Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-09-2010, 15:12   #1
 
kabasz's Avatar
 
Reputacja: 1 kabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetny
Luna: Strażnicy Wodnego Miasta

Luna: Strażnicy Wodnego Miasta


To nie tak miało być.

To zdanie pewnie nie raz wypowiadał każdy z nas kto choć raz w swoi życiu odczuł zwątpienie w słuszność podejmowanych przez siebie decyzji. I nie ma w tym nic złego. Choć ludzie mają nieprzyzwoitą wręcz tendencję do krytycznego oceniania tego co otrzymali od losu z tym co pragnęli osiągnąć, to taka chwila zadumy nad naszymi osiągnięciami niezbędna jest każdemu. -Tylko poprzez zadanie sobie odpowiednich pytań dotyczących miejsca w którym aktualnie się znajdujemy i szczerą na nie odpowiedź, jesteśmy w stanie śmiało ruszyć na przód. Bolesna prawda o wątpliwościach jest taka, że miną one dopiero wtedy kiedy poznamy, zaakceptujemy i wreszcie pokonamy ich przyczynę.

I nic i nikt tego nie zmieni.

601 S. Charles Street, Baltimore, MD 21230

- To nie tak miało być.
Dominique zmęczona ostatnimi wydarzeniami opadła niedbale na jedno ze szpitalnych krzeseł. Siedząca tuż obok niej kobieta odwróciła się w jej kierunku i pełnym niedowierzania głosem odpowiedziała na wyznanie przyjaciółki.

- Przepraszam. Co przed chwilą powiedziałaś ?
- To nie tak miało być do jasnej cholery ! - kobieta wyraźnie podniosła głos. - I nie patrz tak na mnie. Dobrze wiesz, że kocham Garego. Mam poprostu tego wszystkiego dość. Najpierw lekarze wmawiali mi, że on nigdy nie wybudzi się ze śpiączki a kiedy dwa dni temu wreszcie spełniło się moje największe marzenie. On - Dominique przerwała na moment, próbując zapanować nad nagłym wzruszeniem. - On nie wie kim jest. Bredzi, majaczy a do tego ta pieprzona gorączka ! Kobieta zakryła swoją twarz spracowanymi dłońmi.

Odkąd jej mąż miał wypadek ponad dwa lata temu, musiała sama zaopiekować się roczną córeczką. Pracowała na dwóch etatach byleby tylko być w stanie utrzymać siebie oraz opłacić wcale nie mały rachunek za opiekę nad mężem. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na odzyskanie przytomności, ona jednak nie miała zamiaru tego zaakceptować.

"Gary zobaczy jak Molly biega na naszym podwórku."
"Jeszcze ją kiedyś obejmie."
"Moja córka będzie miała ojca. "


Te i wiele im podobnych zdań Dominique powtarzała sobie każdego dnia kiedy przekraczała próg sali w której przebywał jej mąż. Nic więc dziwnego, że gdy usłyszała jego głos mówiący. - Kim pani jest ? Jej świat znów rozsypał się na milion drobnych kawałków.

- Wiesz co mi dzisiaj powiedział ? Ma na imię Girra. Jest Bogiem. Bogiem Ognia, który został uratowany przez swoją matkę Idvę z miejsca ... poczekaj. Tarot ? To chyba nie było to słowo, ale podobne. Thagort tak, z Thagortu. Mój mąż myśli, że jest Bogiem, uratowanym przez swoją matkę w chwili, kiedy miasto w którym mieszkał było atakowane przez ludzi. Kilka oddziałów uzbrojonych po zęby marines dawało radę zabić jego braci i siostry - Mówiące zwierzęta, wampiry, wilkołaki, zombi, dżiny, smoki i masę innych pożal się Boże stworzeń znanych wszystkim z kiepskich horrorów.

Dominique co chwilę przygryzła ze zdenerwowania paznokcie lewej dłoni.
- Nie rób tak, dobrze wiesz, że to niehigieniczne. - Obruszyła się jej znajoma. - Masz. Kobieta wyciągnęła z torebki miętowego landrynka i podała go przyjaciółce. - Lepiej by ucierpiały twoje zęby niż dłonie.
- Im już i tak nic nie pomoże.
- A co mówią lekarze ? - Zapytała szczerze poruszona przyjaciółka.
- A czy to ważne ? Kilka miesięcy temu wmawiali mi, że on nigdy się nie obudzi. To nie tak miało być.

Firtyx. Kilka minut po zaaplikowaniu serum Reynoldowi.

Reynold ze zdziwieniem obserwował to co działo się dookoła niego. Ostatnie co pamiętał to doktora Alberta podchodzącego do dzieci aby zaaplikować im serum. W pomieszczeniu jednak nie było już skatowanych maleństw. W pomieszczeniu byli wszyscy Obdarzeni, którzy zdołali uciec wraz z nim nigdzie jednak nie dostrzegł Petera ani Alberta. Była wśród zebranych zaś jedna nowa twarz, która od razu przykuła jego uwagę. Tuż obok Juliana leżała młoda rudowłosa dziewczyna, której w życiu nie widział na oczy. Kobieta patrzyła w jego kierunku cały czas wodząc wzrokiem po twarzy matematyka. Jej spojrzenie można było przyrównać tylko do punktu siodłowego pomiędzy dwoma skrajnie różnymi emocjami empatią oraz nienawiścią. Reynold czuł się tak jakby nieznajoma w każdej chwili miała do niego podejść i wymierzyć mu silny cios w policzek. Najgorsze było jednak to, że podświadomie czuł jakby na niego zasłużył.

Pierwszy obudził się Julian. Odgarnął włosy nieznajomej kobiecie. Odsłaniając zranione czoło. Młodzieniec rozejrzał się dookoła sprawdzając czy te cholerne wampiry nie wyczuły krwi. Miał ostatnio z nimi już zdecydowanie zbyt dużo złych wspomnień.

Przyłożył dłoń do rany kobiety. Wykonał na niej znak krzyża i pełnym czci głosem rzekł.

- W imię Ojca, ducha i syna jego Jedynego. Niech wszelki ból odejdzie z twojego ciała.

Reynold nie mógł uwierzyć opanowaniu jakie towarzyszyło każdemu gestowi tego rozhisteryzowanego chłopca jakim był przecież Julian. Ostatnią rzeczą jaką można się było po nim spodziewać był spokój duszy. Tym bardziej po tym co ostatnio powiedział do nich Albert.

- Weź ode mnie te brudne łapska, głupi potomku Wąpierza, bo krwi wampirzej nie masz w sobie za nic. Panna Black odrzuciła nieprzytomne ciało Michała jak najdalej od niej.

Sama świadomość tego, że ten pseudo wampir leżał na niej, była nie do zniesienia. Nawet fakt, że był nieprzytomny, nie miał absolutnie żadnego usprawiedliwienia wobec takiego bezczeszczenia świętego wampirzego kodeksu.

Chłopak po silnym upadku nieopodal polowego łóżka, wstał niczym rażony piorunem. Wysunął swoje kły i pełnym nienawiści głosem syczał w jej kierunku.

- Ty głupia pizdo. Czy do reszty postradałaś rozum ?. Niby czym zawiniłem spadając na ciebie z tej wysokości ? Jak na mój gust, to powinnaś winić grawitację a nie mnie.

- Możecie się już tak nie kłócić. Obiecaliście mi, że dopóki będziecie przebywać wśród nas, nie będziecie skakać sobie do gardeł. Wasza aura aż huczy od czerwieni, brązu i fioletu. Weźcie głęboki wdech, bo inaczej ta cała esencja niebezpiecznej aury odbierze wam wszelką pomyślność. Ile razy mam wam przypominać o tym, że świętością są nasze czakry i nie powinniśmy blokować przepływu w nich pozytywnych emocji.
Bełkot ezoterycznych bajdurzeń jaki wypowiedziała przed chwilą Dominique - twardo stąpająca po ziemi pani doktor - -sprawił, iż Reynold zaczął się poważnie zastanawiać nad tym czy nadal nie śpi.

Wszyscy dookoła zachowywali się jak kompletnie inni ludzie.

- Uspokójcie się wreszcie, musimy ustalić gdzie właściwie jesteśmy i gdzie powinniśmy się teraz udać. Chyba nie chcecie aby śmierć pozostałych więzionych w Thagorcie osób poszła na marne ? Prawda ?
- Jak zwykle praktyczna. - Powiedział pełnym podziwu głosem Julian. - -Słyszeliście co powiedziała Alicja. Musimy zdecydować co dalej.
- Trzeba skontaktować się z kimś od zarządu Firtyxu. Powiedzieć im o dziesiątce uciekinierów ze stada wyobraźni. Te istoty nie mogły uciec chyba zbyt daleko. A nawet jeśli osiedlą się gdzieś w pobliżu ludzi, będą zbyt zuchwałe i pewne siebie aby zostać niezauważonymi. - Dedal podzielił się pierwszą myślą jaka przyszła mu do głowy.
- Zapominasz o tym, że to psychopaci, którzy znacznie przewyższali siłą wszystkie nasze zdolności. Mam ci przypomnieć o tej meduzie, która przez tydzień więziła cię w jej pieczarze. - Wampirzyca z pogardą popatrzyła na Dedala.
- Obiecałaś o tym nigdy nie wspominać. - Powiedział z wyrzutem mężczyzna. - Masz jednak rację, są odporni na większość naszych zdolności. Nam udawało się ich zabić tylko wtedy gdy działaliśmy razem. Dobrze, że mieliśmy okazję poznać marines i dowiedzieć się w jaki sposób można było opuścić tamto miejsce. Więc nieznajoma ma na imię Alicja. Wszyscy dookoła uznają mieszkańców Thagortu za najniebezpieczniejsze istoty na ziemi a samych marines uważają za swych sojuszników. - Reynold czujnie analizował każdą informację, którą mógł wywnioskować z rozmowy zebranych w korytarzu ludzi.
Reynold zmarszczył brwi, przetarł dłonią spocone czoło. W jego myślach buzowało tylko jedno zdanie.
Przecież, to wszystko wcale się nie wydarzyło.

Chicago, Szpital.

Dobrze ubrany mężczyzna szedł powoli szpitalnym korytarzem. W dłoniach trzymał melonik i z nieskrywaną przyjemnością co chwilę przejeżdżał palcem po jego krawędzi. Personel szpitala zdawał się nie zwracać na niego uwagi, co wcale nie zdziwiło nieznajomego eleganta. Gdy doszedł on do niewielkiej sali w której przebywała dziewczynka po którą tutaj przyszedł z niekłamanym żalem stwierdził, iż zastał w pokoju również i siostrę niewiasty.

Rachel krzątała się po pokoju swojej siostry wciąż próbując pozbierać myśli. Wiele się ostatnio zmieniło w życiu każdego człowieka na Ziemi. Kilka tygodniu temu (co zbiegło się również z porwaniem Karen, Johna, Rose oraz śmiercią Nika) na Ziemi pojawili się oni - potwory, których sam widok przypominał najgorsze dziecięce lęki.

Jednym z pierwszych odnotowanych przypadków ich ingerencji w nasz świat była hybryda ludzkiej kobiety oraz węża. Istota pojawiła się w Togo a wraz z nią nastąpiły globalne zmiany biogeograficzne na Ziemi. Prawie wszystkie rodziny gadów oraz płazów z północno zachodniej Afryki przesiedliły się do jej siedliska. Rozpoczęta fala zwierzęcej migracji powoli rozprzestrzeniała się na całym kontynencie. Możecie sobie wyobrazić jakie skutki wywarło to na i tak już słabo rozwinięte państwo Togo. Ludzie masowo emigrowali na północ sądząc, że nieprzyjemny klimat strefy pustynnej będzie w stanie powstrzymać napływ gadzich paskudztw. Nikt jednak nie przewidział tego, że również i klimat za sprawą owych istot zacznie się zmieniać na naszej planecie.

Świat stawał na głowie a wszystko to przez potwory, których tak bardzo obawiał się Ben.

Rachel z uwagą przekładała kolejne kartki papieru wychwytując z nich kolejne obrazy zmiany klimatu, wężowej kobiety oraz pokoju Su. Szczególnie ostatnie kilka obrazków było intrygujących. Obdarzona namalowała na nich bardzo dobrze ubranego mężczyznę wchodzącego do jej pokoju, który trzymał w dłoniach melonik a w nim martwą różę ?


Szczególnie ostatni obraz był najbardziej wymowny w swym przekazie. Na posłanym łóżku leżała zapłakana Rachel.

- Twoja siostra ma prawdziwy talent. Nie sądzisz ? - Powiedział mężczyzna wchodząc do pokoju dziewczynki. Strach, napięcie i odwaga zarysowały się na twarzy kobiety tak wyraźnie, iż nawet pozbawiony talentu malarz, uchwycił by je kilkoma pociągnięciami pędzla na płótnie.
- Nie ładnie jest wchodzić do czyjegoś pokoju bez pukania. - Kobieta stanęła pomiędzy swoją siostrą a mężczyzną trzymając w dłoniach zwinięty w rulon stos kartek papieru.
- Przepraszam. Kiedy człowiek się śpieszy zapomina o dobrym wychowaniu. - Mężczyzna stuknął, dwa razy o framugę wejściowych drzwi, zaciśniętą w pięść prawą dłonią. - Teraz lepiej ?
- Nie bardzo. - Rachel spojrzała w oczy nieznajomemu mając nadzieję, że odczyta z nich trochę więcej informacji. W jej umyśle krążyły same pytania na które pragnęła usłyszeć odpowiedzi.

Kim był ten mężczyzna ? Czego chciał od Rachel i jej siostry ? Czemu Su namalowała jego podobiznę na swoich rysunkach. I co ważniejsze, jaki był u licha powód dla którego Rachel leżała na łóżku swojej siostry cała zalana łzami ?

Kobieta bała się zadać jakiekolwiek z nich. Nauczona już przez życie wiedziała, że czasami lepiej milczeć niż kusić i tak już wredny los do udzielenia niesatysfakcjonujących nikogo odpowiedzi.

Mężczyzna uśmiechnął się przyjacielsko w kierunku Suzanny odsłaniając rząd śnieżnobiałych zębów.

- Dobrze, jeśli cię to choć trochę uspokoi, jestem w stanie poświęcić jej kilka minut. Potem jednak będziemy musieli iść dalej. - Elegant z wyraźnym szacunkiem zwrócił się w stronę odpoczywającej na łóżku Su.

Nieznajomy poprawiając mankiet od dobrze skrojonej koszuli rozpoczął przemowę skierowaną do Rchel nie zdradzając w głosie żadnych emocji. Doprowadzając ją tym samym nie mal do szewskiej pasji.

- Mam na imię Izydor. I za jakieś … - spojrzał na zegarek - pięć minut. Skończymy tą rozmowę. Nie musisz się przejmować moją osobą. Dzisiaj ciebie nie skrzywdzę - obiecałem to Su. Jak się zapewne domyślasz jestem Obdarzonym tak samo jak ona. Twoja siostra jest wyjątkowa. I nie dlatego, że to bardzo mądre dziecko. To jeden z tych ludzi, którzy posiadają silnie rozwiniętą więź z pozostałymi Obdarzonymi. Od kilku tygodni więzi jakie nas łączą, ścieśniły się. Potrafię wyczuć gdzie znajdują się pozostali a oni potrafią wyczuć mnie. Znalezienie twojej siostry zajęło trochę więcej czasu niż reszty - to pewnie przez te leki, którymi ją nafaszerowali lekarze. Nie było to jednak niemożliwe. Jak już wiesz, pojawiło się ostatnio na naszej planecie kilka nieprzyzwoitych stworzeń, które jak podejrzewamy są początkiem nowej ery na naszej planecie - bardzo nieprzyjemnej. Jestem tu z ich powodu. Szykuje się wojna i nie mam zamiaru patrzeć jak podobni mi ludzie giną z powodu głupich maszkar. To tylko kwestia czasu, zanim zaczną na nas polować. Zarówno potwory jak i ludzie.

Rachel z przerażeniem wsłuchiwała się w to co mówił Izydor. Z jego słów wynikało, że sytuacja na Ziemi miała stać się jeszcze bardziej niebezpieczna niż teraz. Ręce kobiety trzęsły się ze strachu na samą myśl o wojnie jaka miała się nie długo rozpocząć. Jej umysł niepokoiła myśl, że artefakt, o którym wspominał Ben, a który przepadł bez wieści – różana świeczka miał moc zdolną odpędzić wszystkie potwory. Jakby potoczyły się losy mieszkańców tej planety, gdyby kilka miesięcy temu udało się znajomym Bena ukraść owy przedmiot ? Może do niczego co mówi ten człowiek by wtedy nie doszło ?
 
__________________
The world doesn't need anything from you, but you need to give the world something. That's way you are alive.
kabasz jest offline  
Stary 21-09-2010, 18:40   #2
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Mattias Berg

Klik, klik, klik, klik, kliik…

Klik, klik, kliiik…



Umysł Mattiasa składał się z wielu trybików. Każdy odpowiadał za inną rzecz. Niektóre były małe, niektóre wielkie w zależności od roli, jaką spełniały. W razie potrzeby dany trybik zaczynał pracować, pociągając tym samym za sobą całą resztę, z którą był nierozerwalnie połączony. Maszynerie tą od czasu do czasu należało oczywiście oliwić, co też Berg często czynił przesiadując w knajpach. Prostota tego mechanizmu była zarazem jego najlepszą cechą. Ciężki do zdarcia, wydajny, w razie potrzeby łatwo przystosowywał się do nowych wyzwań. Tak też było i teraz, gdzie ostry umysł mógł zdziałać o wiele więcej niż góra mięśni. Należało go jedynie dobrze ukierunkować.

Mattias zastanawiał się nieraz, od czego zacząłby opowieść gdyby miał okazję napisać książkę o tym wszystkim co go spotkało. Pewnego razu doszedł wreszcie do wniosku, że powinien rozpocząć od pisania przyczyny.

Gdyby wierzył w karmę, zapewne mógłby sobie prosto wytłumaczyć położenie, w jakim się obecnie znajdował. Był skończonym dupkiem, który nie potrafił okazywać uczuć i traktował innych ludzi jak przekleństwo i brzemię. Odtrącał osoby, które go kochały, oddzielając się od nich grubą warstwą chamstwa. Żył sam dla siebie nie czując potrzeby pomagania komukolwiek. Stając się niewolnikiem może miał odpokutować za swoje czyny. Związek przyczynowo-skutkowy… prosta zasada. Oczywiście byłoby to świetnym i prostym wytłumaczeniem gdyby wierzył w coś takiego jak karma.

On nie wierzył jednak w takie brednie i zwyczajnie sądził, że miał cholernego pecha wplątując się w to wszystko.

Żadna religia zresztą nie odpowiadała jego filozofii życia i obawiał się, ze gdyby kiedyś zdecydował się na wybór konkretnego wyznania to mógłby wywołać bójkę między nim o danym bóstwem. Dlatego wolał uważać, że jego los zależał wyłącznie od niego, a wszelkim zabobonom mówił stanowcze nie. Sam ujmował to w sposób bardziej bezpośredni i dosadny. Teraz gdy brodził w gównie po same uszy, też nie liczył na jakąkolwiek pomoc.

Musiał wytargać wolność swoimi gołymi rękoma.

Podczas miesięcy ciężkiej pracy i nieprzerwanego kombinowania Mattias coraz częściej zadawał sobie jedno pytanie, które nie dawało mu spokoju:

Czy miał do czego wracać?

Już od dawna miał ochotę na mały urlop od świata… świata rządzonego przez pieniądze, świata pełnego przemocy, świata fałszywych uśmiechów i sylikonowych cycków. Chociaż ta ostatnia rzecz przeszkadzała mu najmniej. Choć pobytu w Podwodnym Mieści nie można było nazwać wakacjami, to czuł, że redukcja zmartwień do tych pierwotnych, w których głównym celem było przetrwanie w jakiś dziwny sposób go oczyszczała.

Szybko wykorzystał swój dar do oszukiwania zabezpieczeń w postaci uciążliwych bransolet. Mimo jednak wszelkich wysiłków, oprócz zmiany koloru, nie był w stanie ich zdjąć, co go wielce irytowało.

Samuel okazał się być wyjątkowo ograniczoną osobą, o czym Mattias był święcie przekonany. Tylko człowiek o niewielkiej inteligencji zbierając niewolników nie był w stanie zapewnić im jedzenia czy jakichkolwiek podstawowych warunków do życia. Na szczęście więźniowie nie byli pierwszymi lepszymi ludźmi wziętymi z ulicy. Byli obdarzonymi tak jak on i potrafili sobie całkiem nieźle radzić. Nie mówiąc o grupie dziwnych stworzeń, do których Berg podchodził z dystansem. Dopiero po kilku pierwszych miesiącach zaczął ich baczniej obserwować widząc w nich potencjalnych sojuszników. Szczególnie ci bardziej człekokształtni przyciągali jego uwagę.

Sam zaczął pomagać osobom, które były skłonne zapłacić niewielką cenę za jego usługi. Największą bronią była wiedza – tak mawiała jego świętej pamięci babcia - więc od pierwszych dni właśnie jej Berg starał się zdobyć jak najwięcej. W swojej głowie katalogował pozyskane informację o zdolnościach obdarzonych. Niestety niewiele wiedział na temat ich głównego oprawcy, Samuela, który był kimś w rodzaju ułomnego bożka w tym przeklętym miejscu.

Czasami Mattias okazywał za wiele ludzkich odruchów, za co się później ganił. W szczególności pomoc Karen, pięknej nieznajomej, która jako jedyna przeżyła pobyt w karcerze była decyzją zbyt ryzykowną. Oprócz współczucia dla jej położenia, ciekawość odegrała w tym znaczną rolę. Zwabiony jej zdolnościami nie mógł tak po prostu jej zostawić. Od tego wydarzenia minęło już trochę czasu. Pytanie, jak długo będzie w stanie zwodzić katów swoimi sztuczkami pozostając niezauważonym?

Wystarczył jeden niewłaściwy ruch…

W przypadku takich rozterek pomagał mu jego jedyny przyjaciel w mieście. Bimber. Dało się go zrobić niemal ze wszystkiego, a stworzenie niezbędnej aparatury było dla Mattiasa bułką z masłem. Teraz wszyscy niewolnicy mogli w chwilach słabości, radości czy zwątpienia napić się paskudnego alkoholu, który z mocą siatki pełnej cytryn wykrzywiał pysk, jak można to było nieelegancko i trafnie określić.

A w tym opuszczonym przez wszelką nadzieję miejscu każda okazja wydawała się dobra do picia.
 
mataichi jest offline  
Stary 22-09-2010, 00:22   #3
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Roztrzepane włosy opadające na załzawione oczy w niczym nie przypominały fryzury, nad którą spędziła tyle czasu. Długa, beżowa suknia nosiła ślady walki. Tak samo jak odsłonięte ramiona i dekolt. Zamiast własnej biżuterii, na nadgarstku Rose znajdował się jakaś dziwna, czerwona bransoleta. Drogie szpilki rzucone niedbale na podłodze dopełniały żałosnego widoku. Blondynka siedziała skulona w kącie pomieszczenia przypominającego celę. Chlipała cicho drżąc ze strachu, zimna i zmęczenia. Albo zupełnie innych powodów, których nie była teraz świadoma, których nie chciała dopuścić do świadomości...

Michael stał przed drzwiami celi, nasłuchując. Jego uszy z łatwością wykryły cichy odgłos kobiecego płaczu. Lew drapał anemicznie pazurami pobliską ścianę, starając się dodać sobie otuchy. To, co miało się zaraz stać nie pisało się przyjemnie dla żadnego z Obdarzonych. Slave wziął głęboki oddech, poprawił swoje skórzane ubrania, po czym zapukał trzy razy w drewniane drzwi, dał kobiecie chwilę, po czym wszedł bez pytania.
- Witaj. Zły dzień?- starał się uśmiechnąć zawadiacko, ale wyszedł mu jedynie kwaśny grymas.

Gdyby mogła zlać się ze ścianą, pewnie właśnie by to zrobiła. Jej oczom ukazał się... lew(?!), żeby było ciekawiej przemówił zupełnie ludzkim głosem. Pierwsze, co przeleciało jej przez myśl, to to, że jest on pewnie jednym ze stworzeń, które w snach widział Ben. Skrzywiła się na to tak świeże, bolesne wspomnienie. Objęła kolana ramionami. Gołe plecy szorowały boleśnie po ścianie. Wpatrzona we własne nogi przygryzła dolną wargę. Nie odezwała się.

- Nie bój się mnie, nie jestem jakimś potworem. Jeśli to Cię pocieszy, mam dla Ciebie dwie dobre wiadomości. Po pierwsze, Salartus, których być może już spotkałaś, nie musisz się obawiać. Są wyjątkowo łagodni i nieszkodliwi, niestety, ludzie są dla nich toksyczni. Po drugie, wszyscy tu jesteśmy w tej samej sytuacji. Samuel przejmuje władzę nad Salartus, a co do ludzi...- Michael podniósł prawą dłoń i ruszył nadgarstkiem przed oczyma Rose, potrząsając czerwoną bransoletką- także jesteśmy niewolnikami. Gdyby którekolwiek z nas się zbuntowało, ta biżuteria zmieniłaby kolor na zielony. To byłby znak, iż trzeba nas poddać... działaniom zmieniającym światopogląd. Jak więc widzisz, oboje jesteśmy więźniami.

Uniosła wzrok. Otarła oczy nadgarstkiem jeszcze bardziej rozmazując spływający tusz do rzęs. Nie rozumiała większości z tego, co powiedziała dziwny stwór. Poza tym, jakoś nie wzbudzał zaufanie. - Chcesz mi powiedzieć, że jesteś - zamilkł na chwilę przypatrując się stworzeniu - człowiekiem? - dokończyła niepewnie.

- Tak- kiwnął głową - Obdarzonym tak jak Ty. Mój dar to moc lwa. Mogę rozmawiać z kotami, jeśli zechcę, potrafię się wyginać jak kociak, jestem silny i gotowy do walki jak lew, a także władam ogniem. Mam ludzką formę, ale ciało, które widzisz, to szczególny efekt mojego daru. Jestem z nim bardziej związany niż z ludzkim, tak jak Ty pewnie wolisz mieć długie włosy niż krótkie. Rozumiesz?

Pokręciła głową. Może z niedowierzania, może ze zmęczenia. Automatycznie. Może nie kłamał. Po tym wszystkim, co ostatnio widziała facet-lew mógł być równie realny jak piekące skaleczenie na lewym przedramieniu. Wciągnęła głośno powietrze. Spojrzała na niego prawie odważnie, wciąż jednak pozostając w pozycji siedzącej. - Czego chcesz? - głos drżał jej lekko, choć starała się to ukryć.

Michael odwrócił wzrok. Jego ogon zaczął poruszać się smętnie to w lewo, to w prawo, gdy zbierał myśli. W końcu wziął kolejny głęboki wdech i przemówił- Nazywam się Michael Slave, od tego powinienem zacząć. Moja sytuacja jest skomplikowana i niestety dotyczy także Ciebie. Tak się składa, że podczas ostatniej misji mój oddział odniósł klęskę, a ja w dodatku odrzuciłem zaloty córki Samuela. W związku z tym postanowił mnie doprowadzić do porządku. Zawsze był sadystą, ale tym razem przeszedł sam siebie...
Lew urwał, nie śmiąc dokończyć wypowiedzi.

- A co mnie to obchodzi? - syknęła - Wybacz, ale mam większe problemy niż twoje relacje z... kimkolwiek. - Znalazła w sobie jakieś ukryte pokłady odwagi i pewności siebie. Chyba stwierdziła, że gorzej być nie może. Wstała powoli chwiejąc się lekko na nogach. - Co ja tu robię, dlaczego, po co? - zadawała pytanie mając nadzieję, że uzyska odpowiedź na którekolwiek z nich.

- Samuel potrzebuje niewolników, siły roboczej o niezwykłych zdolnościach. Mamy w pewien sposób... oczyścić to miasto. Niszczymy posągi ludzi, podejrzewam, że figury te pełnią jakieś funkcje obronne tego miejsca i dlatego Samuelowi tak zależy na tym, by je zniszczyć. Wracając jednak do tematu naszej rozmowy...- Michael zwiesił głowę- obawiam się, że musimy... musimy odbyć... akt seksualny- ostatnie słowa wyszeptał, wpatrując się w swoje pazury u stóp.

- Że co?! - prychnęła i zaśmiała histerycznie. Wybałuszyła oczy przyglądając się zwierzęciu w skórzanym ubraniu. Ta sytuacja przekraczała wszelkie granice absurdu. Wszelkie!
Cisza, chwila niezręcznej ciszy zdawała się być bolesną wiecznością, gryzła, drapała, przeszywała kującymi dreszczami.
- Żartujesz sobie, prawda? - zapytała w końcu jeszcze bardziej przylegając do ściany. Jakby ta miała jej w jakiś sposób pomóc.

- Niestety, nie- Slave pokręcił smętnie głową- Obawiam się, że ma to być coś pomiędzy karą a próbą moralności. I alternatywą jest śmierć. Moja, trudno mi stwierdzić, w jakiej sytuacji znajdziesz się Ty, gdy Samuelowi nie uda się "zabawa" naszym kosztem.

Sparaliżowało ją. Dosłownie. Tylko głowa Rose kręciła się powoli w lewo i prawo w niemym wołaniu. NIE! krzyczały szeroko otwarte oczy, rozchylone w przerażeniu usta i ściśnięte pięści. Ściśnięte do tego stopnia, że paznokcie zaczęły wbijać się w skórę dłoni Rose.

- Wybacz, nie powinienem tego robić. Nie powinienem przychodzić tu i mówić Ci tego. Widzisz, honor zawsze był dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie. Kiedyś dałbym się zabić Samuelowi, nawet, gdybym musiał zginąć w bólu. Ale to było dawniej, miałem wtedy życie, tam, na powierzchni. Teraz nie mam niczego. Możliwe, że jestem tchórzem, ale nie chcę zginąć tu, samotny, w walce z kimś tysiąckrotnie potężniejszym i mądrzejszym ode mnie. Wybacz, naprawdę nie umiem.

- Nie zbliżaj się do mnie! - wrzasnęła na tyle głośno na ile pozwalał strach i okropne uczucie suchości w gardle. - Nie zbliżaj się - powtórzyła łamiącym się głosem. Westchnęła. - Nie można stąd uciec? - zapytała nagle - Ile czasu siedzisz w tym miejscu?

- Niestety, ucieczka jest niemożliwa. Znajdujemy się na dnie oceanu, to z oczywistych powodów uniemożliwia typowy plan ucieczki. A co do czasu... nie wiem, nie liczę go już. Kilka lat z pewnością. Jest jeszcze jedno, co musisz wiedzieć, tylko nie krzycz, proszę. Jeśli będziesz nieposłuszna i twoja bransoleta stanie się zielona, zostaniesz zmieniona w to...
Lew zamknął oczy i zamruczał gardłowo. Po chwili kocie mruczenie przemieniło się w kruczy skrzek, sierść zmieniła się w pióra, w miejscu dużego, lwiego nosa wyrósł czarny dziób, a cała sylwetka zmalała i zmieniła swój kształt. Na oczach Rose Michael przemienił się w coś, co do złudzenia przypominało zwykłego kruka, jeśli pominąć błysk inteligencji w czerwonych, świecących w półmroku oczach.

Zakręciło jej się w głowie, straciła równowagę opadając bezwładnie na podłogę. Chyba na chwile straciła przytomność. Właściwie nie była pewna na jak długo urwał jej się film. Teraz powoli wracała do rzeczywistości, jeśli można to nazwać rzeczywistością, ale bała się otworzyć oczy. Nie wiedziała co zobaczy tym razem, co usłyszy.

Michael pochylił się nad kobietą, zatroskany. Tym razem zdecydował się przybrać swoją prawdziwą formę, jeśli można tak nazwać ciało, które nosił najrzadziej z wszystkich trzech. Nad Rose pochylał się młody, umięśniony mężczyzna z czarną, krótką bródką i brązowymi oczami. Jego szeroka dłoń delikatnie chwyciła podbródek kobiety, gdy starał się ją wybudzić.
- Hej, słyszysz mnie?- spytał czule, odgarniając włosy z czoła nieprzytomnej.

Ktoś przy niej siedziała. Poczuła na twarzy dotyk skóry. Ludzkiej skóry, nie sierści czy piór. Natychmiast otworzyła oczy. - A wiec jednak jesteś człowiekiem... -stwierdziła cichym, słabym głosem. Zaczęła odzyskiwać świadomość.

- Uznałem, że tym razem mogę zrobić mały wyjątek i pokazać się w swoim oryginalnym ciele- uśmiechnął się delikatnie- Wybacz, nie chciałem Cię nastraszyć- stwierdził, bawiąc się machinalnie włosami kobiety.

- I tak wyglądasz zdecydowanie lepiej. - Chciała powiedzieć bardziej ludzko, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Przymknęła oczy, wciąż nie do końca docierało do niej co się dzieję. Przez bardzo krótką chwilę zawieszona gdzieś pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, pozbawiona własnej świadomości czuła się spokojna i bezpieczna...
Poderwała się nagle oddalając od mężczyzny. Nie miała zbyt wiele miejsca, natychmiast dotknęła plecami ściany. Spojrzała an niego czujnie. Wciąż był tą samą osobą, wciąż chciał...
- Odsuń się - jej ton był nawet stanowczy - proszę - zmienił się po chwili.

- Dobrze- wykonał kilka kroków w tył- Wiesz? Podobasz mi się- wypalił bez cienia zażenowania. Nie widział najmniejszego powodu, dla którego kobieta nie miałaby o tym wiedzieć.
- Pomimo faktu, że nie znam Twego imienia...- dodał z lekką, uszczypliwą nutą.

- W obecnej sytuacji to chyba nie dobrze? Niedobrze dla mnie, prawda? - nie spuszczała z niego oczu. - Rose - przedstawiła się po chwili wahania.

- Tak i nie. Widzisz, Samuel przyjął, że za nic w świecie nie zechcesz... wybacz- zarumienił się, w porę ugryzłszy się w język- a jednocześnie wiedział, że jeśli wyda mi rozkaz, to chcąc nie chcąc będę go musiał wykonać. Nie przyjął jednak możliwości, że pozwolisz mi... hmmm... dać sobie odrobinę przyjemności- delikatny uśmiech przebiegł po ludzkiej twarzy Michaela- Nie zrozum mnie źle, nie chcę robić z Ciebie jakiejś łatwiej panny, ale obawiam się, że obecnie to jedyne rozwiązanie. Dzięki temu nie stracisz swej dumy i nie zostaniesz upodlona już pierwszego dnia. A wierz mi, to miasto i tak wyssie z Ciebie wszystkie siły i bez tak dramatycznego początku. Powiedz szczerze, nie wolałabyś mieć osoby, która by się o Ciebie troszczyła? Opiekowała się Tobą? Wstawiała się w miarę swoich możliwości?- spytał Slave. Było naprawdę czuć, że bardzo mu zależy na dobru Rose, nawet, jeśli okazywał to za pomocą oferty, którą niektórzy ludzie mogliby uznać za co najmniej niewłaściwą. Wszak było to tylko ładnie przedstawione ultimatum.

- Nie - znów pokręciła głową - nie zrobisz tego. Poza tym - zaczęła zadziornym, atakującym tonem - niby dlaczego ma Ci zaufać?! - Zamilkła. Spojrzała na swoje stopy i wpatrywała w nie chwile jakby były czymś naprawdę ciekawym. - Oszukaj go -prosiła- skąd będzie wiedział... jak się dowie... wymyśl coś. Boże, jak on może wymagać od kogokolwiek takich rzeczy...powiedz, że to zrobiłeś.
Zaczęła płakać.

- Przykro mi- Slave pokręcił głową- Nie znasz go, nie sposób mu się sprzeciwić. Każdy z nas chcąc nie chcąc pochyla przed nim kark, pomimo nienawiści, jaką przeciwko niemu odczuwamy. W tym miejscu pojęcie wolności różni się od tego, które znasz z swojego świata. Tu wszyscy jesteśmy niewolnikami, ale jest jedno miejsce, którego nie może opanować Samuel. To nasze wnętrze, tylko w nim jesteśmy wolni. Dlatego apeluję teraz do Ciebie, do Twojego człowieczeństwa i do resztki wolności, jaka pozostała nam dwojgu. Mój apel jest prosty. Błagam Cię, byś w swej wolności dopuściła mnie do siebie, nawet, jeśli brzmi to tak, jakbym zrobił z Ciebie jakąś nałożnicę. To tylko jeden akt, jeden jedyny, jaki będzie między nami w życiu. Twoja zgoda ocali nasz honor i oszczędzi nam cierpień. Czy naprawdę proszę o zbyt wiele? To tylko ciche pozwolenie na wykonanie nieuniknionego. Możemy to zrobić jak niewolnicy, jak gwałciciel i ofiara, ale możemy to też zrobić jak dwójka ludzi, może nie z miłością, ale z wzajemnym szacunkiem i zachowaniem twarzy. Proszę, przemyśl to.
Objął Rose delikatnie ramieniem.

Przez chwile próbowała odsunąć go od siebie, nie pozwolić by zbliżył się choćby na kok. Teraz sama nie wiedziała co ma robić. Czuła się głupio, bezsilnie, podle.To co miało się stać... Wszystko co powiedział o tym miejscu, o Samuelu, o życiu w mieście. Nie chciała takiego życia. Oczywiście mógł kłamać, było to bardzo prawdopodobne, ale podświadomie czuła, ze tak nie jest. I nie wiedziała co jest gorsze.
- Wiesz co - zaczęła niepewnie i spojrzała na niego nieśmiało - mam pomysł. - Westchnęła głęboko, otarła oczy - zabij mnie - powiedziała beznamiętnym tonem. - Powiesz, że stawiałam opory, że nie dało się inaczej...

Twarz Michaela była bez wyrazu. Spojrzał kamiennym wzrokiem, po czym uśmiechnął się delikatnie i pokręcił głowa, jakby tłumaczył coś małemu dziecku- Nie, nie mogę. Może z Twojej perspektywy rozwiąże to problem, ale ja pewnie zostanę zmuszony do zbezczeszczenia Twoich zwłok. Tak długo jak istnieje Twoje ciało tak długo rozkaz mnie obowiązuje. Zresztą, nie jestem mordercą. Wierz mi, to żadne rozwiązanie. Mimo wszystko, możesz polubić życie tu. Salartus są naprawdę niezwykli, driady, ogniki, wszystkie istoty znane Ci z baśni i legend są tu. Zobaczysz, w przerwach między ciężką pracą będziesz się czuć jak w bajce. Salartus są naprawdę piękni.

- Nie opowiadaj mi teraz o bajkowych stworzeniach! - wrzasnęła - nie mydl mi oczu! Te Twoje bajkowe stworzenia niszczył życie mojego znajomego. Przez nie stało się wiele strasznych rzeczy - zamilkła na chwilę ja zastanawiając się nad czymś - przez nie zabiłam człowieka - wydusiła wreszcie, w jej oczach znowu pojawiły się łzy powstrzymała się jednak przed płaczem. - A może Ty jesteś jednym z nich, jednym z tych potworów?! - zaatakowała zaraz nie wydostając się jednak spod jego ramienia. - Niby dlaczego mam Ci zaufać, uwierzyć w tą cała historyjkę o Samuelu?

Tym razem Michael spojrzał na Rose zamyślonym wzrokiem. Po chwili milczenia zaczął swą opowieść.
- Jesteś człowiekiem, nie rozumiesz Salartus. Ja żyłem z nimi, byłem jednym z nich, a w każdym razie tak wtedy myślałem. To skomplikowane, Samuel potrafi nie tylko zmienić ciało, ale też dać coś, co można nazwać maską umysłu, sztuczną osobowością. Czymś, co pośredniczy między oryginalną osobą a resztą świata. Wątpię, byś mogła to zrozumieć, nawet ja sam nie orientuję się w tym zbyt dobrze, choć doświadczyłem tego na własnej skórze i to przez dłuższy okres czasu. Salartus to istoty, które giną w obecności ludzi lub choćby ludzkich wytworów, uciekły więc do jaskiń, ich tunele rozciągają się pod całym światem. Stworzyły naprawdę różnorodną kulturę, system więzi społecznych, słowem coś na kształt własnej cywilizacji. Mają nawet kastę kapłanek-uzdrowicielem i duchowym przewodniczek, zwą je Opiekunkami. Wierz mi lub nie, ale są bardziej różnorodni niż ludzie, a przy tym na swój sposób lepsi, bliżsi natury, moralniejsi. Wiesz, że przez dwadzieścia kilka lat życia wśród nich nie słyszałem o żadnym morderstwie lub rozboju? A przecież jaskinie stawały się ciaśniejsze, a Salartus słabsi z roku na rok. Gdy wyszliśmy na powierzchnię, zaatakowaliśmy ludzkich żołnierzy, a oni nas. Zrozum, ludzie boją się Salartus, a one ludzi. Co gorsza, nie istnieje żadna wspólna forma komunikacji, tylko jedna jedyna Obdarzona potrafiła z nami rozmawiać. Wiesz, jak trudno o pokojowe współistnienie, gdy obydwie strony mają tych innych za potwory i zagrożenie, a w dodatku nie ma nikogo, kto mógłby służyć za tłumacza? Cokolwiek się stało z Twoim przyjacielem, uwierz mi, Salartus nie mieli złych intencji. Po prostu bronili się przed kimś, kogo zapach jest dla nich toksycznym wyziewem, a muśnięcie dotykiem śmierci.

- Wiesz, że trudno mi uwierzyć w to, co mówisz? Wszystko jest takie nierealne. Bardziej nierealne od strasznych rzeczy, które spotkały mnie w ciągu całego życia. A niektóre z nich były naprawdę okropne. Nie mam już siły, rozumiesz? Nie chcę żyć w jeszcze gorszym świecie od tego, w którym istniałam do tej pory. Po co?

- Nie potrafię Ci na to odpowiedzieć. To pytanie należy do tych, na które musisz sobie sama odpowiedzieć. Póki co jednak nie znasz tego miasta, nie znasz też pozytywnych stron życia w nim. Ja sam często zapominam, że takie istnieją. Zresztą, bardzo możliwe, że Samuelowi kiedyś się oberwie za to, co robi. Te wszystkie artefakty, Salartus i Obdarzeni stłoczeni na tej powierzchni, sam teraz, zdający się bronić przed jego ingerencją... nikt nie wie, jaka jest przyszłość, ale historia naucza, że wszędzie tam, gdzie pojawiali się tyrani, prędzej lub później upadali. Dlatego, że nie mieli prawdziwej władzy ani prawdziwej siły. Nie wiem jaką moc chce uzyskać Samuel, ale jego praca wymaga wiele wysiłku, możliwe nawet, iż cel, który sobie założył, jest iluzją od samego początku. Nie mogę Ci powiedzieć, czy tak jest w istocie, ale wiem jedno. Samuel to szaleniec. A działania szaleńców nigdy nie przynoszą takich efektów, jakich oni pragną.

- Próbujesz mnie pocieszyć? - uśmiechnęła się słabo. - To całkiem ludzki odruch, po tylu latach życia w tym czymś. Rozejrzała się dokoła. Miała wiele pytań, na które mógł znać odpowiedź, ale to wszystko było teraz bez znaczenia. Jeśli będzie zmuszona tu zostać sam przekona się jak wygląda życie w tym podwodnym mieście. Na obecną chwilę do jej umysłu z bolesną precyzją wdarła się inne myśl. Trzeba było rozwiązać jakoś bieżącą sytuację. Głośno wypuściła powietrze. Spojrzała na Michaela z lekkim rumieńcem na twarzy uświadamiając sobie, że ciągle tkwi w objęciu silnego ramienia mężczyzny.

- Rose?- Michael zdziwił się, obserwując wyraz twarzy kobiety- Wybacz, nie powinienem Cię tak trzymać. Musiałaś się poczuć niezręcznie- powiedział, puszczając kobietę i odsuwając się na bezpieczną odległość.

Zaśmiała się krótko, ale szczerze dziwiąc się że stać ją na to. - Niezręcznie - powtórzyła - to dobre słowo. - Nie wiedziała co ma teraz zrobić, powiedzieć, jak się zachować. Zaczęła oddychać niespokojnie. Jej pierś unosiła się i opadała doskonale ukazując nierówny oddech Rose. Bała się nieuniknionego.

-Może...- zaczął powoli Slave- opuszczą tą celę na jakieś pł godziny i dam Ci czas, żebyś na spokojnie przemyślała nasze... obecne położenie?- spytał tak taktownie, jak tylko potrafił, zważywszy na szybko poruszające się krągłości Rose, które starał się ignorować.

- I myślisz, że to coś da? - prychnęła. - Szczerze wątpię - posmutniała. - Nie da się go oszukać? Skąd będzie wiedział, że nie wykonałeś... rozkazu? - skończyła i automatycznie spojrzała na bransoletki. - To? - zapytała unosząc rękę do góry.

- Tak, może tego użyć- podążył za wzrokiem kobiety- Ale po prawdzie to najpotężniejsza istota, jaką spotkałem w życiu. Nie twierdzę, że ma nieograniczoną moc, ale to odpowiednik przynajmniej kilku Obdarzonych, którzy w pełni panują nad swoimi darami. Widzisz, on wygląda jak Opiekunka, ale jest mężczyzną. Podejrzewam, że ma w sobie pierwotną siłę Salartus, która zniknęła ze świata wieki temu. Ma dość środków, by się dowiedzieć, czy wypełniłem rozkaz. Artefakty, zmuszenie do wywiadu jakiegoś Salartusa, użycie jakiejś własnej mocy... wierz mi, dowie się.

Zamknęła oczy. Po policzkach spłynęły jej pojedyncze łzy. Chlipnęła cicho przygryzając wargi.
- Zachowuję się jak histeryczka, co? Przepraszam - wydusiła choć właściwie nie wiedziała za co przeprasza. Przepraszam, ale nie chcę zostać zgwałcona przez człowieko-lwa z domieszką kruka. Bez sensu.

- Nie, nie przepraszaj, rozumiem- Michael pokręcił głową.

- I co mam Ci teraz powiedzieć ? - zapytała - Co zrobić? - Nie oczekujesz chyba, że rzucę Ci się zaraz na szyję? - patrzyła na niego z pozycji parteru czując się jak bezbronne dziecko.

- Wystarczy, że zrobimy co mamy zrobić- i nie będziemy mieć - do siebie żalu. Tylko tego oczekuję. Więc...?- spytał Slave, czując, jak szaleńczo bije mu serce.

- Kurwa! co więc?! - nie wytrzymała.

- Chciałem spytać, czy dajesz mi zgodę. I proszę, nie unoś się tak, powinniśmy nad sobą panować w tej sytuacji

- Ja jakoś nie umiem nad sobą panować. W tej sytuacji - zaakcentowała dobitnie. - I chyba nie powinno Cię to za bardzo dziwić. Zerwała się na równe nogi, nie wiedząc co dalej zrobić uderzyła bezsilnie pięścią w ścianę.

- Hmmm... wyglądasz na spiętą- powiedział Michael, mrucząc lwio- Pozwól, że rozładuję tą atmosferę- stwierdził, wstając i chwytając swoją koszulę od dołu. Powoli, niespiesznie zdejmował ją, naprężając wszystkie mięśnie i pozwalając Rose na nie patrzeć. A było na co. Jeśli drobny striptiz nie dodałby kobiecie otuchy, to lew wyczerpał już wszystkie swoje możliwości.

- Co ty nie powiesz - skomentowała słowa mężczyzny. Później pokręciła tylko głową nie dowierzając w to, co widzi. Musiała mieć naprawdę głupią minę. Co on sobie wyobrażał? Nieee, w tej sytuacji zdecydowanie zabrakło jej słów. Nogi i ręce odmówiły posłuszeństwa.

Michael zachichotał. Mina Rose naprawdę była tego warta. Zaczął, jakby od niechcenia bawić się zapięciem swoich spodni, jednocześnie zsuwając je dość nisko, by pokazać, że nie nosi bielizny.
- Och, nie umiem tego rozpiąć...- stwierdził, udając, iż zamek mu się zaciął.

- No to po problemie - stwierdziła zupełnie obojętnym tonem unosząc jedna brew do góry. Nie ruszyła się ciekawa jak zareaguje na takie zachowanie.

Akurat w tym momencie spodnie Michaela opadły. Stał w lekkim rozkroku, z opuszczonymi spodniami i sterczącą męskością przed zaskoczoną Rose- Och, udało się- stwierdził, rozkładając ręce w geście, który tylko miał udawać stwierdzenie „no cóż”, a naprawdę był erotycznym zaproszeniem. Jego twarz z kolei odmienił dwuznaczny, prowokujący uśmiech.

(cdn)
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 22-09-2010, 00:25   #4
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Mimowolnie, na moment spuściła wzrok. Po chwili jej oczy znów powędrowały ku twarzy mężczyzny na której widniał zadziorny uśmiech. Chyba w tym momencie, patrząc na bądź co bądź przystojnego faceta coś w niej pękło. Nie mogła uciec, opierać się, nie miała szans. Dlaczego by więc nie wykorzystać sytuacji w jakiej się znalazła...?
- Jesteś bezczelny, wiesz?

- Nie moja wina. Wiesz, jak trudno trzymać taką bestię na wodzy?- tak, był bezczelny, i to jak!

- Pochlebiasz sobie - prychnęła jakby od niechcenia.

- Naprawdę?- uniósł brew zaciekawiony- Proszę, spróbuj więc nad nim zapanować, jeśli to takie proste! Ale ostrzegam, strasznie wierzga.- wspomniałem, że Michael bywał bezczelny jeśli chodzi o sprawy seksu?

- Bezczelny i pewny siebie - stwierdziła cicho nie odwracając wzroku od jego ciemnych oczu - a wydawał się być taki miły i niewinny - kontynuowała. Oddech miała ciężki i niespokojny. Nie spodziewała się po sobie takiej reakcji!

- Och, dalej mogę być miły. Chcesz się przekonać?- przycisnął Rose mocno do siebie, jednocześnie masując dłońmi jej plecy i „przypadkiem” ocierając się o nią swą męskością.

- Teraz udowadniasz, że dalej możesz być bezczelny - uśmiechnęła się zadziornie. - Cholera, rzuciłeś na mnie jakiś urok czy co? - zapytała całkiem serio. - Chyba, że masz taką zdolność do przekonywania, ale wątpię. Albo moja podświadomość asekuracyjnie wybiera mniejsze zło.

- Urok. Wiesz, to kwestia... magicznej pałeczki- parsknął śmiechem, dobierając się do zapięcia jej stanika. Jego ręce zsunęły się w dół, wsunęły pod sukienkę, a następnie ruszyły ponownie w górę, tym razem wraz z materiałem, odkrywając nogi Rose.

Zaśmiała się cicho. Nie dowierzała temu, co się dzieje. Paranoja - przeleciało jej przez myśl. Później, w ułamku sekundy, bez najmniejszego ostrzeżenia wpiła się łapczywie w usta mężczyzny zarzucając mu ręce na szyję.
Michael oddał pocałunek, jednocześnie zajmując się zapięciem stanika swojej kochanki.
- Dlaczego ja? -oderwała się na chwilę od ust mężczyzny. W głosie nie było słychać strachu czy żalu, teraz było to zwyczajne pytanie. Dziwne pytanie, ale chciała poznać odpowiedź. - Kazał Ci przyjść akurat do mnie czy to Twój własny... wybór?

- Zasmucisz się, ale kazał mi. Podejrzewam, że uznał Cię za najbardziej delikatną... albo po prostu chciał, żebym się zajął damą w sukni. Wiesz, dodatkowy efekt psychologiczny. Ale proszę, nie mówmy o tym, mamy znacznie przyjemniejsze rzeczy do roboty- uśmiechnął się, całując Rose w policzek.

- Czemu niby miałabym się zasmucić? - uniosła pytając brew. - Po raz kolejny strasznie sobie pochlebiasz, wiesz? Poza tym, uważam, że rozmowa...- zastanowiła się chwile - w cholerę z tym! Zrobiła krok w tył, dotknęła plecami ściany. Dłoń Rose zjechała z jego szyi, po umięśnionym ramieniu, do dłoni. Pociągnęła go lekko w swoją stronę. Jej minę można było uznać za...zachęcającą.

- Bo ta sytuacja nie jest tak romantyczna, jak mogłaby być- pozwolił się pociągnąć, zbliżając się do Rose- przypuszczam, że wolisz mnie jako człowieka?- jego mina wyrażała minimalny zawód.

Wybałuszyła oczy, przez chwilę nie wiedziała co odpowiedzieć na ostatnie słowa Michaela. - Dziwne pytanie - odpowiedziała w końcu głupio.
- Ha, i naprawdę myślałeś...przyszedłeś tu z zamiarem... i myślałeś, że będzie romantycznie? Nie wierzę.

- Hmmm...- Slave zamyślił się- wiesz, romantycznie to nie jest do końca to słowo, które opisuje moje pierwotne intencje. Ale nie sądziłem też, że będziesz aż tak chętna...- prowokacyjny uśmieszek odsłonił jego białe zęby.

Otworzyła usta, w zdziwieniu przyglądała mu się chwilę. Zaśmiała się nerwow. - Chętna - powtórzyła przygryzając wargę. - A może po prostu, staram się nie myśleć, odciąć się od siebie samej, bo muszę zrobić coś czego tak naprawdę robić nie chcę. Nie przeszło Ci to przez myśl? - zapytała zupełnie serio smutniejąc lekko.

- Wybacz- lew także wyraźnie posmutniał- trudno mi uwierzyć, że kobieta która sama mi się domaga pocałunków i wybucha śmiechem jest zmuszana w jakikolwiek sposób. Jeszcze raz proszę o wybaczenie, zapomniałem się.

- Nie przepraszaj - pogłaskała go po twarzy. - To przecież nie Twoja wina. Tak myślę. Nie wiem czemu, ale chyba Ci wierzę - odwróciła na chwilę wzrok - i ufam - powiedziała zaraz bardzo cicho. - Nie wyobrażasz sobie jak często kobieta musi coś udawać, żeby postąpić słusznie. Nie to chyba nieodpowiednie słowo. żeby wybrać mniejsze zło - znów spojrzała w jego oczy.

- Wybacz, ale nie rozumiem, o czym teraz mówisz- Michael pokręcił lekko głową- i nie wiem, czy chcę zrozumieć- w jego oczach tlił się dziwny smutek.

- Nieważne - pokręciła głową, próbowała się uśmiechnąć. Nie wyszło. - Dlaczego - zaczęła powoli - dlaczego jesteś smutny?

- Myślę, że do tej pory liczyłem na to, że będziemy to wszystko robić dobrowolnie. Wiesz, Rose... mógłbym Ciebie pokochać, naprawdę. Ale boję się, że Ty nie mogłabyś powiedzieć o mnie tego samego. Nie w tym obrocie koła fortuny.

Zaśmiała się smutno. -Pokochać? Nie mów tak. Działasz pod wpływem emocji, chyba sam do końca nie wiesz co mówisz...

- Nie, naprawdę. Wierz mi lub nie, ale mam swój honor. Nie należę do tych facetów, którzy po wszystkim odchodzą bez słowa i traktują kobiety jak szmaty. Kobiecie należy się szacunek, zawsze i wszędzie.

- Szacunek - dobre słowo. Szacunek, nie miłość. To zupełnie różne rzeczy - na twarzy Rose pojawił się delikatny, jakby pocieszający uśmiech. - Cieszę się, że mogę liczyć na szacunek z Twojej strony.

- Tak, ale komuś, z kim się współżyje należy się więcej niż szacunek. Inaczej tracimy człowieczeństwo. Nawet zwierzęta łączą się tylko wtedy, gdy czują się przy sobie naprawdę dobrze.

- Jesteś taki... naiwny - stwierdziła. - Nie odbieraj tego źle, to komplement. Ale Ty nie masz wyjścia, nie robisz tego z własnej woli... nie mówmy więc o uczuciach i emocjach, które znajdują miejsce w normalnym życiu.

- Naiwny? Nie wiem, dla mnie to kwestia honoru. Powiedz, nie wolałabyś, żebym Ciebie pokochał? Naprawdę szczerze, mocno? Nie wolisz zrobić tego z osobą, dla której nie jesteś tylko ładną dziewczyną? Powiedz mi, proszę, powiedz mi szczerze.

- Cholera, Michael! Nie możesz mnie pokochać ot tak, teraz na zawołanie nie znając mnie, nic o mnie nie wiedząc. To niemożliwe! - przymknęła oczy - możesz tak mówić, ale sam doskonale wiesz, że będzie to kłamstwo. Tylko kłamstwo, które ma na celu zmniejszenie Twoich wyrzutów sumienie i próbę zachowania moralności.

- Nie- pokręcił głową, powoli, stanowczo- masz rację, nie znam Cię, ale naprawdę mogę Cię pokochać. Mogę się o Ciebie troszczyć, wstawiać się za Tobą, chronić Cię z całych moich sił. Na Ziemi żyje kilka miliardów ludzi i zasadniczo każdy może pokochać każdego. Jedyny warunek to chęć obu stron. Zazwyczaj pojawia się ona po dłuższej znajomości i owszem, tak jest lepiej. Ale wierz mi, jeśli tylko pozwolisz mi się pokochać, to zrobię to. Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym Cię kochać. Po prostu go nie widzę.

Kiwnęła głową, nie chciała ciągnąć tego tematu. - Proszę Cię, niczego nie obiecuj, nie teraz. Po prostu nie. Dobrze?

- Postaram się.

- Dziękuję - powiedziała szczerze. Spuściła zaszklone oczy, nie chciała znowu płakać. Przytuliła się do niego mocno. Chlipnęła, miała nadzieję, że nie słyszy.
Michael objął ją mocno i przycisnął do swego nagiego torsu.

***

Nagie ciało przy nagim ciele, ostrożne ruchy, przygryzione wargi. Czuli się dziwnie, robili wbrew sobie coś, czego nie chcieli, a jednocześnie obydwoje wydali na to zgodę. Powstrzymywali swe jęki, instynktowne wyrazy czułości, pocałunki. Z czasem rytm ich złączonych ciał przyspieszył, wybijany przez szalone bicie serca. Obydwojgu wyrwały się głębokie westchnięcia, ręce bezwolnie objęły drugą osobę, nogi Rose same z siebie owinęły się wokół męskich bioder, gdy ta wmawiała sobie, że to nic.

W końcu nadeszło apogeum, przy akompaniamencie odgłosu rozkoszy stłumionego gorącym, głębokim pocałunkiem i miękkości sierści. Pazury znikąd wysunęły się i przejechały po kobiecych plecach, pozostawiając cienkie, czerwony linie na białym ciele.

- Sierść?! - zareagowała natychmiast, a reakcją było coś pomiędzy szokiem a przerażeniem.
- Co... ale?! - W oczach Rose widniał strach i wzburzenie. Dość niecodzienny widok w "takich" momentach. Położyła otwarte dłonie na włochatej piersi stworzenia, które jeszcze przed chwilą było człowiekiem. Próbowała go odsunąć. Lew jednak ani drgnął.

Slave mocno sapał, odpoczywając po przeżytym orgazmie. Spojrzał półprzytomnie na dłoń Rose, potem na własną sierść i uśmiechnął się przepraszająco - Wybacz. Jak mówiłem, to moja prawdziwa forma. Czasem, kiedy jestem zły zmieniam się w nią mimowolnie. A teraz... zapomniałem się. Przepraszam.

- Zły? - zapytała natychmiast wciąż zszokowana widokiem.

- Tak, ale nie tylko. Zmieniam się w chwilach wielkich emocji, przeżyć. Gdy jestem zły, wściekły, pełen energii... jak teraz widziałaś, często zdarza mi się to podczas szczytowania- starał się zahamować rumieniec uśmiechem.

Niesłabnący dotąd opór, jakim starała się odsunąć go od siebie jakby trochę zmalał. Patrzyła an stworzenie, która miała przez sobą pełna sprzecznych emocji. Po chwili, nie wiedziała ile właściwie czasu minęło, jej ręce znalazły się na twarzy lwa, w jego włosach...grzywie. - Wiem, że prosiłam, żebyś nic nie obiecywał... wiem. Ale nie zostawiaj mnie samej.

- Obiecuję, że Cię nie zostawię. Będę się o Ciebie troszczył, zawsze.

Uśmiechnęła się. Zaraz po tym wyczerpani opadli na ziemię. Wtuliła się w niego jak dziecko pełne bezgranicznego zaufania. Głaskała niespiesznie jego kark czując całą sobą ciężki oddech Michaela, który działał uspokajająco.

***

Obudziła się raptownie, uniosła się natychmiast do pozycji siedzącej. Coś jej się śniło, coś strasznego. Nie pamiętała jednak snu. Rozejrzała się po pomieszczeniu.
Nie było go.
Na nogach Rose, leżała zmięta koszula Michaela, która musiała zsunąć się z niej przy gwałtownym ruchu.

(bo w jednym poście się nie zmieściło...)
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 24-09-2010, 19:51   #5
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację

Mortesimer wiele razy myślał o swoim obecnym położeniu. Prawdę mówiąc przed krzykiem, wyzywaniem na całe gardło wysokich sił i przeznaczenia, płaczem i gniewnym darciem pazurami powstrzymywały go dwie rzeczy. Pierwszą była obecność innych implikująca poczucie obowiązku zachowania godnej postawy, a drugą środki uspokajające. Trzeba przyznać, że przez pierwszy tydzień zużył ich więcej niżeli przez ostatnie dwa lata. Potem uspokoił się, rozpacz, zadziwienie i bunt przeciw jawnemu wypaczeniu przeznaczenia jakim miało być dla wiary Strażników to miasto, przycichły, zamknęły się w klatkę trzeźwych myśli. Postanowił czynić to, co czynili wszyscy Strażnicy, ci wolni i zniewoleni. Leczyć, grzebać i pocieszać.
Nie zdziwiła go nieobecność starszych swej rasy, wręcz się jej spodziewał. Gdyby jacyś zostali schwytani, najpewniej zabiliby się aby wrócić do żywiołu i potem się odrodzić. Starszych było za mało, o wiele prawdopodobniejsze było schwytanie rówieśników Mortesimera lub odrobinę dojrzalszych. Pierwszego ze swej rasy spotkał już w drugim tygodniu i żal ścisnął mu serce. Anner był lekarzem, a jednocześnie siedemsetletnim Strażnikiem który cierpiał z powodu swej natury. Będąc niemal synem Klanu Zmarzliny posiadał lodowe szpony, śnieżnobiałe futro na całym ciele, pysk wyciosany jakby ze śniegu oraz spękaną skórę i czarne oczy. Zaraza nie obeszła się z nim lekko, a cechy klanowe stały się w tym świetle dodatkowym piętnem. Mortesimer z każdą chwilą pamiętał niskie, kamienne pomieszczenie zakopcone palącymi się grzybami. Wykręcony z bólu, ledwo kuśtykał pośród kamiennych moździerzy i dwóch pustych dzisiejszego dnia noszy. Był lekarzem który sam potrzebował pomocy. Anner uprzednio dostawał preparaty alchemiczne których receptury nie znał, przytępiały on jego nerwy. Dziś napięte do granic wrażliwości zakończenia nerwowe z każdą chwilą przechodziły w reakcję i spoczynek, a pomiędzy swymi stanami słały impulsy o wszystkich rodzajach bólu. Anner szalał z cierpienia. Dlatego też cały czas operował tylko na grzybach i ziołach, bojąc się alchemii. Ból, sprowadzał na Annera szaleństwo i złość. Wielki gniew pragnący zabijać.
Mortesimer szybko zamieszkał z nim bacząc nań. Jeszcze szybciej przejął lekarskie obowiązki. Ostatnim co mógł zrobić dla Annera na jego prośbę było zabicie. Tak to przybycie do tego miejsca przysporzyło kolejnego cierpienia. Na nagrobku tego Strażnika, Mortesimer wyrył napis.
„Tutaj spoczywa Annar Strażnik. Niech zatoczy pętlę swego żywota w spokoju i ciszy. Jeśliś dłużeń Strażnikom, oddaj nam jego grób.” Spotkał w tym czasie również Gahnara i Mortemehre, parę Strażników zajmujących się pogrzebami. Od kiedy przybył w to miejsce, cały czas chodziła mu po głowie jedna myśl. Jak straszne musi być to miejsce, że spośród Strażników tylko jeden, sam potrzebujący pomocy jest lekarzem, a aż dwoje grabarzami? Czyżby nawet pośród jego rasy nadzieja potrafiła umierać? Takie właśnie pytanie zadawał sobie zawsze przed snem i to pytanie należało do tych, których nie powinno się wypowiadać na głos. Wkrótce usypiał sam w dawnej pracowni Annera, a budząc się powtarzał w myślach jedną frazę.
Wszystko jest przeznaczeniem, istota najwyższa czuwa. Trzeba być jak Ragaszan.
Postać Ragaszana, bohatera Strażników, tego który zwycięzca w konflikcie, przetrwał wiele wypraw i wziął na swe barki wielką odpowiedzialność – przyświecała Mortesimerowi we wszystkim, kiedy już jego stan psychiczny się ustabilizował. Mimo ogólnej izolacji jakie niósl ze sobą pobyt tutaj i wynikającej z tego nienoralnych zachowań Mortesimera, to on zdawał się popadać w mniejszą apatię od dwójki grabarzy. Oni widzieli tylko śmierć i rozkład, nadzieję tylko w odrodzeniu. On sam jeszcze miał nadzieje. Został lekarzem i wytwórcą.

Początki swojej roli nie przyszły mu łatwo. Co z tego, że był zielarzem gdy trzeba było inaczej pozyskiwać składniki? Co z tego, że część przedmiotów można było wykorzystać, a resztę trzeba było oddać? Pod tym wglądem pomógł mu Anner, lecz Mortesimer szybko został sam. Musiał nauczyć się paktować i zbierać grzybów.
Stało się jeszcze jedno. Mortesimer został przez ten czas alchemikiem. Nie chciał uprzednio nim zostać, wolał zioła i cmentarze. Lecz teraz... Jeśli nie on, to któż inny? Alchemia miała być pomocną sztuką. Jak do tej pory opracował kilka receptur z których był zadowolony. Lecz nic naprawę bardzo pomocnego.
Rozgniatając łapami zebrane grzyby wspominał wielokroć swoje pojawienie się tutaj. Wiele razy. I przypominał sobie rzeźbę w siedzibie jego rasy. Tak ją widział, jakoby była symbolem wszystkich naturalnych sił, istot i miejsc. Ich raźnym spoglądaniem w przyszłość wbrew wypaczeniu które się tutaj dokonywało. I ludzie...
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 25-09-2010, 00:42   #6
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Sala Samuela przypominała ogromną jaskinię. Wchodziło się przez duże, okute drzwi i można było spodziewać się, że sama sala będzie równie bogata. Tymczasem oprócz tronu nie było żadnych ozdób. Kamienne ściany, sufit wilgotny, a podłoże zimne i twarde. Panował chłód, a jedyne źródło światła dawały pochodnie.

Michael wleciał do pomieszczenia. Jego czarne pióra zatrzepotały, gdy wylądował u stóp wielkiego, czarnego tronu, na którym zasiadał Samuel. Zwiesił głowę pokornie, w milczeniu, po czym zrzucił swoją sztuczną postać. Jego ciało wydłużyło się, głowa zwiększyła się i zmieniła kształt, a czerń piór zafalowała niczym woda, zmieniając się w żółć futra.

Przed Samuelem klęczał na jednym kolanie Slave w swej wilczej formie, odziany w nieodłączne, skórzane ubrania.

- Witaj, panie. Twoi wierni słudzy przynoszą Ci dary i nowiny z jaskiń Salartus. Prosimy, racz spojrzeć na nas łaskawym okiem- powiedział z szacunkiem.

Lauri Mäsienta wkroczył powolnym krokiem nie zamieniając się w Salartus. Lata spędzone jako Sadesyks wpłynęły na jego wygląd. Był bardzo wysoki, mający ponad dwa metry wzrostu, skóra ledwo trzymała się na kościach, co było widać w zapadniętej twarzy o podkrążonych oczach. Łysy, z długim, prostym nosem, o pustym i beznamiętnym spojrzeniu. Przyklęknął tuż obok Slave'a i dodał ponurym głosem;
- Ze względu na nieudolność Salartus z którymi współpracowaliśmy, nie odnaleźliśmy lustra...
Lew rzucił Lauri'emu krótkie spojrzenie, mające go zmusić do milczenia, po czym przejął pałeczkę.

- Panie, Salartus nie odnaleźli Lustra, ale zyskali coś, co może Cię zainteresować. Nazywają to Drogowskazem, to rodzaj kompasu, który wskazuje drogę do Lustra. Niestety, Salartus, który wprawiał pióro Feniksa w ruch, zginął. Jego rasa, Aborrencimento, jest dość rzadka, pokładamy jednak wiarę w to, iż środki, jakimi dysponujesz, Mistrzu, będą w stanie rozwiązać ten problem- mówiąc to, wyciągnął z kieszeni Drogowskaz i nie wstając, wyciągnął dłoń z przedmiotem w stronę Samuela.

Masienta warknął coś do siebie i dodał jeszcze szybko;
- Mamy też przedstawicieli Salartus, cennych przedstawicieli, a z nimi pewną kobietę, która z pewnością przyda ci się, Mistrzu... Czekają ofiarni i poddani. Nie uciekną.
- Niemniej- dodał spokojnie Michael- zdobyliśmy Drogowskaz, wchodząc z nimi w umowę. Mieliśmy dostać go za opiekę medyczną nad ową kobietą i zostawienie Salartus w spokoju. Czyż słowo honoru sług Twych, Mistrzu, nie jest i Twym słowem?

Dalej, pokaż mi, że masz honor. Pokaż mi, że nie oszukiwałem się przez te wszystkie lata

- I jeszcze jedno, Mistrzu. Przez lata żyliśmy wśród Salartus. - mówił Lauri. - Znamy ich lepiej, niż można to sobie wyobrazić. Wiemy jak działają, więc teraz są w naszych rękach. Bez Drogowskazu nigdy nie dotrą do Lustra, a dla nas to jedynie kwestia czasu. Znamy ich, wiemy jak manipulować. Oni nie są już zagrożeniem, oni nie zaatakują. Bez Opiekunki są bezbronni. A my teraz znamy ich... czyli spełniliśmy większą część twej woli.

Samuel wstał z swego tronu i podszedł powoli do Michaela. Spojrzał na niego z góry, po czym chwycił Drogowskaz i obejrzał go okiem znudzonego znawcy.

- Czy to wszystko, co dla mnie macie?- spytał zimnym głosem, w którym kryła się groźba.
Lauri oczekiwał na gniew Samuela i spodziewał się bólu. Ale niekoniecznie śmierci;
- Wszystko? Mamy Starszą z Salartus, która jest jedną z napotężniejszych Salartus, a do tego jedną z najrzadszych, mamy kobietę, która posiada moce o jakich nie słyszeliśmy, zinflirtowaliśmy społeczeństwo Salartus i teraz oni są zdani na naszą łaskę. To wszystko!
- Mistrzu!- lew wstał z zszokowanym wyrazem twarzy- Dałem słowo honoru, że nie stanie im się żadna krzywda!
Masienta zaśmiał się cicho i spojrzał na Samuela;
- Wyciśnij ich jak sok, zetrzyj na miazgę, niech tylko przekażą swoją wiedzę...
- Nie do ciebie należy to, co z nimi zrobię- władczy wzrok Opiekuna przywołał Lauri'ego do porządku- Ani nie do ciebie...- lew uklęknął automatycznie, zwieszając wzrok, bardziej z przyzwyczajenia niż z szczerych chęci.
Lauri jeszcze przez chwilę patrzył na Samuela, a potem rzekł;
- Dobrze więc, wprowadzimy Opiekunkę i kobietę, a ty Mistrzu zdecydujesz co z nimi zrobisz... i z nami.

Samuel pstryknął palcami. Ciężkie drzwi otworzyły się, gdy dwójka ludzkich Obdarzonych wprowadziła Opiekunkę i Cloe. Dziewczyna była dalej nieprzytomna, ale duma i pogarda bijąca z oblicza kapłanki Salartus wystarczyła spokojnie za obie kobiety. Nie omieszkała obdzielić nimi zarówno Samuela, jak i jego sług. Ogon Michaela przylgnął do jego ciała, a uszy oklapły, co upodobniło go do zbitego psa.
Samuel podszedł do Opiekunki. Stanął przed nią, z szyderstwem w oczach spoglądając na jej dumne oblicze. Wydawało się, że chce ją uderzyć, ale zamiast tego zwrócił się do kobiety i zapytał;
- Co jest w niej takiego niezwykłego?
Dama, bo inaczej Michael nie potrafił jej określić, nie dała po sobie w ogóle poznać, że stoi przed nią jedyny mężczyzna jej własnej rasy. Jej dumne spojrzenie i wyraz twarzy mówiły, iż nie widzi powodu, by odpowiedzieć, zupełnie, jakby był to tylko powiew wiatru, a nie agresywny Samuel. Slave, obawiając się o stan kobiety, odparł za nią:

- Wzmacnia Salartus samą swą obecnością, słabnąc przy nich. Poza tym, zdaje się nie kontrolować swych mocy i z tego co wiemy, inni ludzie nie potrafili jej zrozumieć. Dlatego właśnie zgodziła się udać do Salartusowych jaskiń.
Samuel zamyślił się. Stanął nad Cloe i spojrzał na nią swoim wzrokiem. Przejechał palcem po twarzy, po czym machnął dłonią;
- Zabrać ich, tam gdzie reszta, ale do osobnej celi. Mam wobec nich własne plany.
Następnie zwrócił się w kierunku dwójki byłych Salartus i zapytał z szyderstwem w głosie;
- A co mam zrobić z wami? Wróciliście bez lustra... Wprawdzie z darami, ale nie wykonaliście mojego polecenia!
Słowa Samuela przeszły jakby obok lwa. Zdał sobie sprawę, że to koniec, że odwołanie się do honoru tej istoty było od początku błędem. Najpierw nie mógł niczego zrobić ze względu na swoich „towarzyszy”, a teraz zawiodła ostatnia deska ratunku. Spojrzał kątem oka za wyprowadzaną Opiekunką, a ich spojrzenia zetknęły się na krótką chwilę, nim drzwi się zatrzasnęły. Pogarda, jaką wyczuł od kobiety miała palić go do końca życia.
Lauri nie czuł nic po słowach Samuela. Już dawno pozbył się ludzkich uczuć. Nawet honor starego Lauhelmaasielu odszedł gdzieś w dal. Zdołał powiedzieć tylko;
- Możesz i zabić, ale stracisz wtedy ostatnią szansę na odnalezienie Lustra, bo nie będziesz miał drugich takich wiernych ci podwładnych.
- Tak, Lauri, Ty mnie nie zawiodłeś, co zaś do Michaela...- cisza po jego słowach zabrzmiała złowieszczo- Odejdź, jesteś wolny. Zostaw mnie samego ze Slavem. Muszę z nim porozmawiać w cztery oczy.
- Zgodnie z życzeniem, mistrzu - odpowiedział Masienta, wstał i wyszedł kierując się do drzwi.
- Jeszcze jedno- głos Samuela zatrzymał mężczyznę, nim ten zdążył przekroczyć próg- Tym razem wam darowałem, ale jeśli następnym razem mnie zawiedziecie, to nie będzie litości. Chcę, by to było dla was jasne.

***

Wyszedł z sali w wielkim wzburzeniu. Setki lat spędził w kościstym więzieniu, wiele metrów pod ziemią, by teraz zostać oskarżonym o nieudolność. Ale Samuela nie dało się zadowolić. Nie przynieśli Lustra, chociaż nazwał Lauriego wiernym sługą. Może to dobrze, że nie otrzymał artefaktu. Nie można pozwolić by stał się zbyt silny.

W tej chwili Fin darzył go nieskończoną nienawiścią, którą potęgowała rozpacza dewastacji jego psychiki, jaka dokonała się przez lata uwięzienia wśród Sadesyksów. Owszem, nauczył się wiele, lecz nie był pewien, czy cena jaką zapłacił za to nie jest zbyt wielka. W tej chwili marzył jedynie o śmierci, ale zdawał sobie sprawę, że nie dane mu to będzie. Samuel wie o tym i będzie się starał utrzymywać Lauriego przy życiu, w męce.

Jest jeszcze jedna rzecz. Samuel musi zginąć i ambicją Mäsienty jest zadanie mu ostatecznego ciosu, po którym upadnie. Nie było w tym szlachetnych pobudek. Chciał go ubić, by odwdzięczyć się za los jaki go spotkał. Za to, że został z niego strzęp człowieka, cień wielkich ambicji targających Finem.

Padł na kolana i chwycił się za twarz. Nienawidził siebie, otoczenia i wszystkiego. Zagłębił paznokcie w skórze i pociągnął, tworząc otwarte rany. Krew zaczęła płynąć po dłoniach. Ile zostało Lauhelmaasiela w Laurim Mäsienta?

***

"Mamo, słyszy mnie? Błagam, pomóż mi..."

Leżał we własnej celi, wpatrując się błędnym wzrokiem w ścianę. Następnie znów zaczął się tarzać i obijać o twardą powierzchnię. Już całe ciało miał w bliznach, sińcach, a ubranie zachlapane krwią. Spał trzy godziny dziennie, a złe myśli nawiedzały go nieustannie. Czuł w sobie palący gniew, ale nie potrafił znaleźć innego źródła niż autoagresja.

Od czasu przyprowadzenia jeńców, nie widział Samuela. Nie miało to jednak znaczenia. Wiedział, że wkrótce się odezwie. Da im też takie zadanie, które będzie prawdopodobnie ich ostatnim. Nie mógł liczyć na to, że im przebaczy. Raczej ukarze w dość subtelny sposób.

Usiadł. Czuł krople krwi spływające z rozbitej głowy. Bosy, w podartym ubraniu, zarośnięty, wyglądał jak bezdomny. Ale mieszkańcy Miasta znali go bardzo dobrze. Bali się, bo często wpadał w szał i karał okrutnie za nic. Kiedy widzieli ponurego Sadesyksa chodzącego korytarzami, ukrywali się. Szczególnie ludzie, bo Salartus Lauri z reguły nie tykał. Za to podzielał fascynację Samuela ich dotyczącą.

"Mamo, nienawidzę siebie..."

- Tę zarazę należy wyplenić - powiedział do siebie.

Znowu przechodził korytarzami Miasta. Doglądał ludzi tutaj mieszkających. Czasami przypatrywał się pracy Salartus godzinami. Nie miał w tym żadnego celu właściwie. Chociaż czasami pomagał pośrednio Samuelowi. Ostatnio stłukł jakiegoś człowieka, który wstawił się obroną wobec jakiejś Obdarzonej. Lauri przyczepił się tego, że próbowała coś szmuglować. Mniejsza o to, czy była to prawda. Fin miał wtedy zły humor. Uderzył ją w twarz, a wtedy mężczyzna miał czelność rzucić się na tak ważną personę. Lauri wpadł w prawdziwy szał i tłukł go kawałkiem żelastwa tak nieopamiętanie, że po chwili ze zmiażdżonej czaszki człowieka ściekały z krwią kawałki mózgu.

Ciekawe, czy Samuel wiedział o tym małym incydencie...

Dzisiaj natomiast nie było nic ciekawego. Obserwował jakiegoś jaszczurczego Salartus, potem paru Obdarzonych. Gdzieś mignął mu Slave, ale jego miał nadzieję już nie zobaczyć. Irytujący człowiek. "Dałem słowo honoru" - co za bzdura! Jakby słowo honoru liczyło się w tych zgniłych czasach. Ludzie opowiadali o zmianach jakie zaszły w ciągu czterech wieków nieobecności Karela. To nie było do pomyślenia. Nie było takiej siły, która skłoniłaby Lauriego do powrotu. Bo gdzie by się odnalazł?

Pozostaje czekać na kolejne słowo Samuela. Potem należy ukąsić. Niczym żmija rzucić mu się do gardła. Czuł w powietrzu, że coś się szykuje, ale nie potrafił powiedzieć konkretnie. Niestety wszyscy mieszkańcy Miasta mieli Lauriego za fanatycznie oddanego hybrydzie, więc nie miałby szansy wystąpić jako przywódca ewentualnego buntu. Jednak jeśli ten nastąpi, to nie zawaha się ani minuty przed wbiciem noża w gardło tego dziwadła.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 25-09-2010, 17:51   #7
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Karen Feary wydawała się zupełnie zwykłą dziewczyną. To jak się zachowywała, co mówiła i robiło kreowała jednoznaczny wizerunek ciepłej, inteligentnej i całkiem zwyczajnej osóbki jakich to na świecie jest mrowie. Dziewczyna usilnie pielęgnowała ten wizerunek. I prawie nikt nie wiedział, ze była czymś jeszcze.
Sinsjew powiedziała kiedyś, że ta druga jest częścią niej samej wypartą przez Karen na skutek tyrańskiej tresury w rodzinnym domu. Szamanka uczyła ją jak znów stać się jedną istotą. Przekonywała, że ta druga może dać jej pierwotną siłę tkwiącą w naturze i wszechświecie.
Karen nie wiedziała ile w tym było prawdy a ile zwykłej propagandy mającej skłonić ja do pójścia szamańską drogą. Ale jedno się zgadzało. Gdy robiło się źle zawsze budziła się ta druga. I umiała znieść znacznie więcej niż jej zwyczajna bliźniaczka.

Później usiłowała sobie przypomnieć, w której chwili przebudziło się jej alterego. Czy już wtedy kiedy ze ścian posiadłości milionera wypełzły wijące się jak glizdy ludzkie ciała?. Gdy spoczął na niej wzrok setek trupich oczu a ziejące czernią gardziele rozwarły się w ogłuszającym wrzasku?
A może kiedy biegła korytarzem bezskutecznie szukając towarzyszy i zobaczyła Nika.
Był w korytarzu którym usiłowali uciekać spanikowani goście. Pędzili przed siebie jak szalone ze strachu zwierzęta tratując siebie nawzajem. Wytworne kobiety porzucały bajecznie drogie szpilki, mężczyźni darli marynarki pchając się do wyjścia po powalonych ciałach współbiesiadników.
Tylko on był spokojny. Stał tam patrząc wprost na nią oczami które nigdy jeszcze nie wydawały się jej tak pełne cienia a spanikowana ciżba przenikała przez niego zupełnie tego nie zauważając.
Tak, to chyba wtedy coś się zaczęło. Pojawiły się dzikie emocje, wizytówka tej drugiej. Wpierw nie chciała w to wierzyć. Po prostu odmawiała uznania faktów. Niczego nie pragnęła bardziej niż odwrócić się i nie patrzeć jak szedł w jej stronę poprzez oszalały tłum. Tak bardzo się na jego tle wyróżniał w swoim nienagannym stroju. Jak gość z innego świata. Pojawił się smutek głęboki jak spojrzenie ducha i żal. Miała ogromne poczucie krzywdy, starty czegoś co nawet się jeszcze nie zaczęło a mogło być czymś wyjątkowym.
Mężczyzna stanął naprzeciwko Karen i wziął ją za rękę. Jego dłoń wciąż była dla niej ciepła i realna. Mówił coś a ona odpowiadała, teraz zupełnie nie pamiętała tych słów, choć znała ich znaczenie.
Nigdy. Na zawsze. Nic nie uzmysławia znaczenia tych słów tak dobrze jak śmierć.
Nik poszedł dalej, poprowadził go porywisty wiatr.
A ona cofnęła się gdzieś głęboko w siebie pozwalając tej drugiej na objęcie władzy. Potem pamiętała już tylko urywki.
Viktorię która coś jej tłumaczyła gestykulując przy tym żywo obdartymi ze skóry dłońmi.
Johnego który blady jak śmierć patrzył na Karen z drugiego końca sali. Chyba coś do niego krzyczała.
Kobietę o śnieżnobiałych włosach która zakładała jej bransoletkę.
Swój własny gniew dziki jak huragan, który tym razem niestety nie wystarczył.
Im większa była wściekłość tym dalej umykały wspomnienia. Miała niejasną świadomość, że widziała jakiś tron a na nim istotę tak obmierzłą, że od pierwszej chwili znienawidziła ją cała sobą. I chyba to okazała bo gdy w końcu zaczęła do siebie dochodzić całą była w sińcach.

Odzyskiwała świadomość powoli wyłaniając się z otchłani dzikich uczuć tej drugiej. Gdzieś w ciemnej celi zalana własną krwią i pobita koncentrowała się na swoim gniewie. Pozwalała mu płonąć w obolałym ciele. Był tysiąc razy lepszy niż strach.
Na nadgarstku miała ciężką, zielona bransoletę której obecność napawała Karen oburzeniem, ale nie dało się jej zdjąć. Powtarzała cicho słowa usłyszane kilka lat temu od starej szamanki.
Jeśli twój umysł jest swobodny jak wiatr nic nie może cię zatrzymać. Nikt nie może cię spętać.
- Nie mogą mnie spętać – powtórzyła cicho zsiniałymi wargami.

Ciemność, głód i samotność wgryzają się w człowieka jak robak. Podobne do stada upartych korników drążących dumny pień dębu. Rozpracowują go powoli, odcinają od życiodajnych soków, osłabiają jego strukturę.
Karen powoli traciła rachubę czasu chodząc po ciasnej celi jak wściekła pantera. Zastanawiała się na ile starczy jej jeszcze determinacji do stawiania oporu. Przez szparę pod drzwiami wypuszczała swoją jaźni a ta wraz z wiatrem zwiedzała starożytne podwodne miasto. Im więcej widziała tym silniej zaciskały się na niej kleszcze strachu. Miejsce w którym przyszło jej skończyć. Miasto było piękne i przerażające zarazem, snuli się po nim ludzie i potwory, większość złamana, upodlona i w kajdanach.
W głowie Karen coraz częściej pojawiała się ponura myśl, ze przyjdzie jej tutaj umrzeć. Wraz z nią uchodziła z niej chęć i siły na cokolwiek. Łapała się na coraz częstszym zaleganiu na posłaniu z wzrokami wpatrzonym w półmrok i przeraźliwą pustką w głowie. Silnych atakach apatii gdy nawet nie mogła patrzeć na jedzenie kiedy ktoś sobie łaskawie przypomniał, że przydałoby się ja nakarmić. Cela wysyła z niej wszelkie
Gdyby tu tylko nie było tak ciemno i zimno.

Przez jakiś czas myślała, ze w mieście nie ma duchów. Nie widziała ich nigdzie kiedy jej jaźń zwiedzała okolice z wiatrem. Dlatego gdy któregoś poranka małą dziewczynka przeszła bezceremonialnie przez ścianę jej celi definitywnie zamierzając przejść ją na przestrzał nie przejmując się zupełnie ograniczeniami architektonicznymi w pierwszej chwili zupełnie zamarła w zaskoczeniu.
Dziecko było małe, pięć-sześć lat, tyle ile miał Connor w chwili śmierci. Przez przybrudzone, płócienne ubranie które wisiało na chudym ciałku Karen trudno było ustalić jego płeć. Nie wiedziała skąd takie maleństwo mogło się tu wziąć. Wiedziała za to, że od tygodnia nie miała okazji otworzyć ust do innej istoty.
- Cześć maleństwo – Słowa uciekły zanim je przemyślała.
Dziecko znieruchomiało na środku celi patrząc na nią parą wielkich ciemnych oczu podobnych do tych Nika. Zajrzała z pyzata buzię okalana burzą dzikich, czarnych loczków i stwierdziła, że mała z pewnością jest płci żeńskiej. Przez chwile patrzyły tak na siebie w półmroku rozjaśnianym przez wątłe światło wpadające spod drzwi. Potem dziecko wrzasnęło i pędem uciekło z celi przenikając przez zamknięte drzwi.
Karen osłupiała na chwilę patrząc w pustkę.

Na początku skonfundowana Karen myślała, ze już nigdy nie zobaczy duszątka i nie wiedzieć czemu poczuła z tego powodu straszny żal. Człowiek rzadko kiedy pojmuje jak wiele znaczy druga osoba do której można otworzyć usta. Czemu uciekło? Czy ktoś już tutaj je widział i skrzywdził? A może było po prostu w szoku?
Tak czy inaczej reakcja nie wskazywała na to by dziecko kiedykolwiek wróciło A dziewczyna z oczywistych względów nie mogła go gonić. Historia zakończona.
Czas znów płynął jak woda przez palce przynosząc dziewczynie coraz czarniejsze myśli. Widziała jak ludzie z sąsiednich celi znikają gdzieś niemal codziennie. Wiedziała, że w końcu przyjdzie jej kolej i niemal już na nią czekała. Wszystko było lepsze niż ta pustka, wdzierająca się w najdalsze zakamarki umysłu.
Czasami żeby ją zagłuszyć Karen śpiewała. Nuciła wszystko co wpadło jej do głowy, poczynając od jakiś symfonicznych kawałków jakie zasłyszała od babci, poprzez Beatlesów, Metalikę po burkliwe mruczani Sinsjew. Cokolwiek by się czymś zając, żeby nie zwariować, lub co gorsza się nie poddać.
Wtedy znów zobaczyła dziewczynkę. Siedziała w kącie celi niemal idealnie kryjąc się w cieniu słuchając jednej z kołysanek jakie dawno temu Karen śpiewała malutkiemu Connorowi. Gdyby się nie poruszyła obdarzona długo nie zauważyłaby drobnego cienia i ciemnych oczu wpatrzonych w nią ze zwierzęcym strachem i rozpaczliwą nadzieją jednocześnie. Poczuła jak serce w piersi zaczyna nagle bić jej ze zdwojoną prędkością zduszone dziką tęsknotą za towarzystwem, jakimkolwiek kontaktem z inną istotą, nawet martwą. Tym razem nie zamierzała tego popsuć. Udała, że niczego nie widzi śpiewając dalej kolejna kołysankę a gdy te się skończyły przywołała przedszkolne piosenki jakich uczyła się z synkiem.
Potem odkryła, że tynk jej celi jest zadziwiająco miękki i mogła go drążyć łyżeczką. Co prawda po jakiś trzech centymetrach natrafiała na litą skałę, o wydrążeniu tunelu nie mogła nawet marzyć. Jednak to dało jej nowe możliwość.
Kamień nie był tak wdzięcznym materiałem jak drewno, nie czuła go aż tak dobrze, potrzebowała innej techniki ale powoli i mozolnie ryła w ścianie obraz z przeszłości. Twarz babci do której musiała wrócić może i nie była lustrzanym odbiciem Daniele Feary ale pierwszym krokiem w bardzo potrzebnym Karen procesie. Następna była twarzyczka synka a wraz z nią świadomość, że nie musi się bać śmierci. Gdziekolwiek zaprowadzi ją wtedy wiatr połowa jej bliskich już tam czeka.
Duszek wciąż przychodził zasiadając w swoim koncie i obserwując czujnie to co robiła, słuchał jak przyśpiewywała sobie przy pracy.

- Umiesz stworzyć pieska? – Usłyszała za swoimi któregoś dnia gdy siedziała naprzeciw ściany drżąc ostatnie szczegóły wizerunku Connora. Karen obróciła się powoli i spojrzała w pyzatą blada twarzyczkę otoczona burzą czarnych loków. Duszek spuścił natychmiast wzrok wpatrując się w czubki swoich bucików.
- Chłopiec wyszedł ci bardzo ładny, wygląda prawie jak żywy. Jak spisz przychodzę tutaj i udaje, że się razem bawimy. – mówiła cicho tak, że Karen musiała wytężyć słuch żeby zrozumieć jej szepty. – Miałam kiedyś braciszka z którym się bawiłam ale potem przywaliły go kamienie i już nie mogłam się bawić, ktoś musiał pracować za niego. – Duszątko podniosło wzrok na płaskorzeźbę. – Czy to prawdziwy chłopiec.
- Kiedyś był prawdziwy – odpowiedziała obdarzona cicho.
- To umiesz narysować pieska?
- Tak, myślę, że umiem.
- Nigdy nie widziałam pieska, mam mówiła, że są duże, puchate i maja przyjemnie szorstkie języki jak liżą cię po twarzy. A tata opowiadał, ze bronią owieczki przed bestiami – opowiadała dziewczynka, dopiero teraz odważyła się znów spojrzeć w twarz Karen. – Zrobisz dla mnie pieska?
- Zrobię – obiecała cicho dziewczyna, czując jak wilgoć napływa jej do oczu. Ale on nie obroni przed bestiami żadnej z nas, pomyślała. – Jak ci na imię?
- Miricle.
- Jak ładnie. – Obdarzona uśmiechnęła się łagodnie. - Ja jestem Karen.

Tak wiec wyrzeźbiła potężnego bernardyna z przyjaźnie wywieszonym językiem. Opowiedziała Miri o tych dzielnych psach które ratowały kiedyś ludzi w górach, o świecie na zewnątrz którego małą nigdy nie widziała. W zamian duszątko podzieliło się swoją wiedzą o podwodnym mieście, potworach które choć były straszne nie mogły podchodzić za blisko do ludzi. I tych dwóch najgorszych z bestii. Panu na czarnym tronie który rządził nimi wszystkimi i bestii pożerającej duchy przed którą od sześciuset lat uciekała.
Karen zrozumiałą wreszcie czemu w mieście nie ma duchów, dowiedziała się o bransoletkach i okrutnym losie schwytanych obdarzonych.
Apatia i strach uciekały w cień wypędzone przez gniew i wolę walki. W sama porę gdyż wkrótce okazały się bardzo potrzebne.

Gdy prowadzili ją korytarzami czuła jak kolana dygoczą ze strachu. Nie potkniesz się Karen Feary, nie przewrócisz i cały czas będziesz miała wysoko uniesioną głowę, obiecała sobie w duchu.
Potem drzwi się otworzyły i musiała ze wszystkich sił walczyć by nie uciec wzrokiem od tego, którego zwali Samuelem. Autora tego piekła w którym przyszło jej ugrzęznąć. Serce zabiło jej szybciej a w rozdygotanym ciele panika zlała się z pogardą i gniewem.
Mężczyzna prze chwilę patrzył na jej wysoko uniesioną głowę i wściekle zieloną bransoletkę. Karen walczyła by wytrzymać spojrzenie jego lodowatych oczu zachowując tyle godności na ile było ją stać.
Śmierć nie jest straszniejsza niż początek kolejnej podróży, przypomniał sobie słowa Sinsjew, powtarzała je ciągle w głowie gdy Władca podwodnego miasta skinął na jednego ze strażników. Podano jej kielich pełen czerwonego płynu.
- Proszę to wypić – polecił jeden z oprawców. Wciskając jej naczynie w dłonie. Poczuła ostry znajomy zapach.
I myśli znów się rozwiały gdy świadomość zaczęła się wycofywać w bezpieczne miejsca oddając pola tej drugiej, odważniejszej. Chlusnęła płynem w twarz strażnika.
- Sam sobie pij krew zawszony podnóżku – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
Cios w twarz sprawił, ze się zatoczyła ale zgodnie z daną sobie obietnicą nie upadła.
Samuel patrzył na nią z drwiącym uśmiechem na twarzy. Po plecach dziewczyny przeszły zimne dreszcze. Przyniesiono drugi kielich.
- Wypij to. – nakazała hybryda i zaskoczona Karen zobaczył jak jej własna ręka zaciska się na nóżce naczynia. W pełnym niedowierzania osłupieniu obserwowała jak zdradzieckie ciało unosi szkło do ust. A ona nie mogła tego powstrzymać, choć się starała.
Smak był podły, sprawił że żołądek skręcił się jej w supeł.
- Przełkniesz wszystko grzecznie i powoli. Nie będziesz wymiotować.
Trzęsła się patrząc na lodowate zadowolenie na twarzy Samuela. Uniosła wciąż zaciśniętą na kieliszku dłoń do rzutu jednak w tej samej chwili coś w jej wnętrzu eksplodowało.
Naczynie zwaliło się ze szczekiem na posadzkę a chwile potem Karen upadłą wprost na nie krzycząc w konwulsjach. Ostatnie co zapamiętała to pełen satysfakcji uśmiech hybrydy.

- Oni cię w końcu zabiją – powiedziała cicho dziewczynka.
- Wiem Miri, ale to nie jest takie straszne – odpowiedziała Karen ledwie przeciskając głos przez ściśnięte bólem gardło.
Coś stało się w dniu gdy zaczęli na niej eksperymentować. Coś co zadziwiło nawet samego Samuela. Chcieli ją zmienić w bestie, nie udało się. A to znaczyło, ze powinna była umrzeć. Tymczasem wciąż żyła. I nikt nie wiedział czemu. Mijały kolejne miesiące, robili testy, oglądali ją w coraz mniej przyjemny sposób. Jedyne co odkryli to cudownie przyswojoną zdolność rozumienia języka potworów.
Tymczasem gniła w celi i obrywała za ciągły opór przy współpracy.
- Nie boisz się śmierci? - spytała cicho dziewczynka. - Ja się bardzo bałam.
- Boje się. - wykrztusiła dziewczyna, onieśmielała ją myśl o ostatnim kroku w otchłań. - Ale co mogłabym zrobić? Poddać się temu bydlakowi? Nie. To co mógłby kazać mi zrobić jest straszniejsze niż śmierć.
- A gdybyś tylko udawała? Mogłabyś obiecać posłuszeństwo i zamiast tego uciec stąd gdzieś daleko. Poszłybyśmy razem na powierzchnię. Pokazałabyś mi las i góry. Miałybyśmy prawdziwego pieska. - Miricle mówiła szybko a jej ciemne oczy plunęły dziwnym żarem. - Jak umrzesz możesz pójść dalej a ja znowu zostanę tutaj sama.
- Tej bransoletki nie można oszukać Miri. - Karen westchnęła patrząc na zaciśnięty wokół nadgarstka kamień.
- Ale można oszukać inni tak robią – odparło duszątko.
- Jacy inni? - Kobieta podniosła się powoli na posłaniu.

Pół roku. Ta cyfra ledwie docierała do Karen Feary gdy opuściła w końcu karcer spoglądając po raz pierwszy na podwodne miasto. Była zamknięta przez sześc miesięcy i pewnie sczezłaby w tej celi gdyby nie pomysł Miricle.
Choć niewiele brakowało a wyrzuciłaby Mattiasa Berga ze swojej celi i postanowiła jednak umrzeć w spokoju. Mężczyzna wydawał się być silny ale trochę zbytnio przekonany o własnej wyjątkowości. Tak czy inaczej była na niego skazana gdyż raz "naprawiona" bransoletka mogła wkrótce znów zmienić kolor. Póki co nie zamierzała sobie zaprzątać tym głowy.
Udało się. Była wolna. Chudsza o paręnaście kilo, wymizerniała i ozdobiona kilkoma bliznami ale względnie wolna. I czuła z tego powodu dziką radość i satysfakcję. Choć chyba bardziej zadowolona byłą Miri wciąż zagajacza wokoło obdarzonej.
- Pokarze ci moja ulubioną kryjówkę. Apotem pobawimy się w ruinach jest tam taka stara fontanna gdzie... - usta maleństwa się nie zamykały.
Karen nie chciała burzyć jej radości. Aż za dobrze wiedziała, że prawdziwa próba dopiero się zaczynała. Musiała znaleźć drogę ucieczki zanim znów puszczą jej nerwy i zniszczy swoją przykrywkę. Cóż, przynajmniej teraz miała na to jakieś szanse.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 25-09-2010 o 17:59.
Lirymoor jest offline  
Stary 25-09-2010, 21:56   #8
 
akolorek's Avatar
 
Reputacja: 1 akolorek nie jest za bardzo znany
Ciemności. Nic nowego powiedział by każdy jeden mieszkaniec podwodnego miasta ale „CISZA”. Nie… nie tutaj.
Ten mrok był jednak zupełni inny od wcześniejszych. Inny bynajmniej tutaj, gdzie cisza nie mogła… po prostu nie mogła wystąpić.


BLEEEEEEEEEEEEEEEE

Czar prysł. Przeraźliwie niski, odrażający jęk dał początek normalności tego miejsca. Niczym dzwonek oznajmiający przerwę rozpoczął nieustający napływ szeptanej paplaniny co w tym popapranym świecie było normą.
Ciemności i nieustający warkot wszystkiego co żywe a nawet martwe nie robiło na nikim i niczym wrażenia.
Czarno opierzony mały ptak siedzący na oskubanej kości ramieniowej nie miał problemów z widzeniem w takich a nawet gorszych ciemnościach . Co prawda był to obraz pozbawiony kolorów ale co ważniejsze wyraźny. Tak wyraźny, że dostrzeżenie zakrwawionego ostrego dzioba nie stanowiło najmniejszego problemu. Przeżuwając kawałek padliny bacznie obserwował okolice. Skupiony, zawsze czujny, niewidoczny w ciemności mógł to robić godzinami.


BLEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE

Kracząc po nosem wypluł kawałek zżutej padliny. Zrzędząc patrzył jak śmierdzące mięso spada i ląduje na ziemi.

- Co za gówno. Czy oni naprawdę myślą że zadowolę się czymś takim.


BLEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE


Rozpościerając skrzydła, bezszelestnie zeskoczył z kości. Lądując wbił swoje jeszcze małe pazury mocno w ziemie i zaciskając ziemię pod stopami znowu zaczął gderać coś pod dziobem…
Mimo swego młodego wieku był bardzo mocno doświadczony przez paskudne życie. Może właśnie dlatego był tak upierdliwym żyjącym w samotności potworem? On jednak zdawał się tym nie przejmować. W każdy dosłownie każdym organizmie widział tylko jeszcze… powtarzał „ jeszcze” chodzący wielki bądź mniejszy kawał padliny. Czasem smaczniejszy czasem gorszy kawał padliny. Bo przecież który kruk zwracałby uwagę na jakość padliny. Mięso jak mięso. Pazer za takie coś gotów był rwać z siebie pióra i rzucać każdą napotkaną sobie osobę.
To głód tak go doświadczył. Jeszcze kilka miesięcy temu głodował, darmo poszukując czegoś do jedzenia. Nawet gdy wytropił zapach był ostatnim padlinożercą na miejscu. Zastawał tylko gołe, lecz pachnące kości, które w jego mniemaniu były czymś najgorszym. Delektował się ich zapachem czując narastający głód. Pozbawiony sił zmuszony był pożywiać się ludzką znienawidzoną przez wszystkich jego krewnych padliną.

Kruk podniósł malutka głowę. Przekręcił ją w kolo. Widząc że w pobliżu nie ma niczego podejrzanego skulił i tak małe ciało przeciskając się w maleńką szparę miedzy cegłami. Egipskie ciemności i wypalający oczy smród. Tylko tyle można powiedzieć o tej norze.

- Witajcie. Czyja kolej ? – spytał podchodząc do cuchnącego stosu. – Który kawałeczek będzie najsmaczniejszy.

Z ciemności wyłoniła się wielka, cuchnąca sterta padliny. Pale, dłonie, nosy, oczy, wszystkie małe części ciała. Te większe leżały na innej stercie zaraz koło skór i paznokci.
Otwarty dziób kruka świadczył iż ma dzisiaj apetyt na coś większego, jednak przed pracą nie może się obżerać . Musi przecież być w formie by dostać następną nagrodę/zapłatę.
Poprzebierał w stercie mniejszych organów po czym podniósł głowę w dziobie trzymając zielony palec orka.
- O tak… kilku dniowy. – położył palec na ziemi i jednym dynamicznym ruchem dzioba oderwał paznokieć od reszty padliny. - Będziesz wspaniałą przekąską przed dzisiejszą ucztą.

Nadział palec na ostry dziób. Podrzucił w górę a chwile późnij palec znikł w czarnym ciele.
Obrócił się powtórzył czynność, którą wykonał przed wejściem do nory a gdy tylko ją opuścił rozpostarł skrzydła i w ciągu krótkiej chwili szybował już nad tym czymś którzy inni nazywali miastem. Dla niego było to miejsce nie tyle polowania co węszenia. Latając nad budynkami wypatrywał tylko znaków śmierci.
Mijając kila krzyżujących się ze sobą budynków ujrzał chmarę szczurów gnających w stronę jakiegoś gnijącego ciała.
Zanurkował. Ciął powietrze niczym strzała. Zbliżając się powoli wytrącał prędkość. Wylądował a jego pazury wbiły się mocno w kawał jeszcze świeżej padliny.


BLEEEEEEEEEEEEEEEE

Stał na martwym ciele jakiegoś wielkiego konia.

- Tylko tego brakowało. – splunął na zwłoki. – Ja chce jeść a nie zwracać wcześniejszą przekąskę.

Zeskoczył z padliny. Obszedł ją ze wszystkich stron.

-Cała. Żadnych ran. – Jednym ruchem dzioba zrobił okrągłą głęboką ranę. – O jednak tknięta. Nawet krwawi.

Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Mimo wszystko był krukiem śmierci wiec powinien oddać należyty szacunek zwłokom. Go to jednak bawiło.
Wskoczył znowu na jeszcze ciepłe ciało. Zakrakał, spojrzał w górę, rozpostarł skrzydła.

- Teraz możesz już iść gdzie tylko chcesz sra ta ta ta…..

Uradowany poczuł kolejny tym razem zapach jeszcze żyjącej istoty. Przed jego oczyma ukazał się gruby mocno owłosiony stwór.


- I co z nim? – spytał zachrypniętym barytonowym głosem. – Już po…
- O tak – Parsknął kruk. – Kawał padliny.
- Zrobiłeś to co do ciebie należało?
- Pewnie. Jego duszek wącha już zmarlaków od spodu.
- Sprawdzałeś?
- Ale po co ? Przecież jest cały. Żadnych ran, siniaków…
- Widzę krew. Sprawdź.

Kruk przełykał już gorzką ślinę. Ponownie wskoczył na padlinę. Podszedł do łba. Zamknął oczy i zniesmaczony wydziobał końskie oko. Przed oczyma kruka wyświetlił się ostatni obraz nieboszczyka. Ciemność i śmierć w samotności.
Odskoczył. Jeszcze chwilę czasu zajęło mu plucie resztkami gałki ocznej.

- Zmarł w samotności ! – Oznajmił dalej plując. – W samotności. Zadowolony
- Tak… - grubas pokiwał głową. – Tam gdzie zawsze w malutkich kawałeczkach?
- Zgłupiałeś – zaprotestował kruk. – W życiu nie włożę do dzioba tego gównianego mięsa. To dobre dla szczurów.

Kruk wzbił się w niebo i znikł…
 
akolorek jest offline  
Stary 26-09-2010, 00:42   #9
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Była przerażona. Drżał w niej każdy nerw, dygotał każdy liść i gałązka. Nawet kora się marszczyła. Wspomnienia mieszały jej się z rzeczywistością, nie wiedziała, ile z tego to mogły być halucynacje. Trunek od TyciTylci Ludków był bardzo mocny. Była ściśnięta w grupie Salartus. Nie wszystkie rasy poznawała. Tuzin istot pchany był przez kamienny korytarz ku większej sali. Wyczuwała jeszcze jakieś istoty. Mówiły jej to mchy wzrastające na ziemii. W świetle widziała zarysy. Na Opiekunki! Cztery kończyny, stoją prosto, jajkokształtne czaszki. Ludzie! Spojrzała w przód przerażona, szukając drogi ucieczki. Tam, w blasku świetlistych kul, podobnych do ogników, stał On...
- Ja, jako wasz Opiekun. - na dźwięk tego głosu stworzenia uspokoiły się nagle. - Przygarniam was.
I odszedł w cień. Zadrżała. Wiedziała dobrze, co to znaczy. Po chwili pojawiło się kilka innych Salartus - były pewne siebie i starsze od nich. Kolejno nazywały każdego jednym z Rozłupywaczy, czy Przenośników, prosząc w imię Opiekuna. Każdy kierowany był w jeden z trzech korytarzy. Nagle została tylko ona.
- A ty? Ty jesteś driadą, prawda? - zapytał jeden niepewnie.
- Tak. - odpowiedziała zlękniona.
- Co potrafisz? - zapytał spokojnie Puryfikanin. Wyglądał na znudzonego.
- Opiekować się roślinami, wzrastać nowe, produkować owoce, korzenie, warzywa. - odpowiedziała już spokojniej - Nie wszystkie znam, jednak jeśli mi pokażecie owoc, raczej będę potrafiła wychodować taki sam. Potrzebuję tylko wody i najlepiej światła. - powiedziała z nadzieją. Miała złe przeczucia. Co się dzieje z tymi, którzy są nieprzydatni do niczego? - zastanawiała się zmartwiona.
- Hmm... Wydaje mi się, że przydałoby nam się odrobinę zbóż... Wiesz, takich większych nasion traw. Owoce i warzywa też. Więc wytwarzaj to wszystko, taka jest wola opiekuna. - podsumował trzeci Salartus. - Puryfiku, wskaż jej drogę.
I tak oto znalazła się w wilgotnej i ciemnej jaskini, gdzie słychać było szum wody. Polecenie było proste - produkować jak najwięcej żywności i pozostawiać wszystkie produkty we wcześniej mijanej jaskini. Cioteczko... Matko... Mateczki... W co ja się wpakowałam! - zadrżała, korzeniami stóp badając teren przed sobą. Poruszała się w ciemności, aż dotarła do źródła wody. Ziemia pod nią była gliniasta i bardzo piaszczysta. Smakowała ją, starając się uspokoić. Nie potrafiła wydać z siebie głosu, by zacząć śpiewać Pieśń Narodzin. Korzeniami sięgnęła źródła, by nabrać sił i orzeźwić się. Szumiąc lekko liśćmi, zaczęła swoją pracę. Niewiele wiedziała o jej efektach, w zupełnej ciemności tylko za pomocą umysłu wyczuwając duchy roślin. Wzrastając, oplatały ją, wypełniając przy tym każdy skrawek jaskini aż do wejścia. Czuła dobrze każde wgłębienie w skale, każde miejsce, gdzie uczepić się mógł korzeń. Trawy szumiały cicho wschodząc, trącały się kłosami w rytm niesłyszalnej muzyki. Pnące się ogórki, krzewy jagód, malin i jeżyn w ciszy obsypywały się owocami. W głębi piasku, między korzeniami traw wzrastały bulwy ziemniaków, ostrożnie kierując się ku powierzchni, gdzie z łatwością można je było zebrać. Zrośnięta z cała tą roślinną istotą czuła się raźniej, dawkowała im życiodajną wodę, mając nadzieję, że będą dość dobre. Nie powiedzieli co zrobią z nieprzydatnymi. Nie chcę wiedzieć. Zadrżała ponownie, pozwalając, by jej korzenie opuściły źródło. Sięgnęła duchem ku istotom roślin, zrastając się z nimi i ruszając w ten żywy gąszcz. Zaczęła zbierać żniwo. Ręce swe wzrosła w gałęzie, by spleść z nich koszyk. Z ogromną ilością zebranych ziemniaczanych bulw ruszyła niepewnie ku drugiej jaskini. Gdy przerosła już na skraj swej nowej dziedziny stanęła twardo na skale. Po skalnych schodkach wspięła się w ciemność, cały czas badając drogę korzeniami. Druga jaskinia miała skalistą posadzkę. Ostrożnie oczyściła swymi korzeniami miejsce na owoce. Ułożyła je ostrożnie na skale, wracając ku swej jaskini. Żmudna i jednostajna praca wśród roślin uspokoiła ją. Aby nie tracić orientacji i rozeznania w terenie pozwoliła, by jeden krzak jeżyn swym pnączem sięgał aż do drugiej sali, gdzie układała ostrożnie swe wytwory.
Nie wiedziała ile minęło czasu, gdy do jej jaskini ktoś wszedł. Czuła, jak ktoś dotyka jeżyny przy wejściu. Nagle w pomieszczeniu rozbłysło światło. Przed oczami migały jej plamki. Ukryła się szybko za pnączami jeżyn. Do sali weszło dwoje ludzi. Ponad nimi tańczyły w powietrzu świetliste kule. Blask rozlał się na całą jaskinię.
- Ooo... - usłyszała głosy ludzi. Więcej nie zrozumiała. Wiedziała dobrze, co zobaczyli. Białe, bądź lekko żółtawe rośliny wypełniały jaskinię. Nie miały wiele liści - nie były potrzebne w miejscu, gdzie nie ma światła. Za to wszędzie jeszcze wisiały świeżo dojrzałe owoce i warzywa, uginając gałęzie. Jedynie one miały blade barwy. Męski osobnik zatrzymał się na szczycie schodów wsparty pod boki, spoglądając ku jej dziełu. Kilka kul wzleciało ku sklepieniu. Kobieta zeszła na chwilę, by musnąć ręką pełne kłosy. Z szelestem ziarna upadły na ziemię. Lia postarała się, by na jej oczach szybko wzrosły w nowe kłosy. Bała się. Lepiej, żeby i oni poznali moc natury. I nie zaglądali zbyt daleko. Kobieta cofnęła się ku kamiennym schodkom. Po chwili zniknęli. Świetliste kule jednak pozostały. Przez pewien czas przerażona przyglądała się im zza krzewów. Te jednak tkwiły nieruchomo, niewiele sobie z niej robiąc. W jej komnacie panował blask, niemal równy światłu dnia. Cztery kule dawały jasne, niemal słoneczne światło. Postanowiła je zignorować i ruszyła ponownie do pracy.
Kamienna Sala, tak nazwała miejsce gdzie składała swe produkty. Tam też ludzka para zostawiła swój ślad, w postaci świetlistych latarni. Było ich tutaj mniej i dawały tylko tyle światła, by rozwiać mrok.

Dni mijały. Nie czuła ich. Mogło minąć ich kilka, mógł upłynąć jeden księżyc. Wyczuwała tylko rytm roślin, który był znacznie inny niż w słonecznym świetle. Regularnie, co 16 takich cykli przychodził jeden Salartus, oglądając jej dzieło. Od czasu pojawienia się świetlistych kul jej grota zazieleniła się. Była duża, trudno jej było zapełnić ją całą wiecznie obfitującą roślinnością. Udało jej się wygospodarować sobie niewielki kącik koło źródła, gdzie odpoczywała. Osłonięta pędami winorośli mogła w spokoju zapuszczać korzenie i skubać fioletowe kule słodyczy. Soczyste kiście znosiła nieraz do drugiej sali. Musiało upłynąć wiele cykli, nim oswoiła się z pracą i przestała drżeć o swój los. Wśród swych roślin czuła się bezpiecznie. Pracę też udawało jej się wykonać coraz szybciej. Jednak nie przyznawała się do tego wcale. Co jakiś czas do Kamiennej Sali przychodzili Salartus, by się posilić. Przyglądała im się ostrożnie, zmieniona w małą wiewiórkę. Przesiadywała na swoim pnączu, które rozciągnęła wzdłuż sali. Starała się, by jej nie widzieli. Nie potrafiła przełamać tej bariery niepewności i obaw. Odwiedzający ją co jakiś czas Puryfikanin wydawał jej się dziwny, nie do końca wiedziała też czego się spodziewać, po stworzeniach przychodzących tutaj po pracy. Słyszała jak opowiadają o jakichś posągach Ludzi, o ciężkiej pracy i poszukiwaniu, pułapkach i niebezpieczeństwach. Oraz o tym, gdzie co i jak zdobyć. Nawet tutaj tradycyjna wymiana i handel przysług odbywał się starym torem.
- Pióra feniksa powiadasz? A tak, musisz znaleźć Hane... - mówił jeden.
- Aleź dobre te maliny. Słyszałem, że ten młody Kruk niechętnie dzieli się swoim pierzem. A czasami nawet taka trucizna się przydaje. - dodał drugi.
- Ludzie noszą bransolety, jakby byli nimi związani, czy coś. Widziałem ich z daleka, ale aż mnie zemdliło. Okropnie cuchną! Samuel, dobrze wie, jak sobie z nimi poradzić. Mądry z niego Opiekun. - na dźwięk tego głosu zadrżała. To był jeden z Salartus, który ją przyjmował. Przeraziła się trochę jego obecnością. Chociaż wiedziała, iż siedząc nieruchomo raczej nie zostanie zauważona, to przestraszona zaszyła się ponownie w swojej grocie.

Innym razem trafiła na Puryfikanina i rosłego Lykaryna, którzy wkroczyli do Kamiennej Sali. To nie była godzina odpoczynku pracujących Salartus. Znała dobrze cykle swoich roślin i wiedziała ile jeszcze musi upłynąć czasu. Ci jednak byli przygotowani. Ostrożnie przełożyli jej produkty do dużych, dziwnych, wielobarwnych pojemników. Po chwili zabrali pełne pojemniki i ruszyli korytarzem. Ogromnie ciekawiło ją, gdzie zmierzają. Starając się najlepiej jak mogła, by pozostać nie zauważoną, ruszyła za nimi. Oświetlone lśniącymi gwiazdami korytarze wydawały się nie mieć końca. Starała się jak najlepiej zapamiętać drogę powrotną. Trafiła do innej sali. Tam mieściły się dziwnie uformowane skały. Skalne półki i wyłomy, jak dziwne grzyby wypełniały ją. Nie wyglądało to na dzieło natury. Skryła się za jednym z tych wytworów, przyglądając się zza krawędzi dwóm Salartus. Postawili oni swoje pojemniki w rogu, niedaleko wystających ze ściany skalnych półek. Stały na nich dziwne i płaskie przedmioty, które lśniły dziwacznie. W stertach leżały też skrawki tych przedmiotów, widocznie zniszczone. Zadrżała. Odstępując, Lykaryn odsłonił jej płomień, w którym paliło się DREWNO. Nad tym wisiało coś dużego czarnego, jak wielka dynia na łodydze. Słychać było dziwny bulgot. “Ogień...Klątwa ludzi... Tu muszą być ludzie. Oni im przynieśli MOJE owoce.” - zadrżała. Chciała wrócić jak najszybciej do swojej groty i ukryć się za winoroślą. Niewiele myśląc, gdy tylko Salartus pogrążyli się w rozmowie, pobiegła spowrotem.

Dni mijały. Nawet nie próbowała ich liczyć. Odmierzała czas wizytami Puryfikanina. Coraz bardziej pewna siebie, w ukryciu wybierała się na przemierzanie korytarzy. Zdarzało jej się także wpadać w pułapki, ale na szczęście żadna nie była dość trudna do pokonania dla niej. Długo też rozmyślała. Wiedziała, że ten stan jest sprzeczny z naturą. Ona sama nie powinna tu tkwić. Inni Salartus też byli przemęczeni pracą, która wydawała się jej bezcelowa. Nosili i rozłupywali kamienie. Opowiadali o swoich krewnych i przyjaciołach, którzy zostali gdzieś tam na powierzchni. Nikt z nich też nie potrafił określić gdzie dokładnie się znajdują. Poza swoją jaskinią nie wyczuwała żadnych roślin. Dyskretnie w korytarzach, którymi się kiedyś poruszała sadziła w zakamarkach mchy. Nie wyczuła jednak nigdy żadnych innych śladów roślin. Musieli być bardzo głęboko pod ziemią. Odkryła grotę, w której odpoczywali Salartus, które nazywali sami Wielką Salą, oraz miejsce gdzie rozłupywali skały. Ludzkie posągi, zastygłe w dziwnych pozach, wydawały się niemal żywe, gdyby nie to, że były zrobione ze skały. Opiekuna widziała ponownie tylko raz i to z daleka. Stał w otoczeniu starszych, co jakiś czas wymieniając uwagi. Przypominała sobie słowa cioteczki: “Pamiętaj, dziecino. Opiekunka ma zawsze rację. Działają dla dobra nas wszystkich, więc wykonuj pilnie ich polecenia. Nie wiele o nas wiedzą, jednak każda ich prośba ma na celu polepszenie stanu Salartus. Mają szacunek nas wszystkich.” Nie była jednak tego taka pewna, spoglądając z daleka na ową postać. Wypaczenie... Tak... To mądre słowo, wypowiedziane kiedyś szeptem, przez jednego Salartus wydawało się jej idealne. Wypaczenie natury i wszystkiego tego, czego uczyły ją matki i co przekazała jej cioteczka. Z daleka przyglądała się postaci Opiekuna. Muszę stać się mądrzejsza i silniejsza, by coś zdziałać. Inne opiekunki muszą się dowiedzieć, że tu tkwimy i co się dzieje. Nie mogę stąd odejść, jednak mogę znaleźć sposób, by wysłać im wiadomość. To jest chore, ten świat, zamknięty w dziwnych tunelach trawi choroba. Muszę stać się silniejsza i zyskać wiedzę, aby pomóc innym znów żyć zgodnie z Naturą. Muszę Poznać tego Opiekuna. To jest nasza szansa i dlatego los musiał mnie tu sprowadzić.

Od tego też dnia zaczęła się pojawiać wśród Salartus. Wcześniej nikt prócz Puryfikanina nie wchodził do jej jaskini. Podejrzewała, że jeżyny mogły mieć z tym coś wspólnego, ale nie była tego pewna. Po raz pierwszy zjawiła się wśród innych niosąc wśród ciasno splecionych gałązek ogromną ilość orzechów. Nie za bardzo wiedziała, jak rozpocząć rozmowę. Toteż położyła po prostu orzechy w odpowiednim miejscu i oparła się o ścianę, dotykając pnącza. Wszyscy po prostu się z nią witali, spoglądając niezbyt ufnie. Pytała się, czy owoce im smakują, jednak po kilku pochwałach z ich ust nie padały żadne inne słowa. Ciągle liczyła, iż ktoś się do niej odezwie z własnej inicjatywy. Wszyscy jednak pochłonięci byli bardziej pożywieniem się i od razu odchodzili odpocząć do Wielkiej Sali.

Mimo to nie poddawała się i przychodziła do Kamiennej Komnaty codzienne w porze posiłku. Zapuszczała się też coraz dalej w gęstwinę korytarzy. Aż do pewnego pechowego dnia. Korytarz wydawał się prosty. Kamienna podłoga z równo ułożonych, regularnych skał oświetlona była nikłym blaskiem kuli na drugim końcu. Ruszyła nim spokonie, nawet nie badając drogi przed sobą korzeniami. Kamienie wyglądały zbyt solidnie. Zmieniona w lisa, maskując się swoją Sztuką w otoczeniu poruszała się niemal bezszelestnie środkiem przejścia. W jednym momencie płyty przechyliły się. Nie miała się czego chwycić, ześlizgnęła się po gładkiej skale w ciemność. Uderzyła w coś. Coś żywego. Poznała zapach. Usłyszała skrzekliwy głos pełen bólu. Obiła się pazurami i wyskakując uderzyła w kamienną ścianę. Miotała się wzdłuż niej przerażona. Zapach człowieka wypełniał całą głębię zapadni. Przerażona, zmieniła się w normalną postać, szukając rozpaczliwie możliwości wyjścia. Drapała korą o litą skałę. Człowiek skrzeczał coś niezrozumiale...
- ... prszestań! Do choery, przestań! Usłyszą nas. - podbiegł do niej, poczuła jak odbija się od kory. Odskoczyła przerażona w drugi kąt. Twarda skała z każdej strony, nawet w podłożu, nie dawała jej szansy ucieczki.
- Zostaw mnie! - zaskrzeczała, niemal w tym samym momencie zatykając sobie dłońmi usta. Była przerażona. Zrozumiała. Odpowiedziała. Tak nie powinno być. Wcześniej tak nie było.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
Stary 26-09-2010, 14:42   #10
 
kabasz's Avatar
 
Reputacja: 1 kabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetny
Podobno ta historia zdarzyła się kiedyś naprawdę.
Podczas jednej z paraolimpiad grupa chłopców oraz dziewczyn wyczekiwała w napięciu na wystrzał startera i gdy ta chwila w końcu nadeszła wszyscy prędko ruszyli ku zwycięstwu. Wszyscy oprócz jednego chłopca, który przewrócił się już na samym początku wyścigu. Dziecko przekoziołkowało kilka metrów, nabawiło się kilku zadrapań i rozdartej wierzchniej skóry kolana. Oczywiście rozpłakało się, wydając z siebie pełne bólu po przegranej zawodzenie. Pozostali zawodnicy zatrzymali się gdy usłyszeli krzyk swojego rywala. Wszyscy odwrócili się, podeszli do malca, podnieśli go i razem idąc powoli – nie śpiesząc się zupełnie – ukończyli razem wyścig.

Zebrani tego dnia ludzie na trybunach podobno kilka minut oklaskiwali biegaczy.

Po co przypominam tą historię ? Powód jest bardzo prozaiczny. Jak wielu z nas biegnąc przez życie nie zwraca uwagi na to kogo mija po drodze ? Człowieka nie definiują jego porażki czy też sukcesy życiowe, ukończone szkoły, wypity alkohol, zdobyte dyplomy z wyróżnieniem, zaliczone kobiety czy też mężczyźni a już na pewno nie zdobyty przez niego majątek, który ludzie mają tendencję gromadzić niczym chomiki. Fakt, te rzeczy definiują nasz status społeczny, ale nigdy to kim tak naprawdę jesteśmy, kim powinniśmy być. Nigdy nie wskazują właściwej drogi jaką powinniśmy obrać w życiu, nie są odpowiedzią na najistotniejsze pytania.

Nie ważne kim jesteś, co posiadasz i co jest twoim największym marzeniem. Zastanów się nad lekcją jaką dali nam wtedy ci ułomni ludzie. Zapytaj w ciszy siebie - dlaczego biegnę ? Pamiętaj życie to maraton, bez możliwości odpoczynku przez cały czas jego trwania. Może więc dobrym pomysłem jest stanąć na chwilę, odwrócić się za siebie. Zobaczyć kogo mijamy po drodze, podejść, zainteresować się, a w razie potrzeby pomóc.

O wiele łatwiej jest przejść przez życie wraz z innymi ludźmi niż przebiec je nieoglądając się za siebie, byleby tylko być pierwszym na linii mety.

Pamiętaj, w zjednoczonej grupie tkwi siła.

Szkoda tylko, że zbyt często o tym zapominamy.

Zebranie w podwodnym mieście. Dzień przed wyruszeniem.

- Ludzka kobieta, którą przyprowadziliście prawie pół roku temu, nie wytrzymała tempa badań. Zmarła dzisiaj rano gdy pobierałem od niej codzienną dawkę krwi. - Samuel beznamiętnie informował właśnie swoich Poszukiwaczy o śmierci Cloe. Informacja ta nie wywarła zbytniego wrażenia ani na Vi ani na Marcusie - mężczyźnie, który był przy niej nierozłącznie prawie każdego dnia pobytu w mieście. Oprócz nich w sali znajdowało się dziewięcioro pozostałych poszukiwaczy i tylko Michael oraz Lauri wydawali się zainteresowani przekazywanym przez Samuela informacjom.

- Dzięki jej krwi udało nam się przyspieszać przemianę. Do grona zmienionych w Salartus przybyło kilkanaście nowych osób. Same przemiany praktycznie odbywają się teraz w większości bez odrzucenia nowej natury przez ludzi. Pomysł aby zmienić sposób zmian również był bardzo dobry Vi. Oddychać muszą wszyscy ludzie.

- Ciekawe ilu z nich jest już przemienionych i nawet o tym nie wie.
- Zdecydowanie zbyt mało braciszku. - Odpowiedziała bratu Vi.

Mam nadzieję, że wśród nich jest ta suka Rose.
Kobieta uśmiechnęła się na samą myśl, wyobrażając sobie Michaela z przerażeniem patrzącego na zmienioną w Puryfika swoją miłość. Vi oddała by wszystko aby móc to zobaczyć.

Samuel wrzucił, do kielicha napełnionego morską przefiltrowaną wodą, małą czerwoną pastylkę, która w mgnieniu oka sprawiła, iż znajdujący się w nim płyn zgęstniał nabierając wyraziście czerwonego koloru. Napił się kilka łyków cieczy po czym kontynuował swą wypowiedź.

- Opiekunka w końcu zdradziła mi położenie jednego z rasy Asco. Wystarczyło odwołać się do jej naturalnych pokładów empatii jaką żywi do swych współbraci.

Samuel przez cały czas od pół roku, dzień w dzień próbował wyciągnąć od Opiekunki informacje dotyczące rasy Asco. Nie była jednak zbyt chętna do pomocy. Ani groźby, ani przemoc fizyczna nie dawały rezultatów. A moce Opiekuna nie działały na jego siostrę. W końcu postanowił sprawę jasno. Jeśli kobieta nie zacznie współpracować na jej oczach pozbawi życia każdego z mieszkających w mieście Salartus. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę. Zanim Opiekunka przyznała gdzie jest Salartus. Życie musiał oddać jeden z starszych przedstawicieli aniołów. Gnębiona przez wyrzuty sumienia Opiekunka, gdy ujrzała jedną z rasy Skrzadeł płodzącą martwe Ogniki, postanowiła powiedzieć wszystko co wie.

Samuel nie wiedział, że Opiekunka zgodziła się zdradzić położenie rasy Asco głównie przez to co powiedział jej mały ognik o imieniu Argo, który to za przysługę uratowania jego siostry zdradził przedstawił plan w jaki nie dopuścić do zdobycia przez Samuela Lustra Amandy.

- Lauri wraz z Marcusem wyruszycie jutro do Afryki. Jeden z nich jest właśnie tam. Podobno upodobał sobie mrówki tkacze jako swój główny budulec. Mam nadzieję, że znajdziecie go w miarę szybko. Niestety Opiekunka nie zna dokładnego jego położenia. Owy osobnik Smath przemieszcza się wraz z swym budulcem. Tylko tyle jestem w stanie wam powiedzieć na początek. Użyjecie run nimf bagiennych aby dostać się na Saharę. Stamtąd powinniście dowiedzieć się gdzie można znaleźć te paskudne mrówki.


- Vi i Michael. Dla was mam osobną prośbę. Od kilku dni w południowej części miasta dzieją się dziwne rzeczy. Jak doniosła mi ostatnio jedna z Gatti w mieście zrodzi się niedługo bunt. Nie ten ludzki o którym wiemy. Zbuntować się mają Salartus a zacząć się ma on dokładnie tutaj.

Samuel wskazał na kamienną ścianę tuż za nim, przedstawiającą malowidło miasta. Jego palec wskazywał najdalej położony na południe budynek – wielką wieżę, której szczyt łączył się podobno z kopułą miasta.

- Macie zebrać jak najwięcej ludzi należących do spisku i wykorzystać ich w zgromieniu buntu Salartus. Nie mam pewności czy tam znajdują się jacyś uciekinierzy. Szczerze w to wątpię by jacyś byli. Jednak musicie sprawdzić co się tam dzieje. Vi pamiętaj o niewieście, którą wskazałem tobie w ubiegłym tygodniu. Masz mieć na nią oko. Jeśli spełnisz moją prośbę ja spełnię twoją.

Kobieta z rozbawieniem spojrzała na Michaela, który odniósł dziwne wrażenie, że owa prośba dotyczyła nikogo innego jak jego samego.

Samuel wydawał polecenia wszystkim zebranym w sali poszukiwaczom. Jednych wysyłał aby odnaleźć posągi, drugich instruował jak mają zwiększyć produkcję bransolet. Niektórym dał do zrozumienia, że musi z nimi porozmawiać na osobności. Jedną z takich osób był Michael.

Gdy zostali sami. Samuel zwrócił się do niego zatroskanym głosem.
- Wiem, że coraz częściej odczuwasz głód ludzkiego mięsa i nie możesz skupić się na innych czynnościach. Może zatem przemienisz się i skonsumujesz ciało owej kobiety. Nie powinieneś czuć niepożądanych skutków konsumpcji. Wszak ta kobieta była wyjątkowa i takie zapewne też jest jej ciało. Zdaję sobie sprawę z tego, że będziesz potrzebował chwilę samotności, stąd nie będę ci przeszkadzał. Jeśli chcesz możemy zaraz pójść na miejsce jej spoczynku.
Grupa Salartus. Terytorium dawnej Afryki. Poszukiwania przedstawiciela rasy Asco.

Wśród grupy kroczących pod przewodnictwem Lauri Salartus podróżowały ponownie istoty, które prawie pół roku wcześniej zgodziły się złożyć wizytę Samuelowi. Przez ten czas imali się różnych zajęć byleby tylko przetrwać i któregoś dnia uratować Opiekunkę, która zgodziła się na podstępne warunki postawione przez niegdysiejszych przedstawicieli ras Sadesyksy, Kruków Śmierci oraz Puryfików.

Feniks próbował swych sił jako wytwórca swojego pierza. Co jak się okazało przyniosło mu same korzyści kiedy to jedna z driad mieszkających w mieście złożyła mu propozycję uczestniczenia w niecodziennym procederze wytwarzania tytoniu. Substancji, za którą ludzie wręcz przepadali. Hane bardzo lubił Afrykę za jej pustynny klimat. Gdy dowiedział się, że został przydzielony do poszukiwań rasy Asco i zaczną się one na Saharze, przyjął ten fakt z nieskrywaną ulgą. Czuł się w promieniach słońca wszak jak przysłowiowa ryba w wodzie. Nic więc dziwnego, że jak tylko jego grupa zamiast pustynnego piasku ujrzała bujną roślinność z nieskrywanym niesmakiem począł komentować niezgrabnie przebiegające stado afrykańskich słoni leśnych, przedzierających się prędko przez gęsto zarośnięty las deszczowy.

Lauri miał nieodparte wrażenie, że ta misja na którą został wysłany zakończy się śmiercią jego Oprawcy i nic nie było w stanie zmienić owego przeczucia. Równy rząd wysokich kauczukowców rosnących na miejscu niegdysiejszego piasku pustynni był tylko tego dowodem.

Lauri był tego pewny.

Wiele się musiało zmienić w przeciągu tych kilku miesięcy na Ziemi. Karen szła tuż za Laurim pomagając mu w przedzieraniu się przez gęsty las równikowy. Jej entuzjazm pomocy w rozeznaniu się w terenie umotywowany był chęcią zdobycia jak największej informacji o otoczeniu w jakim się aktualnie znajdowała. Wszystko to dlatego, że zgodziła się aby Miri poszła wraz z nią. Dziewczyna nie chciała zostawiać dziecka w tamtym miejscu a sama świadomość, że groziło duchowi tam śmiertelne niebezpieczeństwo w postaci potwora zjadającego dusze innych ludzi było nie do zaakceptowania. Karen zgodziła się przyjąć na czas podróży duszę Miri. Stała się dla niej stałą, dziecko nie mogło się oddalić od kobiety zbyt daleko a Karen wiedziała, że w każdym momencie będzie mogła odpędzić od siebie dziewczynkę. Przynajmniej tego była pewna.
Pazer wraz z Mortesimer szli obok siebie dyskutując o śmierci i roli jaką odgrywała w świecie Salartus. Nie mogąc dojść przy tym do porozumienia. Hakon obserwował zdziwiony swoją laskę, która zdawała się drgać z każdym krokiem jaki wykonywał. Broń już nie raz sprawiała mu niecodzienne trudności teraz jednak zdawała się dobitnie pokazać, że nie podoba jej się miejsce w jakim się znalazła.

Marcus wraz z Ryanem szli na końcu. Ryan zdawał się cieszyć każdą sekundą spędzoną na powierzchni. Lauri w ostatniej chwili powiedział mu, żeby się spakował gdyż z samego rana wyrusza do Afryki. Prawda jest taka, że chłopak jeszcze mało wiedział o życiu a doświadczony już Fin był pewny, że powinien mieć przy sobie chociaż dwóch ludzi. Skoro ma być razem z nim kilkoro Salartus. Może i co jakiś czas potwory odczuwały zmęczenie wśród ludzi i były chore w ich towarzystwie. Jednak były również od nich znacznie silniejsi. Każdy więc człowiek który choć trochę ich osłabiał był na wagę złota.
Ryan poczuł przyjemny zapach kobiety. Zważywszy na fakt, że dochodził on niedaleko z miejsca w którym się znajdowali i był spotęgowany czymś jeszcze co trudno było wychwycić z roznoszącej się dookoła woni. Wzbudził w nim takie zainteresowanie, że przeskoczył w jej pobliżu instynktownie znajdując się tuż obok jej … gniazda ?

Naga kobieta zerwała się na równe nogi. Krzycząc wniebogłosy. - Dając tym samym znak Lauriemu oraz pozostałym gdzie się znajduje.

- Kim ty do cholery jesteś ? Nie jesteś chyba jednym z nich ?
Biała kobieta z wyraźnym wschodnim akcentem mówiła po angielsku. Chwyciła gałązkę znajdującą się tuż obok niej i z wyraźną wściekłością poczęła machać nią dookoła. Próbując odstraszyć napastnika.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że on woli facetów ? A to się Frank zdziwi jeśli mu to powiem.

Po tym jak Ryan zdążył się przedstawić dołączyli do niego pozostali członkowie jego grupy.

Lauri był pewny, że to początek końca panowania Samuela.


Grupa Ludzka. Wodne miasto. Gromienie buntu Salartus.

Vi szła wolno obserwując kroczącego przed nią Mattiasa. Zastanawiała się kiedy chłopak wyjdzie z cienia i pokaże na co go stać. Sprytny z niego człowiek. Tego była pewna. Gdyby tylko udało się go przekonać w słuszność tego co robi Samuel mieliby zdolnego kompana w swoim składzie. A tak to jest nikim więcej jak trybikiem w starej zardzewiałej maszynie moralności i normalności ludzkiej. Myśli pewnie że coś wygra gdy uwolni się tego miejsca. Jakby wodne miasto i to co się tutaj w nim dzieje było gorsze od normalnego świata.

Chwała Bogom, jeśli tacy w ogóle istnieją za rasę Gatti, której można zadać każde pytanie. A one zawsze odpowiedzą zgodnie z prawdą.
Michael zdawał się być zajęty uniżoną pomocą matce swego nienarodzonego dziecka. Ciekawe co wyjdzie z połączenia grubej nadętej suki z nieokrzesanie poprawnym romantykiem. Vi była pewna, że geny owej brunetki tylko spaprzą dzieciakowi psychikę.

Lia szła cicho wpatrując się co jakiś czas na mężczyznę, którego czuła w sobie prawie pół roku temu. Bywały momenty, kiedy jego oddech czuła na swej szyi a zapach przechodził przez jej ciało drażniąc jej zmysły.

Tak wiele się zmieniło przez te pół roku w jej życiu, że zdecydowanie na takie zmiany jej ciała nie była gotowa. A możecie mi wierzyć, Lia nie należała do osób wytrwałych w swych postanowieniach zarówno jeśli chodzi o jej wygląd jak również o życie.
Gdy grupa przekroczyła mury, jakimi spowita była ta część miasta, od razu zauważalny był punkt centralny – wielka wieża wzbijająca się ku samej kopule miasta.

Johny wraz z Mattiasem dostali wyraźne polecenie aby zamknąć bramę a gdy je wykonali grupa ruszyła dalej w kierunku centrum. Szli niespełna pół dnia pozostawiając wejście do dzielnicy z dala za sobą. Budynki jakie mijali nie różniły się zbytnio od tych które już znali co dawało im pozorne poczucie bezpieczeństwa. Kamienne budowle stawiane tuż obok siebie stanowiły jedną jednolitą masę, przy której tylko co jakiś czas znajdowały się drzwi pozwalające wejść do konkretnego domu.


Nic więc dziwnego, że gdy tuż za ich plecami dwa stojące nieopodal budynki przesunęły się bezszelestnie zagradzając im drogę ucieczki, nikt nie zwrócił na to uwagi. Dopiero gdy tuż przed nimi pojawili się oni:

Para czule obejmujących się kochanków - ognista kobieta oraz wodny mężczyzna. Zdawali się być zajęci sobą i z nieskrywaną satysfakcją dawali sobie wzajemnie przyjemność.

Ognista kobieta spojrzała w kierunku ludzi i z nutką dezaprobaty stwierdziła.

- Myślę, że mamy gości mój drogi bracie. Ciekawi mnie jak smakują.

- Pewnie tak samo jak wszyscy ludzie. Bardziej niż ich smak powinny ciebie zainteresować ich obecność tutaj siostro. - Odpowiedział ludzki osobnik zbudowany z samego powietrza, który to pojawił się tuż obok Rose. Dotknął jej brzucha i powiedział do pozostałych.

- Wydaje się, że ta kobieta jest w stanie błogosławionym.

- Zbyt wiele rzeczy nie jest takie jakie być powinny. - Dodała kobieta wynurzająca się z kamiennych domów. Jej skórą był czysty metal.

- Myślicie, że powinniśmy pozwolić im przejść ? Myślicie, że Bryfilion pozwoliłby nam ich wpuścić ? To chyba nie na takich jak oni czekamy ? - Dodał mężczyzna, którego ciało było wodą.

Rozmowę jaką toczyły istoty rozumiały wszystkie znajdujące się na ulicy osoby. I było to prawdziwym szokiem dla nich wszystkich - choć zupełnie z różnych powodów.
 
__________________
The world doesn't need anything from you, but you need to give the world something. That's way you are alive.

Ostatnio edytowane przez kabasz : 27-09-2010 o 20:39.
kabasz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172