Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2011, 22:46   #1
 
Imoshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Imoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnie
[Autorski] Ostatni Bastion - SESJA PRZERWANA

Theseus Ensign


Theseus udzielał właśnie spowiedzi jednemu z ostatnich wiernych, kiedy usłyszał okropnie głośny, kobiecy pisk. Dokończył pospiesznie sakrament pokuty, a następnie zaczął biec ku - jak sądził - potrzebującej pomocy damie. Po minucie poszukiwań znalazł ją, była trzymana przez dwóch mężczyzn. Dzięki światłu latarni byli dokładnie widoczni, wyglądali, jakby przez pół życia nosili ciężary, kobieta, wyglądała na doprawdy przerażoną. Mimo usilnych prób nie mogła się wydostać.
- Zostawcie ją ! - krzyknął ksiądz. Bandyci jednak nie zaprzestali, z lewej dobiegł duchownego ochrapły głos
- Wynoś się stąd, jeśli Ci życie miłe. - Ensign jednak ani myślał się ruszyć. Wyjął swój pistolet i powiedział
- Puśćcie ją, albo będę strzelał ! - Tym razem reakcja była szybka. Jednak nie taka, jakiej spodziewał się kleryk. Został brutalnie popchnięty, co sprawiło, że pistolet wyleciał mu z ręki. Upadł na lewe kolano, które zaczęło szczypać, zapewne się otarło. Następnie kopnięciem brutal sprawił, iż ksiądz odturlał się aż do latarni, stając się świetnie widocznym. Jeden z przytrzymujących ofiarę puścił dziewczynę, aby przytrzymać Ensigna. Z cienia wyszedł też bardziej gadatliwy oprych. Miał dobre 2,10 metra, w dłoni dzierżył łom. Czarne włosy, potężnie umięśnione ręce.
- Kogo my tu mamy... jeden z heretyków, którzy wciąż wierzą w Boga... gdzie ten Wasz Bóg do cholery? Patrzy beztrosko jak miliony ludzi umierają w męczarniach?! - wrzeszczał znerwicowany. Wyglądało na to, że za chwilę puszczą mu nerwy i zaatakuje swoją bronią. Do tego czasu trzeba by było uwolnić się z uchwytu, lub spróbować rozwiązania dyplomatycznego. Kobieta, będąca ofiarą napaści nie próbowała jednak negocjować. Uderzyła łokciem w brzuch napastnika, następnie nie wiadomo skąd wyjęła sztylet i zaczęła dźgać mężczyznę, który po kilku celnych atakach upadł z krzykiem.
- Mmmm, widzę, że dziewczynka umie się bronić - rzekł kolejny głos z cienia - brać ją - Z cienia wyszło kolejnych dwóch bandziorów z kijami basebollowymi. Wygląda na to, że jest ich tu znacznie więcej niż ofiary ataku przypuszczały.




Carrie Coleman

Przeraźliwy wrzask, nie wyglądający wcale na ludzki zbudził Carrie po jakichś dwóch godzinach błogiego odpoczynku. Mimo usilnych prób ignorancji, hałas był zbyt głośny by spać. Nie do końca jeszcze rozbudzona kobieta wstała, by zobaczyć co się dzieje. Dźwięk dochodził z domu w pobliżu, panna Coleman jednak była zbyt zaspana, by przypomnieć sobie o wirusie, bezmyślnie ubrała się i wyszła. Dotarła do budynku z którego dochodziły wrzaski bezproblemowo, zadzwoniła do drzwi. Te uchyliły się, w progu stanął jakiś mężczyzna. Był to dobrze zbudowany człowiek, średniego wzrostu, miał krótkie, brązowe włosy i kilkudniowy zarost.
- Dobry wieczór, nazywam się doktor Carrie Coleman, mam pytanie. Co się dzieje w Pańskim domu?!. - zapytała pani doktor.




Duncun White

Od czasu zainfekowania żony drwala, Michell minęły już ponad trzy tygodnie, a Duncun nadal próbował zdobyć upragniony lek na jej nieuleczalną chorobę. Każdego dnia wyglądała coraz dziwniej, jej ciało zmieniało się. White nie wiedział na czym to polega, zaczynał się bać żywego trupa. Kilkukrotnie przeszła go nawet myśl, by zakończyć męczarnie żony zabijając ją, jednak nie mógł tego zrobić, serce mu nie pozwalało. Jednak tego dnia, późnym wieczorem, gdzieś koło 23 zombie zaczął straszliwie wrzeszczeć. Kanadyjczyk od razu wszedł do piwnicy, gdy tylko się zbliżył zarażona kobieta zaczęła próbować go gryźć. Dzięki temu, że lina jeszcze ją trzymała - bezskutecznie. Jednak jej jęki na pewno były słyszane z pobliskich budynków. Jeśli mieszkają tam ludzie, to żaden problem, będą się zapewne bać tu przyjść, jeśli jednak obecne są w pobliżu żywe trupy na pewno przybędą. Duncun wyszedł z piwnicy i zaczął nerwowo chodzić w tą i z powrotem po korytarzu, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Gdy drwal otworzył, ukazała mu się jakaś długowłosa blondynka
- Dobry wieczór, nazywam się doktor Carrie Coleman, mam pytanie. Co się dzieje w Pańskim domu?!




Sahara Storm

Sahara obserwowała z cienia trzech rozmawiających mężczyzn. Podobno jeden z nich ukardł jakiemuś lekarzowi słynny lek na "zombizm". A złodziejka mogła go sprzedać za grubą gotówkę, lub zatrzymać dla siebie. Słyszała rozmowę, jednak wychwytywała tylko pojedyncze słowa
- ....... jeśli ........
- Co?! ......
- ..... dam .......
- ...............
- ...... jesteśmy .........
- I co ........
Niestety, panna Storm nie mogła z nich ułożyć niczego sensownego, nie dawała też rady odróżnić głosów rozmówców. Po chwili latarnia zgasła.
- Jebany prąd ! - wykrzyknął jeden. Złodziejka jednak nie czekała. Zaczęła się skradać w kierunku kolegi z fachu, mającego w kieszeni niezwykle cenną rzecz. Gdy była już blisko, niespodziewanie latarnia zaczęła świecić. Sahara stała się dobrze widoczna, próbowała wyjąć pistolet i zastrzelić trzech przestępców, jednak został on wykopany z ręki kobiety przez niedoszłą ofiarę kradzieży. Pozostali dwaj szybko obezwładnili przestępczynie, chwytając ją za ręcę w bardzo brutalny sposób. Trzeci wyjął komórkę, wykręcił jakiś numer i przystawił urządzenie do ucha.
- Hej Szefie, pewna ślicznotka próbowała mnie okraść, ale dorwałem ją wraz z naszymi kochanymi - tu urwał na chwile - przyjaciółmi, jaką Pan przewiduje karę? - zaczekał zapewne na odpowiedź rozmówcy - Uuuuu, świetny pomysł Szefie, następnym razem trzy razy się zastanowi zanim weźmie coś co nie jej... o ile dożyje następnego razu... - i rozłączył się.
- Co chcecie mi zrobić?! - zapytała panna Storm.
- Przekonasz się moja droga, chociaż na Twoim miejscu nie myślałbym o tym. -
Dziewczyna zaczęła piszczeć ze strachu. Jeden z bandziorów jednak szybko ją uciszył, a ten z telefonem odszedł kilkanaście kroków. Minęły może dwie, minuty i do schowanego w cieniu bandziora ktoś doszedł. Czyżby to wsparcie już przybyło? Oby nie. Zaczęli coś między sobą szeptać, nim jednak skończyli przybiegł ktoś jeszcze i zaczął krzyczeć
- Zostawcie ją ! -
- Wynoś się stąd jeśli Ci życie miłe - odpowiedział jeden z będących w cieniu przestępców.
- Puśćcie ją, albo będę strzelał ! - Na to bandziory już odpowiedziały. Dziewczyna usłyszała jak coś się dzieje, i po chwili do oświetlonego przez latarnie miejsca doszedł jakiś człowiek. Miał przewieszoną w poprzek jakąś broń, ale Sahara nie widziała jaką dokładnie. Poza tym, nosił ubranie duchownego, zapewne nim był. Jeden z trzymających złodziejkę oprychów wypuścił ją, i przytrzymał kleryka. Potem podszedł do niego cel misji panny Storm, i zaczął krzyczeć
- Kogo my tu mamy... jeden z heretyków, którzy wciąż wierzą w Boga... gdzie ten Wasz Bóg do cholery?! Patrzy beztrosko jak miliony ludzi umierają w męczarniach?!
Jako, że wrogowie zajmowali się teraz tym księdzem, kobieta uderzyła trzymającego ją bandytę. Następnie wyjęła swój sztylet i zaczęła dźgać mężczyznę, który po kilku celnych atakach upadł z krzykiem.
- Mmmm, widzę, że dziewczynka umie się bronić - rzekł kolejny głos z cienia - brać ją - Z cienia wyszło kolejnych trzech bandziorów z kijami basebollowymi w dłoniach. Wygląda na to, że jest ich tu znacznie więcej niż ofiara ataku przypuszczały.


Lyn Kortney


Lyn spacerowała w towarzystwie swojego brata, kiedy to z ciemnej uliczki wyszedł jakiś człowiek. Jęczał niemiłosiernie, poruszał się bardzo wolno. Panna Kortney, w przeciwieństwie do swojego młodszego brata od razu zrozumiała o co chodzi.
- Uciekamy ! Szybko ! - krzyknęła, wzięła go za rękę i zaczęła biec. Dobiegli do jakiegoś baru, kiedy ze strony w którą biegli pojawiła się kolejna sylwetka. Z prawej kolejne trzy. A z lewej bar. Próba otworzenia do niego drzwi nie zakończyła się sukcesem. Chłopak był przerażony, zaczął uderzać w drzwi i krzyczeć
- Otwórzcie, ratujcie nas ! Proszę ! Wiem, że ktoś tam jest ! Otwórzcie ! -
Gwiazda filmowa zachowała jednak zimną krew. Nie było dobrze. Zarażonych było co najmniej 5, a swoją dwururkę Lyn zostawiła w mieszkaniu. Miała tylko nóż myśliwski w kieszeni, manierkę, zapalniczkę i parę konserw w plecaku.




Tobias Cartman


Tobias właśnie grał na gitarze śpiewając zarazem. W ten sposób spędzał dużo czasu. Ostatnio opuścił swoją kryjówkę tydzień temu, słyszał w radiu, że w Nowym Yorku pełno już zarażonych i postanowił przeczekać. Panu "Rock'N'Rolla" jednak zaczynało się nudzić, poza tym przydałaby się mała wyprawa po zapasy, ale muzyk zdecydował, że wybierze się po nie za dnia, a nie wieczorem czy w nocy. Co jakiś czas z zewnątrz dochodziły jęki zapewne były one głosem żywych trupów... ale dziś było inaczej. Dziś, gdzieś na oko koło 23:30 jęki zaczęły stawać się coraz głośniejsze. Po chwili do jęków doszły jeszcze jakieś ludzkie krzyki
- Otwórzcie ! Ratujcie nas ! Proszę ! Wiem, że ktoś tam jest ! Otwórzcie ! -




Eddy Kingston

W willi Ericka trwał właśnie seans starych horrorów. Oglądali go obaj bracia, Anna natomiast zdecydowała się pójść spać. Przez dźwięki z filmu żaden z mieszkańców tejże willi nie zauważył, że ktoś, lub coś dobija się do drzwi... aż do czasu, gdy wejście zostało całkowicie zniszczone. Do środka wszedły 3 postacie, będące najpewniej zarażonymi. Niestety, żaden z braci nie miał przy sobie broni, nie byli przygotowani na atak z zaskoczenia. Ale teraz nie było już czasu na szukanie. Eddy wstał pospiesznie krzycząc
- Bracie ! Znajdź moją broń, i chodź tu ! Ja zatrzymam zombie ! -
Zapewne Eddy zbyt dużo się tego dnia naoglądał horrorów...




Steve Waltz

Siedzący w remizie strażackiej w specialnym stroju Steve właśnie próbował zasnąć, kiedy to z korytarza dobiegły go dziwne jęki. Gdy tam wbiegł, zobaczył, że ku pożywieniu, którym był sam strażak idzie co najmniej dziesięć zombie. Kilku miało na sobie część ubrań straży pożarnej... Waltz rozpoznał jednego z nich. Kiedyś ten nieumarły był jego przyjacielem, z Polski, który wyemigrował do Stanów w 2008... nazywał się Jan... Jan Orikowski. Steva zawszę bawiły te imiona, które popularne były w tamtym zakątku świata, będącym teraz całkowicie opanowanym przez zarażonych. Pamiętał, jak Janek opowiadał mu o życiu w tym kraju... nie były to zazwyczaj miłe opowieści. Pamiętał też, jak przed wyjazdem namawiał jego, i kilku innych kumpli, by zostali w remizie. Niestety, żaden się nie zgodził, i zapewne wszyscy zapłacili za to życiem.
 

Ostatnio edytowane przez Imoshi : 23-08-2011 o 22:59.
Imoshi jest offline  
Stary 24-08-2011, 16:40   #2
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Z masywnych głośników z systemem surround leciała głośna, porządna muzyka do której pogrywał i podśpiewywał największy i najlepszy imiennik Tobiasa Sammeta.
Kiedy piosenka zaczęła lecieć już trzeci raz, znudził się współpracą z tym zespołem, odłożył gitarę i zamknął japę, jednak muzyki nie wyłączył.

Wstał z obitego ciemną skórą fotela, piwnica była coraz bardziej pełna rzeczy które ostatnio uzbierał. Zrobiło się trochę zimno, może dlatego, że chodził w samych majtach. Poszukał gdzieś fajki wodnej. Zapalił ją, zaciągnął się daw razy i odrzucił ją. Walnęła o jakaś wazę która stała na zdobionym złotem, szklanym stoliku. Waza się stłukła, fajka też. Toby postanowił to łaskawie olać, znudziły mu się te rzeczy. Podszedł jeszcze do stolika po drodze chwytając jakiś gipsowy posążek gołego aniołka i walnął nim w szklany blat. Ten natychmiast się rozleciał. Gipsowy aniołek na szczęście też. Posprzątał bajzel, mianowicie zgarnął wszystko do kąta w którym trzymał śmieci. Rano wszystko wyniesie, teraz na ulicach było za dużo cweli, którzy nawet nie znają się na muzyce.

Stał przed lustrem i bawił się dwoma Coltami Anaconda.
Kiedy się znudził, odłożył gdzieś pistolety i zapalił papierosa, bo głód nikotynowy strasznie go już dręczył. Potem otworzył puszkę z kiełkami fasoli i na zmianę palił i zjadał łyżkę pysznych, żółtych kiełków. Potem odrzucił filtr i puszkę do kąta i rozejrzał się za zajęciem. Rozwalił jeszcze parę rzeczy którymi się znudził, zrobił przemeblowanie, jedynie fotel, lustro i zestaw grający zostały w tym samym miejscu. Zrobiło się więcej miejsca, dla Tobiasa wszystko wyglądało pięknie. Jednak dla kogoś bardziej normalnego miejsce było jednym wielkim śmietnikiem. Wartym około milion dolarów, a jeśli ponaprawiać rzeczy w kąciku śmieci to jeszcze więcej.

Paląc kolejnego peta potańczył sobie z rzeźbą Wenus skradzioną z muzeum, pomalował sobie obraz mający około dwieście lat (dorysował wszystkim wąsy i papierosy). Poszedł na górę do baru po jakiś trunek. Wybrał sobie Jacka Danielsa. Wrócił, trochę pograł na gitarze, pośpiewał, no i się zaczęło.

Wołanie o pomoc. Akurat do niego. I to w tak ważnej chwili, właśnie robił cholernie ważne przejście. Wkurzył się więc postanowił załatwić to szybko.

Toby na prędce włożył spodnie, darował sobie szukanie koszuli. Chwycił dwa rewolwery i powoli ruszył do drzwi, zapalając papierosa. Z baru wziął butelkę piwa, wziął dwa łyki, rzucił nią o podłogę i w końcu dolazł do wzmocnionych drzwi. Upewnił się, że klapa do piwnicy jest otwarta na ościerz, a motor stoi w bezpiecznej odległości. Drzwi były na tyle duże by jednocześnei mogły w nich stać trzy osoby postury Tobiasa. Ten zaciągnął się petem jeszcze raz, poprawił ciemne okulary i zaczął zdejmować blokady z drzwi. W końcu szybkim ruchem je otworzył i wyciągnął obydwa Colty przed siebie.
Gdy drzwi zostały otwarte natychmiast wbiegł przez nie jakiś dość młody chłopak, następnie zaczęła się cofać kobieta.

Tobias jak zazwyczaj spoglądał zza czarnych okularów, był nieco pijany, no i wypalił trochę trawy, ale mimo to dostrzegł, że ta pani przedstawia się dosyć ciekawie.

Niestety jednak za nią szedł już żywy trup, który skutecznie zablokował wejście. Za nim weszły następne dwa, i potem kolejne. Pięciu wrogów, a strzelanie przyciągnie zapewne ich armię. Trzech z nich kiedyś było mężczyznami, jedna kobieta, i jeden mniejszy żywy trup od innych - zapewne kiedyś był dzieckiem.
Toby schował rewolwery za tył spodni, chwycił jedną z kłód którą blokował drzwi, wziął potężny zamach i z rozpędu walnął ciężkim kawałkiem drewna w umarlaka który był blisko kobiety. Potem odrzucił blokadę i na powrót wyjął rewolwery którymi zaczął strzelać do żywych trupów, które zaśmiecały jego przestrzeń.
Żywy trup otrzymał potężny cios deską i upadł potrącając za sobą kilka krzeseł. Pierwszy trzy pociski z rewolwerów poleciały w stronę największego nieumarlaka. Otrzymał dwa strzały w tors i jeden w głowę i upadł najpewniej bez życia. Pozostałe pociski ostrzelały resztę gości. Niestety jednak pociski w magazynku się skończyły, a zombie powalony deską powoli zaczynał się podnosić
Cartman ponownie schował bronie, zaciągnął się papierosem podnosząc deskę na powrót. Ponownie uderzył zombie, tym razem w paszczę. Miał zamiar bić aż z głowy nie zostanie
więcej niż krwawy placek.
Żywy trup dzielnie wytrzymywał kolejne ciosy muzyka, wyglądało na to, że to koniec. Niestety, nie było tak łatwo. Cartman usłyszał pisk. Piszczał ten chłopak - swoją drogą straszny tchórz - patrząc jak ostrzelane trupy powoli się podnoszą. Większość z nich nie miała już części ciała, jeden nie miał obu rąk, inny miał tylko jedną rękę, a jeszcze inny miał tylko dziury w torsie. Najsilniejszy okazał się największy spośród gromadki - żył on dalej mimo postrzału w głowę, i mimo tego, że jego cała twarz została zniszczona.
- Kogoś tu kurwa pojebało. Zamknijcie drzwii! - Powiedział Toby kiedy poczuł, że deską uderza już o ziemię. Z kieszeni spodni zaczął wyjmować naboje i szybko pakował je do rewolwerów, wkurzony tym, że właśnie skończył mu się papieros. Gdy załadował zaczął strzelać we łby już prawie podniesionych do pionu zombie. Z tej odległości nie było to zbyt trudne.
Kolejne sześć strzałów definitywnie skończyło sprawę. Mordka największego z truposzy dosłownie wybuchła po trzecim strzale, pozostałe żywe trupy padły martwe już po jednym. Ale niedługo zapewne przyjdzie ich więcej. Znacznie więcej.

Tobias rozejrzał się za paczkę papierosów. Jedna leżała obok czegoś co kiedyś było głową zombie. Podniósł ją i wyjął ostatniego papierosa. Cały czyściutki i pachnacy. Zapalił i wycedził do dwójki nowo przybyłych
- Wywalcie te cielska z mojego baru, potem porządnie zamknijcie drzwi.
Usiadł sobie pod barem i z butelką rumu w ręce kontrolował pracę.
- Chyba cię doszczętnie popierdoliło drogi kolego, że będę tykała to ścierwo. Tarik - spojrzała na brata wymownie - ani mi się waż! Swoją drogą to dzięki za uratowanie życia ale nie przesadzaj słodziutki.
Lyn rozejrzała się po doszczętnie złupionym i zdewastowanym barze. Tarik wyraźnie bardziej niż nieznajomym zainteresowany był walającymi się wszędzie wkoło pustymi już butelczynami.
- Słuchajcie może i jestem niemiła wariatka ale ta twoja pukawka narobiła trochę hałasu, chyba czas się stąd wynosić co? Na zewnątrz jest jakiś kontener ze śmieciami zjarajmy to wszystko i spieprzajmy. Zostawiłam w domu parę gratów w tym całkiem porządną strzelbę. - Mówiąc to zamknęła drzwi baru oraz skinęła w stronę brata wskazując mu na podniszczoną szafę grającą stojącą w rogu pomieszczenia.
- Uff kurwa ciężkie to ale teraz te ścierwojady tu nie wlezą. A teraz czy łaskawie możemy stąd spieprzać? - Powiedział spokojnie Tarik wypijając ostatnie kropelki podłej whisky, którą znalaz w kącie.
Toby przsypatrywał się zza ciemnych okularów. W końcu odrzucił skończonego papierosa, rzucił byle gdzie butelkę i wstał powolutku.
- Dobra, dobra. Sam to wyniosę, jutro, albo co. Jakby co na dole mam jeszcze sporo... rzeczy i miejsca. A te zombie mogły słyszeć, prawda. Ale, prawda, są tępe. Strasznieeeeee głupie. Nie będą wiedziały skąd dokładnie dochodził strzały, no chyba, że były pięćdziesiąt metrów stąd, ale wtedy by wbiegły już dawno. A nawet jeśli się dowiedzą, to nie przebiją się. Już gorzej bywało, także luz. Prawda.
Powoli ruszył ku klapie w podłodze.
- A teraz serdecznie, ja, Tobias Cartman, zapraszam do tej, ummm - Zamyślił się, był już nieco pijany - do głównej części mojej kanciapy. Ostrzegam jednak, dotykacie tylko tego czego wam pozwolę tknąć.
- Aha, no i przepraszam panią za moje niezwykle niemiłe zachowanie - złożył elegancki pokłon - wie pani, adrenalina, alkohol, tytoń, marihuana.

Potem zręcznie i szybko oprowadził gości po piwnicy. Nie pozwolił im dotykać, gitary, sprzętu grającego, płyt, alkoholi, papierosów, trawy i fotelu. Wynalazł im nawet kanapy z XVIII wieku.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 24-08-2011, 22:44   #3
 
Ziutek's Avatar
 
Reputacja: 1 Ziutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie cośZiutek ma w sobie coś
Kolejny dzień nudy przeminął i zaczął się kolejny wieczór nudy. Erick wygrzebał skądś płyty DVD z horrorami i postanowili umilić sobie wieczór. Anna oświadczyła, że nie ma zamiaru tego oglądać, trudno się dziwić. To co się działo w rodzinnej mieścinie przechodziło wszelkie pojęcie. Eddy nieraz zadawał sobie pytanie czy Anna czuje do niego to samo co on do niej czy tylko trzyma się jego i brata bo oczekuje ochrony. Przez ten cały czas nie wykazywała jakiś emocji towarzyszących miłości, owszem spali razem, obejmowali i całowali się ale do niczego więcej nie doszło. Eddy nie chciał drugi raz być w dołku z powodu dziewczyny, raz mu całkowicie wystarczy.
Młodszy siedział, a właściwie leżał na jednym brzegu sofy podpierając głowę, właśnie oglądali moment kiedy armia zombie z wyrazu twarzy podobnej do tej Eddiego czyli niemrawej jakby przed chwilą obudzili się z kacem. Eddiego nigdy te filmy nie ruszały, dlatego chrupał sobie popcorn kiedy jeden trup właśnie rękami poprzez pępek rozwarł brzuch jakiejś ładnej blondynki i zanurzył twarz w jej wnętrznościach wyciągając zębami flaki. Erick natomiast zamarł i wielkimi oczami patrzył się na ekran. Nagle ktoś brutalnie zapukał do drzwi, o dziwo Eddy podskoczył na sofie, a Erick gwałtownie zerwał się na równe nogi. Do środka wkroczyły wierne kopie stworzeń, które teraz żywo spacerowały sobie na ekranie. Eddy wiedząc, że Erick zabiłby je wyłącznie mokrymi gaciami krzyknął:
- Bracie! Znajdź moją broń i chodź tu! Ja zatrzymam zombie !
W sumie nie wiedział dlaczego zdobył się na takie coś. Oczywiście, że ma większe szanse niż Erick czy Anna, ale i tak mając tylko gołe ręce nie były one wysokie. Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu broni. Opakowaniem po popcornie albo pilotem nie zrobi wiele. Więc wyszło na telewizor. Eddy podniósł śliczną plazmę brata i z całej siły rzucił w kierunku gości.
Telewizor poleciał idealnie na największego z zombich, który upadł pod jego ciężarem. Pozostali niestety kontynuowali swój marsz, kiedy ich kolega próbował ze wszystkich sił wygramolić się spod niedziałającego już telewizora.
Eddy znów rozejrzał się, więcej broni nie znalazł, a te dwa natręty cisnęły prosto na niego. Przeskoczył sofę i zbiegł do kuchni, może tam znajdzie jakieś noże, albo patelnię, albo cokolwiek.
Los sprzyjał młodszemu z braci Kingston. W kuchni leżało sześć brudnych noży, które następnego dnia miały zostać zapewne wyczyszczone przez Annę. Pierwszy z dwóch zombie już był przy wejściu.
Kingston złapał jeden kozik podbiegł na bezpieczną odległość do trupa i wykonał ruch kłujący wyrzucając prawe ramię z nożem niczym sprężynę, celował w głowę. Ale ciemność nie ułatwiała mu roboty.
Nóż poleciał idealnie w głowę, jednak najwyraźniej nie przebił się dostatecznie daleko. Nieumarlak jęknął, cofnął się o krok, i ponownie zaczął swój marsz zagłady. Co dziwne, drugi jeszcze nie wszedł do kuchni... czyżby pomagał swojemu koledze?
Eddy nie przestawał kłuć.
Młodszy z braci Kingston kilka razy dźgnął swojego gościa, ale efekt był dość mizerny, w dodatku, po kilku dźgnięciach zombiemu prawie się udało ugryźć Eddiego.
Młody zrezygnował z bycia nożownikiem ale zachował jednego majchera, kopnął w brzuch zombiego niczym w drzwi, chciał, aby poleciał na ziemię, a on miał czas, aby zwiać na górę. W międzyczasie wydarł się:
- Erick, pośpiesz się z tymi gnatami!
Cios się udał, żywy trup poleciał na ziemię. Będąc na górze Eddy usłyszał głośny pisk, dochodzący z pokoju Anny. Natychmiast tam wszedł. Żywy trup, który zrezygnował z walki z Eddym zapewne wyczuł na górze jakieś inne postacie i wszedł na górę. W tej chwili był już przy łóżku dopiero co obudzonej Anny.
- Wiej stamtąd! - krzyknął i ruszył do zombie, aby wbić mu nóż w potylicę, chciał jakoś dostać się do mózgu, w końcu w horrorach tak robili.
Nóż idealnie wbił się w zombiaka, który definitywnie już umarł. Anna zemdlała ze strachu, nie było wiadome, czy zdołała uchronić się przed pogryzieniem. Jednak nie było czasu ją budzić, gdyż ze schodów zaczęły dochodzić jęki, zapewne należące do pozostałych gości. Co do noża... niestety musiał się zaklinować, bo nie chciał wyjść z głowy
- Erick, ty patałachu dawaj te pukawki! - wybiegł na korytarz.
Akurat w tym momencie na korytarz wybiegł Erick z wydłużonym obrzynem. Wystrzelił dwa razy w stronę trupów, które niestety, a może i stety, nie przeżyły tego. Pozostawała jeszcze kwestia Anny...
- No no, mój starszy bracie brawo - poklepał Ericka po ramieniu i ruszył do sypialni Anny. Sprawdził czy nie ma ran na rękach i nogach, krępował się sprawdzić resztę, ale miał nadzieję, że akurat tam nie mógł się dostać trup.
Niestety... na prawym ramieniu śpiąca Anna nosiła ślad ukąszenia.. Eddy się spóźnił.
Poczuł... Nie, już nic nie czuł. Odwrócił się i zaczął walić ręką w ścianę, nie patrzył na ból, tłukł jak oszalały, a łzy kapały na wykładzinę. Zerwał się i zaczął obcasem swojego buta tłuc w głowę tego co teraz leżał zabity po raz drugi, po kilku minutach głowa już jej nie przypominała. Zwrócił się do brata:
- Erick, przynieś mi mój rewolwer, proszę Cię.
Starszy brat wcześniej już wszedł do pokoju, i zobaczył stan kochanki Eddyego. Gdy ten poprosił o rewolwer, brat natychmiast po niego pobiegł, a po chwili wrócił.



- Przepraszam... - Eddy pociągnął cyngiel i odpalił prosto w głowę Anny. Przechylił się na plecy, a rewolwer wypuścił z ręki.
Głowa Anny została całkowicie zniszczona, pocisk przebił ją na wylot.
- Eddy - zaczął Erick - wiem, że ją kochałeś... ale nie możemy tutaj zostać. Przyjdą po nas... w dużo większej liczbie. Musimy się gdzieś schować.
Eddy leżał patrząc się tępo w sufit z lekko otwartymi ustami, dopiero po chwili odpowiedział nieco “naćpanym” głosem:
- To się chowaj, ja nie zamierzam, przyjdą tu to ich pozabijam, nie będą mi skurwysyny odbierać wszystkiego.
- Nie zostawię Cię tutaj samego... - odpowiedział starszy z braci - Proszę, chodź ze mną... jeśli tu zostaniesz, zginiesz.
- Wcześniej jakoś się nie martwiłeś o to czy zginę, tak samo o naszych rodziców. Uciekłeś jak tchórz, a ja nie zamierzam być taki jak ty.
Erick przez chwilę nic nie mówił, zapewne myślał, jak przekonać brata. Po chwili jednak się odezwał:
- Jeśli chcesz tu zostać to proszę bardzo, ale chociaż wstań, i spróbuj walczyć.
Eddy wstał i westchnął, nie spojrzał na truchło Anny.
- Dobra stoję i co z tego? - mruknął podnosząc rewolwer, wyrzucił łuskę po kuli z bębenka, a na jej miejsce włożył kolejny nabój. Schował bębenek z cichym pyknięciem, łuskę kopnął gdzieś w kąt i spojrzał na brata.
Erick spojrzał na nieżyjącą już Annę.
- Czy ona... się przypadkiem nie rusza?
- Co?! - musiał się przemóc i spojrzeć.
Ruch Eddyego niestety nie był zbyt szczęśliwy. Gdy młodszy brat się odwrócił, starszy uderzył go w potylicę mówiąc
- Przykro mi bracie, ale nie mogę Cię tu zostawić - Następnie Eddy zamknął oczy, tracąc przytomność.
 
__________________
"W moim pokoju nie ma bałaganu. Po prostu urządziłem go w wystroju post-nuklearnym."

Ostatnio edytowane przez Ziutek : 26-08-2011 o 12:30.
Ziutek jest offline  
Stary 25-08-2011, 02:02   #4
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- P… proszę księdza… ja obraziłam Boga…
- Spokojnie siostro. Opowiedz co się stało – kapłan zamknął oczy, próbując się skupić. Tylko to miejsce, czyli zamknięty konfesjonał było jedyne, na które jego klaustrofobia nie miała wpływu. Był już zmęczony. Dziś cały dzień dostarczał paczki żywnościowe. Najgorsze było to, że nie mógł wyczuć, komu naprawdę są potrzebne. Wielu było takich, którzy próbowali wyłudzić od niego żywność. Czasami nie potrafił odmówić. Kiedy widzi te wszystkie biedne dzieci, wygłodzone i żyjące w ciągłym strachu. Ich dzieciństwo już zostało stracone. Wielu znał, większość tych małych zuchów żyło już bez rodziców. Walczyli o przetrwanie. Theseus wiedział jak to jest klepać biedę, toteż w pełni rozumiał te maluchy.
- Zdradziłam mojego męża… - nieśmiały i cichy głos wyrwał go z półsnu.
- Dlaczego tak postąpiłaś? – Ksiądz wszystkimi siłami odganiał obezwładniający go sen.
- To nie było planowane. Od miesiąca pracuję z pewnym mężczyzną. Razem składamy prowizoryczne latarki, które dostarczamy broniącym się. Tydzień temu, kiedy wracaliśmy do domu… - Jakiś przerażający krzyk pobudził wszystkie zmysły księdza. Był on dość cienki, lecz głośny. Na chwilę ucichł, a Theseus wytężył słuch. Nic już nie odpowiadało. Kapłan nie mógł dłużej usiedzieć.
- Przez moc nadaną mi od Boga, ja odpuszczam tobie winy. Gorzko żałuj swoich czynów. Na pokutę odmów koronkę do Bożego Miłosierdzia. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen! – szybko opuścił zdezorientowaną grzeszniczkę, wybiegając z konfesjonału. Dopadł schowaną w szafie broń i przewiesił ją w poprzek.

Nagle znów usłyszał krzyk. Szybko zorientował się, z której strony dobiegał, po czym ruszył w tamtym kierunku. Wybiegł z pomieszczenia, w którym spowiadał. Właściwie to nie był kościół, ani też kaplica. Nie wszyscy ludzie byli w stanie dotrzeć do najbliższego kościoła, toteż zorganizował konfesjonały w wielu miejscach Nowego Jorku. Zbiegł z klatki schodowej i już po minucie, znalazł się na zewnątrz.

Rozejrzał się uważnie. Pod jedną z latarni dostrzegł grupę ludzi. Właściwie to było dwóch mężczyzn, których wygląd nie zachwycał i jakaś kobieta. Dwójka łotrów wyraźnie napadła na nieznajomą. Pewnym krokiem ksiądz ruszył w ich stronę. Nie mógł znieść myśli, że mimo opanowującej świat zarazie, człowiek wyrządza człowiekowi krzywdę. Kobieta była przerażona, próbowała wyrwać się stalowemu uściskowi oprawców.
- Zostawcie ją! – krzyknął zdenerwowany ksiądz, stając tuż przed nimi. Nie spodziewał się, że ją tak łatwo wypuszczą. Te zbiry mogły być nieobliczalne.
- Wynoś się stąd, jeśli Ci życie miłe – nieprzyjemny głos dobiegał z lewej strony.
Sytuacja robiła się nieciekawa. Ci bandyci nie odpuszczą. Nie, jeśli będzie straszył ich słowem. Ksiądz sięgnął do prawego uda, zaraz też ze skórzanej kabury wydobył pistolet.

- Puśćcie ją, albo będę strzelał! – zakrzyknął, wymierzając w nich bronią. Nie miał zamiaru nikogo zabić i jeśli doszłoby do takiej sytuacji, pewnie by nie strzelił. Chciał ich po prostu nastraszyć.

Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Ksiądz runął na ziemię, wypuszczając przy tym pistolet. Zacisnął twarz jakby z bólu. Silne kopnięcie odrzuciło kapłana w stronę latarni. Kiedy próbował się podnieść, tylko kolejny kopniak wylądował na jego żebrach. Theseus zwijał się z bólu.
- Kogo my tu mamy... jeden z heretyków, którzy wciąż wierzą w Boga... gdzie ten Wasz Bóg do cholery? Patrzy beztrosko jak miliony ludzi umierają w męczarniach?! – Jakiś inny mężczyzna pojawił się obok niego. Kawał bydlaka. Na dodatek był uzbrojony w łom, z którego pewnie nie omieszka skorzystać. Ensign nigdy nie był w takiej sytuacji. Widocznie, panujący strach i głód, wywołują uczłowieka najgorszego zwierza. Instynkt przetrwania przekłada ponad wszystko.
Theseus znalazł się w potrzasku.
Niespodziewanie role się odwróciły. Błyskawicznie, tak jak ocenił, fili gramowa kobieta przeszła do kontrataku. Wykorzystując fakt, że zbiry zajęte były księdzem, wyswobodziła się z uścisku. Znikąd w jej dłoni pojawił się sztylet, którym to dźgała napastnika.
Mmmm, widzę, że dziewczynka umie się bronić – powiedział ktoś - brać ją. – Wtedy pojawiło się dwóch kolejnych napastników z pałkami. Mężczyzna, który przedtem powalił księdza, zbliżył się do niego. Napastnik podniósł go i przyblokował mu ręce. Mężczyzna z łomem również podszedł bliżej. Theseus mimo oporów musiał to zrobić. Walczył teraz o życie tej kobiety. Celnym kopniakiem, załadował bandycie w czoło.
Kopniak się udał, i przeciwnik cofnął się o kilka kroków. Niestety nie został pokonany definitywnie.
- Ty skurwisynie - krzyknął i zamachnął się łomem.
Przerażony ksiądz wykonał nagły ruch. Kiedy bandyta wyprowadzał cios, on mocnym szarpnięciem upadł na ziemię, mając nadzieję, że uniknie ciosu. A przy okazji przekieruje cios na tego, który go trzymał.
Ksiądz upadł razem ze zbirem, udało mu się wziąć w ręce shotguna, ale niestety broń została odepchnięta, gdzieś w cień. Bandyta ponownie podniósł księdza, a facet z łomem znowu przygotował się do ataku. Wszystko przerwał... krzyk. Przeraźliwy krzyk. Facet z łomem zakrzyknął.
- Szefie?! - Nie doczekał się jednak odpowiedzi, a jedynie jęki.. nieludzkie jęki.
- Wybaczcie panowie, że przeszkadzam - odezwała się kobiecy głos - ale zdaje mi się, że pora się stąd wynosić. – Theseus nie był pewien, z której strony dobiegał ów głos, wciąż starał się oswobodzić z łap zbira.
- Dobra, złodziejko... Tobą zajmiemy się później - odrzekł facet z łomem. Jego kolega wypuścił księdza. Jak na nieszczęście latarnia przestała świecić, więc teraz zombie mogą się dostać do nich bez problemu.
Ten krzyk zaniepokoił Theseusa, ale nie tym się teraz martwił. Właśnie otrzymał szansę do ucieczki. Nie mógł jednak nigdzie się ruszyć bez swojej broni. Szybko upadł na ziemię i gorączkowo zaczął błądzić ręką po chodniku. Wszystko wkoło spowił mrok.
Ksiądz szukał swojej broni zaciekle, ale udało mu się natrafić tylko na jakiś inny pistolet. Nie było już czasu na dalsze szukanie, jęki były coraz bliższe. Bez zastanowienia zacisnął dłoń na broni i ruszył przed siebie, mając nadzieję na wydostanie się z tego przeklętego miejsca.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 25-08-2011, 21:12   #5
 
louis's Avatar
 
Reputacja: 1 louis nie jest za bardzo znanylouis nie jest za bardzo znany
Steve Waltz siedział na krześle w remizie i rozmyślał. Zastanawiał się, czy ktokolwiek z jego jednostki przeżył. Nie miał jednak z nimi żadnego kontaktu. Przygotowywał się psychicznie do tego, że może umrze nie spotykając już żadnego człowieka..żywego.
Strażak, gdy tylko zobaczył zombie, włożył kask na głowę i rozejrzał się za drogą ucieczki. Najmłodszy już nie był, karate nigdy nie trenował, a za broń miał tylko swój wierny toporek - żadna to pociecha, gdy chcą go zeżreć jego koledzy. Tak więc, Steve poszukiwał gorączkowo okna lub jakiejś innej drogi ucieczki, niezagrodzonej jeszcze przez nieumarłych.
Okna były niezajęte przez zombie, jednak... było to drugie piętro, a na dole beton.
Steve kiedyś już skoczył w wysokości i wspomnienia nie były zbyt miłe. Splunął na ziemię, namyślił się, i zdecydował. Toporek wsadził chwilowo pod pachę, chwycił zdrową ręką gaśnicę..i rzucił ją w kolana najbliższego zombiaka.
Żywy trup upadł na ziemię, powalając przy tym dwóch swoich kolegów.
Strażak znów chwycił toporek i skoczył do przodu, starając się wbić jego ostrze w głowy powalonych zombie. Ufał, że jego dosć grube ubranie ochroni go, jakby coś nie poszło, ale jeśli mu się uda i tak odskoczy do tyłu żeby nie kusić losu.
Dwie z trzech głów zostały odcięte, niestety, przed ucięciem trzeciej jakiś inny zombie próbował zaatakować strażaka, zmuszając go do odskoku.
Szwajcar ucieszył się, dwóch przeciwników mniej. Sytuacja była trochę lepsza w jego mniemaniu, nawet go jeszcze nie dotknęły. Potoczył wzrokiem po pozostałych trupach, chcąc zobaczyć gdzie stoją i jak by im najbardziej zaszkodzić.
Z przydatnych rzeczy strażak zauważył tylko jakiś nożyk... a tak w ogóle, jego tu chyba nie było wcześniej...
Lekko już podburzony walką mężczyzna spostrzegł ten nożyk, i pomyślal, że nawet jeśli Bóg istnieje i mu właśnie pomógł, to mu coś nie poszło. Zamiast jakiegoś pancernego czołgu, nożyk? A może to wytwór jego wyobraźni..Steve nie miał jak nożyka chwycić, chyba że w zęby, więc zrezygnował z myślenia o nim i chwycił mocniej rękojeść toporka, czekając aż któryś trup wykaże się lekkomyślnością i podejdzie.
Żywe trupy podchodziły razem zbliżając się coraz bardziej do częściowo sparaliżowanego strażaka.
Szwajcar nieco już się zaczął nudzić, jeśli mozna użyć tego określenia będąc obleżonym przez zombie. Ostrożnie podszedł do nożyka, danego najpewniej od Boga, i chwycił go w łapkę. Toporek standardowo pod pachę na czas “akcji”. Przyjrzał się nożykowi, zezując jednak co chwilę na nadchodzących.
Nożyk wyglądał na wojskowy, ostrze miało mniej więcej 15 cm długości, rękojeść mniej więcej tyle samo.
Uznał, że to jednak nie Bogu, tylko coś w rodzaju miniaturowych zrzutów zaopatrzenia. Albo ma po prostu dziurę w pamięci. W każdym razie, wcisnął nożyk za pas. Z początku chciał nim rzucić, ale jako Szwajcar nie mógł rzucić czymś, co chociaż troszkę przypominało scyzoryk. I odwrócił się w kierunku zombie, z zamiarem rozwalenia jeszcze paru łbów zanim desperacja zapewne przywiedzie go do samobójczego skoku przez okno. //ot, co dajej//
Kolejne dwa żywe trupy zostały zabite, ale teraz na przeciwko Steva pojawił się teraz jego dawny kolega z fachu. Czy Szwajcar da radę zabić swojego przyjaciela? A tak zupełnie z innej beczki, z jakiegoś z pobliskich budynków zaczęły dochodzić strzały... chyba po wszystkim należałoby zobaczyć kto strzelał.
Co prawda strażak niekoniecznie był jednym z takich, co za kumpli życie i ostatnie gacie oddadzą, ale jednak nie wypada tak zdzielić przyjaciela, nawet martwego, przez łeb..Więc postanowił zdzielić go humanitarnie, tępą częścią toporka przez zęby. Kiedyś mu chyba wisiał parę dolców, więc wybite zęby nie dosć, że dadzą mu satysfakcję to jeszcze uniemożliwią (mniej więcej) mu atakowanie Steve’a. Przynajmniej taki plan sobie ułożył.
Cios sprawił, że kolega z branży Szwajcara poleciał do tyłu, i upadł, zapewne gubiąc większość zębów. Zparaliżowany strażak rozejrzał się ponownie. Z dziesięciu zombie żyło jeszcze sześć, jeden był obezwładniony. Teraz próba ucieczki ma większą szansę na powodzenie.
Z toporkiem przed sobą Steve rzucił się do przodu - walczenie z zombie dalej byłoby bezsensu, jedynym wyjściem było “przebicie” się przez nie na otwarty teren.
Przebicie się udało, i Szwajcar szybko zszedł na dół. Tam czekał już na niego wóz strażacki...
Inwalida jednak nie umiał wcale kierować samochodem, w jednostce wręcz wywieszona była tabliczka “Temu panu podziękujemy”. Chociaż teoretycznie wiedział, gdzie są kluczyki, zrezygnował z tego środka transportu i postanowił udać się do budynku, z którego dobiegają strzały, na piechotę.
Było już dość ciemno, a więc, i niebezpiecznie. Mimo to strażak dzielnie szedł w stronę, z której parę minut temu dobiegały strzały. Gdy był już dość blisko, zobaczył jak ulicą jedzie jakiś samochód, dokładnie w przeciwnym kierunku. Steve jednak dzielnie szedł dalej. Martwił się jedynie, że nie znajdzie tego domu na czas, jednak znalazł go bez problemu. Garaż był otwarty, drzwi wyważone. Cały dom wyglądał bardziej jak jakaś mini-willa.
Wiedzony instynktem, nabytym podczas 16stu lat pracy, wiedział, że coś tam musi być. A jak nie ma, to jeszcze lepiej, bo był głodny. Postanowił wejść przez garaż, uznał że będzie miał tam więcej miejsca do manewru, jakby domek okazał się zdobyty przez zombiaki.
Strażak wszedł do środka garażu, a następnie do domu. W środku nie było prądu, więc widoczność była prawie zerowa.
Strażak pogrzebał w kieszeni, zanim wszedł do dziwnego garażu. Włączył kamerkę termowizyjną, jedną z niewielu elektronicznych rzeczy, jakie umiał obsługiwać i powoli wszedł do garażu.
Nie było żadnych śladów ciepła. A tak w ogóle, to czy zombie wydzielają ciepło...
Walczący z ogniem są odważni, więc Steve wlazł do garażu. Tylko, by sprawdzić, czy jest tam cokolwiek ciekawego. A później wycofał się na ulicę i wszedł, jak kulturalny człowiek, drzwiami. Nawet buty wytarł na wycieraczce.
Przy wejściu stał całkowicie zniszczone telewizor plazmowy, na podłodze pełno myło jakiejś mazi. Przy schodach na wyższe piętro coś leżało, niestety strażak nie widział dokładnie co. Nic w pobliżu nie wydzielało ciepła.
Obszedł dookoła “jeziorko” mazi i od razu skierował się na wyższe piętro, tutaj wątpił czy będzie coś ciekawego.
W otwartej sypialni leżał trup kobiety, jej głowa została przebita na wylot...
Strażak na jej widok przełknął ślinę z obrzydzenia. Oparł się chęci przeszukania jej ciała, za to zaczął się rozglądać za przydatnymi przedmiotami lub drzwiami do reszty 1szego piętra.
Na górze były normalne rzeczy, będące w większości domów. Łazienka, garderoba pełna ubrań, gabinet z komputerem i kilkoma szafkami. Na dole było coś w rodzaju kuchni, było w niej kilka talerzy, patelnie i inne rzeczy potrzebne w kuchni łącznie z lodówką, w której było trochę jedzenia i picia.
Steve od razu dorwał się do pierwszej rzeczy do jedzenia. Zdjął kask, toporek położył obok i zaczął buszowanie po kuchni. Gdy skończył, wyszedł przed budynek i przypomniał sobie o samochodzie, który przed chwilą tu jechał. A potem poszedł w jego kierunku.
Niestety, w wejściu już ktoś był. Stał tam jeden truposz zwabiony zapewne odgłosami strzałów. Został zdzielony z toporka, który się niestety zaklinował. Co gorsza, następne zombie były w pobliżu... było ich co najmniej kilkunastu.
Szarpnął rozpaczliwie za rękojeść toporka, który jednak nie kwapił się do opuszczenia ciepłego, lekko śmierdzącego zapewne schronienia. Więc Szwajcar puścił swoją broń i cofnął się nieco. Zadanie “Odzyskać toporek” uzyskało u niego najwyższy priorytet, więc wyjął z kieszeni wojskowy nóż i spróbował zdziałać coś, żeby powalić zombiaka i wyciągnąć swój atrybut z jego czachy zanim dobiorą mu się do skóry.
Efekt niestety był mizerny. Gdyby strażak miał więcej czasu, zapewne udałoby mu się, ale pierwszy z żywych trupów zaczynał się już zbliżać do Szwajcara.
Strażak puścił w końcu toporek, z którym wiązało go tak wiele wspomnień i puścił się biegiem w kierunku remizy. Wydedukował, że jakiś toporek powinien zdobyć szturmem na swoim niedawnym miejscu pracy, a później pójdzie za tym dziwnym samochodem.
Niestety, żywe trupy dość dobrze okrążyły budynek. Gdzie się nie poszło,były wszędzie.
Waltz cofnął się nieco. Wciąż nie panikował, widział jeszcze kilka możliwych wyjść z sytuacji. Wrócił do domu i zatrzasnął drzwi.
- Gdzie ta pieprzona kawaleria, jak jej potrzebują. - wymamrotał, otwierając wszystkie możliwe okna by stworzyć sobie drogę ucieczki. Jakoś nie pomyślał, że mogą przez nie wleźć - ale był na to w miarę przygotowany psychicznie.
Nadchodzą... cała armia, wchodzą od strony garażu, drzwiami, i wszystkimi oknami.
Strażak najpierw postarał się ekonomicznie zużyć wszelkie lżejsze meble do wyeliminowania chociaż paru nieumarłych. A następnie wbiegł na piętro i chwycił za łóżko, z zamiarem przesunięcia go niedaleko schodów. Jaki niecny plan wykluł się w jego zorganizowanym umyśle? Chciał zepchnąć łóżko i przewrócić jak najwięcej zombie, a jakby jeszcze zablokować przejście to by się nawet, po raz pierwszy od wielu lat, pomodlił.
 
louis jest offline  
Stary 27-08-2011, 15:10   #6
 
SoWhiskey's Avatar
 
Reputacja: 1 SoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwuSoWhiskey jest godny podziwu
Duncun wyszedł z piwnicy i zaczął nerwowo chodzić w tą i z powrotem po korytarzu, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Gdy drwal otworzył, ukazała mu się jakaś długowłosa blondynka
- Dobry wieczór, nazywam się doktor Carrie Coleman, mam pytanie. Co się dzieje w Pańskim domu?!
- Dobry wieczór? Jak dla kogo... - Otaksował kobietę wzrokiem marszcząc czoło - Co się dzieje w moim domu to moja sprawa... A jeśli przeszkadzają te hałasy to MOŻE - wyraźniej zaznaczył to słowo - ściszę telewizor, Pani Doktor... Może... Dość skutecznie odstrasza złodziei i szczerze mówiąc dziwie się, że o tak późnej porze nie boi się Pani wyjść na zewnątrz.
- Może? Może?! - blondynka fuknęła groźnie - Ja tu dzień cały haruję, a ten mi tutaj łaskawie telewizor zgasi?! Ja nie wiem co pan ogląda, jak orangutan rodzi? Czy to dziesiąta część “Piły”? Przecież jak jest tak głośno to się pan nawet nie połapiesz kiedy ci ten telewizor wyniosą, bo będzie tak głośno! - zadowolona ze swojego żartu Carrie uśmiechnęła się.
-Kobiety... - westchnął beznamiętnie - Logiczne myślenie chyba nie należy do waszych mocnych stron. Jesteś lekarzem tak? To chodź ze mną, coś Ci pokaże...
Carrie westchnęła, teatralnie wodząc oczami po niebie, ziewnęła i rzekła:
- Oby to było coś ważnego...
-Chodzi o moją żonę... - Powiedział zapraszając gestem do wejścia - Jakby to ująć nie czuje się najlepiej ostatnio, choć sił Jej nie brakuje... - Ruszył w kierunku drzwi od piwnicy. - Trzeba Jej pomóc, wiem, że można, ale potrzeba leku, a ja mam tylko swoją insulinę i kilka antybiotyków w apteczce.
Gdy lekarka, wraz z z drwalem byli już w piwnicy, żywy trup nie dość, że wrzeszczał jeszcze głośniej, to zaciekle próbował się wydostać. Liny krępujące nieumarłego długo już nie wytrzymają...
- What the fuck? - Carrie na widok zombiego wrzasnęła i schowała się za mężczyzną - Człowieku, no heloł?!
-Sądziłem, że się już przywitaliśmy... Poznaj moją żonę, Michell. - Twarz Kanadyjczyka spowił wyraz bezradności - Jest z Nią coraz gorzej... - W oczach pojawiły się łzy, a głos zaczął łamać.
Niegdyś piękna brunetka szarpała coraz mocniej. Stara lina zaczęła powoli trzeszczeć.
-Musisz mi pomóc... Ale najpierw musimy Ją lepiej związać. Za domem stoi mój pickup, na pace leżą narzędzia, powinna tam być stalowa linka - Wydusił z trudem. - Powinna być też moja siekiera, ją też przynieś...
- C-c-co? - nagle blondynka zrobiła jakby nagła myśl ją poraziła. - Oooh, rozumiem! Tak, zajmę się twoją żoną, mięśniaku, ale lepiej ty pójdź po narzędzia czy co tam.... Przecież na dworze mógłby mnie ktoś napaść! - Carrie zrobiła minę niewiniątka.
- Kobiety... - Westchnął beznamiętnie. Otarł kroplę która zaczęła gromadzić się w kąciku lewego oka, zacisnął zęby i pobiegł na górę. Zatrzymał się jeszcze na chwile na schodach. Spojrzał na to czym stała się Jego żona... ~ Jest teraz o wiele podobniejsza do swojej matki ~ Przeleciało mu przez myśl. ~ Menopauza? ~ Nie wiedzieć czemu rozbawiło go to... Jego Teściowa zawsze przypominała zombie. Samochód stał kawałek za domem. Duncun zdjął plandekę z paki i szybko znalazł to czego szukał. Siekiera spoczywała na hakach za szoferką, lina zaraz pod nią pośród sterty innego tałajstwa. Zarzuciwszy plandekę pobiegł do domu.
- Bingo, dziewczyno, bingo! - rzuciła do siebie Carrie gdy tylko zaczęło się tete-a-tete z zombiem.
-Mam, teraz trzeba Ją związać. Złap ten koniec. - Podał Blondynce jeden z końców metalowej liny używanej zwykle do obwiązywania drzew przy ich wycince. Siekierę położył na stoliku z narzędziami, obok starego imadła.
Carrie z niechęcią chwyciła linę, przyglądając się to Duncunowi, to zombie.
- Jesteś pewien, że... no, wiesz? Nie ugryzie nas?
-Knebel? To Ty tu jesteś lekarzem... Decyduj, może ścierka albo ręcznik się nadarzą do ujarzmienia tych ząbków?
- Ja nie muszę kneblować swoich pacjentów... - prychnęła.
- Wybacz, miałem Cię za dentystkę... - powiedział z przepraszającym tonem i zaczął wiązać linę wokół nadgarstków żony, która nie była skora do współpracy. Co rusz się szarpała i kłapała zębami - W kuchni, zaraz po lewej stronie powien być ręcznik, kagańca nie mam...
- Ten? - wróciwszy z rzeczonym ręcznikiem, Carrie zaklaskała radośnie w dłonie. - Um, wiesz, na razie wystarczy jeśli uda ci się doprowadzić ją do mojego domu....
- Nada się. - Nagle brwi Duncuna uniosły się w geście zdziwienia - Do domu? Po co? Masz tam jekieś leki? Pomożesz Jej?
- Postaram się.
- To łap knebel, a ja Ją przytrzymam. - Kanadyjczyk był drawlem więc sił mu nie brakowało. Bez większych problemów złapał żonę, a raczej to co z Niej zostało i przyszpilił do posadzki, co umożliwiło skrępowanie Jej i zakneblowanie. Po kilku minutach zombie był sprawiony jak byk na Corridzie tylko, że mocną, metalową linką. Pusty wyraz oczu zamienił się w pełen furii i żądzy śmierci jeśli można tak to nazwać. W głębi duszy Drwal sądził, że robi źle, właśnie krępuje miłość swojego życia, ale jeśli ma to Jej pomóc, to to zrobi bez mrugnięcia okiem. Chwile potem przerzucona przez ramię rosłego Kanadyjczyka zombie przeniesiona została do domu Carrie.

Carrie poprowadziła drwala wraz z małżowiną przez pedantycznie wysprzątany salon do kuchni gdzie za kotarą znajdowały się masywne drzwi. Blodynka wyciągnęła z tylnej kieszeni pęk kluczy i zaczęła otwierać cztery zamki. Gdy już skończyła, zapukała jeszcze trzy razy i dopiero wtedy nacisnęła klamkę. Światła jarzeniówek zamrugały zanim rozświetliły pracownię.
- Możesz ją... e, przywiązać do stołu - blondynka wskazała na stół operacyjny, znajdujący się po środku pokoju.
Nie zdąrzyła mrugnąć, a skrępowane ciało leżało już na stole. Masywne pasy zapięte były nieco ciaśniej niż powinny, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Lina, która dotychczas powstrzymywała Michell przed niekontorlowanymi i potencjalnie niebezpiecznymi ruchami lekko otarła, a gdzie niegdzie przecięła skórę. Najwyższy czas było ją zdjąć. Warunki były tu o wiele bardziej komfortowe niż w piwnicy, tak się przynajmniej wydawało Duncunowi. Knebel z kuchennego ręcznika dalej jednak tkwił blokując szczęki.
- Co teraz? - Serce drwala biło szybko. Być może zaraz Jego żona ozdrowieje i znów będą szczęśliwi, tak jak dawniej... Zanim przyjechali do Stanów.
 
__________________
Drinking doesn't make you fat, it makes you lean...
Agains tables, chairs and poles...
SoWhiskey jest offline  
Stary 28-08-2011, 17:33   #7
 
Imuviel's Avatar
 
Reputacja: 1 Imuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwuImuviel jest godny podziwu
- Kurwa mać! Carrie tonęła w papierach. Setki tysięcy kartek, zakładek, akt, notatek wylało się na nią gdy sięgała zetrzeć kurze.
- Chciałam posprzątać, a tu takie... Fuck. - westchnęła do siebie blondynka. Zdarzało jej się to często, szczególnie od kiedy Derren opowiedział jej o tym, że całe życie obserwują ich naukowcy i kosmici z ukrycia. Carrie nie wiedziała co o tym sądzić, ale dla pewności wypowiadała myśli głośno, bo przecież taki acting z pewnością się podobał widzom. A może czytali oni w myślach? Tego już nie wiedział ani Derren ani Carrie.
Trzy długie godziny zajęło jej jako takie uporządkowanie papierów. Będzie je jeszcze musiała przejrzeć nim ojciec wróci, a mógł to przecież zrobić w każdej chwili.
Carrie miała zamiar zaskoczyć go. Zaczęła czytać stare, ojcowskie podręczniki o anatomii, znalazła też zapisy wideo z kamer z pracowni. Tatuś byłby wściekły gdyby dowiedział się, że jego córuchna weszła do pracowni. Zazwyczaj to ciemne pomieszczenie było tajemnicą dla Colemanówny. Za zamkniętymi na dosłowne cztery spusty drzwiami George Coleman przyjmował najcięższe przypadki. Czasami Carrie siedziała pod drzwiami godzinami, z przytkniętą doń szklanką, jednak nie słyszała nic poza stłumionymi wrzaskami i jękami.
Teraz czekała niecierpliwie aż nadejdzie jej kolej. Jej pierwsza operacja, tu we własnym, niejako, domu. Przygotowała wszystko – wyczyściła narzędzia zaciągnęła rzemienie, udawała, że wymienia żarówki w lampach, ustawiła aparat na stojaku tak by nakręcić i swój przebieg operacji, wyprała kitel i wydrukowała wizytówkę którą włożyła za plastikowe szkiełko identyfikatora.
Doktor Carrie Coleman.
Chirurg nadzwyczajny
głosiła plakietka.


Wertując pożółkłe strony grubego tomiska, Carrie zasnęła w pozycji facebook. Oh, ona wcale nie była głupia, po prostu insynuacje, że zombie dojdą do jej ulicy, jej domu, były irracjonalne (poprzedniej nocy Carrie czytała słownik).
Śniła o Derrenie. Był chory i to właśnie ona musiała uratować mu życie. To była ciężka operacja, ale udało się. Pierwsza na świecie uleczona alergia za pomocą skalpela. Jeszcze na jawie Carrie odebrała kolejny dyplom z rąk znienawidzonych przez ojca profesorów. Nagle jeden z nich wrzasnął, zaczął krzyczeć, drzeć mordę, japę, pysk, cokolwiek.
Carrie zerwała się, sięgnęła po pilota i wcisnęła przycisk POWER. Telewizor, czarna magia psiajegomać, włączył się zamiast wyłączyć. Nadal nic nie ustało.
Awaria w systemie, kosmoludki? - pomyślała gorzko. Otworzyła okno i wyjrzała przez nie. Chłodne zimowe powietrze rozbudziło ją trochę.
Gdzieś się coś darło,a Carrie nie miała najmniejszego zamiaru tego wysłuchiwać. Ściągnąwszy z włosów wałki, blondynka podreptała w kierunku wyjców.
Wcisnęła dzwonek tak, że o mało tips jej się nie ułamał.
Jestem pierdoloną oazą spokoju. Doktor powinien się szanować. Nie wypada...

- Dobry wieczór, nazywam się doktor Carrie Coleman, mam pytanie. Co się dzieje w pańskim domu?!

- Dobry wieczór? Jak dla kogo...- gość spojrzał się jak jeden z tych gwałcicieli - Cosię dzieje w moim domu to moja sprawa... A jeśli przeszkadzają te hałasy to MOŻE - wyraźniej zaznaczył to słowo - ściszę telewizor, Pani Doktor... Może... Dość skutecznie odstraszają złodziei i szczerze mówiąc dziwie się, że o tak późnej porze nie boi się Pani wyjść na zewnątrz.
- Może? Może?! - blondynka fuknęła groźnie - Ja tu dzień cały haruję, a ten mi tutaj łaskawie telewizor zgasi?! Ja nie wiem co pan ogląda, jak orangutan rodzi? Czy to dziesiąta część “Piły”? Przecież jak jest tak głośno to się pan nawet nie połapiesz kiedy ci ten telewizor wyniosą, bo będzie tak głośno! - zadowolona ze swojego żartu Carrie uśmiechnęła się.
-Kobiety... Logiczne myślenie chyba nie należy do waszych mocnych stron. Jesteś lekarzem tak? To chodź ze mną, coś Ci pokaże...
Carrie westchnęła, teatralnie wodząc oczami po niebie, ziewnęła i rzekła:
- Oby to było coś ważnego...
-Chodzi o moją żonę... - powiedział zapraszając gestem do wejścia - Jakby to ująć nie czuje się najlepiej ostatnio, choć sił Jej nie brakuje... - Ruszył w kierunku drzwi od piwnicy. - Trzeba Jej pomóc, wiem, że można, ale potrzeba leku, a ja mam tylko swoją insulinę i kilka antybiotyków w apteczce.
Cóż, służba nie drużba – westchnęła w duchu.
- What the fuck? - Carrie na widok zombiego wrzasnęła i schowała się za mężczyzną - Człowieku, no heloł?!
-Sądziłem, że się już przywitaliśmy... Poznaj moją żonę, Michell. Jest z nią coraz gorzej... - W oczach pojawiły się łzy, a głos zaczął łamać.
Niegdyś piękna brunetka szarpała coraz mocniej. Stara lina zaczęła powoli trzeszczeć.
-Musisz mi pomóc... Ale najpierw musimy Ją lepiej związać. Za domem stoi mój pickup, na pace leżą narzędzia, powinna tam być stalowa linka. Powinna być też moja siekiera, ją też przynieś...
- C-c-co? - nagle blondynka zrobiła jakby nagła myśl ją poraziła.- Oooh, rozumiem! Tak, zajmę się twoją żoną, mięśniaku, ale lepiej ty pójdź po narzędzia czy co tam....Przecież na dworze mógłby mnie ktoś napaść! - Carrie zrobiła minę niewiniątka.
Eureka! - wykrzyknęłaby Carrie gdyby mówiła w starożytnej grece. Kosmoludki chyba ją wysłuchały. Mogłaby opracować lek. Dezombifikację! I ma testera! Świetnie! Wybornie! Tatuś będzie taki zadowolony!
- Kobiety... - Westchnął bezczelnie drwal i wyszedł.
- Bingo, dziewczyno, bingo! - rzuciła do siebie Carrie gdy tylko zaczęło się tete-a-tete z zombiem.
-Mam, teraz trzeba ją związać. Złap ten koniec. - Podał Blondynce jeden z końców metalowej liny używanej zwykle do obwiązywania drzew przy ich wycince. Siekierę położył na stoliku z narzędziami, obok starego imadła.
Carrie z niechęcią chwyciła linę, przyglądając się to Duncunowi, to zombie.
- Jesteś pewien, że... no, wiesz? Nie ugryzie nas?
- Knebel? To Ty tu jesteś lekarzem... Decyduj, może ścierka albo ręcznik się nadarzą do ujarzmienia tych ząbków?
- Ja nie muszę kneblować swoich pacjentów... - prychnęła.
- Wybacz, miałem Cię za dentystkę- powiedział z przepraszającym tonem i zaczął wiązać linę wokół nadgarstków żony, która nie była skora do współpracy.
DENTYSTKĘ?! Ta... ta... ta zniewaga krwi wymaga! Co rusz się szarpała i kłapała zębami - W kuchni, zaraz po lewej stronie powien być ręcznik, kagańca nie mam...
- Ten? - wróciwszy z rzeczonym ręcznikiem, Carrie zaklaskała radośnie w dłonie. - Um, wiesz, na razie wystarczy jeśli uda ci się doprowadzić ją do mojego domu....
- Nada się. - Nagle brwi Duncuna uniosły się w geście zdziwienia - Do domu? Po co? Masz tam jakieś leki? Pomożesz Jej?
- Postaram się. - I była to prawda.
- To łap knebel, a ja Ją przytrzymam.
Sąsiad chyba miał wprawę w spętywaniu swojej żony, bo chwilę potem cała trójka dreptała w stronę domu Carrie.
Carrie poprowadziła drwala wraz z małżowiną przez pedantycznie wysprzątany salon do kuchni gdzie za kotarą znajdowały się masywne drzwi. Blondynka wyciągnęła z tylnej kieszeni pęk kluczy i zaczęła otwierać cztery zamki. Gdy już skończyła, zapukała jeszcze trzy razy i dopiero wtedy nacisnęła klamkę. Światła jarzeniówek zamrugały zanim rozświetliły pracownię.
- Możesz ją... e, przywiązać do stołu - blondynka wskazała na stół operacyjny, znajdujący się po środku pokoju.
Nie zdążyła mrugnąć, a skrępowane ciało leżało już na stole. Masywne pasy zapięte były nieco ciaśniej niż powinny, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Lina, która dotychczas powstrzymywała Michell przed niekontrolowanymi i potencjalnie niebezpiecznymi ruchami lekko otarła, a gdzie-niegdzie przecięła skórę. Najwyższy czas było ją zdjąć. Knebel z kuchennego ręcznika dalej jednak tkwił blokując szczęki.
- Co teraz?
- To z pewnością trochę potrwa. Czuj się jak u siebie w domu.
 
__________________
moja postać =/= ja // Tak, jestem kobietą.
Imuviel jest offline  
Stary 29-08-2011, 14:48   #8
 
Sahara Storm's Avatar
 
Reputacja: 1 Sahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znanySahara Storm wkrótce będzie znany
Sahara spacerowała powoli ulicami Nowego Jorku. Nigdzie się jej nie spieszyło, a szczerze mówiąc wątpiła, aby udało jej się obławić o tej porze. Zresztą, po ostatnim wypadzie na biedę nie narzekała. Nic złego się nie stanie, jeśli się trochę przespaceruje…
Miała gdzieś to całe zamieszanie z zombiakami. Wątpiła, aby podczas zwykłej przechadzki napotkała bandę gnijących ożywieńców rozkoszujących się ,,świeżym” powietrzem zakurzonych ulic… W razie czego miała jeszcze swoje kryjówki. Na zupełnie pustej drodze czuła się jak w domu…
Znienacka usłyszała jakieś podniesione głosy. Zaciekawiona, podeszła w stronę, skąd głosy dochodziły i skryła się w cieniu. Na uliczce rozmawiało trzech mężczyzn. Z ich wymiany zdań Sahara wywnioskowała, że jeden z nich ukradł jakiemuś lekarzowi lek na zombizm.
Może się kiedyś przydać… A nawet jeśli nie, pewnie jest wart fortunę. Nie szkodzi zaryzykować… - pomyślała. Podsłuchiwani mężczyźni zaczęli mówić bardzo szybko, dolatywały do niej tylko pojedyncze słowa:
- …jeśli…
- Co?!...
- …dam…
- …
- …jesteśmy…
- I co…
Złodziejka za nic w świecie nie mogła się domyślić, o co facetom chodzi. Po chwili latarnia zgasła.
- Je**** prąd! – wykrzyknął jeden z mężczyzn. Sahara jednak nie czekała. Właśnie natrafiła się idealna okazja do wykradzenia lekarstwa… Zaczęła się powoli skradać w kierunku kolegi po fachu, mającego w kieszeni tak cenny przedmiot… Gdy była już blisko, niespodziewanie latarnia zaczęła świecić. Złodziejka stała się dobrze widoczna.
Cholera, ja się zastrzelę! Albo lepiej zastrzelę ich…
Spróbowała wyjąć pistolet i zastrzelić trzech przestępców, jednak został on wykopany z rąk kobiety przez niedoszłą ofiarę kradzieży. Choć starała się ich pogryźć, pozostali dwaj szybko obezwładnili przestępczynię, chwytając ją za ręce w bardzo brutalny sposób. Trzeci wyjął komórkę, wykręcił jakiś numer i przystawił urządzenie do ucha.
Już po mnie… TERAZ przydałby się jakiś głodny zombie.
- Hej Szefie, pewna ślicznotka próbowała mnie okraść, ale dorwałem ją wraz z naszymi kochanymi - tu urwał na chwilę - przyjaciółmi, jaką Pan przewiduje karę? - Zaczekał zapewne na odpowiedź rozmówcy. - Uuuuu, świetny pomysł Szefie, następnym razem trzy razy się zastanowi zanim weźmie coś co nie jej... o ile dożyje następnego razu... - I rozłączył się.
- Co chcecie mi zrobić?! - zapytała panna Storm, już nie na żarty przestraszona.
- Przekonasz się moja droga, chociaż na Twoim miejscu nie myślałbym o tym. -
Dziewczyna zaczęła piszczeć ze strachu (co zdarzyło się jej po raz pierwszy od... długiego czasu). Jeden z bandziorów jednak szybko ją uciszył, a ten z telefonem odszedł kilkanaście kroków. Minęły może dwie minuty i do schowanego w cieniu bandziora ktoś doszedł. Czyżby to wsparcie już przybyło? Oby nie. Zaczęli coś między sobą szeptać, nim jednak skończyli przybiegł ktoś jeszcze i zaczął krzyczeć:
- Zostawcie ją !
- Wynoś się stąd jeśli Ci życie miłe - odpowiedział jeden z będących w cieniu przestępców.
- Puśćcie ją, albo będę strzelał! - Na to bandziory już odpowiedziały. Dziewczyna usłyszała jak coś się dzieje, i po chwili do oświetlonego przez latarnie miejsca doszedł jakiś człowiek. Miał przewieszoną w poprzek jakąś broń, ale Sahara nie widziała jaką dokładnie. Poza tym, nosił ubranie duchownego, zapewne nim był.
Czyżby duchownemu aż tak bardzo zależało na uratowaniu mnie? Niewinną owieczką to ja nie jestem…
Jeden z trzymających złodziejkę oprychów wypuścił ją i przytrzymał kleryka. Potem podszedł do niego cel misji panny Storm, i zaczął krzyczeć:
- Kogo my tu mamy... jeden z heretyków, którzy wciąż wierzą w Boga... gdzie ten Wasz Bóg do cholery?! Patrzy beztrosko jak miliony ludzi umierają w męczarniach?!
Jako, że wrogowie zajmowali się teraz tym księdzem, kobieta uderzyła trzymającego ją bandytę. Następnie wyjęła swój sztylet i zaczęła dźgać mężczyznę, który po kilku celnych atakach upadł z krzykiem.
- Mmmm, widzę, że dziewczynka umie się bronić - rzekł kolejny głos z cienia. - Brać ją. - Z cienia wyszło kolejnych trzech bandziorów z kijami basebollowymi w dłoniach. Wyglądało na to, że jest ich tu znacznie więcej niż ofiara ataku przypuszczała.
No to mogiła… - Sahara westchnęła teatralnie.
Mężczyzna z łomem zbliżył się do księdza, a ten kopnął go mocno w czoło. Bandyta cofnął się o kilka kroków, rozzłoszczony i z guzem na głowie.
- Ty sku******** - krzyknął i zamachnął się na duchownego łomem.
Nagle ksiądz upadł an ziemię, a po chwili zaskoczony bandzior dołączył do niego na zimnym bruku.
Może i ksiądz, ale o siebie zadbać potrafi – oceniła Sahara wysiłki duchownego.
Ksiądz chwycił shotguna, ale zbir odtrącił broń gdzieś w cień. Znów zamachnął się łomem…
Wszystko przerwał krzyk. Przeraźliwy krzyk. Facet z łomem wykrzyknął:
- Szefie?! – Nie doczekał się jednak odpowiedzi, usłyszał jedynie jęki… Nieludzkie jęki.
Parszywe szczęście – oceniła krótko złodziejka, która do tej pory przypatrywała się w milczeniu całej scenie. Teraz postanowiła zabrać głos. Nawet, jeżeli są tylko gruboskórnymi draniami, powinni zdawać sobie sprawę z zagrożenia. Jeśli w pobliżu są zombie… - pomyślała.
- Wybaczcie panowie, że przeszkadzam – odezwała się pewnie – ale zdaje mi się, że powinniśmy się stąd wynosić.
- Dobra, złodziejko… Tobą zajmiemy się później – odrzekł facet z łomem. Jego kolega wypuścił księdza. Jak na nieszczęście latarnia przestała świecić, więc zombie mogły się do nich dostać bez problemu.
W takim momencie?! Co z Ciebie za Bóg, że masz takie wyczucie czasu?! – pomstowała w myślach Sahara. Niebo jednak nie udzieliło odpowiedzi na jej nieme pytanie.
Sahara zastanowiła się chwilę. Było całkowicie ciemno, nic nie widziała, ale oznaczało to także, że i jej wcześniejsi oprawcy byli całkowicie ślepi. Taka okazja do rabunku nie zdarza się często… Tylko pozostawała jedna kwestia do rozstrzygnięcia: co zyska na wykradzionym lekarstwie, jeśli i tak w każdej chwili mogą dopaść ją zombie? Ale odpowiedź była dziecinnie prosta: będzie mogła uleczyć się w przypadku ugryzienia, chyba, że nie będzie już do tego zdolna… Zaczęła powoli przesuwać się w stronę mężczyzny, który miał lekarstwo. Wystarczy jeden mały błąd, a gbur zapewnie zabiłby ją bez wahania – w końcu co miał do stracenia? Kobieta zaczęła macać rękami wokół siebie, w nadziei, że facet sam wpadnie w jej ręce.
Pannie Storm udało się dojść do bandyty i go okraść, jednak zdołał to zauważyć.
- Co do licha?! – zdążył jeszcze powiedzieć, zanim Sahara za pomocą swego sztyletu przebiła mu szyję. Przy okazji zgarnęła jeszcze łom…
Tymczasem jęki były coraz bliższe.
Nie zastanawiając się dłużej, złodziejka pobiegła w kierunku, z którego nie dochodziły żadne podejrzane odgłosy...
 
__________________
,,Tak, jestem wariatką
I nie proście o autograf
Bo jestem niepoczytalna" ~ ,,ERROR"

Ostatnio edytowane przez Sahara Storm : 29-08-2011 o 15:18.
Sahara Storm jest offline  
Stary 29-08-2011, 16:02   #9
 
Morsfinek's Avatar
 
Reputacja: 1 Morsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skałMorsfinek jest jak klejnot wśród skał
Kanciapa do której zeszli po drabince okazała się dość przytulnym miejscem. W powietrzu unosił się zapach tytoniu a wszędzie wokół porozstawiane były antyki.
- No no Panie Cartman przytulne miejsce - przyjrzała się bliżej właścicielowi baru marszcząc spiczasty nosek - Nawet nie chcę wiedzieć skąd miałeś na to kasę, ale to już twoja sprawa. Tarik weź zostań na górze i nasłuchuj jakby bydlaki nadchodziły daj znać. Tobias masz jak stąd spieprzyć jak coś?
-Tutaj nie ma wyjścia ewakuacyjnego, nie mogłem tak dobrze zabezpieczyć dwu drzwi więc tamte drugie zamurowałem. Stąd spieprzać mam jak. Otwieram bramę, wyjeżdżam motorem, jest na tyle ciężki i ma miejsce do rozpędu by przez trochę zombie się przebić, a potem luz.
Kiedy tylko Tarik zniknął jej z oczu opadła na pięknie zdobioną kanapę wyciągając swoje zgrabne nogi bezwstydnie gapiąc się na krzątającego się wkoło Tobiasa.
- Niezłe gniazdko sobie tu uwi....

Nagle, z góry dobiegł ich krzyk Tarika. Niewiele myśląc oboje zerwali się na równe nogi. Tobias chwycił oba colty dotychczas leżące po obu stronach fotela. Na górze zobaczyli ten sam krajobraz co poprzednio, Tarik stał wyglądając przez szparę w oknie. Wyglądał jakby zaraz miał paść na zawał, wielkie jak spodki szare oczy patrzyły beznamiętnie wydawało się, że stara się coś powiedzieć ale ryba wyrzucona na brzeg wydaje podobne dźwięki, podobnie się też zachowuje.
Od strony wejścia do budynku dobiegał miarowy odgłos uderzania rękoma w drzwi.
Tobias spojrzał na zdurniałego Tarika fukając coś pod nosem, brzmiało to jak parę niewłaściwych epitetów rzucanych pod adresem chłopaka.

- Proponuję zostać underground. Nawet jeśli rozwalą drzwi to są za durne żeby otworzyć klapę do piwnicy, zamykaną na klucz zresztą. Mamy w piwnicy okna, można zwiać w razie czego. Ale tak czy siak raczej nie będzie ich tu tyle żeby przebić się przez bar. Jeśli będzie to chujnia, stracę motor. Mówił to do Lyn, kompletnie ignorując chłopaka, który dla odmiany zaczął się wydzierać wniebogłosy.
- Tobias jeśli nadejdą ich całe chmary zostaniemy odcięci. Będą łazić przecież wkoło budynku i jak chcesz stąd wtedy nawiać? A ty przestań tak się drzeć! Walnęła otwartą ręką, wyższego o dobrą głowę od siebie, brata.
Niewiele myśląc chwyciła plecak leżący dotychczas na podłodze pod barem. Przepchnęła się obok brata. Miała stąd całkiem niezły widok na okolicę.
- Podejdź tu. Widzisz? Kurwa lezą tu jak muchy do gówna, mówię ci spieprzajmy stąd! Tylko....hmmm nie zabierzesz nas obojga.....

Toby tylko skinął głową powoli rozglądając się po pomieszczeniu. Swój cel zlokalizował na chyba jedynym ocalałym krześle w tym byłym przybytku pijaństwa. Przywdział czerwoną koszulkę bez ramion i puchową kurtkę z futrem na ciemnym kapturze. Znalazł duży plecak i zaczął pakować do niego rzeczy. Głównie papierosy, amunicję, alkohol i trochę jedzenia.
- No dobra. To wymyśl co z tym gościem tam. - Przerwał gdy znalazł kolejną parę czarnych okularów, włożył je do wewnętrznej kieszeni kurtki nie zdejmując tych które teraz miał na twarzy. - Możemy go przywiązać... albo zostawić. - Gdy skończył mówić plecak miał już całkowicie zapchany, wszedł na znów na górę i zdjął płachtę z motocykla. Przez szyję przewiesił sobie słuchawki i wsiadł na motor chwytając w rękę pilot do bramy którą sam zbudował.
Lyn przygryzła swoje pełne wargi w zamyśleniu. Przyglądała się uważnie napotkanemu człowiekowi. W sumie wyglądał w porządku ale jechanie z nawalonym gościem, który wypalił pewnie z kilogram trawki, jakoś do niej nie przemawiał. Tarik też nie wydawał się zachwycony romantyczną przejażdżką na crusierze pośród pułku umarlaków. Lyn jeszcze raz wyjrzała na zewnątrz.
- Widzę chyba tylko czterech umarlaków ale i tak się nie przedrzemy w trójkę, zwłaszcza że ktoś musi zasuwać na piechotę. Tarik ty zostaniesz w piwnicy, będziesz tam bezpieczny. Wrócimy po ciebie za trzy godziny. Musimy wziąć zapasy i broń. Zwiniemy jakiś samochód dla nas.

Tarik już gramolił się na dół gdy w pomieszczeniu rozległ się przyjemny warkot silnika. Lyn zdążyła zamknąć olbrzymią żelazną klapę gdy do hipnotycznych uderzeń w drzwi dołączyły kolejne ciosy.
- Oi! - Rzucił Toby, jego mocno angielski akcent rzucał się w uszy - No to jedziemy
Lyn poprawiła sobie rzemyki od plecaka i wskoczyła na tylne siedzenie mocno przytulając się do kierowcy. Zauważyła jak podnosi dłoń i wciska przycisk na pilocie. Wielkie drzwi zaczęły powoli się otwierać
- Trzymaj się malutka!
 

Ostatnio edytowane przez Morsfinek : 29-08-2011 o 16:06.
Morsfinek jest offline  
Stary 29-08-2011, 17:08   #10
 
Imoshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Imoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnie
18 stycznia 2014
Godzina 23:55



Theseus Ensign i Sahara Storm

Theseus i Sahara wzięli co się dało i zaczęli biec w kierunku, z którego nie dochodziły jęki nie zdając sobie nawet sprawy, że podążają w tym samym kierunku. Wprawdzie oboje słyszeli kroki i oddech drugiego, ale byli zbyt skupieni na ucieczce, by o tym myśleć. Sprintowali tak dobry kilometr, aż dotarli do jakiejś bardziej oświetlonej ulicy, gdzie panna Storm potknęła się o coś i upadła. Przed nią wylądował jej ukochany ptaszek, który przez cały czas latał nad przestępczynią. Po chwili w stóg światła wbiegł także kleryk, który był już wycieńczony do granic możliwości. Zauważył, że w jednej dłoni kobieta dzierżyła łom, należący jeszcze przed chwilą do jednego z bandytów, którzy zostali w ciemności, a w drugiej jakąś strzykawkę, której także wcześniej nie miała. Z pobliskiego domu dochodziły dziwne dźwięki. Widać też było jakieś niewyraźne sylwetki dobijające się do mieszkania... kolejni zarażeni?




Eddy Kingston

Ogłuszony jakiś czas temu Eddy obudził się na jakimś polu. Nie miał żadnej broni, wstał i rozejrzał się. Zewsząd słychać i widać było żywe trupy. Młodszy z braci zaczął uciekać jedyną, względnie bezpieczną drogą. Nagle z lewej przewrócił go zombie. Mężczyzna próbował ze wszystkich sił bronić się przed ugryzieniem, jednak reszta zarażonych nie próżnując zbliżała się do jedynego tutaj człowieka. W końcu zęby tych... bestii zanurzyły się w ciele Kingstona.
- Nieeeeeeeeee !!!! - krzyknął Eddy otwierając oczy. Cały oblany był zimnym potem, przez chwilę nie był pewien czy przypadkiem nie zmoczył spodni. Leżał na jakimś wygodnym łóżku, ręce i nogi miał związane własną liną. Rozejrzał się. W pokoju, w którym był oprócz łóżka znajdowały się jeszcze mahoniowe krzesła i szafki, biurko z tego samego materiału, laptop, i wielocalowy telewizor plazmowy. Po chwili krzyczący przypomniał sobie o niedawnych wydarzeniach... o ataku żywych trupów... o jego walce z nimi... o śmierci jego ukochanej, a także o rozmowie z Erickiem, który właśnie wchodził do pokoju zapewne zwabiony krzykiem młodszego z braci...




Carrie Coleman i Duncun White

Podczas gdy Pani doktor myślała co by tu zrobić z żywym trupem Duncun postanowił pójść do swojego mieszkania po siekierę. Niestety jednak, dom oblężony był przez nieumarłych zwabionych zapewne przez krzyki Michell. Drwal widząc całkiem sporą grupkę zombie zaczął uciekać, zarażeni najwyraźniej zauważyli Pana White, gdyż zaczęli go gonić. Mężczyzna wbiegł prosto do domu Carrie nie myśląc zapewne o tym, że stwory pójdą za nim. Okna zostały hałaśliwie wybite, do drzwi zaczęły dobijać się żadne mięsa i krwi istoty. A wszystkiemu z trwogą przysłuchiwała się Panna Coleman z gabinetu, przy garażu trzęsąc się jak osika... oby tylko te złe zombiaki jej nie znalazły...




Steve Waltz

Mimo, iż strażak w pocie czoła obalał żywe trupy używając wszelkich mebli, mimo, iż łóżko obaliło permanentnie parę zombie było ich za dużo. Po kilku minutach zaciekłej obrony Steve był zmuszony uciekać na dach. Z góry zobaczył, że na zewnątrz jest jeszcze co najmniej 20 zombie, i zapewne drugie tyle w środku. Rozdał jeszcze kilka kopnięć we wchodzących na górę zarażonych, kiedy w jego kierunku zaczęło biec czterech uzbrojonych ludzi. Zaczęli oni strzelać w kierunku nieumarłych biegnąc przy okazji do budynku. Przyjaciele czy wrogowie? Tego Waltz nie wiedział. Wiedział jednak, że żywe trupy powoli umierają od ołowianych kul wystrzeliwanych przez strzelających. Niestety jednak, na tym dachu wyglądał jak jeden z nich, a zejście niżej może poskutkować pogryzieniem, przez jednego z zombie będących w budynku...




Tobias Cartman i Lyn Kortney

Wielki drzwi się otworzyły, silnik motocykla został włączony przez muzyka. Wprawdzie w przejściu stanął żywy trup mający zapewne nadzieję na smaczny posiłek, ale nie był w stanie zatrzymać jadącego pojazdu. Zgodnie z wskazówkami Lyn, Cartman przejechał jakieś dwa kilometry, kiedy został zmuszony do stanięcia. Zdziwienie dwuosobowej drużyny było niewiarygodne, kiedy usłyszeli dźwięk wystrzału. Opona motoru została przedziurawiona przez pocisk, a sam pojazd momentalnie stanął. Muzyk i aktorka byli teraz na środku słabo oświetlonej ulicy, kilka kilometrów od domu Kortney. ONE zapewne czekały już w ciemnych zakamarkach na świeże, ludzkie mięso... co gorsza, w pobliżu musieli być uzbrojeni, niebezpieczni ludzie... ktoś przecież przestrzelił oponę.
 

Ostatnio edytowane przez Imoshi : 29-08-2011 o 18:05.
Imoshi jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172