Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 09:56   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[Autorski] ŁOWCY

Max Topper szedł ulicą z poniesionym wysoko kołnierzem, co chroniło jedynie odrobinę twarz przed uciążliwą , londyńską mżawką. Wokół niego przechodnie spieszyli do swoich zajęć, poza dwoma duchami. Chłopczyka z krwawą miazgą zamiast twarzy – ofiarę wypadku przywiązaną do miejsca tragicznej śmierci i cuchnącego zombie żebrzącego na rogu ulicy. Mężczyzna stracił już pół twarzy, która zgniła odsłaniając kości żuchwy. Niedługo ciało Zombie przegnije zupełnie i Nieumarły przestanie móc się ruszać. Max przeszedł koło niego i, jak zwykle, wrzucił do kapelusza kilka pensów. Lubił „pana żebraka” jak nazywali ożywieńca bywalcy budynku przy Cannon Street 27 i zawsze ciekawiło go, co Nieumarły robi z pieniędzmi. Przecież Zombie nie jedli, ani nie pili. Ich układ trawienny nie radził sobie z przemianą materii i resztki pokarmu zalęgające jelita przyspieszały proces gnicia przybliżając nieuchronny koniec.

Max wbiegł po schodach i z ulgą wszedł do suchego, lecz chłodnego wnętrza. Większość nowoczesnych elektrowni sterowanych było elektronicznie i ogrzewanie powróciło do tradycyjnych metod – pieców na węgiel, parowych kotłowni i tym podobnych archaizmów. Uroki życia po 2012. Chłód i wilgoć. No i Nieżywi. Z tymi drugimi jednak szło jakoś wytrzymać.

Prosto z przestronnego holu Topper z ulgą skierował się na drugie piętro, gdzie mieścił się jego pokój. Z przyzwyczajenia sprawdził stan ochronnych napisów magicznych i kręgów po drodze. Miały one chronić przed wtargnięciem Nieżywych. Tylko nieliczni spośród tych, co powrócili, którzy zostali w odpowiedni sposób naznaczeni, mieli możliwość wejścia do gmachu Łowców, tak zwanego Ministerstwa Regulacji. Ładna nazwa, zważywszy na profil działalności zatrudnionych w nim ludzi.
Topper wszedł do gabinetu witając się z asystentką.

- Dzień dobry, panno Fogg. Pięknie dziś pani wygląda.

- Dziękuje, szefie – dziewczyna uśmiechnęła się odruchowo poprawiając włosy. – Kawy?

- Chętnie.

Wszedł do swojego gabinetu, ściągnął płaszcz i kapelusz. Podszedł do okna oznaczonego od środka pentaklami i runami druidów – wyjątkowo skutecznymi barierami dla Nieżywych - i zajął miejsce za szerokim stołem w ciemnym, skórzanym fotelu.

Potem sięgnął mocą i teleportował na biurko kilka teczek z oczekujących na rozpatrzenie spraw. Był Żagwią– ze zdolnością teleportacji niezbyt dużych obiektów z jednego miejsca na drugie w zasięgu widzenia. Niewiele, ale czasami ta zdolność decydowała o być, albo nie być, Drużyny. Teraz jednak czasy pracy w terenie dla Maxa minęły. Nie pozwalał na to spowodowany odniesionymi ranami stan zdrowia i Max pełnił funkcję Koordynatora. Rozdawał zadania Łowcom.

Otworzył akta sprawy, do której musiał przydzielić ekipę.

Ciekawe.

Akta opatrzono klauzulą TROJACZKI. Max zaczął je studiować przy kawie, którą asystentka wniosła w międzyczasie do gabinetu.

Notował na czystej kartce najważniejsze wyczytane wiadomości:

- trzy ofiary pozbawionej krwi – prawdopodobnie atak przedstawiciela klasy Wampirów

- dzieci wieku po sześć lat każde, trojaczki – to dość ciekawe, kiedy zawiodła elektronika, znaczna część medycznych technologii nadawała się jedynie na złom – teraz zastąpili je znachorzy, uzdrowiciele i ludzie obdarzeni mocą lub zwykli szarlatani

- morderstwa dokonano 6 czerwca, czyli dwa dni temu – coś dużo tych szóstek, sprawdzić lokalne sekty satanistów i przedstawicieli Kościoła Wampirycznego oraz Świątyni Demonów – cholera, powinno się tego zakazać, wystarczy nam zwykłych Nieżywych. Oddający im cześć ludzie to jakiś absurd.

- zabójstwo dokonane nocą, o północy – a jakże dwie szóstki – lista świadków do dyspozycji

- prawdopodobnie – atak zorganizowany

Kogo by tu wybrać do tej sprawy? Nie wyglądała na trudną. Więc wystarczy nowy zespół. Ministerstwo Regulacji cierpi na braki kadrowe wśród doświadczonych Łowców więc czas wypuścić na łowy tych mniej zaprawionych w bojach. Teraz trzeba zająć się aktami osobowymi Łowców. Cokolwiek zabiło te dzieciaki, trzeba będzie to znaleźć i unicestwić. Londyn nie toleruje nie umiejących się zachować Nieżywych. I zna sposoby na takich popaprańców.

Max sięgnął po drugie akta, opatrzone podpisem "Rzeźnia". Ciekawe? Kolejna masakra. Tym razem dokonana na kilkorgu ludziach, którzy zapuścili się w Rewir po północy. Grupa fanek romantycznych opowiastek o wampirach. Osiem skrwawionych, okrutnie zmasakrowanych ciał znaleziono w zaułku przy lokalu "Krew i łzy" należącym do gangu Ożywieńców pod przywództwem wampira Kantyka. Co za dziwaczne imię. Pewnie wcześniej, nim się wygrzebał, nosił imię John lub Jim.

W zasadzie takie ataki na Rewirze - części miasta w większości opanowanej przez Nieżywych - były dość częste. Nigdy jednak nie zamordowano aż tylu ludzi jednocześnie.

- Te głupie piczki same były sobie winne - mruknął Max pod nosem oglądając fotografie z miejsca zdarzenia.

Pchać się w nów na Rewir bez przewodnika lub ochrony to proszenie się o kłopoty. W odczuciu Toppera trzeba będzie przepytać Nieumarłych z okolic miejsca zdarzenia. Koordynator wiedział, że jak się odpowiednio przyciśnie kantyka to, aby uniknąć problemów, sam poszuka swoich pokręconych koleżków, którzy zarżnęli te dziewczyny. Albo i nie. Z Nieumarłymi zawsze były problemy. Nigdy nie było wiadomo co im strzeli do tego durnego, martwego łba.

Kolejna teczka - opatrzona napisem "Rytuał". Kurwa. Takich nie lubił najbardziej. Cmentarz. Znów pogranicze Rewiru. Trzy ciała na lokalnym cmentarzu. Pozbawione krwi. Okaleczone. Ślady tortur. Symbole ofiarowania demonom wypalone na skórze. Wśród ofiar - córka wpływowego członka Rządu Londynu. Wygląda na robotę wampirzego Gniazda. jasna cholera! Czy tym krwiopijcom kompletnie w ten nów odpierdoliło! Świetnie. Dodatkowo jedna ofiara Powróciła. Jako ghoul. Zaszyła się gdzieś pośród terenów przyległych do Cmentarza. Zdołała zabić dwóch mundurowych w napadzie szału. Te pieprzone oszczędności. Teraz przyda się jakiś loup - garou by odszukać winowajcę i jedynego świadka zbrodni. O ile Powrót nie rozwalił mu psyche doszczętnie. Topper miał nadzieję, ze nie. Ale pracował już zbyt długo w tym syfie, by postawić na to swoją pensję.

Max Topper raz jeszcze przestudiował wszystkie teczki, a następnie wziął długopis i bloczki rozkazów, po czym wypełnił je wpisując dokładne zadania i nazwiska ludzi, których wyznaczył do Zespołów zajmujących się sprawami.

Kiedy skończył raz jeszcze spojrzał na wypełnione dokumenty.
Westchnął cicho, licząc na to, ze nie popełnia błędu. Że zaangażowanie tych ludzi, ich zapał do pracy i wola rozwiązania spraw nie będą tylko czczymi przechwałkami. liczył na to, ze nie zawiodą zaufania, jakie w nim pokładał wybierając do pracy.

Po czym wezwał asystentkę do gabinetu.

- Nowe rozkazy. Niech gońcy zaniosą je wskazanym Łowcom.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 23-08-2010 o 21:25.
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:37   #2
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Nic tak człowieka nie wkurwia jak rozpoczęcie dnia przed brzaskiem. I to nieplanowanie. Ból głowy. Asomatyczny winowajca. To on ją wyciągnął z sennych głębokich kazamatów. A w zasadzie wywlókł stamtąd za włosy na kształt romantycznych podchodów jaskiniowca. A miała, cholera, poczucie, że śniło jej się coś miłego. Teraz nie mogła sobie przypomnieć żadnych szczegółów, ale sen ów pozostawił w jej umyśle słodki landrynkowy smak. To musiało być coś ewidentnie przyjemnego...

Lawrence leżała chwilę w bezruchu z rękami zaplecionymi na karku.
Czerń przelewała się oknem jak opasła masa płynnego asfaltu. Cisza wibrowała w uszach zagłuszana jedynie monotonną symfonią budzika. Napastliwe tykanie wprowadzało nerwowy nastrój, narzucało swój odgórny rytm, któremu trzeba się było mimowolnie podporządkować.

Tik tak, tik tak, tik tak...

A wskazówki oznajmiały pompatycznie, że jest kwadrans po piątej. Katorga.

Tik tak, tik tak, tik tak...

Nie szło długo wytrzymać. Napięcie rosło jak w dobrym telewizyjnym thrillerze. Tyle, że tam tykanie zawsze ma swój finał, po którym nastaje wielkie „pierdut” i wszystko leci w drzazgi. Nie można sobie bezczynnie leżeć gdy ci tak tyka tuż przy uchu. Poważnie się nie da...

Lawrence podniosła się do pionu, opuściła stopy na zimną posadzkę, roztarła palcami skronie. Tępy ból wrzynał się nieustannie w jej głowę jak ostra linka garoty. I jeszcze to „tik tak, tik tak, tik tak”... Zwariować można.

Ktoś poruszył się niespokojnie po przeciwnej stronie małżeńskiego łóżka. To ostatecznie zmobilizowało ją żeby wygramolić się z sypialni. Zamknęła za sobą szczelnie drzwi i doszła po omacku do łazienki, czule macając znajome ściany. Niby ślepiec we własnym domu.

Błysk jarzeniówki odbijającej się w tanich kafelkach spotęgował tylko migrenę. Światłowstręt to coś co Londyńczycy mają wpisane w genom. Nawet jeśli nie była rodowitą mieszkanką stolicy to nie miało już znaczenia, zatarło się z upływem lat. To było przecież JEJ miasto. Była przesiąknięta do szczętu jego ponurą szarą esencją.

Na dobry początek dnia sięgnęła do szafki o lustrzanym froncie, gdzie upchnięte stały słoiczki pełne pigułek. Wytrząsnęła je kolejno na otwartą dłoń usypując radosny tęczowy kopczyk. Całość wpakowała do ust i popiła wodą z kranu. Chwilę stała w miejscu oparta o krawędź umywalki i gapiła się w szeleszczący strumień wody. Czas mijał.

W końcu zdecydowała się na zimny orzeźwiający prysznic. Czuła, że powoli wraca do świata żywych.
W kuchni włączyła wyświechtany archaiczny adapter.

Wrzuta.pl - Richard Cheese - Enter Sandman (Metallica cover)

Lawrence lubiła wszystko co było przechodzone, zużyte albo śmierdziało przeszłością. Dlatego tak bardzo nie przerażał ją panujący ostatnio „powrót do korzeni”. Pieprzyć elektronikę. Jest mocno przereklamowana. Wystarczy, że metro działa jak należy. Reszta jest zbędna.


Płyta podrygiwała chwilę w zetknięciu z ostrym szpikulcem, w eter pomknęły pierwsze dźwięki swingowej melodii. Lawrence wsłuchiwała się w muzykę z przymrużonymi oczyma, sięgnęła po leżącą na stole paczkę Pall Malli. Nikotyna. Jej najgorszy nałóg i największa słabość. Zaciągnęła się zachłannie dymem a każdy pojedynczy pęcherzyk płuc wyśpiewał niemy psalm o afirmacji życia. Dopiero teraz poczuła, że prawdziwie budzi się ze snu..

Tanecznym krokiem przebyła dystans z kuchni do salonu. W progu pokusiła się o parodię stepowania rodem z tandetnego musicalu, zakończoną teatralnym skłonem i rozłożonymi na boki ramionami. Gorączka sobotniej nocy.

Dopiero wówczas dostrzegła Johna i natychmiast spoważniała.
Starszy mężczyzna siedział w zaciemnionym kącie pokoju, wbity w miękki welurowy fotel. Przed jego nosem rozstawiona była plansza do gry w szachy, a on dumał najwyraźniej nad odpowiednią strategią.
- Cześć John – zagadnęła kobieta i mocniej ściągnęła poły frotowego ręcznika. Po kąpieli nie zdążyła się jeszcze doprowadzić do ładu. - Tak wcześnie na nogach?
No dobrze, to było złośliwe. Zważywszy, że John nie miał nóg, a przynajmniej nie takich, w przyjętym tego słowa znaczeniu.
Usiadła po przeciwnej stronie planszy i chwilę wpatrywała się w rozkład pionków. Decyzję podjęła błyskawicznie.
- Koń na E3.
Wyciągnęła dłoń i czarna figurka przetoczyła się po kraciastej zonie by spocząć na wyznaczonym miejscu.
- Twój ruch.

Już bez słowa wróciła do pokoju, gdzie odszukała ubrania poskładane w schludną foremną kostkę.
A po kwadransie wyszła z domu. Bez śniadania, bez kawy nawet. Ale z czwartym z kolei papierosem dymiącym w kąciku ust.

* * *

Merto. Kolejny stały element post apokaliptycznego krajobrazu. Drugi dom w zasadzie.
Lawrence minęła jedną z bramek i pomaszerowała na stację przypalając kolejnego papierosa. Była niewysoką filigranowa blondynką o delikatnych, dziewczęcych rysach. Ładna twarz miała jednak niezdrowy kolor śnieżnej bieli co świadczyło o nie najlepszym zdrowiu lub co najmniej kilku nieprzespanych nockach z rzędu.
Nosiła się na modłę lat 40-stych, w kolorystyce czerni i szarości co sprawiało wrażenie jakby była żywcem wyrwana z filmu typu noir i nadawało jej nierzeczywisty efemeryczny wydźwięk. Ubrana w kapelusz i szary trencz, pod którym nosiła garnitur skrojony w męskim stylu, co czyniło z niej damską wersję Humpfreya Bogarta. Na dystans śmierdziała detektywem, i co gorsza, takim iście filmowym.

Kawę kupiła w biegu do eMeRu. Cały kubek wychyliła jeszcze na korytarzu i dokupiła kolejny z automatu. Na salę odpraw wślizgnęła się leniwym nieśpiesznym krokiem. Kiedy mijała skacowanego typa skinęła do niego głową łapiąc się jednocześnie za rondo kapelusza.
- Triskett – wybąknięcie jego nazwiska miało najwyraźniej służyć za powitanie. Na większą wylewność zazwyczaj Lawrence sobie nie pozwalała.

Ostatecznie zasiadła na miejscu obok Latynoski, zgasiła o ziemię niedopałek papierosa i zastąpiła go zaraz jego świeżym kolegą marki British American Tabacoo.
- Cześć Ruiz. Zdenerwowana?
- Trochę. Nie powiedzieliście mi na co się szykować.
Lola bez najmniejszej zmiany wyrazu twarzy sięgnęła do torby i wyjęła z niej zawinięty w biały papier pojemnik. Postawiła go przed nosem CG, po czym uśmiechającemu się do niej Gary'emu pokazała język. W jej ciemnych oczach czaił się uśmiech.
- Ruiz... Trochę dyskrecji do cholery – skomentowała blondynka i wcisnęła pakunek do swojej torebki.
Pozostało czekać na pojawienie się przełożonego.
 
liliel jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:40   #3
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Gary ocknął się i po rozklejeniu powiek, popatrzył nieprzytomnym wzrokiem po pokoju. Chwilę zajęło mu zorientowanie gdzie się walnął do wyra. Na pytanie jak się tu znalazł, nawet najlepsi jasnowidze nie odpowiedzą. Ostatnie co pamiętał, to przebłysk barowych stołków w „Ground Zero”, widzianych z perspektywy podłogi. Cykanie staroświeckiego zegara podpowiadało mu że jest w warsztacie Jimmiego. Nigdy nie słyszał bardziej charakterystycznego i wkurwiającego dźwięku. Wtłaczał się z równomierną stanowczością w łeb, który zaczynał wtórować mu kacowym bólem do taktu.
Zwlókł się z wyra i wziął szybki prysznic. Lodowata woda na skórze niewiele pomogła, tak samo jak dwa tylenole popite kawą czarną i gęstą jak dusza seryjnego mordercy. Pomógł dopiero Jack Daniels, wierny kumpel w potrzebie. Nie ma jak długi łyk by zacząć dzień. Człowiek wtłacza się od razu w znane koleiny. Rozmyte barwy zasranego świata wskakują na miejsce. Posiedział przy stoliku chwilę aby uspokoić żołądek, buntujący się przed nową dawką kofeiny i gorzały. Po tych latach mógłby się skurwysyn wreszcie przyzwyczaić. Nawet nie próbował zmusić się do przełknięcia czegoś, bo na samą myśl o pożywnym śniadanku… Ludzie, niech ten zegar przestanie tak napierdalać…

Przeczesał palcami mokre, za długie już włosy i zajrzał do szafy Jimmiego. Znalazł jedną koszulę, która mogła uchodzić za czystą w kategoriach właściciela warsztatu samochodowego, czyli nie była upieprzona smarem po łokcie i nie śmierdziała jeszcze za bardzo. Na wierzch zarzucił swoją wymiętą sportową marynarkę. Czarne dżinsy z wypchanymi kieszeniami i znoszone kowbojki dopełniły odświętny strój Gary’ego. W końcu szedł do roboty.
Wyciągnął jeszcze swoją relikwię, Colta Pythona w oksydowanej wersji .357 magnum. Komory bębenka zapełnione po brzegi, jest więc spora szansa że do nikogo wczoraj nie strzelał. Zabrał drugą armatę i podwiesił na pętli pod połą płaszcza. Pora było się wybrać w trasę, jak miał zdążyć na czas. Przeciągnął jeszcze wierzchem dłoni po policzku, trzydniowy zarost zaskrzypiał cicho trąc skórę jak papier ścierny. Spojrzał w lustro na drzwiach szafy i uśmiechnął się krzywo. No co kurwa, jak by chcieli trzeźwego ministranta nie dzwonili by po niego.

Zszedł wreszcie na dół, kierując się na zgrzytliwy jazgot śpiewającej szlifierki kątowej. Jimmie jak zwykle dłubał przy jakimś wraku. Gary pogrzebał chwilę w zardzewiałej puszce po oleju i wyciągnął w końcu kluczyk ze znajomym znaczkiem.
- Pożyczam Focusa! – rzucił krótko, starając się przekrzyczeć elektrycznego potwora wypluwającego strumień iskier. Kumpel popatrzył ze zdziwieniem, zastanawiając się co też mogło zwlec Gary’ego z wyra przed południem. Machnął tylko ręką i wrócił do robienia hałasu.

Mżyło, jak zwykle w tym przeklętym mieście. Triskett otworzył skrzypiące drzwi forda i uruchomił silnik. Chociaż karoseria samochodu dawno już przegrywała walkę z rdzą, motor zamruczał czysto odpalając od razu. Jimmie miał złote ręce to takiej roboty. Gary spojrzał jeszcze na zegarek i ruszył do Ministerstwa. Zapowiadał się ciężki dzień, no ale pora zarobić na chleb powszedni – pomyślał niechętnie i pomacał odruchowo, czy piersiówka nie wypadła z płaszcza. Jechał spokojnie, przyglądając się szarym widokom Londynu. Znalazł miejsce blisko wejścia i sprężystym krokiem wszedł do środka. Błysnął laminowanym kartonikiem, który od dwóch tygodni nosił ze sobą dzięki CG. Wcisnęła go do Ministerstwa i był jej za to wdzięczny. Szedł szybko do Sali Odpraw, mijając z obrzydzeniem bastiony biurokracji. Łeb pulsował dalej tępo, ale nie było tak źle. Wrzucił jeszcze parę monet do automatu i do sali wszedł z kolejną dawką czarnego paliwa. Usiadł na pierwszym miejscu z brzegu, więcej uwagi poświęcając by nie rozchlapać wrzątku po rękach, niż osobom już zgromadzonym. Wyciągnął pomiętą paczkę fajek i pstryknął benzynową, staromodną zapalniczką dobytą z przepastnych kieszeni prochowca. Popatrzył wreszcie po zgromadzonych i zatrzymał się chwilkę na znajomej twarzy. Kiwnął Ruiz głową i zaciągnął się dymem. Nie miał specjalnej motywacji aby zagadnąć latynoskę, i to w sumie nie przez kaca. „Jak leci, ty stara cholero” mogłoby zostać odebrane nieprofesjonalnie przez resztę współpracowników. Uśmiechnął się więc tylko do niej lekko i wrócił do zadymiania sali.
 
Harard jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:40   #4
 
Hesus's Avatar
 
Reputacja: 1 Hesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnie
Mike otarł spływającą mu po policzku łzę i zamknął książkę.
-Boże jedyny, co za szmira. Po cholerę ja to czytam?! – rzucił od niechcenia pozycję na stertę kilkunastu już przeczytanych z serii „z serduszkiem”. Wiedział, że przy następnej okazji nie odpuści sobie i przeczyta kolejną część. Całą kolekcję popularnych czytadeł dla gospodyń domowych odziedziczył właśnie po gospodyni tego domu. Co się stało z mieszkańcami posesji, którą zajmował nie miał zielonego pojęcia. Oczywiście miał też inne lektury, ale szczerze powiedziawszy wszystko co ruszał do tej pory albo cholernie go nudziło albo maksymalnie wkurwiało. Serduszka, które „odkrył” jakieś dwa miesiące temu pobudzały jego tkliwą naturę i przynajmniej nie musiał przy nich za dużo myśleć. Co miał robić? Tkwił w tej dziurze już sześć miesięcy czekając na wytyczne i poza zwiedzaniem okolicy nie miał za bardzo pomysłu na siebie. Nie musiał spać, nie musiał żreć więc poznawał rejon i czytał. Pieprzone DVD mimo runów chroniących przed nawiedzeńcami nie działało. Odwiedzał go co prawda jakiś młokos z pobliskiego posterunku, ale czasami nawet go nie wpuszczał, chłopak wyraźnie się go bał i jąkał się pytając czy czegoś mu nie potrzeba. To nie otwierał nawet drzwi kiedy tamten się pojawiał tylko wydzierał się z salonu.
-Ooooł kej.
Pewnie przychodził go sprawdzać czy jeszcze nie ze świrował i nie trzeba go odstrzelić.
Dopiero kiedy przyniósł mu wiadomość od Toppera życie czy jak to tam zwać znowu nabrało sensu.
Także odłożył kolejną cześć pieprzonego romansidła i poszedł się przewietrzyć.
Wrócił zdyszany, ubłocony i zakrwawiony tuz nad ranem. Zapuścił się trochę dalej niż zwykle. Cholerna sarna kluczył a wilgoć zabijała zapach. Dopadł ją kiedy już nie dawała rady uciekać. Resztę pamięta jak przez mgłę.
Wyszedł nagi na do ogrodu. Właściciele mili własną studnie więc na brak wody nie mógł narzekać. Wylał na siebie parę wiader i wrócił. Kanalizacja nie działała już od dawna dlatego podgrzewał kociołek na kominku. Nie golił się od dawna dlatego dosyć niewrypanie posługiwał się brzytwą. Kilka zacięć dobitnie o tym świadczyło. Ubrał mundur podoficera jeszcze z czasów służby w plutonie szturmowym, ale zaraz zmienił go na coś obszerniejszego. Guziki się nie dopinały, zostawił tylko marynarkę. Buty schował do plecaka, jeszcze odznaka, broń, miętówki i gotowy.
Wybrał trasę „zieloną”, w odróżnieniu do „śmierdzącej” ta nie śmierdziała i po drodze nie spotka wielu zdechlaków. Problemem mógł być rejon w okolicy Saint James's Park gdzie ostatnio wyczuł urynę jakiegoś młodego garou, ale jeśli przemknie obrzeżami powinien uniknąć straty czasu. Starł się dwa razy z miejscowymi garou i tylko dzięki ich sprawności biegowej uniknął teraz tłumaczenia się.
Dotarł bez przeszkód. Tak jak się spodziewał przed czasem. Obserwował wejście z przeciwległej uliczki. Był ciekaw z kim będzie miał do czynienia. Żadnego sztywniak z tego co zauważył.
To chyba dobrze, albo nie-pomyślał.
Założył buty i ruszył do wejścia.
Kopacz-rzucił do posterunkowego.
Zawiesił identyfikator na szyi i polazł we wskazanym kierunku.
Drzwi były jeszcze otwarte. Jakiś gościu na korytarzu mierzył go wzrokiem odpalając kolejnego szluga od zapałki. Chyba się zakrztusił kiedy uświadomił sobie z kim ma do czynienia. Mike wyszczerzył tylko zęby i wszedł do pomieszczenia.
Zapachy mieszały się ze sobą. Głównie potu kosmetyków i krwi. Któraś z samic miała miesiączkę, stawiał na tę pod ścianą.
Rzucił krótkie, gardłowe witam, wziął krzesło i usiadł przy oknie, tak aby widzieć drzwi. Wyjął drugą część „Opętanych miłością” i zagłębił się w lekturze.
 
__________________
Nikt nie jest nieśmiertelny.ODWAGI!
Hesus jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:56   #5
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
W powietrzu wisiało coś nieuchwytnego. Cała ta heca z Nostradamusem czy Inkami, wiesz, Papież Niemiec, czarny prezydent w Stanach, koniec świata. Ludzie się autentycznie bali. Ale wtedy, na początku roku, miasto nie zdradzało jeszcze oznak paniki. Mardi Gras wybuchło w Crescent City jak wielki pieprzony fajerwerk. Najświętsza Panienko z Gwadelupy, w życiu nie miałam takich odcisków, omal nie odtańczyłam sobie dupy. Kompletnie nie pamiętam sześciu z dziesięciu spędzonych na paradzie godzin.

Pomijając to wydarzenie, rok był zupełnie spokojny. Dopiero na jesieni dało się poczuć narastającą paranoję. Ludzie zaczęli robić zapasy. Ze sklepów znikało wszystko, co miało dostatecznie długą datę przydatności.
Zrobiłam się niespokojna.

Czekaliśmy i czekaliśmy. Sami nie wiedząc na co.

Aż w końcu jebnęło.

*

Kiedy się w końcu ocknęła, była już w mieszkaniu sama. Przynajmniej jeśli uwzględnić byty fizyczne. Spod zapuchniętych powiek poranek nie wyglądał zachęcająco. Na wpół przytomnie podniosła się i zeskoczyła z łóżka, starannie omijając usypany pod nim z soli okrąg. Ramiączka bawełnianej koszulki bezładnie zsunęły się ze śniadych ramion. Nic romantycznego, żadnych koronek ani przezroczystości, choć – bez wątpienia – wyglądałaby w nich cudnie. Nie miała nawet szlafroka. Prawdę mówiąc w ogóle niewiele miała. Zwłaszcza, że jedna z jej walizek zaginęła w trakcie policyjnej obławie, która właściwie była decydującym czynnikiem implikującym aktualne położenie Dolores Esperanzy Ruiz. Mówiąc krótko – Loli. Wzdrygnęła się lekko. Może z powodu chłodu, a może strząsnęła z siebie wspomnienia? Wciąż ledwie widząc, zawlokła się do kuchni. Połowica Loli nie należała do tych wielkodusznych osób, które wychodząc do pracy nastawiły by dla niej kawę. Z westchnieniem wstawiła wodę. Osunęła się na krzesło i z zamkniętymi niemal oczyma wsypała dwie łyżeczki kawy do emaliowanego na niebiesko kubka. Czekając aż woda zawrze, przyglądała się zostawionemu na blacie kubkowi. Sama nigdy w życiu nie zrobiła gorącej herbaty. Nigdy. Niebo za oknem było o wiele za nisko jak na tę porę dnia. Nie czuła się jak u siebie w tym dziwnym małym kraju dziwnie akcentujących ludzi. Choć dla sprawiedliwości dodać trzeba, że nie czuła się dobrze również w Stanach. Nigdzie nie była u siebie. Ani w Hawanie. Ani w Nowym Orleanie. Ani w Londynie.

- Dom to stan ducha – kilkakrotnie powtórzyła afirmację, jednocześnie zalewając wrzątkiem zawartość kubka. Sam zapach sprawiał, ze krew zaczynała jej krążyć szybciej. Po pierwszym łyku szeroko otworzyła swoje niemal czarne oczy. Spojrzała na zegarek, z którym się nie rozstawała. Kupiła go jeszcze w poprzednim życiu. Stary automatyczny mechanizm przetrwał elektroniczne zawirowania. Podobno pochodził z Rosji. Nie umiała w pełni przeczytać zapisanej dziwnym alfabetem nazwy.
6.32
Szybki prysznic do końca rozwiązał kwestię docucenia. Wyszła z kabiny zostawiając za sobą kałużę.

Niczego nie brakowało jej tutaj tak, jak słońca. Rozżarzonej czerwonej kuli wiszącej tuż nad głowami pilnujących swoich małych spraw ludzi. Nie żeby szczególnie dobrze pamiętała czasy, gdy jeszcze mieszkała na Kubie. Skąd. Widać tęsknota za światłem musiała być wdrukowana w jej genom. Nagły skurcz tęsknoty sprawił, że zastygła z nożem zawieszonym kilkanaście centymetrów nad deską. Na blacie wokół niej piętrzyły się czekające na posiekanie warzywa. Dawno już nie jadła tak dobrze. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo uzależnieni byliśmy od elektroniki, póki jej nie brakło. Ceny porządnego jedzenia dramatycznie skoczyły w górę, a jej żołądek uparcie odmawiał przyjmowania pokarmów gorszej jakości. Cała podróż transatlantykiem stanowiła we wspomnieniach kobiety koszmar.
Wróciła do pracy, z dużą wprawą operując przerażająco ostrym nożem. Co jakiś czas odkładała kąsek jedzenia na stojący opodal gliniany talerzyk.
Pachniało złocącym się na patelni czosnkiem i świeżą zielenią.

*

Stojąc po środku salonu, zastanawiała się, co powinna ze sobą zabrać. Czy w ogóle cokolwiek? Mieli o tym porozmawiać, ale jak zwykle brakło czasu. Po chwili namysłu do zawierającej najważniejsze dla niej utensylia, dorzuciła spięty recepturkami notes, który sądząc z wyglądu, musiał przewyższać ją wiekiem o dobre pół wieku. Wyszła z domu nie sprawdzając okien. W końcu nie zostawiała go bez opieki.

*

Pod gmach biura zajechała koszmarnie drogą taksówką, za którą zapłaciła nieswoim pieniędzmi. W ślad za sobą, wyszarpnęła z wnętrza wozu zupełnie niemodną torbę ze świńskiej skóry tłoczonej w bardziej dystyngowany wzór krokodylich płytek.




Była drobną kobietą, bez wątpienia Latynoską. Ciemne kręcone włosy, puszczone luzem spływały w dół jej pleców. Stanęła na chwilę na skraju chodnika i zawahawszy się chwilę, zebrała włosy w węzeł, odsłaniając gojący się jeszcze na karku tatuaż. Chciała wyglądać profesjonalnie. Cóż… gdyby dziesięć lat temu ktoś jej powiedział, że nagle cały świat zacznie brać na poważnie ludzi jej pokroju, parsknęłaby śmiechem. Przed Wielkim Pierdolnięciem nikt nie brał na poważnie wyznawców voodoo. Jeśli komuś siadały dajmy na to nerki, jechał do szpitala, a nie szukał pomocy u znachorów. Cieszyli się wtedy etykietką obłąkanych i nagle, z dnia na dzień, świat zaczął szukać u nich pomocy. Poważnie, ciężko się było oprzeć powiedzeniu „A-NIE-MÓWIŁAM?”. Dolores posiadała do swoich umiejętności coś w rodzaju osobliwego dystansu. Możliwe, że to wyłącznie ta cecha charakteru uratowała ją przed szaleństwem pierwszych miesięcy nowego świata.

Przekroczywszy próg budynku, zaczęła rozglądać się wokół tymi swoimi wielkimi, ciemnymi oczyma. Choć niewątpliwie nie była typem widowiskowo pięknej porcelanowej laleczki, było w jej postaci coś pociągającego. Być może chodziło o instynkt opiekuńczy, który budziła w ludziach, a może o coś zaskakująco niebezpiecznego, co od czasu do czasu błyskało w jej spojrzeniu? A może ludzie po prostu uważali, że osobę o podobnych zdolnościach lepiej mieć po swojej stronie?
Otrzymawszy przepustkę, ruszyła we wskazanym przez ochronę kierunku. Rzuciwszy okiem na wnętrze sali przez szklane drzwi, z ulgą stwierdziła, że jej strój nie odstaje od ubrań reszty zgromadzonych wewnątrz ludzi. Sprane obcisłe dżinsy, wysokie do kolan kowbojki i ciemna koszulka uzupełnione były zamotanym wokół szyi szalem w kwiatowy wzór. Tylko on wyglądał w pomieszczeniu pełnym poważnych ludzi rozkosznie niedorzecznie.
W ciszy zajęła najbliższe wolne krzesło. Nie lubiła się przedstawiać, zawsze ją to trochę żenowało. Uśmiechnęła się do nich z lekko nieobecnym spojrzeniem, jednocześnie uważnie im się przyglądając o notując w pamięci dotyczące ich szczegóły.
 
hija jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:32   #6
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Brian ujął w swoje dłonie szczupłą rękę Caroline, oblizał nerwowo wargi i spojrzał dziewczynie w oczy. Próbował przypomnieć sobie ułożoną wcześniej przemowę ale tylko końcowe zdanie utkwiło mu w pamięci a cała reszta uleciała z głowy jak tylko ujrzał te oczy. Ogromne, ciemnoniebieskie przypominające nocne niebo a do tego okolone niesamowicie długimi i ciemnymi rzęsami. Oczy, w które można zapaść się niczym w bezdenną studnię. Przełknął ślinę i spróbował skupić się na tym, co miał zrobić. Przekonać tę nieufną, skrzywdzoną przez życie dziewczynę o swojej bezgranicznej miłości. Caroline – zaczął – wiem, że być może trudno będzie ci w to uwierzyć po tych wszystkich szorstkich słowach, które miedzy nami padły, ale chciałem ci powiedzieć – zająknął się przy tym – chciałem ci wyznać – zaczął jeszcze raz, – że kocham cię bezgranicznie i bezwarunkowo

Bezwarunkowo? Co ja wypisuję? Przejrzałam stronę od początku. Cholera coś mi w tym nie grało. Zaiksowałam słowo: bezwarunkowo. Kurcze Brian nie czuję tego twojego wyznania - powiedziałam do zapisanej kartki – mam wrażenie, że próbujesz jej wcisnąć banał o miłości żeby zaciągnąć biedną dziewczynę do łóżka a nie rzeczywiście ja kochasz ty draniu, a dobrze wiesz ze to nie tego typu książka. To tego typu powieść, że macie całe cholerne przyszłe życie spędzić razem kochając się nieprzytomnie jak para gołąbków. Za to mi płacą. A nie za historię gdzie facet zaciąga kobietę do łóżka a potem znika zostawiając za sobą niezapłacone rachunki i nigdy nie dzwoni.

Przetarłam dłońmi twarz i spojrzałam na zegar. Po trzeciej w nocy. Zwykle o tej porze pracowało mi się najlepiej, ale nie dzisiejszej nocy. Wszystko ostatnio szło jak po grudzie. Powinnam oddać tekst dwa tygodnie temu a nadal męczyłam się z zakończeniem. Pisałam powieści o miłości, czyli typowe romansidła pod wdzięcznym pseudonimem Laura Moon. Po 2013 telewizja dostała mocno w kość i nigdy nie pozbierała się do kupy. Przekazy telewizyjne były rzadkie i kiepskiej jakości. To zrodziło zwiększony popyt na książki. Kto by pomyślał że dzięki Powrotowi Umarlaków ludzie znowu zaczną czytać i groźba powtórnego analfabetyzmu uleci w siną dal. Wydawnictwo, dla którego pisałam wydawało tak zwane książki z serduszkiem. Alternatywę dla gospodyń domowych zamiast popularnych w czasach świetności telewizji popołudniowych telenoweli. No cóż praca jak każda inna. Nieźle płacili i do tego mogłam pracować w nocy a sypiać w dzień. Teraz miałam tylko skończyć tę książkę i wziąć trochę wolnego, po to żeby spróbować czegoś innego. Pracy jako Łowca dla Ministerstwa Regulacji. Chciałam skończyć tę cholerną książkę żeby nie stracić roboty w razie gdyby cała ta fucha Łowcy była gówno warta.

W zasadzie Max Topper namawiał mnie do tego od lat. Zwykle odmawiałam, ale Max, ten wredny manipulant wiedział jak mnie podejść. Nigdy nie dzielił się ze mną całą swoją wiedzą na temat Umarlaków sugerując, że to Ministerstwo wymogło na nim klauzulę tajności. A zdobywanie tej wiedzy to moja życiowa obsesja i Max zakładał, że w końcu pęknę. A może Ministerstwo rzeczywiście nie dopuszczało ludzi spoza do swojej wiedzy, w końcu nie daje się cywilom broni. No i pękłam. Jutro zaczynam. Chociaż mam wątpliwości czy bycie fantomem i wprawa w posługiwaniu się biała bronią to faktycznie rzeczy, które jak twierdzi Topper idealnie predysponują mnie do bycia Łowcą. I ta cała nazwa: Łowca. Śmiechu warta. Jeżeli to ja mam na coś polować to, dlaczego drzwi do mojego mieszkania są wzmacniane stalą i mają wymalowane piętnaście znaków ochronnych i odpędzających po jednej i drugiej stronie, tak samo jak wzmacniane żaluzje antywłamaniowe, okna, ściany, sufit i podłoga. Jak okiem spojrzeć całe moje lokum pokrywają okultystyczne symbole i napisy w grece, łacinie i w starym dobrym angielskim. A to jeszcze nie wszystko. Moja sypialnia została zamieniona w coś w rodzaju bunkra. Stalowe, szczelne drzwi, które w jednej dziesiątej zawierają domieszkę srebra zostały wygrawerowane w symbole i napisy po obu stronach i teoretycznie powinny zatrzymać wszystko. Ściany w mieszkaniu są tak grube, że nawet loup garou nie przebije się przez nie. A gdyby coś się jednak przedostało mam opracowana drogę ucieczki przez balkon. Właściwie jest to skrzyżowanie balkonu z rzygaczem, ale dla mnie wystarczył na zamontowanie stalowego haka, do którego kiedyś miałam mocowaną sznurową drabinkę, którą wystarczyło wyrzucić przez balkon żeby zejść po niej na dół. Ale ostatnio zamieniłam ją na wzmacnianą linę, po której szybciej można zjechać na ulicę. Przy linie leżą rękawice mające za zadanie uchronić mnie od zdarcia skóry z dłoni i plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami. Jeśli cokolwiek zacznie się przedzierać przez moje pancerne drzwi lub grube ściany w pół minuty jestem w stanie znaleźć się poza domem i oddalić w dowolnym kierunku. I to ja mam zostać postrachem Umarlaków, który będzie na nie polował. Dobre sobie.

Wykręciłam kartkę zapisanego tekstu z maszyny do pisania i cisnęłam ją do szuflady biurka. Cholera, dzisiaj już nic nie napiszę. Dotknęłam grzejnika pod oknem. Oczywiście ledwie letni a to znaczy, że woda w prysznicu też będzie ledwo letnia. A to miała być jedna z zalet tego mieszkania. Kotłownia na dole dogrzewająca wszystkie mieszkania w budynku i wodę w łazience, co miało nas uniezależnić od dostaw ciepła i ciepłej wody z zewnątrz. W praktyce oznaczało to, że jak pani Murdoch z pierwszego piętra zrobiła duże pranie to mieszkańcy z pięter nad nią nie dostawali już swojej działki ciepła. Pięknie, nie? Dopiłam resztkę letniej już herbaty. To jakaś klątwa, no nie? I rzuciłam się z powrotem do wyra. Może jednak uda mi się złapać trochę snu.

Zegarek wskazywał szóstą czterdzieści. Zaspałam. Standard. Pierwsze, dobre wrażenie w nowej pracy diabli wzięli, bo na bank się spóźnię. W sumie nic dziwnego, zawsze się spóźniałam. Wzięłam prysznic, oczywiście letni. Zjadłam płatki z mlekiem, bo na przygotowanie tradycyjnego angielskiego śniadania zabrakło mi czasu. Przeczesałam dłońmi włosy i na tym skończyłam układanie fryzury. Cokolwiek bym nie robiła z moimi włosami i tak zawsze wyglądały jakbym dopiero, co wstała z łóżka. To, po co się wysilać? I zabrałam się za wyszukanie garderoby. To ważne, bo w końcu spotkam w pracy innych ludzi, więc mój zwyczajowy strój roboczy, czyli szlafrok raczej się nie sprawdzi. Wyjęłam czarne wizytowe spodnie, bieliznę, skarpetki i białą wizytowa koszulę. Każda z tych rzeczy miała wyszyte symbole ochronne nawet skarpetki i stanik. Sama wszystko wyszywałam. To takie małe zboczenie. Inni ludzie jak przynoszą do domu nowo kupione ubrania to najpierw odcinają metki, ja zaczynałam od wyhaftowania symboli ochronnych. Sprawdziłam dokładnie każdy z wyszytych symboli czy dalej jest cały i czy nie strzępi się w jakimś miejscu. Na koniec wyjęłam buty. Oczywiście butów nie wyszywałam tylko wymalowywałam farbkami na podeszwie. Buty były eleganckie na lekkim obcasie, co przy moich prawie stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu wynosiło mnie na wysokość jakiegoś metra osiemdziesiąt dwa. Symbol pod lewym butem lekko się starł, więc wzięłam przybory do malowania i go poprawiłam. Czekając aż wyschnie obeszłam całe mieszkanie sprawdzając stan wszystkich znaków i amuletów ochronnych. Zawsze tak robiłam przed wyjściem. Dlaczego? Chciałam mieć pewność, że pod moją nieobecność nic się do środka nie przedostanie i jak wrócę zastanę je takim pustym jak zostawiłam. Usatysfakcjonowana dokonaną inspekcją włożyłam buty i płaszcz. Płaszcz w przeciwieństwie do reszty stroju nie był elegancki tylko znoszony i stargany, ale był moją dumą, bo miał wyszyty na wewnętrznej stronie znak ochronny obejmujący całe plecy. Nosiłam ten ciuch od lat aż stał się dla mnie prawie drugą skórą. Chwyciłam torebkę i wyszłam. Zamykając drzwi na klucz sprawdziłam jeszcze amulety i znaki po zewnętrznej stronie drzwi wejściowych. Na pierwszym piętrze minęłam panią Murdoch z naręczem prania. Kurde jest po siódmej rano a ta kobieta już pierze.

- Litości pani Murdoch znowu nie będzie ciepłej wody wieczorem! - krzyknęłam za nią ale kobiecina tylko czmychnęła do pralni. Zawsze tak robi jak nie chce z kimś rozmawiać.

Na dole znalazłam swojego gruchota i otworzyłam drzwiczki. Najpierw też oczywiście sprawdziłam znaki ochronne wewnątrz samochodu. Potem wzięłam głęboki wdech i odpaliłam go. Prowadzenie auta to moja trauma. Nie wiem, dlaczego ktoś dał mi prawo jazdy, bo nie zapłaciłam żadnej łapówki ani nawet nie dałam nikomu tyłka. Ten ktoś musiał być albo pijany albo, na haju. Ja sama sobie nigdy bym go nie wydała. Jak zwykle ręce lekko mi drżały kiedy próbowałam wbić się w ruch uliczny. Po 2013 ruch uliczny wyraźnie się zmniejszył, ale nadal był na tyle duży, że przyprawiał mnie o konsternację. Mój wóz miał pięć biegów i jeden wsteczny, ale ja używałam tylko czterech i nigdy nie jeździłam na wstecznym. Jak wjechałam nie tam gdzie powinnam to nigdy nie wycofywałam na wstecznym tylko zakręcałam co sprawiało że dostawałam masę mandatów za zawracanie na linii ciągłej i jeżdżenie pod prąd jednokierunkową. Oprócz tego zwykle tak rozpracowywałam trasę żeby mieć same lewoskręty na drodze, bo skręcanie w prawo było ponad moje siły. Co z tego że nadkładałam czasem nawet kilkanaście kilometrów i wszędzie się spóźniałam kiedy i tak w końcu docierałam na miejsce.

Także i tym razem udało mi się dojechać na Cannon Street lekko tylko obtarłszy błotnik, właściwie nie dojechałam na sama Cannon Street, bo tam nie było gdzie zaparkować tylko dwie przecznice dalej gdzie było sporo miejsca na manewry. Parkowanie to moja kolejna słabość, czasem poważnie się zastanawiałam czy nie zostawić wozu na jezdni zamiast wbijać się pomiędzy dwa inne. Często też myślałam czy po prostu nie sprzedać auta a pieniądze za nie zainwestować w sieciówkę na metro lub na taksówki, ale własny wóz dawał mi poczucie niezależności. Jeździłam wolno, ale jeździłam.

Wysiadłam z samochodu i szybkim tempem ruszyłam w stronę budynku Ministerstwa. Zawsze chodziłam szybkim prostym krokiem, który przy moim wzroście i niezbyt długich włosach sprawiał, że wiele osób brało mnie za chłopaka. Kiedy prawie wbiegłam do Ministerstwa strażnik też się pomylił:

- A pan, w jakiej sprawie? To znaczy pani – zmitygował się po moim ostrym spojrzeniu.

- Jestem Emma Harcourt. Mam zostać nowym Łowcą.

Facet nie robił już problemów tylko wydał mi odpowiednią przepustkę. Zdjęłam płaszcz i przyczepiłam plakietkę do bluzki. Na białym materiale koszuli wyraźnie odcinały się czerwone znaki ochronne. Nonszalancko przewiesiłam okrycie przez ramię i weszłam do wskazanej sali. Sporo par oczu skierowało się w moja stronę. Sami ludzie. Cudownie. Uśmiechnęłam się do nich promiennie i przedstawiłam używając akcentu RP zamiast tego wyniesionego z rodzinnego domu i usiadłam na wolnym krześle. Nie spóźniłam się w mój pierwszy dzień. To chyba dobry znak. Gdyby ktoś wierzył w takie pierdoły.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:33   #7
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Widziałem go jak Głaz włazi do tego pokoju, wszak byłem za nim kilka metrów. Widziałem jak ten chuj pierdolony rzuca się na niego chcąc wgryźć mu się w szyje. Widziałem jak Głaz ściąga go sobie z pleców i zaciska w objęciach swoich stalowych ramion. Widziałem jak ten kurewski krwiopijca wgryza mu się w ramię. Pieprzone ułamki sekund do śmierci Głaza. Widziałem wzrok Głaza świdrujący mnie. Słyszałem jego wrzask, komendę, potem widziałem płomienie liżące ich postacie, a oni jak pieprzeni kochankowie smażyli się w nim. Słyszałem upiorny śmiech…
Zerwałem się z łóżka. Chyba nie krzyczałem bo Lily spała nadal. Popatrzyłem na zegarek.
„Kurwa jego mać” – była 4:30. Kolejna nieprzespana noc. Do końca jeszcze się chyba nie obudziłem bo śmiech Głaza nadal dudnił mi pod czachą. To minie, jak wrzaski moich staruszków, one też w końcu minęły.
Zwlokłem się z wyra głaszcząc nagie plecy Lily. Ją tez będę musiał w koncu obudzić, ale jeszcze nie teraz niech śpi.
Wyjrzałem przez okno. Pieprzona dzielnica robotników. Smród, syf i ubóstwo. W takim miejscu jest najłatwiej o niebezpieczeństwo, o jakiś krwawy wybryk pierdolonego zdechlaka. W dupę niech sobie wsadzą konwencje o nieszkodliwości. Zdechlak to zdechlak i niech wraca tam skąd przybył, a jak nie to mu pomożemy. Takich jak ja było więcej. Było. Zorganizowaliśmy się w dwie pierdolone grupy na wzór niedawno powstałych Łowców i tępiliśmy te cholerne gówna. Moja grupa padła trafiając na wampira. Smaż się w piekle skurwysynie. Przeżyłem tylko ja. Grupa Lily dowodzona przez Pottera jak nazywaliśmy Harrego Taylora nie zmieniła liczby członków po walce ze strzyga ale i tak tez nieźle dostali w kość. Ktoś rzucił, że skoro mamy te jebane moce, które nazywano „łaską” to może dołączmy do Łowcow, tam nas odpowiednio wyszkolą i nie dojdzie do kolejnej masakry. Pewnie to i racja, ale i tak miałem obawy czy będziemy tak skuteczni związani więzami pierdolonych prawnych przepisów niż jakbyśmy działali na własną rękę.
Brudny pierdolony Londyn
Poszedłem się myć, nie było co medytować. Dzisiaj pierwszy dzien pracy w Łowcach. Ja miałem się skontaktować z niejakim Kopaczem w Ministerstwie Regulacji. Ministerstwo Regulacji… kto do kurwy nędzy wymyśla te nazwy. Co prawda lepiej to niż Ministerstwo Magii. Pierdolona w dupę Rowling.
Zakręciłem wodę i wytarłem się. Podszedlem do umywalki i przez 5 minut bezsensownie gapiłem się na swoja paskudną twarz. Kurwa ale się musiałem najebać skoro dalem sobie wytatuowac na mordzie ten krzyż. Ludzie się na mnie gapili na ulicach, jedni z przestrachem inni z życzliwością. Ten świat stał się popierdzielony. Najważniejsze, że Lily lubiła moja gebe taka jaka była. Przetarłem zamoczoną reką twarz.
Kurwa, wygladam starzej niż naprawdę mam lat
Już suchy ale nadal nagi powędrowałem do kuchni. Zakląłem, na szczescie dość cicho kiedy uderzyłem palcem u nogi o karnister ze święcona wodą. Przestawiłem go pod okno. Lodówka jak zawsze zaoferował mi swoja oszczędna zawartość. Wyjąłem z niej puszkę z mięsem z długa data ważności i posmarowałem chleb twardym jeszcze masłem. Zrobiłem więcej by jak wstanie Lily i ona mogła coś zjeść przed wyjsciem. W koncu kiedy zrobilo mi się zimno, polazłem się ubrać. Skarpetki, dżinsowe spodnie, t-shirt, szary sweter a na nogi znoszone czarne trampki. Kiedy wchodziłem ponownie do kuchni zegar wybił 5:30. Zapaliłem papierosa tępo patrząc się przed siebie. Przed szósta polazłem po najnowsze gazety, uważając by nie zetrzec soli wysypanej przez drzwiami.
Kiedy czytalem prasę w kuchni w oparach papierosowego dymu usłyszałem dźwięk budzika, nie trwal długo. Po chwili w łazience już szumiała woda. Z przyzwyczajenia zaznaczyłem w gazecie kilka artykułów o zaginięciech i znalezionych ofiarach. Teraz gazety mialy na to cale strony, ale co się kurwa dziwić, skoro popierdolone mózgi niektórych ludzi tak wielbiły Zdechlaki, że sami pchali się w ich paszczę. Dla tych drugich, nic tylko brać. Najbardziej mnie wkurwiały te wszystkie jebane kościoły wyznawców wszelkiego mrocznego gówna jakie wylazło po 2012. To już kurwa była mega profanacja

- Cześć – przywitała się Lily wchodząc do kuchni



- Cześć piękna. Tutaj masz kanapki – podalem jej talerz - i trzeba będzie się zbierać

- Dalej się tym zajmujesz – wskazała na zakreślone strony gazet walających się po całem stole kuchennym

- Z przyzwyczajenia chyba. Teraz będą robić to za nas inni.

Kiwnęła głowa nie przerywając jedzenia.
Jednak ktoś mnie lubi tam na górze” – pomyślałem nie odrywając wzroku od Lily

Po siódmej wyszliśmy z domu. Lily odnowiła na drzwiach znak odpędzający zdechlaki. Znieslimy rowery na dół i skrzypiąc nimi podczas jazdy skierowalismy się w kierunku Ministerstwa Regulacji. Co za nazwa… ruszyliśmy do pieprzonej nory Łowców.
Na miejscu byliśmy przed ósmą

- Nie daj się zabić Lily – pocałowałem ją na do widzenia i ruszyłem w miejsce spotkania z Kopaczem.
Mijani ludzie gapili się na mój tatuaż. Dowiedziałem się gdzie znajduje się Sala Narad i właśnie w tamto miejsce skierowalem swoje kroki. Czułem się nieswojo wśród tylu obcych mi ludzi. Jebać to dam sobie radę a dzięki łowcom będę miał szansę pozbyc się trochę zdechlaków i to w obliczu prawa.
W Sali siedzialo już kilka osób, pewnie inne świeżaki. Bez słowa skierowałem się na wolne miejsce. Przyglądałem się mimowolnie pozostałym. Jak było widać część z nich znała się ze sobą. Może to i dobrze, jak przyjdzie do umierania to będzie miał kto zapłakać. Bawilem się pusta zapalniczką czekając na Kopacza

 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:39   #8
 
Merigold's Avatar
 
Reputacja: 1 Merigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skał
- Szlag by cię, Powsinogo na litość boską, zamknij się!

Rzuciła wiązanką w stronę okna i źródła hałasu który w irytująco ciągły sposób od paru już minut skutecznie wytracał ja ze snu. Natrętne dudnienie przerywane zgrzytliwym dźwiękiem rysowanego szkła mogły obudzić nawet nieumarłego, a co gorsze, może tak trwać całą wieczność. No, może nie aż tak długo. W końcu skapituluje, wstanie i otworzy to cholerne okno!

„Która godzina?”

Po omacku sięgnęła po zegarek.

5:52

- Doskonałe wyczucie czasu Powsinogo, nie ma co, zawsze można na ciebie liczyć... – mruknęła pod nosem zwlekając się z łóżka i na wpół po omacku, wciąż jeszcze pielęgnując resztki snu, podeszła do okna.


- No dobra, wchodź i opowiadaj gdzie tym razem się łajdaczyłeś... – uchyliła okno wpuszczając do środka błyskawicznie poruszającą się czarną kulę futra.

- ...a więc słucham, co cię sprowadza? Żadnych kwiatów, przeprosin, kłamstw, gdzie byłem, co robiłem, ile kocic zaliczyłem.... – śladem swojego gościa podążyła w stronę lodówki wyciągając z niej puszkę z kocim żarciem – Zgaduje że zgłodniałeś, mam rację? – nałożyła do miseczki galaretowato-mięsną papkę i przez chwilę jeszcze przyglądała się kotu pochłaniającym w tempie jedzenie – Z jakim demonem tym razem walczyłeś kolego...? – mruknęła dostrzegając kępki powyrywanego futra na karku zwierzęcia.

Powsinoga był na wpół oswojonym kotem ulicy którego dokarmiała dając mu ciepłe schronienie i który odwdzięczał jej się kapryśnym towarzystwem nocnego łowcy i nieoczekiwanymi wizytami jak dzisiejsza.
Jasny układ.

Wstała rzucając wzrokiem w stronę okna. Mieszkała na piętrze wiktoriańskiego domku. Okna jej kawalerki wychodziły na młode drzewko rosnące na podwórku, które wraz z bluszczem porastającym tą część domu stanowiły idealna trasę dla lekkiego kota, lecz - tu Audrey miała bardziej nadzieję, nie dla cięższego o kilkadziesiąt kilo włamywacza.



Z drugiej strony, kto chciałby się do niej włamywać? Nie miała tu nic cennego. Mała kawalerka była magazynem bibelotów, bezwartościowych pamiątek i drobiazgów tworzących atmosferę. Dzwonki wietrzne z muszelek przywiezionych ze Skegness, kamienna podobizna impa z Katedry z Lincoln, prezent od Ainona, kolorowe chusty przywiązane do oparcia krzesła, błyskotki przewieszone przez ramę lustra, amulety ochronne porozwieszanych w różnych miejscach mieszkania, znaki zabezpieczające na drzwiach i oknach, obrazy na ścianach, w tym jeden, nie skończony jeszcze, na stojaku w kącie.... zadziwiające ile można pomieścić na tak małej przestrzeni.

Wyłączyła budzik decydując się nie wracać już w objęcia Morfeusza. Za chwilę i tak musiałaby wstawać, nie może pozwolić sobie na spóźnienie już pierwszego dnia pracy.
Odpuściła sobie ścielenie łóżka. Prysznic, świeże ubranie... zwykłe, wygodne poszarpane jeansy, szary t-shirt, łańcuszek z amuletem ochronnym... żadnego strojenia się, została łowcą a nie urzędniczką w biurze.

Po krótkiej inspekcji lodówki zdecydowała się zjeść śniadanie na mieście przy okazji notując sobie w pamięci by wracając kupić przynajmniej świeże mleko. Zamknęła okno i usypała na parapecie ścieżkę soli to samo czyniąc na progu drzwi.
Sięgnęła po kurtkę i klucze. Z szafki zgarnęła antycznego walkmana na kasety. Kto by przypuszczał wówczas, na początku stulecia gdy mp3 były już chlebem powszednim, że ludzkość jeszcze wróci do starych dobrych kaset... Powsinoga widząc że zbiera się do wyjścia truchtem przybiegł do niej i ocierając się o jej nogi czekał aż otworzy drzwi.
- Nie jesteś typem domatora, co? – mruknęła zamykając za sobą drzwi i śladem kota schodząc po schodach na dół, a potem z kuchni na tyły domu; malutką przestrzeń którą od biedy można było nazwać kiedyś ogródkiem, a teraz graciarnią i garażem dla jej antycznego skutera. Jedyna tak naprawdę cenna rzecz jak posiadała. Prawdziwe cacko, nie opierające się czasowi i krachowi techniki.

Nie dzisiaj. Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała takim przejażdżkom.
Pozamykała za sobą wszystkie drzwi i skierowała się do najbliższej stacji metra.

***

Gdy dotarła do centrum od spotkania dzieliła ją jeszcze godzina. Miała jeszcze godzinę przed spotkaniem. Idealny czas na śniadanie. Zatrzymała się Starbucksie niedaleko Ministerstwa Regulacji na kawę i crossainta. Przy okazji przejrzała gazetę leżącą na stole. The Sun, ten brukowiec będzie chyba istnieć do końca świata. Elvis Presley wrócił do żywych! Króla rock&rolla widziano ostatnio w Las Vegas!, krzyczał nagłówek.

- Bez jaj... – mruknęła odwracając pierwszą stronę opisującą relację z rzekomego spotkania z Królem. Pozostałe strony były już mniej radosne. Zaginięcia, morderstwa, ludzka tragedia. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczai.
Odłożyła gazetę kończąc śniadanie, po czym zebrała się do wyjścia.

W Ministerstwie była kilkanaście minut przed czasem. Rutynowe wylegitymowanie się na portierni, gdzie czekała na nią już przepustka z jej zdjęciem; Audery Masters, pracownik Ministerstwa Regulacji. Można było wziąć ją za urzędniczkę spędzającą monotonne godziny za biurkiem.

Mam nadzieję Audrey że wiesz co robisz...”

Skierowała się w stronę wskazaną jej przez portiera, do pokoju gdzie odbędzie się odprawa i przydział zadań. Pierwszy dzień pracy nawet jeszcze nie świeżo upieczonego Łowcy. Weszła do pokoju witając się, po czym zajęła miejsce przy stole.
 

Ostatnio edytowane przez Merigold : 24-08-2010 o 00:05.
Merigold jest offline  
Stary 24-08-2010, 00:48   #9
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dźwięk zegarka rozdarł panującą w mieszkaniu ciszę, budząc ze snu Tima. Mężczyzna wyćwiczonym ruchem sięgnął do półki nad łóżkiem, dławiąc piekielny wrzask ustrojstwa. Póki co zmuszony był jeszcze używać zegarka. Przeniesienie dostał niedawno, musiał się przystosować do nowego trybu dnia. Zwykle w jednostce budził się o piątej, punktualnie o piątej. Nie potrzebował budzika, wstawanie o ustalonej godzinie weszło mu w nawyk.
Wstał z łóżka i rozprostował sztywne jeszcze mięśnie i kości, wyganiając z niego resztki snu. Zasłał łóżko i zszedł na dół w samych bokserkach. Uchylił rolety w dużych oknach, teraz pomazanych przez symbole ochronne. Do środka wpadło trochę światła, ale widok za oknem nie był zachęcający. Szaro i smutno… jak zwykle zresztą.

Ogarnął wzrokiem mieszkanie. Było duże i przestronne, urządzone z byłych biur, w byłej fabryce. Sam nie wiedział co tak właściwie tu produkowano, zresztą to nie było jego zmartwienie, podobało mu się jego lokum i tyle. Znalazł tu swoje miejsce. Wystrój nie imponował i utrzymany był raczej w neutralnych barwach, na lewo od wejścia aneks kuchenny z małą jadalnią, na prawo łazienka. Przedpokój zamieniał się w duży salon, będący centrum całego domu. Sypialnie miał na półpiętrze, wchodziło się po schodach, do których jeszcze nie zrobił poręczy, zresztą jemu nie była potrzebna, rozkład znał na pamięć, mógłby z poruszać się tam z zamkniętymi oczami.
Nastawił wodę na kawę i postanowił się trochę rozruszać. W jednym z narożników obszernego salonu miał urządzoną małą siłownię. Nic wielkiego, ławeczka ze sztangą, materac i drążek do podciągania. Musiał dbać o kondycję, w jego zawodzie to byłą podstawa przeżycia, nawyk codziennych ćwiczeń wyniósł z wojska, wystarczało mu kilka kwadransów dziennie, żeby zostać w formie. Przerwał gdy z kuchni odezwał się gwizdek czajnika. Po chwili po mieszkaniu roznosiła się aromatyczna woń czarnego napoju. Zrobił szybki przegląd lodówki i do kawy dołączyło skromne śniadanie.

Jadł powoli, rozmyślając co go czeka w nowej pracy. Wielokrotnie słyszał o Łowcach, ale długo nie mógł uwierzyć, że posiada talenty predysponujące go do tego nowego, ale jakże potrzebnego zawodu. Nie ukrywał, że perspektywa tej pracy go cieszyła. Wreszcie dostanie do ręki wiedzę i narzędzia, dzięki którym jeszcze lepiej będzie mógł eliminować wynaturzenia. Właśnie takie miał o nich zdanie… wszystko co pojawiło się po 2012 było dla niego obrazą Natury i plugastwem godnym jedynie kuli. O ile apatycznych i śmierdzących zombi był w stanie znieść, to wampir, strzyga czy loup garou, warte były jedynie kuli i niszczycielskiego ognia. Niestety, ożywieńcy też mieli swoje prawa, mierziło go to, ale był żołnierzem, słuchanie rozkazów miał we krwi.

Brudne naczynia wrzucił do zlewu, postanowił, że pozmywa jak wróci. Spojrzał na zegarek, dochodziła siódma. Poszedł na górę się ubrać. Nie zastanawiał się długo w co, podejrzewał, że instytucja taka jak Ministerstwo Regulacji, nie zawracała dupy pracownikom taką bzdurą jak dress code. Wyciągnął z szafy szare i nieco sprane bojówki Wranglera i czarną koszulkę polo z charakterystycznym motywem nowozelandzkiej drużyny rugby. Do zestawu dorzucił jeszcze czarne, wygodne, sięgające do kostki sportowe buty na solidnej gumowej podeszwie, oliwkową arafatkę, patrolówkę i kurtkę M65 w kamuflażu UCP. Odsunął lustro wiszące w przedpokoju i starannie wybrał szyfr na zamku do szafki na broń. Ze sporej kolekcji wyciągnął dwa pistolety Colta 1911 – stara sprawdzona konstrukcja, gwarantowała niezawodność. Jeden powędrował do kabury pod pachą a drugi do tej przy pasie. Do prawej kieszeni spodni wrzucił sześć zapasowych magazynków, na łydkę przypiął pochwę ze sztyletem Fairbairna. Pochwę z kukri też wziął, ale postanowił, że zostawi ją w samochodzie.

Kiedy zamykał solidne drzwi w szparze między futryną a nimi, umieścił tuż przy górnej krawędzi zapałkę. Zapałka była może i starym patentem, ale nie można było zapomnieć, że pospolici złodzieje i inne szumowiny po 2012 nie przestali być problemem. Przed duchami i innymi popapranymi ożywieńcami chroniły mieszkanie glify i znaki, jakie założył mu spec przysłany przez Ministerstwo. To był kolejny plus tej pracy, w dziedzinie magii i okultyzmu, był po prostu antytalentem, szczytem jego umiejętności było chyba wysypanie okręgu ochronnego ze soli.

Zjechał trzęsąca i skrzypiącą windą na dół i skierował swe kroki do zaparkowanego w opuszczonej hali land rovera. Była to dwudrzwiowa wersja kultowego Defendera. Konstrukcja miała już prawie trzydzieści lat, ale silnik nadal chodził wdzięcznie, nie zakłócany przez emanacje Nieżywych. Miał prostu, pozbawiony elektronicznych bajerów silnik i surowe wyposażenie, to dlatego tak dobrze się spisywał. Tu po prostu nie miało się co psuć.
Jadąc przyglądał się ulicom, budzącego się do życia Londynu. Tłum ludzi i ożywieńców, każdy gdzieś podążał, zapatrzony przed siebie. Pogoda była parszywa, mżawka pokrywała wszystko warstwą nieprzyjemnej wilgoci, wiejący wiatr dokładał swoje. Tim jakoś nadal nie mógł przywyknąć do życia w wielkim mieście, ale póki co nie miał wyboru. Miał nadzieję, że kiedyś zamieni tę szarość i ponury krajobraz miejski, na otwarte przestrzenie Hihglandu.

Siedziba Łowców mieściła się przy Cannon Street 27, sam budynek był dość starą, kilkukondygnacyjną konstrukcją. Niebieską terenówkę zostawił na parkingu, tuż obok innego defendera. Wysiadając rzucił okiem, na dłuższą wersję swojego samochodu i skinął głową z uznaniem: - Widzisz Tim, nie tylko ty masz dobry gust.

Okna i drzwi budynku, pokryte były ochronnymi symbolami, a na portierni zauważył kilka papierowych torebek soli, zapewne używanych przez ochronę budynku. Strażnikowi pokazał dowód i otrzymał zalaminowaną przepustkę ze swoim zdjęciem i instrukcję dotarcia do Sali Narad. Idąc przez budynek MacDouglas nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ludzie i krzątanina jaką obserwował, przypominała obrazy typowego posterunku policji, z typowego serialu o gliniarzach. Miał nadzieję, że się mylił.

Przeszklone drzwi Sali konferencyjnej odnalazł bez problemu. Zdjął czapkę i wszedł do środka. Kilka osób siedziało już przy dużym podłużnym stole, skinął im na powitanie i zajął wolne miejsce. „Kopacza”, bo do takiej osoby miał się zgłosić, jeszcze nie było. W pokoju było nieco chłodno, ale dało się wytrzymać, dlatego rozpiął kurtkę i przerzucił ją przez oparcie krzesła. Oparł ręce na blacie i czekał. Bezwiednie spojrzał na tatuaż biegnący na grzbiecie prawego przedramienia, wytatuowane prostym pismem motto swojej dawnej jednostki: WHO DARES WINS. „Czas pokaże czy się sprawdzi” – uśmiechnął się do swoich myśli.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 24-08-2010, 13:27   #10
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
* pip pip * pip pip*
W mieszkaniu Xarafa odezwał się dźwięk budzika. Czarny wyświetlacz pokazywał czerwonymi cyframi szóstą zero zero.
Mężczyzna przetarł dłonią twarz i wstał z łóżka. Rozejrzał się po pokoju.
Mieszkanie miał urządzone skromnie, lecz ze smakiem. Lubił je.
Z miejsca poszedł w samych bokserkach do kuchni, gdzie zrobił sobie kilka kanapek, które zjadł ze smakiem. Lodówka świeciła pustkami. Oprócz paru piw nie było w niej nic, oprócz masła, kilku jajek, i trochę wędliny zapakowanej w pudełko które pozwalało jej dużo przetrzymać. W czasie śniadania słuchał radia. Od 2012, zawsze to samo: tajemnicze mordy, mordy, mordy z premedytacją, szykanowanie nieumarłych...
Jeśli o samych ożywieńcóch chodzi, prawie co chwila było słychać ich jęki, zwodzenia. Cholery zawsze zakłócały fale radiowe.
Wskoczył szybko pod prysznic i umył zęby. Nim się spostrzegł, była 6.30.
Następnie poszedł się ubrać w swoje codzienne ciuchy.
Założył spodnie bojówki w czarno-białe moro oraz czarną bluzę z kapturem i z zamkiem. Do tego doszły czarne, wojskowe desanty z demobilu oraz czapka patrolówka i czarne okulary. Na dworze panowała niezbyt rewelacyjna pogoda, więc dodatkowo ubrał kurtkę w leśne moro, również z demobilu.
Wychodząc o mało nie zapomniał swojego rewolweru, które zawsze miał przy sobie. Nigdy nic nie wiadomo... I kluczyków do samochodu.
Mieszkał na poddaszu niewielkiej kamienicy, więc trochę czasu zajęło mu zejście na sam dół. Co prawda była winda, ale tak jak większość elektroniki, nie działała. Szybko na parkingu odnalazł swój samochód, zasłużony już Land Rover Defender. Jedyne co miał działającego na prąd to radio i światła. Reszta to były stare i wypróbowane pomysły z wcześniejszych lat, kiedy akumulator w samochodzie to była ekstrawagancja.
Ruszył powoli do swojej ulubionej kafejki. Tam też, można powiedzieć że stał się Łowcą. Heh... Obsługa tej kafejki lubiła Xarafa i zawsze witała go z uśmiechami na twarzy.
Zamówił to co zwykle, czyli herbatę i pączka. Bywał tu prawie codziennie, więc zamówienie zostało zrealizowane od ręki, a jego ulubione miejsce zawsze było wolne.
Zabawił tam godzinę, gdzie przy okazji spotkał się z Sarą, ze swoją znajomą. Porozmawiali chwilę, Xaraf pochwalił się jej nową pracą jako "ŁOWCA" i że zaczyna dzisiaj o ósmej. Dziewczyna była pod wrażeniem.
Po godzinie wyszedł z lokalu i udał się do swojej nowej pracy. Jechał do niej 20 minut, to też na miejscu był o 10 minut za wcześnie. Zaparkował samochód na firmowym parkingu i ruszył ku wejściu.
Z daleka rzuciły mu się w oczy przeróżne symbole. Znał je wszystkie, jego drzwi i okna też były tak obsmarowane.
"Przezorny - ubezpieczony" - powtarzał w myślach.
Po wejściu do budynku od razu przedstawił się komuś i zapytał, dokąd ma się udać. Tamta osoba wszystko mu wytłumaczyła i skierowała do pokoju, w którym miał mieć odprawę przed pierwszym zadaniem.
Posłusznie ruszył do pomieszczenie, a w nim zajął miejsce obok jakiejś ładnej blondynki do której uśmiechnął się i kiwał głową mówiąc:
- Witam. Pani też nowa?
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172