Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-11-2010, 11:59   #81
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Siedzieliśmy nadal w sali u gubernatora, rozmawiając o nas i Trahmerze. Nie garnęliśmy się do wyjścia, prawdopodobnie dlatego, że gubernator był miłym człowiekiem oraz dlatego, że jego pomieszczenie było najprzyjemniejszym – bo najchłodniejszym – miejscem w mieście.

…- Samaris to tylko zwykłe miasto, po którym wszyscy z niewiedzy obiecują sobie nie wiadomo czego. Jedyne, co odróżnia go od innych, to jego niedostępność. – podjął zarządca.

- Zapewne ma pan rację, gubernatorze - powiedział spokojnie Vincent obserwując gospodarza. Ta wylewność zdawała się podyktowana czymś zgoła innym, niż troska o życie nieznanych mu ludzi. - Jednak Rada powierzyła nam misję dotarcia do Samaris. Nie możemy zawieść Xhystos, tak jak pan, gubernatorze, nie wahałby się zrobić wszytko, by wykazać się przed swoją Ojczyzną. To świadczy o sile charakteru i harcie ducha, którego jak widzę panu nie brakuje. Nawet gdybyśmy musieli naszą misje przypłacić życiem, to zrobię to, co do mnie należy. Nie mam nic do stracenia. A wszystko do zyskania. Mówi pan, gubernatorze, że to droga przez dżunglę. Śmiałbym prosić o jeszcze jedną przysługę. Pomoc w poszukaniu godnych zaufania przewodników. A czy jesteśmy normalnymi ludźmi? Jakimi byśmy byli obywatelami Xhystos, gdybyśmy byli normalni. Normalni, oznacza zwyczajni. A zwyczajnym człowiekiem nikogo przy tym stole bym nie nazwał. - Usmiechnął się uprzejmie do pozostałych mężczyzn.

Nieoczekiwanie gubernator wybuchnął śmiechem.
- Wreszcie ktoś, kto odważa się powiedzieć ci prosto w oczy, że trzeba być wariatem by rządzić tym zapomnianym przez ludzkość miastem w dżungli! Jednakowoż wy nie wyglądacie mi na szalonych, a pana prośba wynika, proszę wybaczyć, z nieznajomości tego zakątka świata. Przejście na drugą stronę dżungli to coś, czego nie dokonuje nawet większość dzikich. Ci tubylcy, którzy tu żyją mają kontakt jedynie z plemionami zewnętrznymi, które mieszkając na obrzeżach lasu utrzymują kontakt z miastem. Dalej mieszkają plemiona wewnętrzne, które nie życzą sobie jakiegokolwiek kontaktu z obcymi - nawet ze swoimi braćmi z plemion zewnętrznych. Białego czeka tam tylko szybka śmierć, przy założeniu że najpierw nie wykończy go sama dżungla.

Zamilkł na moment i popatrzył na nich poważnie.
- Gdy więc prosi pan o przewodnika, który was tam wprowadzi, to odpowiadam - przykro mi, ale nie przyłożę niestety ręki do waszego samobójstwa. Jeśli chodzi o możliwość wysłania raportu...- skupił wzrok na Robercie odnosząc się do jego pytania - ...to każę, by w obozowisku czekał na was pergamin i pióra. Zalecam pośpiech, aby pilot sterowca zdążył zabrać wiadomość przed swoim odlotem. Następnego altiplanu spodziewamy się...- popatrzył na zapiski w innym miejscu stołu - ...za jakieś trzy miesiące.

- Dziękuję za komplement Vincencie, zapamiętam sobie - nieoczekiwanie roześmiał się Robert, który poczuł się naprawdę wyluzowany w towarzystwie gubernatora, zdającego się być porządnym człowiekiem, nie traktującym chyba wszystkiego na poważnie.
A może po prostu chciał dać upust wcześniej nagromadzonemu stresowi? W każdym razie zdradzał podekscytowanie i wesołość, tak bardzo obce mu w czasie podróży sterowcem...
- Musi być jakiś sposób, gubernatorze! Niech pan na chwilę zapomni o delegacji, Xhystos, funkcji, jaką pan sprawuje i po prostu powie nam, jak biały człowiek, który zna okolicę, białym ludziom, którzy jej nie znają - jak możemy tam dotrzeć?

- Drogi panie...- odpowiedział uprzejmym uśmiechem Francois - ...nie można tak po prostu zapomnieć, że jest się gubernatorem. Innymi słowy, nie mogę działać we własnym tylko imieniu, bo jeśli z mojej winy coś wam się stanie - mogę mieć problemy natury...powiedzmy...dyplomatycznej. Z miastem Xhystos. Jestem nie tylko sobą. Jestem Trahmerem i muszę stale o tym pamiętać.
Wstał z szurnięciem siedziska i przeszedł wolno parę kroków z założonymi z tyłu rękoma. W rozżarzonym powietrzu stukot butów zdawał się wręcz wisieć, nie rozchodzić się jak przystało na dźwięk.

- Mówiąc, że znam okolicę, trafił pan w sedno. - mówił równie wolno jak się przechadzał - ...znam miasto i jego tylko najbliższe okolice. Wszystko poza, czyli dżungla, stanowi dla mnie zagadkę taką samą jak dla panów. Swego czasu boleśnie przekonałem się, że białym nie dane jest tę zagadkę odkrywać. Nie wiem jak dotrzeć do Samaris. Jak mówiłem, znam tylko dwa sposoby wiodące w s t r o n ę tego miasta. Z tych dwu sposobów, proszę mi wierzyć, droga przez dżunglę jest tym najbardziej szalonym czy beznadziejnym. Jeślibym musiał wybierać, wolałbym już zabić się wsiadając do jednej z tych pokracznych, próbujących latać trumien.

Stanął znów przy nich i popatrzył to na jednego, to na drugiego.
- Oficjalnie nie powiedziałem nigdy żadnego z trzech moich ostatnich zdań. - zaznaczył gubernator - Pozostańmy przy: “nie wiem jak dotrzeć do Samaris”.
Chwilę trwał wyprostowany, mierząc ich zdecydowanym wzrokiem, a potem nieoczekiwanie usiadł w swobodnej pozie, machając ręką jakby odganiał muchę.
- Zresztą...Tak czy owak, wybieranie sposobu dotarcia tam pozostanie tylko dywagacją. Dlaczego? Ponieważ, moi drodzy panowie, nie znajdziecie w tym mieście absolutnie nikogo, kto zgodziłby się tam z wami udać. Jeśli czegoś można być w Trahmerze pewnym, to jest właśnie ta rzecz.

- To wiele wyjaśnia - Vincent słysząc słowa gubernatora poczuł, że opuszcza go wiara w szansę powodzenia zadania. Szybko jednak otrząsnął te myśli, które jednak zagnieździły się gdzieś w jego umyśle, niczym szczury w zaniedbanym domu. - Skoro fakty wyglądają tak, jak pan gubernator nam przedstawił, nie pozostaje nam chyba nic innego, jak odszukać resztę delegacji i rozmówić się w naszym gronie. A ów Carrington? Wie może gubernator, czy jego ekspedycja wyrusza w stronę Samaris? Pana pomoc okazuje się nieoceniona i nie omieszkamy zapewne przygotować oficjalnej noty dla radcy Xhystos oraz Trahmeru, w podziękowaniu za pana bezgraniczną uprzejmość. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby na tym zaszczytnym stanowisku, które zajmuje pan gubernator, siedziała osoba pozbawiona empatii. Poszlibyśmy prosto w dżunglę na śmierć. A tak …. Dziękuję za troskę. - Victor skłonił się z powagą gospodarzowi wyrażając tym gestem szacunek i wdzięczność.

- Ależ nie ma absolutnie o czym mówić...- odwzajemnił ukłon gubernator -...w tak trudnych warunkach, my, ludzie cywilizowani musimy trzymać się razem. Również zebranie waszej delegacji w jednym miejscu i poruszanie się razem to mądra decyzja, tak jest zawsze bezpieczniej wśród dzikich, samotny biały narażony jest na o wiele większe ryzyko.
Przełożył machinalnie jakieś papiery z jednej strony stołu na drugą.

- Przynajmniej jeszcze jedną rzecz mogę panom wyjaśnić. Gustav Carrington bynajmniej nie wybiera się wcale w stronę Samaris. Za oficjalnym pozwoleniem władz Trahmeru udaje się na wyprawę badawczą do jednej z wiosek plemion zewnętrznych, po raz drugi już zresztą. O ile się orientuję, zamierza żyć wśród dzikich przynajmniej przez całą porę deszczową. Podziwiam, aczkolwiek nie zazdroszczę.

Robert zasępił się, nerwowo skubiąc wargę; ekscytacja ustąpiła zamyśleniu.
- No cóż, dziękujemy za radę, gubernatorze... Niemniej, czy mógłby chociaż Pan wspomóc naszą wyprawę poprzez odsprzedanie nam zapasów... czegoś nadającego się do zjedzenia, oraz wody? Może przydałyby się także jakieś leki i broń, nie wiadomo, co siedzi w tej dżungli... Mamy trochę oszczędności z Xhystos, jeżeli ta waluta ma tutaj jakiekolwiek znaczenie - Robert popatrzył na rozmówcę z nadzieją...

- Każdy pieniądz jest dobry. - odsłonił zęby w uśmiechu Francois - ...przynajmniej tu, w środkowym mieście. Tanią i dobrą broń dostaniecie na targowiskach, czego jak czego ale sprawności i fantazji w wykonywaniu broni dzikusom nie brak. Co do wody, chętnie wam pomogę - w koszarach będzie na was czekać kilkanaście solidnych bukłaków, jako podarek. Normalne jedzenie, a mówię tutaj o suszonym mięsie czegoś jadalnego, jest niestety towarem zbyt deficytowym bym mógł pozwolić sobie na rozdawanie go na oczach mojego wojska. Porozmawiam jednak z moim sekretarzem, monsieur Lafayette, jeśli uda mu się wyskrobać z magazynów jakąś rezerwę wyślę go do was byście porozmawiali o cenie. O takich luksusach jak leki zdążyliśmy już dawno w Trahmerze zapomnieć. Przykro mi, ale tak właśnie wygląda sytuacja. Mam nadzieję, że pomogłem choć trochę, choć bardzo żałuję że nie mogę spełnić wszystkich życzeń panów.

- Dziękujemy gubernatorze – Robert zastanawiał się, chwilę, czy wolno mu wstać, po czym odrzekł – Pana pomoc może okazać się kluczowa. Jeżeli Pan pozwoli, udamy się teraz do koszar, żeby przemyśleć wszystko na spokojnie. Mam nadzieję, że spotkamy się kiedyś jeszcze w bardziej sprzyjających okolicznościach. – Voight ukłonił się z szacunkiem rozmówcy, popatrzył na Vincenta i skierował się do wyjścia.

Podróż po schodach, a także przez całe miasto wypełniały mu myśli o tym, co powiedział ich rozmówca. Stanowczo odradził im podróż do Samaris, mówiąc, że nikt z miejscowych w tę stronę z nami nie pójdzie. W to akurat Robert nie wierzył – zawsze znajdowali się ludzie, którzy za odpowiednią cenę mogli zrobić prawie wszystko. Zmęczony już wrażeniami dnia postanowił, że jutro na mieście zagadnie kogoś o to. A także o broń i co jeszcze przyjdzie do głowy.

Szedł przez miasto, które wieczorem wyglądało zupełnie inaczej, zastanawiając się jednocześnie, gdzie podziali się towarzysze. Rozdzielili się dużo wcześniej, a nie mieli przecież jak się ze sobą skontaktować. Nonsensem było jednak szukanie ich po całym mieście, więc Robert założył, że na noc wrócą do koszar.

Trzeba będzie ustalić plan działania. Rozdzielić zadania, skompletować wyposażenie, ustalić trasę. To wszystko brzmiało prosto, ale skoordynowanie działań całej grupki już takie proste nie będzie. Sam nie wiedział nawet, czy wolał podróżować ziemią, czy powietrzem. Tak i tak niebezpiecznie, tak i tak mogą ponieść porażkę… A może już ją ponieśli? Może porażka z góry została wpisana w tę misję?

Vincent chyba bardziej wierzył w powodzenie misji od niego. Wydawał się być dość energiczny w rozmowie z gubernatorem, to pewnie z nim zapadnie większość decyzji dotyczących wyprawy.

Kiedy tak rozmyślając, przeszedł przez bramę koszar, od razu poczuł, że wszedł do innego świata. Wszystko było tu bardziej uporządkowane, bardziej kwadratowe, przewidywalne. Zapach był jeden i ten sam, ludzie wyglądali tak samo, nawet dźwięki, choć oczywiście wydawane przez różne źródła, brzmiały podobnie. Na Roberta działało to kojąco, do Trahmeru wciąż jeszcze nie mógł się przyzwyczaić.

Wciąż pełen niepokojów, starając sobie ułożyć w głowie, co napisze w raporcie, Robert stanął przy bramie i jął wypatrywać kogoś, kto wskaże im dalszą drogę; nie chciał kręcić się po wojskowym obozie na własną rękę.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 30-11-2010, 08:22   #82
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Upał.

Twarz gubernatora oblana potem, moja twarz oblana potem, twarz Roberta lśni od potu. Tylko tubylcy się nie pocą.

W gęstym powietrzu sali audiencyjnej - bo jak inaczej nazwać miejsce w którym podjął nas Francois’a de Pixerecourt , gubernator Trahmeru – przyszło do mnie olśnienie. Najpewniej z powodu przegrzania i odwodnienia. Trahmer to pot! Rodzi się w pocie, rozwija w pocie; w pocie się budzi i w pocie zasypia.

Zimna woda podziałała na mnie jak najlepsze, schłodzone wino. Jak najlepszy trunek podawany z lodem na altiplanie. Po prostu czułem się zmęczony. Marzyłem o tym, by zanurzyć spocone ciało w chłodną wodę, by położyć się w cieniu i po prostu zasnąć.

Nie dane mi to było. Zamiast tego musiałem grać rolę powierzoną mi przez Radę i spróbować przeniknąć maskę uprzejmości gubernatora. Kilka zdań powiedziało mi, jakim naprawdę jest człowiekiem. Pod tym – przyznajmy – nieco staroświeckim jak na modę Xhystos strojem – krył się człowiek silnego ducha, sprytny i bezwzględny. On nie grał roli króla Trahmeru przed „dzikimi”, jak nazywał tubylców. On BYŁ królem. Ale w kącikach ust widziałem znaki zmartwienia, troskę w cieniu oczu i niepokój. Bał się nie tylko tubylców. Bał się nas. Czy raczej stojącego w naszym cieniu Xhystos.
Pytania gubernatora zmierzały w stronę naszej podróży. Zdawało mi się to niebezpieczne, lecz Robert uprzedził moją ostrożność. Taka prostolinijność była cechą godną podziwu. Szczerość, zamiast moich niezbyt wyszukanych przez upał, komplementów i gry pozorów. Robert trafił w sedno! Gubernator był najwyraźniej człowiekiem, który szybko lubił zmierzać do celu. Polityk zrodzony z żołnierza, albo żołnierz zrodzony z polityka.

Jego słowa o Samaris – o nieprzebytej dżungli oraz czyhającej za nią pustyni, o nieprzyjaznych dzikich, o upale, pragnieniu i pewnej śmierci podziałały na moją rozgrzaną głowę podobnie jak wcześniej zimna, źródlana woda.

Czy ufałem słowom gubernatora? Nie i tak zarazem. Czy chciałem mu wierzyć? Nie i tak zarazem. To by pokazywało jak niekompetentna jest Rada. Najpierw pozornie przypadkowy, by nie rzec chaotyczny, dobór uczestników wyprawy. Następnie wielkie błędy logistyczne. Nieprzetarty szlak dyplomatyczny – gdyby nie atak szaleńca na altiplanie i postawa Roberta – prawdopodobnie błąkalibyśmy się teraz po mieście próbując odnaleźć w nowym środowisku. Brak przygotowanych kwater, zaufanych ludzi. Niczego! Rada Xysthos okazała się być bandą niekompetentnych imbecyli. Gdyby nie przychylność gubernatora, lub coś do niej zbliżonego – poczucie honoru i wspólnoty cywilizowanych ludzi – cała, pożałowania godna ekspedycja, musiałaby szukać schronienia na ulicy. Poza dziwacznymi informacjami, przekazywanymi jak w szpiegowskich nowelach, nie otrzymaliśmy NICZEGO! Żadnej aprowizacji! Żadnego zaplecza logicznego. Nawet nie otrzymaliśmy funduszy na ten cel! Jak więc mamy wynająć tragarzy, przewodników, czy chociażby altiplan?

Czy oni sądzili, że garstka ludzi bez odpowiedniego przeszkolenia chwyci ostrza i ruszy w dżunglę na oślep, machając nimi w szaleńczej, acz daremnej próbie utorowania sobie drogi do Samaris. Nic dziwnego, ze miasto jest tajemnicą! Jeśli dotychczasowe wyprawy organizowane przez Radę były przygotowywane równie dobrze ...


Rozmowa dobiegła końca. Podziękowałem serdecznie za pomoc gubernatorowi i z ulgą opuściłem Komnatę Tronową dawnych władców Trahmeru. Na pożegnanie poprosiłem gubernatora, by jego żołnierze postarali się odszukać i powiadomić resztę naszej wyprawy o tym, gdzie się zatrzymaliśmy. Zakładałem, że nasi „zagubieni” towarzysze podążyli za Carringtonem, który w kilka pierwszych chwil po wylądowaniu był dla nas w Trahmerze niczym światło latarni dla płynącego po nocnym niebie okrętu. Zeszliśmy do miasta.

Szybko jednak pożałowałem decyzji. Powietrze w mieście było gęste jak paprykowy sos którym polewano cielęcinę w lokalu na rogu Elter Rue w Xhystos. I równie jak ów sos gorące.

Nie odzywałem się całą drogę do obozu. Po pierwsze – nie miałem nastroju, po drugie – nie miałem siły.

Wojskowy obóz, do którego nas zaprowadzono, jawił mi się jako świat równie obcy, co samo miasto. Robert zatrzymał się przy bramie, zapewne równie oszołomiony sytuacją jak i ja. W końcu pojawił się jakiś umundurowany człowiek i czyniąc nam honory, jak nie przymierzając najwyższej rangi oficerom, zaprowadził nas do naszych namiotów.

Proste, wojskowe wnętrza jawiły mi się, jako cud cywilizacji.

Ujrzałem obiecane nam przez Francois’a de Pixerecourt pióra i pergaminy. Położyłem swoje rzeczy w kącie, poluzowałem wiązania przy koszuli i siadłem do pisania listu do Rady Xhystos. Będąc jednak w połowie spojrzałem na Roberta, który również pisał coś niedaleko ode mnie.

- Myślę, że musimy poprosić Radę o pieniądze, jeśli chcemy dotrzeć do Samaris. Chyba, że ktoś z ekspedycji wie coś o jakiejś aprowizacji i planach działania. Chciałem napisać ostry list wyjaśniający naszą beznadziejną sytuację. Bez pieniędzy, bez planu, bez wiedzy, w obcym świecie, zdani na łaskę i niełaskę obcych nam ludzi. To szaleństwo! Chciałem to wysłać odlatującym altiplanem. Ale potem, Robercie, pomyślałem, że może ktoś z naszej grupy wie coś więcej. Myślę, że musimy koniecznie zebrać się wszyscy w jednym miejscu i przedyskutować piętrzące się problemy. Jeśli chcemy dotrzeć do Samaris.

Zamyśliłem się przez chwilę.

- „Jeśli chcemy ...”

Nie było innej alternatywy. W rodzącym się szaleństwie Samaris było katalizatorem, który napędzał wszystko.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-11-2010 o 15:55. Powód: literówki i takie tam
Armiel jest offline  
Stary 30-11-2010, 15:46   #83
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
Szukałam pośród tych wszystkich przedmiotów, pośród upominków, ceramiki bogato zdobionej, barwnych ozdób wykonanych, czasami zdawało się, że nie do końca ludzką ręką.

A zaraz za mną pan Blum. Widziałam, że nie wyglądał za dobrze. Zaniepokoiłam się poważnie, kiedy stracił siły. Musieliśmy na chwilę odpocząć, zaczerpnąć oddech. To znaczy on musiał, ja nie miałam aż takiego problemu z poruszaniem się po tym zadziwiającym mieście. Były ono naprawdę znajome. Nie potrafiłam tego jasno wytłumaczyć. A pośród tego wszystkiego, ja razem z tubylcem, który tak nieostrożnie zachowywał się w nieznanym mu miejscu.

Zwróciłam mu uwagę, starałam się jakoś podpowiedzieć, jak się zachowywać, ale widocznie robiłam to za późno. Sytuacja stawała się niezręczna i niewygodna. Mnie to jednak nie zrażało. Postanowiłam, że odpoczniemy, choć na krótką chwilę. Zaprowadziłam pana Bluma do miejsca, które jemu określiłam jako restauracja. Wszystkim zawiadywała jedna osoba. Właśnie trwało przyrządzanie posiłku. Składniki, które kolejno wrzucane były do gotującej się wody wyraźnie odznaczały na twarzy mojego towarzysza zdziwnienie. Tak przynajmniej mi się wydawało.

To prawda, nie muszę być wielce zaznajomiona z ludźmi, żeby widzieć te wzdrygnięcia. I moment, w którym postanowił powąchać podaną mu potrawę.

Nie należało tego robić, zwłaszcza jeżeli ktoś znajdował się w stanie podobnym do jego. Ledwie trzymał się na nogach, a zapach, jaki unosił się nad podnym daniem sprawiał, że wnętrzności wywracały się parokrotnie do góry nogami. Sama wiele razy tego doświaczyłam. Po raz kolejny to uczucie.

Całe poruszanie się po mieście nie stanowiło większego problemu. Było niezwykle łatwo i dziwnie przyjemnie chodzić po znajomych uliczkach, w których znało się każdy kont. Nie potrafię wiele opowiedzieć z tych kilku godzin, poza oczywistym niepokojem o mojego towarzysza. Wyglądał on coraz gorzej. Wyraźnie tamtejszy klimat mu nie służył. Blady, wyczerpany, ledwie stawiał kroki. Przestał być ostrożny, zdawał się w zupełności na mnie. Nie żeby w jakiś sposób mnie to uraziło, jednak było to wydarzenie niecodzienne i deprymujące.

Nie zapowiadło się zbyt dobrze, jeżeli ta dziwna choroba nie minie. Byliśmy w końcu w połowie trogi. Kto wie, czy podobne warunki nie miały być udziałem również pozostałej części wyprawy.
 
Idylla jest offline  
Stary 02-12-2010, 16:23   #84
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czy Oni sądzili, że garstka ludzi bez odpowiedniego przeszkolenia chwyci ostrza i ruszy w dżunglę na oślep, machając nimi w szaleńczej, acz daremnej próbie utorowania sobie drogi do Samaris?


Obóz był wielkim placem ogrodzonym wysoką palisadą z zaostrzonych pni drzew obudowanym drewnianymi barakami, które miały przynajmniej dachy - albo coś co je przypominało i nie było jednocześnie strzechą. Po jednej ścianie biegły stajnie, z daleka dając znać o sobie charakterystyczną wonią, a w nich skromna dość liczba wierzchowców: były to właściwie jedyne konie jakie widzieliśmy od lądowania, bo tubylcy zdawali się ich nie używać. W swej głównej części wewnątrz obozu stał pobudowany zapewne najwcześniej niewielki, kamienny fort o surowej, ale mimo wszystko z pewnością będącej dziełem białego człowieka architekturze. Z tego co zdążyliśmy się zorientować, na górze mieściły się kwatery dowództwa oraz kancelaria, niżej zbrojownia a w podziemiach podobno gubernator trzymał tubylczych przestępców. W jednym rogu pobudowanego na bazie kwadratu obozu niby grzyby wyrastało kilka dużych i mocnych wojskowych namiotów z czegoś, co przypominało żaglowe płótno. My dostaliśmy jeden z nich tylko dla nas, ale szybko okazało się że to żaden w istocie luksus: w innych namiotach przebywali szeregowi żołnierze - przebywali raczej w nocy, bo już od rana płótno nagrzewało się niemiłosiernie...Po porannej trąbce i zbiórce mieszkający w nich niżsi stopniem przenosili się do kolegów w drewnianych barakach, a najczęściej przesiadywali w znajdującej się w największym z tych baraków kantynie. Kantyna nie miała dwóch ścian i była w zasadzie szerokim dachem podpartym na mocnych słupach. Pod nim to przy długim, normalnym stole i przy paru zwykłych beczkach rozsiadywali się żołnierze gubernatora, zwykle w porozpinanych i ograniczonych do minimum mundurach - na ciosanych małych pniakach, bo krzeseł tu nie było. W ogóle w tym małym wojskowym świecie wszystko co tylko się da wydawało się być zrobione z drewna. Obóz, mimo że biegnąca ku niemu wykarczowana przez las droga z miasta nie mogła mieć więcej niż sto jardów - wydawał się sam wyrastać niby jakieś zdeformowane drzewo, dosłownie pośrodku nieprzeniknionej dżungli. To uczucie zagubienia w zielonym oceanie narastało, gdy wieczorem znikało słońce. Zapadał mrok tak gęsty, że czuliśmy się jak właśnie morskich głębinach, gdzie nie dociera żadne światło. Wisząc w hamakach słuchaliśmy z przerażeniem coraz śmielszych odgłosów nocnej dżungli, do których najwidoczniej żołdacy zdążyli przywyknąć.

W dzień panował tu bezruch, wszyscy jakby gdzieś znikali a mimo że w obozowisku musiało być na oko na pewno conajmniej ponad trzystu wojaków, fort i okolice wydawały się być wymarłe. Flaga gubernatora zwisała na wysokiej i dumnej, choć odrobinę przekrzywionej żerdzi strzelającej śmiało ku zwalającemu się na głowę żarem niebu. Na otwartej przestrzeni pośrodku widzieliśmy stare ćwiczebne tarcze strzelnicze, wielkie na półtora człowieka oraz kukły do treningu walki wręcz. Jednak póki co nie uświadczyliśmy, by ktoś ich używał, manekiny od niechcenia szarpały dziobami jakieś kolorowe ptaki co najwidoczniej nikomu nie przeszkadzało. Już pierwszego dnia gdy tylko słońce poszło w górę jak bomba na wyścigach w Xhystos okazało się dlaczego - otwarty plac był jak rozżarzona patelnia na którą nie wyszedłby nikt przy zdrowych zmysłach. Prawie w centrum placu stał pusty i smętny drewniany podest, a pod nim wielkie potrójne dyby z sześcioma otworami. Jednak ktoś z naszej wyprawy opowiadał, że gdy obejrzał dyby z bliska dostrzegł zakrzepłe, wcale nie tak stare ślady krwi...

Żołnierze? Trzymali się od nas raczej z daleka. Zagadywani, odpowiadali ogólnikowo i niechętnie wykręcając się służbą - choć poza nieszczęsnymi wartownikami wejścia do fortu i ludzi na wieży wartowniczej trudno było zauważyć by któryś z nich zajmował się czymś poza zdychaniem z gorąca, graniem w karty, leniwym czyszczeniu koni czy dłubaniem przy swojej szabli. Jako taki ruch panował tylko rankiem i wieczorem: na odtrąbywanych zbiórkach: w tych też tylko porach małe patrole, zawsze jednak przynajmniej paroosobowe, opuszczały fort w nieznanych nam celach. Mieliśmy po prostu wrażenie, że wojsko unikało nas, pozostawiało samym sobie.




- Co do samej choroby, ,,tropikalnego bzika", opinie są podzielone...- powiedział Maurice Watkins, bo też to on był właśnie - Jedni uważają go za czyste urojenie, chorobę wymyśloną przez kolonizatorów-sadystów dla usprawiedliwienia zbrodni dokonywanych przez nich na ludziach kolorowych lub nawet na przedstawicielach tzw. ,,wyższej" rasy białej. Inni wierzą w rzeczywistość tego obłędu, traktując go na równi z paranoją lub ,,dementia praecox".

- A co Pan sądzi, profesorze...?- przerwał mu.

Na ustach Watkinsa wykwitł mały, prawie niewidoczny uśmieszek.

- Na podstawie osobistych doświadczeń przychylam się do ostatniego mniemania. - odpowiedział - Bzik tropikalny jest faktyczną groźną chorobą nerwów w tropikach, powstającą pod wpływem szalonej temperatury, o jakiej żaden nasz upał bladego pojęcia dać nie może, następnie pod wpływem potraw, alkoholu i ciągłego widoku nagich ciał...

Profesor urwał, cały czas patrząc mu w oczy, a uśmieszek na jego twarzy przeradzał się szybko w szeroki pełny uśmiech ukazujący pełen garnitur białych zębów.



Otworzył oczy, od razu przygnieciony tym niewiarygodnym upałem - jakby wskoczył do wrzątku, który ktoś wlał do jakiegoś zbiornika wodnego. Blum stęknął i rozejrzał się po otoczeniu. Spowodowało to natychmiastowe i odruchowe próby łapania równowagi, bo zdziwiony wielce zdał sobie sprawę, że wisi w siatkowym hamaku.

- Obudził się. - Persival usłyszał znajomy głos.

Głowa pulsowała, a w niej błąkały się jakieś barwy i hałasy - których nie mógł skojarzyć. Gdzie...

- Gdzie jestem...?
- W koszarach. - znajomy uśmiech Sophie nieco go otrzeźwił. Pomogła mu zejść z hamaka. Kręciło mu się w głowie, gdy stanął na klepisku rozejrzał się. Był to jakiś duży namiot z jasnego płótna, na podtrzymujących go licznych żerdziach rozwieszono wiele innych hamaków. W jednym miejscu na glebie dostrzegł spory stosik skórzanych bukłaków. Skręcało go z głodu, pocił się obficie - jak inni. Zdziwiony zauważył, że było tu wielu ludzi.
- W ko...szarach...? - język mu się plątał.
Rozejrzał się. Oprócz Sophie na klepisku stali tu też Robert Voight, przyglądający mu się uważnie oraz Vincent Rastchell, sprawiający wrażenie zmieszanego lub nawet wystraszonego. Przy dużym, topornie wykonanym drewnianym stole otoczonym paroma pustymi pniakami stał nieznajomy mu dość wytwornie odziany człowiek w towarzystwie żołnierza, który wcześniej przyniósł wiadomość o odznaczeniach.

- Gubernator był tak uprzejmy i udzielił nam gościny w obozie swoich żołnierzy. - odezwał się Vincent. Blum dostrzegł teraz na jego szyi, jak również na szyi Roberta duże ordery wiszące na ozdobionych kłami zwierząt rzemieniach. - To najbezpieczniejsze miejsce dla białych. Poprosiliśmy go też, by wysłał ludzi żeby was odnaleźli w mieście.

Blum usiadł ciężko na jednym z pniaków i podparł głowę rękoma.
- Żołnierze znaleźli mnie...- powiedziała Sophie - ...ale ty wybiegłeś i wmieszałeś się w procesję...Nie zdążyłam Cię zatrzymać. Odszukaliśmy Cię dopiero po godzinie...Byłeś nieprzytomny, bredziłeś...
- Coś pamiętam...- wybąkał. Pot lał się strumieniami...Obrazy wspomnienia mieszały się jednak z tymi z ostatniego snu. Końcowych kawałków układanki brakowało.
- Piłeś coś? - spytała Sophie, marszcząc brwi - Podawano Ci coś do picia?
Niewyraźne wspomnienie glinianej miski...Stara kobieca twarz...

- Tak...Chyba tak...- wychylił chciwie zatęchłą nieco wodę z popękanego kubka, stojącą obok.
- Proszę nigdy tego nie robić. - nieznajomy głos - Nigdy nie próbować dziwnych napojów przyrządzanych przez dzikich, zwłaszcza podczas uroczystości. Nawet jeśli mówią, że to tylko czicza. Miał pan wiele szczęścia.

Blum jakby sobie coś przypomniał.
- Mój bagaż! - zerwał się z miejsca.
- Spokojnie...- Sophie położyła mu dłoń na ramieniu - Kiedy Cię znaleźliśmy, leżałeś nieprzytomny na placu, a twoje rzeczy stały obok. Są przyniesione do obozu. Choć doprawdy nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego nikt z tłumu nie połakomił się na taki niepilnowany przecież łup...

Spojrzała na nieznajomego, ale ten nie odpowiedział, za to jakby wycofał się o pół kroku.
- Kim on...- dość niegrzecznie zapytał Persival.
- To sekretarz gubernatora...- Voight przeszedł parę kroków w stronę stołu.
- Jaque Lafayette...- ukłonił się lekko niewysoki człowiek - Przybyłem, zgodnie z poleceniem Jego Ekscelencji, omówić szczegóły transakcji zakupu przez Państwa zapasów żywności z naszych rezerw. Uprzedzam jednak, że nie mogę pozbyć się zbyt wielkich ilości.

Lafayette wyglądał na padalca. Mimo wyróżniającego się tutaj stroju i dbałości o higienę wręcz niecodzienną jak na standardy tego miasta wrażenie nie znikało, bo ewidentnie gadziego pyska Sekretarza Gubernatora Trahmeru nie dało się ukryć.
Persival popatrzył w stronę szerokiego wejścia do namiotu. Zaczynało chyba zmierzchać.

- A gdzie Watkins i ta dziewczyna o włosach jak płomienie? - przypomniał sobie Blum, znów omiatając wzrokiem towarzystwo.
Zapadła długa, niezręcznie przeciągająca się cisza. Przerwał ją Bergerac, chrząknięcie było dyskretne ale nie mogło ukryć faktu, że nie można było się spodziewać po nim dobrych wieści.

- Opisano nam dobrze pozostałe dwie osoby. - odezwał się - Przed południem nigdzie ich nie było. Teraz, gdy słońce już zachodzi patrol będzie szukał dalej. Trahmer to duże miasto...
- Nie powinni Państwo się rozdzielać...- dodał z dziwnym wyrazem twarzy Lafayette.





- To dziwne. To przecież dziwne...- myślał, próbując nauczyć się trudnej sztuki przekręcenia się w hamaku bez wykonania nagłej wolty i bolesnego upadku na klepisko - ...przecież dla takich siedzących w dziczy żołdaków goście ze świata białych, ich dawnego świata - powinniśmy być obleganym źródłem informacji...Co słychać w Xhystos? Czy nie ma pan wieści o tym i owym? Czy wraca pan szybko, nie zabrałby pan wiadomości dla... Czy miasta się zmieniły? Czy świat się zmienił?

Czy jeszcze istnieje?

Dlaczego nie siedzą teraz wokół nas, nie zadają setek pytań? Nie pochłaniają wieści ze świata, skoro dochodzą one tutaj tak rzadko? Gdzie zwykła ludzka ciekawość, tak naturalna przecież i trudna do wykorzenienia niczym grzech...Dlaczego głosy milkną, gdy się zbliżamy. Dlaczego gdy siedzimy przy swoim stole w kantynie ciszę przerywa tylko stukanie łyżek i mlaskanie wojaków, podczas gdy przechodząc obok zawsze słyszymy ze środka gwarne rozmowy, rubaszne przekleństwa i wybuchy śmiechu?

- Dziwne. - pomyślał raz jeszcze i nagle poderwał się jak oparzony, odruchowo uderzając o lewe ramię, po którym wolno sunął wstrętny, połyskujący robal. Szósty albo siódmy, licząc od momentu w którym podróżnik wszedł do hamaka. W dżungli coś rozkrzyczało się nagle, brzmiało to jak zwielokrotnione skrzeczenie zarzynanego ptaka domowego, ale pomieszane z gulgotaniem rozzłoszczonego indora, po czym ucichło nagle jakby rzeczywiście ucięte nożem.




Co się ze mną dzieje? Wczoraj rozmawiałem z Robertem o pieniądzach. Nawet niedokładnie to pamiętam, ledwie żywy z tego piekielnego upału...Czy to on, czy ktoś inny powiedział, że przecież Xhystos zapłaciło nam pół dużej sumy z góry - czy mieliśmy za te pieniądze przeprowadzić naszą wyprawę? To jednak nie było najgorsze. Najgorsze było to, że nie pamiętałem bym odbierał jakieś pieniądze - choć wszyscy najwyraźniej je dostali...
Moja ręka z piórem, którym mam zamiar napisać list drży. Nawet nie próbuję już strącać mrówek z ramienia, jest ich tu zbyt dużo. Te szare chyba nie gryzą...Co w takim razie powinienem napisać...?





Spaliśmy źle...Było zbyt gorąco, nawet nocą. Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, usiłując ująć w karby te dźwięki które dobiegały z zewsząd dookoła...Co chwila jakiś robak usiłował zrobić sobie kryjówkę w naszych uszach czy nosach...Na te, które tylko po nas łaziły próbowaliśmy już nauczyć się nie zwracać uwagi.

Najgorzej było z żołądkami...Sekretarz, targując się niczym najbardziej skąpy kupiec, zdarł z nas sporą sumę pieniędzy za zapas zjadliwego jedzenia - który to mógł starczyć na przeżycie paru osób przez kilka dni. Natomiast za niewielką stawkę, jak to określił Lafayette, tylko na wyrównanie straty - dorzucił możliwość regularnego dołączania do posiłków w kantynie...Już na kolacji okazało się dlaczego było tak tanio - tubylcy gotowali w ogromnym garze swoją zupę dla wszystkich żołnierzy. Zupę, którą znał już Blum a którą poznaliśmy niebawem wszyscy. Oprócz Sophie póki co nikomu z nas nie udało się tego przełknąć więcej niż dwa łyki, a ci którzy powstrzymali się od wymiotów przy jedzeniu i tak skończyli wieczorem z bólami brzucha. Rankiem na śniadanie również serwowano wojakom to samo, ale oni już chyba przywykli. Nam zaglądał w oczy głód. Dopiero w południe dawano coś co mogliśmy zjeść, co było chyba papką kukurydzianą w dużych ilościach. Dodano każdemu po parę bananów. W kantynie można było też dostać wstrętny w smaku napój alkoholowy, podejrzaną breję nazywaną przez wszystkich cziczą.

Żołądki protestowały. Częściej przebywaliśmy w krzakach lub skręcając się z bólem brzucha w hamaku, niż gdziekolwiek indziej. Byliśmy coraz słabsi, a upał nie ustawał. Stanęliśmy przed wyborem: próbując przywyknąć do wojskowego wiktu, czy też napoczynać zapasy normalnego jedzenia - które złożone w namiocie razem z zapasami otrzymanej w darze wody miało czekać na ewentualną wyprawę.



Vincent pierwszego dnia rano, zaraz po zupie, wyruszył głodny z miasta w górę, w stronę lądowiska. Nie było tajemnicą, że niósł do pilota altiplanu list, który pisał wieczorem w namiocie walcząc z narastającą migreną i niepokojem. Zapewne pismo, choć nikt poza nim nie widział jego treści, kierowane było do władz Xhystos - a przynajmniej tak twierdził Robert, z którym Rastchell odbył wcześniej rozmowę na ten temat. Powrócił dopiero późnym popołudniem, ledwo żywy ze zmęczenia, bez listu. Z jego relacji wynikało, że na lądowisku nic się nie zmieniło od kiedy tam wylądowali, pilot obiecał dostarczyć pismo komu trzeba w Xhystos. Wylot miał nastąpić już jutro. Vincent musiał przeczekać południowy upał tam na górze, bo wykarczowana droga nie chroniła wcale przed dewastującym go słońcem. Po powrocie miał gorączkę, ręce trzęsły mu się a policzki paliły jak ogień. Zanim padł w hamak, zapytał jeszcze o wieści w sprawie Watkinsa i Iris...


Wieści nie było...Mimo wysiłków różnych szukających ich osób, profesor i panna Casse rozpłynęli się w Trahmerze, jakby bijący z nieba żar spopielił ich żywcem a wiatr rozniósł to co pozostało w nieznanych kierunkach...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 06-12-2010, 08:28   #85
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Upał i owady dokuczały mi straszliwie. Ten pierwszy dzień i pierwszą noc wspominam, jak najgorszy koszmar. Czułem się, jakbym chorował na jakąś przypadłość, która mąci mi umysł i osłabia nie tylko ciało, lecz też ducha.

Przypominam sobie, że siedzę kąsany przez wielkie mrówki, jakich nie uświadczyłbym w rodzinnym Mieście. Siedzę i z ogromnym trudem sklecam rozkołatane myśli próbując ubrać w słowa, które piórem przelewam na pergamin. Pot leje mi się strugami po twarzy i co rusz muszę przecierać ją dłonią, by grube krople nie rozmyły jeszcze świeżego atramentu. Nie zawsze się to udaje i przez to list przypomina taki, który pisany był pod wpływem łez.
Z trudem dowlokłem się do wyznaczonego dla mnie miejsca do spania – tak zwanego „hamaka” – i nawet nie dokonując stosownych ablucji – zwaliłem się na niego rozgorączkowany.

Nie spałem za dobrze. Bujając się na hamaku, rozpalony i wysuszony, próbowałem zmylić rozgorączkowane zmysły. Wszystkie dźwięki, które docierały do mnie poprzez gorączkę, zdawały mi się rykami polujących gdzieś blisko drapieżników. Nie wiem, czy tej nocy zmrużyłem oczy na dłużej. Nie pamiętam. Być może tak, bo zbudziły mnie hałasy obozu.

Śniadanie. Kolejny moment życia, o którym człowiek próbuje zapomnieć. Wyrzucić wspomnienie wrzucanych do gara produktów, zmazać ohydny smak z języka, wywabić odór przypraw z nosa. Nie da się! Tak samo jak wtedy, w tych pierwszych dniach, nie dało się tego zjeść. Nie męczyłem dłużej zmysłów widokami i zapachami garkuchni. Poinformowałem Roberta dokąd się wybieram i na drżących nogach, w przepoconej koszuli, ruszyłem w stronę lądowiska.

Wczesnym rankiem nie było jeszcze tak gorąco i wiał lekki wiaterek, co było nawet przyjemne. Szedłem szeroką, wykarczowaną przez dżunglę drogą i rozglądałem się zaniepokojony. Droga była już jasna, lecz gęstwa po obu jej stronach nadal tonęła w mroku. Słabe jeszcze słońce nie potrafiło przeniknąć tej plątaniny drzew, krzewów i tysiąca roślin tworzących istny baldachim nad całym tropikalnym lasem. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy też może widziałem tam jakiś ukradkowy ruch? Człowiek czy zwierzę? Od razu przypomniałem sobie o odgłosach słyszanych nocą i przyspieszyłem kroku. Moja głowa przypomniała wahadło mechanizmu zegarowego – kręciła się to w jedną to w drugą stronę. Aż dziw, że mijający mnie tubylcy byli tacy nieporuszeni. Jakby mnie nie widzieli i jakby nie obchodziło ich to, co mogło skrywać się w lesie.

Z ulgą dobrnąłem do lądowiska, gdzie natrafiłem na obsługę lądowiska i na znanego mi z widzenia kapitana. Oprócz naszego altiplanu stały tam również te dwa dziwne dwupłaty, które widzieliśmy po drodze. Ciekawe? Może warto byłoby się dowiedzieć, czyją własnością są te zadziwiające pojazdy i czy dają nam szanse na dotarcie do Samaris.
Z ulgą podszedłem do kapitana i pogadałem z nich chwilę o zwyczajnych sprawach. O pogodzie i innych tematach, o których zazwyczaj gawędzą nieznajomi, których łączy fakt, że są obcy w obcym miejscu.
Siedzieliśmy w cieniu czegoś, co nazwać można było altanką. Obsługa lądowiska przynosiła nam zimne soki z jakiś dziwacznych owoców, które jednak smakowały zdecydowanie lepiej niż poranna zupa. Musieliśmy czekać na pilota, który pojawił się dopiero po trzech godzinach. Kapitan opuścił mnie jednak po jakiejś godzinie i resztę czasu spędziłem sam podziwiając z bezpiecznej odległości grę świateł w liściach drzew,



Potem zauważyłem wielobarwnego, przepięknego ptaka, który dziobem rozbijał jakieś owoce. Siedział na tyle niedaleko, ze mogłem z zachwytem podziwiać niebiańskie barwy jego piór.



Moje zainteresowanie zauważył jeden z tubylców, młodzieniec chyba bardziej przyzwyczajony do widoku białych ludzi. Chłopak miał na sobie nawet zwykłe spodnie z jasnego płótna, strój zgoła odmienny od tego, jaki nosili tubylcy. Troszkę na migi, troszkę w języku cywilizowanych ludzi dowiedziałem się, że chłopak nazywa się Miqumaquthmaqutec - czy jakoś podobnie, ale biali żołnierze wołają na niego Miquel. Ów Miquel zapewnił mnie, ze za drobną opłatą zdobędzie dla mnie takiego ptaka i przyniesie do obozu. Cena, którą zaproponował, była bardzo przystępna, więc dobiliśmy targu tubylczym zwyczajem plując sobie na dłonie i ściskając je silnie. Obrzydliwy ale zapewne mający jakieś rytualne korzenie zwyczaj.

Kiedy pojawił się pilot przywitałem się z nim, wręczyłem list i za drobna opłatą uzyskałem potwierdzenie, ze trafi do tych rąk, do których go adresowałem. Przy okazji dowiedziałem się, że alitplan startuje jutro.

Pilot i kapitan zaprosili mnie – bohatera, jak nieco żartobliwie mnie nazywali – do pobliskiej chaty. Mieszkający tam tubylcy zdawali się być w bardzo dobrej komitywie z białą załogą altiplanu. Co więcej, kręcił się tam Miquel. Paliliśmy fajki, gawędziliśmy a tubylcy poczęstowali mnie cziczą Był to rodzaj wstrętnego sfermentowanego napoju o umiarkowanej zawartości alkoholu. Smakował paskudnie, ale nie potrafiłem odmówić. Wydawało mi się to wyjątkowym grubiaństwem, a chciałem zyskać sobie kilku tubylczych sojuszników w tym dziwacznym mieście.

Potem zrobiło się tak gorąco, że poza siedzeniem w cieniu chaty, obserwowaniu otoczenia i odpędzaniu natrętnych much siadających na mojej przepoconej, niegdyś białej koszuli, nie miałem nic więcej do roboty. Żar lejący się z nieba przypomniał mi prawdziwą twarz Thameru. Słoneczne promienie – bezlitosne i nieubłagane. Żar uderzający, niczym młot. Powodujący, iż odnosiło się wrażenie, że powietrze da się ugniatać palcami. Miquel był na tyle miły, że przyniósł mi jakieś prażone orzechy, całkiem niezłe w smaku i dzban soku. To pozwoliło mi przetrwać najgorszy upał.

Kiedy słońce zeszło nieco niżej zebrałem resztki sił, pożegnałem się z pilotem i obsługą lądowiska i ruszyłem w dół – drogą ku miastu. Nie śpieszyłem się i nadal bacznie obserwowałem przerażający las po bokach. Wrażenie obcości nie ustępowało. Na myśl o tym, że miałbym się przez niego przedzierać do Samaris poczułem niebezpieczny skurcz żołądka. Możliwe, że to strach, lecz bardziej prawdopodobne, że upał i orzeszki, czicza i ów egzotyczny sok, ale zgiąłem się wpół, chwyciłem jakiegoś pnia i zwymiotowałem na ziemię.

Do obozu wojskowego trafiłem z trudem. Chyba miałem gorączkę. Nawet nie pamiętam, czy padłem na hamak, czy gdzieś obok niego.

Pamiętam tylko, że śmierdziałem potem. Z tą myślą zasnąłem lub straciłem przytomność. Upał mieszał mi zmysły, więc nie wiedziałem, co tak naprawdę się stało.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-12-2010 o 08:31.
Armiel jest offline  
Stary 06-12-2010, 10:00   #86
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Dreszcze, zimny pot, tępy ból w okolicach potylicy. Widzę szybujący sterowiec, pasażerów przechadzających się po tarasie. Moja postać oddala się od niego. Z rozpostartymi rękami i nogami lecę na spotkanie ośnieżonych szczytów. Spadam … nie, nie spadam … unoszę się leciutko jak liść niesiony lekkimi podmuchami wiatru. Rastchell rozmawiający z Voightem oparci o barierkę … Blum okrywający futrem ramiona tej młodej kobiety. Nie widzą mnie, nikt nie patrzy w dół, nikt nie zwraca uwagi. Czuję jakiś delikatny ruch obok. Przekręcam głowę. To Panna Case niesiona podmuchami wiatru podąża za mną. Uśmiechamy się do siebie.

- Widzi Pan profesorze jakie to przyjemne. Już dawno chciałam to zrobić… wtedy na dziobie sterowca …
- Masz rację Irise … to cudowne uczucie … gdyby nie to zimno i narastający ból głowy byłoby wręcz idealnie.
- Ból? Nie powinien pan odczuwać dolegliwości. To znak …
- Znak? Od kogo?
- To znak, że jeszcze nie przyszedł właściwy moment …
- Moment na co?
- To Pan jest profesorem, nie ja …

Mam dziwne uczucie, coś jakby niewidzialna siła nie pozwala nam oderwać się od altiplanu i poszybować z wiatrem. Czuję jak ustępuje towarzyszący nam chłód. Otwieram oczy … widzę otoczony aureolą światła sterowiec, tym razem tylko jedna postać na tarasie … Jerome Lautrec … przekłada nogę za barierkę … przechodzi na drugą stronę … spogląda na nas … rozkłada ręce i rzuca się w otchłań. Gdy przelatuje obok nasze spojrzenia spotykają się. Widzę zdziwienie malujące się w jego oczach. Pewnie myślał, że podobnie jak my będzie latał …

- NIEEEEEEE – dochodzi nas krzyk mężczyzny.

Szybujemy dalej. Jest coraz goręcej, cień rzucany przez sterowiec chroni nas przed słońcem. Czuję dziwny, zupełnie nie zrozumiały spokój. Jak wiele zmieniło się w mym życiu odkąd przekroczyłem mury Xhystos i udałem się w podróż życia do S a m a r i s.
- S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s –powtarzam jak mantre. Czuje, że to z tamtego miejsca bierze się siła utrzymująca nas w powietrzu.

Lecimy teraz równolegle ze sterowcem. Chcę wstać ale niewidzialna siła tłumi każdą próbę poruszenia się. Spoglądam na taras. Pojawiają się na nim kolejne postacie. Pokład przerodził się w teatralną scenę z prawdziwymi aktorami. Półnagie postacie z wymalowanymi twarzami, przystrojone piórami potrząsają trzymanymi w dłoniach dzidami. Na środku sceny aktor unosi do góry dłonie zaciskające się na kamiennym rytualnym sztylecie. Pozostali aktorzy poruszają się jak w transie, ich usta wymawiają jedno słowo … dołączam się do nich …

- S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s, S a m a r i s …
 
Irmfryd jest offline  
Stary 15-12-2010, 22:51   #87
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
I znów, kolejny raz tkwiłem zawieszony między ziemią a chmurami. Dziwne to uczucie, przyznam, z którego istnienia wcześniej nawet nie zdawałem sobie sprawy. Nigdy nie zastanawiałem się nad jego naturą, zupełnie jakby nie istniało. Dopiero tu, teraz... Jak niewiele trzeba, by skłonić uwagę na rzeczy, które zbywasz co dzień... A one przepadają...
Co mnie skłoniło do rozmyślań? Mimo wszystko uśmiechnąłem się z trudem do swych myśli. Słońce. Tak, właśnie ono. A właściwie jego brak. W tej, jakże pięknej chwili ta piekielna kula kryła się właśnie za czarną linią nieprzebytej dżungli pozwalając wszelkiemu istnieniu nieco odetchnąć. Zebrać siły, zewrzeć je w oczekiwaniu na kolejny dzień znoju. Pomału przestawałem się dziwić tubylcom, że to właśnie je obrali sobie za Boga. Trudno było wyobrazić sobie coś bardziej okrutnego, bezwzględnego i niszczycielskiego, gdyby tylko zechciało - bo ja wiem? - z powodu braku oddania należnej czci wywrzeć swą zemstę na wyznawcach....
Ale było jeszcze coś. Burbon. Znów to słońce... Kukurydza, jęczmień, żyto... Gdyby nie ono, nie było by burbona. I bólu, jaki skuwał mi chyba czaszkę od wewnątrz. Taaak. Głowa pękała mi, bolała nie do zniesienia, bardziej chyba niż cała, zebrana do kupy reszta ciała, też okrutnie potraktowana przez klimat, uprzejmość mieszkańców Trahmeru i ich kulinarne obyczaje, robactwo i wreszcie chyba moją głupotę. Jak ja to przeżyłem? Widać nie tak łatwo ze mną skończyć... Znów się uśmiechnąłem i ostrożnie, bardzo ostrożnie przekręciłem w hamaku. Trucizny z organizmu pewnie już wydaliłem, biorąc pod uwagę gorąc i idącą za tym intensywność pocenia klimat chyba nawet był mi sprzymierzeńcem. Wymiotowałem niewiele, bo i nie było czym. Nie potrafiłem się jeszcze przemóc, by jeść na równi z innymi to paskudztwo, którym już pierwszego dnia mnie poczęstowano. Gdyby nie suchary Jean-Luque'a i Francois'a w ogóle nic bym chyba nie przełknął...
Dziwni ludzie. Zdziczeli na tym pustkowiu. Jak inaczej nazwać można tą ich wręcz zagadkową niechęć do kontaktu z, było nie było atrakcją, jaką moim zdaniem musieliśmy - jako obcy być? A może to nieufność? Nieee... Kiedy przełamaliśmy lody... lody, zabawne... okazali się całkiem normalnymi, przyzwoitymi ludźmi. Nawet jeśli się przymknęło oko na nieokrzesanie. W końcu żołnierze, wiele nie można było wymagać... To chyba nawet pomogło. Ludzie prości są na ogół bardziej otwarci, poczciwsi. To i oczywiście burbon. Dobrze zrobiłem zaopatrując się w pociągu w te dwie butelczyny. Żal, że nie skorzystałem z ostatniej okazji opuszczając altiplan... Teraz nie byłbym w stanie pewnie dowlec się o własnych siłach na lądowisko. Nie w dzień. A nocą... Jakoś nie ciągnęło mnie do nocnych spacerów przez nieznany las. Zwłaszcza po tym, czego dowiedziałem się od Francois'a o dzungli i obyczajach dzikich, jak ich nazywał.
- Dzicy są pojebani bo oni w ogóle to całą tą dżunglę chyba uważają za jedno bóstwo. Mówią o niej jak o jednej istocie. Trudno się w tym połapać. - przypomniałem sobie słowa Francois'a.
- Nie tylko dżunglę - wtrącił już mocno skołowaną mową Jean-Luque - Oni wierzą w całe mnóstwo bożków, duchów, tych...siuateteo. Mówię ci Persival, nie idzie tego spamiętać.
- No - potwierdził ze znawstwem Francois - A wiesz co te dzikusy robią z nieboszczykami? Wystawiają wielką ucztę, świętują z takim jak na jakim weselu, a potem zakopują wystaw sobie takiego pod progiem domu i dalej tam mieszkają! Pfffff... - opluł się zanosząc ze śmiechu na widok mojej miny. Musiałem mieć nietęgą. Bo i rewelacje jakie słyszałem były niecodzienne. Wiele się dowiedziałem o życiu "dzikich", o ich zwyczajach, świętach - właśnie zbliżało się jedno z większych, normach społecznych, tabu... Z tym był problem, bo z początku w ogóle nie mogłem pojąć w czym rzecz. Ale chyba zrozumiałem, nawet pomijając, że w zależności od pory roku i okoliczności tabu może być praktycznie wszystko, i że rzeczy, pojęcie których to dotyczy często się zmieniają. Pewnie dlatego akurat teraz głównym daniem w tutejszym jadłospisie jest właśnie ta nieszczęsna zupa... Tak myślę... Idzie pora deszczowa, jak mówili Jean-Luque i Francois, a z jej nadejściem zmiany. ? Cokolwiek by to nie znaczyło...
Dobrze mi się z nimi gawędziło. Nawet pomijając że alkohol był ciepły, wręcz gorący, i że musieliśmy ukrywać się niczym gnojki na wagarach na tyłach jednego z nielicznych baraków. Co mnie wtedy podkusiło, żeby zapytać ich o Samaris?
- S a m a r i s...? - zawisło w upale.
Żołnierz upuścił łyżkę, która brzęknęła o blat. Potem z trudem przełknął spożywany właśnie kęs, podniósł na chwilę na mnie oczy, a potem po prostu wstał i odszedł. Krzyknąłem za nim, ale tamten nie odpowiedział nic - szybkim krokiem opuścił barak nie odwracając się.
- Co mu się... - pytanie ugrzęzło mi w gardle kiedy zajrzałem w oczy Jean-Luque'a który także już wstał. twarz miał poczerwieniałą a węzły żył na przedramionach spęczniałe.
Już nigdy nie udało mi się z nimi zamienić ani słowa, nie chcieli mieć ze mną najwyraźniej nic wspólnego...
 
Bogdan jest offline  
Stary 16-12-2010, 00:37   #88
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Raport był krótki, zupełnie inny niż planowałem pierwotnie pisać. Zamierzałem dokładnie przedstawić naszą sytuację, plany, możliwości i moje przeczucia co do skutków naszych dalszych działań. Ale w miarę jak zabierałem się do pisania, opuszczała mnie pewność, że przesyłka dotrze do właściwych rąk, a nawet jeśli, to czy w ogóle przeczytają rozwlekłe i bardzo nieurzędowe pismo. Ostatnio umiałem pisać tylko emocjonalnie.

Pobyt w Trahmerze nieco przytłumił moje emocje. Po pierwsze, czułem na sobie dużą część odpowiedzialności za wyprawę, zwłaszcza po incydencie ze spiciem się Bluma (bo co do tego, że się spił, nie było oczywiście wątpliwości). Po drugie, nie bardzo chciało mi się myśleć i rozmawiać z kimkolwiek przez upał. Mogłem właściwie tylko leżeć i pić wodę, to jednak nie sprzyjało braniu odpowiedzialności.

W ramach organizacji spraw logistyki i przetrwania jedyne, na co się zdałem, to potargowanie się z sekretarzem o jedzenie. Jednak nic z tego nie wyszło – nie dość, że nie dostaliśmy żadnych upustów, to jeszcze ‘jedzenie’ okazało się tak niedobre, że osobiście wolałbym już zjeść te papierowe pieniądze.

W ogóle, czułem się źle. Ogarnęło mnie potworne lenistwo, zupełnie nie licujące z naszym zadaniem. Chciałem przejść się na targ i kupić broń, parokrotnie odkładając to na potem. Wreszcie któregoś dnia ruszyłem się z posłania i, zaopatrując się wcześniej w odpowiednią ilość wody, poszedłem w stronę centrum miasta.

Poziom hałasu na targu zdumiał nawet mnie, człowieka przecież przyzwyczajonego do miejskiego zgiełku. Bardzo dużo osób, towaru, wszyscy mówili donośnym głosem, każdy próbował jakoś zachęcić do swojego stoiska. Wystawy broni były rzecz jasna mniej oblegane, choć i tu zdarzało mi się stawać na palcach zza jakiegoś rosłego tubylca, który wyglądał, jakby nie potrzebował ostrza do uśmiercenia jakiejkolwiek żyjącej istoty.

Szukałem odpowiedniego ostrza przez długi czas, czasami udając znawcę tematu, choć wiem, że słabo mi to szło. Wreszcie rozbolała mnie głowa, o dziwo, nie przez upał, ale przez setki spojrzeń, jakie czułem na plecach. Nie cierpiałem tego i szczerze mówiąc, trochę się ich bałem. Upatrzyłem sobie wręcz poręczną maczetę, która, choć niezwykle droga, zdawała się być naprawdę dobrze wykonana i przystosowana do warunków panujących w dżungli. Wcisnąłem zadowolonemu sprzedawcy garść papierków, czując się już drugi raz podczas pobytu tutaj bezczelnie obdzierany.

Już miałem zbierać się do odejścia, kiedy przypadkowo potrącił mnie jakiś tubylec, mrucząc coś pod nosem niezadowolony. Nie chcąc wszczynać awantury, wbiłem wzrok w buty… i tam czekała mnie niespodzianka. Dokładnie pod lewym butem leżał niewielki guzik, dokładnie taki sam, jaki nosił w swoim surducie Watkins.

Momentalnie rozejrzałem się. Nie wiem, czy oczekiwałem, że zobaczę profesora, lub pannę Casse. Rozglądałem się zawsze, gdy coś było nie w porządku. A teraz było – oni zaginęli. Ale czy był jakiś sens ich tutaj teraz szukać? Przecież chyba ktoś już wydał takie polecenie… A w tym tłumie… Poczułem irytację, ten typ irytacji, który wiąże się z tym, że wiesz, iż powinieneś coś zrobić, ale Ci się wybitnie nie chce, bo to nie ma sensu… Poczucie obowiązku kłóciło się z poczuciem rozsądku, zniecierpliwienia, strachu przed narastającym zainteresowaniem ze strony autochtonów.

Wreszcie pobiegłem w stronę koszar. Biegłem i biegłem, przystanąłem dopiero pod bramą. Nie mogłem złapać oddechu, musiałem na chwilę usiąść. Zawroty głowy, ból… Przez chwilę myślałem, że zwymiotuję…

- Wszystko w porządku, sir? – ujrzałem nad sobą żołnierza pilnującego bramy.

- Tak, już… tak… - musiałem dziwnie wyglądać z maczetą u pasa. – Przekaż swojemu dowódcy, że znalazłem dziś guzik od płaszcza profesora Watkinsa przy stoisku z bronią na targu. Prawdopodobnie tam się kręcili. Ja… muszę odpocząć.

Odchodząc, czułem na sobie zdezorientowany wzrok żołnierza. Zachowuję się nieracjonalnie… Samaris…
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 16-12-2010, 09:21   #89
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
S a m a r i s...


Upał...Bezruch...Za wyjątkiem wiatru, który nietypowo dziś właśnie postanowił się zerwać. Czy to już znak, że zbliża się pora deszczu? Czas wlekący się, rozciągnięty do granic możliwości...Skrzeczenie ptaków, daleki powtarzający się odgłos uderzającej o drzewo siekiery...I znów upał, mętlik w głowie, wszechogarniający bezwład kończyn...Żar...

Blum patrzył. On wiedział już. Cały świat stanął w miejscu, a poruszała się tylko ta purpurowa tkanina. A może to był burgund...Wiatr niósł szatę na swych skrzydłach, tańczyła niespiesznie w gorącym powietrzu. Jak urzeczony przypatrywał się martwej, pięknej materii jak żywej istocie - zmieniającej swe kształty, to opadającej, to znów wznoszącej się leniwie w powtarzającym się, a jednak za każdym razem innym cyklu. Nadleciała od strony miasta, płynąc nad lasem. Zamarł, gdy na moment owinęła się nieco wokół jednego z drzew, ale zaraz uwolniona mocnym targnięciem wiatru poderwała się do dalszego tańca i popłynęła dalej...Gdy tańczyła nad palisadą, wiedział już. Musiała być dużo lżejsza i zwiewna niż myślał, gdy obserwował ją jeszcze wczoraj okrywającą ciało jej właścicielki...Szata Sophie była więc inna niż myślał, niczym jej właścicielka kryła w sobie tajemnicę.

Tajemnicę, którą on już nigdy nie odkryje. A może jednak? Zastanawiał się nad ostatnimi słowami Sophie, które posłyszał w ich ostatniej rozmowie. Rozpamiętywał je, a tymczasem tkanina niczym drocząca się, egzotyczna tancerka zbliżając się i oddalając naprzemiennie, w końcu spłynęła pod nogi Persivala kończąc występ w starannie wystudiowanej pozie na ziemi. Niedługo potem wiatr ucichł, jakby powołany tylko po to, by ją tu sprowadzić. Blum podniósł szatę kobiety, jeszcze raz czując pod opuszkami palców delikatną fakturę tkaniny...

Blum wiedział już, ale nie powiedział nikomu. Wieść przyszła dopiero dużo później, po południu - gdy akurat nietypowo siedzieli w trójkę w kantynie, skupieni nad miskami pełnymi drobnych ugotowanych owadów. Vincent. Robert. Persival. Jak zwykle było cicho. Jak zwykle, gdy oni tu byli. Zawsze, gdy wchodzili tu - nieważne czy razem czy też osobno, rozmowy cichły. Była to scena dokładnie taka sama jak inne.Żołnierze wypuszczali i łapali powietrze, walcząc kolejny dzień z upałem. Co jakiś czas któryś popatrywał na nieznajomych cywilów, zajmujących miejsca na boku. Słychać było najczęściej trzaskanie rzucanych z impetem starych, wytartych kart do gry na blaty. Albo mlaskanie, gdy akurat grupy żołdaków w rozchełstanych szeroko mundurach i zdjętych nawet czasem butach posilały się kolejnym z niejadalnych świństw, które serwowała kryjąca się gdzieś w krytym strzechą baraku kuchnia prowadzona przez płaskonosych. Obecność Bluma przy stole dziwiła nieco pozostałych dwóch współbiesiadników, bo też rzadko Persival zbliżał się do Voighta, którego darzył najwidoczniej niezbyt skrywaną niechęcią z sobie wiadomych powodów. Pochyleni nad rozlaną do glinianych kubków cziczą zastanawiali się, czy mają siłę w ogóle otwierać usta.


Złą wiadomość przyniósł sekretarz gubernatora. Jego postać stanęła nad nimi, rzucając cień na ohydną mieszankę w rozstawionych miskach na blacie.

- Stała się tragedia...- powiedział bez wstępów - Wasza przyjaciółka, Sophie...Znaleziono ją ze skręconym karkiem u stóp jednej z piramid. Gubernator wszczął oczywiście śledztwo, ale wygląda na to, że straciła równowagę i spadła po kamiennych schodach z dużej wysokości. Proszę przyjąć wyrazy ubolewania.






Ściana zieleni była nieprzenikniona, kryła za sobą labirynt, którego nie dało się nawet wyobrazić. Nawet ktoś taki jak Watkins nie mógł jej przejrzeć, dżungla była zbyt gęsta. Gęsta od drzew. Od istot. Emocji. Nieustannej walki o życie. Maurice patrzył na ogromne drzewa i czuł coś niewyobrażalnego - czuł siebie stojącego naprzeciw ogromnej istoty, organizmu potężniejszego od wszystkiego z czym zetknął się do tej pory. Było coś jeszcze, miał wrażenie że gdy on dawał krok naprzód, dżungla...Nie dało się tego określić...Nie mógł tam teraz wejść, wiedział to. Mimo, iż w jakiś sposób czuł się jej częścią. To nie była droga dla niego. Mimo że bardzo by tego chciał. Ona wiedziała to, twarz rozjaśnił uśmiech.

- Muszę iść sama...- łagodnie powiedziała Iris Casse.

Jej włosy rozwiewał wiatr. Tańcząca plama czerwieni, zmieniająca kształt niczym lekka tkanina niesiona przez wiatr. Płomień odróżniający się na tle wszechobecnej zieleni...
- Wiem...- odpowiedział...

Za jej plecami czekali dzicy. Strojni w swoje wyszukane sposoby, połyskujący swoimi półnagimi ciałami. Milczący, z poważnymi twarzami. Podeszła bliżej...

Mieli swoją chwilę.

Ale ona minęła, jak wszystko. Uśmiechali się do siebie. Jeden z myśliwych podszedł do nich bezgłośnie i położył pomarszczoną już nieco dłoń na ramieniu Panny Casse.
- Czas na mnie.

Patrzył na jej twarz, na ciało - teraz prawie nagie, okryte w większości tubylczymi ozdobami. Na malunki, które sprawiały że myśli odpływały gdzieś daleko. Zrobił krok naprzód. Kobieca dłoń delikatnie dotknęła jego piersi, zatrzymując go w miejscu. Kolorowy ptak zerwał się z krzekiem i odleciał w kierunku miasta. Iris odprowadziła go spojrzeniem, a potem przeniosła znów ciepłe spojrzenie na Watkinsa.

- To znak.
- Znak? Od kogo?
- To znak, że jeszcze nie przyszedł właściwy moment …
- Moment na co? - zapytał, choć przecież dobrze wiedział co odpowie.
- To Pan jest profesorem, nie ja …- ostatni uśmiech, zanim odwróciła głowę i ruszyła powoli przez zieleń.

Kroczyła niczym płomień, pomyślał. Jej rozwiane czerwone włosy coraz bardziej zalewało soczyste morze zieleni. Dzicy dołączyli do niej, szli razem, ona w środku. Ani ona, ani oni nie oglądali się.

- Spotkamy się jeszcze...? - krzyknął za nią.

Odpowiedziała. Nie był jednak pewien tego co usłyszał, była już daleko. Patrzył długo, jak płomień zmniejszał się i zmniejszał, aż w końcu pozostała tylko dżungla, patrząca na niego tysiącem swoich oczu i on sam.





Ogarniała nas niemoc...Powoli i cicho podchodziła nas, drapieżnik z dżungli o stępionych kłach które mełły nas metodycznie godzina za godziną, dzień za dniem...To wszystko przez ten upał, tłumaczyliśmy sobie - żar w którym gdy tylko otworzyłeś oczy w hamaku zaczynałeś marzyć by słońce zaszło, lejący się stale z niebios wrzątek upewniający cię że najlepszym wyjściem jest pozostanie cały dzień w miejscu, bezruch, tam gdzie choć odrobinę chłodniej...Chęci gasły przygniecione ciężarem powietrza, brakiem powietrza przy oddechu. Rozglądałeś się i widziałeś innych, którzy robią to samo. Żołnierzy wykonujących od święta jakiś ruch, tylko wtedy gdy musieli - a więc przypominający jakieś prowizoryczne makiety siedzących w kantynie, stojących na warcie, leżących w namiocie - ustawionych tylko po to by iluzją swojej liczebności i siły utrzymać w ryzach tubylców. To, co chciałeś zrobić po przebudzeniu, odkładałeś na wieczór, a wieczorem na dzień następny...Każde wyjście na miasto, a potem już wyjście za namiot zaczęło wydawać się nam aktem heroizmu...Na początku, bo potem już tylko aktem niepotrzebnego wysiłku...Bergerac opowiedział nam raz, że tak żyje tu wiele zwierząt - oszczędzając energię i tracąc ją tylko w sytuacji konieczności. Zaczynały nas przechodzić myśli, że niepowodzenie wypraw do Samaris mogło mieć inne przyczyny niż te wyimaginowane krwiożercze niebezpieczeństwa - może po prostu zgasił je w zarodku upał, może ludzie którzy dotarli aż tutaj, do Trahmeru, ugrzęźli w tej lepiącej niemocy oddalając od siebie dalszy trudny etap drogi aż w końcu rezygnowali...Albo nawet - o niej zapominali?

Jeśli tak, gdzie są teraz Ci wszyscy ludzie?

Obóz powoli stawał się całym naszym światem. Miasto było daleko, coraz dalej...Tam przecież było Słońce, tam trzeba było znowu wychodzić pod jego czujne Oko, oddawać się jego palcom ugniatającym nasze ciała. Ugniatającym nasze mózgi, przepalającym na nice nasze myśli...Czuliśmy wyrzuty sumienia, że nie robimy nic z faktem że z każdą godziną i zachodem słońca brak wieści o Iris czy Watkinsie unieprawdopodabnia ich powrót - a przecież wysiłek który trzebaby podjąć rysował się jako coraz bardziej ogromny i bezsensowny...Chorowaliśmy, walczyliśmy z obrzydzeniem do jedzenia...Słabliśmy...Zamykaliśmy oczy, rzadko ze sobą rozmawialiśmy - czasem widzieliśmy kogoś z podróżników z lotu z Xhystos jak snuł się, widocznie wiedziony nie dającą się odłożyć potrzebą, wychodził poza palisadę...Sam, wbrew temu co nam radzono. Wychodził, wracał...Tego dnia, czy następnego? Czas jakby też chował się przed upałem, godziny kleiły się w jedną masę. Dni również - były podobne do siebie: gniecione butem słonecznego tyrana powtarzały swe rytuały, które rozgrywały się przed naszymi oczyma i w których sami uczestniczyliśmy...Upał...Poranna trąbka...Upał...Zupa...Upał...Nieruchomi żołnierze...Upał...Obiad...Upał...Bezruch...Up ał...Wieczorna trąbka...Upał...Hamak...Niespokojny sen, w którym również panuje upał...Upał...Poranna trąbka...Te same czynności, te same twarze...Myśli, coraz bardziej rozmyte i płaskie...Robaki, które łaziły po nas nie niepokojone, bo tak jak starzy mieszkańcy obozu i my w końcu nauczyliśmy się, że zatrzymanie ich niestrudzonej inwazji na nasze ciała jest po prostu niemożliwe...

Ile to już dni? Dwa? Dziesięć? Czy miało to znaczenie, czy dało się to ustalić? Mieliśmy wrażenie, że każdy dzień jest po prostu tym samym nieruchomym obrazem na zapętlonej taśmie, biegnącej wciąż i wciąż, ilozorycznej taśmie stworzonej z ciasno upakowanych drobin parzącego, rozedrganego powietrza...






Nieruchoma. Jak głaz. Jak jeden ze starych budynków, piętrzących się dumnie ku niebu. Nieporuszona wśród ruchu, wobec świata. Objęta we władanie swej uwolnionej pamięci.

Stała oniemiała, a właściwie należałoby powiedziec - oświecona. Dlaczego oczy, przed którymi objawiła się prawda i można powiedziec, że widzą - wyglądają na obłąkane? Dlaczego wodzą zamglone wokół, po zigguratach i przelewających się wszędzie płaskonosych ludziach a jednak przecież ich nie widzą, bo umysł zajęty jest zupełnie czym innym. A może należałoby powiedziec widzą je takim jakimi są naprawdę? Prawdziwe...Ale co to właściwie znaczy: prawdziwe...Może jednak należałoby powiedziec, że odarcie z zasłony niepamięci ukazało ich odmienną naturę, tak jak inne oświetlenie potrafi zmienic całkowicie postrzeganie barwy danego przedmiotu. Czy to zmienia jego naturę?

No dobrze. To na nic. To bezcelowe, od kiedy...Po prostu, to na nic.

To Miasto...

To Miasto, w którym się znalazła. Od kiedy w nim jest, lawina wspomnień schodzi coraz niżej. Zrazu niewielka kulka pośród nieprzeniknionej bieli, z każdą chwilą przybierająca na rozmiarze i prędkości, w końcu w epickim finale kinetycznej katastrofy rozbijająca w pył to wszystko, co przesłaniało Sophie obraz prawdy. Prawdy o tym, kim była. Prawdy o tym, kim jest. Prawdy o tym, co zrobiła. Prawdy o tym, co należało zrobic, by ostatecznie widok przejaśnił się ostatecznie. O tym, co się zdarzyło - a raczej o tym, co nie zdarzyło się wcale...Prawdy o dotarciu do krańca. Prawdy o Samaris...

O tym, co mi się zdawało. Prawdy o tym, gdzie jestem...

Teraz, muszę...



- Sophie...
Widzicie? Odwraca się, a przecież dobrze wie co zobaczy. Dobrze wie, że to musi się zdarzyć. Zdarzyć, by powróciła. Powróciła, do miejsca w którym teraz jest. Niech się to zdarzy, by znikło fałszywe wspomnienie, by mgła rozwiała się do końca, by przekonac się o sensie. Czy brak sensu może nim byc? Tak naprawdę nie jest tego tak do końca pewna, ale to wszystko co sobie przypomniała układa się w całość. Konstrukcja staje się kompletna. Uczucie jest takie samo, jak kiedyś, gdy stawiała na przeznaczonym do tego miejscu swój podpis, już po wyrysowaniu ostatnich linii, zakreśleniu ostatnich kół i ostatnim rzucie oka na wszystkie wymiary zgromadzone na przestrzeni jednej stronicy. Tak, jest gotowa by postawić kropkę...Patrzy na Miasto z góry, na rysunki wcielone w życie, na kształty które stąd, z wysokości, układają się w jeden wzór, w jedną konstrukcję.


On jednak tego nie wie. Jeszcze nie wie. Patrzcie, zbliża się...Powoli, krok za krokiem, coraz wyżej...Zbliża się, by zrozumiała do końca. Już tu jest...

- Szedłeś za mną...- Sophie stwierdza oczywisty fakt.
- Szedłem. - odpowiada on. Jest zdyszany, poruszony. Doszedł aż tak wysoko, za nią. Jest czujny, uważny. Obserwował ją od dłuższego czasu, zrozumiał co się z nią działo..Bystry.- Przypomniałaś już sobie, prawda? Ty już wiesz...
- Tak. - teraz obraca się ku niemu do końca, jest idealnie naprzeciw niego. Zobaczcie - za jej plecami rozciąga się panorama Miasta, ale on tego nie zauważa. Sophie uśmiecha się. - Wiem.

- Chcesz zejść do nich, powiedzieć im wszystko...- odzywa się dziwnym głosem. Nie, wcale nie jest dziwny. To jego prawdziwy głos, jeden z dwu. Dziewczyna patrzy, jak ostrze zawieszone u jego pasa kołysze się lekko, gdy on daje kolejny krok ku niej.
- Nie...- odpowiada z uśmiechem.
- Kłamiesz!

Patrzcie jak czerwienieje. Jak zaciskają się w gniewie jego pięści.

- Kłamiesz. - powtarza już zimniej - Chcesz nas odwieść od naszej wyprawy. Nie chcę wiedzieć tego, co sobie przypomniałaś. Nie chcę, by ktokolwiek to wiedział.
- A więc to ty...- odpowiada Sophie - Myślałam, że to będzie Lexington.
- To Lexington. - patrzy jej w oczy - To ja. Również ty. To my wszyscy. To bez znaczenia.

Popatrzcie teraz na jego twarz! Widzicie to? Nie rozumie swoich słów. Jeszcze. Ale Sophie tak.
- Masz rację.- mówi dziewczyna powoli.


- Widzi Pan profesorze jakie to przyjemne. Już dawno chciałam to zrobić… wtedy na dziobie sterowca...


- Wybacz mi.
Jest tak blisko, że mógłby ją pocałować. Zamiast tego zdecydowany ruch ręki, posuwiste pchnięcie które ma w sobie mnóstwo siły która nie była wcale potrzebna. Patrzcie, jak przez tę chwilę jej stopy przechylają się na krawędzi, jak jej ciało powoli zmienia swoje nachylenie względem niego...Miasto za jej plecami obraca się, karta z ostatnim rysunkiem zmienia swoje położenie na stole, ale on widzi tylko jej twarz. On nie rozumie, zdumieniem przejmuje go jej wyraz i wykwitły jak piękny kwiat uśmiech...Purpurowa tkanina odrywa się i rozwiewa. Gdy na moment przed upadkiem ona zawisa nieruchomo w przestrzeni, jej usta poruszają się raz jeszcze.

On nie widzi już Sophie. Czas iść dalej, myśli, bo jeszcze nie wie. Tak myśli, ale jeszcze jakiś czas nie może się ruszyć, rozpamiętując to co właśnie usłyszał...
- Nie ma nic do wybaczenia. Czekam na was.

Jej ostatnie słowa. Nie, na końcu było jeszcze jedno słowo. To, którego nie słyszał już tak dokładnie. Którego nie jest wcale pewien. Ale wydawało mu się, że brzmiało...

- Tutaj.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 16-12-2010 o 09:33.
arm1tage jest offline  
Stary 21-12-2010, 19:03   #90
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Z początku byłem spokojny. Opanowany. Zimny jak kamienne fundamenty miasta, które tak wiele mi odebrało. Zabrało Sophie, a wraz z nią nadzieję. Ostatnią w tej chwili tlącą się iskrę wiary, że dzięki niej dotrę do Samaris. Wysysało ze mnie siły... Nie udałem się do miasta wraz z Vincentem i Voightem. Nie czułem się na siłach, i nie chciałem jej oglądać... takiej... Nie byłem wtedy na to gotowy.
Kiedy odeszli pogrzebałem za to w jej torbie. Już w pociągu zauważyłem, że bagaż był niezwykle mały jak na kogoś kto rusza w długą podróż. Zawartość też pasowała bardziej do wycieczki na trzy dni niż poważną wyprawę. Przybory toaletowe, jakaś odzież na zmianę. Przypomniałem sobie ten przedział, moment kiedy mój wzrok padł na przedramiona kobiety siedzącej po przeciwległej stronie przedziału. Czy wydawało mi się, czy też były na nich jakieś napisy? Tak, na pewno były...
Ona wygląda jakby dopiero co się obudziła. Jej cichość, dziwny spokój i tajemniczość nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie. Sophie...
Wszystko, co miała było nieużywane - a niektóre jeszcze zapakowane. Całość chaotyczna - jakby kupiła wszystko dosłownie chwilę przed wyjazdem i brała co popadnie. Trochę tak jak moje. Nie zdziwiło mnie to. Przypomniałem sobie te ślady, jakby po przyssawkach, które zauważyłem na jej skroniach. Nigdy o nie nie spytałem, nie musiałem. Dobrze znałem okoliczności w jakich powstają takie znamiona. Tak dla niej, jak i dla mnie takie wspomnienia nie były niczym przyjemnym, nie chciałem jej krzywdzić...
Była jeszcze jedna książka, też jeszcze pachnąca świeżością, z jeszcze posklejanymi kartkami. Wydawnictwo z Xhystos. "Style w architekturze" Michele'a Marie Beauchene, Sądząc z notatki o autorze - profesora katedry architektury Uniwersytetu Xhystos, zmarłego prawie dwadzieścia lat temu. Przekartkowałem ją. Traktowała głównie o Xhystos - różnych kierunkach w które ewoluował styl Xhystos w różnych częściach wielkiego miasta. Był tam rozdział, w którym autor na podstawie badań ruin na przedmieściach oraz pozostałości budynków w przyległych miastach, choć nie tak dalekich jak Urbicanda i Trahmer rekonstruuje przypuszczalne budowle - głównie domy, a przez to próbuje określić zapomniane style w jakich budowano niegdyś na ziemiach interioru. Wydała mi się mało ważna. Dla Sophie pewnie była...
Znalazłem jeszcze coś. Zapiski. Częściowo zapisany... może dziennik wyprawy? Niekompletny... Asymetria. Płynne, faliste linie. Linearyzm. Swobodne układy kompozycyjne. Abstrakcyjna i roślinna ornamentyka. Styl miasta... Jej styl...Potem strzępki papieru, pozostałości po wyrwanych kartkach.... dalej zapisane starannym, zadziwiająco równym pismem.... wspomnienia?... pamiętnik?...

...miałam wrażenie, że śnię. Życie... zdawało mi się, że wyśniłam własne życie. Obudziłam się nagle, bez ostrzeżenia i zapomniałam. Sen zniknął, pozostawił jedynie wrażenie pustki, straty i wspaniałości, jaką utraciłam z chwilą uchylenia powiek. W zamian pojawiła się irytacja i strach...
... nie pamiętam. Nie pamiętam, kim jestem, czego chcę, dlaczego żyję. Mam cel, potrzebę, pragnienie. Czuję jak na samą myśl o podróży żołądek ściska mi się mocno, nieprzyjemne mdłości oznaczają zdenerwowanie...
...dotknęłam dłonią szyby, chciałam dotknąć tego wszystkiego, co znajdowało się za nią. Skrępowana zabrałam dłoń. Czułam, że wszystkie te emocje pojawiają się na mojej twarzy. Uśmiech, rumieniec, złość. Poczułam, że nie powinnam tego robic. Jakieś dziwne uczucie złości zaatakowało mnie na myśl, że tak głupio się zachowywałam. Nie wiedziałam jednak, co począć, kiedy te wszystkie nowości tak się mi podobały i miałam ochotę zatrzymać je dla siebie. Zabrać zupełnie jakby były moje...
...podróż pociągiem była wspaniała. Miałam wrażenie, że to najcudowniejsze doświadczenie, które byłam w stanie zapamiętać. Poznałam wielu ludzi. Chociaż może poznałam to złe słowo. Spotkałam, obserwowowałam, śmiałam się razem z nimi, ale nadal na uboczu....


Chwile przelatywały przed oczami trzepocząc białymi skrzydełkami kartek.

...ale to nadal jest dziwne. Uczucie, że robię coś niewłaściwego, że zawodzę kogoś. Takie ściśnięcie serca, ilekroc miło o nim pomyślę. Wrażenie mdłości, gdy łączę ze sobą obecne życie z przebłyskami tego dawnego. Straszne. Czasami chce mi się nawet płakac z bezradności i złości jednocześnie. Zaciskam dłonie w pięści i przygryzam język, żeby nie pozwolic płynąc łzom. Nie wiem jednak, na jak długo się to zda...
...lot był wspaniały...Podróż była wspaniała. Czułam się znakomicie. Rozmowy z panem Blumem, podsłuchiwanie chichoczących kobiet, oglądanie szczęśliwych par, zachwyconych twarzy obcych ludzi w jakiś sposób koiło moją niepewności. Zdaje mi się nawet, że ich nastrój udzielał się również mnie...
...rozmowa trwała już od jakiegoś czasu, ale mnie zdawało się, że dopiero od momentu, kiedy padło moje przyszywane imię, zaczęła się tak naprawdę. Miałam już coś, czego tak długo mi brakowało, coś, czego potrzebowałam, aby nabrac pewności, coś co miało sprawic, że nabrałabym przekonania, że jednak jestem tutaj. To zabawne, ale wystarczyło jedno imię, aby pokochała je. Poczułam się wspaniale i... znów to słowo. Pamiętam doskonale, jak przebiegała ta rozmowa. Była już Sophie....
...śniło mi się wiele rzeczy, których nie można było nazwac przyjemnymi. Pojawiały się coraz częściej obrazy przerażające, dziwne, mdlące. Bałam się zasypiac, budziłam niespokojna, oczy nie reagowały jednak na protesty. Powieki same się uchylały, a ja śniłam na jawie...Serce tłukło się w piersi. Dłonie trzymałam razem, splotłam palce i zasłoniłam usta. Żołądek wywracał się, napadły mnie silne mdłości. Nie rozumiałam, co się ze mną działo. Było to niesamowite, ale też... zbyt znajome, złe i takie, odpowiednie. Czułam, że zasłużyłam na to wszystko, że to jedynie początek. Nagle straciłam ochotę na poznawanie własnej przeszłości...


Dziwne... Ani razu nie widziałem Sophie piszącej. W bagażu nie było też żadnych przyborów do pisania. Sam dziennik miał zmurszałe okładki i był jakby zawilgotniały, a tusz w wielu miejscach rozmyty.

...znowu zatopiłam się w koszmarach, które ani na chwilę nie słabły. Nie wiedziałam, co powinnam z tym zrobić, a przyznanie się komuś do tego nie było wcale takie łatwe. Próbowałam się do tego zmusić, wyznać chyba jedynej bliskiej mi osobie w tej podróży, ale zabrakło mi odwagi. Pozostałam sama. Uciekłam w sny, które zamiast dodawac sił, jeszcze bardziej mnie ich pozbawiały. Okropne...
...nadal miewałam sny. Wywierały na mnie coraz to większe wrażenie. Szczególnie noc po zamieszaniu, jakie spowodował jeden z pasażerów. Przypomniałam sobie coś i uświadomiłam jednocześnie. Miałam wspaniałą wizję. Dwóch mężczyzn, z których jeden był moim ojcem, o czym doskonale już wiedziałam, drugi nieco wyższy od niego. Poważny i dostojny na swój sposób, ale też życzliwy. Uśmiechał się oszczędnie...
...przyglądałam się obrazom namalowanym na budynkach, określałam ich znaczenie, widziałam na nich postacie, każde miało swoje imię, zadanie. Po prostu to miasto nie miało przede mną tajemnic. Znałam doskonale przeznaczenie tych wszystkich miejsc, rozumiałam przesłania. Po raz pierwszy nie czułam się gdzieś zupełnie obco. Znałam to i cieszyłam się z tego. Jednak pojawiły się również pytania. Co robiłam tam wcześniej? Jakie miałam zadania? Mimo to ważniejsze było uczucie pewności siebie i radości, jakie pojawiło się wraz z niespotykaną wiedzą. Wiedzą, jaka zdawała się wypływać gdzieś z mojego wnętrza bez problemu i kłopotów. Każdy przedmiot miał swoją nazwę i tak było dobrze... Czułam się świetnie, wiedziałam, co chciałam zobaczyć, gdzie chciałam się udać...


Łzy ciekły mi dwoma strumieniami po policzkach. Dziennik leżał pod nogami, rozdygotane dłonie gniotły z całych sił szkarłatną materię. Szloch wyrywał się w niekontrolowanych spazmach. Wszystko stało się rozedrgane i zamazane. Płakałem. Po raz pierwszy od wielu lat słyszałem jak płaczę. Jak ból ciężko wyrywa się z głośnym jękiem. Wiłem się w pyle i bólu. I krzyczałem...nie. Wyłem jak dziecko.
 
Bogdan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172