Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-11-2013, 14:24   #1
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
The Walking Dead: Ciągle żywi... - SESJA ZAWIESZONA


Tysiąc pięćset koni mechanicznych, generowanych przez dwa silniki General Electric rozpętało prawdziwe piekło na parkingu przy Midway Collage.


Równy betonowy plac i lśniący żywą zielenią, przystrzyżony trawnik zupełnie nie przypominały tego, do czego miały normalnie służyć. Teraz parking przypominał oblężony obóz, żelbetowe zapory, rozstawione jedna przy drugiej, przeplatane pośpiesznie ułożonymi szańcami z worków napełnionych piaskiem. Tu i ówdzie poprzewracane budki wartownicze i wyłamany szlaban, który do tej pory zagradzał drogę do wnętrza pośpiesznie utworzonego przez Federalną Agencję Zarządzania Kryzysowego centrum medycznego i punktu ewakuacji. Jakże mizerna okazała się ta fortalicja pod naporem tłumu zarażonych, w tle słychać było jeszcze strzały z broni automatycznej, całe serie albo urywane, pojedyncze.

Krzyki… przechodzące w nieludzkie wycie… przebijające się nawet przez szum obracającego się co raz szybciej wirnika… oznaczały tylko jedno… zarażeni się przebili. Kolejne linie oporu padały przed niezliczonym żądnym krwi tłumem, na nic zdały się serie broni automatycznej, rozstawionej na kilku posterunkach, amunicja się kończyła, kolejne zużyte taśmy lądowały pod nogami strzelców, tuż obok stosów gorących łusek. Piloci spojrzeli na siebie, kiedy szumiąc i trzaskając odezwało się radio pokładowe: - Startujcie… zaraz spadnie deszcz… - wiedzieli co to oznacza… zakończenie kwarantanny. Nie mieli dokładnych wiadomości z dowództwa, a rozkazy przychodziły coraz rzadziej, ponoć przerażająca epidemia opanowywała coraz nowe miejsca w kraju. Siedzieli już w Lexington z półtora tygodnia, ale to co się działo, zaskakiwało gwałtownością. Od pojedynczych ataków w miejscowym szpitalu, do odcięcia całego miasta kordonem Gwardii Narodowej i wprowadzenie stanu wyjątkowego.

Teraz musieli spieprzać i zabrać ilu się da. Ludzie biegli i przewracali się. Młodzi, starzy, matki z dzieciakami, całe rodziny. A za nimi, podążała powoli ale nieubłaganie cała masa zarażonych. Śmigłowiec był jeden… Kapitan Jenkins zacisnął mocniej dłonie na wolancie: - Zabierzemy ilu się da - przekrzykiwał silnik, kierując słowa do strzelca obsługującego karabin M240. Próbował osłaniać uciekających, strzelając krótkimi seriami, ponad głowami uciekających. I chociaż nie raz chciał odwrócić głowę, bo nie mógł patrzeć na panoramę jaka się przed nim rozciągała… to nie zrobił tego… patrzył na przewracających się ludzi, deptanych przez resztę próbujących się ocalić. Na matki tulące dzieciaki w ramionach, z oczami pełnymi łez próbującymi nadążyć za resztą. Kolejni dopadali śmigłowca i wdrapywali się do środka. W obecnej konfiguracji, mogli wziąć maksymalnie ze dwadzieścia osób… ocalałych było dużo więcej…

Wreszcie powoli podwozie Blachawka Pave oderwało się od asfaltu i obciążony do granic śmigłowiec unosił się do góry, ci którym nie udało się dostać na pokład próbowało łapać się podwozia, ale strzelec zmusił ich do puszczenia się… zarażeni rozpoczynali ucztę… strzelec przez łzy, widział już tylko jak grupka zdrowych skupiła się wokół siebie, nie mieli gdzie uciec… kiedy chmara zarażonych ich dopadła… topnieli niczym płatki śniegu na ciepłej dłoni. Strzelec dziękował Bogu, za to, że hałas silników zagłuszał krzyki mordowanych na dole.

Wojskowy śmigłowiec wznosił się powoli… pilot ledwo panował nad maszyną, mimo idealnych warunków atmosferycznych. Musieli jak najszybciej oddalić się od miasta, wyruszyli trzy minuty po wyznaczonym czasie. Jenkins szybko przekalkulował ile przewagi mają nad nimi bombowce B-1, bo zapewne takie wysłało Dowódctwo Sił Powietrznych… o ile jeszcze jakieś ośrodki dowodzenia istniały. Nie mieli szans by dolecieć do Fortu Benning, gdzie wg. ostatnich raportów miało być bezpiecznie. Kapitan postanowił polecieć tak daleko jak się da, byle z dala od tego przeklętego miasta.

Operator pokładowego karabinu patrzył jak panorama Lexington ginie w oddali, cień śmigłowca przesuwał się po ziemi pod nimi, po zielonych pastwiskach i polach uprawnych… już nie długo miało tu być tak pięknie. W oddali zauważył na niebie dwa cienie sunące w kierunku miasta, odwrócił wzrok… wiedział co się stanie i modlił się, by byli dostatecznie daleko. Po kilku długich sekundach, miasto zniknęło w oślepiającym blasku, śmigłowiec zaczął drgać, najpierw powoli, potem w miarę zbliżania się fali uderzeniowej częstość drgań niebezpiecznie się zwiększała. Poczuli silny wstrząs, kiedy masy niesamowicie szybko pędzącego powietrza omiotły i zatrzepotały Blackhawkiem. Maszyna niczym szmaciana kukiełka w rękach potężnego giganta, straciła życie… i to dosłownie.


Jenkins gorączkowo szarpał za dźwignię przepustnicy, starając się przywrócić ciąg silników. Zasilanie padło, wszystkie kontrolki zgasły, a wirnik niebezpiecznie zwalniał. Zaczęli się obracać wokół własnej osi i szybko tracili wysokość. Wszyscy poczuli uderzenie… wirnik jeszcze chwilę masakrował okoliczne drzewa, by ostatecznie się roztrzaskać na strzępy, z których kilka przebiło poszycie i klatkę piersiową strzelca…



Powoli wyczołgiwali się z wraku śmigłowca, wśród jęków rannych, słodkawym zapachu paliwa lotniczego i syku chłodziwa uchodzącego z roztrzaskanej instalacji. Gdzieś w kokpicie, na bezwładne ciała pilotów sypały się iskry z porwanych na strzępy kabli i urządzeń avionicznych. Ci, którzy byli w stanie się wydostać o własnych siłach z położonego na boku wraku, wdychali teraz rześkie wiejskie powietrze. Z wnętrza wraku dobiegały jednak krzyki o pomoc, w tym pisk przerażonego dziecka.



Wyglądało na to, że mieli po prostu pecha, dwadzieścia metrów dalej rozciągała się łąka, ciągnąca się aż do asfaltowej szosy. Na jej skraju majaczyły zabudowania niedużej farmy, ale nie byliście w stanie powiedzieć z tej odległości czy to miejsce jest bezpieczne.

 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 04-11-2013, 20:00   #2
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Ubrana była w ciężką, trochę na nią za dużą motocyklową kurtkę, dżinsowe spodnie i wiązane za kostką buty trekingowe. Nadgarstki miała szczelnie owinięte ciężkim kevlarowym materiałem. Podobne choć niewidoczne zabezpieczenia owijały jej łydki. Mankiety jedwabnej bluzki, które wystawały spod narękawników były nadal zdumiewająco białe. Nie do końca jeszcze starł się manicure z zadbanych dłoni.

Wybiegła z helikoptera w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Obejmował ją ramieniem, gdy przyciskała do piersi wypchaną torbę ze skóry aligatora. Nie płakała, nie krzyczała. Wydawało się, że z katastrofy wyszła bez szwanku.
Mężczyzna odprowadził ją na niewielkie wzniesienie, kilkanaście metrów od wraku, uważnie zlustrował otoczenie, odłożył niewielki plecak i od razu ruszył w kierunku widocznych w oddali zabudowań. Zatrzymała go.
-Ten błysk? Co zrobili z Lexington?
Wiedziała, ale chciała to usłyszeć z czyichś ust.

Rozbity śmigłowiec wydawał się olbrzymi. Zastanawiała się ile osób zabrał. Tak niewielu wydostało się na zewnątrz. Wyraźnie słyszeli jęki, płaczące dziecko. Kilku mężczyzn zawróciło. Każde z nich zajęło w tym helikopterze miejsce dwojga czy trojga dzieci, teraz skwapliwie korzystali z możliwości udowodnienia swego człowieczeństwa. Shoshanna nie ruszyła się. Nie pamiętała żadnej twarzy, dzieci, innych kobiet, niczego z tego lotu. Pomyślała tylko, że jeśli maszyna nie wybuchnie, trzeba będzie wszystkim nieżywym roztrzaskać czaszki.

Wyciągnęła z kieszeni kurtki telefon. Wpatrywała się w niego z gorączkową niecierpliwością, eksplozja wyłączyła przecież elektronikę śmigłowca. Od dawna nie dała rady nigdzie się dodzwonić, niemniej uparcie wciąż próbowała, przez co Krayden taszczył w plecaku akumulator. Mapy czasem działały. I pogoda. W końcu na ekranie pojawiły się cyfry: 12.23. W samo południe – pomyślała. –W samo południe zdmuchnięte wybuchem termojądrowym Lexington przestało istnieć. Gary Cooper nie poleciałby tym śmigłowcem, nie ocalał żaden sprawiedliwych. Dobrze byłoby się rozpłakać. Poddać oczyszczającemu złudzeniu, że liczy się coś poza przetrwaniem. Poczuć słodki, naiwny ból, żałobę po tych tysiącach poukrywanych, czekających na cudowny ratunek. Jednym rozkazem zamienionych w parę wodną. Ale zamiast tego myślała o tym, że Lexington nie było zbyt ciekawym miasteczkiem. Wynajmowała w nim luksusowy apartament na 27 piętrze, ze stumetrowym zielonym patio i przyjeżdżała tylko w interesach. Zawsze szła na lody do Pabia. Czasem do kina na Avenue of Champions, tam gdzie pierwszy raz całowała się z chłopakiem. I znała w Lexington sporo osób, Lerman’s zatrudniał tu dobry zespół. A trzeba było słono płacić żeby ściągnąć do prowincjonalnego miasteczka prawdziwych fachowców. W budynku ze szkła i metalu, w którym nie otwierało się żadne okno, opracowywano formuły nowych pastylek na odchudzanie, czy przyrost masy. Laboratoria Lermana rzadko trwoniły pieniądze na badania nad prawdziwymi lekami. Chociaż miały na swoim koncie parę sukcesów i w tej dziedzinie, a ona od kilku lat konsekwentnie dążyła do tego, żeby było ich więcej. Uroczyste otwarcie nowego skrzydła Miejskiego Szpitala, było wynikiem długich i trudnych negocjacji z zarządem. Znakiem, że Lerman’s pomaga ludziom i jej osobistą zasługą. Bo przed Apokalipsą Shoshanna Lerman myślała, że jest dobrym człowiekiem.

Laboratoria były doskonałą kryjówką przez kilka nocy. Przedostali się tam z Kraydenem, kiedy ochroniarz wydostał ją ze szpitala, po tym jak amerykański żołnierz z twarzą ukrytą za gumową maską, próbował ją zastrzelić. Maski przed niczym nie zabezpieczały, żołnierze nakładali je bez rozkazu, fałszywymi gestami uspokajając strach. Wojsko potraktowało wszystkich chorych jak zarażonych. A przecież, gdy zobaczyła podjeżdżającą pod budynek ciężarówkę armii USA prawie popłakała się z radości. Chciała do nich natychmiast wybiec. Na szczęście Krayden jej nie pozwolił. Nim się wydostali unieszkodliwił kilku marines, ale nikogo nie zabił. Za to Shoshannę siłą odciągał od żołnierza, który do niej mierzył, bo w amoku, ze wszystkich sił, kopała nieprzytomnego w brzuch. Potem nasłuchiwali komunikatów na zdobycznym sprzęcie, na wojskowych częstotliwościach, usiłując zrozumieć, kto jest wrogiem i czemu tamten mężczyzna w mundurze marynarki USA chciał nacisnąć spust karabinu. Krayden jak dziecku tłumaczył jej teorię mniejszego zła. Nie chciała słuchać. Nie była zbędnym ryzykiem, ani marginesem bezpieczeństwa, cyferką, którą można poświęcić. Nazywała się Shoshanna Lerman, lubiła amerykańskie malarstwo, spaghetti i Collina Farrela. Chciała żyć.
Dowiedzieli się, że Fort Knox padł, że ma się odbyć ewakuacja Lexington. Wtedy już od kilku dni błąkali się po mieście, bo światło i hałas zwabiły do laboratoriów trupy, dwie godziny, które tkwili bez ruchu w pomieszczeniu gospodarczym były najdłuższymi w jej życiu. I pierwszy raz widziała wśród zarażonych kogoś, kogo dobrze znała, analityka Lermans’a, Mirandę Richards, absolwentkę MIT, z tego samego, co Shoshanna rocznika, zatrudnioną przez pannę Lerman osobiście, bez połowy dłoni, z poharataną twarzą, w szpilkach Louboutine’a i garsonce Chanel. Teraz Miranda wracała do niej w snach.

Tym razem ochroniarz nie musiał jej wyjaśniać, co oznacza ewakuacja, sama domyśliła się, że spuszczą na miasto bombę. Odszukali patrol. Nikt do nich nie strzelał. Zostali na chwilę uratowani.

Cały czas próbowała zrozumieć. To był jej sposób na przetrwanie, w jakiś sposób poszukiwanie odpowiedzi trzymało ją na powierzchni. W szpitalu spotkali lekarza CDC. Był już ugryziony. Nie mogli mu pomóc. Zabrała umierającemu pendriva. Od tygodnia analizowała te dane. W Lerman’s Laboratories dalej szukała, w wirówkach, w komputerach, pod mikroskopem, jakby rozum mógł zwyciężyć Apokalipsę. Tajemniczy patogen pojawiał się w każdym zdaniu, które wypowiadała.

Teraz było jej gorąco. Potrząsnęła telefonem, jakby to mogło coś pomóc. Po raz pierwszy naprawdę potrzebna prognoza pogody nie załadowała się. Pozostawało mieć nadzieję, że dzień nadal będzie bezwietrzny. W miejscu gdzie teraz stała drzewa nie zasłaniały już Lexington. Ale unikała patrzenia w tamtą stronę, na olbrzymi słup dymu, który jeszcze przed chwilą musiał być atomowym grzybem. Mapa wyświetlała się powoli. Shoshanna rozglądała się, omijając wzrokiem jedynie północ. Łąki i pastwiska, w oddali farma, łagodna samotność amerykańskiej wsi. Utkwili w samym środku krainy z pejzażu Hoppera. 25 mil do najbliższej stacji benzynowej, nie licząc kierunku na Lexington, 20 mil od nieistniejącego miasta, 500 do Fortu Benning. Potrzebowali środka lokomocji.

Znowu spojrzała na zegarek. Minęło pięć minut. Jeśli będą mieli pecha po kwadransie nastąpią pierwsze przemiany. Wyjęła papierową chusteczkę i podzieliła ją na pół skręcając z papieru zbite walce. Gdzieś w torbie miał prawdziwe opatrunki, ale nie zdecydowała się jej otworzyć. Podeszła do mężczyzny w drogim garniturze.
-Głowa do góry i włóż to do nosa.

Siedem minut. Z wraku zaczęli wydostawać się ratownicy i uratowani. Usłyszała jak któryś powiedział, że śmigłowiec nie wybuchnie.
Shoshanna zaczerpnęła głęboko powietrza i wreszcie podeszła w stronę śmigłowca. Patrzyła na mężczyzn, którzy przed chwilą z narażeniem życia ratowali uwięzionych.
- Pierwsze przemiany następują po kwadransie od zgonu –powiedziała bardzo cicho, ale zaraz powtórzyła to samo zdanie głośniej –Pierwsze przemiany następują kwadrans od zgonu. Rozbiliśmy się osiem minut temu. –Znowu wzięła głęboki oddech - Impuls idzie z mózgu.

Miała nadzieję, że zrozumieją. Trzeba zabić nieżywych nim powstaną z martwych.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 05-11-2013, 21:50   #3
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
Ostatnie tygodnie nie były najlepszymi w życiu Conrada Byka Sancheza. Wszystko zaczęło się niewinnie. Gdy pojawiły się pierwsze informacje na temat dziwnych ataków szału rada klubu zarządziła zbiórkę. Nie potraktowali jednak tego poważnie. Ot kolejna okazja żeby się zebrać zamknąć wrota i najebać w doborowym towarzystwie. Cóż gdyby tylko wiedzieli co się stanie pewnie wszystkie rumaki rwałyby już kolumną za miasto. Niestety żaden twardziel nie da si e przestraszyć jakimiś bajkami o zombie. Żaden też kolejki nie odmówi... Co tu dużo gadać, w bramę wjechała rozpędzona ciężarówka, za nią wdarli się zarażeni i zaczęła się masakra. Byku nie pamiętał jak się wydostał w dużej mierze była to zasługa szczęścia... lub pecha. Życie miało to pokazać później. Dzięki sile własnych mięśni oraz, a może przede wszystkim, dzięki skradzionemu sedanowi udało mu się dotrzeć do jednego z punktów ewakuacyjnych.

Skurwiele z bramy zabrali mu większość z jego broni. Zostały mu tylko nóż i kastet. Na szczęście dobry bóg dał mu dwie ręce i talent do korzystania z nich. W punkcie ewakuacyjnym spędził parę dni i już zaczął kombinować jak tu spieprzyć w trasę gdy gówno po raz kolejny trafiło w wentylator. Fuksem udało mu się zapakować na pokład ostatniego z odlatujących śmigłowców. Niestety nie odlecieli zbyt daleko. Byku dostrzegł dwie rakiety zbliżające się do miasta. Wiedział, że za chwilę nastąpi eksplozja a po niej przyjdzie fala uderzeniowa i impuls EM. Miał nadzieję, że znajdą się poza jego zasięgiem. Niestety była to próżna nadzieja. Chwycił się jakiejś rury i przygotował na najgorsze. Witaj wieczna drogo...

- Kurwa, ja pierdolę ty w dupę ruchany owcojebny pedofilski gnoju. Kto cię do huja wafla uczył latać!? - Byku ciągle przeklinając sprawdził stan swoich kończyn. Potrwało to chwilę ale żaden z wulgaryzmów się nie powtórzył. Nieco zamroczony harlejowiec bardzo szybko starał się sobie przypomnieć wszystko co wiedział o black hawkach. Latał nimi lata temu ale jako pasażer no i zawsze wysiadał w pośpiechu. Przypomniał sobie, jak jeden z kumpli, mechanik klął bo ujebał fotel pilota smarami przy wymianie akumulatora. Zaraz fotel… no tak akumulator był dostępny tylko z kabiny pilotów. Sapiąc przecisnął się do kokpitu, wypchnął trupa pilota i zabrał się do klapy by odłączyć go zanim opary paliwa zajmą się od jakiegoś przepięcia. Klapa i cztery śruby. zaczął odkręcać je nożem. Śruby odkręcały się z trudem, ale jakoś szły. Widać częste przeglądy sprawiły, że nie zeżarła ich rdza. Sanchez miał już odkręcone dwie i zabierał się za trzecią, kiedy bezwładne do tej pory ciało drugiego pilota, zwisające na pasach bezpieczeństwa drgnęło. Conrad uniósł głowę i zobaczył, że pilot patrzy na niego mętnym, półprzytomnym wzrokiem, po chwili z wyszeptał z trudem otwierając pokrwawione, zbite w wyniku uderzenia wargi: - Stary, pomóż mi, nie mogę odpiąć tych cholernych pasów… i chyba złamałem rękę.
Bagdad 2001 huk wystrzałów i wszechobecny kurz. Rozbite humvee i kierowca którego Conrad nie mógł go usłyszeć a jednak mimo to dotarło do niego:- Stary pomóż mi, nie mogę... Byku w na wpół jawie odciął blokujące pilota pasy i natychmiast wrócił do pracy przy akumulatorze. Dotarło bowiem do niego, że albo odetnie zasilanie albo wszyscy zginą.
Pilot stęknął uderzywszy w drążki zranioną ręką, sycząc z bólu przyciągnął ją do siebie. - Dobrze, że odcinasz akumulator, próbowałem rozłączyć zdalnie, ale nie działa - wskazał głową na czerwoną dźwignię nieopodal przepustnicy. - Pośpiesz się, nie mieliśmy dużo paliwa, ale to co zostało wystarczy, żebyśmy się tu usmażyli… - na jego twarzy zagościł na stałe grymas bólu - Pójdę pomóc rannym. Nieporadnie ale jednak skutecznie przedostał się przez wąskie przejście do przedziału transportowego i zniknął Conradowi z oczu.
Byku ledwo zarejestrował słowa pilota. Po wszystkim sam się sobie dziwił, skąd w nim banicie i anarchiście znalazło się wtedy tyle altruizmu. No ale to było po fakcie, w tamtej chwili świat skurczył się do 2 śrub w porywie i czekających za nią zacisków. Musiało mu się udać, po prostu musiało…
Śruby ustąpiły pod naporem sporego noża, choć blacha pokrywy odchodziła z trudem. Po krótkiej szamotaninie wyleciała z hukiem przez strzaskaną przednią szybę. Dwa szybkie cięcia noża i zasilanie zostało odłączone. Niebezpieczne iskry przestały się sypać.
Uff, ulga i duma spadły na raz na Conrada niczym grom z jasnego nieba. Wszystko toczyło się tak szybko, że eks-żołnierz jechał na odruchach. Zagrożenie bezpośrednie usunięte. Teraz czas na ocenę sytuacji no i spuszczenie komuś wpierdol.
Walker usłyszał, że ktoś się kręci w kabinie pilotów. Długo się nie zastanawiał.
- Ty tam! Jeśli nie jesteś tym martwym sukin… - spojrzal na dziewczynkę. - Zdechlakiem to cho tu. Są ranni.
- Nie jestem kurwa pierdolonym wścieklakiem - warknął całkiem głośno Byku. Przecisną się do środka przedziału transportowego. Rozejrzał się i dostrzegł trójkę żywych: Poznanego wcześniej pilota, szpetnego garniaka i przygniecioną dziewczynkę. Po chwili zauważył też jakąś kobietę. Chwycił kawałek przygniatającego je złomu i powiedział - Na trzy, raz, dwa, trzyyy.
Walker nie czekał zbytnio, gdy tylko motocyklista wszedł do przedziału odezwał się do dziecka i jego matki.
- Zaraz będziecie wolne.
Wykrzywił swoją paskudną twarz w uśmiechu. Odgiął palce i skinął tylko głową Bykowi. Na raz napiął mięśnie, na dwa zaparł a na trzy naparł od dołu na żelastwo.
- Wypad dopóki mogę to utrzymać- sapnął Byku zamierając w nienaturalnej pozycji. Żelastwo ważyło swoje ale dla 2 silnych chłopa nie był to problem. Cassidy gdy tylko upewnił się, że dziewczynka i jej matka są bezpieczne rzucił krótkie:
Puszczamy! - Gdy już opuścili ten kawał złomu Conrad zaproponował garniakowi - Wypierdalaj wszystkie bagaże przez dziurę a ja odłożę je dalej od wraku ok?
Brzydal otrzepał ręce i wyciągnął prawice do harleyowca.
- Cas. Jasne. Zanim to wszystko pieprznie. Zawołaj Charlsa, to ten w garniaku. Niech odciąga dalej i wypierdoli co niepotrzebne.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.
cb jest offline  
Stary 06-11-2013, 15:16   #4
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Okryta jego kurtką siedziała w zatłoczonej kabinie helikoptera i trzęsła się. Wiało. Z każdym metrem nabieranej wysokości coraz bardziej. Ale wiatr bynajmniej nie był zimny.

Krayden zwolnił stanowisko działonowego ocierającemu łzy żołnierzowi. Nic nie powiedział. Wielki karabin pokładowy nadal był ciepły. Ocaleni w milczeniu spoglądali to na niego to na centrum medyczne i kłębiący się od zarażonych nieruchomy stos tych, którzy musieli zginąć by oni przeżyli. Niektórzy zakrywali uszy od huku karabinu, silników i wrzasków, inni usta w niemym geście negacji rzeczywistości, jeszcze inni, a z nimi uratowana dziewczynka, tak jak strzelec płakali.
Krayden opadł na podłogę i schował twarz między kolanami. Łatwo opanował drżenie rąk. Jeszcze łatwiej galopadę myśli. Sztuczka polega na tym by w takich chwilach wyjść z siebie i spojrzeć na siebie z góry. Jak teraz z perspektywy helikoptera, który przelatywał właśnie nad malutkimi podmiejskimi willami. Im większa odległość tym przejrzystszy wybór. Tym łatwiej o właściwą decyzję, która z bliskiej odległości wcale nie jest taka widoczna. A przecież fakty, czy z bliska, czy z daleka pozostają takie same. Czyli takie, że rozstrzelał przed chwilą z karabinu pokładowego przynajmniej dwadzieścioro ludzi. Mężczyzn, kobiety… gdzieś mu nawet twarz jakiegoś chłopaka, którego nie zabrał helikopter mignęła.
Jak na ironię sam M240 zajmował tyle miejsce, że jeszcze przynajmniej dwie osoby mogliby stamtąd uratować…

W końcu po kilku chwilach spojrzał znów na Shoshanę. Lot miał trochę potrwać. Mieli więc czas i byli względnie bezpieczni. A ona pierwszy raz od tych kilku dni nie wyciągnęła swojego pada i nie studiowała zawzięcie danych, które dostali od doktora z CDC.

***

Helikopterem zarzuciło na boki. Zajarzyły się kontrolki ostrzegawcze. Zawyły alarmy. Wirnik wyłączył się nagle i włączył ponownie. Silniki zarzęziły, a Black Hawk w akompaniamencie krzyków pasażerów i załogi runął między drzewa.
Krayden objął Shoshanę i pochylił jej głowę mocno w dół.
- Nie podnoś się - powiedział jej do ucha wyglądając na krajobraz mającej nadejść katastrofy…

Huk zderzenia, trzask giętych i przebijanych blach. Wrzaski przerażonych i umierających.
Przeżyli…

***

Puścił jej rękę gdy dotknęła butami ziemi i kazał oddalić się od wraku. Potem wrócił się do przewieszonego przez pokładowy karabin ciała zabitego strzelca i zabrał to co jemu już się nie przyda. Sig Sauer 228 z zapasową amunicją i nóż lotniczy ASEK. Uniwersalne cudo będące klinem, młotkiem, śrubokrętem, izolatorem i co najważniejsze również nożem… W głowie mu dudniło. Bark bolał od uderzenia w ścianę kabiny transportowej… Nie tracił więcej czasu. Wyskoczył na zewnątrz. Oczywiście nie oddaliła się.
Nadal w szoku patrzyła na wrak, ocalałych i okolicę. Objął ją i odprowadził na wzniesienie między drzewa. Bacznie przyjrzał się dobrze widocznej stąd farmie.
- Potrzebujemy środka transportu - powiedział wskazując głową farmę - Wiele osób się pewnie ewakuowało. Nie zdążyli zabrać wszystkiego.
Zatrzymała go. Proste pytanie.
- Zrzucili bombę jądrową. Chcieli mieć pewność, że się nie rozszerzy…
Patrzyła przez pewien czas na słup dymu, a potem jak i inni odwróciła się w stronę helikoptera, z którego zaczęły dobiegać krzyki dziecka. Kilku mężczyzn rzuciło się by pomóc maleństwu. To zabawne. Musieli sami być zaskoczeni ile w nich altruizmu. Bo jednocześnie bardzo łatwo każdemu z nich, z Kraydenem włącznie, kilka minut temu przyszło wypychanie z helikoptera innych kobiet i dzieciaków. A teraz rzucili się do wraku umyć ręce. Miał szczerą nadzieję, że podróż z nimi nie okaże się wymuszoną koniecznością.
- Pomogą mu. Chodź. Nic tam po nas.
Shoshana pokręciła głową.
- Chcieli mieć pewność, że się nie rozszerzy... - powtórzyła półgłośno jego słowa i ruszyła w stronę wraku.
Odwrócił głowę.
- Kurwa mać - zaklął cicho.

***

Kowboje umywszy ręce zabierali z helikoptera śmieci ozdobione drogocenną naszywką służb lotniczych amerykańskiej gwardii narodowej. Shoshana podała jednemu z ocalałych chusteczkę i podeszła niemal pod sam wrak. Patrzyła na ciało wyrzuconego przez jednego z kowboi martwego pilota. I powiedziała coś co mówiła mu już kilkakrotnie gdy ukrywali się w ośrodkach Lermana.
Westchnął ciężko i podbiegł na drugą stronę helikoptera skąd można było dostać się do kabiny pilotów. Po chwili był z powrotem z pistoletem na race i trzema nabojami do niego. Jeden załadował.
- Ile czasu? - zapytał.
- Pięć minut. Może trochę więcej... - szepnęła.
- Odsuńcie się. Jeszcze. Jeszcze dalej - powiedział do stojących wokoło ocalałych, a potem krzyknął do kowboi w helikopterze - Za minutę podpalam wrak! Wychodźcie.
Odsunął się i wycelował racę w rozlane paliwo. Wszystkie ciała były w zasięgu. Na górze właśnie stanął gitowiec klepiący się po zatkniętym za pas M9…
Nie zamierzał czekać choćby sekundę dłużej.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 08-11-2013, 21:18   #5
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
post przy współpracy z CB, Blackerem i Marrrtem

Wszystko się jebie. Cały świat się jebał, legł w gruzach. Część ludzi, pod szyldem gwardii narodowej oraz paru ważniaków z FEMA i ich smutnych kumpli w tanich garniakach, próbowało żyć "normalnie". Chociaż to zdecydowanie za dużo powiedziane. Racjonowana żywność i woda, atmosfera napięta jak przed rocznicą 11 września, zabieranie broni cywilom i wielu uzbrojonych i wystraszonych wojskowych nie było normalne. Ale dla ludzi, którzy byli na zewnątrz wydawało się ostoją starego życia. Tutaj działało prawo. Stare, dobre, amerykańskie prawo. Tam na zewnątrz... Nie działało żadne. Hasło "zabijasz, umierasz" się przedawniło. Teraz właściwsze było "zabijasz, żyjesz". I nie tyczyło tylko zarażonych. Zabijało się ludzi. Agresorów i przyjaciół. Z nienawiści i litości.

Wśród ludzi w obozie był niecodzienny duet. Pierwszy mężczyzna był elegancko ubrany. Garnitur spokojnie był wart paru miesięcznych średnich zarobków. Może i rocznych? Może i by wyglądał jak ktoś, kto w tym świecie zaraz zginie gdyby nie oczy. Bardzo czujne.
Jego towarzysz chyba też chciał uchodzić za eleganckiego sądząc po pantoflach na stopach i spodniach od garnituru. Efekt psuła trochę jego aparycja, a jak niektórzy mogli się przekonać i maniery. Twarz mężczyzny stanowczo nie budziła zaufania, wyglądał jakby chciał zaraz kogoś pobić. Dłonie miał zniszczone pracą a wzrok błądził wyzywająco po ludziach, którzy chcieliby zrobić krzywdę pierwszemu z nich. Często zresztą poruszał się jak cień tamtego, parę kroków z tyłu, gotów w każdej chwili zareagować. Wprawne oko mogło dostrzec jeszcze inne nawyki ochroniarskie, i to kogoś kto pracował z VIP-ami a nie jeździł w konwoju czy bił kiboli po za kamerami na stadionach.
Gdy wszystko pękło, zombie wdarły się do środka obozowiska obaj nie stracili zimnej krwi mimo. Ten brzydki, Cassidy Walker czy jak sam się przedstawiał Cas złapał pierwsze co miał pod ręką. Łom. Nie liczył na żołnierzy. Ulica uczy jednego, umiesz liczyć, licz na siebie. Zaczął biec w stronę w której powinien być jego pracodawca. Po drodze kontem oka zobaczył, że dołącza do niego Jason. Dwa dni temu poznany mechanik-weteran. Zamknięty w sobie jak złoto w skarbcu rezerwy federalnej. Mimo to dobrze się Casowi z nim piło. A zaraz miało przyjść walczyć. Za nimi pobiegło jeszcze parę osób. Niektórzy kierowani instynktem stadnym, inni tak jak ta aspołeczna dwójka z zaimprowizowaną bronią.

Niewiadomo kiedy fala zarażonych dotarła do nich. Na początku były to pojedyncze sztuki szybko eliminowane mocnymi uderzeniami. Zaraz zaczęli padać ludzie wokół a przebijający wyraźnie zwolnili. Nie na długo jednak. Walczyli jak diabły, zbryzgani posoką niczym pradawni bersekerzy. Zamiast toporów trzymali jednak narzędzia. Łomy, młoty, siekiery... Podnosili i opuszczali. Odrzucali stworzenia, które kiedyś były ludźmi. Walker był na przedzie, walcząc jeszcze zacieklej. Inni walczyli by ochronić życie swoje i swoich bliskich. On miał jakąś jeszcze motywacje.
Do Charlsa dotarł tylko on i Jason, obaj uwalani w posoce, jeden z łomem a drugi z łyżką montażową w dłoni. Metal był śliski. Mocodawca Casa cofał się przez trzema zarażonymi. Dwa pierwsze uległy pod ciosami narzędzi. Trzeci był żołnierzem. Młodzikiem, który jeszcze niedawno bronił tych ludzi. Na pasie zwisał mu nawet karabin. Ten stawił więcej oporu. Pierwszy cios tylko wgniótł mu hełm. Zarażony jednak się odwrócił a Walker wbił drugi koniec łomu w jego podbródek aż ten zatrzymał się na hełmie. Żołnierz upadł. Cas spojrzał na Charlsa.
- Zostań!
Sam przyklęknął odczepiając karabin i magazynek. Rzucił oba Jasonowi. Wierzył, że weteran zrobi więcej z niego użytku niż on. Po chwili tuż obok rozbrzmiał strzał z karabinu. Walker w tym czasie zabrał poległemu ładownice i pistolet. Wysłużone M9. Starą, prostą i niezawodną konstrukcje. Zupełnie jak jego nowy właściciel. Walker wstał odbezpieczając broń.
- Jason! Helikopter.
Pobliźnioną ręka złapał Charlsa za kark przyginając do przodu i zaczął z nim biec do Black Hawka. Nie tylko zarażeni byli groźni. Wojskowi siali kulkami na prawo i lewo a tak osłaniając Brewera zmniejszał jego szanse na dostanie kulki. Sam czyścił drogę. Ciężki pistolet dobrze leżał w zakrwawionej dłoni.

Bam! Bam! Bam! Magazynek upadający na ziemię, puszczenie Charlsa, krótka komenda. Zmiana magazynka. Dalszy bieg. Jason wymiatający tyły. Bam! Bam! Następny magazynek w połowie opróżniony. Ludzie za nimi próbujący się dostać do nowej Arki. Jeden przed nimi. Widać było, że miejsca już jest mało. Ten w jednej ręce trzymał torbę z laptopem w drugiej klamkę. Krzyczał coś o FBI i ważnych danych. Mógł zabrać miejsce komuś z ich trójki. Pal licho Jasona! Sam nie zostanie tutaj za nic ani nie pozwoli zostawić Charlsa. Beretta szarpnęła. Koleś padł puszczając broń. Dobiegli do Black Hawk'a.

***

Cass wyczołgał się z rozbitej maszyny. Chwilę rozglądał się zdezorientowany a potem zaczął obmacywać swoje kończyny i żebra. Chyba nic nie złamał chociaż całe ciało go bolało. Nic dziwnego, najpierw przebijał się przez masę tych pojebusów tłukąc jak oszalały łomem a później przeżył katastrofę. Wzrokiem poszukał swojego mocodawce.
- W porządku Charles?
Mężczyzna w nieco poszarpanym garniturze z pewnym trudem wydostał się z wraku helikoptera. Lewą dłonią próbował niezbyt skutecznie powstrzymać krwotok z rozbitego nosa, prawą trzymał się za solidnie obity w trakcie przymusowego lądowania bok. Słysząc głos swojego wspólnika odpowiedział, częściowo zgodnie z prawdą
- Nic mi nie jest
Wtedy do uszu Walkera doszedł płacz dziecka.
- Kurwa mać. Tam jest dzieciak!
Dobiegał on z wraku. Do środka można było spróbować się wczołgać lub wejść górą. Nie wiedząc w jakim stanie jest konstrukcja, spróbował tego pierwszego jednak przejście było zbyt wąskie dla niego. Nie mając innego wyjścia wdrapał się i zeskoczył do przedziału transportowego. Charles w tym czasie zaczął się oddalać na bezpieczną odległość. Jego umysł połączył rozbity śmigłowiec i to co się działo zaraz po rozbiciu. Przynajmniej na filmach akcji. Nieszczególnie miał ochotę znaleźć się w zasięgu jakże uroczo wyglądającej na szklanym ekranie ognistej kuli która zapewne wkrótce pojawi się na miejscu wraku, dlatego kuśtykając oddalił się nieco wciąż jednak pozostając w najbliższej okolicy. Niezbyt chciał odchodzić sam i mierzyć się z zarażonymi bez wsparcia Walkera.

Cass w tym czasie był już w środku. Poskręcana metalowa konstrukcja, ciała i to jak jedno połączyło się z drugim sprawiło, że nawet jego żołądek zaczął się odzywać i chcieć wyrzucić śniadanie na zewnątrz. Pod zwałami metalu leżała kobieta i paroletnia dziewczynka. Obie krzyczały o pomoc. Niedaleko stał wojskowy, chyba jeden z pilotów. Rękę trzymał jakby doznał urazu. Może złamania? Walker nie zastanawiał się długo, podszedł do nich mówiąc do wojskowego.
- Poczekaj. Pomogę.
Zaparli się obok ale mając jedną rękę niesprawną wojskowy na wiele się nie przydawał. Cass lekko ruszył całość konstrukcji ale nie był w stanie jej podnieść samemu. Leżąca nieopodal rura mogłaby posłużyć za dźwignię ale nie było gdzie jej zaprzeć. Walker splunął.
- Kurwa. Dobra Sam, wypierdalaj na górę, są tam inni. Powiedz, żeby ktoś przyszedł mi pomóc.
Cassidy odwrócił się od żołnierza i przyklęknął przy rannych. Zwrócił się do dzieciaka.
- Spokojnie. Nic Ci nie będzie. Nie ruszaj się. Zaraz przyjdą moi koledzy i Ci pomogą. Jestem tu. Nic Wam się nie stanie. Jak masz na imię mała?
Mała i jej matka były chyba w szoku bo nie odpowiedziały. Zamiast tego Cas usłyszał jak ktoś kręci się po kabinie pilotów. Krzyknął do niego i po chwili w przedziale transportowym pojawił się ktoś wyglądający jak harleyowiec. Wspólnymi siłami udało im się uwolnić uwięzionych. Padł pomysł uratowania co cenniejszych rzeczy. Byku wspiął się na konstrukcje, którą ten wyrzucał a Charles odciągał ją na bezpieczną odległość. Brewer nie protestował mimo, że rozkazy wydawał mu kolo, którego nie chciałoby się spotkać w ciemnym zaułku. Wykonywał polecenia bez szemrania, Charles wyznawał prostą zasadę: każdy powinien zajmować się tym, na czym się zna. W sytuacji kryzysowej pozwalał przejmować dowodzenie tym którzy byli bardziej kompetentni i prawdopodobnie właśnie dlatego udało mu się tak długo przeżyć. Gdy ochroniarz rzucał mu polecenie ,,na glebę” to nie zastanawiał się tylko grzecznie padał na ziemię, często unikając przeznaczonej dla niego kulki. Teraz ignorując ból obitych żeber ponownie zbliżył się do helikoptera by odebrać rzeczy i przenieść je pod drzewa.

Cas podczas jednego z bagaży zagadnął Sancheza:
- Te… Co tam krzyczeli? Chyba jakaś paniusia.
- Dupeczka mówi, że wścieklaki zara wstaną. Kończ i spierdalamy.
- Wścieklaki. Trafne kurwa. Ale co, któryś był ugryziony? Ta paniusia pierdoli trzy po trzy. W szoku jest czy inna cholera.
- Hyhy no trafne. Chuj ją wie co pierdoli ale nie ma co kusić losu. Paliwo wycieka a to nie motocykl. Nie wiem czy wszystko odłączyłem.
Następny plecak przeszedł z rąk do rąk by wylądować na zewnątrz.
- Coś grzebałeś? Zajebiście stary. Jeszcze jeden, obszukam trupy i spierdalamy. Ty przypilnuj tylko by tamte ciecie nie dobrały się przed nami do plecaków. Nie jestem z pierdolonego czerwonego krzyża a to my się narażamy. No po za Charlsem… To tak jakbym ja grzebał.
- Dobra, dawaj tam. Przydało by się zabezpieczyć perymetr, sprawdzić kto ocalał i w jakim jest stanie. Jeżeli chodzi o amatorów cudzej własności to mam tu dla nich 30 gratisów od wuja Sama. - Byku poklepał się po kaburze M9 szczerząc się okrutnie.
Cas skrzywił się biorąc ostatni bagaż.
- Po co od razu zabijać? Po gębie naklepać to zrozumieją. Jak facet.
- Wiesz ja to jak raz jebnę to nie trzeba poprawiać. Powiedział Byku z prostotą w głosie. - A widok solidnej rury od razu napełnia bojaźnią bożą każdego owcojebcę.
Walker nie mógł nie przyznać mu racji. Akurat klękał nad trupem jakiegoś cywila gdy Conrad krzyknął do niego.
- Ruchy gościu bo jakiś czub w bak celuje!
- Odstrzel gnoja!
Cass wiele się nie zastanawiając, jak zwykle z resztą, podbiegł do najbliższego okna, pełniącego teraz po części sufit. Nie zważając na chybotliwą konstrukcje i fakt, że teraz podłogę do niego tworzyły po równi kawałki metalu, fotelu i… coś co kiedyś było człowiekiem wybił się z obu nóg łapiąc za krawędź wybitego okna. Resztki szkła, a może poszarpany fragment okna rozciął mu rękę. Zaklął i spiął mięśnie wyrzucając ciało na górę. Na zewnątrz. Szybko ocenił sytuacje i dostrzegł kolesia celującego z pistoletu sygnalizującego do helikoptera. Zeskoczył ledwo zachowując równowagę i zaczął biec w jego kierunku.
- Nie strzelaj skurwysynie!
Conrad ani myślał strzelać do ludzi przy tylu świadkach. Zamiast sięgnąć po broń wystartował sprintem w kierunku faceta trzymającego broń. Pilnował by nie być w jednej linii z Brzydalem z wraku.
Krayden w myśli odliczał sekundy. Reakcja kowboi mogła być różna, ale najważniejsze dla niego było, że wykazali dość rozsądku by wybiec z wraku. Choć zważywszy na pędzącego wprost na niego gitowca, który zasłaniał mu strzał, nie można było mieć co do tego absolutnej pewności.
Był przy piętnastu gdy rozpędzonemu zostało może z dwadzieścia metrów do Kraydena.
- Zejdź z linii strzału!
Płuca Byka pracowały jak miechy. Stopy pochłaniały kolejne metry. Z każdą sekundą zbliżał się do pojeba z rakietnicą. Wezwany przez niego do zmiany kierunku odbił delikatmie w lewo schodząc z linii ognia i oddalając się od Garniaka. - Stój kurwa! -wrzasnął - Odłamki pojebie! - Dodał wraz z kolejnym oddechem.
Gdy Sanchez gotował się by paść na glebę Walker ani myślał się zatrzymać. Podejrzewał, że jak ten helikopter, śmigłowiec czy co tam jak pierdolnie to w odległości paruset metrów polecą odłamki. Do tego ściągnie wszystkie Wścieklaki z okolicy i spowoduje pożar lasu. Nawet dla kogoś z wyobraźnią Casa nie był to dobry pomysł gdy mieli pod ręką farmę w której można bezpiecznie się zadekować. Dlatego kontynuował swój sprint, chcąc na ostatnich metrach się wybić szczupakiem i złapać mężczyznę za nogi go obalając. Chociaż za jedną. Jeżeli mu się uda spróbuje przyszpilić ręce kola kolanami i paroma "bombami" wytłumaczyć, że nie lubi gdy ktoś próbuje go upiec żywcem.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 09-11-2013, 01:39   #6
 
andramil's Avatar
 
Reputacja: 1 andramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłość
Siedział, bezpieczny na podłodze, na kolanach trzymając na nowo zdobytego starego przyjaciela. Przypatrywał mu się na pozór beznamiętnie, oceniając zmiany jakie w nim zaszły. Skrócona lufa, składana kolba, dodane szyny. Co oni z tobą zrobili przyjacielu? Zastanawiał się przez chwilę czy, tak jak w używanym niegdyś przez niego M16A2, miał tryb serii trzystrzałowej, czy czasem nieograniczony. Oczywiście wolał by tego nie sprawdzać, ale czuł, że przyjdzie i na to czas. Delikatnie wyciągnął magazynek po czym odkrywając ile miał naboi, stwierdził w duchu, że zapewne nie będzie jednak miał okazji. Zawczasu przełączył na tryb ognia pojedynczego.

Cała sytuacja bezgranicznie mu się nie podobała. Eh, trzeba by było być totalnym szaleńcem, by w obecnym chaosie, śmierci i zatraceniu ludzkiemu odnajdywać lubieżność i czerpać przyjemność. Jednakże Jason miał także inne powody by tęsknić za błogimi latami jakie niedawno żył. Znów leciał liniami lotniczymi US Army Airline, znów w rękach trzymał karabin, znów musiał zabijać. Po tych wszystkich latach, w ciągu których uciekał od wspomnień, znów musiał wskoczyć w wir by walczyć o życie. Nie cierpiał tego.

Starszy mężczyzna, o twarzy nie tylko naznaczonej wiekiem, ale i podbitej i zdominowanej przez nie do końca zadbaną brodę, ubrany był w stary, dawno wyszły z mody, mundur żołnierza. Choć laik bądź stresem napędzany cywil mógłby go pomylić z dzielnymi wojakami, nie używany już wzór kamuflażu czy, bardziej oczywiste, brak jakichkolwiek oznaczeń, naszywek i stopni świadczyły o braku przynależności do którejkolwiek organizacji bojowej. Ot, zwykły facet, nie mający na tyle jaj by wstąpić do armii i własną piersią chronić kraj, za to ubiorem podnoszący swe ego. Żując rytmicznie w swych ustach gumę, patrzył się mętnym wzrokiem na opuszczane miasto. Wtem zauważył, z niechęcią i strachem oczekiwane, dwa niedokładne kształty lecące w kierunku miasta. Wiedział co za chwile się stanie. Wiedział, że to nieuniknione. I konieczne.
Nagle zdał sobie sprawę, że nie odlecieli wystarczająco daleko by czuć się bezpiecznie i pewnie. Fala uderzeniowa, która zaraz miała nastąpić, winna ich bez problemu sięgnąć i zmieść z wyznaczonego kursu.
- Kurwa, no nie. No po prostu, kurwa, no nie. - szepnął cicho, do siebie.
Siła jaka nimi miotnęła była wystarczająca by totalnie zakłócić pracę maszyny. Silniki mogące bez problemu wznieść w powietrze ponad dziesięć ton okazały się śmieszne w obliczu energii pędzącej masy powietrza.

Grzmot rozbijanej maszyny zagłuszył wszelakie krzyki. Zgrzytliwy dźwięk łamanego i dartego metalu wwiercał się w uszy, nie dając spokoju. Przynosił ból wspomnień. Strach sparaliżował, a wstrząs niemal rzucił nim w jedną ze ścian pojazdu.

Wylądowali. Tak, użycie tego słowa było by nie małą przesadą.

Dźwięk piskliwy, świdrujący się w czaszce był jedynym co zanotował. Ludzie wkoło biegali, krzyczeli coś. Nie słyszał ich. Jedynie ten dźwięk. Wtem nagle nie był już w śmigłowcu. Siedział przygnieciony blachą pancerza oraz kawałkami silnika. Za sobą czuł żar. Gorąco bijące od podpalonej maszyny. Niczym ognie piekielne trawiące wnętrze wozu bojowego. Jęki działonowego dochodziły go niewyraźnie, zaś wszystko ogarniający smród niemal przyprawiał go o wymioty. Wtem wszystko zawirowało. Stał opierając się o własne kolana. Chciał pozbyć się lichego śniadania jakie dzisiaj miał, jednak zamiast tego pociągnął łyk z piersiówki. Przyjemne ciepło ogarnęło jego wnętrze by po chwili znów zaproponować wymarsz na wpół strawionego jedzenia na zewnątrz.
- Pierdolone frendlyfire. Znowu... Pierdolone... Friendlyfire - wykrztusił z siebie słowa chrapliwym głosem. Rozejrzał się dookoła niemal przytomnie. Był na zewnątrz wraku, wraz z grupą okrwawionych ocalałych. Ubrudzone juchą rękawy wpierw napędziły mu stracha, jednak z ulgą stwierdził, że to nie jego krew. Znów cudem ocalał. Znów wyszedł bez szwanku. Znów.

- Zejdź z linii strzału! - Słowa doszły do niego niewyraźnie. Linia strzału... Niebezpieczeństwo... Umysł Tylera zaczął znów pracować na pełnych, no prawie, obrotach. Oczy rozbieganie wodząc po ocalałych, zogniskowały się na nieznanym mężczyźnie celującym z rakiety sygnałowej w stronę Cassa... nie, chwilkę... W stronę śmigłowca.
Jason Michael Tyler ruszył rozpędzając się w stronę chcącego wysadzić śmigłowiec mężczyźnie. Chwycił za karabin wiszący na ubogiej wersji pasa taktycznego i wyćwiczoną w dawnych czasach manierą wycelował w zagrażającemu człowiekowi.
- Stój, bo strzelam! - krzyknął ile sił w płucach. Sam nie był pewny czy ośmieli się pociągnąć za spust. - Odrzuć racę! Już!
Bezmyślne i idiotyczne wysadzenie helikoptera w powietrze było nie do przyjęcia. Co za debilna idea! Pal licho akumulator, możliwy w przyszłości do wykorzystania, części zamienne, może nawet silniki zdatne do naprawienia. Radio. Urządzenie mogące zaważyć o ich przetrwaniu i przyszłości. Jeśli spłonie w wymuszonej eksplozji, na pewno nie będzie możliwe do użycia. Myśl, że ten prosty przedmiot jest więcej wart niż życie celującego z racy, kołatała mu się po głowie.
 
__________________
Why so serious, Son?

Ostatnio edytowane przez andramil : 09-11-2013 o 01:44.
andramil jest offline  
Stary 11-11-2013, 22:31   #7
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Piękną, jesienna zieleń krajobrazu, podkreślały żółknące na klonach i dębach liście. Błękitne niebo z którego jak na wrzesień lał się jeszcze nie mały żar. Trawa falująca na wzgórzach i farma, malowniczo wkomponowana w krajobraz niedużej dolinki. Wszystko razem składało się we wcale piękny pejzaż, który zapewne zdobiłby ścianę kominkową niejednego domu na prowincjonalnym Zachodzie. Tylko groźnie opadający powoli w dół, ogromy słup dymu i gasnącego ognia w miejscu gdzie jeszcze kilkanaście minut temu było ćwierćmilionowe miasto, niezbyt pasował do sielskiej reszty. Był symbolem Śmierci.




Leżący na boku, poharatany kadłub Blackhawka był tylko małym akcentem przy ogromie zniszczeń dokonanym przez wybuch termojądrowy. Wydostawali się z niego Ci, którym udało się przeżyć. James „Skyrider” Bullock odczuwał okropny ból w lewej ręce, prawdopodobnie miał wystawiony bark, przynajmniej tyle mu podpowiadało intensywne szkolenie paramedyczne, jakie przeszedł w jednostkach Pararescue. Postanowił, że później zajmie się nastawieniem ręki. Były ważniejsze rzeczy do roboty, na szczęście kobiecie i dziecku udało się wydostać z wraku. Szybko wziął je za ręce i odprowadził na kilkadziesiąt metrów od rozbitego śmigłowca. Wiedział, że to było za mało, ale liczył, że przerośnięty motocyklista wiedział co robi, odłączając baterie zasilania. Gdyby paliwo wybuchło, to i sto metrów byłoby mało, żeby bezpiecznie uniknąć odłamków.

Tamara Miller, jeszcze tydzień temu była wziętą panią redaktor dziennika „Lexington Daily”, miała spokojny dom na przedmieściach, kochającego męża i w planach kilkoro uroczych dzieciaczków. Teraz została jej tylko torebka i nieznajome dziecko, dziewczynka, którą tuliła w ramionach, nie wiedząc, czy bardziej próbuje ją uspokoić, czy ukoić swoje skołatane nerwy.

Kreyden trzymał wycelowany w śmigłowiec pistolet sygnałowy, informacje od Shoshany nie pozwalały mu na inną decyzję. Miał jedno zadanie, chronić ją, co tu dużo mówić, przybyło mu pracy ostatnio. Reszta ocalałych chyba nie zrozumiała jego intencji. Nie dbał zresztą o to. Miał gdzieś dwóch rozpędzonych mężczyzn uciekających z wraku, nie miał zamiaru pozwolić, żeby trupy powstały i siały ponownie zagrożenie.

Panna Lerman poczuła co to prawdziwy strach, kiedy nieznajomy mężczyzna wycelował do Kreydena z karabinu. Sytuacja robiła się nieciekawa, a pozostali ocalali nie zdawali sobie chyba sprawy z zagrożenia ze strony trupów. Podjęła szybką decyzję, chyba najszybszą w swoim życiu i chyba najodważniejszą. Przynajmniej tak jej się wtedy wydawało. Stanęła między swoim ochroniarzem, a celującym do niego facetem w wytartym mundurze z demobilu. Gdzieś w jej trzewiach kołatał nią strach ale zdołała wypowiedzieć bez drżenia głosu kilka słów: - Oni zaraz powstaną, umarli – podchodziła coraz bliżej czarnego otworu lufy karabinu szturmowego – Musimy ich zniszczyć, zanim nas znowu zaatakują. – wskazywała na wrak śmigłowca.

„Chyba nie odpuszczą” – szybka myśl Kraydena zbiegła się z krzykiem pilota. Odwrócił się w jego stronę i zarejestrował, że coś krzyczy wskazując na wrak.

Wąską szparą, która powstała przy dolnej krawędzi śmigłowca, coś próbowało się wydostać, najpierw ręce potem głowa i tułów. Wreszcie postać stanęła na nogach, ale jakoś nieporadnie, jakby oszołomiona od zderzenia. Zrobiła kilka kroków w stronę ocalonych, którzy na chwilę skierowali wzrok w stronę wraku. – Zarażona – krzyknęła Shoshana – spójrzcie na jej twarz!!! Kolejne ręce i kolejne postaci próbowały opuścić wrak, trzask szkła i jeden z zarażonych, teraz już nie mieli wątpliwości, wypadł przez strzaskane szyby kokpitu pilotów. Niezdarnie, nieporadnie, ale konsekwentnie ruszył za pierwszym zombie, jakby wyczuwając zapach istot żywych. Złamana ręka i wystające kości przedramienia, spomiędzy poszarpanej skóry, dopełniały makabrycznego widoku.




Ochroniarz panny Lerman nie czekał ani chwili, rakieta z sykiem pomknęła w stronę pozostałości śmigłowca, niczym kobra zatapiając śmiercionośny kieł w kałuży paliwa. Podmuch wybuchu rzucił wszystkimi na ziemię. Niczym stalowy deszcz wokół nich zaczęły spadać płonące odłamki. Na szczęście nikomu nic się nie stało.

Z daleka przy farmie dało się zauważyć jakiś ruch, pojawiły się ludzkie sylwetki, które zbliżały się w stronę wybuchu, na przełaj przez porośniętą wysoką trawą łąkę.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 17-11-2013, 17:23   #8
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
Huknęło, jebło wręcz, gdy raca wystrzelona przez tego idiotę dotarła do celu. Kula ognia wzbiła się w niebo a grzmot przetoczył się po okolicy. Odłamki zaświszczały przelatując dookoła. Wrak śmigłowca nie przypominał już okaleczonej bestii, był bliższy nagiemu szkieletowi.
Harleyowiec nie widział tego wszystkiego. Jego twarz byłą zanurzona w trawę a głowa przykryta rękami. Krótko mówiąc gdy tylko zobaczył, że ten idiota naciska na spust padł jak długi na glebę. Lata praktyki robiły swoje. Po chwili stał już ponownie na nogach rozglądając się szybko. Sceny które widział docierały do niego jak spod wody. Dostrzegł płonące wścieklaki. To było teraz główne zagrożenie. Nawet nie te które płonęły, one już się nie liczyły. Zastanawiał się czy w okolicy nie krążą inne. Mogły się tu zjawić zwabione eksplozją. Szok wywołany wybuchem helikoptera powoli mijał za to chęć mordu narastała. Musiał ją stłumić, to nie był dobry czas na mordobicie, ale co się odwlecze.... . W tym momencie dostrzegł drącego się na kobietę Casa.

- Poniosę ją! Uciekaj, z dala od farmy!
Krzyczał ile sił w płucach. Może z adrenaliny a może ogłuszony wybuchem. Jeżeli kobieta się zgodzi podniesie wolną ręką dziecko i pobiegnie równo z Charlsem, trzymając się blisko go i eliminując każde zagrożenie dla ich trójki. Żywe czy martwe. Kulka w łeb.
Kobieta trzymała mocno dziecko za rękę, ale nie skorzystała z oferty Cassidyego. Schowała się za plecami pilota, była przerażona, podobnie dziecko. Do tego broń, nie wiedziała komu ma ufać, z dwojga złego wybrała mężczyznę w mundurze.

Czas znów wskoczył na swoje miejsce.
- Hej Cas ogarnij się! - Byku ryknął. - Na ślepo daleko nie zabiegniesz. - gdy kończył wypowiedź odbezpieczony pistolet tkwił już w jego ręce.
Walker na widok głupoty kobiety zaklął. Odwrócił się do Byka.
- Wyprztykamy się z wszystkich pestek! Ten skurwiel ściągnął tu Wścieklaków z całej okolicy!
- Nie becz -komentarz poparł dźwięk otwieranej pałki teleskopowej. - Na farmie może być jakieś jeździdło a wściekaki są wolne. Pilnuj mnie a ja ciebie. Rambo! Idziesz z nami? -Byku zwrócił się do gościa w moro i z karabinem.
- Idę – odparł weteran spluwając i opuszczając karabin.
- Ktoś jeszcze czy reszta czeka na kolację? - uśmiech na twarzy Sancheza stawał się coraz bardziej obłąkańczy gdy rozglądał się dokoła.
Krayden zmieniając broń na pistolet kiwnął wielkoludowi głową.
Nie szarżuj Byku. Chuj wie ile ich tam jest. I czy coś nie wylezie nam za pleców. Rozwalcie im z Jasonem łby, ja będę pilnował by żaden zbol nie zaszedł Was od tylca. Sam, Charles pilnujcie tyłów i boków, jak coś będzie się działo krzyczcie. - brzydki garniak najwyraźniej odzyskał już równowagę. Najlepszym dowodem na to, był fakt, że zaczął planować, przewidywać.
Lustrując swój nowy dream team Sanchez dostrzegł zbliżające się z oddali sylwetki. Najprawdopodobniej 3 mężczyzn, chyba nieśli broń. Nie poruszali się jak zarażeni. Zajekurwaiście – przemknęło przez myśl Byka zdającego sobie sprawę, jak niewielkie szanse mieli na otwartej przestrzeni mając przeciw sobie strzelców wyposażonych w sztucery. Gdy tamci upewnili się, że nie mają przeciwko sobie wścieklaków zatrzymali się. Jeden z nich powiedział coś do pozostałych wskazując ręką gospodarstwo i swego towarzysza w czarnej bluzie. Wskazany zarzucił broń na plecy i ruszył sprintem do zabudowań. Zapewne po posiłki. Nie było na co czekać.
- Przywitajmy się panowie - mówiąc to Sanhez przywołał na twarz grymas będący w założeniu szczerym uśmiechem. Prawda była taka, że wyraz jego twarzy wygnałby nawet taliba z meczetu . Schował pistolet i pałkę patrząc wyczekująco na swoich towarzyszy.
- Tia - dodał wylewnie Tyler, opuszczając na pasku swą broń dziarsko poprawiając ją podrzuceniem ramienia. Jako, że rozmiary eM czwóreczki były nieco wieksze od broni ręcznej, schować za pazuchę go nie zdołał.
Byku widząc, że towarzysze jego niedoli ruszają dołączył do ekipy. Na odchodnym rzucił do kobiety i dziewczynki najspokojniej jak potrafił - Zostańcie tu. W razie czego krzyczcie.
Zbliżali się powoli. Byku idąc starał się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wiedział, że na takim dystansie mają marne szanse ze sztucerem. Gdy usłyszał wezwanie farmera zatrzymał się posłusznie. - Nie strzelajcie!. Teraz nie pozostało nic innego jak dać się wygadać elegancikowi. On nadawał się do tego chyba najlepiej. Sanchez zauważył jeszcze, że stojący obok Cassidy nie schował broni a jedynie opuścił wzdłuż boku. Widział, że ochroniarz czujnym wzrokiem lustruje okolicę. Postanowił zrobić to samo.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.
cb jest offline  
Stary 18-11-2013, 22:12   #9
 
Blacker's Avatar
 
Reputacja: 1 Blacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputację
Charles do tej pory zachowywał się według poleceń swojego współpracownika, niosąc część zebranych z wraku bagaży. Jako że nie miał broni trzymał się w środku grupy, więc teraz nie musiał niczego chować by sprawiać w miarę przyjazne wrażenie. Zdawał sobie sprawę, że w takich okolicznościach trudno będzie liczyć nawet nie tyle na zaufanie od napotkanej grupy co w ogóle na szansę bezkonfliktowego rozwiązania sytuacji. Prawnik przyśpieszył nieco kroku by wysunąć się na czoło ich małego pochodu i zmniejszyć nieco dystans tak by móc rozmawiać bez podnoszenia głosu. Ręce trzymał cały czas na widoku, w pewnej odległości od ciała by pokazać że nie jest uzbrojony gotów zatrzymać się jeśli nowo napotkani tego zażądają. Byku widząc, że towarzysze jego niedoli ruszają dołączył do ekipy. Na odchodnym rzucił do kobiety i dziewczynki najspokojniej jak potrafił

- Zostańcie tu. W razie czego krzyczcie.

Gdy grupka ocalałych zbliżyła się do farmerów na odległość około stu metrów młodszy z nich wycelował w nich broń, a starszy zawołał

- Nie zbliżajcie się!

Zbliżali się powoli. Byku idąc starał się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wiedział, że na takim dystansie mają marne szanse ze sztucerem. Gdy usłyszał wezwanie farmera zatrzymał się posłusznie.
- Nie strzelajcie!
Charles zatrzymał się posłusznie unosząc powoli ręce do góry. Dwójka mężczyzn którzy wyszli im naprzeciw prawdopodobnie mieszkała na pobliskiej farmie, przynajmniej taką miał nadzieję. W pierwszej kolejności należało ich uspokoić, dlatego prawnik wykorzystał najlepiej chyba oddziałujący na wyobraźnię argument

- Nasz helikopter się rozbił i potrzebujemy pomocy! Są z nami kobiety i dzieci!

- Przykro mi, nie możemy Wam pomóc, my też mamy kobiety i dzieci, nie chcemy kłopotów! Dlatego odejdźcie, ten asfalt - wskazał drogę biegnącą prostopadle do miejsca katastrofy - doprowadzi was do innych farm, to trasa 39. To tylko kilka mil! My nie możemy Wam pomóc… - zakończył bardzo stanowczo starszy mężczyzna. Od strony zabudowań w szerokich na 10 metrów odstępach szło jeszcze 3 mężczyzn z bronią.

Charles obrzucił spojrzeniem ich grupkę. Nikt nie był aż tak poważnie ranny by nie móc pokonać tej odległości, jednak głupotą byłoby pchać się w ciemno w nieznaną okolicę

- Nie sprawimy kłopotów! Mam kilka pytań, podejdę więc nieco bliżej by nie musieć krzyczeć i nie ściągnąć więcej zarażonych w tą okolicę! Podejdę sam, jestem nieuzbrojony!
- Możesz podejść
- po chwili namysłu odkrzyknął - ale jak reszta zacznie coś kombinować będziemy strzelać! A moi synowie i sąsiedzi to dobrzy myśliwi! - skinął Charlsowi głową, żeby podszedł. Reszta mężczyzn zrównała się z tą dwójką i podobnie przyjęła pozycje strzeleckie.
- Zaczekajcie chwilę - rzucił Charles do swoich i ruszył w stronę farmerów, cały czas trzymając ręce na widoku. Dopiero gdy był blisko opuścił je powolnym, jednostajnym ruchem cały czas trzymając je w pewnym oddaleniu od ciała
- Nazywam się Charles Brewer - zaczął zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem, że niezależnie od sytuacji pewne normy powinny być zachowane - Jestem prawnikiem, a przynajmniej byłem nim w nieco spokojniejszych czasach. Rozumiem powody dla których obawiasz się naszej grupy, jednak nie chcę prowadzić tych ludzi do miejsca o którym nic nie wiem. Wspominałeś o farmach i o tym, że są porzucone. Czy to oznacza, że okolica stała się niebezpieczna przez zarażonych?

Stary farmer mierzył Charlsa przez dłuższą chwilę wzrokiem, po prezentacji odezwał się
- Prawnikiem? Po dłoniach poznałem, że z pracą niewiele miałeś wspólnego. Wzdłuż 39 jest kilka farm, dwóch z ich właścicieli schroniło się u mnie. Zostali zaatakowani przez zarażonych. Wszyscy uciekali z Lexington, aż zapchała się autostrada, potem dopadli ich zarażeni i całe to towarzystwo rozeszło się po okolicy. Czy jest bezpiecznie? Nie mam cholernego pojęcia. Niestety nie możemy wam pomóc, nasze zapasy są małe, a jest nas kilkunastu, nie licząc dzieciaków. Trzy dni temu udzieliliśmy dwóm dupkom pomocy… - przerwał próbując opanować drżenie głosu - straciliśmy dwóch ludzi, bo te skurwysyny chciały nas okraść. Może na autostradzie znajdziecie jakiś środek transportu. Teraz musicie odejść… może w innych czasach byśmy wam pomogli.

Cass z bronią w opuszczonej dłoni stał obok Byka. Cały czas obserwował farmerów i okolicę gotów zareagować jakby ktoś chciał zagrozić Charlsowi.
Charles zastanowił się chwilę nad słowami farmera powstrzymując się jednak od niezbyt uprzejmej odpowiedzi gdy ten skomentował jego dłonie jako nienawykłe do pracy. To, że ktoś nie miał łap jak pokrywy od śmietnika nie oznaczało że nie pracował. Ten wieśniak pewnie nigdy nie byłby w stanie zrozumieć ile pracy trzeba włożyć w kierowanie nawet niewielką grupą pracowników. Nie zamierzał jednak naciskać na tych ludzi, jednak nie zaszkodzi poprosić o coś do czego i tak zapewne mają stały dostęp
- Ale macie na farmie dostęp do studni, prawda? Bylibyśmy wdzięczni chociaż za wodę, nie wiadomo czy uda nam się uzupełnić jej zapasy w najbliższym czasie.
Farmer zastanowił się przez chwilę, po czym wydał kilkoma krótkimi słowami dyspozycje jednemu z młodszych mężczyzn, potem odpowiedział Charlesowi
- Mój bratanek za chwilę przyniesie wam kilkanaście litrów, wystarczy na drogę do innej farmy.
- Zaczekamy zatem a potem ruszymy w dalszą drogę - odpowiedział prawnik
 
__________________
Make a man a fire, you keep him warm for a day. Set a man on fire, you keep him warm for the rest of his life.
—Terry Pratchett
Blacker jest offline  
Stary 19-11-2013, 00:31   #10
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Nie był pewien, co się wydarzyło.
Obrazy ostatnich tygodni tańczyły mu w głowie. Sarah szepcząca mu do ucha, że jest w ciąży. Jego wymuszony uśmiech. Kolejne pożegnanie. Telewizyjne przekazy, reporterzy biegający dookoła sztabu prezydenckiego, długa migawka polowego szpitala przepełnionego zarażonymi, wydawałoby się martwi ludzie rozgryzający kilku jego podwładnych, kolejne magazynki wbijane raz za razem do rozgrzanego karabinu, szaleńczy bieg do śmigłowca, tłum tratujący dziecko, które w morderczym szale stara się ugryźć biegnących po nim, poderwanie się do lotu, migające kontrolki, prawie bezwładne opadanie.
Uderzenie w ziemie. Ból. Płacz kobiety.
Rozbity kokpit. Krew spływająca z resztek owiewki. Martwy drugi pilot. Poznał go wczoraj. Znów owiewka. Wykrzywiona w złości twarz mężczyzny, stojącego nad nim z obłoconym głazem w rękach. Łzy żłobiące drogę w zakrwawionej twarzy. Szarpanie się z kaburą.
Ciemność.
Przeszywający ból w ręce. Inny mężczyzna pomagający mu przeciąć pasy.

Skyrider siedział oparty o samotne drzewo, otoczone polem uprawnym. Nieobecnym wzrokiem obserwował palący się wrak helikoptera. Głupiec. Spanikowany mężczyzna jednym strzałem pogrzebał ich szanse na przetrwanie. Helikopter zawierał sprzęt medyczny, broń, elektronikę, rzeczy ocalałych. A teraz to wszystko płonie.
James nieporadnie, jedną ręką powoli ściągnął hełm.


Czuł się, jakby wpadł do pralki, ustawionej na wirowanie. I nie było to wcale takie dalekie od prawdy.
Tępym wzrokiem obserwował jak od grupy odłącza się kilku mężczyzn i rusza w kierunku sylwetek nadchodzących od zabudowań. Przetarł oczy i wstał opierając się o drzewo sycząc przy tym z bólu.
Nie mógł być ciężarem. Musiał iść.
Powoli, powłócząc nogami, ruszył w stronę kobiety i dziecka, kryjących się w zaroślach.
Może nie wszystko dziś spierdoli.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172