Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-03-2013, 00:52   #1
 
Reinhard's Avatar
 
Reputacja: 1 Reinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputację
[Zombie] Pozostać człowiekiem - SESJA ZAWIESZONA

Na początku była Fala. Wszyscy myśleli, że jest to jakiś rodzaj grypy. Chorych przybywało w błyskawicznym tempie. Szpitale szybko zostały zapełnione. Kościoły, szkoły, obiekty sportowe, budynki rządowe stawały się więc polowymi szpitalami.

Nie poznano przyczyny. Niektórzy mówili, iż to wynik niewłaściwie przetestowanych szczepionek – tak, jak powstał HIV. Altrculture – niedawno wynaleziona „cudowna” szczepionka, przepisująca fragmenty DNA, była rozpowszechniana w krajach Trzeciego Świata, a po pozytywnych informacjach, również w innych krajach. Na jej podstawie powstały między innymi pakiety medykamentów o niezwykłej sile leczącej – Medpaki. Inni mówili o pandemii – takiej, jak Czarna Śmierć w XIV wieku lub Ptasiej Grypie. Jeszcze inni byli zdania, że to element wojny biologicznej pomiędzy mocarstwami.

W miarę zaogniania się kryzysu coraz więcej nowo powstałych autorytetów religijnych twierdziło, iż to kara za grzechy i Gniew Boży. Powstawały też kulty, które uważały, iż owszem, jest to dzieło istot nadprzyrodzonych, lecz nie Boga, znak Końca Czasów i pogrążenia się świata w totalnym szaleństwie.

Po około dwóch tygodniach, chorzy zaczęli umierać. Świat pogrążył się w żałobie i chaosie. Wprowadzono stan wyjątkowy, godzinę policyjną, ludziom nakazano zostać w domu. W ciągu 48 godzin zmarła większość zainfekowanych. Wezwania do umierających były tak liczne, że policja i straż pożarna przestały na nie odpowiadać. Po kilku godzinach od śmierci umarli powstali. Głodni i niepowstrzymani.

Trzeba pamiętać, gdzie się znajdowali – szpitale, kostnice, komisariaty, straż pożarna, opieka społeczna, przytułki, budynki rządowe, szkoły, stadiony. Pierwszymi zaatakowanymi byli personel medyczny, policja, ratownicy, żołnierze, wolontariusze – wszystkie instytucje, będące podstawą interwencji kryzysowych.


14 kwietnia 2015 roku
Godzina 6.48
Detroit, Śródmieście, Jefferson Avenue nad rzeką Detroit

W kaplicy w pobliżu komisariatu do niedawna był szpital polowy. Umieszczono tam waszych chorych bliskich. Towarzyszyliście im przez niemal dwa tygodnie, na początku dojeżdżając, później śpiąc obok na łóżkach polowych, a następnie – gdy chorych przybywało – na podłodze. Kilkoro ludzi wyzdrowiało, ale czym prędzej uciekli z tego miejsca. Nie dziwiliście się im – gdyby nie więzy z waszymi bliskimi, też byście woleli uciec z tej umieralni, z tego miasta.

Brakowało wszystkiego, był z wami tylko jeden, emerytowany lekarz i pielęgniarka nie znająca angielskiego, z jakiegoś dziwnego kraju.
Opiekowaliście się chorymi, organizowaliście medykamenty, gotowaliście posiłki. Był wśród was młody żołnierz, który zdezerterował, by być przy matce – niestety, ktoś na niego doniósł i jego, jak i innych uchylających się od poboru, zgarnęła żandarmeria. Byli policjanci, którzy oddawali wam w opiekę swoich bliskich. Zdarzył się jakiś chory kryminalista, którego na limitowane łóżko wepchnął jego obrotny prawnik. Po paru godzinach przyszło po niego kilku policjantów i gdzieś z nim pojechali. Wrócili z chorą żoną jednego z gliniarzy i dłońmi zachlapanymi krwią. Z tego, co mówili, kryminalista próbował ucieczki. Kobietę położyli na łóżku po przestępcy.

Pielęgniarka została zabrana przez ludzi z INS, a lekarz przez CDC.

Potem polowy szpital zmienił się w kostnicę. Zmarli również wasi bliscy. Po czasie pełnym rozpaczy wyczerpani padliście koło swoich bliskich, po raz pierwszy od wieczności zapadając w sen.

Obudziły was wystrzały. Policjanci pomagali wam wyjść z pomieszczenia, w którym zmarli rozrywali na strzępy innych wolontariuszy i obsługę posterunku. Nie ma słów, które mogłyby opisać to, co się działo w waszych głowach, ale zagrożenie sprawiło, że szok zastąpiła wola życia, hucząca adrenaliną krew wyparła wyczerpanie. Chwytając, co mieliście pod ręką, wybiegliście na ulicę, do końca osłaniani przez załogę posterunku. Kupili wam kilkanaście sekund.

Na zakorkowanej ulicy rozgrywały się dantejskie sceny. Zombie koncentrowały się wokół miejsc generujących hałas i ruch. Wiedzeni instynktem, pobiegliście w stronę przeciwną do strzałów. Po waszej lewej stronie była rzeka Detroit, po prawej – ulica, na której było względnie spokojnie. Przyczyna tego spokoju znajdowała się dwie przecznice dalej – broniąca się wojskowa barykada, na którą ciągnęły wszystkie żywe trupy.

Wielopiętrowa zabudowa miała na parterze, a niekiedy i pierwszym piętrze, liczne sklepy i restauracje, powyżej reklamowały się różnorodne biura, zapewne były tam też mieszkania.

Przed oczami mignęła wam tabliczka: „Serenity Ave”. Większość sklepów miała wybite szyby i nosiła ślady plądrowania, podobnie stłoczone w korku samochody. W pojazdy wymierzony był niedawno ogień z broni ciężkiej, płonęły teraz, hukiem płomieni osłaniając wasze hałas.

Bieg. Byle dalej, byle szybciej, może gdy uda się uciec od tego horroru, to uda się również przekonać siebie samego, że to, co się widziało, to było tylko złudzenie?
Wypadliście grupą ze szpitala polowego na ulicę Jefferson. Wy pobiegliście w prawo. Policjanci kupili wam kilka chwil przewagi, jednak zombie były nieubłagane. Ścigały was potworne wrzaski ludzi pożeranych żywcem.

Po około 100 metrach biegu natknęliście się na skrzyżowanie. Nastąpił to karambol, co najmniej osiem samochodów utworzyło koszmarną rzeźbę z pogiętych blach. Nieliczne zombie były uwięzione w samochodach lub zajmowały się ucztowaniem na ciałach tych, którzy próbowali odczołgać się od miejsca wypadku.

Po lewej stronie mieliście nabrzeże, na którym spora grupa ludzi i jakiś gang walczyli o kilka łódek. Strzały przyciągały coraz więcej nieumarłych. Na Jefferson przed wami widać było, jak ich większe i mniejsze grupki ciągną na nabrzeże. Przebijać się przez nich byłoby szaleństwem. Za wami cichły strzały, policjanci stawiali coraz słabszy opór.

Po prawo znajdowała się spokojna uliczka. Przyczyna tego spokoju majaczyła dwie przecznice dalej – wojskowa barykada, zionąca ogniem broni ciężkiej. Wielkokalibrowe pociski zmasakrowały samochody, czyniąc z nich płonące pułapki na zombie. Większość z nich czerniła się przy barykadzie. Nieliczne, które pozostały, kręciły się, jakby zdezorientowane hukiem i bliskością płomieni z palących się samochodów. Pożar powodował hałas, w którym mógł się skryć tupot stóp uciekinierów.

Wbiegliście w tą ulicę. Większość zombie poruszała się ocienioną, prawą stroną, więc wybraliście lewy chodnik. Słońce było jeszcze słabe, nie raziło, więc w niektórych oknach czynszowych kamienic widać było przerażone twarze.

Wojsko zamieniło sporą część ulicy w gruzowisko, ale strach zwiększał zręczność i determinację. Na parterze znajdowały się sklepy, miały jeszcze spuszczone rolety antywłamaniowe – kawiarnia na rogu, następnie włoska restauracja, fryzjer, salonik prasowy…i sklep z podniesionymi roletami. I otwartymi drzwiami. W oknach ozdobne kraty, w głębi widoczne sprzęty RTV-AGD.

Dwa metry przed wejściem, na brzuchu, leżał martwy człowiek. W korpusie znajdowały się cztery niewielkie rany wylotowe – zapewne po kalibrze .22, bardzo popularnym wśród rabusiów, ze względu na niskie ceny i powszechność broni. Pół metra od drzwi leżał rozbity telewizor – najnowszy model, widać nieostrożnie transportowany. Kółko z kluczami znajdowało się w zamku. Zapewne właściciel został zaskoczony, gdy otwierał sklep.

W sklepie panowała cisza. Bałagan był niewielki – widać rabusie poświęcili na robienie go mało czasu. Sklep miał około 20 metrów szerokości, 10 metrów długości. Pomieszczenie było rozświetlone porannym słońcem, wpadającym przez bardzo duże okna, ozdobne kraty kładły się cieniem na całe pomieszczenie.

W asortymencie znajdował się typowy sprzęt – pralki, lodówki, telewizory i tym podobne, było też kilka półek z narzędziami. Od strony wejścia nie było widać, co jest za rzędami pralek, zmywarek i większego sprzętu oraz co znajduje się za ladą. W ścianie naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi, zapewne prowadzące na zaplecze, zamknięte albo na klamkę, albo na zamek.
 

Ostatnio edytowane przez Reinhard : 17-03-2013 o 21:50.
Reinhard jest offline  
Stary 17-03-2013, 08:33   #2
VIX
 
VIX's Avatar
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
14 kwietnia 2015
Godzina 4.40 am
Detroit, kapilca przy Jefferson Ave.

Moment w którym Benjamin Terman odzyskał świadomość nie należał do najmilszych. Dreszcze, przenikające na wskroś stawy zimno, wymioty... to było jedynie preludium do tego co działo się po tym kiedy zaczął dochodzić do siebie. Jednak wraz ze świadomością, dziwnie lecz realnie, opuszczała go gorączka i obcy posmak w ustach, powoli ustały też drgawki... to było dziwne. Wyglądało na to że w ciągu ostatnich 30 minut Benjamin wrócił do zdrowia. Fakt, był głodny i spragniony, do tego ospały i słaby jak dziecko. Dziwiło Bena że zupełnie nic nie słyszał po tym jak się obudził, dotarło to do niego dopiero po kliku chwilach. Miał już krzyknąć z prośbą o pomoc... wpadał w panikę, to nie było miłe uczucie, a jednak, otwieranie i zamykanie ust pomogło. Ten rybi gest w jakiś cudowny sposób wrócił Benowi słuch, a flegma zebrana w płucach oddała Benowi głos w postaci paskudnego kaszlu. ~ Na rany Chrystusa, co się ze mną stało? Gdzie ja u licha jestem? Myśli mknęły lotem błyskawicy przez głowę Benjamina, głowę która jeszcze bolała, ale sił starczyło by podnieść ją z poduszki i rozejrzeć się wokół. Ben pożałował swego czynu, i to nie dlatego że kark zabolał go jak diabli, a dlatego że ujrzał scenę iście makabryczną. Na zawsze miał ją już zapamiętać, a szpitale będą od tej pory kojarzyły się Benowi z rzeźnią, wszystko to pod wielkim krzyżem z cierpiącym na nim Jezusem, który raczej nie był obecny ni duchem ni ciałem w kaplicy krwi przy Jefferson Anenue.

-... nie mam już fenytoiny mówię. Okryjcie ją kocem. Ben usłyszał głos starszego mężczyzny.

-... no to co? Co ja mam z tym zrobić? Nie wiem, weź i sam coś z tym kurwa zrób, ja mam już tego dość. Pierdolę to wszystko, ciebię, ją i to zasrane miasto... lekarzy i Jezusa Chrystusa, rozumiesz? Pierdolę was wszystkich. Krzyczała czarnowłosa kobieta, przez łzy można było dostrzec jej zmysłowe oczy, teraz wykrzywione złością, wyładowywaną na niskim łysiejącym facecie.

-... nie bój się Adel, wszystko jakoś się ułoży. Wcześniej ci nie mówiłem, ale dostałaś to stypendium. List przyszedł już parę ładnych dni temu, ale nie chciałem ci mówic od razu... nie chciałem byś wyjechała. Młody mężczyzna w wełnianej bluzie siedział dwa, może trzy, łóżka dalej, na lewo od Bena. Spoczął on na brzegu szpitalnej pryczy i mówił do kobiety leżącej pod prześcieradłem... głowa kobiety była przekręcona w lewo, a jej twarz miała jakiś nienaturalny wyraz... mężczyzna gładził ją po włosach i chciał napoić z papierowego kubka. Benjamin mógłby przysiąc że w kubku nie było ni kropli płynu. Młodzieniec jednak raz za razem podsuwał martwej kobiecie papierowe naczynie do ust.

-... aaaa kurwa. Tego się dziadek nie spodziewałeś co? He he he. Pusty masz łeb i w uszach gówno. Najebało ci się pod czaszczą od tych wojennych opowieści, co? Zresztą, weź się kurwa nie trzęś tak tylko wyskakuj mi tu zara z tego co tam kitrasz pod pazuchą... dawaj nie pierdol dziadek. Ben odwrócił wzrok po tym jak usłyszał głośny trzask. Młody chłopak, czerwona bluza, dresowe spodnie, złoty zegarek na lewym nadgarstku... Ben szybko oszacował kim może być ten gówniarz ... ~ ... gówniany OG. Młodzieniaszek paradował z papierosem w ustach i rozbijał się po sali na wózku inwalidzkim, uderzając raz za razem w łóżka i szafki. Znalazłszy swą ofiarę pod postacią starszego mężczyzny, zaczął się nad nim wytrząsać. Benjamin w odpowiedzi usłyszał spokojne słowa starszego jegomościa, mógłby przysiąc że to ten sam głos który mówił o fenytoinie. Po chwili dołączyło do tego wszystkiego kilka innych głosów, postronni włączyli się w obronę dziadka. Jednak młody gangster miał to za nic i zastraszył wszystkich wymachując nożem i ciskając inwektywy pod adresem ich wszystkich, boga i prezydenta kraju.

- Co za gnój jebany. Ben powiedział głośno i dźwignął się z pryczy. Teraz dopiero jego oczom ukazał się w pełni dantejski obraz kaplicy w której się znajdował. - Pan się nie przejmuje, zaraz go ktoś usadzi. To już drugi jego wyskok dzisiaj, myślę że jak tak dalej pójdzie to chłopak nie dożyje jutra. Ben zaciekawiony spojrzał na osobę która przemówiła do niego, jakby odgadując co miał na myśli stary wykidajło. ~ Babka miała wyczucie. Pomyślał Benjamin. Kobieta która odezwałą się do Bena była młodą afroamerykanką o pełnych kształtach, kiedyś musiała być bardzo zadbana, widać to było po fryzurze i makijażu, Ben znał się na takich sprawach, pracował w końcu w nocnym klubie. Siedziała ona obok mężczyzny który na oko musiał mieć ze 30 lat, ~... pewnie był jej facetem. Przeszło przez myśl Benowi. Mężczyzna wyglądał bardzo niezdrowo, jęczał coś w malignie i choć leżał spokojnie to widać było że z nim coś nie tak.

- Co mu jest? Znaczy twojemu facetowi? Zapytał Benjamin wprost, łamiąc wszelkie konwenanse dobrego zachowania, przeszedł z kobietą na ty szybciej niż ta się tego spodziewała, widać to było po jej twarzy.

- Jak to co? To samo co wszystkim innym. To samo co tobie. Znaczy nikt nie wie co to jest. Tak przy okazji, jestem Alika, a ty nazywasz się Benjamin Terman, zdziwiony że znam twoje imię i nazwisko? Jest napisane na karcie historii choroby. Poza tym widuję ci już od dobrych dwóch tygodni. Właściwie już tu mieszkam, zostałam z moim Hankiem, ale nie wydaje się by czuł się lepiej Kobieta z miłego uśmiechu uciekła w smutną twarz po tym jak wspomniała o swym ukochanym. Wydawała się być przyjazną osobą, Ben postanowił naprawić trochę swoje zachowanie, widać nie miał do czynienia z prostaczką i zupełnym pustakiem, czyli dziewczyną za jaką wziął ją na początku.

- Tak, jestem Ben i wybacz że tak na ciebie naskoczyłem. Zupełnie nie wiem co się dzieje, jak długo tu do cholery jestem? Jest tu jakiś lekarz, muszę się stąd wypisać, mam sprawy do załatwienia... musze iść do pracy. Benjamin przypomniał sobie o pracy i dreszcze przeszły mu po plecach.

- Z tego co wiem to leżysz tu od 1 kwietnia, to już będzie prawie 2 tygodnie. Przytomność odzyskiwałeś tylko na chwilę, może raz dziennie, byłeś w bardzo ciężkim stanie... nie wiem co ci się stało. Zresztą nikt nie wie co tu się dzieję. Alika głaskała czoło swego partnera i całowała go w dłoń od czasu do czasu.

- ... no to kurwa pięknie. W dupę z robotą, chuj, nie ma co zbierać. Jestem znowu w dupie. Ben złapał się za głowę i zaczął pocierać skronie... przewrócił się na łóżko i zamknął na chwilę oczy. Wciąż leżąc kontynuował rozmowę. -... a lekarze, gdzie są jacyś lekarze?

- Lekarzy nie ma tu już od kilku dni, nawet pielęgniarki. Ludzie rozdają między sobą leki z apteki na przeciwko. Łykają wszystko jak popadnie. Zresztą i tak nic nie działa. Jedni budzą się zdrowi, tak jak ty, a inni... wciąż trwają w chorobie, tak jak mój Hank. Alika rozpłakała się cicho. Ben słyszał jak szlocha, ale w głowie miał tylko jedno. ~ ... dobra co teraz, wyjebali mnie z roboty to pewne? Benjamin dryfował myślami, ale w końcu odezwał się do Aliki. Alika, posłuchaj. Hank też wyzdrowieje, nie przejmuj się, facet jest o połowę ode mnie młodszy i o taką samą połowę większy i silniejszy. Kto jak kto ale taki byk musi wyzdrowieć. Benjamin postanowił pocieszyć młodą murzynkę.

- Słuchaj Alika, jest tu jakaś łazienka, muszę się ogarnać. Usunąć to... to coś. Ben wskazał na wystającą spod koca rureczkę od cewnika.

- W głębi korytarza, po lewej, ale uważaj na siebie, ludzie zaczeli zachowywać się dziwnie, wszędzie jest mnóstwo krwi. Zresztą sam widzisz co tu się dzieje. Alika pomogła wstać Benowi i odprowadziła go wzrokiem aż do mementu kiedy ten zniknął za drzwiami toalety.

***

14 kwietnia 2015
Godzina 5.28 am
Toaleta w kaplicy przy Jefferson Ave.

Usunięcie cewnika nie należało do najmilszych czynności jakie człowiek może sobie sam wykonać. Krwawienie z cewki moczowej nie było może duże, ale za to bardzo bolesne... szczęściem, nie trwało długo. Ból wystarczył jednak by Ben stracił równowagę i upadł na podłogę. Leżąc w mieszaninie krwi i moczu, niestety nie tylko własnego, Benjamin dochodził do siebie. Cewnik nie był jednak najgorszym z czym zmierzyć się musiał w toalecie stary ochroniarz. Jest duża różnica kiedy małe dziecko zrobi kupkę w pieluchę, a kiedy facet w średnim wieku sfajda się w majty. Wydawać się mogło że nikt od paru dni nie zajmował się chorym, Ben był w stanie przysiąc że musiał popuścić w majtki, conajmniej trzy razy. - Czy oni tu kurwa nie mają jakiejś obsługi medycznej... co tu się do diabła dzieje? Głośno narzekał i zastanawiał się Ben, jednocześnie myjąc się w umywalce... nie było to łatwe, tym bardziej że wciąż ktoś chciał wejść do toalety. Szybko jednak każdy dawał sobie spokój po tym jak dało się zauważyć w niej rosłego mężczyznę, stojącego bez bielizny i piorącego własne slipy pod bieżącą wodą.

Benjamin spojrzał w lustro i dostrzegł jak zapadnięte ma policzki. ~ Pożywienie dostarczane drogą dożylną skończyło się pewnie wtedy kiedy ktoś przestał myć mi dupę. Trafnie zamyślił Ben. Zarost też musiał mieć conajmniej trzy dni. Dłoń natrafiła na ostre włosy na policzkach i podbródku, ~ ...jak nic przydałoby się golenie. Usta Bena przylgnęły do zardzewiałej rurki kranowej i łapczywie pochłaniały wodę... nie trzeba było długo czekać na efekt... z wielkim bólem brzucha, Ben wymiotował kilkakrotnie na podłogę. Ostatecznie jednak udało mu się napić i mógł opuścić toaletę. Ktoś kto mijał go w drzwiach zwrócił mu uwagę na temat tego co po sobie pozostawił Ben na podłodze. Krótkie - wal się - wystarczyło za odpowiedź.

Fakt, nie było łatwo wracać do łóżka bez szpitalnych spodni, paradowanie w samych slipach, do tego mokrych, nie wzbudziło jednak większej uwagi wśród pacjentów prowizorycznego szpitala, ani tez wśród rodzin ów pacjentów. Spowodowane było to tym że gdzieś w tle, w szumie tego co działo się w kaplicy, dało się usłyszeć strzały z broni palnej. Gdzieś w mieście coś się działo i ludzie wyglądali na przerażonych. Benjamin wrócił wreszcie do swego łóżka, usiadł i spojrzał na Alikę.

- Zrozum nie mogłam. Trudno było mi umyć Hank'a, a co dopiero obcego faceta. Odłączyłam ci za to kroplówkę, choć tyle mogłam zrobić. Alika tłumaczyła się dziwnie. Wiedziała że Ben leżał w łóżku we własnych odchodach.

- Czy ja coś mówię? Zapytał z uśmiechem Ben. - Zastanawiam się tylko jak wytrzymałaś ten smród.

- Problem polega na tym że teraz nie mam się w co ubrać. Kiedy wychodziłem z pracy miałem na sobie ubranie i plecak a teraz nie mam nic, ktoś mi pewnie ukradł wszystko. Kurwa nie... właśnie sobie przypomniałem że ukradli mi motor z przed budynku w którym pracuje...znaczy pracowałem. Ja cię kręcę... zero roboty, zero motoru i zero spodni. Ładny ...

Alika przerwała monolog Bena, który był mocno napęczniały od wszelakiej maści przekleństw. - Ben, spokojnie, ja mam twoje rzeczy. Musisz zrozumieć, nie chciałam cię okraść, wzięłam i ukryłam twoje rzeczy razem z ubraniami Hank'a. Kilku dziwnych typów kręciło się wokół twojego plecaka. Pomyślałam że tak będzie lepiej. Zresztą to też przechowałam. Alika wyciągnęła pistolet Bena spod poduszki Hank'a. - Wierz mi lub nie, ale raz pomógł mi by ochronić twój plecaczek. Jakiś facet chciał go zwinąć w nocy, ale lufa wycelowana w jego krocze całkiem zmieniła jego zdanie. Facet więcej się tu nie pokazał. Alika uśmiechnęła się delikatnie na wspomnienie tego zdarzenia.

- Super. Benjamin nie krył radości i zdziwienia. - Jesteś spoko babka Alika, nie spodziewałem się że możesz mieć takie jaja... znaczy, przepraszam, chciałem powiedzieć tyle odwagi. Ben sięgnął po pistolet, sprawdził magazynek i przeładował, po czym schował broń pod koc.

- Ha ha ha. Hank też tak o mnie mówił, 'Alika ty to masz jaja'. Zaśmiała się na sekundkę młoda kobieta po czym na jej twarzy zawitał znów ponury nastrój. Spojrzała na Hank'a i pogładziła mu policzek. Po chwili wznowiła rozmowę z Benjaminem. - Trzymaj. Alika podała Benowi jego plecak. Wyciągnęła go spod łóżka przy którym siedziała.

Ben nie czekał by prosić go o założenie spodni... przejrzał plecak i ubierał się spokojnie. Zawartość plecaka nie zmieniła się, wszystko było na miejscu, widać Alika była nie tylko ładna i mądra, ale i uczciwa.

- Wybacz, ale nie masz przypadkiem nic do jedzenia? Jestem cholernie głodny, a nie ma co liczyć chyba na szpitalna zupę. Benjamin był potwornie głodny i tracił przez to skupienie.

***

14 kwietnia 2015
Godzina 6.15 am
Kaplica przy Jefferson Ave.

Ben zajadał się batonikiem Starbars który dostał od dobrodusznej Aliki. Kobieta wyciszyła się nieco i zajęła swoim partnerem. Ten czas Benjamin poświęcił na ubranie się. Sprawdził też telefon. Wyglądało na to że wszystkie linie są zajęte.

- Co do diaska? Nikt nie odbiera, wszystkie linie zajęte. Jak to możliwe? Alika co się tam do cholery dzieje? Co się wydarzyło przez ostatnie dwa tygodnie? Ben nie krył ciekawości. Musiał sobie to poukładać... ogarnąć to wszystko.

- Powiedz co pamietasz. Postaram się zacząć tam gdzie ty skończysz. Zaproponowała młoda afroamerykanka.

- Okej. Ostatnie co pamiętam to to że wyszedłem z roboty. Pracuje...pfff, pracowałem jako szef ochrony w budynku sądu okręgowego, wieczorami dorabiałem jako selekcjoner w klubie Sugar Sugar. Znasz to miejsce? Zresztą nie ważne. Pewnie i tak nie znasz. Tak więc wyszedłem z sądu, miałem ze sobą plecak bo szykowałem się wyjechać do domu. Pochodzę z New Portland w Maine. Słyszałem co się dzieje. Mówili o tym w telewizji. Jakaś choroba się rozprzestrzeniała. Wszystkich opanowała pandemia. Zadzwoniła do mnie siostra i powiedziała żebym wracał do domu. Twierdziła że powinienem wydostać się z Detriot zanim będzie za późno... tak czy inaczej, posłuchałem jej. Postanowiłem wracać. Jak na złość, ktoś zapier..., ukradł mi motocykl. Pamiętam że wkurzyłem się nieziemsko i trzasnąłem kaskiem o ścianę. Dałem za ten kask 230$, powinien byc mocny, a ten zasrany kask rozpadł się na trzy części jakby był skorupką jajka, zresztą nieważne. ... i co dalej? Tak, no więc, trzasnąłem kaskiem o ścianę i poprawiłem kopniakiem...posłałem tego rupiecia na środek ulicy i wtedy zacząłem tracić wzrok. Mroczki staneły mi przed oczyma i upadłem na ulicę. Wiem że udało mi się jeszcze wstać i przejść kilka kroków, ale to tyle. Znów padłem i podbiegł do mnie jakiś przechodzień... jakby słyszałem jakieś słowa, i jeszcze syrenę karetki lub może radiowozu, ale to tyle. Później obudziłem się już tutaj... przy tobie, na szczęście. Benjamin uśmiechnął się szczerze do Aliki.

Alika słuchała uważnie tego co mówił Ben. Gdzieś w oddali znów dało się słyszeć odgłosy strzałów z broni palnej. - Zatem nie wiele wiesz co się działo. Alika pokiwała smutno głową. - Posłuchaj, to może być dla ciebie szok, ale za drzwiami tej kaplicy nie ma już tego samego Detroit które pamiętamy kiedy tu weszliśmy. Dobra, ja pamiętasz ostatnio w wiadomościach sporo mówiło się o jakiejś szczepionce, później chorobie... Kobieta rozpoczęłą swoją opowieść.

***

14 kwietnia 2015
Godzina 6.48 am
Kaplica przy Jefferson Ave.

Benjamin słuchał słów Aliki prawie że z otwartymi ustami. Trudno było mu uwierzyć że to co mówi ta kobieta może być prawdą. Brzmiało to raczej jakby opowiadała mu jakiś film z Harrisonem Fordem lub Millą Jovovich. Ben miał wiele pytań, szykował się z ich zadaniem, ale rozmowę przerwały strzały. Policjanci którzy stali na straży szpitala polowego, o czym poinformowała Bena Alika, prowadzili zaciekły ostrzał. Ben wiedział sporo na temat strzelanin, jako były kadet szkoły policyjnej oraz wieloletni pracownik ochrony osobistej, rozumiał że coś tu nie gra.

- Coś jest nie tak. Policjanci ostrzeliwują się, ale nikt nie wydaje się ich atakować... nie ma wymiany ognia. Alika zbieraj swoje rzeczy, będziemy musieli się stąd zrywać. Ben założył błyskawicznie swą skórzaną kurtkę i zapiął plecak, po czym osadził go najwygodniej jak się dało na plecach. Glock 19 odnalazł swe miejsce w olstrze na pasie.

- Ja nie zostawię Hank'a... nie rusze się stąd bez niego. Gdzie pójdziemy, tu jest najbezpieczniej. Kobieta mówiła szybko przez łzy. Zaczynała panikować.

- Już raczej nie jest tu tak bezpiecznie. Ben odpowiedział na jej ostatnie twierdzące zdanie. - Posłuchaj Alika. Benjamin chwycił kobietę za dłoń i spojrzał jej w oczy. - Zbieraj swoje rzeczy, nie możemy tu dłużej zostać, zobacz co się dzieje z ludźmi, wszyscy uciekają. Coś się tu zbliża i ja tego nie chcę spotkać, wierz mi, ty na pewno też nie. O Hank'a się nie martw, ja go poniosę. Młody już nie jestem ale trochę iskry wciąż w sobie mam.

Kobieta posłuchała ostatnich słów Benjamina. Pakowała szybko wszystko co miała pod ręką. Jej niewielka torba podróżna nie mogła pomieścić wiele, ale nie było to problemem... nie miała ze sobą dużo rzeczy. Ben podniósł Hank'a. Mężczyzna okazał się cięższy niż na to wyglądał, ale cóż słowo jest słowem... zresztą Ben czuł jakby miał dług wobec Aliki. Kobieta pilanowała jego rzeczy i na swój sposób pomogła mu po przebudzeniu. Był zatem winien przysługę kobiecie i tarfiła się okazja by wyrównać rachunki. Zresztą, Benjamin planował oddać Hank'a w ręce sanitariuszy jak tylko wyjdą z budynku... któs musiał się przecież nim zająć. Benjamin Terman nawet nie wiedział w jak wielkim błędzie jest on i ludzie zebrani w kaplicy. Pomoc miała nigdy nie nadejść.

Ben dźwignął Hank'a i ruszył do drzwi, Alika szła za nimi krok w krok. Chwilę później do ich uszu dobiegł krzyk z końca sali. Wszyscy zgodnie odwrócili się w tamtą stronę, to co ujrzeli musiałoby zmrozić krew nawet samemu Wesowi Cravenowi. Wydawało się że chorzy wstają z łóżek i atakują zdrowych, członków swych rodzin i zupełnie obcych ludzi, bez jakiegoś większego sensu czy planu. Jednak do ataku nie używali broni czy otaczających ich przedmiotów a własnych zębów i paznokci. Najgorsze było to że to wcale nie było złudzenie, to się na prawdę działo. Wrzask jaki powstał w kaplicy po tym jak ludzie stali się świadkami tego zdarzenia był oszałamiający. Krew niewinnych ludzi zrosiła ołtarz w kaplicy, a białe prześcieradła pokryte czerwienią przypominały o horrorach z lat 90 - tych. Wszyscy którzy stali nieco dalej od makabrycznych zdarzeń rzucili się do ucieczki we wszechogarniającym krzyku. W drzwiach, choć szerokich, ewakuujący się ludzie zderzyli się z kilkoma policjantami którzy szli chorym i ich rodzinom z pomocą. Benjamin zaryzykował spojrzenie do tyłu i mógłby przysiąc że widział jak chorzy ludzie, w szpitalnych pidżamach, po zabiciu kilku niewinnych, pastwią sie nad ich ciałami i pożerają wnętrzności. Jednak nie był pewien własnych oczu, Ben po prostu nie mógł w to uwierzyć.

- Alika szybciej, trzymaj się mnie. Ben próbował przekrzyczeć wrzeszczący tłum, lecz na darmo. W tej sytuacji żadne słowo nie mogło się wybić ponad krzyki ludzi walczących o życie u progu kaplicy. Tych kilku policjantów zdołało wejść do pomieszczenia i wdać się w potyczkę z opętanymi ludźmi, którzy zabijali wszystkich zdrowych po czym degustowali ich martwe ciała. Cała ta sytuacja przyprawiał Benjamina o wymioty, powstrzymał się co prawda, ale wielu innych nie. Ludzie wymiotowali na siebie...deptali się, Ben był pewien że kilka osób musiało stracić życie pod stopami oszalałego ze strachu tłumu. Takie były tego realia. To co działo się pod drzwiami było swoistą masakrą. Benjamin stwierdził że nie ma sensu starać się tędy wyjść... graniczyło to z cudem, tym bardziej że Ben prowadził pod rękę Hank'a, który zaczął odzyskiwać przytomność.

Benjamin przebił się w prawą stronę i wyszedł na korytarz, nie było tu nikogo, widać wszyscy skupili się na głównym wyjściu. Z wielką radością Ben przywitał Alikę, która dostrzegła Hank'a i jego zbawiciela w bocznej nawie. - Alika widziałaś to co ja? Czy ci ludzie kurwa zjadali zabitych, na wpół martwych członków własnych rodzin?

- Na litość boską, Hank obudź się. Obudź się! Krzyczała i płakała głośno Alika. - Nie wiem Ben, nic już kurwa nie wiem. To jest jakiś koszmar. Hank błagam, na boga, obudź się. Musimy iść. Musimy uciekać!

- Alika. Ucisz się. Usłyszą nas tu i rozszarpią na śmierć. Piepszone truposze, zupełnie jak na kiepskich filmach, nie ma co. Lepiej żeby tak jak na filmach były wolne jak mucha w smole. Dobra, zjeżdżamy stąd. Alika ruszaj się i cicho. Przejdziemy przez zakrystię i na uliczkę z tyłu bydynku. Zrozumiałaś? Ruszamy. Ben był konkretny w słowach. Sytuacja była przytłaczająca, ale chęć życia w Benjaminie jeszcze większa. Zanim doszli do drzwi zakrystii najedli się mnóstwo strachu. Było się czego bać to raz, a dwa, wcale nie pomógł fakt że drzwi do pomieszczenia na tyłach kaplicy były zamknięte na głucho.

- Pomóż Hankowi dziewczyno. Ben zwrócił się do Aliki. - Ja spróbuję otworzyć te drzwi. Benjamin zaczął napierać na drzwi ale te były mocne, wykonane z ciężkiego drewna i osadzone na żelaznych zawiasach... typowo kościelne. - Hej, jest tam kto? Otwierać do cholery. Kurwa to nie są żarty, otwierajcie te pierdolone drzwi. Benjamin z całej siły uderzał pięścią w drewniany portal.

***

14 kwietnia 2015
Godzina 6.55 am
Korytarz do zakrystii w kaplicy przy Jefferson Ave.

- Ben, coś jest nie tak z Hankiem. Hank, co się dzieję kochanie? Powiedz mi co ci jest, mogę coś dla ciebie zrobić? Alika starała się pomóc Hankowi, kiedy Ben próbował sforsować drzwi do zakrystii.

- Yyyyyhhhh! Yyyyyhhhh! Khhhhhrrrr! Hank wydawał z siebie dziwne odgłosy, zupełnie jakby coś stanęło mu w gardle. - Alika spójrz na jego oczy, coś jest nie tak. Jak myślisz, może Hank staje się jednym z tamtych, umarlaków? Benjamin był już pewien co się dzieje. Tyle filmów o tym nakręcono, tyle gier video... każdy choć troche otarł się o tematykę zombie, nawet Ben, choć był swego rodzaju 'oldtimerem' w tych nowoczesnych czasach. Benjamin chciał przekazać złe wieści młodej dziewczynie, we w miarę delikatny sposób, zupełnie jednak nie wiedział jak. Spróbował podejścia szokowego, wprost i konkretnie. Zaistniała sytuacja wymagała odpowiednich środków.

- Alika. Hank'a za chwilę nie będzie. Spójrz w jego czy. Widzisz go tam? Lepiej się od niego odsuń, zanim przemieni się w jednego z nich. Ben był bezpośredni w słowach.

- Zwariowałeś Terman. Pojebało ci się w głowie od tych leków, albo żeś się za dużo filmów naoglądał. Hank jest chory i potrzebuje lekarza, a ty jesteś kretynem i nie zbliżaj się do mnie ani do Hank'a. Alika była w czarnej rozpaczy, łzy dosłownie ciekły po jej policzkach strumieniami... Benowi było jej niezmiernie żal, ale czuł że los Hanka jest przesądzony przez boga...jeśli ten ostatni wogóle istnieje, w tej sytuacji było to mocno wątpliwe.

- Słuchaj, musimy się stąd... Benjamin nie zdążył dokończyć zdania. Padły trzy strzały. Wszystkie trzy celne. Alika padła na podłogę i zaległa obok Hank'a który warczał, kasłał i chrząkał w dziwny sposób. Strzały padły z głębi korytarza w którym Ben dostrzegł sylwetkę człowieka w mundurze zbliżającą się szybko. Pewnie gdyby nie fakt że gliniarzowi skończyły się naboje w rewolwerze, to Ben pewnie leżał by w kałuży własnej krwi. Ten obrót rzeczy był dla Benjamina niespodziewany. Łuski uderzyły z metalicznym brzękiem o kamienną posadzkę. Człowiek w mundurze nie zatrzymał się nawet by przyjrzeć się z kim ma do czynienia... załadował sześć naboi do komór i odciągnął kurek. Ben musiał działać szybko.

- Co jest do kurwy nędzy? Człowieku powaliło cię. Zabiłeś właśnie bogu ducha winną dziewczynę... a teraz co, chcesz załatwić też mnie? Ben planował sięgnąć po broń w najlepszym do tego momencie. Widział że tamten poci się obficie, musiał w końcu przetrzeć pot z oczu...wtedy Ben sięgnie po broń. Tak przynajmniej wyglądał plan.

- Nie ruszaj się kurwa, nie ruszaj mówię... na ziemię, na kolana skurwielu. Ben musiał usłuchać... gliniarz nie żartował, a na poświadczenie prawdziwości swych słów posłał jeden ostrzegawczy strzał w drewniane drzwi za plecami Termana. - Ręce za głowę i nie ruszaj się. Zaczął się zbliżać. - Zostałeś ugryziony? Kurwa, szybko odpowiadaj. Ugryzły cię?

- Kto mnie miał kurwa ugryźć... truposze ? Nie, nie ugryzły mnie, ale tej dziewczyny którą zastrzeliłeś też nie...i tego faceta na podłodze...on też nie jest pogryziony, ale jest chory. Mogę wstać? Ben zapytał policjanta.

- Nie kurwa, nie możesz wstać. Policjant ociekał potem i ręce dygotały mu jak paralitykowi. - Zamkniętę co? Gliniarz skinął głową na drzwi do zakrystii. - Na pewno zamknięte... gliniarzowi to zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę. Zakończył z przekąsem policjant.

- Mogę je spróbować otworzyć, też chcę się stąd wydostać. Ben starał się utrzymać nerwy na wodzy, ale prawdą było że sam był bliski załamania i płaczu...wiedział że trzeba działać szybko.

- Dobra wstań. Obróć się. Pokaż dłonie. ... ... ... Dobra, spróbuj otworzyć te piepszone drzwi. Pośpiesz się, oni tu zaraz będą. Policjant podszedł do Hank'a i Aliki. Ben zabrał się do oglądania drzwi kiedy usłyszał trzy strzały za swoimi plecami na chwilę zamknął oczy, myślał że policjant strzelił mu w plecy... na szczęście tak nie było. Parszywy los spotkał Alikę i Hank'a. Gliniarz wpakował jeszcze jedną kulkę w klatkę piersiową Aliki i dwie w serce Hank'a.

- Może ci opętańcy nie znaleźliby nas tutaj gdybyś nie strzelał z tego rewolweru. Pomyślałeś o tym? Szkoda tej dziewczyny, miała na imię Alika, a to był jej chłopak, Hank. Ja mam na imię Ben. Powiesz mi jak się nazywasz kowboju? Wyluzuj trochę. Benajmin starał się zagadać rozdygotanego gliniarza... widać było że facet jest w poważnym szoku i jest na granicy poczytalności.

- Gówno cię obchodzi jak mam na imię. Zajmij się drzwiami. Na pogaduchy cię naszło, w psychologa się chcesz zabawić jak świat się na ryj wali? Pośpiesz się, zaraz tu będą. Policjant widać był doświadczony i pomimo jego stanu umysłu nie dał się podejść zbyt łatwo. W sumie nic dziwnego.

Ben podniósł ławkę stojącą obok drzwi. - Barkiem ich nie wyważymy, spróbuję tym. Powiedz o co z tym ugryzieniem chodzi? Coś jak zombie na filmach. Ben zważył ławkę w rękach i przygotował się do uderzenia.

- Człowieku weź się za te kurewskie drzwi bo zaraz po nas nic nie zostanie. I tak, zupełnie jak w filmach, zupełnie jakbyśmy to my byli w filmie. Zombie, ugyzienia, trupy, kanibale i całe inne chujstwo, a jak by tego było mało to... nieeee! kurwa nieeee!.... pomóż mi kurwa, na boga pomóż mi... Policjant zaniósł się krzykiem. Ben błyskawicznie odwrócił się w stronę policjanta i zauważył jak ten szarpie się z czymś co kiedyś było Hank'iem. Tego nie dało się pomylić z niczym innym, gołym okiem widać było że Hank jest martwy. Brak oddechu, dwie rany w klatce piersiowej po trafieniach z 38'ki, czarne oczy i zęby wbite w biodro policjanta. Ben ruszył z pomocą gliniarzowi. Jednym szybkim i zamaszystym ruchem zgruchotał czaszkę Hank'a za pomocą ławki która miała posłużyć do otwarcia drzwi. Pęknięta czaszka pohamowała zapędy truposza. To wystarczyło... ale z oddali dało się słyszeć że nadciągają kolejni. Pierwsi z ożywionych zaczeli pojawiać się w przejściu. Ben przeraził się i musiał zacząć działać na potrójnych obrotach.

- Kurwa, ugryzł mnie, ja pierdolę, no to chuj, już po mnie. Krzyczał gliniarz. - Otwieraj te drzwi, szybciej, za chwilę na rozszarpią na kawałki. Kontynuował lament ranny oficer z 14 posterunku, o czym świadczyły jego oznaczenia na umundurowaniu.

- Daj mi swoją broń. Ben zabrał z dłoni policjanta 38'ke. Wiedziałeś że gryzą, wiedziałes czym są! Co wiesz o tym co tu się dzieję, mów bo cię kurwa nigdzie nie wezmę! Krzyczał Benjamin w twarz oficera Robinsa, jak stało na plakietce identyfikacyjnej.

- Wiem tyle co ty człowieku. Co ty myślisz że policja w Detroit ma z tym coś wspólnego? Posrało cię. Pomóż mi teraz i przestań piepszyć. Robins krzyczał a jego krew znaczyła się już sporą plamą wokół jego osoby... starał się zatrzymać krwawienie dłońmi.

Ben zbliżył się do drzwi... miał próbować wyważyć je ławką ale zdecydował się wykorzystać broń policjanta do otwarcia drzwi. Przyłożył lufe blisko drewna, w okolicach dziurki od klucza. Zanim jednak nacisnął spust, powiedział do Robinsa. - Jak to kurwa jest... wiedziałeś że wstaną, no tak, przecież to zombiaki... Benjamin pociągnął za spust. Drewno rozerwane siłą sabotu, przepuściło ołowiany płaszcz wgłąb zamka. Mechanizm zapadkowy zniszczony został doszczętnie... drzwi uchyliły się odrobinę... droga ucieczki stała otworem.

-... ale skoro to wiedziałeś, to czemu nie strzelałeś w głowę, przecież tak się powinno robić, prawda? Kontynuował zapytanie Terman. - Wiesz oficerze Robins że nie moge cię ze sobą zabrać, prawda? Zostałeś ugryziony, a to nieodzownie znaczy że wkrótce staniesz się jednym z tych truposzy i zaatakujesz mnie. Twoje rany zresztą są zbyt poważne na jakąkolwiek podróż. Jest mi cię szkoda, ale w jakiś sposób lżej mi na sercu kiedy pomyślę co zrobiłeś tej biednej dziewczynie i jej chłopakowi.

- Ty chory pojebańcu, zabierz mnie stąd. Te ścierwojady będą tu za kilka sekund. Kurwa, ja cię nie proszę, ja ci rozkazuje. Oficer 14 posterunku w Detroit, posterunkowy Makley Robins ci rozkazuje. Rozumiesz obywatelu? Jeśli mnie tak zostawisz to trafisz przed sąd. Robins krzyczał czym ściągał na siebie jeszcze większą uwagę ożywionych. Ben musiał się śpieszyć, umarlaki były blisko i napawały przrażeniem. Benjamin uchylił drzwi do zakrystii i z ulgą stwierdził że nie ma w niej niebezpieczeństwa, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

- Wybacz Robins... nie jestem w stanie ci już pomóc. Ale możesz pomóc sobie sam. Trzymaj. Ben rzucił rannemu oficerowi jego rewolwer z ostatnim pociskiem w komorze... po tym Ben zamknął drzwi i zastawił je ciężką komodą z której wysypały się dewocjonalia. Z korytarza dało się słyszeć jeszcze krzyk.

- Kurwa... błagam cię człowieku. Głośny płacz. - Już ci nie rozkazuję, ja cię błagam. Pomóż mi. Ja nie chciałem zabić tej dziewczyny... aaaa.....aaaa....błagam pomocy....aaaaa! Krzyki trwały jeszcze chwilę...nie padł strzał. Benjamin czuł się jak ostatnia szmata, ale wiedział że tak było trzeba. - Wybacz stary, inaczej nie mogłem. Rozdygotany jak cholera Terman dojrzał wyjście z zakrystii na ulicę. Skierował tam swoje kroki.

Jakież było zdziwienie Benajmina kiedy dostrzegł dwójkę ludzi zabarykadowaną w toalecie. Tym razem nie miał zamiaru zwalniać tempa, to wszystko trwało za długo. Ben musiał ruszać, musiał wydostać się z tego przeklętego budynku, tej zasranej dzielnicy... z tego piekielnego miasta.

- Dobra rada ludziska. Jak chcecie przeżyć to ruszajcie. Musicie się przemieszczać. Tutaj zaraz wtargnie zgraja łaknących krwi potworów... możecie mi nie wierzyć, nie dziwi mnie to...jeszcze 10 minut temu sam bym nie uwierzył. Benjamin otworzył drzwi i wyjrzał. Boczna uliczka wydawała się pusta. Szybkim krokiem Benjamin skierował się ku Jefferson Avenue...pomysł może nie pierwszej jakości, ale najpierw musiał określić gdzie wogóle warto ruszyć... czuł że powinien kierować się bądź w stronę wody lub w stronę z której dochodziły strzały...tam ludzie wciąż żyli i bronili się.

***

Benjamin biegł co sił. Zdawał sobie sprawę że za nim biegli ludzie, trudno było oszacować ilu. Co kilka sekund kogoś ubywało, ktoś obierał za cel by pobiec w stronę nabrzeża, ktoś inny postanowił schować się pod zaparkowanym autobusem. To akurat mało obchodziło Termana... bo ten biegł przed siebie, wzdłuż Jefferson Avenue. Co kilka chwil, z bocznych alejek, dołączali nowi ludzie do biegu wzdłuż jednej z głównych arterii Detroit jaką była Jefferson Avenue. Z przodu widać było sylwetki innych uciekinierów, ale znikali i pojawiali się w takim tempie że Ben dał sobie spokój ze zwracaniem na nich uwagi. Po przebiegnięciu jakiś 80... może 100 yardów, Ben i inni uciekinierzy z kaplicy lub sąsiadujących z nią budynków, natknęli sie na spory karambol na skrzyżowaniu. Widok jaki ukazał się ocalałym był przerażający. Ludzie uwięzieni w samochodach, niektórzy żywi, inni martwi - poprzecinani kawałkami ostrej blachy... wszyscy byli pożerani przez żywe trupy. Ten widok zabił nadzieję w wielu wciąż żywych ludziach. Grupa z którą biegł Ben rozpierzchła się po bocznych uliczkach, ludzie nie mogli znieść porażającego widoku przedstawienia jakie miało miejsce na skrzyżowaniu. Ulica wypełniła się krzykiem, piskiem, strzałami z broni palnej, której ktoś użył na ożywieńcach... zapanował chaos.

Ben wyminął karambol najszybciej jak potrafił i puścił się biegiem wzdłuż ulicy. Wiedział że za nim biegną jeszcze jacyś ludzie, słyszał ich oddech, ich szybkie kroki i rzucane od czasu do czasu przekleństwa. Gdzie nie spojrzeć widać było uciekających żywych i ścigających ich umarłych... niezależnie od tego jak dziwnie to wyglądało i brzmiało. Od strony nabrzeża dochodziły pojedyncze strzały. Z drugiej strony, patrząc w stronę środka miasta, ulicę przegrodziła barykada wojskowa na której, zapewne żołnierze, prowadzili ciężki maszynowy ogień ku człapiącym ku nim trupom. Walka na barykadzie ściągneła uwagę ozywieńców i pozostawiła jedną ulicę prawię pustą od zagrożenia... w tę właśnie ulicę wbiegł Ben i inni uciekinierzy.

Ulica była stosunkowo spokojna. Po jej prawej i lewej stronie ciągnęły się wystawy sklepowe. Jedna z nich przykuła uwagę Bena... był to sklep o nazwie ''Cole's Store'', drzwi do niego były otwarte a rolety podniesione, co ważne, sklep miał w oknach kraty a to obiecywało pewien rodzaj bezpieczeństwa. Tam właśnie Ben skierował swoje szybkie kroki. Za plecami Terman słyszał rozmowę osób które mimowolnie biegły w tym samym kierunku... nie wiedział o czym mówią obcy mu ludzie, ale rozmowa była prowadzona przyciszonymi głosami.

Ciało człowieka które Ben zauważył leżące w wejściu było niejako zaskoczeniem, nie tak jak żywe trupy co prawda, ale jednak zawsze... tym bardziej że wyglądało na to że człowiek ów zginął od rany postrzałowej, cóż cztery dziury w klatce piersiowej biedaka nie świadczyły najlepiej o bezpieczeństwie tego miejsca. Ben czuł się zawiedziony, liczył na chwilę odpoczynku, a martwy facet w progu raczej tego nie obiecywał. Rabusie ciągle mogli być w środku... bo któż inny mógł to być jak nie jacyś przeklęci złodzieje, no chyba że zombiaki potrafią strzelać, a to nie wróżyłoby dobrze.

- Co za syf... do jasnej kurwy panienki. Benjamin łapczywie nabierał w płuca powietrza. Szybkim ruchem zdjął plecak i cisnął go na podłogę, rozpiął kurtkę i wyciągnął z olstra pistolet mówiąc. - Dobra, skupmy się do kurwy nędzy... musimy wszystko przemyśleć, ja radzę, zatrzymajmy się tu na chwilę, złapmy oddech. Zgoda? Ben nie czekał odpowiedzi i kontynuował. - Sprawdźcie ciało tego faceta, może ma przy sobie klucze do tego miejsca. Zamknijcie drzwi i zaciągnijcie rolety. Ja sprawdzę tylne wejście i je zabezpieczę. Ben odbezpieczył broń i ruszył szybkim acz uważnym krokiem na zaplecze sklepu. Broń miał wycelowaną przed siebie.

Ben znalazł się na drugim końcu pomieszczenia. Nie zarejestrował żadnego ruchu, ale by spostrzec szczegóły miejsc niewidocznych od wejścia, musiałby poświęcić nieco czasu na rozejrzenie się. Gdy Ben był tuż przy drzwiach i wyciągał rękę, by uchwycić klamkę, usłyszał słabe odgłosy uderzeń. Pomiędzy odgłosami były kilkunastosekundowe, nieregularne przerwy. Same drzwi nie były uderzane, odgłosy musiały dochodzić z dalszej przestrzeni.

Benjamin był zaskoczony tym co usłyszał, po prawdzie wcale nie chciał sprawdzać tych odgłosów, nie zwiastowały nic dobrego. Zbadał natomiast drzwi i postanowił delikatnie przekręcić klamkę by sprawdzić czy są zamknięte. Wiedział że ma niewiele czasu, za chwilę dwójka ludzi z którymi wszedł razem do sklepu mogła narobić trochę hałasu zamykaniem rolet i głównego wejścia do sklepu. Drzwi były otwarte. Miały otwór na klucz, samego klucza jednak nie było.

- Cholera. Cicho zaklął Ben. - Czemu nie są zamknięte? Ben rozejrzał się za czymś ciężkim czym mógłby zablokować drzwi. Pralki i lodówki wyglądały na solidne i ciężkie przedmioty, w sam raz by posłużyć za barykadę od wewnątrz. Problem był jednak taki że cicho by raczej ich nie przesunął. - Pssst. Ben syknął na towarzyszy i kiedy ci zwrócili na niego uwagę wezwał ich gestem ręki.
 

Ostatnio edytowane przez VIX : 21-03-2013 o 18:48. Powód: Dodana część ...od momentu wyjścia z kaplicy.
VIX jest offline  
Stary 23-03-2013, 19:59   #3
 
Reinhard's Avatar
 
Reputacja: 1 Reinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputację
Za Benem do wnętrza wbiegły dwie osoby, pozostali - kilkunastu ludzi, na ile mógł oszacować - rozbiegli się po sąsiednich posesjach.
Policjantka, na oko około czterdziestki, wciągnęła ciało sprzed drzwi do środka. Druga osoba - jeden z ludzi ze szpitala polowego - zamykał drzwi przy pomocy kluczy. Zawahał się nad kratą, dodatkowo zabezpieczającą wejście, gdy dobiegło go "Psst" Bena.
W pomieszczeniu nie było innych ludzi, ani zdrowych, ani chorych, żadnych trupów. Kilka telewizorów zostało rozbitych, trochę sprzętu rozrzucono. Mężczyzna zamykający drzwi wziął mopa, którym zapewne pracował sklepikarz, gdy zaskoczyli go rabusie, po czym zsunął trochę porozrzucanej elektroniki przed drzwi, tak, że gdyby ktoś wszedł, musiałby po niej przejść.
W ciągu tych kilku sekund Ben przyjrzał się towarzyszom niedoli. Znali się z widzenia. Nazwisko policjantki - Henderson - pamiętał z identyfikatora, zwykle wykonywała obowiązku biurowe na posterunku, których chronił szpital polowy. Dobrowolnie przyjęła na siebie obowiązek zaopatrywania szpitala w wodę, po którą sama jeździła, jej również zgłaszało się zapotrzebowanie na medykamenty. Brała wówczas kilku policjantów i wracała po pewnym czasie z lekami. Raz wróciła również z aptekarzem, zaaresztowanym za napaść na funkcjonariusza i krzyczącym coś o bezprawnym zaborze mienia. Miała na sobie mundur, kamizelkę i policyjny pas, była uzbrojona w tonfę i rewolwer.
Druga osobą był trzydziestokilkuletni mężczyzna imieniem Zack. Wysoki i chudy, opiekował się w szpitalu swoją matką. Był małomówny, w chwilach czuwania zwykle czytał lub pisał. Chyba był jakimś pracownikiem naukowym. Ubrany był w dres i buty do biegania - niemal codziennie, jeżeli tylko mógł, robił rundkę po okolicy szpitala. Był dobrym słuchaczem, wielokrotnie podnosił na duchu pacjentów i ich opiekunów.
Kiedy zbliżyli się do Bena, widział, że policjantka panuje nad stresem, ale Zackowi drżą ręce i jest bardzo blady.
-Co się stało? - szepnęła Henderson do Bena.
 
Reinhard jest offline  
Stary 25-03-2013, 23:58   #4
VIX
 
VIX's Avatar
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
- Ktoś tam jest. Ben szeptem dał odpowiedź Henderson i wskazał kciukiem na zaplecze. Plecami zapierał drzwi, tak na wszelki wypadek, jeśli ktoś lub coś chciałoby wejść do środka. - Trudno powiedzieć czy to złodzieje czy trupy. Ktokolwiek zabił tego faceta w drzwiach wciąż może tu być... możemy tu odpocząć i pomyśleć co dalej, ale jak mamy tu zostać to wolałbym wiedzieć co jest na zapleczu. Szczerze powiem że nie lubię niespodzianek. Benjamin uśmiechnął się nerwowo. - To co Henderson, sprawdzimy to?

Kobieta skrzywiła się. - Otwórz drzwi, wchodzę. Ustawiła się naprzeciwko drzwi i wyjęła rewolwer.

Ben wyjął szybko latarkę i włączył ją po czym zwrócił się do Zack’a. - Zostań tu, ok? Jeśli będzie coś nie tak to na pewno usłyszysz... jakby co to wiej co sił w nogach. Ben uchwycił mocniej pistolet i otworzył drzwi... najciszej jak się dało, najciszej jak potrafił. Henderson ruszyła przodem z wyuczoną precyzją. Benjamin wypuścił powietrze z płuc i ruszył za nią w głąb ciemnego pomieszczenia. Krok miał pewny, naśladował ruchy Henderson, choć zachowywał się trochę filmowo... to jednak wiedział co robi.
 
VIX jest offline  
Stary 26-03-2013, 01:34   #5
 
Nasty's Avatar
 
Reputacja: 1 Nasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnie
-------------------------------------------------------------------------



J
ak tylko wszystko się zaczęło, do szpitala przybywało różnych ludzi. Nie tylko chorych ale i zdrowych. Przez co było duszno i parno. Atmosfera była tak gęsta że brakowało tlenu.

Jane przyszła do szpitala jak zawsze. Raz w miesiącu na kontrolę do psychologa. Niestety nie zastała go w gabinecie. W informacji dowiedziała się że jest w szpitalu polowym. Więc udała się tam.

Widziała jak przywozili co chwilę chorych. Niektórzy przynosili ich. Dzieci, starszych, młodszych, w rożnym wieku. Rozglądała się po korytarzu szukając swojego znajomego lekarza. Gdy się tak kręciła, wpadł na nią jeden mężczyzna. Przewracając ją na posadzkę.

Zawsze jak się przestraszy czy zestresuje jej choroba daje znać o sobie. Można by ją nazwać „Ruletka Jane”. Bo nigdy nie wiadomo, co tym razem jej świadomość sobie ubzdura. Kim się podniesie teraz z podłogi?

-Przepraszam panią. Pani tu pracuje ? Szukam mojego syna. On gdzieś tu leży.- zapytał człowiek który właśnie wpadł na nią.

- Nic się nie stało! Tak! Ester Went, pielęgniarka. Proszę zapytać w recepcji. – z uśmiechem odpowiedziała Jane

Od tej pory Jone kręciła się z sali do sali, robiąc opatrunki i zastrzyki. Poznając wielu ludzi. Przy tak dużym natłoku ludzi nikt nie zastanawiał się skąd ona się wzięła.

Po jakiś dwóch tygodniach, było mnóstwo zgonów. Nie nadążano wywozić ciał by je spalić. Rodziny robiły protesty by chować ich z należytym szacunkiem. Wstrzymywało proces opróżniania szpitali i tymczasowych szpitali.

Umysł Jone Doe na widok wstających zmarłych znów zakręcił ruletką. Widok żołnierzy i policji którzy zbierali ważniejszy personel nie pomagał. Wszyscy próbowali uciekać. Taranując się nawzajem. Korytarz stał się żywą rzeką uciekających. W którą wpadał z bocznych Sali chodzący umarły. Po chwili było ich coraz więcej. Doe uciekając również przez korytarz, została wepchnięta do gabinetu jakiegoś lekarza. Stała tam gaśnica. Chwyciła ją energicznie. Po drodze zabierając nożyczki. Próbowała jeszcze wydostać się korytarzem. Ale ludzie przepychali się tak ciasno między sobą że nie dała rady wyjść.

- Wypuśćcie mnie!- krzyczała.

Nikt nawet nie zwrócił uwagi. Wszyscy krzyczeli i to głośniej. Otworzyła okno. Był tam balkon i rusztowanie. Zeszła po nim. Szło jej to mizernie i długo. Jakiś policjant zauważył ją. Spojrzał na nią. Przyglądając się jej krzyknął.

- Jak masz na imię?! – i wyciągnął broń. – Imię i Nazwisko?!! Bo strzelam! –krzyczał, było można wyczuć strach w jego głosie.

- Helen! Nie strzelaj! Helen Kent! Jestem sekretarką. – krzyczała z płaczem w głosie Jane. Jej ręce i nogi zaczęły się trząść. Aż upuściła gaśnicę.

- Ok! Już dobrze! Spokojnie. Spokojnie. Pomogę ci. Daj rękę. Postaw nogę niżej. Ok! Już. Nie płacz. Musimy iść. Z tyłu jest jeszcze gorzej. Pobiegniemy! Dasz radę, biec? – zmiękł policjant widząc kobietę która się jeszcze bardziej bała niż on sam.

-Tak! – kiwając głową z zapłakaną twarzą i trzęsącymi się nogami.
Chwyciła gaśnicę. I zaczęła podążać za policjantem. Wybiegając za nim na ulicę.

- o Boże! – zakrywając oczy, nie mogła się przez chwilę ruszyć. Ale policjant nie zostawił jej.

- Chodź! Niema czasu! Biegnij za mną! Daj rękę! Trzymaj mnie mocno! – krzyczał policjant. Po chwili staną widząc jak truposze rozrywają człowieka.

- tędy się nie przedostaniemy , biegnij pierwsza ja będę osłaniał nas! – nakazał policjant. Pokazując przeciwną stronę.

Szybkim energicznym ruchem odwróciła się Jone. Teraz ona prowadziła. Widziała jak trupy napierały w stronę barykady. Przez co nie mogli iść dalej. Chaos. Wszędzie na każdym kroku trup który atakował żywego. I za nami ich hardy. Spychające wszystkich przed siebie. Nagle hałas jakby kilka aut się zderzyło. Policjant i Jone obejrzeli się w biegu. To naprawdę był wypadek. Sekundę później ludzie uwięzieni w autach wydawali odgłosy jak inne trupy. Ci co byli tylko ranni od wypadku zaczęli wołać pomocy. Na próżno trupy już zaczęły ich atakować.

Po chwili wszystko ucichło. Boczna uliczka po prawej stronie była opustoszała. Jakby z innej bajki. Trupy chodziły zdezorientowane. Było to dziwne. Jedno co to hałas palących się aut i pękających szyb. Ale skoro nie zwracały uwagi i Jone próbowała ograniczać spojrzenia. Z bocznej uliczki wyskoczył człowiek. Dosyć dużej postury. Policjant tak się wystraszył że strzelił do niego. Jone chciała uklęknąć przy nim by sprawdzić czy nie żyje. Policjant stał chwilę osłupiony. Ale zaraz ockną się.

- Nie ma czasu. On nie żyje rozumiesz. To był wypadek. Ale teraz nie możemy tu zostać.- krzyczał z przerażeniem i żalem policjant.

- Ale on!? Zabiłeś niewinnego czło..- w tym momencie stres znów uaktywnił chorobę.

- Wstań idziemy – krzyczał policjant widząc zbliżających się za rogu grupę truposzy. Zauważył dwa metry dalej sklep. I za drzwiami jakiegoś człowieka który je zamykał.

Chwycił Jone za rękę i pociągnął za sobą. Dobiegł do drzwi sklepu.

- Otwierać te cholerne drzwi bo rozwalę zamek!- krzyknął do człowieka. Który zdecydował się otworzyć.

- Wejdź tu, ja spróbuję znaleźć jakiś transport. - Wpychając Jone do środka. Zamknął drzwi. Jone widząc schowała się za ladę.


-------------------------------------------------------------------------
 

Ostatnio edytowane przez Nasty : 26-03-2013 o 22:59.
Nasty jest offline  
Stary 26-03-2013, 06:47   #6
 
Reinhard's Avatar
 
Reputacja: 1 Reinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputację
BEN TERMAN
Ben otworzył drzwi, policjantka wpadła do środka z gotową do strzału bronią.
Korytarz za drzwiami kończył się kolejnym wejściem, wzmocnionym blachą i zaopatrzonym w dwa zamki. Był dość szeroki, a na płytkach widać było stare smugi po przesuwaniu czegoś ciężkiego – zapewne sprzętów AGD. Paliła się tu żarówka energooszczędna. Po lewej i po prawej stronie korytarza znajdowały się po dwie pary drzwi, symetrycznie. Były zamknięte. Hałasy dobiegały z pierwszych po lewej od strony sklepu. Henderson ustawiła się przy drzwiach do źródła hałasu. Częstotliwość i siła uderzeń zwiększyły się po jej krokach. Skinęła na Bena, by ten ponownie otworzył jej drzwi.

JANE DOE
Jane wraz z policjantem dobiegła do sklepu. Był zamykany na klucz przez jakiegoś człowieka, który na widok biegnących zawahał się, po czym otworzył wejście. Policjant wepchnął Jane do środka i rzucił:
-Biegnę szukać innych!
Mężczyzna, który otworzył drzwi, był wystraszony, ale panował nad sobą. Ubrany był w dres i buty do biegania. Jane rozpoznawała go z widzenia ze szpitala polowego – opiekował się tam starszą kobietą, widziała go niemal codziennie, jak wychodził pobiegać po okolicy rano i wieczorem, by się odstresować.
W oknach były ozdobne kraty, same drzwi również je posiadały. Pod nogami zachrupała jej drobna elektronika.
W pomieszczeniu pełnym sprzętów RTV i AGD rozległ się jęk. Dobiegał od starszego mężczyzny, leżącego na podłodze około metra od drzwi wejściowych. Miał na korpusie krew, chyba został postrzelony.
 
Reinhard jest offline  
Stary 28-03-2013, 19:36   #7
 
Nasty's Avatar
 
Reputacja: 1 Nasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnie
-------------------------------------------------------------------------


Gdy tylko Jane weszła do sklepu, przywitała się.

- Witam, nazywam się Dotmayer.
Ester Dotmayer, ja pana skądś kojarzże. Panie? - zapytała, rozglądając się po sklepie.

Zauważyła rannego człowieka. Podbiegła do niego.

- On jest ranny! - zaczęła się rozglądać za jakąś czystą tkaniną. Wyjęła nożyczki z tylnej kieszeni i postawiła gaśnicę obok siebie. Zaczęła rozcinać jego koszulę. Szukała rany. Gdy ją znalazła poprosiła mężczyznę przy drzwiach by poszukał szybko apteczki lub czystej tkaniny. Sama przyduszała do rany odcienty kawałek koszuli rannego. Nożyczki schowała z powrotem do tylnej kieszeni.

Po chwili usłyszała jakieś głosy na zapleczu.

- Tam ktoś jest! - zapytała.


-----------------------------------------------------------------------
 
Nasty jest offline  
Stary 29-03-2013, 12:26   #8
VIX
 
VIX's Avatar
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Benjamin chwycił za klamkę u drzwi które wskazała Henderson i zza których dochodziły odgłosy stukania... pot płynął małymi strumykami po jego skroni. Henderson przygotowała się do energicznego wejścia. Ben zaczął odliczać do trzech, robił to bezgłośnie choć poruszał ustami i kiwał głową, tak by policjantka wiedziała kiedy nastąpi wejście. Na trzy Benjamin nacisnął klamkę i popchnął drzwi do środka. Drzwi były zamknięte na klucz. Odgłosy nasiliły się. Z pozostałych pomieszczeń nie było nic słychać.Ben był zdziwiony faktem że drzwi były zamknięte, Henderson również zaskoczona, prawie że wbiegła we wciąż zamknięte drzwi. - Lepiej zostawmy to jak jest. Sprawdźmy resztę drzwi. Benjamin mówił szeptem... puścił klamkę i podszedł do drzwi naprzeciwko. Spróbowali tego samego co poprzednio, Ben otwierał drzwi a Henderson miała wejść i sprawdzić pomieszczenie. Te były otwarte. Henderson weszła jak burza, za nią wpadł do pomieszczenia Ben.

W drzwiach naprzeciwko znajdowała się toaleta z kabiną prysznicową, skromnie wyposażona w odpowiednią chemię i tym podobne. Po sprawdzeniu toalety przyszła kolej na kolejne drzwi, i tak aż do mometu kiedy całe zaplecze zostanie dokładnie sprawdzone. Drugie drzwi po prawo prowadziły do kuchni, gdzie znajdowała się lodówka, mikrofalówka, ekspres do kawy, gaśnica proszkowa i trochę zastawy. Na stole stał kubek z niedokończoną, zimną kawą.

Drugie drzwi po lewo prowadziły do biura. Na kanapie leżał koc, na biurku znajdowały się papiery. Za zerwanym obrazem znajdował się sejf, noszący ślady prób dostania się do niego. Miał zamek szyfrowy. W biurze był bałagan, ktoś porozrzucał rzeczy, walało się na podłodze kilka kiepów i pusta strzykawka. Wszystkie pomieszczenia były niewielkie. Biuro i kuchnia miały okna z solidnymi, wpuszczonymi w mur kratami. Wciąż był dostęp do prądu.
Drzwi na końcu korytarza, wzmocnione blachą, były zamknięte na klucz. Prowadziły na zewnątrz. Przez okna widać było, iż wychodzą na małą rampę załadunkową.

Słabe, równomierne uderzenia w zamknięte drzwi były jak metronom. Benjamin postanowił jednak nie kusić losu, ale musiał mieć pewność czy nie jest zamknięty tam ktoś żywy. Podszedł do zamkniętych drzwi zza których dochodziły odgłosy, zastukał lekko i pokazał Henderson by była cicho... zaczął nasłuchiwać przy drzwiach i powiedział półszeptem. - Hej, jest tam kto, wszystko z tobą ok?
 
VIX jest offline  
Stary 29-03-2013, 20:29   #9
 
Reinhard's Avatar
 
Reputacja: 1 Reinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputacjęReinhard ma wspaniałą reputację
JANE
Oderwałą przyschniętą koszulę od rany. Krew zaczęła płynąć, a ranny ocknął się.
-Co...co się stało...bandyci... pomocy...zachrypiał - krew zaczęła żwiawiej się toczyć. Przyciśnięta do rany tkanina błyskawicznie nasiąknęła krwią. Krwotok rozpoczął się i nie miał zamiaru przestać.

pierwsza pomoc =44, porażka

BEN
Odgłosy spoza drzwi były nieludzko regularne. To nie był ogarnięty paniką człowiek, chociaż charczenie brzmiało, jakby jakaś osoba miała knebel w ustach.

nasłuchiwanie =18, sukces
 
Reinhard jest offline  
Stary 29-03-2013, 21:50   #10
 
Nasty's Avatar
 
Reputacja: 1 Nasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jane z całych sił przyciskała ranę. Po paru minutach przestało bić serce rannego. Wtedy przestała uciskać ranę. Wstała i zapytała mężczyznę który otworzył jej drzwi, czy znał tego rannego.

- znasz go
?- patrząc na zakrwawione ręce.

-Jak masz na imię ? Czy jeszcze jest tu ktoś oprócz nas ? -zapytała
 
Nasty jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172