Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-11-2011, 00:05   #1
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[Cień i Proch] Księga II - Nie ma prochu bez ognia - SESJA ZAWIESZONA

[media]http://www.youtube.com/watch?v=2BBqObSJu-o&feature=related[/media]


-Szybciej do wszystkich kurew, rozkładaj.. Nie tak, odwrotnie! Masz schemat przed nosem imbecylu, skup się jeśli Ci życie miłe.. , nie tak kurwa! - olbrzym kopnął włochatego pomocnika odganiając go od rozłożonych na ziemi metalowych części.

Nie zwracając uwagi na kwilenie mutanta Kyrros z konsekwencją zabrał się za skręcanie statywu i montowanie wyrzutni. Rozglądał się dookoła, gdy tylko zdawało mu się, że coś usłyszał. Skręcał jeszcze szybciej.

-Kurewska mgła... - klął pod nosem.

Włochata bestia podniosła się i niechętnie poczłapała kilka kroków dalej pochylając się nad brudną kałużą, chłepcąc skażoną wodę. Tymczasem Kyrros rozstawił antyczny moździerz- półtorametrową armatę wyrzutni granatów ogniowych o zasięgu niemal kilometra. Teraz parał się celowaniem, znowu podniósł głowę:

-Słyszysz? To był sygnał, rusz dupę, chodź tu.., szybko. - przywołał mutanta, sam doskoczył do torby i przełamał wyjęty z niej amulet machając nim dookoła siebie i sprzętu.

Delikatny szum pojawił się chwilę potem i złagodniał nagle, przygarbione kształty bestyj majaczyły w mgle dookoła- pędziły z południa, zwalniały przy stanowisku moździerza, wąchały magię amuletu i zrywały sie do dalszego biegu, na północ. Kyrros miał rozkaz wystrzelić, gdy minie ich 'alfa', ale nie przemógł się poruszyć kiedy kolejne nienawistne ślepia i zwaliste grzbiety przemykały tuż obok. Nie mógł ot tak odwrócić się do nich plecami i celować, co dopiero uspokoić drżenie rąk. Wiedział do czego są zdolne, pamiętał zbyt dobrze. Dopiero gdy szum zanikł, a cienie przestały przemykać na granicy widoczności w długiej lufie armaty wylądował pocisk.

-Wiesz.. - zaczął już przytomniejszy Kyrros -.. czasem nie jestem pewien, czy na prawdę jesteś choć trochę mądrzejszy od nich kosztem całego tego instynktu i sprawności. Co najgorsze: wcale mi to nie przeszkadza.. - skomentował krótko inność włochacza od jego drapieżnych braci.


* * *


Dzień ustępował już nocy. Wbity w ziemię dwumetrowy obelisk drogowy porośnięty pnączem zwiastował rychły kres wędrówki. Głębokie, poczerniałe rowki liter gubiły się w cieniach liści. Dopiero odsłonięte dłońmi pozwoliły odczytać całość- "Munbyne – Wilczy Mur".
Gęsta mgła ograniczała widoczność, momentami do kilku kroków. Ciężkie smugi rozdzierały się jak wstęgi na sylwetkach wędrowców. Ze spuszczonymi głowami sunęli przez kolejne fale szarości bacząc pod nogi. Jeźdzcy prowadzili wierzchowce, te z mięsa i te mechaniczne, dla ich i własnego dobra. Odłamki ciemnych kamieni tylko w niektórych miejscach były na tyle duże by nazwać je płytami, skrawkami. Potłuczona i wgnieciona w ziemię przedkrachowa asfaltówka nie zasługiwała na miano drogi, raczej 'szlaku'. Pozostałości porządnej nawierzchni w tej formie bardziej utrudniały podróż niż w niej pomagały. Bryły i bryłki pod nogami bywały luźne szarpiąc kostki. W ubytkach szosy zdążyły się już zakrzewić rośliny, czasem wręcz zarośla. W niektórych miejscach zdarzały się leje po moździerzach i bombach powietrznych, pamiątki wielkiej wojny tuż przed pogromem. Głębokie na około metr, o średnicy kilku. Resztki rozwalonych tym sposobem konwojów czasem walały się w okolicy, większość już dawno dostała nóg. Zza kolejnych kurtych wilgoci nieśmiało błysnęły pierwsze światła osady.

Mgła rzedła z każdym krokiem przybliżającym do Munbyne. Sama droga była już lepszej jakości, utwardzona jakąś poślednią asfaltówce metodą, ale zawsze. Była więc okazja rozejrzeć się nieco więcej niż na czubki własnych butów. Widok przydrożnego krajobrazu nie obfitował niestety w walory estetyczne. Wysokie trawy kłaniały się lekko na wietrze, kilka martwych drzew straszyło sflaczałymi, szponiastymi konarami, skupiska zarośli obrośnięte jaskrawo-czerwonymi jagodami kusiły desperacko-głodnych pielgrzymów. Otoczenie zmieniło się gwałtownie- trawy ustąpiły jasnej, piaszczystej połaci. Z płaskiej jak stół gleby wyrastały pojedyńcze kikuty. Wkopane w ziemię zaostrzone na końcach drewniane dzidy i pale, cięte po skosie metalowe rury i pręty- wszystkie długie przynajmniej na dwa metry, nachylone pod kątami ostrymi do sąsiednich przerośniętych łąk. W kilku miejscach pożółkłe szkielety wystawały ponad piasek- wyglądały jakby czule obejmowały obiekt własnej, śmiertelnej fascynacji- przeszywający kolec fortyfikacji. Nieco dalej jawiło się widmo zrujnowanych zabudowań, które nie wytrzymały próby czasu.

Blaszany stukot i ostry błysk z góry. Oczy potrzebowały chwili, by sie pozbierać. Ta chwila wystarczała obrońcom na bramie żeby ocenić przybyszy i otworzyć ogień do 'podejrzanego' lub zgasić reflektor i otworzyć wrota. Chwila trwała- snop oślepiającego światła wbijał się w wędrowców bez litości, robiło się nerwowo. Reflektor zgasł, a za nim puściła iluzja kryjąca stare, kamienne mury uzupełniane palisadą. Obsługujący refklektor młodziak minął kapitana warty i starszego iluzjonistę wciąż wiercących spojrzeniami nowoprzybyłych. Młody zaś przeszedł do 'gniazda', niewielkiego pomieszczenia na szczycie baszty, gdzie przy kilku przedkrachowych urzadzeniach siedzieli dwaj technicy i pomocnik maga- obsługa bramy. Z audireskopu nadał do wartowników na dole, że idą goście i z rozkazu kapitana otwiera bramę.
Składała się z dwóch części-etapów. Wysokie skrzydła wrót z ciemnego metalu rozwarły się za sprawą dwójki strażników odsuwających rygiel. Prześwit krat ukazywał wnętrze Munbyne. Czterometrowa szachownica z solidnej stali niknąca w szczelinach ścian drgnęła. Grube pręty przesuwały się w głąb murów, ostre koronki na łączeniach zsuwały się obrotowo- kraty nie zsunęły się do końca, a na tyle by umożliwić grupce sprawne przejście. Strażnicy, a raczej dawcy pełniący ich funkcje byli ubrani w jednakowo szare i skrojone bezrękawniki z szczególnie twardej skóry- puste po bokach- zapinane jedynie szybką klamrą, chroniące jedynie przód i plecy, z kolczastymi, metalowymi naramiennikami- jakby mieli w zwyczaju z bara taranować przeciwników. Na tym kończyły się podobieństwa. Niższy, ork, miał bardzo brzydką wadę zgryzu- nierówne, dolne kły wykrzywiały jego usta w grymas, lewy był nieco wykręcony. Blado-zielona, owłosiona i brudna cera wystawała spod najzwyklejszego, przedkrachowego otwartego hełmu armii triumwiratu, spod kamizeli pancerza, futrzanych opasek na rękach. W jednej trzymał drewniany tablet na który zerkał, drugą miotał światłem trzymanej pochdwchwytem na wysokości biodra latarni. Mierzył w każdego z osobna po czym sprawdzał listy gończe, rysopisy- żaden nie pasował.

- Witajcie w Munbyne, dziedzinie Walgera Byne'a. Korzystajcie z dobrodziejstw jego panowania i wystrzegajcie się kłopotów.. - dopiero przy ostatnim słowie ork ożywił się lekko, cała reszta słusznie brzmiała na proceduralną formułkę.

Wrócił do krągłego obsydianina siedzącego na sporych rozmiarów pniu. Ten, nie spuszczając chłodno błękitnego spojrzenia z podróżnych, powoli przesuwał trzymany w dłoni kamień po szerokim ostrzu dwuręczaka. Iskry wyskakiwały jak pchły prosto pod nogi przybyszy- olbrzym uśmiechnął się krzywo do orka. Kraty poprzetlały się znowu, ostre koronki wróciły na miejsca, wrota zamknięto nakręcanym ręcznie ryglem. Za bramą roztaczał się inny świat. Zamieszkały, żywy, uporządkowany, bezpieczny. Wzdłuż szerokiej drogi tłoczyły się budynki, pod nimi dawcy imion. Atakowani przez wymyślne szyldy i reklamy, zachodzeni za własnymi sprawami- w każdej twarzy Munbyne dawało się dostrzec jednak to samo co w innych twarzach osiedli przy granicy. Ci ludzie widzieli i przeżyli niejedno, mimo bezpieczeństwa jakie oferowały mury i straż tutaj czujność każdy miał wypisaną na twarzy. Każdy kogoś stracił, każdy bał się o własne życie. Kilku tylko czuło coś lub wiedziało się się święci tego wieczoru- to jednak nie dawało żadnej gwarancji.

Chodniki wspinały się kilka metalowych stopni wzwyż po obu stronach ulicy. Pieniądz otwierał najróżniejsze drzwi. Szeroko pojęte noclegownie i jadłodajnie. We wnękach murowanych kamieniczek swoje towary oferowali kupcy i tutejsi rzemieślnicy- w większości całe krasnoludzkie rodziny- obsługujące kuźnię, warsztat rusznikarza, gotowe już towary i półprodukty. Na jednej ze ścian powyżej ulicy błyskała niewielka projekcja dziewczynki z różdżką i różkami schylającej się głęboko odsłaniając białe majtki- panna pesząc się wskazuje klub "Rogata Wróżka". Zasłonięte rolety i blaszana tablica rejestracyjna z napisem 'REZERWACJA'. Kilka kroków dalej burdel o prowokacyjnej nazwie 'Lalka' i dwoma drewnianymi manekinami-kobietami w czułych objęciach oraz niemal tuzinem żywych, mocno umalowanych lalek na szerokich schodach i w otwartym na oścież wnętrzu. Damy czarując uśmiechami jakby nigdy nic rozprawiały o swoich byłych kochankach, którzy przyłączyli się do jakiejś wyprawy 'Szkarłatego krzyku' w głąb prapuszczy. Co kilka przecznic do otwarte niemal całą dobę stoiska zapraszały spragnionych- z ciepłym winem i tutejszą specjalnością- smażonymi plastrami owocu o niewymawialnej nazwie- 'Drnghszymprryd' lub podobnie.
Na niewielkim placyku przed blaszaną halą warsztatu człowiek, sądząc po ubiorze członek straży, nachylał się nad wysłużonym już uzbrojonym motocyklem. Dwójka młodych, gładkolicych jeszcze krasnoludów obskakiwała jednoślad szukając przyczyny usterki

- To pewno tłoczki w silniku się zacięły, zaraz to ruszym panie Stobbyr, będzie chodzić jak nowy. - zapewniał jeden chuchając i polerując grawerkę na pomatowiałym już nieco czarnym baku.

mz-b. WAŻKA miał za soba dni święcenia tryumfów jako pojazd zwiadowczo-bojowy w wielkiej wojnie. To nie przeszkadzało jednak w eksploatowaniu go na korzyść straży Munbyne- jak widać. Zmodyfikowany silnik i konieczność stosowania prowizorycznych paliw czasami powodowały, że zapłon nie następował, tłoczki zacinały się trzymane sprężonym gazem i zanieczyszczeniami.
Dla bogaczy kupujących hurtem lub na olbrzymie kwoty czekał wielki dom kupiecki rozbudowany wokół starej świątyni Chorollisa. W murach światyni liczyła się jedynie kwota, podobno nie było towaru którego nie dałoby się tu sprowadzić dzięki niewiarygodnej sieci powiązań. Dla tych którym Pan Monet nie dopisywał łaskawie spoglądał pomnik na bramie lazaretu Mynbruje z przystępniejszymi cenami, datkami na świątynię i doraźną pomocą medyczną lub kapłańską. Zarówno świątynia Chorollisa jak i lazaret Mynbruje znajdowały się w rozszerzeniu ulicy zwanym potocznie placem Pasji. Dalej miasto urywało się- kilkumetrowa przerwa alei prowadząca wzdłuż ściany na obrzeża osady. Bariera z litej skały, setek głazów ufromowanych w wysoki na czterdzieści stóp mur zamku, kolejne kraciaste wrota z podwojoną strażą.
Przeraźliwe wycie syreny podniosło raban, dawcy w popłochu rozbiegali się po domostwach...


* * *

[media]http://www.youtube.com/watch?v=LoZQiuqahJM&feature=related[/media]

Południowa wieża była najbardziej wysuniętym na wschód elementem twierdzy, a przy tym znajdowała się dość blisko ciasnego placu Pasji pełniącego rolę rynku osady. Wysoka i stroma, z jednym szerokim oknem.

-Wrraaarrrr! - kilkuletni już orkowy chłopiec siedzący okrakiem na podłodze w swoim mniemaniu ryknął na sylwetkę w szeroko otwartym oknie.

Kształt czarniejszy niż wieczór za oknem przysłniał gwieździste niebo. Przerośnięte, włochate cielsko ruszyło dynamicznie przez oświetlony gabinet lorda Byne'a. Przygarbiony, szeroki łeb o gniewnych ślepiach, podłużnym, pełnym kłów pysku zakończonym pulsującymi nozdrzami. Czarna, długa sierść falowała przy każdym skocznym kroku wilkołaka kierującego się wprost do wysokiego tronu w końcu sali. Bawiący się dotychczas na czerwonym dywanie chłopczyk skoczył na równe nogi wychodząc mu naprzeciw.

- Wwwraaaarrr rarrrr wraau.. - malec doskoczył do bestii i wykrzywiając palce imitował jej szpony, wysuwał dolną szczękę warcząc na intruza.

- Welm! Wystarczy tego... - zniecierpliwiony głos ojca, siedzącego na tronie lorda Byne'a nie znosił sprzeciwu.

Mały ork odstąpił od maszerującego pokracznie wilkołaka pozwalając mu dotrzeć przed sam tron bez walki. Z rozdziawioną buzią patrzył jak czarna, włochata bestia zmniejsza się, sierść króceje, a pysk spłaszcza się do zwykłej gęby orkowego zwiadowcy.
Nie wyglądał najlepiej, z kilku widocznych ran ciekły strużki krwi, padł na czworaki przed samym tronem.

- Brat odmówił Twojemu rozkazowi Panie, nie chciał zawrócić, wywiązała się walka. Dwóch nas się ostało, ale szeregowy Kal wpadł na robaka na skraju prapuszczy, nie mogłem mu pomóc... - zdyszany wykrztusił pierwsze wieści. -Monus zbiera dawców do powziętego zadania, kierują się w góry tak jak przypuszczałeś... - wyrecytował w ziemię nie podnosząc głowy.

Zza okna na miasto rozległo się wycie syreny na 'Gnieździe'. Bez wcześniejszego meldunku, bez rozkazu- to mogło oznaczać tylko jedno...


* * *


W ciasnej komnacie na bramie panował chaos i zgiełk. Dwójka młodszych techników rozpaczliwie próbowała uciszyć pisk szalejących sond rozsypanych po łąkach- zakłócenia osnowy przekraczały skalę powoli przegrzewając kolejne urządzenia. Starszy iluzjonista obsługujący sonar astralny z trudem śledził tuzin błyskających pod szkłem ekranu punktów, za szybkich na cokolwiek co znał. Kapitan bramy przy słuchawce audireskopu wrzeszczał na odbiór w koszarach zażądzając pełną mobilizację i obstawienie pozycji obronnych.

Ulica i boczne aleje przetasowywały się dawcami imion. Cywile nieskładnie wskakiwali do budynków, nawoływali zgubionych towarzyszy i krewnych, barykadowali drzwi i okna tuż przed nosami innych rozpaczliwie szukających schronienia. W tym samym czasie z otwartej naprędce bramy twierdzy wylała się równa kolumna strażników w szarych kamizelach. Kolumna rozczłonkowała się na trzy oddziały- dwa ruszyły na mury, jeden rozciągnął się wzdłuż ulicy. Padły pierwsze strzały z murów. Rozległ się pisk- nienaturalny, długi, znany tylko nielicznym wygom militariów. Eksplozja rozpruła jeden z domów przy placu Pasji podrywając falę ziemi, drewna, kamieni i ognia w powietrze. Nastała prawdziwa panika.


Bure bestie przecinały trawy jak grot tnie powietrze, wabione sobie tylko znanym nakazem pruły przez łąki. Lawirowały pomiędzy lasem pali wycelowanych dokładnie w ich kierunku, nie bez ofiar pułapki, w kilka chwil docierając do muru zewnętrznego. Dla wygłodniałych, rozkładających się mutantów, drapieżników i wrogich dawców imion mógł być nie do przejścia. Dla tych adwersarzy były kwestią większego wysiłku- szturmem wskakiwały na mur, a stamtąd na kolejne dachy. Ledwie przypominające hieny, przerośnięte, zmutowane monstra o złośliwych ślepiach, pomarszczonych ryjach i metalowych kagańcach na krótkich, ale wściekle zabójczych szczękach skonstruowanych tak by potęgować ukąszenia, ostre jak sztylety pazury, nienaturalnie umięśnione szpony.

Gdy ognisty granat moździerzowy uderzył w samo serce miasteczka, kilkanaście ledwie metrów od południowej wieży zamku, walka rozgorzała na dobre. Kolejny przeciągający się gwizd zwiastował kolejny pocisk zmierzający ku Munbyne, gdy trójca jeźdźców na motocyklach zwiadowczo-bojowych typu 'Ważka' podjechało pod otwierającą się bramę zewnętrzną.


- Stobbyr! Znaleźć i zniszczyć stanowiska artylerii i wracać do bazy, ruchy! - kapitan bramy wykrzyczał z blanek odpierając wściekle kłapiącego szczękami napastnika.

Przeskakujące mur i już zajętych pojedynkami obrońców potwory wbijały się w budynki przez dachy i ściany siejąc spustoszenie wewnątrz. Na ulicach ołowiem częstowali je strażnicy i każdy kto miał broń na podorędziu- mimo zbiorowego trudu nie padały szybko, ni łatwo, ołów nie imał się burych cielsk tak jak winien. Mimo przewagi liczebnej i uzbrojenia obrońcy z trudem odpierali kolejne fale nadchodzące zza muru. Wyglądało na to, że wszelkie spotkania umówione na ten wieczór w Munbyne zostały przełożone na późniejszy, bardzo niewyraźny termin.


 
__________________
"His name is Dr. Roxso..., he's a rock'n'roll clown, he does cocaine..., I'm afraid that's all we know..."
majk jest offline  
Stary 03-12-2011, 23:21   #2
 
Eyriashka's Avatar
 
Reputacja: 1 Eyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumny
Leżał pod gwiazdami, za jedyne okrycie mając cienki koc. Gorący klimat stanowczo zniechęcał do sięgania po ubranie, które ściągnął, aby odbyć krótkie tête-a-tête z Prudence. Zresztą, nie było powodów – słabe czary chroniły jego skórę przed uporczywymi insektami, a przyzwoitością niezbyt się przejmował.

Dziewczyna spała, zawsze wprowadzało go to w pewną obawę. Ciszej od Pru spały chyba tylko mechy. We śnie nie wydawała najmniejszego oddechu, dodatkowo oddychając na tyle płytko, że niemal zamierała w bezruchu. Na początku przykładał dłoń pod jej nos, by zorientować się czy nadal żyje, co było myślą zabawną, gdyby nie tak makabryczną. Niemniej, drugą z cech charakteryzujących sen dziewczyny była jego lekkość. W puszczy budziło ją dosłownie wszystko, właściwie nie był pewien czy w ogóle sypia, czy tylko udaje i czuwa nasłuchując puszczy.

Do przybycia do Munbyne dzielił ich ledwie dzień drogi. W wędrówkę wyruszyli tydzień temu, przyczepiając się do karawany. Podróżujący znachor i ksenomanta był w cenie – umiał zadbać o zwierzę, nastawić złamaną rękę, a nawet odpędzić kupę kości, która uporczywie nie chciała spocząć w grobie. Słowem: kompan wymarzony i stanowczo wart dwóch misek posiłku i miejsca na wozie, które sobie liczył.

Ze strony Awerroesa targ również był wyborny. Jeszcze w Jerris posłyszał o intratnym zleceniu, które szykowało się w Wilczym Murze, i wiązał duże nadzieje z szybkim przybyciem na miejsce, do pracodawcy. Nadto, Prudence kwitła, tańcząc i zabawiając większe grono osób. Urobiła wtedy, lekko licząc, dwukrotność kosztów podróży. Szkoda, że musiało się to tak skończyć...

Skończyło się dość przewidywalnie: dwóch mężczyzn pobiło się o kobietę. Gdy tylko czarodziej zobaczył, że właściciel karawany zaczyna dobierać się do elfki, coś w nim zawrzało. Przeszło do wyzwisk, aż wreszcie kupiec, najwyraźniej urażony „obleśną belą łąjna zmieszanego z łojem”, przeszedł do rękoczynów. Nazajutrz, tłuścioch miał o trzy zęby mniej, a para wędrowców musiała dalej podróżować samodzielnie.

Do teraz gnębiło go to, co się stało. Był gotów postawić swoją krótką, czarną brodę, że jego towarzyszka doskonale wiedziała, co robi. Była przecież, nazywając rzeczy po imieniu, doświadczoną kokotą! A jednak, nie starczyło mu nerwów, aby stać spokojnie... znak, że uzależniał się od zielonookiej „cyganki” bardziej, niż byłby skłonny to przyznać. W jej gibkich ruchach, w jej falujących, czarnych włosach, było coś hipnotyzującego...

Ale dość wspominek!, zganił sam siebie. Na chwilę się podniósł, tylko po to, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Był w porządku – Ugryź, jego mechaniczny strażnik, leżał nieopodal, skulony, a nikły płomień ogniska dalej płonął i odstraszał drapieżców. Objął jedną ręką drzemiącą kobietę, przyciągnął ją ku sobie. Wtem jednak przypomniały o sobie sprawy przyszłości.


Miał jeszcze dzień drogi: czas aż nazbyt dokuczliwy, kiedy znużeni wędrowcy przebijali się przez parną dżunglę, lecz krótki. Najwyższy czas, aby wreszcie odbyć długo odkładaną rozmowę o powodach przybycia do miasteczkach...
- Pru, zbudź się... Musimy porozmawiać – pod wpływem nagłego impulsu delikatnie potrząsnął śpiącą. Jej poharatane plecy przypominały mu, aby nie robić tego zbyt ostro.
Dziewczyna przesunęła wygrzaną ręką po jego klatce piersiowej znacząc palcem kółeczka na nagim torsie. Było jej tak bezpiecznie i ciepło, że nie miała zamiaru się nawet odzywać. Zastanawiała się dlaczego nie czuła ukąszeń komarów. Słyszała ich bzyczenie w pobliżu, niemal wściekle próbowały się pożywić jej krwią, a jednak... do tej pory żaden się nie odważył. Uznała, że to jakiś czar lub coś co rzucił jej, khe... właściciel. W sumie niedawne zdarzenie było jednym z najlepszych zwrotów w jej życiu. Czuła się potrzebna, a on był dodatkowo taki kochany.
- Mmmm...? - mruknęła sennie i naparła nieznacznie piersiami na jego bok. Wiedziała, że on to lubił. Wszyscy tak lubili.

No i masz ci los...! Tknienie przyszło, tknienie odeszło, a on został. I zawzięcie głowił się, jak przekazać to, co chciał...

- Więc... – powiedział, ogromnie próbując skupić się na zadaniu. Dziewczyna wcale mu nie ułatwiała zadania – jej piersi były jędrne i przemiłe w dotyku... ale, do licha, nigdy nie skończy, jeśli będzie tylko kontemplować właściwości biustu! - Jutro dotrzemy do Munbyne. Przemiłe miasteczko... – szlag!, sam żeś chciał o tym rozmawiać, to mów, a nie odkładaj! - Tyle, że mam dług. Muszę go spłacić. I muszę podjąć się jakiejś pracy. Wyprawy. – o, dobrze, wreszcie złapał temat – Może być niebezpieczna, więc pomyślałem, że możesz chcieć jej uniknąć. Sprawdzić, czy kontrakt pozwala ci na oddalenie się. Na uniezależnienie się... – kurde, powinien jednak bardziej przykładać się do życia społecznego. Właśnie niechcący wsadził kobiecie gadkę pt. „jesteś dla mnie balastem”... - Oczywiście, będę wniebowzięty, jeśli zechcesz pozostać... – no, dobrze, że to była Prudence. Przy innej partnerce zostałyby mu już tylko skarpety...

Ech, odganianie potworów i sprzedawanie medykamentów były znacznie prostsze...
Dziewczyna podparła się na łokciu, by móc spojrzeć kochankowi w oczy.
- Dług? - zmarszczyła brwi zafrasowana. Mężczyźni, jakkolwiek powściągliwymi by nie byli, uwielbiali plotkować i skarżyć się na własny los. Sam fakt, że usłyszała o tym zobowiązaniu dopiero teraz był niepokojący, na dodatek całą ta otoczka “usamodzielnić”, “wniebowzięty” - Jaką wyprawę?
- No, dług wdzięczności. Nie mówiłem, bo i historia jest prozaiczna, nużąca... a zdawało się, że na jakiś czas został za mną. - wzruszył ramionami. Przeszłość była przeszłością i rzadko w czymkolwiek pomagała – A teraz ktoś chce moją wdzięczność spieniężyć, więc trza mi się podjąć się czegoś intratniejszego niż leczenie wieśniaków. - ot, cała prawda. Komu trzeba było wiedzieć więcej? – Usłyszałem, że w Munbyne zbierają śmiałków na jakieś spore przedsięwzięcie. Dużo więcej nie wiem... ale dość mam ciężaru na barach, więc coś zrobić muszę. - wzruszył ramionami p o raz następny, tym razem próbując ukryć przed kobietą własną niepewność a propos wyboru.

No, a teraz tylko najgorsza część. Doprawdy, powinien już dawno odbyć tą rozmowę – ale kto myślał o takich rzeczach szybciej?

- Nie chciałbym szastać twoim życiem, jakbyś była jakim przedmiotem. Pomyślałem, że możesz chcieć czegoś... spokojniejszego? - odwrócił wzrok od oczu Prudence i szukał odpowiednich słów, aż wreszcie się poddał. Dlaczego zawsze najprostsze wyrazić było najtrudniej?

Prudence wprawnym gestem zaczesała włosy do tyłu, na koniec lekko je mierzwiąc. Oczy mężczyzny naturalnie powędrowały w dół jej sylwetki, toteż dłonią skierowała jego brodę do góry.
- Tak? - ponagliła, gdy tylko jego spojrzenie odnalazło drogę do jej twarzy.

Pozwolił sobie objąć elfkę i przyciągnąć ją do siebie. Poczucie ciągłego kontaktu fizycznego ośmieliło go.

- Chciałbym tylko wiedzieć, czego ty chciałabyś. Pójść ze mną w nieznane? Zostać tam i znaleźć jakiś fach? Odnaleźć trupę? – powiedział, już pewniej – Długo się w mieście nie zabawię, ale sądzę, że będę miał czas, by ci dogodzić.

- Ja... nie wiem czy mogę - pomimo gorąca dziewczyna lekko zadrżała. Cóż za wybór, doprawdy. Albo zostanie z kimś tak znaczącym dla jej życia albo pozostanie sama. Po raz pierwszy, będzie mogła decydować o samej sobie. To ją przeraziło jeszcze bardziej niż puszcza przerażała ją przez wszystkie noce wędrówki. Wyobrażenie tego oceanu możliwości, codziennych wyborów, alternatywnych ścieżek. Nie dziwiła się już więcej, dlaczego kilka zwierząt podróżowało wraz z ich cyrkiem pomimo tego, że nie były uwiązane. Tak było po prostu łatwiej - Wolę cię nie zostawiać... - te słowa ledwo wyszeptała.
Cóż, skoro tak sprawa się przedstawiała... Nie próbował nawet odpowiedzieć – zwyczajnie mocniej objął dziewczynę, zbliżył twarz i złożył na niej mocny pocałunek.

Dużo później, kiedy elfka już spała, odszedł od niej po cichu. Rozejrzał się, sprawdził, czy jego towarzyszka śpi i usiadł przy swym mechanicznym towarzyszu. Spiczasty łeb odwrócił się lekko, gdy magik go pogładził. Odwrócił się jednak prędko, gdy ksenomanta zajął się paleniem zwitka papieru z tytoniem roszczącego sobie prawa do miana cygara.

Westchnął. Dziewczyna i pies zbytnio siebie przypominali. I to bez żadnego afrontu dla tancerki. Po prostu czasami miał chęć aż spoliczkować ją - była ZBYT posłuszna. Gdzieś o tym czytał... Chyba zwało się to „moralnością niewolników”. Na ogół mu to nie przeszkadzało. Ale... czasami czuł, że gdyby umarł, jej atencja natychmiast przeszłaby na następnego mistrza. Brak więzi nie przeszkadzał mu wcześniej. Niemniej, wtedy korzystał z usług nieznajomych kobiet pracujących. A teraz... dość powiedzieć, że wizja dziesięciu lat w łożu z „nieznajomą” nie była kusząca.

Z furią zdeptał papierosa. No tak... ale co on mógł na to poradzić? Był przecież specjalistą od żywotów astralnych, a nie ludzkich...

Prudence ani drgnęła. Znowu udawała, że śpi, chociaż tak na prawdę tylko spokojnie oddychała. Wygodnie ułożona na ramieniu wsłuchiwała się w bicie serca swojego pana. Po pocałunku tętent trochę się uspokoił, ale uderzenia wewnątrz klatki i tak wydawały się tym razem znacznie głośniejsze niż na codzień. Magik co chwila nieświadomie wzdychał. Znała te symptomy, coś go trapiło, jakaś natrętna myśl nie dawała mu spokoju. Kiedy wstał przyglądała mu się przez zasłonę z rzęs. Był czymś poruszony. Czyżby zrobiła coś złego? Czy może myślał o tym całym długu? Problem był o tyle palący, że w pierwszym przypadku lepiej było się usunąć na bok i pozwolić, by sam się uspokoił za pomocą cygara. Jednak w drugim przypadku, mogła mu pomóc, odwrócić jego myśli od zobowiązań... W ciepłym świetle ogniska zauważyła grymas niejakiej odrazy, którego cień pojawił się i zaraz znikł z twarzy czarodzieja. Odraza była jedną z tych emocji, które zbyt często spotykała na twarzach ludzi. Czyli jednak chodziło o nią...
Z westchnieniem obróciła się twarzą w stronę mrocznej puszczy. Lekki chłodek przemknął jej po policzku. Przerażające uczucie, jak gdyby duch dżungli chciał ją pogładzić i dodać otuchy. Odepchnęła myśl tam skąd przyszła. Zaciągnęła się wilgotniejszym powietrzem tuż przy ziemi i rozpoczęła wykonywanie rachunku sumienia. Musiała się dowiedzieć, co robiła źle.
 
__________________
Life is a bitch. Sometimes I think it even might be a redhead with a bad case of short temper.
Eyriashka jest offline  
Stary 03-12-2011, 23:25   #3
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Rkcow41HtI8&feature=related[/MEDIA]

Nagle, ziemią pod jego nogami potężnie się zatrzęsła. Zaklął. Mogło właśnie zaczynać się trzęsienie ziemi... Szybki rzut oka na wypełniające się naprędce wnętrze szynku przeraził go. Jeśli teraz miało dojść do czego, to byli zgubieni. Drewno, z którego wykonano budynek, już dawno spróchniało i zostało przeżarte przez robactwo wszelkiego rodzaju. Nie było większych wątpliwości, że dalszych wstrząsów konstrukcja nie wytrzyma. Zwalający się na głowy dach, tratujący się na małej powierzchni ludzie... Wystarczyło, aby przyśpieszyć bicie awerroesowego serca.

Gwałtownie wybiegł z szynku, niemal siłą wyciągając z niego Prudence. Pomimo tego, że podejrzewał, że dziewczyna zacznie panikować ona bez zająknięcia wybiegła posłusznie za nim. Podstawową zasadą przeżycia było “nie zadawaj pytań kiedy reszta ucieka”. Nigdy w to nie wątpił, ale jeszcze raz poczuł ukłucie w klatce piersiowej, kiedy zauważył jak dobrze Pru była przeszkolona w tym zakresie. Sam ochłonął dopiero, gdy wypadł na zewnątrz, prawie tratując próbującego zabarykadować drzwi jegomościa. Z miejsca zauważył przyczynę uderzenia: sąsiedni dom stał w płomieniach, rozsadzony jakimś pociskiem.

No, sprawy właśnie stały się znacznie ciekawsze. Za sprawą odbytej edukacji słyszał o „bojowych rurach”, używanych podczas dawnych wojen. Wiedział, że bombardujący ich nieprzyjaciele mogą znajdywać się nawet kilometry dalej... i, bogom dzięki, raczej nie mogli wycelować dokładnie. Należały się podziękowania także za nadzwyczajny „instynkt” ugryziowego oprogramowania. Mechaniczny pies zdążył odczłapać od zniszczonego domu, przed którym uprzednio leżał...

Dopiero, gdy zauważył swojego mechanicznego paszczura, jak zwykła nazywać go w myślach Pru, poczuła jak jego uścisk lekko lżeje na jej nadgarstku. Stanowczym ruchem uwolniła rękę. Będzie siniak. Ledwo zauważył, jego umysł był pochłonięty rejestrowaniem tego co się działo dookoła. Brwi obniżyły swoje położenie nieznacznie, natomiast rozbiegane spojrzenie chciało jak najszybciej uchwycić wszystkie szczegóły i przekazać do głównodowodzącej jednostki pełen raport zdarzenia.

Na dłuższe rozglądanie się przyszedł czas, gdy dym już zaczął rzednąć. „Bestie”, o których krzyczeli przerażeni Dawcy Imion, były jakimiś wilczymi mutantami... I najwyraźniej nie widziały żadnej różnicy między strażnikiem, cywilem a staruszką. A przynajmniej jadły wszystkich pospołu... Nacierały, o ile ksenomanta mógł to określić, od południa – strony zamku. Większość walczyła ze strażnikami, ale część przeskoczyła mury i siała zniszczenie.

Musiał przyznać, że atak był przeprowadzony sprawnie, choć amatorsko. Od chwili, gdy na Munbyne spadł pierwszy pocisk, do ataku minęła ledwie chwila. Koordynacja robiła wrażenie, planowanie już nie. Przeprowadzanie ataku artyleryjskiego na pozycję, kiedy trwał już szturm gdzie indziej? Słaby pomysł. Zdecydowanie lepiej było najpierw ostrzelać mury i popchnąć oddziały przez wyrwę. Miałoby to więcej sensu, gdyby atak wymierzyć w ludność cywilną i nieprzyjacielskie morale... ale dlaczego, do licha, mieliby wtedy skupiać atak na najsilniej pilnowanej bramie? No dobra, to akurat było tylko przypuszczenie: ot, widział zmierzających tam zbrojnych. Ale przecież mutanty mogły przeskoczyć mury ponad blankami w dowolnym miejscu! A nie wyglądało, jakby korzystały z tej możliwości.

No, ale wiedza akademicka swoje, a rzeczywistość swoje... Niebezpieczeństwo wciąż było. Epifatum „Zamordowany. Napastnik nie umiał walczyć.” nikomu jeszcze nie pomogło, jak cierpko skonstatował.
- Trzymaj się blisko, odchodzimy. – syknął do swej towarzyszki, zamierzając odbiec od fortyfikacji na bezpieczną odległość. Do samego miasta przedostało się dostatecznie wiele futrzaków, by dodatkowo wystawiać się artylerzystom na nagrodę pocieszenia...
I wtedy przebiło się do niego coś, o czym powinien pamiętać od początku. O szukaniu drugiego dna. Atak był przeprowadzony dziwacznie... podle ludzkich standardów. Ale... kto mówił o ludzkich standardach? Mało to horrorów bawiło się w kotka i myszkę ze swoimi ofiarami, zapędzając je do rogów w - rzekomo - alogiczny i niezrozumiały sposób? No, fuszerek było znacznie więcej, ale wciąż musiał sprawdzić taką ewentualność. Na szczęście, jego oczy mogły przebić granice między planami... choć nie bez wspomagaczy.

Skoro o wspomagaczach była mowa... Przeżuł liście lulka, przeklinając konieczność. Już chwilę później poczuł, że zaczyna go trawić gorączka. Obraz przed oczyma zaczął mu się lekko rozmywać... i nie patrzył już z ulicy. Patrzył z góry - lecąc ponad dachami budynków.

Te liście znała już całkiem dobrze. Szalej czarny, jak kiedyś wspominała jej Nyss, zawdzięczał szaleństwu jakie nachodzi po jego spożyciu. Należało uważać w szczególności na nasiona, które łatwo można było pomylić z makiem. Tylko co ona, tam jeszcze mówiła...?

Zignorował halucynacje - w końcu nie pierwszy raz ich doświadczał - i skupił się, próbując przebić wzrokiem barierę dzielącą świat rzeczywisty od astralnego. W stanie upojenia, granice rzeczywistości były słabsze...

Wreszcie, zobaczył znajome wydłużenie cieni, a kontury stały się nagle jeszcze mniej wyraźne. Efekty nakładania się wizji... Albo przedawkowania halucynogenów. Pewnym, mimo doświadczenia, być nie mógł, dopóki nie dostrzegł jasnych sylwetek, wyraźnie odcinających się od „zimnego“ tła. A więc wilki emitowały jakąś aurę. Na domiar złego, jazgot i warczenie nabrały nowego wymiaru. Błyskawicznie wypełniły mu cały łeb, tak, że aż zachwiał się i poleciał w ramiona swej towarzyszki...

Złapała go. Nie miała szans na utrzymanie jego nieprzytomnego ciała w rękach. Już dawno temu odkryła jak, nawet dziecko, bezwładne zdaje się ważyć tonę. Szczęśliwie to było tylko chwilowe osłabnięcie. Obróciła mu twarz tak by zajrzeć mu w oczy. Szybko wracał do siebie. Na tym dobre wiadomości się kończyły. Jego twarz niemal płonęła.
- Awo? - poczuła jak przerażenie lekko zaciska jej gardło - Awo, co z tobą? - krew odpłynęła z dłoni zwiększając dodatkowo różnicę międzi ciepłem ich ciał.
- Dzięki... Nic mi nie jest, potrzebowałem tylko widzieć więcej. Taka praca... – mruknął, odzyskując równowagę i stając już pewniej. Dopiero teraz zauważył, że ręką dziewczyny nosi ślady jego niedawnego uścisku. Trudno, przeprosi kiedy indziej. Teraz działo się cokolwiek zbyt dużo – Słuchaj, chcę dorwać któregoś z nich. Zostań wtedy z tyłu i nie wychylaj swej główki... – powiedział, śledząc aurę jednego z mniej ruchliwych intruzów...
***

Chwila minęła, nim zdołał dopaść jedną z bestii, które przedarła się wewnątrz miasta...

Monstrum właśnie kończyło pałaszować jakieś dziecko i przenosiło centrum swojej atencji na chromego, krasnoludzkiego technika. Dawca Imion przez swą ułomność nie zdołał wbiec do domostwa, zanim je zabarykadowano. Teraz kulił się, oparty o ścianę, gdy bestia gotowała się do skoku.

I wówczas, Awerroes znalazł się na tyle blisko, aby dosięgnąć potworę swoją magią. Wytwarzała aurę...? Szał był nienaturalny...? Aż nasuwała się możliwość opętania jakiegoś rodzaju. A więc: zaklęcie-egzorcyzm. Trudnością (ale tylko techniczną) było znalezienie odpowiedniego komponentu – substancji, która samą swoją istotą przeczyłaby duchowi. Duch był... hieni. No, prawie jakby był wilczy. A więc: tojad i do boju!

Dosadnie ujmując, egzorcyzm przydzwonił w mutanta z pełnią swojej mocy... lecz kiedy drgania osnowy po rzuconym zaklęciu zniknęły, aura wciąż trwała. A bestia skoczyła na ksenomantę...

Z frustracją, zrobił najlepsze, co mógł wymyślić w tak krótkim czasie: wymusił manifestację jednego z powolnych mu bytów. Istota była tak słaba, że nawet nie miała jasno zdefiniowanego kształtu... ale na żywą tarczę się nadawała. Rozległ się donośny plask, gdy „wilkołak” całą swoją wagą władował się na ducha, niszcząc go. Zderzenie spowolniło go na tyle, by mógł zająć się nim Ugryź i inni słudzy Awerroesa.

Osaczona bestia odskoczyła na dach, gdzie rozegrał się ostatni akt tego dramatu. Sięgając po moc innych planów, mag ożywił kilka dachówek, wytrącając wilkoczłeka z równowagi. Pięciusetkilogramowy kłęb futra spadł z kilku metrów na głowę.

Nawet nie sprawdził, czy potwora złamała sobie kark. Jeśli nadal by się ruszała, jego mechaniczny morderca dokończyłby sprawę z obaloną poczwarą szybciej, niż on by zadecydował, czy żyje. Zapamiętał sobie tylko, żeby później przeprowadzić inspekcję cielska. Coś mogło być na rzeczy... A nuż uda się dostać za ekspertyzę trochę grosza od straży? Na razie miał jednak trochę innych zmartwień. Choćby... dogorywającego krasnoluda? Szybko ocenił jego sytuację. Bestia prawie odgryzła nogę delikwenta. Kończyna ledwie się trzymała na kilku strzępkach mięśni. Powiedzieć, że nie wyglądało to najlepiej, byłoby eufemizmem...

- Leż spokojnie - powiedział, powstrzymując chęć warknięcia na niesfornego krasnoluda. Ale bogowie, jakby jeszcze go pobudził, udzielenie mu jakiejkolwiek pomocy stałoby się katorgą! Już dostatecznie trudno myślało się w gorączce... - Im bardziej będziesz się miotać, tym więcej krwi... - i masz babo placek! Już prawie zatamował krwawienie, lecz krasnal jak na komendę zaczął się miotać...
- Nie chcę nie chcę umierać o kurwa boli jak chuj nie chcę umierać... - pozbawiony przerywników monolog nadawał się tylko do zignorowania.
Teraz już nie patyczkował się - niemal siłą wmusił w niego otumaniający sok. Zdawał sobie sprawę, że przy takiej utracie krwi mogło to zabić... Trudno. Wykrwawiłby się bez tego, a tak w najgorszym wypadku umrze bez bólu.

Już bez większych problemów zatamował krwawienie, odcinając resztki kończyny w celu łatwiejszego bandażowania.
- Cholera, Prudence, to nas kosztowało trzy noclegi... - mruknął bardziej do siebie aniżeli do niej.

Słysząc swoje imię, dziewczyna wychyliła głowę zza beczek, za którymi jej właściciel kazał się skryć i “pod żadnym pozorem nie ruszać”. Chyba, że ktoś ją zaatakuje. Usta zacisnęła w niezbyt inteligentnej minie, dającej wyraz poziomowi skupienia jej umysłu. Trzy posiłki? Mówił o tym karle leżącym w krwawej kałuży? Te obandażowane zwłoki? Gdzie, na wszystkich Patronów, sprzedają tak drogie bandaże? Spojrzała jeszcze raz na pana i na przygiętych nogach dotarła do Awerroesa. W tamtej chwili zdawał się ostoją spokoju w chaosie, który opętał ulice.

Uspokajająco położył dziewczynie rękę na barku.

- Będzie dobrze, atak się już kończy... - skłamał, chcąc choć trochę zmniejszyć strach, który musiała czuć jego towarzyszka.
Nie zamierzał jednak próżnować - już chwilę później kierowali się w stronę następnego „punktu zapalnego”.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 03-12-2011 o 23:29.
Velg jest offline  
Stary 05-12-2011, 22:03   #4
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Dyszał ciężko. Uśmiech od ucha do ucha rozpromieniał jego facjatę. Muzyka już nie grała, ale i tak nie łatwo byłoby ją się słyszeć wśród braw. Znów był w centrum uwagi. Niech świat płonie, wciąż będzie piękny jeśli będzie miał publikę zachwyconą jego ruchami. Sam taniec jest wspaniały, uniesienie graniczące z ekstazą, wrażenie absolutnej wolności, pęd wirującego ciała. Nie istnieje nic wspanialszego. Po chwili oklaski ucichły, ludzie powrócili do swoich zajęć, do rozmów i do piwa, albo drinków. Ilya spojrzał pod stopy, leżało kilka monet. Wiele złapał podczas tańca. Ludzie to lubili. Tańczył jakby cały świat przestał istnieć. Nie potrafili wyłapać momentu gdy spoglądał na nich, więc myśleli, że na nich nie patrzy, lecz gdy ktoś rzucił srebrniakiem w jego stronę to nie spadł on na ziemię. Ilya doskoczył w jej stronę, jakby był to element układu i złapał monetę nim spadła na ziemię, nawet nie zauważyli gdy wrzucił ją do kieszeni. Bawiło to ludzi, więc co bogatsi zaczęli też rzucać. Większość była łapana. W pewnym momencie. nawet ktoś zaczął obstawiać zakłady. Wyćwiczonym ruchem zebrał monety i wrzucił je w kieszeń. Zeskoczył ze sceny wykonując, w powietrzu, ostatni piruet.
- Daj no piwa imbirowego, odejmij z tego co mi zapłacisz - krzyknął do właściciela pubu, by dotarło do niego zamówienie. Nieco łysiejący, aczkolwiek wciąż potężnie zbudowany ork podszedł do niego z kuflem
- To na koszt firmy - mocno zaakcentował to stwierdzenie, wyraźnie dając coś do zrozumienia. Ilya zmazał z twarzy uśmiech
- Czyli zapłacisz mi półtora setki
- Nie wiem o czym mówisz... dostałeś już swoją zapłatę - gestem ręki wskazał niedawną publiczność
- Nie. Dostałem napiwki. A do tego DOSTANĘ jeszcze, od ciebie umówioną zapłatę i ani srebrnika mniej - powiedział spokojnie, aczkolwiek w słowach była ukryta groźba
- A myślisz, że czyje pieniądze ci dały te ludziska? Moje! Normalnie wydaliby je na moje trunki, a tak ty je dostałeś. Czyli zapłatę już otrzymałeś. Koniec tematu. - Jakby na podkreślenie tego zaczął czyścić kufel.
Ilya myślał przez chwilę. Tylko przez sekundę. Po czym wziął gwałtowny zamach. W jego dłoni zawirował, jak śmigło, jakiś kształt z surrealistyczną prędkością. Ułamek sekundy później, wraz z dźwiękiem charakterystycznym dla ostrzy wbijanych drewno, w blacie wyrósł bagnet
- Słuchaj wieprzu. Może i jestem tancerzem, ale to nie znaczy, że dam się oszwabić. Przykro mi, że nie przemyślałeś interesu zatrudniając mnie, ale to nie mój problem. Zapłać mi moją pensję, albo wyrzezam ją z ciebie - przez chwilę mierzyli się spojrzeniem. Ilya żałował, że nie ma tu Beza. On lepiej sobie radzi w takich sytuacjach. Dostrzegł, że ork podniósł spojrzenie. Nim zdążył zareagować potężna łapa go uniosła i wyrzuciła w powietrze. W locie zwinął się w kłębek, dostrzegł wtedy trolla. No tak, strażnik, stojący wcześniej w kącie. Mógł się domyślić. Wylądował na nogach. Ochroniarz wyraźnie się tego nie spodziewał. Chciał odsunąć Ilyę od ostrza wbitego w blat, rzucić nim i przygnieść jeszcze nim zdąży wstać. Głupie bydle. Nawet lądując wydawał się tańczyć, gdy cofał się skocznie o trzy kroki, by wyhamować prędkość jaką nadał mu troll. Właściciel wyraźnie był tym niepocieszony.
- Odejdź a nie stanie ci się krzywda. - stwierdził z pozorną pewnością siebie, ale odejmował mu jej fakt, że wszyscy klienci nagle ucichli i przyglądali się całej scenie. W końcu lotu Ilyi nie dało się przeoczyć
- Zapłać mi, TAK JAK SIĘ UMÓWILIŚMY, a odstąpię! - odpowiedział na tyle głośno by wszyscy mogli usłyszeć
Ork zagryzł wargę rozglądając się po wszystkich. To już nawet nie chodziło o interes. Jakiś człeczyna będzie mu rozkazywał? Jak by był... niewolnikiem?! Rukkr został nauczony dumy, opowiadano mu o wiekach niewoli. Nie potrafił znieść gdy ktoś coś mu kazał, dlatego był szefem. A czuł się teraz oszukany. Oszukany przez człowieka. Umówili się, a przecież tancerz już zebrał ze dwa razy tyle. Jeszcze by chciał?! Kij mu w rzyć! Niech sobie nie myśli, że jest panem świata!
- Bafmorda. Ten pan już wychodzi
- Aye szefie! - zagrzmiał, głębokim barytonem troll i ruszył, powolnym krokiem na człowieka, licząc, że sam ustąpi.
Ilya odwrócił się w tył i zagadał do siedzących przy stoliku tuż za nim
- Przepraszam. Mogły by, piękne panie, przesiąść się gdzie indziej? Może trochę rzucać. - zapytał jakby proponował im by wziąć parasol, bo zapowiada się na deszcz. - Ładnie proszę - dodał z uśmiechem widząc, że się wahają. Po sekundzie jedna kiwnęła głową i odciągnęła koleżanki. W tym momencie troll był już tuż za plecami tancerza
- Ty już wychodzisz - zakomunikował tonem nie znoszącym sprzeciwu i wyciągnął rękę by złapać go za ramię, ale Ilya wcale nie dał się złapać. Zaparł się i zawirował w błyskawicznym półobrocie. Nie wiedząc skąd, w jego rękach pojawiła się półmetrowa, czarna pałka. Bafmorda zawył zagłuszając trzask łamanego palca
- Ty pokurczu! Już nie żyjesz!
Ludzie zaczęli się rozchodzić do wyjść, Ilya zanurkował pod sprawną ręką Bafmordy, zmuszając go by się lekko obrócił, po czym wyhamował opierając się na jego kolanie. Troll wybił się wyrzucając tancerza w tył. Nie tak to miało wyglądać... Wpadł na stolik, z którego, przed chwilą, wyprosił dziewczyny. Liczył, że to Bafmorda na nim wyląduje. Chwycił koziołkujący w powietrzu, kufel i rzucił nim w trolla. Bez problemu zbił go swoim kijem, ale nim zdążył zareagować Ilya był już po jego lewej. Machnął ręką trafiając w cel, ale zaraz zawył, gdy zmienił złamanie w otwarte. Ilya uderzył w ziemię metr dalej, odruchowo zwinął się w kłębek, przetoczył się trzykrotnie i pozwolił pędowi postawić go na nogi, ale oszołomienie wcale nie przeszło.
- Masz, chłopie, siłę - “pochwalił” czując kłujący ból w piersi. Chyba ledwo uniknął połamanych żeber.
- Utłukę cię pokurczu! - ryknął Bafmorda podczas szarży
Ilya uskoczył w bok, przeskakując nad ozdobną poręczą, ale wciaż słabo kojarzył i przewrócił się, bo nie był w stanie utrzymać równowagi, gdy ziemia okazała się być metr niżej niż się spodziewał. Bafmorda wziął zamach by rozwalić poręcz w drzazgi
- Ani się waż! - krzyknął Rukkr
Troll się obejrzał na pracodawcę i, wyraźnie zirytowany, pobiegł na około. W tym czasie Ilya doszedł do siebie. Skoczył po skosie, w przód unikając uderzenia lagi
- Idioto! - wrzasnął ork gdy kij trolla, podążając za celem, jak tylko była go w stanie prowadzić ręka, wyłamał trzy z czterech słupków utrzymujących całą, ozdobną poręcz. Natomiast sam Bafmorda był niepocieszony tym, że i laga załamała się na czwartym. Natomiast Ilya był zachwycony ogólnym niepocieszeniem, bo dało mu to potrzebną sekundę. Doskoczył do przeciwnika i ciął. Ostrze, dotąd ukryte w czarnej, drewnianej pałce, wgryzło się, płytko, w biodro, rozcinając głównie skórę, ale też spodnie i pasek. Bafmorda odruchowo złapał się za nie, by mu nie spadły. Ilya wyskoczył, odbił się od metrowego progu, prosto w olbrzyma złapał go za frak i wtedy Bafmorda poczuł, że coś jeszcze go chwyciło, ale nie miał czasu się zastanawiać, bo Ilya, z niesamowitą siłą, zdzielił go czołem prosto w nos, czując wyraźnie jak go gruchoce. Troll zatoczył się w tył porażony niesamowitym bólem. Cóż... nos sam z siebie boli znacznie bardziej niż powinien. A takie obrażenie też nie jest przyjemne. Ilya odbił się od piersi Bafmordy jeszcze chwilę wczaśniej
- Koniec walki - zakomunikował boleśnie, kłując trolla w kark ostrzem, a drugą ręką trzymając się za czoło. - Niech to Raggok pochłonie! Czy wy musiecie mieć takie twarde nosy? - zapytał z wyrzutem już czując, że będzie miał wielkiego guza, dokładnie na środku czoła.
- Zostaw go. Bierz te cholerne pieniądze i nigdy tu nie wracaj.
Ilya złapał szybujący mieszek. Zważył go krytycznie i uznał, że waga się, przynajmniej mniej więcej, zgadza.
- O nic innego mi nie chodziło.
Tancerz zabrał swoje rzeczy i opuścił Szarą Podkowę jak gdyby nic się nie stało, zostawiając Bafmordę z paskudnymi złamaniami, a Rukkra tak wściekłego jak dawno nie był, bo nawet jeśli nie liczyć zniszczeń, które już są wielokrotnie większe niż to cholerne wynagrodzenie Ilyi, to do tego wystraszył klientów i nadszarpnął z trudem wyrobione zaufanie...

Ilya dreptał sobie wesoło, z naginatą przerzuconą przez kark i Mauserem wiszącym na plecach na wzór miecza dwuręcznego. Przeskakiwał z nogi na nogę, pogwizdując wesoło gdy nagle gwizdną znacznie głośniej niż kiedykolwiek mu się udało. Zatrzymał się uradowany tym, bo od dawna kombinował jak się tego nauczyć. Staną i gwizdał opróżniając powoli płuca, a gwizdał coraz głośniej coraz bardziej się ciesząc. Cóż. Trzeba umieć się cieszyć z głupot. Wziął oddech by gwizdać dalej, ale zdziwił się tak, że zaprzestał w połowie. Gwizd wciąz trwał
Łubudu!
Odwrócił się by zobaczyć zawalający się, dziurawy, dach pubu.
- O cholera - zaklął upuszczając drzewiec i orzucając Mausera
- Żyjecie?! - zakrzyknął już w środku. Pub się walił. Bele nośne drżały, lasa i cały tył był już ukryty pod gruzowiskiem. Troll właśnie się zataczał z drewnianym odłamkiem w piersi. Wystawał na stopę, więc wbił się całkiem głeboko. Dobrze, że klienci powychodzili.
- Bafmorda! Wychodzimy! - krzykną szarpiąc go za ramię, by przekrzyczeć trzaski przeciążonych i łamiących się drewnianych bel
- Ale... szef!
- Już po nim! Wychodzimy, bo i nas to spotka!
Troll niemrawo kiwnął głową. Był w głębokim szoku, więc dał się prowadzić i tylko to uratowało mu skórę. Nie bez trudu, wyprowadził go z walącejgo się budynku by zobaczyć jak jakaś hienopodobna istota goni dwie, wołające o pomoc, kobiety. Ilya nawet nie przeklął. Błyskawicznie doskoczył do leżącego na ziemi Mausera. Magazynek był załadowany. Odbezpieczył i wcisnął spust, by pocisk wskoczył do komory. Wycelował i... Czworonogiem zarzuciło gdy kula wgryzła się w jego pierś, ale wcale się nie zatrzymał. Jedynie wykręcił i łukiem, skierował się na Ilyę. Chłopak nie miał czasu na dziwienie się. Wyładował kolejne cztery pociski z magazynka, ale zdawały się one jedynie spowalniać bestię. Dosyć dotkliwie. Widać było, że sprawia jej to ból, ale jednak wciąż parła na przód. Ilya skoczył po swoją naginatę. Przeładowywanie byłoby samobóstwem, więc nie miał wyboru. W ostaniej chwili nastawił ją tak, że hiena sama się na nią nabiła, aż po koniec ostrza. Drzewiec uderzył w ścianę pubu i wygiął się niebezpiecznie gdy bestia napierała by dostać się do Ilyi, a on jedynie mógł trzymać i starać się zniwelować wygięcie. Wtedy do akcji wszedł Bafmorda. Chwycił hienę za obie tylne nogi i zaczął nią wymachiwać. Łup! W ziemię. Bum! W ścianę, aż deski nią wybił. Łubudu! Z półobrotu w murowany fundament. I fruuu... do nieba. Wzleciała i upadła z głuchym łomotem. Była tak połamana, że nie miała możliwości wylądować. Już dogorywała.
- Dzięki. - stęknął Ilya wstając
- Nie ma sprawy - troll oddychał głęboko i po raz wtóry już nastawiał sobie palec
- Eee... Wybacz tego kinola
- Nie ma sprawy. Rukkr chciał cię oszukać. Nie mogłeś się dać. Ja nie mogłem odmówić jego rozkazowi. Nie ma tu nic osobistego. Zwykły dzień pracy. Znajdź sobie lepiej jakąś kryjówkę. Może mi wlałeś, ale one nie zdają się takie łatwe...
- Muszę znaleźć brata - pokręcił Ilya głową, ale odpowiedź trolla zagłuszył rumor zawalającej się karczmy.
- Tak czy siak miło było poznać. A teraz spadam...
- Trzymaj się mały...
 
Arvelus jest offline  
Stary 07-12-2011, 08:30   #5
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
Cole wjeżdżając do miasta dokładnie się przyglądał budynkom, oraz przemieszczającym się osobom. Kaptur założony na głowę delikatnie skrywał jego oblicze, tak by nie wystraszyć jakiejś kobitki o chorym sercu, czy jakiegoś dzieciaka,który całą noc srał by pod siebie na wspomienie jego paskudnej gęby. Patrząc bowiem na pozszywańca, można było powiedzieć że Bogowie sobie zakpili z tej istoty dajac jej życie. Milczący wędrowiec obserwował wszystkich i wszystko bardzo dokładnie.
Strażnicy także nie uszli uwadze podróżnego, a w szczególności ork, którego Cole zmierzył spokojnie wzrokiem. Podał świetnie podrobione dokumenty i gdy dostał znak ruszył dalej. Milczał wciąż spokojnie rozglądając się dookoła a od czasu do czasu “poklepywał” biobota po karku, jakby to byla żywa istota. No po części to była prawda , choć Cole do końca nie był tego pewien. Zazel o dziwo miał wbudowany moduł głosu i umiał z niego korzystać, gdy chciał - przeważnie jego towarzysz rzucał trafne i cięte riposty. Nie strzępił jednak języka po próżnicy, sunął przez miasto równie posępnie co jeździec nad nim. Sam wygląd mówił wystarczająco.

Jeżdziec nawet nie zdążył dojechać do Rogatej Wróżki gdy nagle rozległ się dźwięk syren. Ze stoickim spokojem istota zeszła z konia by obserwować jak ludzie biegają w popłochu po ulicach, mieszkańcy zaczynają chować się w swoich domostwach, a strażnicy zaczynają się rozstawiać w gotowości. Oko Cole’a doskonale widziało w ciemności, a przynajmniej jedno. Świecące się na czerwone, rejestrowało wszystko z dokladnością i precyzją a ciemność nie stanowiła utrudnienia. Cole wyjął cygaro i zapalił je, a prawą ręką delikatnie odchylił poły zniszczonego już szarego płaszcza. Płaszcz miał od początku, od kiedy tylko pamiętał i choć lata mijały a płaszcz przechodził nie jedno, nadal był wytrzymały i dość ciepły. Kaptur nadal miał zarzucony na głowę, nie widział potrzeby zdejmowania go … jeszcze. Nie spieszył z reakcją. Oceniał sytuację, jak zawsze nim zamierzał podjąć jakąś decyzję. Bure bestie, zaczęły przebijać się przez obrońców wpadając do miasta, siejąc spustoszenie zarówno na ulicach jak i w budynkach, do których wbijały się przez ściany czy też dachy. Wędrowiec przyglądał się tym istotom, które ledwie co przypominały hieny, przerośnięte, zmutowane monstra o złośliwych ślepiach, pomarszczonych ryjach i metalowych kagańcach na krótkich, ale wściekle zabójczych szczękach skonstruowanych tak by potęgować ukąszenia, ostre jak sztylety pazury, nienaturalnie umięśnione szpony. Cole stał jakby zahipnotyzowany i rozważał różne opcje, różne możliwości. Nie było mu na rękę wtrącać się do całej tej kabały lecz czuł że nie ma wyjścia. Poza tym coś w środku niego wołało głośno POMÓŻ IM. Ten głos czasem się pojawiał, silny i niestrudzony rozbrzmiewał w jego głowie. Cole nienawidził go częściowo, jakby był sprzeczny z jego duszą, czy tym co czuł. Można by powiedzieć, że Cole miał zasady, miał moralność ale tak nie było. Ci, którzy tak myśleli do dawien dawna nie żyją. Zwykły ot przypadek losu.

W końcu podjął decyzję i rzekł do konia:

- Lepiej będzie jak się usuniesz na bok gdzieś. Przyczłapnij przy Rogatej Wróżce. Wrócę.. wkrótce - szyderczy uśmiech pojawił się na twarzy mężczyzny.

Cole zaczął iść ku obrońcom, w końcu chodziło i o jego dupę, a jeśli te bestie zrównają z ziemią miasteczko i urządzą rzeź, chuj trafi informacje, które miał zdobyć. Tylko dla tego postanowił przylączyć się do obrońców, no a przy okazji może ktoś doceni jego chęci i sypnie groszem, którego ostatnio nie było za wiele. Wyjął pistolet a dokładnie rewolwer, którego ładnie grawerowana lufa złowrogo zaczęła błyszczeć. Mężczyzna trzymał broń pewnie, za dębową rekojeść, na której wygrawerowano trójkąt a w nim oko z promieniami. Cole szedł powoli, nie musiał się spieszyć a strzelał dopiero wtedy gdy jakaś bestia znalazła się z zasięgu strzału. Nie było sensu marnować amunicji. Cole nienawidził marnotrastwa. Jego celem było dostanie się do kapitana, który kierował obroną tego zadupia, choć oczywiście nie gnał szaleńczo. Chciał się dowiedzieć gdzie i jak najbardziej może pomóc mieszkańcom. Cole uśmiechnął się, bowiem pomyślał że oni wezmą go za dobroczyńcę czy miłosiernego samarytanina.

- Co za pieprzony dzień – mruknął do siebie przez zaciśnięte zęby na cygarze

Czerwone oko co jakiś czas oddalało i przybliżało to co działo się dookoła, tak więc Cole miał idealne rozeznanie w sytuacji. I to dzięki temu zauważył w porę pierwszą bestię. Była cwana, ukryła się w mroku chcąc zajść wędrowca od tyłu. Cole uśmiechnął się paskudnie i wystrzelił

Bam Bam Bam

Trzy pociski kaliber 44 pomknęły ku bestii. Pierwszy trafił idealnie w bark a dwa kolejne w paszczę, kończąc dzieło zniszczenia. Bestia padła z rykiem na glebę. Martwa. Cole uśmiechnął się ponownie i ruszył dalej. To był błąd. Druga bestia zaszła go od tyłu rzuciwszy się na jego plecy. Ostre niczym brzytwa pazury wbiły się w ciało pozszywańca a paszcza pełna zębisk wyrwała kawałek mięsa z jego barku. Szczęście jednak dopisywało Cole’owi, bowiem bestia zamiast ugryźć drugi raz chciała przeżuć mięso przez co wystawiła się na strzał.

Bam Bam

Dwa pociski trafiły idealnie w żuchwę, rozpieprzając w drobny mak. Całe urbanie Cole’a pokryła krew i obryzgi z mózgu bestii. Cole jednym gestem zmienił magazynek. Kolejne sześć śmiertelnych pocisków znalazło się w bębnie rewolweru. Cole zaczął biec. Poruszał się szybciej.. szybciej niż wskazywała by na to jego masa. Czuł jak krew spływa po jego ciele. Rany piekły, choć nie były to zbyt poważne rany.

- Kurwa poplamiła mi płaszcz. Szlag by to - rzucił zły do siebie przyspieszając kroku
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 11-12-2011, 18:17   #6
 
Rock's Avatar
 
Reputacja: 1 Rock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znany
Bez-owi już dawno znudziły się tańce jego brata więc tylko zobaczył początek występu po czym poszedł tam gdzie czuł się najlepiej by robić to co jak zawsze robił najlepiej. A mianowicie pieprzyć - był w burdelu. I pogwizdując sobie robił co do zrobienia miał i co umiał. Pielęgnował tą umiejętność już od lat i wiedział, że gdzie jak gdzie ale w łóżku po mimo bycia draniem był dobry. Bez przejmowania się całym światem oddawał się ruchom bioder, ciesząc się życiem. Pominąwszy równiesz jego uciechy i kobietę świecącą dwoma okrągłymi i jędrnymi cyckami, które jakby same tańczyły w jego własnym rytmie wiedział już od dawien dawna, że burdele to najlepsze miejsca do zawierania wszelkich kontaktów. I nie o pieprzeniu tu mowa, choć i to było pewnym profitem. Tuż przed wejściem z dziwką, przyjrzał się dokładnie klientom wybrał sobie kilku, którzy pasowali najlepiej do jego planów. I tak pogwizdując dalej się zabawiał przy okazji planując i rozmyślając. Co by tu poradzić? Taki był jego sposób na skupienie się w gruncie rzeczy był nieszkodliwy i przyjemny, no i nigdy mu się nie nudził. Aż tu nagle łup! Ziemia się zatrzęsła. Z początku myślał “o tak dochodzę” bo mniej więcej tak to wyglądało, duże fam fary puls trzęsienie ziemi ale nie! Czułby wtedy więcej euforii i zapewne wpadł na jakiś genialny pomysł a tu tylko trzęsionko ziemi i jakieś błyski za oknem. Podrapał się po głowie zastanawiając czy nie wyszedł z formy. Cóż był tylko jeden sposób by to sprawdzić. Przyspieszyć tempo. O tak! Dziwka wyglądała na zszokowaną w gruncie rzeczy sam nie wiedział czy tym, że jest tak dobry czy tym, że nie przejął się jakimś tam wybuchem i trzęsieniem. Miał to w dupie. Choć to ona miała coś bliżej tyłka. Przez chwilę chciała się wyrwać jednak ten nie pozwolił jej na to ze słowami:

- O co to to nie, zapłaciłem więc ruszaj dupą! - wrzasnął kończąc zabawę. Teraz było prawdziwe trzęsienie i wybuch wulkanu. I był pewien, że po pierwsze nie wydzedł z formy bowiem jej zszokowana mina przeszła w stan euforii. No i czuł coś innego. Po drugie tamto to pierwsze trzęsienie było prawdziwe. Stanął na równe nogi, złapał jej koszulkę i wytarł co wytrzeć miał. Po czym pędem złapał swoje gacie i wciągnął na tyłek. Rozejrzał się po pokoju.

- Kurwa gdzie sa moje spodnie? - wrzasnął, dziwka wyglądał jaby jeszcze nie wyszła z euforii więc spojrzał pod łóżko.

- O są! No więc dzięki było miło ale ja się zmywam - odparł z szyderczym uśmiechem kończąc ubieranie się i dodał - jak dojdzi esz do siebie to zapamiętaj mam na imię Bez i bez względu gdzie będziesz możemy to powtórzyć. - wyparowując z hukiem na korytarz. Zbiegł po schodach patrząc czy jego cele w sensie klienteria jeszcze nie zwiała. Większość właśnie wychodziła w pośpiechu. W końcu trzęsienie ziemi nie jest najbezpieczniejsze. Tak czy inaczej Bez wybrał jednego z wyglądających na zamożniejszego i śledził go.
 
Rock jest offline  
Stary 20-12-2011, 19:23   #7
 
Serika's Avatar
 
Reputacja: 1 Serika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodze
Dochodził wieczór. Stalowoszare niebo zdawało się wisieć tuż nad poskręcanymi konarami martwych drzew, jakby groziło, że za chwilę zwali się na głowę nielicznym podróżnym, którzy przemierzali tę niegościnną okolicę. Drobna figurka maszerująca utwardzaną kamieniami drogą, która kilkaset metrów wcześniej zastąpiła smętne pozostałości asfaltówki, po raz kolejny przystanęła i zatupała, obutymi w ciężkie buciory, nogami.

- Złaź, ścierwo - mruknęła pod nosem, krytycznie szacując ilość błota wciśniętego w rozmaite zakamarki glanów. Błoto zignorowało ją całkowicie i nie ruszyło się ze strategicznych pozycji ani odrobinę. Najwyraźniej bardzo polubiło towarzystwo tego, które oblepiało jej skórzane spodnie aż do kolan i również nie planowało póki co nigdzie wyemigrować. Pieprzone bagna.

Oczywiście nie było aż tak źle, żeby brnięcie po kolana w toksycznym szlamie było absolutnie konieczne. Nic z tych rzeczy. Droga, chociaż niewątpliwie pamiętała lepsze czasy, gwarantowała przejście względnie suchą nogą przez porośniętą wysokimi trawami równinę. Wystarczająco stabilną ścieżkę można było znaleźć nawet w miejscach, gdzie po lepszych czasach pozostało wyłącznie wspomnienie, a po asfalcie, który stanowił zapewne niegdyś równą nawierzchnię, wypełnione brudną wodą leje urozmaicane kolczastymi zaroślami. Pięćdziesiąt pięć (i pół!) centymetrów wzrostu stanowiło rzecz jasna pewne utrudnienie, ale w sytuacjach krytycznych zawsze pozostawały skrzydła... a Bagaż i tak powinien sobie poradzić.

Problemem nie była droga. Problemem było to, że w tych nieuczęszczanych, niezbyt bezpiecznych i kompletnie zapuszczonych okolicach wystarczyło zboczyć ze szlaku tylko odrobinę, aby móc natknąć się na coś zupełnie odjechanego. Nikt nie pamiętał, bo niby w jaki sposób, jak wyglądała ta okolica przed Pogromem, ale obecność drogi implikowała, że tereny te musiały być kiedyś zamieszkane i nieco bardziej cywilizowane. A co najważniejsze - droga oznaczała pojazdy! Cokolwiek doprowadziło do ruiny asfaltową jezdnię, nie ominęło też tego, co się po niej poruszało. Oczywiście wraki już dawno zostały usunięte gdzieś na bok, a wszystko, co nadawało się w nich do przetworzenia lub sprzedania, rozszabrowane, ale szkielety konstrukcji wciąż sterczały to tu, to tam.

Uwielbiała na nie patrzeć. Na wielokrotnie od niej większe, kanciaste, pogięte konstrukcje, wyciągające sztywne żelazne kikuty w niebo, jakby wołały o pomstę do bogów za to, że pozwalają im tu rdzewieć w zapomnieniu. Czasem miała wrażenie, że gdyby tylko mogły, zaczęłyby żalić się na swój paskudny los nikomu niepotrzebnych rzęchów, patrząc z wyrzutem na tych szczęśliwców, którzy wciąż byli w stanie się poruszać - w ten czy inny sposób. Kiedy była pewna, że nikt nie słyszy, lubiła z nimi rozmawiać. W końcu to była wierutna bzdura, że nie były nikomu potrzebne. Były potrzebne jej i to się liczyło! Zmiażdżony wrak starego czołgu, który dostrzegła parę godzin temu niemal na linii horyzontu, zdecydowanie zasłużył na chwilę uwagi.

- Pokaż, kotku, co masz w środku... - uśmiechnęła się do siebie. Opancerzone cudeńko nie było wcale aż tak daleko i małe zboczenie z trasy nie powinno zanadto opóźnić podróży. Kto wie? Być może da się w nim podpatrzeć jakieś zapomniane, przedpogromowe rozwiązania... Każdy dobry pomysł był wart odrobiny straconego czasu. A skoro decyzja została podjęta, nakazała Bagażowi, żeby schował nóżki i ukrył się gdzieś w trawie, a sama wyruszyła, żeby dotrzymać przez chwilę towarzystwa gracikowi, a przy okazji pogrzebać mu trochę w bebechach.

Nie przewidziała wtedy dwóch rzeczy. Po pierwsze - paskudnej breji, która z cichym, złośliwym mlaśnięciem zacisnęła bezzębne szczęki na jej nogach. Po drugie tego, że ten śliczniutki złomiaczek miał lokatora.

***

Ciche gulp dotarło do jej uszu chwilę przed tym, jak poczuła, że robi się jeszcze niższa.

- Niech to szlag.

Szarpnęła nogą, ale jedyne, co uzyskała, to złośliwy bulgot towarzyszący dalszemu zagłębianiu się w błocie. Obleśny uśmiech na twarzy czegoś, co zapewne kiedyś było elfem, a obecnie czymś w rodzaju skrzyżowania wyliniałej małpy ze szpiczastymi uszami z patyczakiem, poszerzył się jeszcze bardziej. Wyglądał zdecydowanie żulasto. Nie zrozumiała, co powiedział mutant, ale w ciemno obstawiała, że w jego bełkotliwym języku znaczyło “pychotka!”.

- Jestem za mała, zbyt koścista i zdecydowanie niejadalna - wyjaśniła zimno, powolnym ruchem sięgając po spluwę. Miniaturowa replika własnej konstrukcji automatycznego karabinu typu “Czempion”, zwanego powszechnie akaczem lub po prostu Czempionem, może nie miała oszałamiającego zasięgu, ale strzał z kilku metrów zdecydowanie powinien delikwenta zaboleć.

- NEEE! - wydarło się włochate, sięgając po kamień. Niedobrze.
- Dobra, dobra, koleś, już to odkładam. Ale jeśli podejdziesz bliżej, to może się okazać, że jestem szybsza. I wtedy co?

Zamrugał kaprawymi oczkami, wyraźnie koncentrując się na myśleniu. Musiało być trudno, bo facjata Żula przybrała purpurowo-czerwony kolor. Wyglądał, jakby za chwilkę miał zacząć puszczać z uszu kłęby pary.

- Widzisz? Nie warto. Ja sobie pójdę, Ty wrócisz do domu i wszyscy będą szczęśliwi.
- NEEE!
- zaprotestował w końcu, efektownie kończąc proces decyzyjny. - SZYDŁA DAĆ! SZAJNIIII!!!

Zmarszczyła brwi, przetrawiając komunikat. Skrzydła? To jasne. Dać? Też jasne. Szajni? Jakie do licha szajni? A może stajni? Albo...

- Że co? - zawiesiła się. No ładnie. Nie ma to, jak sprowadzić rozmówcę na swój poziom intelektualny, a potem znokautować doświadczeniem.

- SZAJNIII!!! BŁYSZCZY!!! - no dobra, “szajni” nadal pozostało zagadką, zapewne z elfiego języka, którego nie znała, ale to drugie komponowało się z resztą wypowiedzi we w miarę spójną całość. I niech spada na drzewo wilkołaki pasać, łapy precz od jej skrzydeł!

Właściwie był to jakiś pomysł. Lekka, piekielnie skomplikowana konstrukcja zdobiąca jej plecy owszem, była nieco błyszcząca, ale przede wszystkim zarąbiście funkcjonalna. Wprawdzie zapasowe kryształy z paliwem zostały w Bagażu gdzieś przy drodze, ale energii na to, żeby wzbić się w powietrze i odlecieć na bezpieczną odległość, powinno wystarczyć. Tyle tylko, że najpierw musi poradzić sobie z tym cholernym szlamem, same skrzydła nie pociągną. Próbowała.

- Lubisz, jak się błyszczy? - uśmiechnęła się złośliwie.
- YHY! - pokiwał energicznie głową.
- Ale takie małe skrzydełka to kiepski interes. Serio. Na pewno chciałbyś zobaczyć coś większego i fajniejszego.
- SZAJNIIII?
- popatrzył z nadzieją.
- Szajni. I to całkiem niedaleko. Tylko wiesz, przysługa za przysługę. Ja ci pokażę, jak się błyszczy, ale najpierw ty pomożesz mi się stąd wydostać.
- YYY?
- Żul poskrobał się z namysłem w kudłaty łeb. No tak, za wysoki poziom abstrakcji.
- Idź i przynieś coś długiego. Kawał kija, albo metalowy pręt... I podaj mi. Tak żeby mnie stąd wyciągnąć. Rozumiesz?
- DUGI?
- upewnił się.
- O to to! Długi kawał kija. No widzisz, świetnie się dogadujemy!

Mutant poczłapał nieco chwiejnym krokiem w stronę resztek czołgu. Wszystko wskazywało na to, że zrobił sobie tu bazę wypadową. Nie chciała wiedzieć, co właściwie jadał, ale sterty kości za domem nie stwierdziła, a stos butelek nie zaliczał się do kategorii żarcia. Najwyraźniej jednak Żul lubił sobie wypić. Jak każdy żul.

Nie zamierzała czekać na łaskę i niełaskę mutanta. Gdy tylko oddalił się na bezpieczną odległość, wokół jej palców zaczęła materializować się delikatna mgiełka i chwilę później pokryła je warstewka szronu. Wycelowała w smętny krzaczek znajdujący się jakieś półtora metra od niej i skupiła się na zaklęciu. Kryształy lodu wystrzeliły z jej dłoni, formując się w długą, białą, wściekle zimną włócznię. Obstawiała, że roślinka nie miała szans.

Najważniejsze było jednak to, że magiczna broń pozostanie tu jeszcze jakiś czas, zanim się roztopi, a ten jej koniec, który nie zmasakrował krzaczka, znajdował się wystarczająco blisko niej, żeby mogła się go chwycić. Był naprawdę paskudnie, paskudnie zimny.

Trochę jej to zajęło, a gdy w końcu wygramoliła się na względnie stabilny teren, była tak starannie ochlapana błotem, że naprawdę miała wątpliwości, czy jej skórzana kurtka kiedykolwiek odzyska dawną świetność. W chwili obecnej miała jednak inne zmartwienia - Żul zbliżał się do niej szybkim krokiem, radośnie wymachując kawałem żelastwa wyższym od niego prawie o połowę.

- DUGI! - ogłosił całemu światu, na wypadek, gdyby ktoś przypadkiem ośmielił się mieć wątpliwości.
- No! Porządny, długi pręt! - pochwaliła. - Dzięki, stary, ale chyba już sobie poradziłam, więc tego...

Zatrzepotała skrzydłami. Dokładniej rzecz ujmując, zatrzepotał nimi skomplikowany mechanizm, umieszczony na plecach i podpięty do gniazdka na jej karku, umożliwiający sterowanie lotem bezpośrednio przez jej układ nerwowy, Kosztowny bajer, ale w żaden inny sposób nie dałoby się odtworzyć tej prawdziwej przyjemności latania. Wzbiła się w powietrze kilka sekund przed tym, jak mutant dotarł do granicy błotnistej kałuży.

- TY POKAZAĆ, JAK BŁYSZCZY? - wyrecytował powoli, wspinając się na wyżyny swoich umiejętności krasomówczych. Wyglądał jak zbity szczeniaczek, któremu zabrali właśnie ulubioną zabawkę.

W zasadzie planowała sprzedać żałosnemu stworowi na odchodnym kulkę w łeb. Na wszelki wypadek. Raz, bo nadal miała zamiar poznać się z bliżej z opancerzonym gracikiem, dwa - bo jednak stwory pałętające się w okolicach drogi należałoby likwidować, zanim zlikwidują kogoś innego. Pogłaskała spluwę, zastanawiając się przez chwilę, czy warto. Najprawdopodobniej i tak by jej nie złapał, poza tym nie był specjalnie agresywny. Zapewne po prostu czatował przy drodze na podróżnych i wymuszał na nich haracz, najchętniej wysokoprocentowy. Jednym słowem, szkoda nabojów.

- To cześć, Żulu! - rzuciła na odchodnym. Ruszył za nią, znacznie szybciej, niż się spodziewała. Coś trzeba było wymyślić...

Kiedy dotarła w końcu do drogi i smyrnęła palcem nadajnik, dając sygnał Bagażowi, żeby ruszył ten swój metalowy korpusik i był łaskaw do niej dołączyć, była głęboko przekonana, że mutant wciąż siedzi na ziemi i z zachwyconą miną obserwuje iskierki skaczące po korpusie zdezelowanego czołgu. Gdy rzucała czar, była pewna, że za chwilę podejdzie i bardzo tego pożałuje, a ona pozbędzie się problemu, ale nie - kulturalnie podziwiał przedstawienie. Mniejsza. Teraz należało zacząć martwić się o to, żeby dotrzeć do miasta, zanim zrobi się zupełnie ciemno - choć po głowie uparcie krążyło jej pytanie, czy ktokolwiek by jej uwierzył, że na totalnym zadupiu trafił się jej mutant-esteta.
 
Serika jest offline  
Stary 20-12-2011, 19:27   #8
 
Serika's Avatar
 
Reputacja: 1 Serika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodze
***

Przez to wszystko zmierzch zastał ją jeszcze w trasie. Na szczęście to, co według wszelkich jej danych powinno być miastem, było już na tyle blisko, że dotarła do fortyfikacji, zanim zrobiło się zupełnie ciemno. Nawet mocno irytująca, wieczorna mgła, nie stanowiła poważniejszej przeszkody. Teraz pozostało tylko zlokalizować bramę...

Odruchowo zacisnęła powieki, oślepiona światłem reflektora, który nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak pojawił się gdzieś nad jej głową. Domyślała się oczywiście, że miasto jest chronione iluzją - usłyszałaby przecież gdzieś po drodze, gdyby zostało opuszczone. Niemniej jednak nie spodziewała się, że dostanie tak po prostu i bez ostrzeżenia snopem światła po oczach.

- Kto idzie? - usłyszała czyjś podniesiony głos. Powstrzymała się od cisnącego się na usta “Ja!” i wyrecytowała:
- Vianna, znana jako Skierka. Technik, elementalistka, kandydatka na wypra...
- Ty, widzisz tu kogoś?
- zarechotał jeden ze strażników. Mrużąc oczy, rozpoznała w nim pokaźnej postury orka o wyjątkowo paskudnej mordzie.
- Ni cholery. Ale za dużo wypiłem dzisiaj, bo mi wróżki przed oczami tańczą! - odkrzyknął mu młody chłopak w ubraniu, które przy sporej dozie dobrej woli można było nazwać mundurem.
- W mordę, stary, coś nam dranie do piwa chyba dosypały! Wróżka, jak nic!
- Wypraszam sobie, jestem latającym różowym hipopotamem, morfującym w stado białych myszek.
- Skierka przewróciła oczami. Normalka, znudzeni panowie muszą się trochę ponabijać, inaczej świat by się chyba skończył (... i w ten sposób nastąpił kolejny Pogrom).
- Te, patrzcie ją, jaka pyskata... Nie podskakuj, bo jeszcze się wyższa zrobisz!
- Ej wy! Patrzcie, co za nią łazi!
- któryś z tych młodszych najwyraźniej wykazywał kwalifikacje umożliwiające cokolwiek więcej, niż głupawy rechot, bo jako jedyny zwrócił uwagę na Bagaż, który wreszcie doczłapał do niej i spokojnie ulokował się na ziemi.
- Cholera, wygląda podejrzanie... Co to? Jakaś broń? Bomba? - łypnął podejrzliwie ork.
- Nie, walizka. Jeśli ja i mój bagaż wyglądamy tak groźnie, że pękacie, to mogę otworzyć... - wzruszyła ramionami. Nie miała nic do ukrycia, a jeśli uznają, że chcieliby zawłaszczyć jakąś część jej rzeczy, po prostu przestanie być miła.
- Panowie, może trochę powagi - zganił towarzyszy starszy mężczyzna. - Pani tu w jakim celu?
- Zbiórka na wyprawę, zgadnijcie w jakim lokalu
- odpowiedziała krótko. A niech się cieszą.

Zgodnie z przewidywaniami strażnicy wybuchnęli gromkim śmiechem, wymieniając się cicho uwagami. Nawet facet, który sprawiał wrażenie dowódcy, odpowiedzialnego za pilnowanie bramy, nie zdołał powstrzymać prychnięcia. Tylko potężny obsydianin, ze znudzoną miną ostrzący broń, nawet się nie uśmiechnął.
- Na zbiórkę wróżek we Wróżce prosto, a potem w prawo - wyjaśnił całkowicie obojętnym tonem. Jego koledzy zareagowali kolejną salwą śmiechu, a sama Skierka tylko wzruszyła ramionami. Panowie byli tyleż rubaszni, co nieszkodliwi, a z doświadczenia wiedziała, że wystarczyło, że spędziła kilka tygodni w jakimś miejscu, a innym Dawcom Imion jakoś mniej było do śmiechu na jej widok. Widocznie się przyzwyczajali, chociaż fakt, że miała spluwę i nie wahała się jej użyć, również mógł mieć z tym coś wspólnego.
Niech nienawidzą, byleby się bali.

Wrota bramy rozchyliły się z cichym skrzypieniem. Przekraczając je pomyślała, że biednym zawiasom należałoby się porządne naoliwienie, zanim zrobią sobie krzywdę i się pozacierają - ale nie zamierzała teraz się tym zajmować. No chyba, że naprawdę dobrze zapłacą. Póki co jednak, brama jakoś nie kojarzyła jej się z przypływem gotówki, a że gotówka była jej zdecydowanie konieczna do szczęścia, skierowała się w stronę, gdzie zgodnie ze wskazówkami powinno znaleźć się miejsce zbiórki.

Minęła zaledwie kilka przecznic, gdy powietrze wypełniło przeraźliwe wycie syren, a Dawcy Imion jak na komendę rozbiegli się, pozornie zupełnie bez żadnego sensu i składu, na wszystkie strony. Zainteresowana, rozejrzała się w poszukiwaniu źródła alarmu, ale póki co nie widziała nic podejrzanego, jeśli nie liczyć powszechnej paniki. Przeszło je przez myśl, że może Żul tak się za nią stęsknił, że wybrał się na wycieczkę jej śladem, ale taki raban z powodu jednego mutanta nie wydawał jej się specjalnie prawdopodobny - zwłaszcza, gdy do wycia syren dołączył charakterystyczny świst, a chwilę później fala uderzeniowa, mająca początek na placu obok, o mało co nie zwaliła jej w nóg.

O żesz w mordę, bombardowanie czy jak?!

Przełączyła Bagaż na tryb stacjonarny, niech stoi sobie w kącie. Może nikt go nie zauważy. Sama wzbiła się w powietrze, podlatując ponad poziom dachów i próbując zlokalizować zagrożenie. Kierunek ostrzału był jasny - powietrze regularnie przeszywał świst kolejnych pocisków salwy - ale gęsta mgła mocno zniechęcała ją do wycieczki w poszukiwaniu organizatorów tej imprezy. Zwłaszcza, że nie była to przecież jej sprawa. Nie sądziła, żeby ktoś zamierzał zapłacić jej za fatygę.

Chwilę później uznała, że sprawa może faktycznie nie była jej, ale za to dość poważnie przeszkadzała jej w interesach. W znajdującym się pod ostrzałem mieście trochę trudno uzgadniać szczegóły wyprawy. A już na pewno nie da się tego robić, kiedy dodatkowo hasają po nim radośnie przerośnięte, wyliniałe wilki... Czy cokolwiek to było. Masywne sylwetki mutantów, które wdarły się do miasta, przebijały się coraz głębiej, siejąc spustoszenie wśród tych przechodniów, którzy mieli pecha nie zdążyć się skutecznie skryć oraz tych, których kryjówki właśnie zamieniły się w żałosne sterty połamanych, drewnianych desek. Stworów nie było, przynajmniej na razie, specjalnie dużo, ale te, które zaatakowały miasto wyglądały zdecydowanie paskudnie. Nie dość, że wielkie, to jeszcze zdecydowanie świetnie przystosowane do walki - duże i najwyraźniej ostre pazury, mordy jak u bagiennych krokodyli, a na dodatek jeszcze coś w rodzaju uzbrojenia na tych mordach. To ostatnie było szczególnie niepokojące, bo wyraźnie sugerowało, że nie była to zwyczajna banda zmutowanych, wygłodzonych futrzaków.

Nie wyglądało to dobrze.

Na wszelki wypadek przełączyła się na chwilę na widzenie astralne, żeby sprawdzić, czy ten, bądź co bądź, zorganizowany atak nie ma przypadkiem jakiegoś wsparcia na planie niematerialnym, ale błyskawicznie wycofała się z tego pomysłu - równie dobrze mogłaby sprawdzać obecność płomienia świecy w ognisku. Cała okolica dawała po oczach magią tak, że zwariować było można, a o sensownym zorientowaniu się w sytuacji w ogóle nie mogło być mowy. Zresztą naturalne czy nienaturalne, stwory mordowały ludzi tu i teraz, i nie było zbyt dużo czasu na kontemplowanie zjawiska. Im szybciej miasto pozbędzie się intruzów, tym szybciej będzie mogła zająć się tym, po co tu przybyła.

Pieszczotliwie pogładziła lufę karabinu, mrucząc czule coś o “jej milusich Czempionkach”, po czym puściła całą serię pocisków w burą bestię, która właśnie wylazła z budynku pod nią, zapominając przy tym otworzyć drzwi i zostawiając za sobą wielką dziurę w ścianie koło nich. Stwór ryknął rozdzierająco i zamachał łbem, jakby opędzał się od chmary natrętnych komarów.

- No giń, włochata szmato - warknęła, posyłając w niego drugą serię, ale mutant bynajmniej nie zamierzał jej posłuchać. Zamiast tego wykonał długi sus, usuwając się z miejsca, w którym najwyraźniej coś go próbowało zranić, i rozejrzał się wokoło. Skierka z satysfakcją zauważyła, że pysk wprawdzie miał względnie cały, ale za to w miejscu jednego ślepia ziała krwawa dziura. Nie miała jednak czasu na radość - bestia dostrzegła ją, wybiła się w górę i machnęła pazurzastą łapą, usiłując dorwać atakującego ją “insekta”. Na szczęście dla wietrzniaczki, mutant albo po prostu nie był specjalnie zwinny, albo brak jednego oka skutecznie utrudniał mu celowanie. Dość, że minął się z nią o co najmniej metr, nie musiała nawet robić specjalnie szybkiego uniku. Roześmiała się triumfalnie i obniżyła lot, wzbijając się gwałtownie w powietrze chwilę przed tym, gdy pazury bestii spróbowały dosięgnąć ją po raz wtóry.

Szybko została sama w wąskiej uliczce. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokusił się, żeby obserwować spektakl, a skoro żaden inny mutant nie kręcił się najwyraźniej akurat tutaj, przechodnie spokojnie zdążyli znaleźć kryjówki, kiedy ona zabawiała się ze stworem. Szkoda. Liczyła na to, że jeśli wystarczająco dużo Dawców Imion zobaczy, że nie jest taka słodka, mała i bezbronna, zyska w tej okolicy trochę szacunku. Zabawa z mutantem jednak była na tyle przednia, że uznała, że nie będzie jej przerywać tylko dlatego, że nikt jej za nią nie zapłaci.

W chwili, gdy dostrzegła zbliżające się w szybkim tempie towarzystwo, mutant właśnie rozpaczliwie ślizgał się na stworzonym przez nią prowizorycznym lodowisku. Wybijanie się do skoku z takiej powierzchni zdecydowanie nie szło mu najlepiej i kończyło się rozjechanymi łapami i obitą o podłoże mordą, a na domiar złego z góry dosięgały go krótkie serie pocisków. Skierka zakładała się z samą sobą, za którym razem pozbawi stwora drugiego oka - i póki co przegrała (lub wygrała, zależy z której strony patrzeć) miedziany naszyjnik i automatyczny wkrętak. Lubiła robić sobie małe prezenty od czasu do czasu. Powoli dochodziła jednak do wniosku, że naboje zaraz się skończą, należałoby więc przerzucić się na jakiś bardziej efektywny sposób walki.

Potencjalny, bardziej efektywny sposób walki właśnie nadbiegał. Posiadał szare kamizelki, broń palną i trzy elementy - dwóch chudych, ludzkich wyrostków oraz jednego barczystego krasnoluda, najpewniej w średnim wieku. Skierka spodziewała się, że na widok mutanta strażnicy dobędą broni i skończą jej zabawę, ale zamiast tego wszyscy trzej wyhamowali gwałtownie. Miny mieli nieco niewyraźne. Chwilę później domyśliła się, dlaczego.

Kolejna bura bestia pędziła wąską uliczką kilkadziesiąt metrów za strażnikami. Była nieco pokiereszowana, ale wciąż daleko jej było do zdychającego truchła. Wręcz przeciwnie - płonące wściekłością ślepia wyglądały na całkiem bystre, a poruszał się na tyle żwawo, że dotarcie do Dawców Imion było kwestią sekund. Biorąc pod uwagę, że jej “zabawka” właśnie pozbierała się na tyle, by względnie stabilnie stanąć na czterech łapach i rozważyć atak na łatwiejsze cele, ich sytuacja była naprawdę nie do pozazdroszczenia.

Krasnolud doszedł do siebie jako pierwszy, chwycił karabin i wycelował w bestię przed sobą. Głuchy szczęk, który towarzyszył naciśnięciu spustu, wyjaśnił Skierce, dlaczego na jego twarzy malował się wyraz całkowitej rezygnacji i dlaczego pozostałą dwójka nawet nie zadała sobie trudu, by sięgnąć po broń. Bez nabojów mogli co najwyżej przyłożyć bydlakowi kolbą przez łeb. Przerąbane.

- Schowajcie się gdzieś, do cholery! - krzyknęła z góry, skupiając się na zaklęciu i czując na czubkach palców znajomy chłodek. Długa, lodowa lanca wystrzeliła z jej palców chwilę później i przeszyła bark potwora, który na wciąż śliskiej powierzchni stracił równowagę i po raz kolejny zaliczył bliskie spotkanie uzbrojonej mordy z ziemią. Nie tylko mordy zresztą, bo lanca przeszła na wylot i przygwoździła go do podłoża, skutecznie uniemożliwiając rzucenie się w kierunku przeciwników.

Strażnikom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Świadomi, że bez białej broni są praktycznie bezbronni, ruszyli biegiem w kierunku dziury w ścianie domu - tej samej, którą parę minut wcześniej wybił wychodzący z niego stwór. Biegnąca w ich kierunku bestia oczywiście nie przeoczyła tego faktu, ale zanim zmieniła kierunek, niecałe dwa metry przed nią przeleciało małe, skrzydlate stworzenie, zrobiło beczkę w powietrzu, a po tym, jak zaskoczony stwór nieco zwolnił, wpakowało w jego mordę resztkę amunicji.

Zgodnie z jej przewidywaniami, rozwścieczony mutant wyhamował gwałtownie i definitywnie stracił zainteresowanie strażnikami. Kiedy doszedł do siebie po ołowianym prysznicu, rzucił się w jej kierunku, usiłując złapać ją w locie, ale strażnicy musieli wcześniej dać mu dobrze w kość - jedna z jego tylnych łap była wyraźnie zraniona, dzięki czemu nie był ani tak szybki, ani tak skoczny, jak mógłby być. W dodatku najwyraźniej nie domyślił się, co znajduje się przed nimi i przy czwartym z kolei skoku prześlicznie stracił równowagę na lodzie i wpakował się na kolegę po fachu. Niestety, łamiąc przy tym nadtopioną lancę i uwalniając go z potrzasku. Kula burego futra przekoziołkowała parę metrów, po czym rozdzieliła się na dwa ranne i bardzo, bardzo wkurzone zwierzaki.

Skierka zawisła w powietrzu, pomachała im obiema rękami i zrobiła w powietrzu efektowną spiralę.

- Berek! - krzyknęła, kierując się uliczką w kierunku bramy. Tam z pewnością było więcej straży, może dla odmiany lepiej uzbrojonej, a mutanty były już mocno osłabione i powinno dać się je załatwić bez specjalnych problemów. Miała tylko nadzieję, że jej starania zostaną należycie docenione i cała impreza odpowiednio jej się opłaci, a przy tym, że nie straci przy okazji tej części dobytku, którą miała ze sobą. Przerywając na chwilę lawirowanie w powietrzu tak, aby broczące krwią i potykające się bestie były w stanie za nią nadążyć, wyciągnęła z kieszeni nadajnik i wydała Bagażowi polecenie, żeby podążył za nią. Wprawdzie ulice były kompletnie opustoszałe, ale wolałaby, żeby nikt się nim nie zainteresował. Poza tym zdecydowanie wolała mieć swoje rzeczy pod ręką.

***

Skierka zupełnie nie była świadoma, że parę minut później, nieopodal miejsca, w którym zostawiła swoje rzeczy, ktoś dostanie za jej decyzję całkiem solidne manto. Młodziutki troll, próbujący swoich sił w gangu drobnych złodziejaszków, nie otrzymał specjalnie skomplikowanego zadania. Miał tylko pilnować stosu fantów, którzy jego koledzy, korzystając z sytuacji, zbierali z opustoszałych ulic, a chwilami zapewne także z ciał poległych.

Rozkazy nie precyzowały, co powinien zrobić w sytuacji, gdy część zdobyczy postanowi ni stąd, ni zowąd się oddalić. Na wszelki wypadek wolał nie wychylać jednak nosa z bezpiecznej kryjówki, żeby nie nadziać się na żadną wściekłą bestię. Implikowało to wprawdzie reakcję wkurzonego szefa, ale do tej Jurg zdążył już całkiem przywyknąć.

- Jak to nie ma?! - ryknął stary ork.
- No, poszedł.
- Co? Nóg dostał i sobie poszedł?
- zadrwił szef.
- No tak! - przytaknął młodzik. - Dostał nóg i poszedł, no dokładnie tak, jak pan mówi!

Słuchając przekleństw płynących z ust starszego mężczyzny, był naprawdę sfrustrowany. Nie miał wątpliwości, że nikt mu nie uwierzy, że kufer, który zgarnęli spod ściany jakiegoś budynku, w którymś momencie wypuścił osiem długich, pajęczych nóżek i równym krokiem pomaszerował w ciemność.
 
Serika jest offline  
Stary 20-12-2011, 19:36   #9
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[media]http://www.youtube.com/watch?v=LoZQiuqahJM&feature=player_embedded[/media]


Bestie, które sforsowały Wilczy Mur przypominały krzyżówkę ochydnie zmutowanych wilkołaków o hienowatych, krótkich pyskach uzbrojonych w zmechanizowane paszczęki wspomagające kąsanie. Ponad dwustukilowe, zwaliste monstra o przerośniętych mięśniach i burych, zmierzwionych futrach bez baczenia na własne obrażenia napierały na obrońców Munbyne taranując własną masą, prując szponami, odgryzając kończyny i miotając obrońcami o ściany budynków. Wspierane chaotycznym ostrzałem artyleryjskim i tajemniczo skoordynowanymi manewrami. W jednym miejscu zdziczałe mutanty rozszarpywały na strzępy odzianych w szare kamizele strażników pożywiając się wyrwanymi ze stawów kończynami i wnętrznościami. Kawałek dalej padały na pyski usypiane zabójczymi strzałami ołowianych kul czy przeszywane stalowymi ostrzami i dzidami. Tragedii dopełniała wątpliwa stabilność stanu budynków miasta- w większości drewnianych, przeżartych próchnem i obciążonych ciężkimi, dachówkowymi stropami. Z każdym wstrząsem pod ostrzałem moździerzy osiedle drżało w posadach, a kolejne domostwa osuwały się w gruzy jak prymitywne lepianki z gliny i słomy. W kilku miejscach Wilczy Mur stanął w płomieniach potęgując panikę i chaos na ulicach, nasilając taranowanie się tłumu przez siebie nawzajem- każdy walcząc jedynie o własne przetrwanie. Doprawdy cieżko było zorienotwać się w całym zamieszaniu, uchwycić drogę ucieczki, bezpieczne ścieżki w ogarniętym atakiem miastem. Sama inwazja zdawała się niezbyt przemyślana, choć ze sporym nakładem środków i o wyraźnym celu osłabienia samej twierdzy. Niemniej losy inwazji zdawały się przesądzone- kilkunastoosobowy oddział hienoidów rozbijał się o solidną, zorganizowaną formację obrońców, jeden po drugim padając szarymi truchłami na błotniste ulice wewnętrznego pierścienia Munbyne.



Awerroes i Prudence

Po spożyciu szaleju czarnego, zwanego potocznie lulkiem, ksenomanta dosłownie i momentalnie odpłynął z własnego ciała. Z percepcji osobistej przeszedł w stan postrzegania astralnego- obraz przed oczyma rozmazał się i zjaskrawiał unosząc mistrza mrocznych rytuałów ponad ciało, ponad miasto. Z tąd wyraźnie dostrzegał odcinającą się od poszarzałego tła poświaty emitowane przez hienoidy. Nie przypominały typowej aury istot napiętnowanych przez horrory ani innych przybyszów jakie zdarzyło się mu do tej pory widzieć. Coś jednak było z nimi nietak, coś na łbach atakujących mutantów sączyło w przestrzeń astralną silne, jednolite bodźce- coś na kształt sygnału czy fal, dobiegających z niewiadomo jak daleka sygnałów koordynujących cały manewr. Jednocześnie w uszach ksenomanty eksplodował warkot przemieszany z syczeniem normalnie niesłyszalnym w eterze. Kondensacja agresywnego dźwięku na tyle silna, że pchnęła go w tył, wprost w ramiona niewolnicy-kochanki. Dopiero w jej objęciach odzyskał jako taką świadomość, opanował wzrok astralny na tyle, by namierzyć mniej ruchliwego hienoida. Uznał za najlepszą broń przeciwko temu gatunkowi przeciwnika tojad i zaklęcie egzorcyzmu. Pałaszujący krasnoluda mutant co prawda zatrząsł się pod siłą czaru, ale to tylko rozjuszyło bestię kierując jego atencję na maga. Tylko błyskawiczne powołanie do istnienia pomniejszego ducha -nawet nie żywej, a spirytualnej tarczy- ocaliło go przed zabójczym odwetem bestii. Równocześnie zajął się nim Ugryź- quasimechaniczny pies, ale i ten nie był w stanie bronić swego pana przed znacznie silniejszym monstrum. Ostatnia scena tego starcia przeniosła się na dach pobliskiego budynku, gdzie pod wpływem kolejnego czaru animowane magią dachówki zapadły się pod ćwierćtonowym cielskiem. Przekonany o wygranej Awerroes skupił się na ratowaniu poszarpanego krasnoluda, który jak na złość nie zamierzał czy raczej nie mógł współpracować w bólu trzymającej się na strzępach nogi. Narzekając na koszta samarytanizmu przywołał do siebie Prudence chowającą się za pobliskimi beczkami. Ta swoim zachowaniem wskazywała na stan zupełnego oszołomienia lub wręcz przeciwnie- stalowych nerwów. Jej pan starał się ją uspokoić kłamiąc o kończącym się szturmie na Munbyne i poganiając do kolejnego punktu zapalnego. Wtedy zaskoczył go przebijający się przez ścianę mutant, który po dotkliwym upadku nie złamał karku, a cały nakumulowany gniew skierowował w oddalającą się już parę. Ugryź zniknął z horyzontu wydarzeń, a hienoid niepohamowanie pędził w ich kierunku z wyraźnie najgorszymi zamiarami z każdym susem groźniej kłapiąc napiłowanymi szczękami wzbogaconymi metalem. Zdawało się, że nie ma dla nich szans. Bestia oddała ostatni sus szeroko rozciągając szpony i rozwierając żuchwy. Powietrze przeszył strzał, który ściągnął masywne cielsko z trajektorii lotu na grząską glebę ryjąc kilkunastocentymetrowy rów, aż pod same stopy bezbronnego duetu. Odkładana na później inspekcja i tajemniczość aury stworów rozwiały się przedwcześnie. U zwieńczenia łba potwora powoli gasła roziskrzona kopuła urządzenia najwyraźniej sprzężonego z jego mózgiem. W połączeniu z jednolitością aur i koordynacją ataku istotną konkluzją jawiło się współdzielenie świadomości przez wszystkie hienoidy. To stwarzało również dużą możliwość skoncentrowanego dowodzenia całym szturmem. O wspólnym rodowodzie mutantów poza jednakowym pół-uzbrojeniem świadczyły jednakowe piętna odciśnięte na torsach przedstawiające wypalone w szarych futrach trój-macki.


Ilya

Dla tancerza wieczór zapowiadał się profitowo i renomotwórczo- wyśmienity występ wspierany widowiskowymi akrobacjami i wyczynami skutecznie zabawiał zgromadzoną gawiedź i do pewnego momentu gwarantował generację pokaźnego zysku. Sytuacja uległa zmianie, gdy doszło do rozliczenia z właścicielem lokalu, a raczej jej odmowy. Zaogniła się, gdy uniosiony dumą Rukkr zaparł się, że tancerz zapłatę pobrał w postaci napiwków i należność już została uregulowana. Niemogąc dojść do porozumienia w tej sprawie szef szynku nasłał na Ilyę własnego wykidajłę o wdzięcznym imieniu Bafmorda. Gdy ci dwaj wzięli się za łby lokal zastrząsł się w posadach- wpierw pękły palce trolla-ochroniarza na co ten z całym impetem pchnął performerem w stoliki za jego plecami. Kolejne ich zderzenie poskutkowało złamaniem otwartym ręki trolla, wyminięciem i kilkoma koziołkami solidnie obitego po żebrach Ilyi. Przed miażdżącym ciosem wielkoluda uratowało go chwilowe skąpstwo Rukkra chroniącego ozdobnej poręczy dzielącej walczących. Nie wiele to dało, gdyż goniąca tancerza pałka Bafmordy wyłamała większość szczebli kunsztowego ogrodzenia, a sama laga pękła na ostatnim słupku. Korzystając z okazji Ilya ciął ukrytym dotąd ostrzem w biodro, a tym samym pasek i spodnie ochroniarza, tym samym zmuszając go do odruchowego łapania dolnego okrycia. Kolejnym brawurowym wyskokiem, jednocześnie przyciągając Bafmordę za fraki i silnym ciosem głowy prosto w nos zgruchotał mu przegrodę, po czym odbił się od torsu olbrzyma. Przykładając do karku przeciwnika ostrze zakomunikował koniec walki jednocześnie trzymając się z obolałe czoło. Rukkr niechętnie potwierdził finisz starcia, oddał należność i dożywotnio zabronił tancerzowi odwiedzin w szynku. Ten tylko krytycznie ocenił wagę mieszka po czym jakby nigdy nic wyszedł z Szarej Podkowy zostawiajac lokal w kiepskim stanie i o znacznie gorszej niż wcześniej reputacji. Przemierzając dalej ulice miasteczka nadzwyczaj zadowolony z nowo-nabytej umiejętności arcygłośnego gwizdu zszokował się, gdy za jego plecami eksplodowała wyrwa w dachu dopiero opuszczonego pubu. Z walącego się budynku ledwie wyratował Bafmordę- dla Rukkra nie widział już szans. We dwójkę wybiegli na uliczki Munbyne, gdy ich drogę przecięły dwię pędzące niewiasty błagające o pomoc- ich tropem pruł hienopodobny mutant. Ilya wystrzelił z Mausera wprost w klatkę bestii, ale to jedynie odciągnęło uwagę bestii od kobiet i skierowało ją w w niego. Kolejne cztery pociski również nie zatrzymały dziwadła, a jedynie je spowolniły. Po opróżnieniu całego magazynku zrezygnował z przeładowania, postanowił przerzucić się na ostrze naginaty. Szanse miał marne, ale silny jak wół Bafmorda zdążył złapać hienoida za kostki wymachując nim o co popadło- ściany, drewniane bele podpierające altany, o ziemię, wreszcze z pół-piruetu o murowanu fundament- na koniec posyłając poczwarę w powietrze. Po wątpliwym lądowaniu maszkara była tak połamana, że już tylko dygotała w spazmach agonii. Ilya i Bafmorda wbrew kiepskim początkom uprzejmie się pożegnali- każdy biegnąc we własną stronę.


Bez

W Lalce jak co wieczór odbywał się kurewski proceder- panie lekkich obyczajów z profitem oddawały się nierządowi, a klienci uprzyjemniali sobie czas rozrywkami natury fizycznej. Bez sam do końca nie był pewien w czym tak naprawdę dopatrywać się swego mistrzostwa czy też jaki dokładnie złotodajny interes zamierzał ubić tego wieczoru w burdelu. Faktem pozostawało, że był święcie przekonany o swoim kunszcie i niebagatelnych umiejętnościach- pieścił, figlował i przyciskał zaskoczoną prostytutkę. Nawet w momencie wstrząsu nie dał jej się wyrwać powołując się na dokonaną zapłatę zupełnie nieczule każąc jej ruszać dupą po czym szczytując bezczelnie podtarł się jej koszulą. Dopiero wtedy postanowił opuścić burdel, sprawdzić rzeczywisty powód trzęsienia ziemi, a nie powoływać się na wyimaginowany orgazm. Dobrał przy tym jednego z zamożniej wyglądających klientów dopatrując się przy tym perspektywy na ochronę i zysk. Owleczony w granatowy, wyszywany złocistą nicią wams i buńczuczny beret z złotym piórem krasnoludzki handlowiec doskonale spełniał warunki na intratność ochrony. Postanowił pryskać zaraz po trzęsieniu. Gdy karzeł w pośpiechu opuszczał klub Bez był tuż za nim- w samą porę by wypatrzyć sunącego dachami hienoida czającego się na nieświadomą ofiarę. Nawet nie widział polującego nań z wysokości drapieżcy, toteż nie miał szans się przed nim bronić- musiał liczyć na szarlatana i refleks jego strzałów. Bez zaś miał przewagę nad mutantem skupionym na błyszczącym, tłustym kupcem nieobracającym się za siebie.


Cole

Sunący przez Munbyne szpetny jak noc na bagnie jeździec starał się unikać uwagi mieszkańców, nawet straże zwodząc podrobionymi glejtami. Poklepując równie niezrównoważonego fizycznie i duchowo wierzchowca obserwował mieszkańców spod głębokiego kaptura. W zgodnej ciszy cieszyli się anonimowością w obcym mieście. Gdy rozległy się pierwsze syreny stoicko zsiadł z biobota i odpalił cygaro ogarniając wzrokiem panikujący tłum. Tylko nieznacznie odchylił kaptur rejestrując Okiem forsujące Wilczy Mur hienopodobne mutanty masakrujące ludność, przebijające niemałą masą ściany i dachy budynków. Z jednej strony wolał pozostać bezczynnym- z drugiej nie bardzo miał wyjście. Jakiś nienazwany, okazyjny głos czasem przebrzmiewał w jego pozszywanej czaszcze- może był to głos sumienia, ostatnie pierwiastki człowieczeństwa w od dawna nieludzkim ciele Cole'a. Częściowo znienawidzone uczucie, które wielu przeceniających jego intensywność zwiodło- do samej mogiły. Tym razem wygrało z matematyczną, zimną kalkulacją. Nakazał Zazelowi przyczłapnąć koło Rogatej Wróżki. Ostatecznie zależało mu na zdobyciu oczekiwanych informacji, których ktoś miał mu dostarczyć w Munbyne- na co nie było szans jeśli miasteczko legnie w gruzach pod atakiem burych hienoidów. Dobył kunsztownego rewolwera w pewnych aspektach zakrawającego na miano armaty. Strzelał jedynie przy pewności trafienia atakujących go bestyj- chętnych nie brakowało. Kierował się do dowództwa obrony na bramie południowej, a na samą myśl, że obrońcy wezmą go za bezinteresownego dobroczyńczę na jego pokarcerowanej gębie pojawiał się szkaradny uśmiech. Pierwsze trzy pociski rozbiły przyczajoną w cieniach maszkarę w bark i jeszcze bardziej potworną gębę mutanta. Kolejny hienoid na jego drodze spotkał się z równie śmiertelnym poczęstunkiem- dwa pociski wielkiej giwery rozsmarowały żuchwę bestii w papkę nim cielsko opadło na ziemię. Ekspresowo wymienił magazynek przeklinając breję spływającą po połach wysłużonego już płaszcza. Rozpędzał się coraz bardziej- krwista papka spływała z odzienia pozszywańca. U bram dowódca gwardii Munbyne mobilizował podkomendnych rozstawiając ich na pozycjach, uzupełniając wyrwy nadwyrężonej obrony krzyczał rozkazy i wskazywał pozycje do utrzymania za wszelką cenę, a widać znał się na taktyce i samej siatce miasta. Żołnierze znacznie słabsi od hienoidów trzymali posterunki- wymieniali się przy przeładunku broni, przetasowywali się, gdy dochodziło do strat w ludziach. Nie bez strachu, ale konsekwentnie i z żelazną wolą utrzymania Wilczego Muru. Śmiałe uczynki Cole'a szybko przyciągnęły uwagę nie tylko napastników, ale i gwardzistów, którzy wyraźnie dopatrywali się w nim opoki i wsparcia. Sam kapitan dość niepewnie zakomenderował nim nakazując pozostanie na poziomie ulic i sianie zniszczenia wśród tych bydlaków, które już przebiły się za mur. Gdzieś za plecami pozszywańca zamajaczył jego biobot- nie trzymał się instrukcji, co zresztą już mu się zdarzało. Widocznie chciał coś przekazać swemu panu i gdy tylko znaleźli się na odległość głosu okazało się, że istotnie Zazel posiadał jakąś wiedzę na temat poczwar.

-Te stwory.., pamiętam podobne jeszcze sprzed Krachu, choć tamte nie były tak.. nienaturalne. Pod koniec wielkiej wojny na południe stąd rozegrała się bitwa pomiędzy triumwiratem ludzkich miast, throalczykami i trollowymi łupieżcami z Czarnych Szczytów. Tak naprawdę nikt z nich nie wygrał- to była jedna wielka rzeź, która pokryła trupem całe kilometry pól. Wtedy te paszczury nie były jeszcze tak brzydkie, na pewno nie tak zorganizowane. Pasły się na zalegającej tonami padlinie- pozostałościach po bitwie. Ktoś.., lub coś musiało dołożyć do ich rozwoju swój wkład- uposażyć w nowe ząbki, dieta z padliny pogłębić mutację. Widocznie wyżerka na tamtym cmentarzysku się skończyła i ruszyły dalej, na północ, szukają pożywienia... - poinformował skrótowo biobot łypiąc okiem na powalonego padlinożercę.


Skierka

Poruszająca się na mechanicznych skrzydełkach wietrzniaczka nie dość, że miała większą możliwość ucieczki przed poczwarami wewnątrz Munbyne, to jeszcze mogła obserwować je ze znacznej wysokości, z lotu wietrzniaka i perspektywy znacznych wysokości. Gdy tylko ofensywa rozpoczęła się na dobre i pierwsze paskudy przeskoczyły Wilczy Mur mistrzyni żywiołów momentalnie odbiła się od poziomu ulic i poza zasięg skocznych i kąśliwych hienoidów. Wydawało się to proste, ale lawirowanie pomiędzy zabójczymi szczękami niczym pszczoła czy koliber wokół kielichów kwiatów wymagało wprawy, nieustannego skupienia i śmiałych manewrów przy których najmniejsze niedociągnięcie wystarczyło do utraty kończyn, a nawet od razu życia- biorąc pod uwagę szerokość szczęk mutantów i małe rozmiary dawców pokroju Skierki. Nie raz brakowało centymetrów, by elementalistka padła ofiarą padlinożernych szczęk. Kilkakrotnie oszukała przeznaczenie nurkując pod zamaszystymi sierpami pałąków szponiastych ramion czy odbijając się na czubku nosa chcącego połknąć ją od spodu futrzastego mięśniaka. Nie mając wielkich szans w bezpośrednim starciu zrezygnowała z walki, zwiększyła pułap dopatrując się w nocnym powietrzu przecinających mrok klinów ostrzału moździerza, który też dość szybko namierzyła. Przelatując nad południową bramą faktycznie śledziła trzy bojowe motocykle- formację zwiadowczo-bojową kpt. Stobbyr'a z mechanicznym warkotem prujące ku płaskiemu wzgórzu na południowy wschód od bramy. Faktycznie ledwie nadążała za wyposażonymi w spalinowe silniki jednośladami- ratowała ją perspektywa wysokości -i całe szczęście! Przy moździerzu już nikogo nie było- obsługa w ostatniej chwili opuściła statyw i nawiała gdzieś w las. Stobbyr zdążył już zakręcić za stanowiskiem artyleryjskim, już nawracał z zamiarem zatrzymania się przy samej armacie i zbadania osprzętu. Wyglądało wręcz, że spotka się z dwoma podkomendnymi w połowie drogi, dokładnie na wysokości moździerza. Niespodziewana eksplozja rozerwała niewielką łąkę na szczycie opustoszałego pagórka tworząc w płaskim do tej pory miejscu spory krater. Podmuch ognia wypchnął spod Stobbyr'a i podwładnych maszyny, a ich samych rzucił bezwładnie w okoliczne zarośla. Wietrzniaczka była najbliższym świadkiem pułapki, jedyną pomocą w odwodzie i zarazem najmniejszym ratownikiem całego zajścia. Fakt, że ładunki odpalono tak synchronicznie świadczyły, że napastnicy wciąż są niedaleko lub szybko się oddalają. Wybór ratunku siebie czy zwiadowców pozostał samej wietrzniaczce.
 
__________________
"His name is Dr. Roxso..., he's a rock'n'roll clown, he does cocaine..., I'm afraid that's all we know..."
majk jest offline  
Stary 20-12-2011, 19:40   #10
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
* * *

Troll był wielki- jak każdy jego pobratymiec na wiele pokoleń wstecz i -licząc na potomstwo- kilka w przód z powodzeniem rokując wojowniczej naturze i bitewnym sukcesom wymierającego klanu. Łeb Kyrrosa przypominał poroże prymitywnego wołu- szerokie, masywne, swobodnie zdolne przebijać ściany, cała sylwetka wielkoluda wręcz stworzona do forsowania krnąbrnych idei i postanowionych bez nadziei na sukces celów. Pokrywające twarz bruzdy i zrogowacenia przypominały korową powłokę chroniącą drzewa, guzy i stwardnienia- sęki nawarstwiającej się od dziesięcioleci uporu i siły woli. Cała twarz i cera zakrawała na niesamowicie grubą, twardą łupinę. Urody spadkobiercy trollowych łupieżców bynajmniej nie dodawały napęczniałe fałdy mięśni i zmarszczek, drutowate owłosienie ani też wetknięte w szerokie nozdrza nylonowe rurki podłączone do oddycharki na jego plecach. Przyczajony na skraju lasu czekał, aż patrol motocyklowy minie go i aż ustawiony na pozycji towarzysz odpali ładunek posyłając patrol w patronaż Disa i Raggoka lub obydwu- przy pomyślnych wiatrach. Nie zawiódł się w oczekiwaniach z daleka widząc pionowy słup ognia, rozsyłane dookoła kawałki metalu, zbierając się do odwrotu na wcześniej obrane pozycje. Gdy tylko dziko wyglądający zwierzolud dołączył do łupieżcy zręcznie lądując na pobliskiej gałęzi obydwaj ruszyli na północ, tak jak wcześniej planowali- zostawiając zszokowanych obrońców i obywateli Munbyne trawiącym miasto zniszczeniom.

* * *

Syreny na podzamczu wyły potępieńczo. Z wielkiego tronu odlanego z litej stali poderwał się lord Walger zwany też Burzowym Płaszczem i ruszył gwałtownie przez komnatę na szczycie wieży południowej. W milczeniu i skupieniu mijał kolumnadę sali, bez słowa minął niespełna kilkunastoletniego Welma- dało się słyszeć jedynie świst za oknami wieży, poniżej, oraz charakterystycznie dzwoniący z każdym krokiem 'burzowy płaszcz' lorda na zamku Munbyne. Wypadł na wąski taras wieży lustrując sytuację z wysokości- wyraźnie niezachwycony na widok hienoidów. Gestem nadopiekuńczo odepchnął dziecko w tył, wydał pierwsze rozkazy: zająć najwyższe pozycje i ostrzeliwywać atakujących, zarzegnywać straty i usuwać gwałcące szkody. Mając audireskopowy konktakt z 'gniazdem' i kilkoma innymi węzłami komunikacyjnymi, a do tego wyborny punkt widzenia dowodzenie obroną nie przyprawiało większych kłopotów. Strażnicy z łatwością gasili monstra z odległości- więcej ofiar było w cywilach na samych ulicach niż w żołnierzach. Nie bez wpływu pozostał udział przygodnych awanturników, choć i z wypłacaniem im wynagrodzeń nikt się jakoś nie kwapił. Ot, nie było czasu- kto mógł ten walczył o życie swoje i innych, ciągłość samego osiedla, redukcję zniszczeń i opatrywanie rannych. Faktem było, że przyszłość nie pozostawała bez światła- nadzieja nieśmiało błyskała dla co bardziej odważnych i skorych do przetrwania. Kolejne monstra ryły pyskami w dżdżystej glebie, wykrwawiały się wprost w kałuże, zapadały w płonących budynkach. Jęki i warknięcia ranionych po obu stronach mieszały się z nawoływaniami do ratunku i napraw. Wszystko przeplatało się w bitewnej gorączce dezorientując- jednocześnie kierując losy bitwy ku nieuchronnemu końcowi.


* * *

Bitewny dym i gorączka zdołały już nieco opaść, gdy Kaifasz niepewnie przekroczył ościeżnicę szczytowej sali w wieży południowej twierdzy Munbyne. Sprowadzony na wyraźne polecenie samego lorda Walgera -rozpartego teraz w stalowym tronie- nie był do końca pewien czego magnat od niego chce. Mieli wszak wcześniej wątpliwą przyjemność- kilka lat temu, gdy Konsorcjum ustanawiało w Munbyne pierwszą, stałą placówkę handlową, a on sam był zaledwie asystentem późniejszego wielkiego kupca- Penultimo. To było jednak niemal pół dekady temu- Walger ze starszego syna lorda sam stał się seniorem rodu, a i Kaifasz wspiął się znacznie w hierarchi swojej organizacji, ostatnio nawet bardziej niż chciałby się do tego komukolwiek przyznać. 'Burzowy Płaszcz' nie wiedział jednak, że Kaifasz z przyszłości zabił mistrza Penultimo przeskakując niejako dobre kilka szczebli w Konsorcjum. Tym samym nie miał pojęcia, że cała wyprawa, którą organizował z Wilczego Muru ma z kupiecką organizacją tyle wspólnego co nic, a wręcz jest organizowana wbrew radzie wielkich kupców Konsorcjum. Z drugiej strony Walger 'Burzowy Płaszcz' też musiał czegoś chcieć od Kaifasza, by fatygować go w takim momencie do osobistych komnat. Sytuacja była więc wynikiem niedoinformowania i niezorganizowania po obu stronach, potrzeba kompromisu- obopólna. Pozostawały wyjaśnienia lub wręcz przeciwnie: wytrwałe trzymanie tajemnicy. Pierwsze odsłaniało karty zbyt szybko, podczas gdy drugie niczego nie rozwiązywało.

-Wielę lat lordzie Byne.., gdyby nie te tragiczne okoliczności... - rzucił niby nieśmiało elegancki człowiek skłaniając głowę przed gospodarzem doskonale wiedząc o trawiącej serca orków dumie. - Czym mogę służyć w tych trudnych chwilach? - starał się brzmieć na naturalnie zakłopotanego i oddanego zarazem.

Orkowy monarcha chłodno odwzajemnił gest szacunku, choć nie szastał tak słownictwem czy deklaracjami.
-Zaistę wielę, a i również tragiczne- może byłeś świadkiem tego co zaszło w moim mieście w ostatnich godzinach, Kaifaszu? Może właśnie w tym możesz mnie wspomóc- tą lub inną drogą? - siedzący dumnie w szarym tronie ze stali wojownik zdawał się wyraźnie coś sugerować. -Być może atak na moje miasto był w jakimś stopniu związany z wyprawą, którą organizujesz... Jeśli nie- teraz będzie, gdyż do niczego mniej nie mogę Cię zobowiązać, jak do wytropienia przyczyn i sprawców tej zbrodni. - cały czas podpierający trójkątną szczękę na łokciu, a łokieć na podparciu wbijał ostre, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie w ludzkiego kupca.

Zapakowany w szarą kopertę fraku ex-przedstawiciel Konsorcjum widocznie się zafrasował- Byne nie uznawał najmniejszej dyskusji nie zostawiając mu wyboru. Z drugiej strony odpowiednio rozgrywając sytuację Kaifasz mógł nawet więcej zyskać niż stracić- Walger Byne nie wiedział, że planowana wyprawa nie ma żadnego wsparcia Konsorcjum poza osobistymi pobudkami Kaifasza, ani, że gdzieś w tyle za nim już goni pościg i kara za śmierć Penultima. Krótkotrwale uznając dowództwo 'Burzowego Płaszcza' zyskałby zatem środki, wsparcie logistyczne, a może nawet zabezpieczenie czasowe pleców w postaci blokady w Munbyne przed pogonią. Pozostawała jedna kwestia:

-Czego dokładnie ode mnie oczekujesz?- zapytał zupełnie spokojnie lorda-gospodarza.

-Byś odnalazł i sprowadził mego brata... To niesłychane, ale widzisz- Monus opuścił Munbyne ledwie kilka dni temu. Twierdził, że nawiedzały go sny, wizje w których złe-bliźniacze do naszych rodowych- duchy atakują miasto. W snach widział również miejsce, gdzieś na północ stąd, a tam ratunek. Jak widzisz nie zawierzyłem mu, a on sam nie zdążył na czas. Póki jednak nie przedłożą mi jego zimnego ciała nie zamierzam rezygnować- z niego, póki mury stoją- z Munbyne. - mówił konsekwentnie i twardo.

-Faktycznie miałem zebrać dawców i ruszyć na północ, ale... - nie zdołał dokończyć.

-Wspomogę Cię monetą i dawcami imion, bronią i informacją w miarę możliwości, ale nie próbuj się spierać Kaifaszu- nie ma dla Ciebie powrotu bez ratunku dla mego domu. Możesz w ogóle nie wracać w te strony jeśli nie pomożesz Munbyne, możesz nie mieć do czego- jesteśmy ostatnim bastionem stąd na zachód do samego Jerris.. - pogroził masową rzezią na olbrzymim obszarze.

* * *

Nastała względna cisza, zapanował umiarkowany spokój po bitwie- Munbyne wciąż stało, a mieszkańcy przetrwali. Przed 'Rogatą Wróżką' zalegał już skromny tłum ochotników, którzy nie dość, że w niezłej kondycji wyszli z potyczki to jeszcze aspirowali do uczestnictwa w hucznie ogłaszanym poborze do wyprawy. Drzwi klubu miały zaraz się otworzyć, a kusząca oferta już sączyła się przez jego okna przyprawiana alkoholem, muzyką i rozrywką.
 
__________________
"His name is Dr. Roxso..., he's a rock'n'roll clown, he does cocaine..., I'm afraid that's all we know..."
majk jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172