Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-01-2011, 09:24   #1
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
[steampunk] Expedycyja Lipska

Rozdział I
W którym bohaterowie przybywają do Lipska i z marszu przeżywają budzącą trwogę przygodę.


5 maja roku 1840

Parowy sterowiec mknął przez nieboskłon niczym dowód triumfu ludzkiej myśli technicznej nad siłami natury. Silnik grał miarowo, wiatr huczał wśród poszycia. Słońce majowego popołudnia lśniło na misternych ornamentach kadłuba, brązowych amorach, motywach roślinnych, eklektycznych arabeskach. I nade wszystko na złotych literach umieszczonych na burcie – nazwie statku powietrznego, która rzucała wyzwanie niebiosom. Nazwa brzmiała IKAR. We wnętrzu Ikara w czołowej kabinie pilot w kapitańskiej czapce i pękatych goglach uwijał się wśród dźwigni i przełączników. Zaś w kajucie pasażerskiej czworo podróżników raczyło się herbatą z podłączonego do silnika parowego samowara.


- Moi Państwo, zbliżamy się do Lipska – w tubie głosowej zabrzmiał komunikat kapitana – Lądowanie przewiduję za pół godziny.
W istocie w dzikim, opustoszałym krajobrazie pojawiła się czarna plama na północnym wschodzie, niczym atrament rozlany na stronicy atlasu. Statek powietrzny, który przewiózł pasażerów bez szwanku ponad niebezpieczeństwami wschodnich Niemiec, miał teraz wysadzić ich w samym centrum Interioru – niesławnym mieście Lipsku. Mroczny obszar rósł w oczach. Teraz wśród rzadkiej czarnej mgły dało się wyłonić wypaczone dachy domostw, kościelne wieże, fabryczne kominy. Nie sposób było dostrzec życia tam na dole, a czarno-brunatna kolorystyka miasta przywodziła na myśl bardziej zgniły owoc, niżli dawniej świetlaną metropolię.

Poniżej, na ziemi czyjeś bystre oczy przeszukiwały nieboskłon. Poprzez rzadką mgłę dojrzały błyszczący kształt sterowca. Ręce uchwyciły metalowe pokrętła, wcelowując w niebo poczwórnie sprzężone lufy kartaczownic. Obserwator odnalazł zeppelin w siatkowym celowniku, wprowadził ostatnie poprawki, po czym ściągnął dźwignię spustową.

Ikar upadał. Świst uciekającej pary, darcie poszycia, jęki przeciążonego szkieletu napełniały kajutę budzącą grozę kakofonią.
- Proszę zapiąć uprzęże bezpieczeństwa i przygotować się do karambolu! – zawołał pilot.
Sterowiec pikował ku miastu, a wprawne ręce lotnika starały się powstrzymać go przed katastrofalnym przyziemieniem.
- Wytrzymaj, maleństwo, wytrzymaj… Święty Józefie z Kupertynu, daj mi sto jardów pustego placu!
Tuż nad dachami pojazd wyrównał kurs i ścinając kilka kominów poszybował ku otwartej przestrzeni placu. Jeszcze pół mili! Jeszcze sto kroków! Wreszcie wynurzył się nad pustym obszarem i kierując dziób w dół, huknął o bruk. Głuche uderzenie wstrząsnęło pasażerami i rozrzuciło wszelkie sprzęty po kabinie. Sterowiec odbił się od placu, przefrunął jeszcze kilkanaście metrów i znów jak kamień poleciał w dół. Tym razem natrafił na niesamowicie zapuszczony skwerek, gdzie miękka gleba i rachityczne drzewa wyhamowały jego pęd. Pojazd zarył brzuchem w grunt, żłobiąc bruzdę w glebie, by z ostatecznym rumorem rozszczelnionych kotłów i pękających jak zapałki kratownic osiąść w bezruchu.

Wstrząśnięci i skonfundowani podróżnicy gramolili się z chaosu pogiętej stali i poszarpanego płótna. Ich wehikuł był wrakiem bez szans naprawy, bagaże przemieszały się w straszliwym rozgardiaszu, ale oni sami uszli z życiem i bez widocznych urazów. Czy wszyscy? Niestety, siedzący w czołowej kabinie pilot, który tak bohatersko ratował maszynę, postradał w katastrofie życie. Jego ręce wciąż ściskały stery, a zawzięta mina świadczyła, że człowiek ten, który rzucał wyzwanie prawu ciążenia, zginął – ale nie dał się pokonać.


Wokół bohaterów wyrastało miasto martwe od blisko trzech dziesięcioleci. Rzadki smog wisiał nisko nad ziemią, napełniając nozdrza duszącą wonią. Dominującymi kolorami były brązy i czernie. Wokół placu, gdzie się znajdowali, stały kamienice o pustych oknach i dziurawych dachach. Wypaczone deski sterczały z poczerniałych kamieni, bruk placu był nieuprzątnięty i pełen wieloletnich śmieci, drzewa na skwerku rachityczne i chore. Najbardziej przejmująca była jednak cisza. To zadziwiające, jak obce jest miasto pozbawione odgłosu bryczek, parowych tramwajów, nawoływania przekupniów i gazeciarzy. Nawet wiatr nie hulał wśród lipskich rumowisk.

Jak długo przetrwać mogą wytwory rąk ludzkich, gdy ręce te porzucą je na pastwę sił natury? Czy cywilizacja człowieka współczesnego jest tylko błyskiem w dziejach Ziemi, fraszką, którą potęga przyrody zdmuchnąć może w mgnieniu oka? Czy ten ponury grobowiec miasta był tylko fasadą przegniłych ścian gotowych zawalić się, gdy nieszczęsny gość zakłóci ich stabilność? Czy może murowane z niemiecką solidnością szkielety domów będą trwały przez eony, niczym kości dinozaurów zakopane w pustyni? A może martwota miasta była tylko grą pozorów, a swoiste życie, w myśl reguły, że przyroda nie znosi próżni, kwitło wśród ruin Lipska?

Być może takie pytania zadawali sobie rozbitkowie pierwszy raz spoglądając na mroczną stolicę Interioru. Lipsk otworzył przed nimi swe szerokie place, puste ulice, jednako strasząc i nęcąc żyłkę poszukiwacza przygód, którą posiada każdy wytrawny podróżnik.

Tak rozpoczęła się Expedycyja Lipska.
 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.

Ostatnio edytowane przez JanPolak : 21-01-2011 o 09:42.
JanPolak jest offline  
Stary 22-01-2011, 02:55   #2
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Londyn

Miała szczęście, że dostała się na tę wyprawę. Szczęście no i znajomych, którzy mieli znajomych, co mieli znajomych… W Dżentelmeńskim Klubie atmosfera też jej sprzyjała, rozgardiasz panował tam bezsprzecznie, choć dyskretnie, toteż cygańska dziewczyna bez trudu uzyskała oficjalne błogosławieństwo szacownej instytucji. Tylko starszy jegomość w binoklu, który wpisywał ją na listę członków ekspedycji, Pan Bardzo Ważny Sekretarz, marszczył krzaczaste brwi, ale nawet on nie dyskutował z przedstawionymi papierami.

Miała szczęście, że Mauricio, baro Taboru, zrozumiał. Nie było wyjeżdżania w nocy potajemnie, krew z krwi powiedział, jedź pokiwał głową, znajdź.
I wróć dodał na koniec, ciszej.

Miała szczęście, bo Mario się obraził: Dziewczyna do Interioru. Krew z krwi. Durne pieprzenie. To ja powinienem jechać. Uniknęła trudnego pożegnania z przybranym bratem, z przyjacielem.

Miała szczęście. A w szczęście jak i w pecha wierzyła.

W Londynie spędziła dwa tygodnie. Ludzie w miastach mają zbyt dużo wolnego czasu, poruszają się jak muchy w smole, patrzą i nie widzą, słuchają i nie słyszą, myślą długo, decyzje podejmują dopiero, kiedy muszą. Wszystko odwlekało się więc niemiłosiernie, tyle dobrego, że podkupiła komuś colty, normalnie ich sprowadzenie, ależ droga pani, to prototypy, wszystko ręcznie przez samego mistrza Samuela, nie ma hop siup, to musi przelecieć ocean, trwałoby pewnie jeszcze z miesiąc.

Wydatek choć spory nie uszczuplił specjalnie jej funduszy. Była bogatą Cyganką.

Londyn, jego wielkie gmachy, place i ulice tak pełne ludzi, że trzeba było się przeciskać w tłumie obcych ciał z nastaniem wiosny od razu lepkich, wilgotnych i woniejących, to wszystko ją przytłaczało. Odetchnęła, gdy Imperial wskazał kierunek. Wyruszyła natychmiast.

Sterowiec

Wiedziała, że są ogromne, ale i tak ją zaskoczył. Startował z hipodromu. Wokół pachniały pastwiska. Z oddali rżały konie. Andrea chodziła wokół aerostatu, pogwizdując z radości, Aż mężczyzna w długim płaszczu poprosił ją o dokumenty. Pokazała. Sprawdzał powoli i dokładnie, ociężałym wzrokiem taksując jej sylwetkę, w końcu zrezygnowany pokiwał głową. Odchodząc blond Cyganka, pokazała mu język.

Wysłużony motocykl nagle zaczął wyglądać skromnie. Jeden silnik, pięć koni, ciut nie rower. Ale sterowiec! Jej dusza śpiewała.

Oto skończone piękno epoki pary.

Weszła na pokład cała w skowronkach.
Świergoliły bezgłośnie.

Podróż

Po pierwsze było ich raptem czworo. To jakoś mało na wyprawę w tę tajemniczą krainę. Przypomniała sobie Kampanię, jej uzbrojenie i pojazdy. Policzyła strzelby i pistolety. Pomyślała, że tutaj każdy musi liczyć na siebie.
Po drugie była jeszcze jedna dziewczyna. Angielka. Piękna. Urodą godną innej nacji, pewna siebie i wykształcona. Jej kapelusz, maniery, sposób poruszania się… Andrea miała okazję poznać dziewczynę z innego świata.

Tym była zachwycona. To dla takich dziewcząt Melchior porzucił Tabor.

Mężczyźni byli normalni. Starszy przynajmniej dobrze uzbrojony. Kiedy obejrzała wszystkie śmigła, obeszła kilka razy gondolę, wnętrze cygara, kabinę pilota, wyjrzała przez okna, dopytała o paliwo i gaz wypełniający balon, i najważniejsze, zajrzała do silnika, zapytała go o umieszczonego przy plecaku Winchestera. Pozwolił obejrzeć.
Colta miał identycznego jak jej. Zawód mieszał się z ulgą, że jest z nimi profesjonalista.

Młodszy z mężczyzn… Można od razu było zrobić losowanie kto ma się nim zaopiekować . I z pewnością by przy nim oszukiwała. Wyglądał jakby wyszedł prosto z biblioteki małego dworku. Miała ochotę zapytać czy wie, że kiedy strzelają należy paść na ziemię. Ale to właśnie on drgnął, kiedy się przedstawiła. A jej przypomniała się drwina Maurico, że sądzi ludzi po pozorach. Ale jak sądzić ich inaczej, kiedy pozór to wszystko co znamy?

Za to był naprawdę przystojny.

Miała ochotę zapytać czy Willem zna Melchiora. Powstrzymała się. Bo nie miała jeszcze ochoty opowiadać o sobie.

No i wszyscy zachowywali się nienagannie. Żadnego nerwowego pilnowania kieszeni i sakiewek, przekładania toreb na drugie ramię, pytania o karty i przepowiednie, żadnych kpin i sarkazmu. Ot normalka, Cyganka z damą i dżentelmenami.

Katastrofa

Niebo nad Lipskiem nie różniło się od tego nad Hanowerem. Rzecz właściwie naturalna, która jednak zdziwiła chyba ich wszystkich. Jakby podświadomie tu w Interiorze od razu oczekiwali jakiś cudów. Tylko pilot pełen zapału, niezrażony brakiem niezwykłości, z radością oznajmiał dotarcie do celu.
Andrea poprawiła pasy przytrzymując jej kufer i motocykl.

Czekali.

I wtedy okazało się, że jest na co. Najpierw był huk pękającego poszycia, och przecież miało to się już nie zdarzać, aluminium, powietrzny cudotwórca, zmniejszało ryzyko awarii prawie do zera. Załapali się widać na to prawie.
Trzymała fason. Zapewne z właściwą młodości pewnością, nie dopuszczała myśli, że zginie tak bezsensownie, nawet nie u progu poszukiwań. Drżała, ale dlatego, że statkiem trzęsło jakby był kłębkiem szmat nie szczytem inżynierii.Słyszeli modlitwę pilota o kawałek placu.

A potem nagle było po wszystkim.

Ktoś nią potrząsnął i wstała ze swojego miejsca, oszołomiona, nie do końca skłonna uwierzyć, że straciła przytomność, zdziwiona, że jednak naprawdę mogła zginać. Od razu poszła do kabiny pilota. Mężczyzna nie żył. Powiedziała o tym wszystkim. Zamknęła mu powieki. Tylko lekka bladość jej oblicza zdradzała, że stało się cokolwiek złego.

Wyładowała z wnętrza swoje rzeczy. Wszystko było sprawne. Odpaliła silnik. W nagłej ciszy martwego miasta zaryczał niczym tornado. Polak wyłączył go natychmiast, prychnęła, przecież właśnie się rozbili i tak nie da się tego przegapić.

Otworzyła mapę.
- Proponuję południe –powiedziała.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 22-01-2011 o 10:04.
Hellian jest offline  
Stary 22-01-2011, 16:05   #3
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Ekspedycja ruszała z jej rodzinnego Londynu. Nawet o tej porze roku miasto nawiedzały z rana gęste mgły i spadki temperatury do zaledwie kilku stopni powyżej zera. Nadmorski klimat i prądy opływające wyspę sprawiały, że Londyn znany był w świecie z chwiejnej pogody i porywistych wiatrów. W dniu wyprawy niebo nie zwiastowało większych niespodzianek, jednak rozsądnie było mieć się na baczności i nie ufać zbytnio zmiennej aurze.

Najtrudniejsze było pożegnanie z rodziną. Rodzice nadal nie mogli w pełni zaaprobować jej decyzji i zrozumieć, dlaczego dobrze ułożona panna, mająca niebawem wyjść a mąż, zaczyna wykazywać raptem nadmierne skłonności autonomiczne i pragnie wyruszyć w towarzystwie osób nieznanego pochodzenia i statusu do wrogiego państwa w nie do końca jasnym celu. Z niepokojem patrzyli na Henry’ego, narzeczonego Louise, jakby za pomocą niewerbalnego przekazu próbowali go namówić do nakłonienia ich córki do pozostania. Henry jednak nic nie powiedział – wzruszył tylko lekko ramionami i potrząsnął lekko głową dając familii do zrozumienia, że sprawa jest i tak przegrana.

Na pożegnanie z rodzeństwem nie było niestety sposobności. Młodsza siostra Louise nadal była w szkole, a starszy brat, jak to wojskowy, stacjonował gdzieś ze swoją jednostką w innej części Anglii. Panna (jeszcze) Montgomery uściskała więc rodziców i wsiadła do powozu, w którym czekały już zapakowane walizki i torba podróżna. Stangret cmoknął na konia i tylko stukot kopyt na kamiennym bruku przerwał niezmąconą dotąd niczym poranną ciszę miasta.

***

Upadek był bolesny. Czy to zawirowania pogodowe, czy brak kompetencji przewoźnika, a może całkiem inne okoliczności sprawiły, ze musieli awaryjnie lądować. Po chwili oszołomienia i próby uświadomienia sobie, co się właściwie stało, Louise została podniesiona do pozycji siedzącej przez czyjeś silne ramię. Jan. Jak dotąd sprawiał wrażenie odpowiedzialnego i opanowanego. Ogorzała twarz i ostre rysy mężczyzny świadczyły o tym, że podróżnik niemało w swoim życiu przeżył i widział. Również teraz sprawnie kierował akcją reanimacyjną. Wyglądało na to, że wszyscy są cali. Niestety, poza przewoźnikiem. Louise, podpierając się prawą ręką o wrak promu, zawiesiła spojrzenie na długowłosej cygance o ponętnych ustach, która spokojnie zbierała swoje rzeczy porozrzucane we wnętrzu i wokół wraku. Panna Montgomery poszła za jej przykładem. Na szczęście bagaż, spięty solidnie skórzanymi paskami na klamry, nie doznał większego uszczerbku. Gorzej miała się torba podróżna – wypchana do granic możliwości nie wytrzymała siły zderzenia i teraz oczom zebranych prezentowała swoje wnętrzności. Dobrze, że nie miała pod ręką niczego kompromitującego. Na szczęście zamek nie był zepsuty. Dziewczyna poukładała wszystko w misterną kompozycję i dopięła torbę.

Willem, pupil profesora, którego kojarzyła mniej niż więcej z opowiadań tego ostatniego, wydawał się nieco pogrążony w myślach. Louise rozejrzała się wokół nasłuchując. Dziwne. Miasto wydawało się głęboko uśpione i obojętne na katastrofę, jaka się zdarzyła. Nie było gapiów wytykających ich palcami, nie było ludzi spieszących z pomocą. Ich nagłe przybycie zdawało się być niezauważone i nie wzbudziło nie tylko sensacji ani wręcz żadnego zainteresowania.

- Proponuję południe – przerwał ciszę aksamitny i głęboki głos Andrei. Cyganka wertowała mapę i bez skrępowania przyjęła rolę lidera grupy. Louise również sięgnęła do papierów. Południe… Dzielnica Luksusowa. Tak, jeśli Profesor miał się gdzieś zatrzymać to bynajmniej nie w dzielnicy biedoty. Przy odrobinie szczęścia może uda im się znaleźć informatora. A także hotel, w którym będą mogli odświeżyć się, zjeść i zostawić bagaże.

- Dzielnica Luksusowa wydaje się dobra na rozpoczęcie poszukiwań – Louise przewiesiła torbę przez ramię, w obie dłonie wzięła pozostałe walizki. Głos miała niski i spokojny, a jej akcent i sposób mowy wyraźnie świadczył o starannie odebranym wykształceniu – Panowie? – zasięgnęła opinii u pozostałych członków ekspedycji.
 
Ribesium jest offline  
Stary 24-01-2011, 22:55   #4
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Londyn

Pociąg z hukiem zajechał na obszerny, nowoczesny peron. Lokomotywa z sykiem wypuściła ostatnie tchnienia pary wodnej i cały skład zatrzymał się. Jan wziął swoje bagaże i ruszył do wyjścia. Peron zalewało ostre, majowe słońce. Ruszył w kierunku stojących przed dworcem dorożek, miał kilka rzeczy do załatwienia przed wyjazdem z ekspedycją, ale przedtem musiał się odświeżyć . Rzucił woźnicy nazwę hotelu i rozsiadł się wygodnie na kanapie odkrytego powozu.

Nie było go w Londynie prawie pięć lat. Technika i przemysł rozwijały się ostatnio niezwykle dynamicznie, ale stolica Imperium była kwintesencją tego rozwoju. Zadzierał głowę w górę, by ujrzeć olbrzymie sterowce pasażerskie, z mozołem pokonujące ocean Atlantycki, zapewniając połączenie ze Stanami Zjednoczonymi. Już przestało się je nazywać „zbuntowanymi koloniami”. Imperium z bólem uznało suwerenność, z czego Jan był bardzo zadowolony.

Pobyt w mieście nad Tamizą, przeciągnął się do pięciu dni. Odwiedził siedzibę Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, zdając im ostatnią relację i raport z podróży z Indii, przez Persję do Stambułu. Na wieść o propozycji uczestnictwa w wyprawie do owianego złą sławą Interioru, odezwało się wiele głosów, doradzających mu przyjęcie propozycji. Rzewuski był już zdecydowany, ale widok namawiających go dżentelmenów był wart każdych pieniędzy. Towarzystwo od dawna poszukiwało informacji na temat tej zapomnianej przez Boga i ludzi okolicy.

Poprosił o wszelkie dostępne materiały na ten temat, ale otrzymał tylko cienką teczkę, w której nie znalazł żadnych nowych informacji, a tylko powtarzane przez wszystkich plotki i domysły. Dopełnił formalności w Klubie Imperial, który był bezpośrednim organizatorem wyprawy.

Następne dwa dni zajęło mu kompletowanie ekwipunku. Odwiedził znany warsztat rusznikarski Holland & Holland, gdzie czekał już na niego zamówiony sztucer myśliwski typu bok, nazywany tak ze względu na pionowe ułożenie obu luf. Zważył broń w ręku, przymierzył, poczuł przyjemny chłód drewnianej, lakierowanej na brązowo kolby. Potężny kaliber .600 nitro, robił wrażenie. W osobnym futerale otrzymał lunetę, odpowiednio już skalibrowaną. Uiścił zapłatę i choć była ona horrendalna, to nie żałował tych pieniędzy. Zresztą z pieniędzmi nigdy nie miał problemu.

Zakupił nowe ubranie na wyprawę, garnitur raczej średnio nadawał się na takie eskapady, oraz mocne buty. Uzupełnił amunicję do Winchestera i Colta i w zasadzie miał już wszystko. Nie zapomniał o kilku nowych notesach i ołówkach do notowania. Dżentelmeni z Towarzystwa, byli by niepocieszeni, gdyby nie sporządził notatek z podróży.

Podróż

Sterowiec wydawał się solidny, ogromna wypełniona gazami podłużna czasza, wzmocniona aluminiowym stelażem, opięta impregnowaną tkaniną, robiła wrażenie. Mimo, że nie był tak duży, jak największe transoceaniczne sterowce, na pewno był od nich szybszy i zwrotniejszy.

I nazwa Ikar, wydała się podróżnikowi zbyt szumna, wolał, żeby ich podniebny transport lepiej skończył o mitycznego imiennika.
Sama podróż upłynęła na rozmowach i podziwianiu widoków, z szerokich panoramicznych okien gondoli.

Jan przyjrzał się towarzyszom podróży. Na pierwszy rzut oka wybrano czwórkę, praktycznie odmiennych od siebie ludzi.
Mężczyzna sądząc po nazwisku pochodzący z Niderlandów, był naukowcem, a jego zakres wiedzy zapewne pokrywał się z zainteresowaniami poszukiwanego przez nich profesora. Z rozmów wyrozumiał, że współpracowali ze sobą. Rzewuski miał pewne obawy, jak sprawdzi się ten dżentelmen w sytuacjach niebezpiecznych. Zainteresowała go staromodna szabla, ułożona między jego tobołkami. Model już dość wysłużony i pasujący bardziej do epoki Bonapartego. Wnioski nasuwały się dwa, albo jest sentymentalny i nosi tę broń z jakichś osobistych powodów. Drugi prawdopodobny wniosek, nie zna się w ogóle na używaniu i fechtunku, a jakiś sprzedawca wcisnął mu starocia. Zanotował sobie, że musi go zagadnąć o tę broń.

Panna Montgomery, jak przedstawiła mu się młoda Angielka, wyglądała na pewną siebie, choć kanon jej urody odbiegał od typowo brytyjskiego. Bardziej przypominała mu mieszkankę śródziemnomorskiego południa, niż mglistej i deszczowej wyspy. Poszukiwany był jej nauczycielem, ale to nie wyjaśniało do końca powodów jej obecności. Zaczynał się zastanawiać, czy dobrze zrobił wybierając się w tę podróż na polecenie Klubu Imperial.

Druga kobieta wydała mu się najbardziej intrygująca i interesującą osobą w całej ich ekipie. Blondynka była bardzo pewna siebie i bezpośrednia. Wnioskując z akcentu i sposobu wymowy, a także ubioru, była Cyganką, choć za to Jan ręki nie dął sobie uciąć. Zauważył dwa jej nowiutkie Colty, identyczne modele jak jego. Znała się dziewczyna na rzeczy. Wdali się w krótką pogawędkę, na temat podróży i broni. Musiał przyznać, że zaskoczyła go wiedzą, pozwolił jej obejrzeć Winchestera, broń jeszcze na Kontynencie mało znaną i używaną.

Reszta podróży upłynęła im na rozmowach, na tematy różne…

Katastrofa

Niebo było ciągle dość czyste, kiedy pilot oznajmił im, że zbliżają się do celu ich podróży. Spojrzeli przez okna w dół, przed nimi Lipsk wyglądał na ziemi, jak kula rzadkiej, szarawej mgły. Im bardziej się zbliżali, tym łatwiej dostrzegali zarysy wież i budynków.

Huk rozrywanego poszycia sterowca i niepokojący komunikat pilota, przerwał sielankę. Maszyną wstrząsnęło kilkakrotnie, a każdy z podróżnych szamotał się z pasami bezpieczeństwa. Zanurkowali ostro ku ziemi. Jan jednak wiedział co się stało… zostali ostrzelani… początkowo wydawało mu się, że się przesłyszał, ale potem już odróżniał wśród szumu, kolejne serie… jego doświadczone, żołnierskie ucho nie mogło się mylić…

Każdy z nich wyczekiwał zderzenia z ziemią, a ich operator dokonywał cudów, prowadząc maszynę ku ziemi. Wylądowali dość twardo, bagaże latały po całej kabinie, szczęściem motor Andrei był dobrze przypięty, bo poprzetrącałby ich wszystkich.

Ocknął się chyba pierwszy, gdzieś z boku panna de Dienes odkopywała się ze sterty pakunków, wstał i ruszył ku drugiej kobiecie, która jeszcze nie odzyskała przytomności. Podniósł ją i upewnił się, że nic jej nie jest. Po chwili cała czwórka wydostała się ze zniszczonego sterowca.

Pilot nie żył… jemu zawdzięczali swoje życia, gdyby nie jego umiejętności, byli by teraz martwi. Każdy z nich szybko przejrzał swoje pakunki i bagaże posegregowali wszystko co było dla nich przydatne. Nic za bardzo nie ucierpiało… prócz sterowca, który nie nadawał się do dalszego użytku. Jan podczas przeszukiwania maszyny zauważył duże dziury w poszyciu, takie jakie mógł zrobić tylko pocisk z broni wielkokalibrowej. Znalazł także kilka pocisków, które starannie zebrał, by później przedstawić je towarzyszom.
Kiedy wszyscy byli już jako tako poukładani i każdy z nich miał swoje rzeczy, wtrącił się do rozmowy.

- Znalazłem to w poszyciu sterowca – wyciągnął rękę w której trzymał, pogięte i odkształcone pociski – to było przyczyną katastrofy. Ktoś do nas strzelał i to z broni dużego kalibru, zapewne jakaś kartaczownica albo inna broń samopowtarzalna. Wnioski są dwa, nie jesteśmy tu sami i ktoś nie życzy sobie naszej tutaj obecności.

Kiedy panie zaproponowały pójście na południe, jak wskazywała mapa do dzielnicy luksusowej, odezwał się:
- Dobry pomysł, ale sugerowałbym przed wyruszeniem, zabrać wszystko, co się da ze sterowca. Co nie damy rady unieść, zapakujemy na motocykl Andrei, jeśli się oczywiście zgodzi. – uśmiechnął się, czekając na odpowiedź. Potem wskazał sterowiec i dodał: - Temu nieszczęśnikowi, któremu zawdzięczamy życia, należy się pogrzeb, proponowałbym go pochować tutaj na tym zielonym skwerze. Chciałbym, również obejść najbliższą okolicę by sprawdzić, czy nie ma tu śladów bytności innych ludzi.

We wraku znaleźli dwie łopaty, które posłużyły do wykopania grobu, sama ceremonia przebiegła szybko, a oni w milczeniu pochylili się nad mogiłą. Potem Jan, zabrawszy Winchestera, ruszył pomiędzy opuszczone budynki. Nie znalazł nic…

Okolica była idealnie opuszczona, cicha i martwa. Z przepięknych niegdyś budynków, teraz sypał się tynk, a roślinność coraz agresywniej znajdowała sobie dla siebie miejsce. Cisza… i bezruch.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 25-01-2011, 17:36   #5
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Gdy Rzewuski z bronią przygotowaną do strzału przepatrywał najbliższa okolice katastrofy, Willem wsparł się na łopacie nad grobem kapitana i zapalił fajkę.
Zmarszczył lekko brwi zerkając na rozbita machinę. Nikt do tej pory nie poruszył najbardziej ważnej w ich sytuacji kwestii: Jak wrócą. Katastrofa oznaczała, ze jeżeli nie postradają życia w tym zapomnianym przez Boga i ludzi mieście, będą musieli przebijać się przez Interior na piechotę. "No... może nie wszyscy" z uznaniem ocenił motocykl pięknej cyganki, maszyny takie widywał często, ale raczej jako przedmiot transakcji, gdyż w zatłoczonym Rotterdamie istniał zakaz poruszania się urządzeniami mechanicznymi. Tak, cyganka wyglądała na przygotowaną na taką ewentualność i choć wciąż bardziej skłaniał się ku wierzchowcom widział na własne oczy przewagę maszyny w tej sytuacji.


Korzystając z chwili czasu, przepakował najpotrzebniejsze rzeczy z kuferka do jednego z juków w kształcie wygodnego tornistra, przygotował też zarzucaną na ramię tubę z papierami. Lekką starą szablę starannie przytroczył do pasa, zaś nowiutki i nowoczesny rewolwer paradoksalnie z początku miał zamiar wrzucić z powrotem do reszty ekwipunku gdzie wrzucił już amunicję, lecz w końcu niedbale umieścił na biodrze wraz z kaburą.




- Panno Montgomery - zwrócił się z nienacka do Angielki - nie ukrywam, że przez ostatnie lata kontakt z profesorem miałem dość utrudniony. Czy wie może panii czy Doodley miał zamiar szukać tu śladów zaginionej wyprawy Quinleya i Updyke’a z 1815 roku?
Spojrzała na niego z wyraźnym zaskoczeniem.
- Niestety, obawiam się, że mój kontakt z Profesorem zakończył się dużo wcześniej niż Pana. W zeszłym roku ukończyłam studia i nasze drogi rozeszły się. Łączyła nas tylko relacja uczeń - nauczyciel. Nie wtajemniczał mnie w swoje badania naukowe. Nic mi zatem nie mówią wymienione przez Pana nazwy. Przykro mi, że nie mogę pomóc w tej kwestii.
Willem uśmiechnął się do kobiety.
- Ze mną też przestał kontaktować się około roku temu, miałem nadzieję, że... - urwał widząc że Luise kręci przecząco głową.
Zrezygnowanym wzrokiem potoczył po reszcie manatków, w tym walizce z książkami i zaczął wkładać na surdut mocną acz gustowną skórzaną kurtkę.

Rzewuski tymczasem wracał z krótkiego rekonesansu. Willem gotowy do drogi wskazał fajką całej trójce rozbity sterowiec.
- Jeżeli ktoś nas zestrzelił - odezwał się mrużąc oczy - to przyjdzie tu sprawdzić czy ktoś ocalał. Jeżeli tak zrobi podczas gdy będziemy eksplorować południową część miasta, to zapewne stracimy wszelkie zapasy i pozostawiony tu ekwipunek, a na motocykl wszystkiego i tak nie zabierzemy.
Willem w zamyśleniu potarł brodę i znów wypuścił kłąb aromatycznego dymu.
- Mam pewne powody przypuszczać, że operują tu pewni... hm... ludzie, którzy szukają pozostałości po wyprawie Quinleya i Updyke’a zaginionej tu wraz z ciężkim sprzętem nie tak długo po... po Klęsce Narodów. Jest wysoce prawdopodobne że profesor wpadł w ich łapska, jest prawdopodobne że go przetrzymują nie chcąc by ktokolwiek niepowiązany z nimi poza interiorem dowiedział się że tu działają, jest prawdopodobne że to oni strzelali do naszego sterowca.
Niderlandczyk bez pośpiechu zmienił okulary na wyraźnie mocniejszej budowy niż lekkie oprawione szkła w jakich podróżował u góry miały przymocowane ciemne szkła zapewne chroniące wzrok przed słońcem.
- Południowa dzielnica to oczywiście dobry plan... Ja jednak proponowałbym zostać tu i poczekać czy nikt nie zainteresuje się wrakiem, a jeżeli już mamy ruszyć stąd, to ukryć w którymś z okolicznych budynków cały nasz ekwipunek. - wskazał na jedną z budowli oplątana bluszczem - Wtedy będziemy niemal pewni że ktokolwiek tu będzie buszował, nie pozbawi nas zapasów, bo ktokolwiek tu działa już od pewnego czasu, na pewno nie będzie interesował się nagle wnętrzem domostw o ile nie pozostawimy wyraźnych śladów przenoszenia tam naszego dobytku. - dodał wyjaśniająco.

- Oczywiście mogę się mylić, jeżeli jednak faktem jest że ktoś do nas strzelał - wskazał Rzewuskiego i pociski z kartaczownicy leżące na ziemi - to logicznym założeniem byłoby, ze ten ktoś tu właśnie zmierza sprawdzić efekt swojego ostrzału. To nie daje nam zbyt wiele czasu - Willem pod uważnymi spojrzeniami trojga towarzyszy zaczerwienił się lekko i umknął spojrzeniem w bok.
 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 25-01-2011 o 17:57.
Leoncoeur jest offline  
Stary 27-01-2011, 18:28   #6
 
JanPolak's Avatar
 
Reputacja: 1 JanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemuJanPolak to imię znane każdemu
Rozbitkowie prędko odzyskali bystrość myśli oraz sprawność ciał i przystąpili do działania. Po ożywionej dyskusji zdecydowali się ukryć bagaże w jednej z kamienic na wypadek nadejścia wroga. Wroga! Wprawne oko pana Rzewuskiego nie mogło się mylić – statek powietrzny został ostrzelany, a Lipsk, poza mgłą i tajemnicami, krył osobników o nieprzychylnych intencjach. Narożna kamienica użyczyła bohaterom swego wnętrza, jej zbutwiała podłoga okazała się obszerną i dyskretną kryjówką.

Podróżnicy kolejno opuścili schronienie i pustymi, spowitymi w czarnym smogu ulicami skierowali się w kierunku południowym. Panna de Dienes usiłowała uruchomić silnik motocykla, ale jego warkot odbijający się od fasad domów brzmiał jak grom w martwej ciszy miasta. Pośpiesznie uciszyła maszynę, uznając prowadzenie jej przy boku za o wiele właściwsze. Aleje prowadziły poszukiwaczy w stronę dzielnicy luksusowej, zamieszkanej onegdaj przez miejski patrycjat, przemysłowców, a także saksońską szlachtę łaknącą miejskich rezydencji. Z mgły wyłaniała się mnogość form architektonicznych: bogate kamienice, kilkupiętrowe rezydencje, stojące samopas wille usiłujące w miejskim otoczeniu udawać dworki. Ich dawna świetność przeminęła, czas pozbawił okna drogich szyb, wyszczerbił wysmakowane fasady, gdzieniegdzie przedziurawił dachy i pokrył brudem misterne złocenia. Obawiając się bycia śledzonymi, podróżnicy chyłkiem zniknęli w bramie zniszczonego domu. Obstawiwszy wybite okna, z czujnym wzrokiem i bronią w pogotowiu, wypatrywali pogoni.

Jednym z najtrudniejszych arkanów sztuki myśliwskiej jest umiejętność czekania. Wprawny łowca musi umieć zaczaić się bezszelestnie i bez ruchu, by nie spłoszyć wyczekiwanej zwierzyny. Powiecie: banał, fraszka – ale ciało ludzkie nienawykłe jest do braku aktywności, a zdrowy duch rwie się do działania. Bezczynność oczekiwania najlepiej znosił pan Jan, innym członkom ekspedycji minuty przykro się dłużyły. Ulica była wciąż jednaka, nieporuszona, niczym wysokiej wierności dagerotyp powieszony w okiennych ramach. Równe kocie łby, rząd domów o pustych oknach, przekrzywiona latarnia i wisząca w martwym powietrzu ciemna mgła – takim widokiem raczył bohaterów Lipsk. Patrolu przeciwnika nie było, a może krył się jeszcze lepiej niż bohaterowie? Ktoś w końcu stwierdził, że najwyższa pora opuścić kryjówkę. Popołudniowe godziny nie będą wszak trwały wiecznie, a eksplorowanie miasta po zmroku mogło być nad wyraz niebezpieczne.

Ulice niegdyś bogatej dzielnicy prowadziły ich już jakiś czas. Rzadki smog pozwalał rozpoznać w miarę dobrze obiekty na ponad sto jardów w każdą stronę, lecz dalsze stawały się mniej wyraźne. Wszędzie wokół widzieli obrazy o powtarzającej się tematyce: domy, które trzydzieści lat temu świeciły bogactwem, by dziś popadać w ruinę. Powoli ciemniało – osobliwie horyzont najciemniejszy był zarówno na wschodzie jak i na południowym wschodzie. Wzrok podróżników nie mógł wypatrzeć niczego więcej.

Są jednak istoty, które nie potrzebują wzroku, by orientować się w terenie. Które zmysłem słuchu i powonienia potrafią rozpoznawać i tropić. Które bezszelestnie w gęstwinie ruin znajdują przejścia niedostępne człowiekowi i kierując się pierwotnymi instynktami osaczają ofiarę.

Pan Rzewuski, obeznany w zwyczajach zwierząt, spostrzegł to pierwszy. Osaczano ich. Znajdowali się na ulicy biegnącej z północy na południe, na zachodzie mając poznaczoną drzwiami ścianę domu, na wschodzie zaś aleję kończącą się majaczącym we mgle kształtem rezydencji. Z zachodu, z południa i z północy zbliżały się powarkując i strosząc sierść pierwsze żywe istoty, jakie przedstawił im Interior. Ich ogony wisiały nisko, uszy były położone, po obnażonych kłach ściekała ślina. Psy, zdziczałe psy, w liczbie co najmniej kilkunastu, bardziej bestiom, niż najlepszym przyjaciołom człowieka podobne, podchodziły z wyraźnie wrogim zamiarem.

 
__________________
Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań.
JanPolak jest offline  
Stary 30-01-2011, 13:24   #7
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – tak brzmiała złota maksyma znana z pewnej brawurowej i pełnej wartkiej akcji opowieści o muszkieterach. Niestety, odnośnie członków ekspedycji nieprędko będzie można użyć tego sformułowania. Od początku okazało się, że ile osób tyle propozycji i każda z postaci ma zarówno indywidualne podejście, jak i cechuje się zdolnościami przywódczymi. Może być ciężko- trzeba iść na kompromis. Louise z lekkim westchnięciem otworzyła najpierw swoje pakunki i przełożyła do podręcznej torby najpotrzebniejsze rzeczy – inhalator, scyzoryk, broń, naboje, kosmetyczkę, apteczkę, termos, krople nasenne i uspokajające, lornetkę oraz zegarek. A także kanapki, które zostały z podróży oraz część złota. Po pracochłonnych manipulacjach zapakowała starannie to, co pozostało do obu walizek i przy pomocy Willema schowała resztę bagażu w pobliskiej kamienicy. Przez ramię widziała, jak czujne oko Rzewuskiego lustruje okolicę. Gdy pozostali uporali się z swoim sprzętem, przykucnęła w rozbitym oknie niedaleko wejścia i zamarła celując z przeładowanego pistoletu. Mijały minuty i nic się nie działo. Louise nie chciała znowu wchodzić w konflikt i uświadomić towarzyszom, co myśli na temat teorii spiskowych oraz tego, czy i kiedy sprawcy zestrzelenia ich powietrznego promu zjawią się w okolicy wraku. Miała tylko nadzieję, że dwaj dżentelmeni plus urocza cyganka ruszą się przed nastaniem nocy.

Na szczęście nie musiała długo czekać na reakcję- najwidoczniej znudzeni i rozczarowani panowie uświadomili sobie w końcu, że siedząc i nasłuchując niczego nie wskórają. W ślad za nimi wyszła na szarą i zamgloną od gęstego smogu ulicę. Momentalnie zakręciło jej się w głowie i zrobiło duszno. Nie była pewna, czy to od gwałtownego wstania, z nerwów czy też z powody lepkiego powietrza atakującego bezlitośnie jej płuca. Oparła obie ręce o kolan i pochyliła głowę starając się oddychać równo. Gdy serce wyrównało już swój rytm a oddech stał się głębszy, odważyła się powrócić do pozycji pionowej. Grzebiąc w torbie podręcznej wymacała swój inhalator. Prototyp w fazie testów, podarowany jej w Londynie przez dobrze zapowiadającego się sir. Fredricka Roe, był może nie do końca poręczny, ale przynosił natychmiastową ulgę. Louise wygrzebała z torby ulotkę, aby upewnić się, czy dobrze pamiętała instrukcję. Nakierowała wylot rurki na swoje nozdrza i lekko nacisnęła gumową kulkę. Zawarty w środku środek rozpylił się delikatną mgiełką wokół jej nosa. Dziewczyna wciągnęła głęboko powietrze i poczuła, jak płuca rozkurczają się ustępując miejsca tlenowi.



Świat przestał wirować jej przed oczami i mogła nareszcie podnieść wzrok, żeby się rozejrzeć. Lipsk musiał być ongiś pięknym i świetnie prosperującym miastem. Okazałe, kilkupiętrowe kamienice, zdobione freskami, kolumnami lub szczególnie osobliwymi maszkaronami, sprawiały wrażenie artyzmu połączonego z zamiłowaniem do przepychu. Dzielnica Luksusowa miała z pewnością wiele do zaoferowania. Louise zamknęła na chwilę oczy, starając wyobrazić sobie życie mieszkańców w okresie świetności miasta. Oczom wyobraźni ukazały się kobiety ubrane w bogate suknie z gorsetową góra, przytulne kwiaciarnie i sklepiki z czekoladkami, w których o wejściu do środka klienta informował zawieszony nad drzwiami dzwonek. Panowie, czytający poranną gazetę przy filiżance kawy na tarasie. Stukot końskich kopyt przejeżdżającej dorożki pomieszany z warkotem silnika nielicznych samochodów. Nagle ów warkot przyćmił wszystkie inne odgłosy i wybił się na pierwszy plan. Był tak realny, niemalże namacalny, że Louise otworzyła oczy. To, co zobaczyła sprawiło, że znów zabrakło jej tchu. W odległości kilkunastu metrów stało stado psów. Sądząc po ślinie cieknącej z pyska oraz obnażonych kłach i położonych po sobie uszach, zwierzęta te mogły chorować na wściekliznę, albo być zarażone inną niebezpieczną chorobą. Louise pomyślała o kanapce ukrytej w torbie… czy jeśli ją rzuci odciągnie ich uwagę? Rozejrzała się po pozostałych. Cała trójka, trzymając w pogotowiu broń, wycofywała się w kierunku majaczącej na końcu ulicy rezydencji. Louise poprawiła na ramieniu torbę, również wyciągnęła swoją broń i ostrożnie, nie spuszczając z oczu psów, ruszyła tyłem w kierunku budynku.
 
Ribesium jest offline  
Stary 30-01-2011, 22:41   #8
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Zestrzelenie!

Słowa Polaka były dla niej kompletnym zaskoczeniem. Chociaż nie powinny. Nie zakładała przecież, że w Interiorze nie ma ludzi, ba, wiedziała, że jest inaczej.

- Szlag! – wyrwało jej się od razu - Jest pan pewien? – dopytywała. Pokiwał głową, pokazał ślady.

Rozglądała się lecz jak wszyscy nie widziała znaków życia. I tak nie wierzyła, że nie są teraz obserwowani. Optyka była jedna z najprężniej rozwijających się nauk, z każdego widocznego w oddali okna mogły na nich spoglądać czyjeś oczy. Toteż, skoro nie wiedziała czy jej domysły są prawdziwe, postanowiła zachowywać się jakby były, tak było najbezpieczniej. Podzieliła się z innymi tą myślą. Zaproponowała zaczajenie się na wroga po drodze. Najbardziej sceptyczna była panna Montgomery. Pod wpływem jej opanowania Andrea przez chwilę, oczywiście krótką, zwątpiła w swoje domysły.Blondwłosa Cyganka musiała przyznać, że podziwia spokój młodej Angielki.

Ona sama była jedną wielką ekscytacją.

Pomagała przenosić rzeczy do wyznaczonej „skrytki”. Nic swojego tam nie zostawiła. Ale trzeba też powiedzieć, że nie miała wiele bagażu. Nie licząc motocykla oczywiście.Już przed podróżą poczyniła założenie, że dobry jedwab nie wyblaknie przez ćwierć wieku ani odrobinę. Opuszczone miasto było idealnym miejscem na skompletowanie szalonej garderoby, niczym w snach, w których paryskie modystki skaczą wokół niej proponując coraz to nowe suknie i nic poza wyobraźnią nie ogranicza tego co może na siebie włożyć. Co najwyżej Cygance groziło, że w lipskich szafach przebierze się za swoją babkę, ale nawet wtedy wykluczy parę halek i i całość fiszbin.

Sprawdziła opał. Z zapasów sterowca napełniła dwie dodatkowe wzmacniane sakwy, które przytroczyła do motocykla. Odpaliła ponownie silnik, udając, że nie jest obserwowana, kamuflaż w kamuflażu. Obaj panowie zareagowali na hałas natychmiast. Zgasiła. Nie wiedzieć czemu chciało jej się śmiać.
- Bo – powiedziała – tak naprawdę, jeśli chcemy ich odnaleźć, chodzi o to żeby najpierw wpakować się w kłopoty.

To chyba było oczywiste.

Tak, przyszło jej do głowy, że może nie przeżyć poszukiwań.

Ale przecież krew z krwi, skoro Melchior wyruszyłby gdyby ona miała kłopoty, nie pozostawił wyboru jej lojalności. Takie życie.

***

Ciemniało. Coś w linii horyzontu nie zgadzało się, ale jeszcze nie umiała sobie uświadomić co. Zamyślona zapaliła fajkę. Z cybucha wychodziły idealne walentynkowe serduszka. Ostatnie zmieniło kształt w psi pysk, wtedy, gdy Andrea zauważyła zagrożenie.

Dziki pies niewiele ma wspólnego ze zwierzęciem taborowym, chociaż Cyganie nie rozpieszczają swoich podopiecznych, żadnych sentymentów, żadnych franciszkańskich bzdetów o braciach mniejszych, psy mają wartość użytkową. Tabor nie tłumi więc instynktów walki i przetrwania. Widziała w Taborze zwierzęce walki na śmierć i życie, obnażone kły stworzeń, które myślą tylko o tym, żeby zabić. Wszystkie walki o przewodnictwo w stadzie zawsze pozwalano rozstrzygać samym zainteresowanym. Tak było, zdaniem starszyzny, najlepiej dla psio-ludzkiej koegzystencji. Ale wszystkie zwierzęta stały w hierarchii niżej niż najmniej poważany członek rodziny.

Stado lipskich psów nigdy nie miało panów. Najprawdopodobniej. Czy nie znało w ogóle ludzi? Wątpiła. Ale zaraz mogli się przekonać, czy widok broni palnej coś dla tych zwierząt znaczy. Cygańskie psy rozpoznawały takie zagrożenie bez najmniejszych wątpliwości. Te nie rzuciły się na nich, gdy wyciągali broń.

Wypatrywała przewodnika stada. To on powinien dać reszcie znak do ataku. Jego wcześniejsze wyeliminowanie, dawało szansę rozproszenia całej, nawet bardzo licznej, reszty. Stawiała na wielkiego czarnego samca o łbie równie szerokim jak barki. Nie tylko ze względu na jego rozmiary. W stadzie nie było małych sztuk. To nie on wysuwał się najbardziej naprzód lecz dwa inne po jego bokach - straż przyboczna, ale tylko „Czarny” jak nazwała go w myślach, stał na wyprostowanych łapach, reszta „czołgała się” przyczajona do ataku. Jedynie Czarny nie opuścił ogona.
Wskazała zwierzę Polakowi o trudnym nazwisku.
- Przewodnik stada? – zapytała. Winchester bądź co bądź wskazywał na myśliwego, liczyła, że mężczyzna skoryguje jej domysły.
Szli w kierunku rezydencji powoli, psy za nimi. Czujne, groźne. Większość wychudzona, pod skórą drgały mięśnie drapieżników. Sto metrów dłużyło się niemiłosiernie.

Niderlandczyk mówił do zwierząt monotonnym uspokajającym tonem. Andrea szeptała.

-Dlaczego tylko z trzech stron? Czemu psy ominęły czwartą? To mądre zwierzęta , starczy spojrzeć im w oczy – to zdanie rozbawiło van Ouwerkeerka, który parsknął cicho. Andrea odpowiedziała uśmiechem.

Ale naprawdę zastanawiała się. Czy za starymi, rzeźbionymi drzwiami willi, do której się zbliżali, nie czai się kolejna niespodzianka?
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 31-01-2011 o 16:12. Powód: wymiana Holendrów ;)
Hellian jest offline  
Stary 31-01-2011, 12:17   #9
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Spoczywające na spustach palce doświadczonego Polaka i pięknej Cyganki, dodawały otuchy Willemowi gdy cofając się powoli zmniejszył odległość jaka dzieliła go od "Czarnego" idącego za ludźmi. Niderlandczyk uważnie obserwował szczerzącego zęby basiora, próbując wyczuć czy wrodzona przychylność czworonogów jaką się cieszył od urodzenia, znajdzie zastosowanie wobec zdziczałych lipskich psów. Gdy miał pięć lat wprawił w przerażenie swego wuja podczas ucieczki z ogarniętych powstaniem "Patriotów" Niderlandów. Na statku pełnym oranżystów, bogatych patrycjuszy i szlachty uchodzącej przed amokiem jaki rozpętał się po klęsce narodów, zagubił się w ładowni i odnaleziony został obok klatki przewożącej parę dzikich gepardów. Siedział i ręką sięgał pomiędzy prętami drapiąc wielkiego kota pod brodą. *Niech mnie kule jak bestia nie mruczała z zadowolenia* - powtarzał nie mogąc wyjść ze zdziwienia kapitan Van Hoorn. Willem sympatię czworonogów odwzajemniał jak potrafił, być może ta więź sprawiała że jakoś nie mógł się przekonać do hałaśliwych maszyn i z odlatującego sterowca ze smutkiem szukał wzrokiem karego fryza na którym przybył z Rotterdamu.

Teraz jednak... Cóż, to Interior. Zarówno Willem, jak i Doodley oraz wielu naukowców na wyścigi teoretyzowało na temat wpływu Interioru na psychikę ludzi i zwierząt. Najśmielsze teorie głosiły, że "(...) w Lipsku otwarły się Bramy Piekieł". Wzdrygnął się porównując sylwetkę przewodnika stada do literackich opisów 'piekielnych ogarów' w beletrystyce.


Willem skupił się na "Czarnym" wierząc że stado nie zaatakuje gdy nie zrobi tego przewodnik. Fakt iż wygłodzone zwierzęta nie rzuciły się od razu również dobrze wróżył i dawał pewne nadzieje. Niderlandczyk cofając się bardzo powoli rozłożył ręce i uspokajająco mówił do psa prawie że pieszczotliwym tonem. Warkot dochodzący z gardzieli przycichł wyraźnie, jednak nie musiał oznaczać nic dobrego, lekkie machnięcie ogonem mogło być przypadkowe lub zwykłym złudzeniem. Przelotne krótkie spojrzenia stykały wzrok człowieka i drapieżnika, długie wpatrywanie się w oczy zwierzęcia budziło w nim agresję, z drugiej strony brak kontaktu wzrokowego utrudniał bardzo nawiązanie więzi emocjonalnej. Ileż by dał aby to się już skończyło. By wściekłe zwierze zamerdało ogonem, schowało zębiska i zbliżyło się spokojnie w celu obwąchania człowieka, lub szczeknęło porozumiewawczo i zwróciło się w inną stronę dając znak człowiekowi że został uznany za 'swojego', a reszcie stada że wyżerki poszukać trzeba gdzie indziej.

Odległość jaką mieli do przebycia była spora, a poruszać musieli się powoli aby nie sprowokować ataku, który i tak mógł nastąpić w każdej chwili.
 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 31-01-2011 o 15:29.
Leoncoeur jest offline  
Stary 31-01-2011, 22:32   #10
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Jan posegregował swoje rzeczy. W zasadzie z podręcznego ekwipunku zabierał ze sobą wszystko, cały jego dobytek, choć praktyczny, mieścił się w kilku ładownicach i sakwie przewieszanej przez plecy. Amunicję do rewolweru miał załadowaną na pasie od Colta, a naboje do sztucera i Winchestera w pojemnych ładownicach, teraz również towarzyszących sakwie na plecach. Sztucera również nie wyjmował z futerału, choć pośpiesznie sprawdził czy luneta jest cała. Soczewki optyczne to bardzo delikatny sprzęt. Na szczęście miękka wyściółka skórzanego pokrowca ocaliła delikatny sprzęt.

Przenosił resztę zapasów do skrytki, wybranej wspólnie z Willemem. Zapakowali tam praktycznie wszystko, co udało się ocalić z wnętrza sterowca. Nie wiedzieli w końcu, długo tu zostaną, zanim odnajdą jakieś ślady zaginionej ekspedycji, a w opuszczonym od kilkudziesięciu lat mieście, mogli nie znaleźć odpowiednich zapasów. Starannie zamaskował miejsce ukrycia ich rupieci i ruszył ze wszystkim na południe.

Kierowali się według mapy, którą podawali sobie początkowo z rąk do rąk. Czarny, wiszący kilka metrów nad brukiem obłok, delikatnie przesłaniał rzeczywistość. Miasto było powoli zdobywane przez przyrodę. Piękne i wypielęgnowane ogrody i trawniki, teraz były gęstwiną naturalnie kształtowaną przez Naturę. Nie tknięte sekatorem, czy ostrzem kosy, rozrastały się wedle swojego odwiecznego prawa. To co kiedyś w zamyśle miało być małym, ozdobnym drzewem, teraz sięgało pierwszego albo i drugiego piętra. Nie zauważył, żadnych ptaków, ale nie wątpił, że również miały się dobrze. Jeśli tak, to może będzie również jakaś zwierzyna płowa, mogli by mieć świeży prowiant.

Suche, nie sprzątane przez nikogo liście, co jakiś czas chrzęściły pod butami, a oni cały czas przypatrywali się martwym otworom okiennym, w poszukiwaniu jakiegoś ruchu, bądź śladu ludzkiej obecności. To, że nie byli tu sami, już wiedzieli, a mogiła pilota i wrak sterowca były aż nad to oczywistym dowodem. Pytanie, czy ich wrogowie uznali, że zginęli w katastrofie, czy przyjdą sprawdzić i dowiedzą się, że nie ma ciał na miejscu wypadku? Na takich myślach upływała mu wędrówka.

Psy otoczyły ich z trzech stron. Poruszały się niczym sfora wilków, zdziczałe sługi człowieka, powróciły do swoich najlepszych atawistycznych instynktów. Cicho przemówił do pozostałych: -Nie wykonujcie gwałtownych ruchów, broń Boże nie strzelajcie… musimy się powoli wycofać.
Delikatnie zdejmował z ramienia Winchestera, ale psy nie zareagowały, widać broń palna nie była im znana. Poruszali się ostrożnie w kierunku opuszczonej rezydencji, Andrea, której pomagał pchać motocykl zasłaniający ich od psów, wskazała mu przewodnika stada. Cyganka świetnie znała obyczaje zwierząt, a przynajmniej psów. Wziął na cel ogromnego samca, do którego przemawiał cicho Willem. Miał nadzieję, że niderlandczyk wiedział co robi, na wszelki wypadek wziął basiora na cel.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172