZDROWIU LUB UTRATĘ ŻYCIA WYNIKAJĄCE Z UŻYTKOWANIA SPADOCHRONU
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 19-10-2010 o 15:22. Powód: literówka
Irmfryd jest offline  
Stary 19-10-2010, 22:30   #67
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Chwyt.

Mocny, pewny.

Druga ręka. Kolejny chwyt

Stopa. Druga.

Podciągam się, przestawiam stopę. Druga ręka już szuka uchwytu… Jest.

Szedłem tak nie pamiętam ile czasu, nie pamiętam w którym kierunku. Za to pamiętam za kim. I pamiętam, czym grozi moja porażka.

Nie wiem, czy czuję strach, nie wiem, czy tam na dole też go czują. Czuję ból, rozdzierający ból w sercu. Łzy ciekną mi ciurkiem po twarzy; płaczę. Z wściekłości, z rozpaczy, z desperacji.
Nie widzę innej drogi, nie mogłem zrobić nic innego. Musiałem iść tą samą drogą co ten mężczyzna, przejść tę samą ścieżką, poczuć to, co on. Poczuć jego zapał, jego wytrwałość, jego nienawiść, jego czystą furię. Tylko w ten sposób mogłem go pokonać.

Koło barierek nasze spojrzenia spotkały się. Myślałem, że rzuci się na mnie, był chyba w dogodniejszej pozycji, by mnie zaatakować. A jednak postanowił pobiec dalej, postanowił mnie zlekceważyć. Nie istniałem dla niego, istniał cel i istniała nienawiść, która go do tego celu pchała.

Miałem oczywistą przewagę – ja byłem dla niego niewidzialny, on był dla mnie wszystkim.

Ten jeden moment uświadomił mi, że w tym, co robię, nie może być pomyłki. Jeżeli zwolnię, potknę się lub chybię – przegrałem. Każda sekunda się liczyła, każdy mięsień, każdy ruch.

Z tego powodu nie mogłem pomóc idącemu za mną Vincentowi.
Jak bardzo żałowałem, że wtedy krzyknąłem jego imię, oddać mogły tylko łzy i to, co czułem w sercu. Jego oddanie mogło sprowadzić na niego śmierć, śmierć, za którą ja i tylko ja będę odpowiedzialny. Nie chciałem, by tak zinterpretował moje wezwanie. Kiedy krzyczałem, sam właściwie nie wiedziałem, jak chciałbym, by je zinterpretował.
Jeżeli nie wytrzyma, odpadnie, to nie będzie do niego ratunku. Ale jeżeli zostanę tu, by mu pomóc, nie będzie ratunku dla nikogo z nas. Szaleniec, którego ścigałem, nie bał się śmierci.

- Vinceeent! – głosem łamiącym się od płaczu i przerażenia starałem się przekrzyczeć huk wiatru. – Zooostaań tutaaaj! Nie iiidź! Jaaa wrócęęę! Przeeep…
Nie dałem rady wypowiedzieć ostatniego słow, głos mi się załamał.
Wiedziałem, że może nie wybaczyć mi tego, że wciągnąłem go w ten pościg. To była cena, jaką Samaris już teraz kazało mi płacić za nadzieje i marzenia, jakie wiązałem z wyjazdem.

Nie byłem w stanie się obrócić tak, by zobaczyć jego twarz. Odwagi starczyło mi na tę eskapadę, ale nie na to, by popatrzeć w twarz Vincentowi.

Przekroczyłem barierki i zacząłem biec za mężczyzną. Ta chwila ‘wytchnienia’ pozwoliła mi ułożyć plan. Jednak tego planu bałem się ja sam.

Szaleniec zaraz zacznie wspinać się po lżejszych konstrukcjach prowadzących wprost do kabiny. Dojście tam zajmie mu – spojrzałem na kabinę – jakieś trzy minuty; jeżeli przyspieszy, to mniej.
Podchodząc zbyt blisko narażałem się na sytuację, w której on jednym kopnięciem strąci mnie w przepaść. Ale gdybym trzymał dystans, on dotarłby do kabiny wystarczająco szybko, by mieć czas na zrobienie tam zamieszania. Musiałem idealnie wymierzyć odległość… Przyspieszyłem nieco kroku.

Chwyt. Druga ręka.

Skupiłem się na mierzeniu odległości. Mam jeszcze czas, uda się…
Sekundy mijały jak godziny. Szedłem teraz równo z jego tempem, starając się złapać najlepszy moment. W głowie miałem obrazek ze szkoleń…

‘Najlepszym sposobem, by pozbawić człowieka możliwości ruchu, jest cios w przyczepy kolanowe po wewnętrznej stronie kończyny, tak, by trafić dokładnie w zaczepienie mięśnia czworogłowego uda o kość. Powoduje to natychmiastowe zgięcie wyprostowanej kończyny oraz czasowe, a w skrajnych przypadkach stałe pozbawienie możliwości operowania nią.
Należy jednak pamiętać, że nawet jeżeli działamy w samoobronie, kwalifikuje się to pod trwałe uszkodzenie ciała, za co z artykułu 85…’

Ręce miałem teraz ze stali, sztywne i ciężkie, ale silne. W tej sile była moja nadzieja.

Postarałem się złapać najlepszy moment, wyjmując zza pasa laskę.
Musiałem uderzyć w to miejsce, musiałem kupić czas. Być może perspektywa załamania jego planu spowoduje, że wpadnie w panikę… Sama perspektywa.

Emocje nie nadeszły, nawet łzy uschły. Liczył się tylko on. I mój cios. Cios metalową gałką.
Wiedziałem, że szansa jest jedna na sto, że jeżeli mi się nie uda, to on zyska przewagę, której być może nie odrobię. Pomyślałem o Was. Skoro wybrałem Samaris, musiałem trzymać się planu.

Wiedziałem, że nie dosięgnę głowy, nie dosięgnę ręki bez narażania się.

Wymierzyłem, to zdecydowanie był ten moment
Cios.

Samaris…

albo śmierć.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 22-10-2010, 11:43   #68
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
S a m a r i s...




Iris Casse spokojnie siedziała w swoim fotelu, z wzrokiem wbitym w okno. Nie, nie te po stronie gdzie odbywał się morderczy pościg, zmagania z szaleńcem i ziejącą w dole otchłanią...Oczy płomiennowłosej utkwione były w otworze okiennym po przeciwnej stronie gondoli...Na tle ostatnich smug zachodu przegrywających walkę z ciemnością wielkie stado ptaków odlatywało na południe...Na ustach kobiety błąkał się uśmiech szczęścia.

- Przecież oni spadną! - krzyknął barman - Do cholery, to szaleństwo!
- A masz jakiś inny pomysł...? - rozszerzone z emocji oczy stewarda Ronalda obserwowały ludzi, których wyczyny przypominały sztuki cyrkowców.
Barman chwycił go za ramiona i potrząsnął.
- A co z....
- Z czym...?!
- Z prototypem! Może gdyby go...
- Dajżesz spokój! - wyrwał mu się steward - Nie wiesz o czym mówisz!!!

Lautrec piął się wolniej niż Voight i ludzie na tarasie zdali sobie sprawę, że dystans między nimi się zmniejszył...Robert brnął zdecydowanie, nieco gorzej szło Vincentowi, który walczył z narastającą w nim paniką i musiał co parę chwil robić przerwę dla uspokojenia rozdygotanych kończyn. Mimo tego Jerome miał przewagę, zbliżając się już do poziomu opasającej sterowiec wielkiej obręczy.
W końcu Lautrec dotarł do niej, przeczekał krótko chwilowy nieco silniejszy podmuch wiatru, a następnie chwycił się obiema ramionami za barierkę i zaparłwszy się nogami znalazł się na górze, a zaraz potem po drugiej stronie. Kucnął, dysząc ciężko, jego również sporo kosztowała ta próba sił z żywiołem powietrza i otchłanią... Nie odpoczywał długo, wyprostował się stojąc na szerokiej obręczy i popatrzył w dół, gdzie Voight pewnie zmierzał ku niemu nie patrząc ani razu w przepaść pod stopami...Rastchell był daleko za nimi, ale też parł dalej - z każdym krokiem coraz bardziej obezwładniany przez narastający lawinowo strach przed upadkiem.

Spojrzenia Jerome’a i Roberta spotkały się... Zimna wściekłość w spojrzeniu szaleńca była przerażająca, aż Voight na chwilę zatrzymał się na konstrukcji...Wiatr targał ich ubrania, świszczał, biczując twarze. Lautrec rozejrzał się na lewo i prawo, jakby czegoś szukał, ale widocznie nie znalazł - bo puścił się zaraz biegiem wdłuż barierki, ku dziobowi sterowca... Zdeterminowany Robert ruszył znów, już tylko dwa metry dzieliły go od barierek obręczy...Już tylko metr...



- Winda! - krzyknęła piskliwie kobieta - Trzeba włączyć windę, wtedy...
- Co pani mówi! - wykrzyknął jegomość, któremu zabrano laskę - Przecież oni wszyscy tego nie przeżyją!!!
Chwyciła go nieoczekiwanie za strojny ubiór i zaczęła histerycznie potrząsać mężczyzną.
- W gondoli są moje dzieci!!!- po twarzy ciekły jej łzy - Rozumie pan?!!! Moje dzieci!!!


- Vincent!!!

- Leć... Ratuj statek! - to właśnie było w oczach walczącego o oddech, walczącego z paniką, z reakcjami własnego ciała i narastającym bólem mięsni Vincenta... Czy Voight to zobaczył...? Nie wiedział, Robert chyba coś krzyczał, w głowie było jednostajne pulsowanie i jeszcze ten dławiący gardło strach...Rastchell widział, jak nad nim Robert puszcza się biegiem w ślad za tamtym...On sam powoli, mozolnie próbował pokonywać kolejne metry - przestrzeń jakby rozciągała się, każdy metr był jak mila, jak mordercza pustynia...


Robert biegł teraz jak wariat...W ogóle nie trzymając się barierki pędził nie zważając na nic po okalającej sterowiec galerii!
- Spadnie! - pisnęła kobieta na tarasie
- Ten policjant jest bardziej szalony niż tamten! - z szeroko otwartymi oczyma, gorączkowo komentował jegomość którego pozbawiono laski - Patrzcie! O! Widzieliście jak wskoczył na konstrukcję?! Trzymał się przez chwilę tylko jedną ręką!!!

Wtedy to właśnie wszyscy na pokładzie usłyszeli głośny, modulowany hałas. Niknące i pojawiające się co chwila znowu buczenie. Alarm wył, co spowodowało na tarasie niemałe zamieszanie...Ktoś z pasażerów zaczął krzyczeć. Steward zaczął nawoływać do środka gondoli...Czy pilot wiedział już o alarmie? Trudno było to stwierdzić, chyba się poruszył w kabinie - ale nie było czasu by to obserwować...Nagły podmuch wiatru przechylił sterowiec, a może to kapitan wykonał gwałtowny manewr?!!!
Prawie wszyscy na tarasie przewrócili się...Jedna z osób szybko sunęła po przechylonej pod dużym kątem powierzchni ku krawędzi! Zarówno na tarasie jak i wewnątrz gondoli dał się posłyszeć paniczny pisk...
W środku gondoli Blum cudem tylko uniknął zderzenia z rzędem foteli. Z trudem łapiąc równowagę posuwał się niemrawo, niczym na tonącym okręcie w kierunku miejsc zajmowanych przez niego i Sophie.
- Proszę nie wstawać! - próbował przekrzyczeć ogólny zgiełk - Niech pani siada i zapnie pasy...!!

Posłuchała go...Jak w transie chwyciła pasy i dopięła sprzączki...Ich spojrzenia spotkały się...W obu spojrzeniach było jedno, jedyne pytanie...

Robert nawet nie słyszał tego wszystkiego...W głowie była tylko dudniąca krew i świst wiatru... Nagły przechył sprawił, że obaj przywarli do cienkiego kawałka stali, po którym wspinali się nad kabinę pilota...Voight ruszył pierwszy, z ryzykiem - bo sterowiec wciąż nie był stabilny - ale zyskał kolejny metr do napastnika...

Jerome’a już tylko metry dzieliły od kabiny.. Przeszklona kapsuła była już prawie pod nim, ale obejrzał się za siebie - bo Voight zbliżał się tak szybko, jakby było mu wszystko jedno czy przeżyje...Lautrec zatrzymał się siegając na plecy...W ręku Roberta pojawiła się wyciągnięta zza paska laska, mierząc w nogę sabotażysty zamachnął się...W momencie gdy zadawał cios, przez wiatr słyszał charakterystyczny metaliczny świst i widział jaśniejący poblask na zimnym ostrzu długiego szpikulca w dłoni Jerome’a...




albo




Okrągły, pęknięty i nieco przykurzony przycisk, wielki niczym gałka od laski rozświetlił kabinę czerwonawą poświatą, migając raz za razem. Czarne denka gogli skierowały się na niego natychmiast. Pilot przyjrzał się mu, następnie wskazaniom okrągłych przyrządów pomiarowych...Szarpnął głową, wychylając się nieco ku tyłowi, by objąć wzrokiem to co działo się poniżej na głównym pokładzie...Okryte grubymi rękawicami dłonie zacisnęły się mocniej na sterach.

Uderzył!

Robert uderzył, starając się idealnie trafić w pożądany punkt... Niemal jednocześnie odchylony nieco do tyłu Jerome pchnął obnażonym ostrzem w jego stronę, mimo że jego pozycja była trudna...Ręka Voighta szarpnęła lekko, gdy gałka z impetem trafiła w nogę Lautreca. Noga tamtego zgięła się sama jakby ktoś pociągnął za sznurek marionetki, a mężczyzna wydał z siebie chrapliwy, wściekły i krótki okrzyk bólu...Robert jednak nie za bardzo to zarejestrował, bo dosłownie sekundę potem usłyszał odgłos rozdzieranego ubrania, a zaraz potem poczuł ostry i przenikliwy ból gdzieś po lewej stronie swojego ciała. Zawył w ślad za przeciwnikiem...

Jerome spróbował rzucić się dalej po konstrukcji, ale zaraz zaklął pod nosem, bo prawa noga zwisała jakby utracił w niej czucie...Robertowi pociemniało przed oczyma, zamroczony widział, jak Lautrec rozwścieczony kieruje całą uwagę na niego - kurczowo trzymając się jedną ręką stali, obrócił się ku niemu i cofnął ramię, by zadać ostrzem cios prosto w serce...
Adrenalina chwilowo pozwalała zapomnieć o pulsującym gdzieś pod lewą pachą bólu...Robert rozpaczliwie zasłonił się trzymaną laską, ostrze przeciwnika ze zgrzytem ześliznęło się po rękojeści...Jerome był szybki, bardzo szybki - uczepiony teraz kurczowo konstrukcji Voight mógł się tylko bronić przed wściekłą szarżą tamtego...Lautrec dźgał raz za razem, a ramię Roberta coraz słabiej zbijało kolejne sztychy...Szaleniec, stawiając wszystko na jednej szali całą energię włożył w powtarzające się, szybkie pchnięcia, między którymi nie było czasu kontratakować... Voight próbował skrócić dystans, by utrudnić dźganie - susem po konstrukcji zbliżając się o metr do tamtego, zasłaniając się znów swą laską...Wtedy Jerome nieoczekiwanie wierzgnął zdrową nogą, odbijając zastawę w dłoni Roberta na bok...Wkładając całą siłę w jeden ostateczny sztych wydał z siebie zduszony okrzyk, wyprowadzając uderzenie w szyję odsłonionego Voighta...




ś m i e r ć ..




Co się czuje, gdy wisi się gdzieś na tysiącach metrów na metalowej konstrukcji, z pulsującą tępym bólem raną a nad sobą ma się szaleńca dźgającego kawałem zastrzonej stali?! Gdy widzi się już pędzący w stronę twojej szyi szpikulec, który za moment pozbawi Cię w jednej chwili twoich marzeń, planów, myśli i emocji? Gdy wiesz, że przeciwnik jest szybszy a ty nie masz już szans zatrzymać tego morderczego pchnięcia? Że to ostatni moment twojego życia? To wiedział tylko Robert...







Świat zawirował...Obrazy, które były gdzieś tam poniżej jak w kalejdoskopie zmieniły błyskawicznie swoje położenie, wiatr zawył i trzasnął przez twarz jak biczem...Tam za szkłem dłonie w rękawicach wykonywały gwałtowne szarpnięcie sterów, a na tarasie ktoś krzyczał...Robert jak przez mgłę zobaczył nagle, jak pędzące ostrze odlatuje powoli gdzieś w przestrzeń a ciało Jeroma odrzucone zostaje do tyłu, jak jego stopy tracą kontakt z kontrukcją...Jak Jerome w ostatniej chwili łapie się jeszcze stalowej szyny, jak jego nogi pozbawione oparcia wierzgają nad otchłanią, a na wykrzywionej twarzy do końca nie widać strachu a tylko bezgraniczną wściekłość i nienawiść dla tych, którzy go zatrzymali...Zaciśnięte jak szpony palce jednej ręki utrzymywały tylko zamachowca...Pilot wyrównywał sterowiec do normalnego poziomu po tym niespodziewanym, ryzykownym i gwałtownym manewrze...Voight skoczył po konstrukcji w kierunku Jerome'a...







Ktoś zdążył złapać zsuwającą się z po tarasie kobietę w ostatniej chwili, zanim wyleciała pod barierką w dół - ale potem nagle pochyła podłoga i w ogóle cały świat nagle wrócił do normalnej, horyzontalnej pozycji...Widzieliśmy Jerome'a Lautreca lecącego powoli w dół niczym dziwnego ptaka, próbującego machać bezpiórymi skrzydłami. Odpadł sam od konstrukcji? Zrzucił go wciąż uczepiony tam stalowej szyny Voight? Może to Robert zepchnął go w objęcia niechybnej śmierci, a może w ostatniej chwili jednak próbował go jeszcze ratować? Nie wiem. Tu wszystko działo się za szybko...Dławiący nasze gardła strach nie puszczał nas wcale tak szybko...

Potem widziałem, jak trzymający się za bok Voight jest już na galerii, jak dobiega do barierki, gdzie po drugiej stronie ostatkiem sił trzymał się Vincent, dla którego to wejście na obręcz było już ponad jego siły...






Alarm ciągle wyje...Moje mięśnie nie wytrzymają już ani minuty, a zaciśnięte oczy nie chcą słuchać mózgu - nie chcą się otworzyć, by zaryzykować spojrzenie na to, co jest pode mną...Nie dam rady iść wyżej, nie dam rady się cofnąć, nie mogę już się tu dłużej utrzymać...Obrazy moich bliskich są tak rzeczywiste, tak bliskie...Wołają mnie, słyszę ich głosy...Widzę wysoki jednolity mur Samaris, słyszę szum potężnego morza i do tego ten narastający jednostajny świst, metaliczny zgrzyt...

Ale przez ten świst przebija się inny głos...Głos Roberta Voighta... Krzyczy coś o trzymaniu się i otwieraniu oczu...Chyba je otwieram...Mięśnie mam jak kawałki twardego lodu, a całe ciało mimo to jak z waty...Przede mną wyciągnięta dłoń, jakby czerwona od krwi...Jakby bez udziału woli chwytam się jej...Twarz Voighta wygina się i krzywi, wiatr świszcze. Mięśnie poddają się, tracę nagle oparcie w nogach ale mimo to nie spadam...Dziwne uczucie...Brak poczucia oparcia pod stopami, lekkość, odczucie braku ciała...Czy to już Samaris? Powietrze przecina ryk bólu, a może maksymalnego wysiłku...Na tarasie chyba krzyczą, kobiecy pisk...A jednak niczym kotwica idę ku górze, mocne dłonie chwytają moje ubranie, a potem duża siła przerzuca mnie przez zimną barierkę i czuję uderzenie plecami o metalową podłogę galerii...Nade mną jest mrok, jest gorący i parzy moje wyschnięte na wiór usta...Żyję...Żyję? Jestem w stanie obrócić tylko głowę - obok mnie też ktoś tu leży...To Robert, oparty o barierkę dyszy ciężko, trzymając się pod lewą pachą, gdzie jego ubranie jest czerwone...Czerwone jak niektóre z kolorowych płatów, które wirują przed moimi oczyma...

- Uruchomić windę!!! - krzyczy ktoś tam na dole.

Ostatnie co widzę, zanim tracę przytomność z wysiłku i lepkiego szoku, który pozostawia po sobie w spadku opuszczający niechętnie moje ciało strach, to przeszklona kabina pilota i ta postać za sterami, która odwraca się do nas do połowy i wpatrzona niczym ptak czarnymi oczyma gogli wystawia ku nam odzianą w rękawicę dłoń. Zaciśniętą pięść, z wystawionym ku górze kciukiem...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 22-10-2010 o 11:50.
arm1tage jest offline  
Stary 25-10-2010, 15:47   #69
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Szaleństwo.

To co robiłem było szalone. Obłąkane. Zupełnie nie pasujące do mnie. Do tego, jaki byłem.

Wiatr szarpał moje ubranie. Wyciskał mi łzy z oczu. Chłostał boleśnie twarz.

Wspinaczka powodowała ból mięśni, ból ciała, ból w płucach.

Bałem się, że spadnę i to było nieoczekiwane uczucie. Strach przed śmiercią.
To też było szaleństwo. Marzyłem o moim końcu przez cały czas od momentu utraty żony i synka. Na jawie i we śnie – chociaż oba te stany niewiele się między sobą różniły. Planowałem samobójstwo na w miarę bezbolesne sposoby. Zastanawiałem się nad przecięciem żył, sznurem, utopieniem, rzuceniem pod paramobil, skokiem z dachu wysokiego budynku bądź truciźnie. Nigdy jednak nie miałem odwagi, by to zrobić, choć kilkakrotnie byłem od tego jedynie o krok.

A teraz, kiedy spełnienie moich marzeń było tak blisko – o jeden nieostrożny krok, o jeden gwałtowny podmuch za dużo, o omdlenie uchwytu – bałem się tego, że spadnę i zginę. To było śmieszne. Śmieszne i żałosne. Dopiero kiedy stanąłem o krok od śmierci poczułem, jak bardzo pragnę żyć. Jak głupie były moje wcześniejsze pragnienia.

Wiedziałem, że nie dojdę do góry. Że nie dam rady nie tylko pomóc Robertowi, lecz prawdopodobnie spadnę. Nie mogłem jednak zawrócić. Nie było takiej możliwości. Droga w dół była takim samym obłędem jak wspinaczka. Poniosłem fiasko. Liczyłem jednak na to, że przynajmniej moje próba jakoś wzmocniła Voighta. Dodała mu wiary w to, że uda mu się powstrzymać szaleńca.
Oczy zalewały mi łzy wyciskane przez wiatr i wysiłek. Płuca płonęły, krew łomotała w żyłach jak dzika rzeka, usta miałem suche, a gardło ściśnięte z przerażenia.

Usłyszałem krzyk. Chyba. Niczego juz nie byłem pewien. Przed oczami latały mi wielkie strzępki w ciemnych i czerwonych barwach. Słyszę głos. To chyba Robert Voight. Więc to nie on spadł? Przynajmniej tyle! Zatem kto spadł w dół? Czy w ogóle ktoś spadł? Czy to tylko sen? Może. Jeśli tak to koszmar. Chcę się z niego obudzić.

Czyjaś ręka chwyta mnie za nadgarstek. Boli. Chwyt jest silny. Powietrze przecina ryk, gdzieś z dołu też jacyś ludzie wykrzykują coś niezrozumiale. Jakaś siła przerzuca mnie przez barierkę. Na zimny podest. Ku życiu.

Patrzę w górę. Widzę Roberta. Widzę krew na jego ubraniu. Chcę coś powiedzieć, lecz nie mam nawet sił by się uśmiechnąć. Wszystko wokół mnie zaczyna wirować. Szaleńczy, obłędny taniec po którym mogę zrobić tylko jedno. Stracić przytomność.

Nim jednak zapadam w ciemność widzę jeszcze pilota pokazującego gestem, że wszystko jest w porządku.

Co on wie?! Nic nie będzie w porządku.....


* * *

Nie wiem, jak znalazłem się na dole. Czy zjechałem windą? Czy ktoś mnie zniósł? Nie wiem.

Altiplan leci dalej. Czuję to, kiedy odzyskuję przytomność. Więc udało się. Szaleniec został ... powstrzymany. Jedno życie zapewne odebrane, wiele innych ocalonych. Czy to dobry bilans? Czy tak można postępować? Zabić, by nie dać zginąć innym? Czy ja bym tak potrafił? Pewnie nie. Robert potrafił i dzięki niemu żyjemy.

Długo siedziałem w fotelu nie reagując na próby nawiązania ze mną kontaktu. Nie dlatego, że ich nie zauważałem. Nie dlatego, że byłem w szoku. Po prostu nie miałem jeszcze odwagi otwierać ust. Bałem się, że drżenie mojego głosu powie wszystkim, jakim tchórzem byłem naprawdę.

Lecieliśmy dalej. Do Samaris. To było najważniejsze.

Dopiero po kilku godzinach od tych szaleńczych wydarzeń odpiąłem pas, wstałem, poszedłem do pomieszczeń socjalnych i doprowadziłem się do porządku. Przebrany i odświeżony poszedłem do baru.

Spojrzałem na kelnera. Nie musiałem mówić, czego potrzebuję. Po chwili ze szklaneczką mocnego alkoholu siedziałem już w swoim ulubionym miejscu w barze i oglądałem ludzi. Blum, Robert i reszta. Zastanawiałem się, jak oni znieśli te otarcie się o śmierć.

Ja byłem w szoku.

Nie dlatego, że przeżyłem, lecz dlatego, że tak bardzo mnie to cieszyło.

Czekałem na innych. Nie wiem, czy byłbym w stanie porozmawiać. Lecz byłem gotów żyć, a to też była cenna wiedza.

Naprawdę cenna.
 
Armiel jest offline  
Stary 25-10-2010, 23:08   #70
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany


Albo śmierć. Albo śmierć lecąca z wysoka, ostra, błyszcząca i niezwykle jasna. Oślepiająca wręcz. Czuję już chłód, czuję również bezradność, jak dziecko, które puściło się ręki matki, tracąc wszystkie zmysły i nie mogąc się ruszać. Tak, nie mogłem się ruszać. Na ułamek sekundy byłem kamieniem.

Potem… nogi odrywają się od konstrukcji, kiedy sterowiec wykonuje zwrot w bok… Zarówno moje, jak i tego mężczyzny. Łapię się ostatkiem sił, tamten nie miał tyle szczęścia.
Być może również utrzymałby się, gdyby właśnie wtedy nie zadawał ciosu. Paradoksalnie, moja niezdolność do ruchu, przywarcie do zimnej, stalowej konstrukcji, mnie ocaliło.

Patrzę w oczy człowieka, widzę pustą wściekłość mordercy. Wielokrotnie widziałem twarze, które nie znały innych emocji niż wściekłość, ale ta była wyjątkowa. Gdyby nie to, że właśnie spadał w dół, na spotkanie pewnej śmierci, skuliłbym się ze strachu. Teraz jedynie zwiesiłem wzrok. Nie musiałem go już oglądać, to koniec.

Przypominam sobie, że wciąż mam przy sobie laskę. Przypominam sobie o innych szczegółach, o Vincencie, o tym, że muszę zejść, wreszcie przypominam sobie o palącej ranie na piersi, o krwi. Na koniec przestaję myśleć o szaleńcu, wypadam z transu. Potykam się; w uszach wciąż dzwoni.

Docieram do Vincenta, jest skrajnie wyczerpany. Chyba nie rozumie nic, z tego, co mówię – każę mu wstawać i trzymać się mnie. Chyba moją złość na siebie, że prawie pozwoliłem mu tu umrzeć, przelałem na niego. Ktoś wreszcie wezwał windę.

Vincent mdleje, nie może utrzymać się na własnych nogach. Podtrzymuję go, ale tracę sporo krwi, a co za tym – siły. Pochylam się, opierając o drzwi windy. Mi również niewiele brakuje do omdlenia.
Wreszcie winda zjeżdża na dół, drzwi się otwierają. Wytaczam się z Vincentem, łowię wzrokiem kogoś z obsługi. Natychmiast podbiega dwóch mężczyzn, biorą Vincenta, patrzą na mnie pytająco.
- Nie ma żadnych ran, oddycha, połóżcie go, dajcie mu koc – mówię. Każde słowo kosztuje mnie bardzo dużo, ale nie ma jeszcze czasu na odpoczynek.
Podchodzę do człowieka, któremu wyrwałem laskę, wyciągam ją i oddaję.
- Przepraszam za zajście, wyższa konieczność, rozumie Pan. Jeżeli konieczne odszkodowanie, to – łapię oddech – będę w barze za 2 godziny, proszę nie krępować…

Więcej już nie mogę wypowiedzieć, ktoś podbiega, łapie mnie pod ramię, czuję ulgę. Niosą mnie do baru, widzę, że za nami idzie ktoś, ktoś podbiega z apteczką. Sadzają mnie i zdejmują koszulę, wszystko jest we krwi.

Odwracam wzrok, nie chcę na to patrzeć. Chciałbym zemdleć, jak Vincent, mieć to za sobą.
Czuję potworny, palący ból, kiedy rana jest dezynfekowana, zaciskam zęby, ale krzyk, niczym autonomiczny byt, sam wyrywa się z mojej piersi. Zamykam oczy, mogę już tylko czuć, jak zakładają bandaże i koszulę, chyba czystą. Wszystko dzieje się tak szybko.

Jak przez mgłę słyszałem słowa ‘bohater’, ‘odwaga’, ‘szalony’. Komentarzy było dużo, ale większość rozmów toczyła się szeptem, jakby mówienie o wydarzeniach sprzed kilku minut było czymś haniebnym albo zabronionym.

A potem… Zasnąłem.



- Ile spałem? – Zerwałem się z fotela; rana odezwała się piekącym bólem. Zgiąłem się lekko.
- Proszę się położyć, pana stan nadal nie jest najlepszy, sir. Spał pan prawie godzinę – odpowiedział mi ktoś z obsługi.
- Mój… – zacząłem się rozglądać.
- Pański płaszcz jest tutaj – dopiero teraz zauważyłem, że płaszcz leży na oparciu fotela. Sięgnąłem do kieszeni. Wszystko się zgadzało, leki, trochę drobnych…

- Proszę opowiedzieć mi, jak doszło do tego incydentu. Jak mogliście dopuścić, ze coś takie może w ogóle mieć miejsce? I czemu nie było łączności z kabiną?

-Sir, proszę się nie denerwować, to może panu zaszkodzić
To prawda, byłem zdenerwowany. Ale to był ten rodzaj zdenerwowania, w którym brakowało irytacji – zastępowała ją chęć działania. Wiedziałem że to dopiero początek. Początek kolejnego śledztwa, które być może naprowadzić mnie na trop wcześniejszego zabójstwa, powiąże je z osobą Armanda Lexingtona i w jakiś sposób da odpowiedź na chociaż część pytań…

Słuchałem historii mężczyzny. Łatwość, z jaką Jerome Lautrec – bo tak, jak twierdził dokumenty lotu, nazywał się ów szaleniec – mógł dopiąć swego, poraziła mnie. Wystarczyło obezwładnić jedną kobietę, zerwać jeden kabel… Gdyby miał wspólnika, albo lepiej dopracowany plan, wszystko potoczyłoby się najprawdopodobniej dużo gorzej dla nas.

Jerome Lautrec… nie przypominam sobie, bym z tym człowiekiem miał wcześniej do czynienia. Członek obsługi nie potrafił mi wiele powiedzieć o nim.
Prawdopodobnie ktoś z pasażerów mógłby powiedzieć mi więcej… Tylko kto?
Stwierdziłem, że dobrze będzie dla pewności przesłuchać kobietę, która została poturbowana. Jednak na razie to mijało się z celem, ponieważ jej stan nadal był ciężki.

Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie, kto włączył alarm? Mężczyzna, z którym rozmawiałem, nie potrafił mi tego wskazać. Tego również musiałem się dowiedzieć. Postanowiłem udać się do baru, gdzie i tak miałem za jakiś czas spotkać się z bogatym jegomościem w sprawie odszkodowania za laskę. Pogrzebałem chwilę w bagażach w poszukiwaniu jakiejś większej sumy pieniędzy oraz świeżych rzeczy do przebrania się, nałożyłem czyste ciuchy i, kuśtykając, ruszyłem do baru.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...

Ostatnio edytowane przez Kovix : 25-10-2010 o 23:11.
Kovix jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172