lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Inne (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/)
-   -   [Medal of Honor] Afghan Silver Star (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-inne/9804-medal-of-honor-afghan-silver-star.html)

Shooty 25-02-2011 19:03

[Medal of Honor] Afghan Silver Star
 

Afganistan jest państwem śródlądowym położonym w Azji Środkowej. Nie posiada dostępu do morza i ma niezwykle surowy, niewybaczający słabości klimat. Wbrew pozorom nie jest to jednak kraj gorący. Średnia temperatur w roku wynosi tu zaledwie około 10°C. Niemniej w jakiś sposób państwo urzeka obcokrajowców swoją prostotą, a wysokie góry zajmujące ponad 80% powierzchni Afganistanu sprawiają, że człowiek czuje się pomiędzy nimi po prostu zagubiony. Pomimo piaszczystości kraju, na szczytach górskich leżą ogromne zaspy śniegu przykrywające całe wierchy, a często osuwające się także w okolice podnóży. Na terenie państwa nie znajdzie się prawie żadnych lasów, a roślinność występuje tu w bardzo nikłym stopniu. Opady roczne wynoszą zazwyczaj około 1500 mm.

******

17 czerwca 2005 roku, afgańskie pustkowia, AFO Tabun, Michael "Brutal" Moore

Prowadzili ich przez tereny piaszczyste. Było wyjątkowo zimno, temperatura wynosiła około 16°C. Niestety, w tej chwili chłodny wiatr nie był największym problemem oddziału.

Jakiś dobry tydzień temu dostali przydział do jednej z malutkich wiosek w pobliżu Dowlat Yar. Zwyczajna, rutynowa misja rozpoznania, tak im powiedziano. I faktycznie, na początku było normalnie, a oni szybko wczuli się w role zwykłych mieszkańców. Komplikacje wystąpiły w momencie pojawienia się w miejscowości talibów. Dowództwo kazało nie reagować, ale oni powoli popadali w obłęd. Byli zmuszeni całymi dniami oglądać brutalne sceny odgrywane przez turbany na innych mieszkańcach. Pobicia, rozstrzeliwania, biczowania… Ci ludzie byli zwierzętami.

Raz nawet podnieśli rękę na oddział. Złapali Flyer’a i Roacha, kiedy wracali z ogniska. Na swoje nieszczęście nie wiedzieli, że ci tak naprawdę są doskonale wyszkolonymi w walce żołnierzami. Roach dosłownie skręcił jednemu kark, a Flyer pociął drugiego nożami tak dokładnie, że zakopywali głównie kończyny. Nikt się o tym nie dowiedział. Co prawda talibowie zwołali dzień później na pogadankę wszystkich zamieszkujących wioskę, ale skończyło się tylko na kilku siniakach dla nieszczęśników, którzy stali w pierwszych rzędzie. Wszak misja była najważniejsza.

W końcu jednak „sielanka” została przerwana. Mieszkańcom - w tym drużynie - dano pół godziny na spakowanie się, po czym karawana wyruszyła w drogę. Drogę donikąd…

Brutal rozejrzał się po otoczeniu. Chodzili po ogromnej pustyni, więc w kwestii krajobrazu nie było co oglądać, dlatego skupił się na podróżujących. Byli tu żebracy ledwo łączący koniec z końcem, rodziny przerażone na myśl o zamieszkaniu w całkiem obcym dla nich regionie, afgańskie prostytutki próbujące nadrabiać pozą, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że strach przeszywa je od środka. Za serce chwytały dzieci. Płakały na głos, nie zważając na obecność innych ludzi; tuliły się do matek, a te całowały je i zapewniały, że wszystko będzie dobrze. Kłamstwo w imię miłości.


Mimo to nawet w ich oczach dało się zauważyć strach… W każdej parze oczu maszerującej razem z nimi było widać rosnące coraz bardziej przerażenie. Dziesiątki zwykłych osób zmuszonych do opuszczenia rodzinnej miejscowości. Wbrew przezwisku, żal powoli okrywał niewidzialną powłoką ciało Brutala. A już w szczególności żałował on trzech dziadków, którym rozkazano ciągnąć załadowany wóz. Robili to resztkami swoich i tak nadwątlonych sił. I jeśli nie talibowie ich później zabiją, to sami zginą z wycieńczenia.

Odruchowo pomacał niesiony na plecach worek. Był wyjątkowo ciężki, zważywszy na to, że pośród sterty ubrań znajdowało się tam całe jego żołnierskie uzbrojenie. Tak samo jak u reszty oddziału. Co prawda, przeciwnicy uważali się za sprytnych, ale nawet im nie przyszło do głowy, aby przeszukać rzeczy mieszkańców. A nuż znaleźliby tam coś ciekawego, jak na przykład ulepszony karabin szturmowy M4.

Szli jeszcze długo przez rozległe piaski Afganistanu, zatrzymując się jedynie w celu przeżucia marnych resztek swoich racji żywnościowych. Podróż zaczynała się dłużyć, jednak lekko rozluźniła napięte dotychczas emocje. Grupki osób wdawały się w głośne dyskusje, od czasu do czasu krzycząc coś z wściekłości. Zaczynało się robić wystarczająco głośno, aby móc rozmawiać w ojczystym języku, bez ryzyka wykrycia. Brutal zrównał się więc z drużyną i zapytał konspiracyjnym tonem:

- No, Flyer. Co robimy?

******

Boeing CH-47D Chinook, zwany potocznie Chinookiem to wielozadaniowy, dwusilnikowy, dwuwirnikowy śmigłowiec używany głównie do transportu wojska i uzbrojenia. W porównaniu do starszych modeli, CH-47D wyróżnia się wzmocnioną konstrukcją, umożliwiającą mu przenoszenie o wiele cięższych ładunków niż inne śmigłowce. Osiąga prędkości zbliżone do 250 km/h. Posiada na stanie dwa karabiny maszynowe M-60D, mieści łącznie aż 44 osoby. Zwykle jest osłaniany przez śmigłowce bojowe AH-64 Apache.

******

17 czerwca 2005 roku, Chinook, AFO Horda, Keith "Claw" Deuce

- Dobra, chłopaki. Nie będę owijał w bawełnę, przejdę od razu do rzeczy – zakomenderował donośnym głosem Shepherd.

Siedzieli w śmigłowcu transportowym Chinook. Byli w drodze na lotnisko Chaghcharan. Według danych z wprowadzenia do misji najprawdopodobniej postarają się je odbić. Claw uwielbiał takie misje. Proste rozkazy, dużo krwi, dużo strzelania. W kabinie było duszno i parno, mimo to myśl o nadchodzącej strzelaninie skutecznie go orzeźwiała.


- Nasze kochane szczeniaczki zajebały nam lotnisko w mieście, o którym wspomniano w notce wstępnej. Oczywiście, wszystko zapieczętowały litrami krwi, a my nie pozostaniemy dłużni i sprawimy im tę samą, miłą niespodziankę – Tu dowódca rangersów przejechał palcem po ostrzu trzymanego noża. – Wasze zadanie jest proste. Rozwalcie skurwieli i odbijcie kompleks. Jak to zrobicie i czego użyjecie, należy już całkowicie do was, ale mam taką maleńką prośbę. Nie szczędźcie trupów, dobra? No cóż, myślę, że wszystko zrozumieliście… Jakieś pytania?

Odezwał się siedzący na lewo od Claw’a, szczupły żołnierz. Eagle.

- Ale rozumiem, że o cichej, spokojnej akcji nie ma mowy? Wszak desant ze śmigłowca do dyskretnych raczej nie należy.

- Desant? – powtórzył zaskoczony Shepherd, po czym krótko się zaśmiał. – Nie zamierzamy was spuszczać po linie, jak jakichś agentów specjalnych, to nie w naszym stylu. Zostaniecie wysadzeni około 40 kilometrów od lotniska, na miejsce dojedziecie specjalistycznym pojazdem naziemnym, którego miejscowi nazywają też maszyną samobójców.

- Kurwa jebana – zaklął pod nosem Claw.

Nienawidził jazdy samochodem. Przejażdżki zawsze się dłużyły, auta często się psuły, a do tego były bardzo łatwo zniszczalne. Praktycznie każda dłuższa seria z karabinu lepszego niż domowej roboty, groziła natychmiastowym zgonem zarówno kierowcy, jak i pasażerów. Mimo to, prowadził doskonale, więc prędzej czy później musiał stać się oficjalnym driverem oddziału.

- Już żadnych pytań? Czyli chyba się rozumiemy. Mapę znajdziecie w jeepie. Rysował ją jakiś bardzo początkujący nowicjusz, któremu nie brak zdolności, o ile tylko nie chodzi o rysowanie, więc jej stan jest naganny.

Po tych słowach Shepherd wstał i podszedł do skrzyni z amunicją, aby sprawdzić jej stan. Krępe i barczyste ciało praktycznie je zasłoniło, ale gdy tylko wziął do rąk pierwszy, lepszy magazynek, jego oczy rozbłysły dziecięcą fascynacją. Niewątpliwie kochał wojnę. W tym był podobny do Claw’a, choć fizycznie znacząco się różnili. Shepherd jako lider rangersów musiał dawać im przykład, więc jego twarz była idealna wygolona w przeciwieństwie do obrośniętego brodą żołnierza. Poza tym miał grube, umięśnione ręce, tymczasem tym należącym do Keith’a nie brakowało wprawdzie krzepy, ale prezentowały się nieporównywalnie mniej okazale. Gdyby kobieta miała wybór pomiędzy tymi dwoma mężczyznami, zbyt długo by się pewnie nie zastanawiała.


Keith przeczyścił rękawem swojego wiernego M16A4. Tylu ludzi zginęło już od jego pocisków. Ach, piękne cacko. Dostał go dawno temu od swojego przełożonego. Ten już od ich pierwszego spotkania zaczął mawiać, że jest jego najlepszym uczniem. Trenował go o wiele dłużej niż pozostałych, przez co Claw stał się dla niego kimś w rodzaju syna. Tworzyli zgrany duet, przy chłopcu wojskowy odmłodniał o kilka lat. Wtedy otrzymał wezwanie. Musiał wyjechać do Iraku, aby dowodzić tamtejszą grupą saperów. Wyjechał, został, zginął. Od tego czasu Keith już nigdy nie rozstał się z podarowaną mu bronią. Uważał, że w ten sposób oddaje mu zasłużoną cześć.

Podniósł głowę i spojrzał na pozostałych. Czterech żołnierzy. Czterech członków najbardziej elitarnych oddziałów na Ziemi. Wszyscy mogli tu zginąć. Póki co jednak prawdopodobnie czekają ich tygodnie współpracy.

- Chłopaki, mam pytanie… Jak się tu właściwie znaleźliście?

******

17 czerwca 2005 roku, baza wojskowa w Afganistanie, Richard Nether

Na sali dowodzenia jak zwykle panował hałas i zamieszanie. Jedni operatorzy próbowali przekrzyczeć drugich, w skutek czego powstawały całkowicie nieklejące się wrzeszczane dialogi, pasujące raczej do podrzędnych politycznych talk show niż profesjonalnego zespołu wewnętrznego. W pomieszczeniu znajdowały się dziesiątki komputerów i tablic z wykresami, i jeszcze więcej pracowników. Wszyscy pracowali tylko po to, aby koordynować ruchy żołnierzy w walkach przeciwko siłom antykoalicyjnym. Ponadto na środku izby umieszczony był jeszcze wielki monitor służący do komunikowania się z szychami amerykańskiej armii.

Richard zajmował to samo miejsce od zawsze. Honorowe biurko z nowoczesnym komputerem znajdujące się tuż obok wspomnianego monitora. Zresztą, nic dziwnego. W końcu był jednym z najważniejszych ludzi od spraw komunikacji zewnętrznej. Z racji swojej rangi mógł pić kawę do woli, bez otrzymania ostrzeżenia. I właśnie teraz, korzystając z ów niezwykle przyjemnego przywileju, wykonywał tę czynność. Tymczasem pułkownik Greggs przeglądał akta operacji.

- Co z AFO Nora? – zapytał w końcu, w akcie rezygnacji rozrzucając papiery po podłodze.

- Ostatni raport otrzymałem przed godziną – odpowiedział Rick. – Chłopcy nadal śledzą grupę Talików. Najprawdopodobniej nie zostali wykryci.

- Świetnie, jeden problem z głowy – westchnął z ulgą Greggs. – Zajęliście się już tymi moździerzami na zachód od Chaghcharan? Od tygodnia zatruwają nam życie. Prawie zestrzelili Łowcę.

- Tak, Skoczek i Avatar szykują się właśnie do wylotu. Mają spory zapas amunicji, jeszcze dzisiaj te natrętne bakterie znikną z powierzchni ziemi.

Pułkownik podszedł do biurka Richarda, opierając ręce na blacie.

- A jak z Hordą i Tabunem?

- Póki co, misja Tabuna trwa, pozostają nierozpoznawalni. Jakąś godzinę temu zdali pozytywny raport. W tej chwili podróżują razem z innymi mieszkańcami wioski przez afgańskie pustkowia – zakomunikował Rick. – Tymczasem Horda – Tu kliknął na odnośnik, dzięki czemu po chwili na ekranie pokazał się przekrój budowy śmigłowca wraz z tabelą współrzędnych po lewej stronie. – Zbliża się do miejsca przesiadki. Stamtąd pokierują pojazd terenowy prosto w kierunku lotniska i przejmą kompleks.

Greggs swoim zwyczajem klasnął wesoło w dłonie.

- Skontaktuj mnie z generałem, zdam mu raport.

- W którym pewnie o nas zapomnisz – mruknął pod nosem Rick.

Dobrze wiedział, że pułkownik za nic w życiu nie pochwaliłby w sprawozdaniu swoich podkomendnych. Wszystkie zasługi zawsze przypisywał sobie, nigdy nikomu innemu. Operator lubił swoją pracę i w tak dużym stopniu nie zależało mu na awansie, ale Greggs’a wprost zżerały ambicje. Nie wiadomo było, co jest w stanie zrobić, aby zdobyć wyższy stopień.

Bachal 25-02-2011 22:50

15 czerwca 2005 roku, afgańskie pustkowia, AFO Tabun, Drake "Flyer" Drackson

Piasek zgrzytał nieprzyjemnie pod nogami. Bezchmurne niebo dawno pokryło się czernią Afgańskiej nocy. O tak, właśnie takie noce potrafiły człowieka dobić. Ilu przyjdzie mi zabić? Jakie podłości wykonywać w imię wyższych celów? To były główne myśli towarzyszące takiej scenerii. Dym unosił się leniwie w postaci cienkiej strużki i pozostawał za podróżnikami, ginąc w mroku między uliczkami. Wracali we dwóch, niewyróżniający się z tłumu, całkiem młodzi mężczyźni. Maszerowali prosto w mrok, oddalając się systematycznie od ogniska. Ręka Flyera miarowo podnosiła się i opadała, prostym ruchem pozbywając się nadmiaru popiołu na papierosie. Gdzieś w oddali słychać było stłumione rozmowy, co było faktem sprzecznym z obecnymi nastrojami we wiosce. `Smutna ta wioska. Tyle zła, tyle przelanej krwi. Niepotrzebne okrucieństwo. Pies ich trącał, zasrańców w turbanach.` Splunął wyraziście na ziemię przez samą myśl o Talibach. `Na cholerę oni nam tutaj? Mężczyzn katują, kobiety gwałcą, i to niby ma być ich święta wiara? Nie wierzę…` I tak szli ramię w ramię, Roach i Flyer, dwaj elitarni żołnierze wosjk Stanów Zjednoczonych, milcząc, pozwalając błąkać się swobodnym myślom. Wtem obcy dźwięk wkradł się w ich świat. Pojawił się nowy element. Przez Flyera szybko wychwycony, jako dodatkowa para butów szurająca w piachu przed nimi, za zaułkiem. Roach zdawał się wyczuć to samo. Postronny przechodzień nie byłby w stanie wychwycić różnicy w och zachowaniu, jednak wolna ręka Drake’a już błądziła w pobliżu wsadzonego w pochwę na plecach noża. Minęli narożnik budynku i nastała cisza. Ten widok zaskoczył mężczyzn, gdyż było to coś, czego się nie można było spodziewać nawet w tej zabitej dechami wiosce. Za rogiem stał Talib z wycelowanym w ich stronę karabinem, przewiązany w brodzie tradycyjnym turbanem, który nie pozwalał uchwycić żadnych szczególnych rysów twarzy, celował w nich przywołując na twarz prawdopodobny uśmiech. Jednak to nie była jedyna niespodzianka tego wieczoru. Zanim Flyer zdołał się obrócić, drugi Talib już celował w nich z tyłu. Tego rozpoznał. Widział go wczoraj, jak dokonywał aktu gwałtu na ledwo 13-letniej dziewczynce. Grymas wypełzł mu na twarz, wykrzywiając ją w afekcie. Trwało to ułamki sekund, zanim zdołał przywołać się do porządku i spiąć mięśnie na nadchodzącą walkę. Walka, nareszcie po takim czasie jakaś walka. Czekał na to długo. Za długo.
-Czego tu szukacie!- Zaczął Talib znudzonym głosem.
-Ogrzać się, ludzie czasem tak robią. – Flyer znowu tracił panowanie. To nie był dobry znak.
-A może macie coś dla nas? Te torby, które masz u pasa wyglądają niezwykle ciekawie. Może byśmy je sobie obejrzeli? Tahrik, zobacz, co panowie ukrywają –odbezpieczył karabin i wymierzył dokładniej- byleby tylko nie było niespodzianek.
Jeden porozumiewawczy gest. Jedno spojrzenie. W jednej sekundzie tuman kurzu wzbił się w powietrze, kierowany butem Roacha, w następnej dwaj mężczyźni wykonali błyskawiczny, zgrany ruch. Edward schylił się i wybił, wybijając przeciwnikowi karabin, zaś Drake płynnym ruchem wyszarpnął malutki sztylet z uchwytów na ramieniu i obracając się na pięcie, rzucił w stojącego za nimi Taliba. Po kolejnych dwóch sekundach „klient” Roacha leżał ze skręconym karkiem ze swoim „opiekunem” kończącym robotę, drugi zaś, nazywany Tahrik, był ćwiartowany szybkimi ruchami Dracksona, który dosłownie ćwiartował go w niemym szale długim sztyletem wyciągniętym zza pleców. Walka…

******

17 czerwca 2005 roku, afgańskie pustkowia, AFO Tabun, Drake "Flyer" Drackson

Góry i piach. Ludzie powiadają, że Afganistan bywa piękny. Możliwe, że taki był na widokówkach, lecz w oczach Flyera mienił się tylko szkarłatem słońca odbijającego się w górach oraz brunatnym piachem zalegającym na pustkowiach ‘Do diabła z tym. I co my mamy robić? To bez sensu, żadnych wieści…’ Toczył tą batalię umysłową już od dobrej godziny. Wędrowali już dłuższy czas i niektórzy zaczynali poszukiwać postoju, aby odżyć, bądź ostatecznie pożegnać się ze światem. Jednak głowe Drake’a zaprzątały zgoła inne myśli, aniżeli los podróżnych. Jego „Tabun” wędrował z nimi od początku ich podróży, wcześniej mieszając się między ludność cywilną jeszcze we wiosce. Jednak teraz przemieszczali się. Przemieszczali się przy wiedzy dowództwa, jednak konkretnie nie wiedzieli co robić. Cóż, inni członkowie drużyny byli w o tyle dobrej pozycji, gdyż nie musieli się martwić o przyszłość ich misji w zakresie planowania. Nie, to było na głowie biednego Dracksona, dowódcy AFO Tabun. Toczył tą szermierkę z własnym umysłem jeszcze dobrą godzinę, kiedy zauważył, że w jego otoczeniu napięcie nagle zanikło, a gdzieniegdzie pojawiły się zalążki dyskusji. Po następnych kilkunastu minutach dysputy rozpoczęły się na dobre i można było spokojnie porozmawiać. Szedł wartko ze swoim oddziałem, ukrywając w niepozornych plecakach karabiny i cały swój sprzęt, gdy dogonił ich maruder – Brutal, który wedle myśli Flyera rozglądał się za miejscowymi pięknościami. Całe szczęście, że sam Drake miał duszę romantyka i nie był zbyt podatny na takie pokusy. Przynajmniej w jego mniemaniu… Brutal zrównał się z nimi i zagadnął zapatrzonego w ziemię Flyera, przemawiając czystą angielszczyzną, z dala od wścibskich uszu Talibów:
- No, Flyer. Co robimy?
- Szczerze? Zabij mnie, ale ci nie powiem. Żadnych wytycznych z centrali, czyli ostatnie rozkazy aktualne. Nie mieszamy się, obserwujemy, towarzyszymy całej grupie. Zobaczymy, co będzie celem i wtedy zadecydujemy. Spytaj po kryjomu chłopaków, co o tym sądzą. Tylko Brutal, proszę Cię, nie szalej bez potrzeby. Nawet, jeśli zabiorą jakąś naprawdę ładną dziewczynę, nic!
Brutal ruszył, a Drake powrócił do ponurych myśli. Gdzieś tam, za tymi górami, czekało na nich rozwiązanie wojny. Nieuchwytne, teoretycznie niemożliwe, jednak on wiedział, że ono tam było i czekało na niego…

Fearqin 25-02-2011 23:36

AFO Tabun

Cóż. Nie żeby cała sytuacja była nadzwyczaj niezwykła, nowa i nie do przewidzenia, ale i tak Roach przyjął ją z lekkim zaskoczeniem. W końcu jednak wtyczka? Trudne, głównie psychicznie patrząc na to co robili talibowie. Tyle dobrego, że nie był sam. Los chciał, że znów spotkał się z Duchem, ~Chociaż jedna znajoma gęba~myślał pół anglik.
Często od rozpoczęcia swojej kariery wojskowej myślał o tym czy dorównuje bratu. Czy z niego jest taki użytek jaki był z Jacka? Cóż, on żyje, jego brat nie. To już był sukces. Chciał dokończyć to co zaczął brat, nawet jeśli zaczął to z woli znienawidzonego ojca.
Reszta jego drużyny była mu całkiem nieznana. Cieszył się, że to nie on dowodził. Nie umiał tego. Pierwsze wrażenie Roacha co do Flyera było mieszane. Dostał minus za palenie, ale plus za zamiłowanie do noży, którym Roach poświęcił ciężkie lata treningu, wszystko przez ojca... jedna dobra rzecz która go spotkała dzięki rodzicielowi. No, do tego sztuki walki mu zapewnił, ale sam nie wiedział czy tak bardzo mu zależało na tych umiejętnościach. Jak się okazało, powinno.
Edward szybko znalazł się przy przeciwniku, pociągnął go za karabin, który zresztą tą samą ręką wyrwał mu z dłoni, drugą dłonią wyprowadził mu standardowy cios który na karate wkuwał tysiące razy. Zmiażdżył nos dla przeciwnika, krew splamiła piasek. Roach szybko przeszedł zza plecy taliba, walnął go kolanem w tył, tak, że ten się zgiął. Potem skręcił mu kark. Flyer nie radził sobie gorzej. Dało się gościa lubić, ale te papierosy...

***

Piesza wędrówka zdecydowanie nie przypadła Roachowi do gustu. Nie przez takie tereny i nie w takim towarzystwie. Bynajmniej nie chodziło tu o resztę AFO Tabu, lecz o tubylców. Czas jednak jakoś mijał, a Roach skupiał się na rozmowach z Duchem, o czym tylko się dało, byle nie myśleć o tych pierdołach których infiltrowali.
Cały Afganistan był krajem zdecydowanie wyjątkowym. Ruscy próbowali go zająć, nie udało im się. Teraz USA próbuje z nimi wygrać, wciąż nie widać końca. I jaki był cel tego wszystkiego? Coraz to mądrzejsi i sprytniejsi spiskowcy dostrzegali zło polityków pragnących ropy, kasy i cierpienia obcokrajowców. Roacha to gówno obchodziło. Ostatnio coraz więcej rzeczy miał w głębokim poważaniu. Najchętniej to by w nocy powyrzynał wszystkich talibów, a potem urządził polowanie na resztę. Oj już nie chodziło tylko o to żeby wygrać, tylko żeby to skończyć. Pewnie po tym i tak skończy w innym miejscu ogarniętym zbrojnym konfliktem, ale tego miał już po uszy. Oczywiście jak na niego przystało, nie narzekał. Nigdy w rozmowach nie poruszał tematu w stylu "Jak mi źle, jaki ja biedny, wszystko na mojej dupie", nie- był cicho. W ogóle raczej mówił zwięźle i krótko. Na pytania najczęściej odpowiadał "Tak" lub "Nie. Angielskie opanowanie dawało się we znaki. Ale był dumny ze swojej angielskiej połowy, bardziej niż tej ojcowskiej, amerykańskiej krwi.

Zamieszanie jakie wybuchło narastało. Roach zachowywał spokój. Spoglądał na innych zza ciemnych okularów, chroniących go przed uciążliwym słońcem. Poza tym mógł po kryjomu patrzeć na co ładniejsze kobiety, bez opcji przyłapania bezporśredniego. Słuchał tego co mówili dorośli i czekał na instrukcje.

ObywatelGranit 26-02-2011 11:46

AFO Horda

Sahir milczał słuchając Shepherda. Jeżeli chciał wyciągnąć swój oddział w całości, żadna wskazówka nie mogła ujść jego uwadze. Od dłuższego czasu starał się uporządkować fakty; wydobyć coś z zebranych informacji. Nawet liczba napastników pozostawała zagadką. Oczywiście Sam miał swoje szacunki, ale na ile mogły być prawdą? Garnizon był wzięty z zaskoczenia - to pewne. Kompania marines nie oddałaby tak łatwo umocnionego obiektu. Bronili go doskonale wyszkoleni snajperzy i parę plutonów szturmowych. Naturalizowany Amerykanin z trudem powstrzymał westchnięcie. Wróg mógł posiadać kilku, a może nawet kilkunastokrotną przewagę. Gdy Shepherd skończył mówić, Sam spojrzał na swoich podkomendnych. Na twarzach malowało się zacięcie, determinacja i pewność siebie. Morale było wysokie, a wyszkolenie i doświadczenie działało na ich korzyść.

Sahir nie przypominał typowego mieszkańca wschodniego wybrzeża o anglosaskim rodowodzie. Jego skóra była śniada, a oczy duże i ciemne. Miał młodą twarz, którą zdobiła, zapuszczona na potrzeby misji, krótka broda. Burzę czarnych włosów podtrzymywała opaska a la John Rambo. Dowódca AFO Hordy znacząco różnił się od barczystych żołnierzy oddziałów szturmowych. Był niski, smukły i żylasty. Nie posiadał wielkich bicepsów, szerokiej klaty i ramion niczym bochny chleba. Jego mięśnie były zbite, węzłowate. Odznaczał się świetną zwinnością i koordynacją ruchów. Był bardzo zręczny, potrafił zdjąć swemu rozmówcy zegarek, po czym nałożyć go ponownie, zanim tamten dokończy zdanie. Wszystkie swoje umiejętności wyniósł z mrocznych zaułków kraju, do którego dane było mu powrócić.

Sam niewątpliwie nie należał do wylewnych osób. Wypowiadał się lakonicznie, zwięźle; zazwyczaj nie wdawał się w pogawędki. Uśmiech rzadko zdobił jego twarz. Właściwie nie pił. Nie interesowały go sprośne rozmowy o panienkach. Wszechobecna, afgańska bieda zdawała się być dla niego niewidoczna. Przyjmował polecenia bez szemrania, czy dyskusji. Rozkaz miał u niego rangę świętości - nawet w obliczu śmiertelnego zaskoczenia. Dowódca AFO Hordy pracował jak maszyna, zdawał się być niezmordowanym i niestrudzonym - tego samego oczekiwał od swoich podkomendnych. Mimo wszystko, nie czerpał sadystycznej przyjemności z dręczenia swoich ludzi. Gdy tylko nadarzała się okazja do odrobiny odpoczynku, korzystał z niej.

Sprawdził swój ulubiony M9. Pocisk znajdował się w komorze, a tłumik ściśle przylegał do lufy. To samo uczynił z karabinkiem M16. Spoglądał przed siebie, oczekując na lądowanie.

Arsene 26-02-2011 20:28

Afganistan był dla wielu ostatnim lądem, jaki przyszło im zobaczyć. Żołnierze przybywali tu, ginęli i w trumnach wracali do domów. Nic przyjemnego. Tego obawiał się Mark wstępując do T1. Trumny z amerykańską flagą i jego nazwiskiem. Pamiętał dobrze dzień, w którym dostali zadanie infiltracji tego miejsca. Ucieszyła go znajoma morda Edwarda. To była osoba na której mógł polegać.

Wioska była miejscem spokojnym i za żadne pieniądze "Duch" nie odgadł by po co mieli tutaj siedzieć. Przynajmniej do czasu przybycia talibów. Ci wprowadzili do spokojnego systemu strach i terror. Przemoc, mord i gwałt był na porządku dziennym, a AFO Tabun mieli na to spokojnie patrzeć. Już kilka razy Mark miał ochotę złapać za pistolet i rozwalić taliba lub dwóch. Raz, kiedy kazano mu patrzeć na egzekucję dziecka, które coś tam ukradło żeby nie paść z głodu, zastanawiał się nad tym jaki jego kraj jest pojebany. Jak pojebani są dowódcy, jak pojebany jest sztab, no i wreszcie czemu ta cała sytuacja jest równie pojebana. To było trochę za dużo jak dla jednego człowieka, ale ta agresja w końcu znajdzie ujście - zapewne przez lufę M4.

Któregoś dnia talibowie zamiast egzekucji kazali wszystkim spakować dobytek i wypędzili mieszkańców z wioski. Wraz z nimi oddział Marka. Tobołek który dźwigał był o tyle niewygodny, że wbijała mu się w plecy kolba od karabinu. Prócz ubrań mieli tu całkiem sporo szpeju. Granaty, miny, magazynki, granaty, broń, granaty, sprzęt, granaty i tak dalej. Droga dłużyła się i końca nie było widać. Wreszcie ktoś zagadał gdzieś po angielsku.

- No, Flyer. Co robimy?

Pytanie nie było do niego, ale odpowiedź była by prosta - zabijmy jakiegoś taliba. Teraz jednak nie mogli strzelać. Nie, noży też nie mieli używać, podobnie z gołymi rękoma i wszystkim innym czym dało się zabić. Czekała ich jeszcze długa droga. Chcąc trochę urozmaicić drogę podszedł do znajomego Burtona.

- Jak myślisz stary, co te pojeby z turbanami szykują ?

MatrixTheGreat 01-03-2011 21:57

17 czerwca 2005 roku, Chinook, AFO Horda, Leon "Eagle" O'Donnell

Afganistan. Kraj ten już nie raz zdołał zasłynąć ze swej niegościnności. Nie porwali się na byle co, o śmierć było tu łatwiej niż o dziurę w polskiej drodze. W każdej chwili z niepozornego tłumu mogła wychylić się lufa, z której wyfrunie kula, będąca ostatnią rzeczą, jaką człowiek zobaczy przed końcem. Leon był tego świadom aż zanadto. Gładząc ostrze noża wpatrywał się w przestrzeń, która rozpościerała się za oknem Chinook’a. Cieszył się, że czeka go walka, kochał adrenalinę, dlatego wstąpił do armii. Po głowie chodziły mu myśli o jego rodzinie, której dawno nie widział. O ojcu, matce, o wuju, z którym zawsze pił ramie w ramie. Na to wspomnienie na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Rozejrzał się dookoła. Nie znał za bardzo tych ludzi, nie pasowało mu to ponieważ wiedział, że jego życie będzie w dużym stopniu zależeć od nich. A ich życie od niego. Spojrzał na niskiego, szczupłego żołnierza, ich dowódcę. Ktoś nie obeznany mógłby od razu stwierdzić, że wysyłają ich na śmierć dając im takiego dowódcę, który może co najwyżej pogrzebać sobie palcem w dupie. W rzeczywistości ktoś taki mógł być nieraz lepszy i fizycznie i psychicznie od największych „pakerów”. Leonowi pasował taki dowódca, nienawidził napakowanych mięśniaków, których poziom inteligencji nie przekraczał najczęściej granicy wyższej niż potrzebnej do sformułowania zdania „Wpierdolić Ci?”. Sam w swojej opasce wyglądał iście filmowo. Eagle nie ufał mu w jakimś wielkim stopniu, ale był gotowy wypełniać jego rozkazy.
Spojrzał jeszcze raz na swój nóż, obrócił go, chwycił za ostrze tak by mógł widzieć rękojeść. Było tam wygrawerowane małymi literami „Good luck Leon -Dad”. Schował nóż do pochwy i znów spojrzał w okno. Po paru minutach z zamyślenia wyrwał go głos Shepherd’a:

- Dobra, chłopaki. Nie będę owijał w bawełnę, przejdę od razu do rzeczy. Nasze kochane szczeniaczki zajebały nam lotnisko w mieście, o którym wspomniano w notce wstępnej. Oczywiście, wszystko zapieczętowały litrami krwi, a my nie pozostaniemy dłużni i sprawimy im tę samą, miłą niespodziankę. Wasze zadanie jest proste. Rozwalcie skurwieli i odbijcie kompleks. Jak to zrobicie i czego użyjecie, należy już całkowicie do was, ale mam taką maleńką prośbę. Nie szczędźcie trupów, dobra? No cóż, myślę, że wszystko zrozumieliście… Jakieś pytania?

Leon w zasadzie czekał tylko na pretekst by się odezwać, poza tym to on przeważnie oddawał pierwszy strzał, a tym razem to szczeniaczki pewnie to zrobią, więc musiał się upewnić czy będzie tak jak zrozumiał Shepherd’a:

- Ale rozumiem, że o cichej, spokojnej akcji nie ma mowy? Wszak desant ze śmigłowca do dyskretnych raczej nie należy.
- Desant? –
powtórzył zaskoczony Shepherd, po czym krótko się zaśmiał. – Nie zamierzamy was spuszczać po linie, jak jakichś agentów specjalnych, to nie w naszym stylu. Zostaniecie wysadzeni około 40 kilometrów od lotniska, na miejsce dojedziecie specjalistycznym pojazdem naziemnym, którego miejscowi nazywają też maszyną samobójców.

Eagle usłyszał jak siedzący obok niego Claw zaklął, wywołało to u niego uśmiech. Rozejrzał się, ale nikt już nie zadawał pytań, widocznie on miał tu największy zapęd do gadki. Oparł się o ścianę śmigłowca i poprawił boonie hat. Shepherd nadmienił jeszcze, iż mapa zbyt dobrej jakości nie jest. „Więc o punktach obserwacyjnych na mapie mogę zapomnieć” pomyślał Leon, wyciągnął z plecaka szal snajperski i owinął w niego swoje SWD. „Będzie rozpierducha, nie ma co…

- Chłopaki, mam pytanie… Jak się tu właściwie znaleźliście?

Leon spojrzał na Keith’a, który to wypowiedział, ich szturmowca.

- Już myślałem, że całą drogę przemilczymy. Jak się tu znalazłem? W zasadzie z dnia na dzień, z „góry” przyszedł rozkaz i jestem. Spodobał się im mój fart, dzięki któremu zawsze trafiałem w dziesiątkę. Lub obok... tarczy - Eagle zaśmiał się lekko - Do wojska wstąpiłem jakieś pięć lat temu, mój ojciec rok wcześniej przeszedł na emeryturę. Także służył w wojsku, taka „tradycja rodzinna”. Rzadko go widywałem, mieszkałem z matką w Las Vegas w Nevadzie. Jak widzisz za wiele ciekawego do opowiadania nie mam, Twoja kolej Claw - powiedział chociaż miał nadzieję, że odezwie się również reszta.

Ziutek 01-03-2011 22:00

Afganistan, główna miejscówka Al-Kaidy i tego cholernego Bin Ladena. Taa... Cameron i wiele milionów ludzi ma do niego sprawę. Teraz siedząc w śmigłowcu spokojnie żując gumę, która już straciła swój smak zapadł się w przeszłość choć nie powinien, ojciec zawsze mówił: Przeszłości nie zmienisz i nie masz po co do niej wracać ale możesz zmienić przyszłość i sprawić wiele dobrego. Cameron tak też zrobił. Postawił pierwszy krok w długiej wędrówce do obranego celu. Dostał się do oddziału Marine. Teraz będzie z górki wystarczy iść po trupach i może w końcu osiągnie swój cel. Wrócił pamięcią do daty 11 września 2001 roku. Pamiętał to doskonale choć tak naprawdę chciał o tym zapomnieć. Włączył telewizor i jego oczom ukazał się obraz palących się Bliźniaczych Wież... Cholerne sukinkoty. Jak chciałby cofnąć czas jednak zastosował się do wskazówek ojca i teraz on ma szanse na zemstę. Z rozmyślań obudził go głos Shepherda.

Wyciągnął wreszcie tą stara gumę z ust i dyskretnie przykleił pod siedzeniem. Następnie sięgnął do kieszeni po kolejną dawkę cukru. Wyciągnął od razu trzy sztuki różowej gumy Orbit. Rozwinął je z papierków i włożył do jamy ustnej z błogą miną zaczął żuć. Wreszcie zrobił balon, który po chwili strzelił głośno.

Cameron był postawnym, silnym chłopem. Ciało miał tak wyrzeźbione, że nie jeden koksior patrzył się na jego kaloryfer pod prysznicem, a w dodatku na taka formę Cameron zapracował na ćwiczeniach i siłce bez żadnych wspomagaczy. Twarz bez żadnych sznytów i pryszczy, zadbana broda, czarne włosy krótko obcięte teraz schowane pod ciemnym szalem zrobionym w turban na głowie, a końcówka zawinięta na szyi niby oddzielny szalik. Ubrany był w ciemny kubrak, tu i ówdzie zaszyty, ciemnozielone bojówki, brązowe trapery, podobne do tych jakich używają wspinacze górscy. Tułów przepasany był skórzanym paskiem na którym zawieszono parę ładownic. Cameron z takim wyglądem nie miałby problemów z wtopieniem się w tłum.

Kiedy Keith zadał pytanie Cameron nie odpowiedział od razu, delektował się smakiem gumy. Wreszcie znalazł odpowiednie słowa i powiedział:
- Dzięki koleżkom tych sukinkotów którzy rozpierdolili w chuj World Trade Center w 2001. Lecz teraz to ja ich rozpierdolę w chuj.
Cameron nie chciał wylewać swoich smutków ponieważ one trzymały go przy życiu. Dzięki nim miał siły aby walczyć.
Odpowiedział mu chudy, jakby mizerny snajper sądząc po trzymanym w rękach Dragrunovie.
- World Trade Center? No, niemały rozpiździel był. Byłem już wtedy w wojsku, myślałem, że otwarta wojna się rozpocznie, byłem wtedy jeszcze totalnym żółtodziobem i byłem przerażony.
- Ja tam nie byłem nią tak bardzo przerażony. Ot, zwyczajny nalot na obce państwo. Znając naszą ojczyznę, prędzej czy później mogliśmy się tego spodziewać... A wracając do tematu pochodzenia, no cóż... Ja dostałem się do wojska, bo moi rodzice bardzo tego nie chcieli. Zawsze musiałem interesować się tym, czym pozwalali mi się interesować, więc w pewnym momencie specjalnie zacząłem wyszukiwać informacje na temat współczesnych działań wojennych. Wiedziałem, że nienawidzą przemocy, ale chciałem też, żeby wiedzieli, iż nie można zmieniać moich postanowień. Niestety, wojsko spodobało mi się bardziej niż powinno. Po prostu je pokochałem. I konsekwencją tego okazało się dostanie do Tier 1. - wtrącił się Claw.
- Jakbyście stracili tam swoją matkę to inaczej byście gadali. Przysięgam przy was: Zrobię im taką rzeźnię, że się nie pozbierają... Pożałują tego.
- Ou… wybacz stary…
- Nie ma sprawy... Skąd miałeś wiedzieć... Jestem Cameron - podał mu prawą dłoń - Chyba żeśmy się jeszcze nie spotkali, nie?
- Leon - uścisnął wyciągniętą dłoń - co do tej rzeźni, możesz na mnie liczyć - podniósł lekko SWD i wskazał na nie głową.
- Dzięki... Nawet nie wiesz jak to dla mnie ważne.
Czyli ma już jednego człowieka na którym mógłby polegać w razie czego.

Shooty 05-03-2011 09:09

17 czerwca 2005 roku, Ghotan Maro, AFO Tabun, Michael "Brutal" Moore

Brutal powolnym ruchem otarł cieknące z czoła strumienie potu. Czy to biegi terenowe na poligonie, czy akcja próbna w Iraku, czy nawet szorowanie podłóg w bazie wojskowej, jeszcze nigdy nie dostał nawet zadyszki. Jego początkowe narzekania na stosunkowo niską temperaturę stopniały wraz z jej wzrostem. W tej chwili wędrowali przez pustynię w upale równym mniej więcej 26°C i choć teoretycznie nie był to jeszcze próg, to jednak szybki przeskok z jednej skrajności w drugą, natychmiastowo zmęczył żołnierza.

Zresztą nie tylko on źle znosił nagłą zmianę temperatury. Oczy Flyer’a i Roach’a zdawały się zachodzić mgłą przy każdym kroku, a Duch po prostu ciągnął swój worek po ziemi. Nawet mieszkańcy stawiali nogi na powierzchni ociężale, a niektóre dzieci usnęły z wycieńczenia na rękach matek. Zresztą nawet te idące razem z nimi, najprawdopodobniej po prostu lunatykowały.

Na szczęście pomimo zamazującego się pod wpływem słońca obrazu, Brutal dostrzegał znajdującą się kilkaset metrów przed nimi wioskę, niewątpliwie cel podróży. To mogło oznaczać tylko jedno i była to wiadomość dobra dla wszystkich tu obecnych – pochód miał się za chwilę zakończyć.

******

Wioska wydawała się Brutalowi znajoma, prawdopodobnie kojarzył ją z materiałów do misji. Jak większość afgańskich osad nie była osłonięta żadnym, nawet najmniej solidnym ogrodzeniem, a niektóre z glinianych domów zawaliły się z biegiem czasu, co sugerowało, iż już dawno nikt w nich nie mieszkał. Z trzech stron osłaniały ją wysokie na mniej więcej kilometr góry, więc jedynym wyjściem okazywała się droga, którą tu dotarli. Budynki na terenie Ghotan Maro zdecydowanie nie należały do wysokich, chociaż standardy w Afganistanie już i tak były mocno zaniżone. Sięgały one góra dwóch, trzech metrów, ale dla mieszkańców kraju, których wysokość rzadko kiedy przekraczała 170 cm, nie było to wielkim problemem. Chatki zostały rozmieszczone na zewnętrznych stronach wioski. Ściśnięte ze sobą stanowiły świetne miejsce do cichej, składankowej akcji. Po środku osady zostawiono pokaźnych rozmiarów puste pole, niewątpliwie spełniające funkcję placu.


Stali teraz właśnie na wspomnianym placu. Słońce piekło ich niemiłosiernie – nie chciało się poddać, widząc ogromny tłum przeszkód, które uparcie blokowały jego promieniom dostęp do afgańskich piasków. Talibowie szybkim krokiem wyminęli tabuny mieszkańców i skierowali się na przygotowany ze starego drewna piedestał. Brutal dyskretnie obejrzał się przez ramię. Instynkt go nie zawiódł: troje bezbronnych, półnagich staruszków leżało tuż obok wozu z przestrzelonymi głowami. Nie chcąc jednak dać się ponieść emocjom, szybko odwrócił wzrok i skupił się na turbanach rozpoczynających swoje przedstawienie.

Od razu nie spodobał mu się sposób, w jaki patrzyli na obecnych tu ludzi. Nie spodobały mu się też słowa wypowiedziane przez jednego z nich. Brzmiały one jak „,masakra”…

Nagle pierwszy ze stojących przed nimi talibów podniósł lufę karabinu na wysokość biodra, a z wnętrza broni wydobył się głośny terkot.

- Padnij! – wrzasnął po angielsku Flyer, samemu także rzucając się na ziemię.

Brutal odruchowo wcisnął twarz w glebę i zasłonił głowę rękami. Na szczęście ostrzał nie trwał zbyt długo i po chwili karabin przestał wydawać z siebie przerażające dźwięki. Michael powoli zlustrował wzrokiem otoczenie, podnosząc się z powrotem do pozycji stojącej.

Ponad tuzin osób zostało trafionych. Nieruchomo leżało kilkanaście martwych ciał, dokładnie podziurawionych ostrymi pociskami. Byli to głównie ludzie, którzy wcześniej stali w pierwszych rzędach, tuż przed pomysłodawcą rzezi. Na widok poplamionych krwią ubrań i dzieci, z których gardeł miał się nie wydobyć już nigdy żaden odgłos w Brutalu zawrzał gniew. Pragnął pozabijać ich oprawców, uczynić im taką samą krzywdę, jak oni tym biednym mieszkańcom. Musiał jednak pamiętać… Misja jest najważniejsza…

- Duch, spokojnie – mruknął cicho Roach, łapiąc go za rękę lewitującą niebezpiecznie blisko otworu worka z bronią. – Nie możemy się ujawniać.

- Nie możemy, kurwa? – skontrował Mark, ze złości wykrzywiając twarz w okropnym grymasie. – Ci tutaj przed chwilą zabili jakiś tuzin bezbronnych cywili, a my mamy tak po prostu stać i się temu przyglądać?

- Roach ma rację – włączył się do dysputy Michael. – Jeśli teraz tak po prostu pokażemy swoją prawdziwą twarz to tygodnie planowania misji pójdą się pieprzyć.

Nadal nieprzekonany Duch nerwowo podrygiwał w miejscu, podczas gdy Roach podtrzymywał jego rękę. Właśnie miał coś powiedzieć, kiedy odezwał się milczący dotąd Flyer.

- Zamknąć się i słuchać. Póki co nie otrzymałem żadnych rozkazów. Pożyjemy, zobaczymy, ale na coś poważniejszego możemy zacząć się przygotowywać dopiero wtedy, kiedy je dostaniemy.

Brutal powoli odwrócił wzrok w kierunku talibów. Pomimo tego, że ich zażarta dyskusja trwała ponad minutę, ci zdawali się nie poruszyć nawet o centymetr. Widocznie rozkoszowali się każdą chwilą cierpienia swoich ofiar. W końcu jednak z ust jednego z nich zaczął wydobywać się ciąg niezrozumiałych dla Michael’a słów i zwrotów. Nigdy nie był szczególnie dobry z afgańskiego. W starej wiosce uchodził za przygłupa, aby zatuszować fakt, iż bardzo rzadko odzywał się w tym języku. Niemniej nawet on rozumiał przesłanie płynące z krtani przeciwnika. I nie było to nic miłego.

- Nie uciekajcie – tłumaczył Roach. On najszybciej ze wszystkich czterech nauczył się języka. – Nie macie gdzie. Nie błagajcie o litość, nie macie po co. Nie łudźcie się, wasz czas też przyjdzie. Nie czuwajcie… I tak zginiecie.

Po tych słowach tłum ludzi zaszlochał żałośnie, a pierwszy z talibów zamachnął się karabinem, trafiając w twarz stojącą niedaleko niego matkę. Nie czekając na reakcję kobiety, złapał jej córkę w pasie i pociągnął za sobą. Prosto w stronę ogniska. Dziewczyna szamotała się zaciekle i krzyczała, ale wróg pozostawał nieugięty. W końcu straciła część swoich sił, a wtedy turban brutalnie pchnął ją w ogień.

Na ich oczach spalała się żywcem.

Brutalowi pociekły z oczu łzy. Nie mógł już dłużej na to patrzeć. Nie chciał na to patrzeć… Dyskretnie wyciągnął wojskowe radio i przyłożył do ust.

- Baza, odbiór. Tu Brutal z oddziału AFO Tabun. Jesteśmy w pobliżu miejscowości Dowlat Yar, prawdopodobnie w wiosce Ghotan Maro. Przed chwilą na naszych oczach zostało zabitych kilkunastu bezbronnych cywili. Grozi nam duże niebezpieczeństwo, dlatego ucieczkę przeprowadzimy jeszcze dziś w nocy. Chcielibyśmy uzyskać pozwolenie na akcję. Wróg jest groźny – ma przewagę liczebną, liczy koło 11 ludzi, a do tego posiada spory zapas amunicji.

- AFO Tabun, udzielam pozwolenia na akcję – zakomunikował operator. – Jeśli w wiosce znajduje się pojazd mechaniczny to postarajcie się go przejąć, a następnie skierujcie się na zachód. Dalsze wskazówki podamy później. Trzymajcie się, chłopaki. Powodzenia.

******

17 czerwca 2005 roku, 40 km od lotniska Chaghcharan, AFO Horda, Keith "Claw" Deuce

- Pobudka, panowie! Nie ma czasu na spanie! – obudził żołnierzy Shepherd, klepiąc każdego mocno w policzek. – Dotarliśmy właśnie do miejsca „desantu”. Pakować manatki, limuzyna już czeka. W programie wycieczka turystyczna po przepięknej afgańskiej pustyni. W końcu nie ma nic romantyczniejszego od wdychania zapachu posoki pozostawionej przez setki wojskowych, którzy zginęli na tej ziemi. Wprost idealny spacerniak dla par – rozkoszował się mową, teatralnie wzdychając.

Claw zawiesił swój karabin na plecach i obciągnął rękawice. Nareszcie koniec oczekiwania. Już za góra kilka godzin jego drużyna rozpęta ciche piekło na terenie – póki co – wrogiego lotniska, nie pozostawiając przy życiu absolutnie żadnego znalezionego tam taliba. To jest życie. Teoretycznie rzecz biorąc, mogli równie dobrze samemu przy tym zginąć, ale w końcu nie ma wojny bez ofiar.

Spojrzał na swoich towarzyszy. Richy jak zwykle żuł gumę. Sprawiał wrażenie, jakby informacja o końcu podróży w ogóle go nie obchodziła. Nadal pozostawał neutralny i wydawał się z lekka znudzony zaistniałą sytuacją. Odmienne nastawienie prezentował Eagle. Ten nerwowo zaciskał palce na trzymanej przez siebie broni i prawdopodobnie odpływał myślami w kierunku marzeń. Tymczasem Sam ze skupieniem chłonął każde słowo Shepherda, odruchowo sięgając do pochwy z nożem po każdej wzmiance o wrogu.

Z zadumy wyrwał Claw’a dowódca rangersów.

- Wysiadacie za dziesięć. Ruszać dupy, na nikogo nie będziemy czekać.

Keith wstał i jako pierwszy skierował się do wyjścia. Było ono otwarte, jednak ckm pozostawał niezamontowany, co świadczyło o tym, że piloci nie spodziewali się ataku.

- Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden.

Claw wyskoczył ze śmigłowca. Od ziemi dzieliły go jakieś trzy metry, toteż uderzenie nogami o ziemię omal go z nich nie zwaliło. Na szczęście zdołał się szybko podźwignąć i od razu uskoczył w inne miejsce, żeby przypadkiem inny ze skaczących żołnierzy nie spadł mu na głowę.


Kilka chwil później skład znajdował się już na powierzchni, a pilot Chinooka puścił linki podtrzymujące jeepa i odleciał. Keith nie mógł powstrzymać rosnącego podniecenia na myśl o otrzymanym ekwipunku, więc pierwszy wsiadł do samochodu. Co prawda spodziewał się gadżetów typowych dla amerykańskich filmów akcji i Jamesa Bonda, ale to co zobaczył absolutnie go nie zawiodło.

- Trzy miny claymore, cztery ładunki C4, jakieś notatki i duuużo dodatkowej amunicji – poinformował Claw, przetrząsając zawartość skrzyni. – O, czekajcie, to jest dobre! – zaśmiał się z zachwytu młodzieniec, wyciągając kilka dziwnych przedmiotów – celowników. – Termowizja. Będzie się można zabawić – schylił się jeszcze raz i wziął do ręki ostatni przedmiot. – Plus mapa. No cóż… Wygląda na to, że zbyt wiele z niej nie odczytamy.

- Daj mi ją – polecił Sam, wyciągając przed siebie rękę. Kiedy tylko otrzymał plan, natychmiast zlustrował go spojrzeniem. – Ech… Chyba masz rację. Mówi się trudno, jakoś sobie poradzimy. – Tu wsiadł do tyłu jeepa i sprawdził czy nie ma tam jakiegoś uzbrojenia. – A sprzęt zakłócający łączność, bądź coś w tym stylu jest?

- Niestety brak – odpowiedział mu Eagle, który usadowił się na fotelu tuż obok kierowcy. Wyciągnął radio z kieszeni i uniósł je na dłoni. – Widocznie jesteśmy skazani na nasze wojskowe radyjka. Zresztą, to i tak niezły sprzęt.

- Eagle ma rację – wtrącił się Richy, oglądając swoje urządzenie komunikacyjne. – Raz dostałem takiego bubla, że można było się do niego drzeć, a i tak rozmówca nic nie słyszał.

Sam spojrzał na zachodzące słońce, po czym szybko usiadł na swoim miejscu i machnął ręką na Camerona.

- Odpalaj, Claw. Musimy tam dotrzeć jeszcze przed porankiem, inaczej z dyskrecji nici.

Keith walczył chwilę z mającym najlepsze lata daleko za sobą silnikiem samochodu, ale w końcu udało mu się wprawić go w drgania. Ruszyli więc przed siebie, wpierw uruchamiając wmontowany przez dowództwo GPS i odtwarzacz MP3, który notabene cudem utrzymywał się w popękanej skrzynce auta. Po chwili uszy oddziału zaczęły rozkoszować się cudowną, wojskową muzyką z lat 60.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5BmEGm-mraE[/MEDIA]

- A i jeszcze jedno, Sam, żebyśmy nie zapomnieli. Gdzie nas wysadzić?

******


17 czerwca 2005 roku, baza wojskowa w Afganistanie, Richard Nether

- …Trzymajcie się, chłopaki. Powodzenia – zakończył rozmowę Rick, wyłączając sprzęt komunikacyjny.

Popołudnia zawsze spędzał w bazie. Czuł, że w ten sposób może uratować wiele ludzkich żyć. Zwykle nie otrzymywał podwyżek za brane rutynowo nadgodziny, ale od czasu do czasu pułkownik sypnął groszem, a wtedy operator mógł do woli pławić się w luksusie. Niestety z racji tego, że otaczała ich ogromna pustynia, a sklepy miały do zaoferowania głównie broń i amunicję, przyjemność ta była mu potrzebna jak kij w dupie.

Nether usłyszał charakterystyczne piknięcie komunikatora. Generał, oczywiście.

- Wygładź fale, Livio, mamy generałka na linii – poinformował kolegę po fachu Rick. Livio był dobrze zbudowanym Włochem średniego wzrostu, byłym rangersem. Ukochaną pracę bezpośrednio na polu bitwy uniemożliwił mu pocisk, którym został trafiony podczas jednej z akcji. Zaawansowana operacja się powiodła, ale od tamtego czasu ma duże problemy z oddychaniem, więc lekarze zabronili walki na froncie. Mimo to dostał się do bazy wojskowej, wykazując talenty w obsłudze dostępnego tam sprzętu.

- Znowu on? Ten przeklęty choleryk zaczyna mnie wkurwiać. Już od tygodnia męczy nas ciągłymi telefonami, normalnie wysrać się spokojnie nie można – Liv nigdy nie lubił dowódcy amerykańskiej armii. Głównie dlatego, że przeżył wiele bitew i dobrze wiedział, jak to jest zostać wystawionym do wiatru.

- Takie życie, kolego – mruknął pojednawczo Richard. – Panie pułkowniku, generał na linii!

Greggs szybko doskoczył przed monitor i wprost nienaturalnie się wyprostował, wypinając pokaźnych rozmiarów klatkę piersiową. Pierdolony lizus. Gdy tylko na ekranie pojawił się jego przełożony, ten profesjonalnie zasalutował, czekając na rozkazy. Wojskowy był czterdziesto kilku letnim łysiejącym mężczyzną. Bezwzględnym, niezważającym na życie swoich żołnierzy starcem, któremu zależało tylko na wygranej. Nieważne jakim kosztem. Ponadto w ostatnim czasie przeżył rozwód z żoną, co dodatkowo zburzyło jego i tak niewielkie pokłady sympatyczności.

- Spocznij, pułkowniku – zakomenderował generał Carter. – Jak się powodzi naszym dwóm oddziałom?

- Oddział AFO Tabun kończy właśnie misję rozpoznania, sir – podręcznikowo poinformował generała Greggs. – Jeszcze dzisiaj w nocy ewakuują się z niebezpiecznej strefy, a następnie skierują na zachód.

- Już dziś? Czy to aby nie za wcześnie?

- Niestety wystąpiły komplikacje, sir. Okazało się, że śledzeni przez nich talibowie są wyjątkowo niebezpiecznymi terrorystami, którzy najprawdopodobniej nie zawahają się przed wybiciem wszystkich obecnych w osadzie mieszkańców. Tabunowi grozi śmierć, więc udzieliłem im pozwolenia na ucieczkę.

- Ech… Wygląda na to, że jest to konieczne posunięcie… A jak idzie drużynie AFO Horda?

- Tutaj póki co bez zmian. Właśnie zmierzają ku lotnisku, operacja zostanie przeprowadzana nocą. Grupa otrzymała już pojazd mechaniczny i ekwipunek niezbędny do wykonania zadania, więc teraz wszystko zależy od nich. Jeśli coś pójdzie nie tak to tylko i wyłącznie z winy Hordy, moja pozycja nie gra tu żadnej roli, sir.

Rick spojrzał z niedowierzaniem na równie zdumionego Livia.

- Czy ty kiedykolwiek byłeś na wojnie, pieprzony lizodupo? – zapytał bezgłośnie.

- No cóż, widzę, że na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Świetna robota, pułkowniku – mruknął nieszczerze Carter. – Za kilka godzin oczekuję kolejnego raportu.

Livio wyłączył urządzenie komunikacyjne i spojrzał wyczekująco na pułkownika. Greggs był dumny z powodu pochwały, więc przybrał zwykłą dla siebie arogancką maskę i mruknął do operatorów:

- Dobrze nam idzie. Tylko tak dalej, a zobaczycie, że generał awansuje nas w trymiga.

Rick i Liv nie byli w stanie opanować pojawiających się na ich twarzach z prędkością światła szerokich uśmiechów. Na szczęście pułkownik zdążył się w tym czasie odwrócić w stronę innych podkomendnych, więc nie zauważył zaistniałej sytuacji. Po chwili Nether usłyszał szeptającego do niego smutno przyjaciela.

- Jak to możliwe, że jakiś zwykły śmieć zawsze osiągnie więcej niż my?

Richard nie potrafił odpowiedzieć na jego pytanie.

Fearqin 05-03-2011 12:55

17 czerwca 2005 roku, Ghotan Maro, AFO Tabun, Edward Roach Burton

- Jak myślisz stary, co te pojeby z turbanami szykują ? - Zapytał Duch
- Pewnie szykują zabijanie amerykańskich świnojadów. Ale to tylko teoria.
- Ty i twoje angielskie poczucie humoru ... - Mimo to Roach był dumny ze swojego rodowodu
- Prawda? Aczkolwiek sam mógłbyś dodać coś do mojej myśli. Podobno jesteś mądry, pewnie masz sto teorii spiskowych.
- Oczywiście. Myślę, że ... będą strzelać! Wiem, sam byś na to nie wpadł.
- Zdziwiłbyś się. Jednak nasz dowódca na pewno coś wymyśli i nas ostrzeże. Póki co lepiej unikać walki. Jeszcze byś się skaleczył.
- I zemdlał byś na widok krwi, wiem.
- drocząc się z kolegą Mark ledwie zachowywał wyraz twarzy odpowiednio poważny dla całej sytuacji.
- Pewnie bym tak właśnie zrobił. Aczkolwiek co myślisz o naszym przywódcy?
- Ja już dawno bym trochę postrzelał. To musi być twardy koleś skoro jeszcze nie pękł i nie dał rozkazu otwarcia ognia.
- A co? Chciałbyś tak na pałe ich wystrzelać?
- Na pałe to ty... ekhm ... no ... wiesz!
- Roach zastanawiał się kiedy Duch jest w stu procentach poważny. Ale chyba to w nim tak lubił.
- Wolałbym nie wiedzieć... Mimo to dostrzegam w tobie niespożyte pokłady furii. Nie goń tak bardzo za nawalaniem talibów swoją pałą. To zgubna droga.
- Ja pałą będe nawalał, ty pałę będziesz ... znaczy pałą będziesz dostawał. W każdym razie, nie wiesz czy daleko jeszcze ? Ty zawsze miałeś z innymi bardzo BLISKIE kontakty, zwłaszcza z dowództwem
- powaga na twarzy strzelca ledwie się utrzymywała.
- Skąd mam wiedzieć czy daleko? To taliby prowadzą, pałowanie namieszało Ci w głowie. - Odgryzł się Ed
- Kurwa, dość już mam tego łażenia - westchnął kończąc droczenie się.
- Bardzo mi przykro z tego powodu. Ja zaś nie wiem czy gorsza jest wędrówka po pustyni czy siedzenie na dupie w wiosce i oglądanie okrucieństw tych pierdolonych turbanów.
- Tak źle, tak kurwa nie dobrze. Ale może chociaż dojdziemy gdzieś, gdzie wreszcie podejmiemy jakieś działania. Nie powiesz mi chyba, że nie pomachał byś sobie nożem ?

- W wiosce miałem tylko jedną okazję do walki... fajnie było - Powiedział snajper zamyślając się- Nie powiem, że mi nie brak adrenaliny, ale nie pałam żądzą mordu.
- To może zemstą za wszystkie gwałty, morderstwa i egzekucje, któreś widział ? - Duch trafił w sedno.
- Taaa, to już co innego. Na małe co nieco zasłużyli. A teraz skupmy się na sytuacji otoczającej nasze bojowe ciała.
- Bojowe ciała
? - parsknął wreszcie śmiechem - Dobre!

***

Po rzezi jaka miała miejsce Roach ledwo powstrzymał Marka przed wpakowaniem ich w gówno po uszy. Uspokajanie go również przywróciło rozum samemu Burtonowi.
Zdolny był przetłumaczyć to co mówił talib. Obce języki łatwo mu wchodziły. Jednak bardzo nie podobała mu się obecna sytuacja. Byli na krawędzi. Mogli nie przeżyć tej nocy. Dlatego też tak bardzo się ucieszył gdy Brutal skontaktował się z dowództwem i potwierdził ucieczkę od tych pojebów w turbanach.
Gdy odchodzili do ogniska Roach spojrzał na pierwszego z talibów, tego który żywcem spalił dziewczynę. Będzie się starać go zabić, koniecznie.

- To jak? Nie ma opcji by uciec do bazy stąd na piechotę. Musimy mieć transport. Powinniśmy wybadać wioskę, może coś się znajdzie. Poza tym chyba każdy z nas chce zabić talibów, przed ukradnięciem wozu moglibyśmy... no wiecie.
Sam nie chciał proponować żadnego planu, mimo, że coś mu chodziło po głowie. Wolał jak zawsze posłuchać co inni mają do powiedzenia.

Ziutek 05-03-2011 15:41

AFO Horda

Poczuł klepanie po policzku, które mózg w czasie snu konwertował na bardzo miłą chwilę z bardzo urodziwą "koleżanką" z sąsiedztwa, w którym Richy mieszkał. Oczywiście jak wszystkie sny było to nieprawdziwe. Koleżanka była naprawdę ale że spędza czas z Cameronem to już podlegało pod kategorię "fałszywe". Niestety Shepherd nie pozwolił się cieszyć tym jakże przyjemnym snem - Pobudka, panowie! Nie ma czasu na spanie! Dotarliśmy właśnie do miejsca „desantu”. Pakować manatki, limuzyna już czeka. W programie wycieczka turystyczna po przepięknej afgańskiej pustyni. W końcu nie ma nic romantyczniejszego od wdychania zapachu posoki pozostawionej przez setki wojskowych, którzy zginęli na tej ziemi. Wprost idealny spacerniak dla par - taki dźwięk budzika usłyszał Cameron. Zerwał się gwałtownie ale nie mógł otworzyć oczu, musiał pomóc sobie palcami i zaklejone powieki ustąpiły. Przetarł rękami twarz i wyciągnął się głośno ziewając. Ogólnie był wkurzony, że nie mógł zobaczyć co się dalej stanie w jego fantazji. Dlatego sięgnął do kieszeni po gumę i znów zaczął żuć.

- Wysiadacie za dziesięć. Ruszać dupy, na nikogo nie będziemy czekać. - powiedział dowódca. Keith pierwszy ustawił się w drzwiach. Cameron złapał za pasek worka, a ten wydał metaliczne szczęknięcia. oczywiście był większość miejsca zajmowały zapasowe granatniki. Założył go na plecy, wziął do ręki swoją strzelbę Benelli M3, sprawdził czy wszystko jest na swoim miejscu i wyskoczył po Clawie. Kiedy wszyscy byli już na stałym gruncie ruszyli oglądać swój pojazd i wyposażenie.
Rozgorzała dyskusja na temat łączności. Kiedy Leon zakończył swoją recenzję sprzętu do rozmowy wtrącił się Richy:
- Eagle ma rację – powiedział oglądając swoje urządzenie komunikacyjne. – Raz dostałem takiego bubla, że można było się do niego drzeć, a i tak rozmówca nic nie słyszał.

Całe towarzystwo zapakowało się do samochodu, Claw odpalił silnik, włączył GPS i zapuścił muzykę. Muzyka z lat 60, wiatr smagający twarz, pustynia i gorące słońce - od razu przypomniały mu się stare lata:
- Przypomina mi się jak byłem jeszcze dwudziestoletnim gnojkiem i razem z kumplami i panienkami jeździliśmy Jeepem ojca jednego z kolesi po pustyni, a potem na wyścigi po bezdrożach, zawsze słuchaliśmy takich nut bo innych w samochodzie nie było - mówił próbując przekrzyczeć głośną muzykę i ryk silnika Richy. Widać było, że duchem jest właśnie w tamtym okresie.
- Ta muzyka ma w sobie to coś. Współczesne “hity” nawet się do niej nie umywają - przytaknął Claw.
- Jakie współczesne hity? Czegoś takiego nie ma w dzisiejszych czasach. Teraz są gnioty, playbacki i charczące do mikrofonu grube świnie, którym cycuchy wyłażą z cyckonoszy.
- I właśnie dlatego zarabiają kupę forsy... - mruknął Keith, puszczając kolejny kawałek z odtwarzacza. “Fortunate Son”.
- W sumie to racja... A tak swoją drogą to jestem zaszokowany, że w wojskowych pojazdach montują odtwarzacze MP3. Normalnie bomba, że takie coś jest.
- Też się zdziwiłem. Jednak jak to mówią darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.
- He he, dobrze powiedziane. Ile już tu służysz?
- W Afganistanie czy ogólnie? - zapytał Claw, spoglądając w lusterko, aby zobaczyć rozmówcę.
- I w Afganistanie, i ogólnie - uśmiechnął się Cameron.
- Do Afganistanu trafiłem w zeszłym roku. Początkowo zajmowałem się głównie patrolami w Bagramie. Dopiero później do bazy doszedł szczegółowy raport, co do mojej dotychczasowej kariery i wtedy stwierdzono, że marnuje się w siłach porządkowych. A w wojsku jako ogóle to siedzę już od dobrych sześciu lat.
- Nieźle, ja w wojsku jestem 4 lata. Wcześniej siedziałem w łączności ale dostałem wezwanie, że potrzebują ludzi od rakietnic i tego typu spraw ponieważ kończyłem szkolenie z właśnie obsługą takich rzeczy. W Afganie jestem... 7 miesięcy chyba już. I już od początku zajmowałem się wyrzutniami rakiet. Najpierw jeździłem jako eskorta konwojów potem przerzucili mnie na patrole w Aybaku, po jakimś czasie wpakowali mnie tutaj - zakończył Richy.
- Facet od łubu-dubu, tak? Hah... Pewnie znajdzie się dla ciebie dużo roboty, bo wątpię czy nasz oddział przeżyje, nie wysadzając czegoś od czasu do czasu - uśmiechnął się do bocznego lusterka Keith.
- Łubu-dubu...He he, dobre. Generalnie lubię jak coś się przeze mnie wali, właśnie dlatego tak się cieszę, że jestem tutaj ponieważ będę miał co demolować. Widzę, że wątpisz w ciche akcje naszego oddziału skoro mówisz, że bez demolki otoczenia nie wykonamy misji. Wystarczy snajper - wskazał na Leona - Usadowi się gdzieś z wzgórzu i pokosi wszystkich.
- Szczerze mówiąc, to ja jestem za cichymi akcjami. Jednak wiem też, jak to jest z oddziałami specjalnymi i moim zdaniem prędzej pułkownik poda się do dymisji niż baza nie pozwoli nam nic wysadzić.
- Czyli mogę się przygotowywać na masę roboty? - zapytał się żartobliwie Richy
- Zapewne tak - wyszczerzył się Claw. - Jednak na lotnisku sam będę się kontrolował. Zostało przejęte, więc agresorzy musieli stanowić całkiem liczną grupę. A jak wiadomo nas jest czterech. Bez dyskrecji się tu nie obejdzie.
Cameron przytaknął i uśmiechnął się. ~Więcej talibów do wykoszenia tym lepiej dla mnie~ pomyślał.
Z pochwy przytroczonej do paska od spodni wyciągnął 20 centymetrowego majchera. Na głowni jest specjalny hak, taki jak w nożach myśliwskich, na tępej stronie ma ostre ząbki, które mogą posłużyć z piłę, rękojeść z dębu, idealnie leżącej w dłoni. Poza tym dobrze naostrzony. Wiedział, że te wszystkie bajery czasem mogą porobić niezłych ran, a o to Cameronowi chodzi. Słońce odbijało się od klingi noża tak ładnie, że Richy aż westchnął. Chciał wpakować ten nóż jakiemuś terroryście w brzuch. Schował go z szacunkiem i słuchał co inni mają do powiedzenia.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:26.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172