Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-02-2014, 12:39   #31
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Piwnica.
Sufit, ściany, ciemność, pył i niewyobrażalny smród, do którego tak łatwo przywyknąć. Piwnica a w niej sterta ciał. Z kilkanaście. Może więcej. Na stercie, a nawet w tej stercie Ridley. Leżał, nie ruszał się, ale dychał. Kusz, wszędobylski kusz kawałek po kawałku pokrywał tors, głowę i ramiona. Pokrywał także nogi, które to częściowo leżą zaplątane w śród inne, martwe, członki. Nie wyglądał jakby wziął się i położył. Wyglądał jakby ktoś go rzucił niczym niechciany plecak. Osłonę może jakąś.

Ciemność uniemożliwiła to dostrzec, ale Ridleyowi coś się śniło. Zmarszczone czoło, ściągnięte brwi, drgające gałki oczne. Minęła jedynie chwila gdy oczy się otworzyły a mężczyzna wziął głęboki oddech niczym poławiacz krabów dennych w głębokich bagnach Miami wynurzający się na powierzchnię toni wodnej. Przetarł oczy brudną od pyłu ręką i z trudem doszedł do siebie. Piwnice, to pamiętał. Ale jak się tu dokładnie znalazł? Mętlik w głowie, niewyraźne obrazy. Sen? Jawa? Strzelał do kogoś, chyba kobiety. Cholera jasna! Ściana. Czaszka pękająca pod miarowymi uderzeniami. Strzała przebijająca gardło. Jego strzała? Maczeta, która odcina dłoń. Nóż zbliżający się do gałki ocznej. Głośny śmiech, krzyki, pojedyncze strzały. Obrazy, dźwięki, smród.

Koszmary.

Kaszel. Torsje. Znowu kaszel.

Do nozdrzy dotarł okropny odór śmierci. Podniósł się na łokciach. Znowu kaszel. Ślina gęsta od kurzu. Lepka ciągnąca się. Kurestwo. Kolejne kilka minut próbuje sobie przypomnieć co się działo. Gdy oczy przyzwyczają się do ciemności inne zmysły również wracają do siebie. Plecy ma mokre od lepkiej cieczy. Gdy stara się sobie przypomnieć, co właściwie się wydarzyło, ręka odruchowo zaciska się na napotkanym, uspokajającym kształcie strzelby.

Nagle ciszę przerwał cichy jęk, gdzieś z głębi pomieszczenia. Nie był tutaj sam. Dłoń na strzelbie zacisnęła się niczym kleszcze. Podciągnął ją powoli i starając się nie zrobić za dużo hałasu, sprawdził czy aby jest nabita. Całe szczęście. Chęć zgłębienia tajemnic dzisiejszej nocy przeminęła, jak z gnata strzelił. Ridley teraz niemal modlił się, by to Randal z Marią nie mieli lepszego miejsca na schadzki i nie zauważając śpiącego Marsa zeszli do piwnicy.

Odgłos, niestety, nie wydawał się być pełnym rozkoszy jękiem. A raczej świszczącym sapnięciem. Czy w piwnicy nie miały być same trupy? Martwe trupy?

Kolejna fala kaszlu wstrząsa Ridleyem. Spróbował ją stłumić za wszelką cenę, ale wybucha z podwójną mocą. Gdy w końcu się opanował ku jego uszom nadleciało zapytanie:

- Czy… czy ktoś tu jest? – Głos cichy, świszczący. Z całą pewnością należał do jakiegoś cierpiącego mężczyzny. - Błagam, pomóż…

Kurwa, kto to? Ridley nie poznał głosu. Nie należał do żadnego z jego ostatnich towarzyszy. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Wstaje powoli. Ból w klatce piersiowej odezwał się nieproszony. Jak stary kumpel. Ridley momentalnie myśli o jakichś prochach na ból. Ooo… o wódzie myśli. Wóda by z pewnością pomogła! Stara się podejść niepostrzeżenie, ale potrąca metalową puszkę leżącą na ziemi. Pieprzony niezdara. Nic tylko oczekiwać teraz huku wystrzału. Zamarł zatem, a puszka toczy się kawałek wydając obłąkane dźwięki. Coś, jak seryjne uderzenie gromu. Takie dźwięki budzą największych śpiochów. Wtedy właśnie dostrzega leżącego w rogu zdeformowanego mutanta.



Westchnął celując strzelbą. Mutant był poważnie ranny. Można by rzec, że nie stanowi już problemu. Tylko, że powszechnie wiadomo, że nie należy ufać pierwszemu wrażeniu. Ciężko ranny w brzuch, krwawiący, taplający się niemal we własnych wnętrznościach człowiek byłby martwy. Mutant może jeszcze wleść na drzewo i zrobić tam zasadzkę przy użyciu własnych jelit.
Są kurewsko wytrzymali.

Ridley robi jeszcze jeden krok i dostrzega pistolet.

- Proszę… - sapnął mutant. - Nie.. ja nawet nigdy do nikogo nie strzeliłem… Nie zabijaj.

- To co tutaj robisz, jak nie chcesz mnie zabić? - mówiąc to Ridley wycelował w głowę leżącego.

- Jestem z obozu… - Bierze głęboki haust powietrza. Nie brzmi to przyjemnie. - Usłyszeliśmy strzały, przyszliśmy…

Mówienie sprawiało mu wielką trudność. Albo to tylko gra.

- Pierwsi zaczęliście strzelać.. - Odkaszlnął krwią. Ridleyowi przyszło na myśl jego ranne płuco. - Proszę, zabierz mnie do obozu, moi nie zrobią Ci krzywdy.

- Niestety samo twoje zapewnienie mi nie wystarczy
. – Wyjaśnił Ridley - Nie zabiję cię, ale tylko jeśli nie będę odczuwał żadnego zagrożenia z twojej strony.

I to była chyba prawda. Jakoś ma awersje do zabijania dla samego zabijania. Skrupuły Marsa często przybierają dziwną formę. Czasami czuł się jak sama śmierć wybierając kto, lub co ma umrzeć a kto, lub co, nie. A czasami rzucał się na ratunek jakiejś bezbronnej suce.

Podniósł broń i ogląda ją w ręku. Zimny. Czyli trochę minęło odkąd był używany. O ile w ogóle. Szybka, dziewięciomilimetrowa pukaweczka mogąca strzelać serią. Mutant ze spokojem obserwuje czekając pewnie na reakcję Ridleya.

- Co się tam na górze wydarzyło? – Doczekał się. Ciiszę przerywa Ridley. - Jest tam was więcej?

- Strzelił do mnie, skurczybyk.. zabił… - Wziął kolejny nierówny oddech, co jakiś czas na dłużej przymykał oczy. - Iana zabił… Za nic.. - Powoli traci przytomność.

- Kto zabił? – Ridley przykucnął przystawiając strzelbę do klatki piersiowej mutka. - Kto strzelał?

Mutant nie odpowiedział, szepcząc coś pod nosem. Niezrozumiały bełkot. Czy to się dzieje wszystko naprawdę? Bez dwóch zdań. Klatka rwie, kaszel dusi, czupryna swędzi, a plecy dalej wilgotne od krwi, w której leżał. Ale skąd ta krew?

Ridley doszedł do wniosku, że nie ma co się przejmować nadmiernie mutkiem. Wyzionie ducha, trudno. Nie wyzionie, niech go bóg mutków błogosławi. Po sprawdzeniu broni wsadził ja zabezpieczoną za spodnie i ruszył do wejścia. Po drodze natknął się jednak na coś, czego nie chciałby widzieć. A widział właśnie.

Jedno ciało całe pokryte krwią i widocznie świeższe niż pozostałe. To Nemrod. Leży bez ruchu. Jego głowa jest przestrzelona. Kurewsko dołujący widok.

- Kurwa… - Szepnął tylko przykucnięty przy ciele. Wyciągnął rękę by zbadać tętno nie dowierzając oczom.

Tętna brak. Lewa ręką i dłoń roztrzaskane są przez śrut. Głowa przestrzelona niewielkim kalibrem. Ridley wraca spojrzeniem do mutka. Tamten bez zmian. Więc łowca wstał i ruszył do wyjścia.

A miał mu się odwdzięczyć.

Okazuje się, że z łatwością udało mu się wydostać z piwnicy. Jest w kuchni. Wejście do bunkra pokryte jest krwią i dziurami po śrucinach. Ciężko powiedzieć czym więcej. To prawdopodobnie, wnioskując po śladach, tutaj mutant został postrzelony. Pod ścianą leżą dwa kolejne ciała. Kobiety z roztrzaskaną czaszką, jakby ktoś wielokrotnie uderzył jej głową o ścianę. Albo ścianą o jej głowę. Na jej kolanach opartą głowę ma Ezechiel, z którego gałki ocznej sterczy nóż.. Kobieta wygląda, jakby przed śmiercią głaskała starca po zakrwawionych włosach. Na ziemi w progu jadalni leży kolejny mężczyzna z odstrzeloną głową. Wszystko pokryte jest szarym pyłem.

- Co jest do cholery! – dziwi się na głos Ridley. Rozgląda się. To pewnie robota tych z obozu, myśli. Czemu tylko tego nie pamiętam? Czyżbym całą tą masakrę przesiedział w piwnicy? Chciał do niej wejść, to pamięta dokładnie. Późniejsze wydarzenia zanikają w pamięci, albo przeplatają się na tyle nieprecyzyjnie, że żadnego wniosku nie można z nich wyciągnąć. Poza tym, wydaje się, że to wszystko mu się śniło. Ten świat, ten przed nim, wydaje się jak najbardziej realny.

Wczesny świt odsłania kolekcje noży Ezechiela i jego karabin. Z całą pewnością lepsze to niż ten dziewięciomilimetrowiec za pasem. Ridley ostrożnie, niemal wierząc, że zaraz rozstąpi się pod nim otchłań, czy chociaż zawali się coś na głowę, podchodzi do Rewolwerowca i sprawdza jego puls. Jest. Serce Ridleya zaczyna żwawiej bić. Nie jest sam.

Nóż w oku, nie wygląda dobrze, tak samo krew na kurtce, ale żyje. Czego nie można powiedzieć o niej, pomyślał przenosząc wzrok na Urszulę. Obok kolesia z odstrzeloną głową leży karabin. Ridley nie pamięta czy kiedykolwiek miał taki egzemplarz w rękach. Najważniejsze, że całkiem nieźle leżał w łapach i dysponował porządną amunicją. 7,62 skutecznie powstrzymuje większość zagrożeń.

Ridley stanął z karabinem przy nieznanym facecie…yyy przy truchle nieznanego faceta. Sytuacja nie jest dla niego jasna. Co się tu wyprawia? Padły strzały. Czyżby to przespał? Nie, przecież coś tam chyba pamiętał. Rozbijana głową ściana. Wrócił wzrokiem do Urszuli. Kręcąc głową ruszył ku wyjściu z kuchni.

Powoli, bacznie zwracając uwagę gdzie staje, wchodzi na drugie piętro. Co chwile przystaje by nasłuchiwać. Deski skrzypią niemiłosiernie pod jego ciężarem. Ostrożnie dociera na drugie piętro. Pył, kurz wszędzie. Wzburzony, jakby ktoś tędy przebiegał. Po drodze mija korytarz poszatkowany strzałami ze strzelby. W końcu staje pod drzwiami gabinetu. Są otwarte, w środku leżą dwa ciała. Marii, w kałuży krwi, oraz Clyda. Doktorek bezwładnie ni to leży ni to siedzi przy ścianie za biurkiem. Dziewczyna ma przecięte jeansy, a świeża rana na jej nodze wygląda na zaszytą. Dookoła wala się sprzęt medyczny i łuski pistoletu. Kolejna fala kaszlu zgina Ridleya w pół. W podłogę obok kobiety wbite było solidne ostrzę, które ktoś wyszarpał zostawiając poważny ślad w podłodze.

Obok Marii leży małe zawiniątko. Zanim jednak łowca podszedł bliżej by przyjrzeć się i kobiecie i zawiniątku zrobił sobie osłonę na twarz. Wdychanie tego cholerstwa groziło jakimś choróbskiem, bez dwóch zdań.

Ridley klęcząc obok Marii sprawdził jej puls i ucieszył się bardzo wyczuwając tętniące życie wewnątrz kobiety. Zajrzał do zawiniątka i wzdrygnął się. Wewnątrz kilku posplatanych szmat zawinięte było ciało dziecka. Najpewniej te, które Maria znalazła zaraz po wejściu do budynku wczoraj popołudniu. Ale czy Maria nie pochowała tego dziecka? Może nie, nie pamiętał dokładnie.

Nagły huk okazał się bardziej niż przerażający. Przez dłuższa chwilę nic się nie działo i czujność Ridleya zdążyła przysnąć trochę. Toteż raptowny huk jaki usłyszał spowodował, że serce z sześćdziesięciu uderzeń na minutę nastawiło się na sto osiemdziesiąt, przy problemach z sercem grożąc zawałem. Na szczęście łowca nie ma problemów z sercem. Czuł tylko pulsowanie w uszach a jego mózg przestawił się na tryb High.

Blacha, okna bądź drzwi. Ktoś próbuje się włamać. Nie miał dużo czasu. Jednak czas był dlatego Ridley podszedł do doktorka. Zbadał puls i klepnął murzyna po twarzy.

- Clyda, chłopie słyszysz mnie? Clyda - Szepnął do ucha.

Mężczyzna nie odpowiada. Oprócz walenia w metalowe płyty słychać też krzyki. Nie zrozumiałe, ale z całą pewności kilka osób. Ridley nie czekając więcej podszedł do zachodniego okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Dwójka mutantów próbuje usunąć za pomocą łomów metalowe zabezpieczenia na oknach. Jeden z nich przestaje i rozgląda się wyczulony. Łowca chowa się. Idąc na drugą stronę, by się rozejrzeć czy to jedynie nie dywersja, przeładowuje broń i sprawdza stan amunicji. W oddali obóz mutków ewidentnie się zwija. W tym samym czasie na dole z trzaskiem ustępuje płyta. Dosłownie chwilę później gardłowy głos wydaje polecenia:

- Wy, sprawdźcie górę! Zgrzyt! Do piwnicy! Szukaj!

Ridley nie potrzebował dużo myśleć. Wziął nóż i ustawił się zaraz za ścianą przy wejściu. Ktoś wchodził po schodach. Podłoga tym razem okazała się sprzymierzeńcem. Skrzypiące deski pozwalały na szybką lokalizację napastnika. Zza rogu wyłania się lufa pordzewiałego pistoletu.

Łowca zręcznym ruchem złapał przeciwnika, pociągnął, lekko obrócił i złapał za gardło przystawiając nóż. Trwało to małą chwilę. Ręka na gardle zacisnęła się na bolesnym miejscu. Szarpnięcie i stali, mutek a zanim Ridley naprzeciwko mutanta ze strzelbą wycelowaną w ich stronę. Pociąga za spust.

Cały ładunek śrutu uderza w obezwładnionego mutanta. Ten, oberwał w brzuch i klatkę piersiową, krzycząc przeraźliwie i osunął się na ziemię. Drugi szarpie się próbując przeładować broń. Mars kolejny raz działa instynktownie. Zamach, rzut, zanim jeszcze nóż doleciał Ridley zerwał się do biegu. Nóż nie wyrządził żadnej krzywdy, czego nie można powiedzieć o ataku łowcy. Mutant dostał z partyzanta w twarz i upada na ziemię, upuszczając broń. Rozległy się trzy strzały. Najwyraźniej trafiony ze strzelby kolegi mutek miał jeszcze chęć się pobawić.

- Tutaj! – Słychać z dołu. Chwilę później jakaś maszkara pojawia się na schodach.

Ridley podnosi zawieszony karabin i mierzy. Strzał. Huk i zapach prochu. Pocisk przeszywa rannego mutanta. Przeraźliwy krzyk niesie się echem po domu. Opuszcza on pistolet i stara się wczołgać na drugie piętro.

Ból przeszywa plecy. Boże żeby nie w wątrobę, myśli Ridley. Przyklęka na kolano. Mutek zaskoczył go, co nie powinno mieć miejsca. Złapał z całej siły za karabin i z obrotu strzelił mutka w nogę. Czyżby coś chrupnęło? Szkarad przewraca się na podłogę.
Rzut oka w dół schodów w samą porę by ujrzeć kolejnego mutanta celującego z Thompsona.

Grad kul leci zagęścił powietrze. Jedna jedyna kula drasnęła tylko mięsień skośny brzucha. Coraz bardziej zdenerwowany Ridley przycelowuje sekundkę i strzela. Mężczyzna upada na ziemię trafiony w klatkę piersiową. Natomiast ten z tyłu łowcy chwycił za karabin i próbuje go wyrwać Ridleyowi. Solidny pasek nie pozwala na dużą swobodę, ale udaje mu się przewrócić łowcę. Upadają razem.

Powoli to wszystko zaczyna Marsa irytować. Wcześniej adrenalina nie pozwalała na takie myśli. Działał instynktownie. Czym dłużej jednak się jest w zwarciu, tym bardziej się uspokaja. A czym bardziej się uspokaja, tym bardziej się wkurwić idzie.

Dosyć żartów, krzyczy sam na siebie Ridley i ładuje kolano w krocze przeciwnika. Każdego mężczyznę boli to podobnie zatem mutek skulił się i dygotał z bólu. Mars wstał, wyszarpnął karabin i rozejrzał się. Nikt już w niego nie celuje. Przy nogach leży pobity, na niższych schodach ledwo dychający, ranny najpewniej w płuco brzydal. Na górze też jeden, co długo nie pociągnie. Tylko, ze to mutanty, wybryki molocha. Nie wiadomo czego się po nich spodziewać. Temu zwijającemu się zabrał strzelbę. Tego na dole również pozbawił pistoletu. Kolejnemu zabrał Thompsona i nóż.

Jedynego, który był w dobrym stanie, trzeba było przesłuchać. Informacja to druga, po broni, z najpotrzebniejszych rzeczy tego świata. Ridley złapał szkaradę i uciskając go w okolicach szyi zmusił do wstania. Pchnął go w stronę gabinetu, a gdy ten zaczął się stawiać, Mars przyłożył mu strzelbę do pleców.

- Idź.

Na górze leżał jeden z tych postrzelonych. Nie ruszał się. Ridley jeszcze nogą obrócił go na plecy. Masakra jakie te mutanty potrafią być odpychające, myśli szybko. I zauważa błyszczącą, najpewniej złotą monetę zawieszoną na szyi martwego napastnika.


Złoto od zawsze przykuwało wzrok. I kiedyś i dziś można było całkiem dobry zrobić na nim interes. Jednak oprócz jakichś magicznych czy szamańskich właściwości Ridley nie widział dla niego zastosowania. Świeciło jednak przepięknie.

Chwilę pocieszył jeszcze oko i zostawił je na martwym mutku. Wstał, a mutek prowadzony przez niego do gabinetu stał przy ścianie i rozglądał się w poszukiwaniu ratunku. Niestety ratunku nie będzie, pomyślał Ridley. Trzeba było myśleć o tym zanim tu weszliście. Jednak zaczął inaczej.


Podszedł do mutka, ruchem ręki kazał mu usiąść. Mars złapał go za rękę, wykręcił nadgarstek.

- Czemu nas atakujecie?

- Wy pierwsi, zaczęliście strzelać, ludzkie ścierwa.. – Patrzył ze złością, z nienawiścią nawet. Spróbował splunąć na Marsa, lecz mocniejsze wyłamanie ręki ostudziły jego zapędy.

- My, czyli ludzie, czy my - wskazał wszechogarniający burdel, jedną ręką cały czas trzymając rozmówce - czyli tymczasowi mieszkańcy tego budynku?

- Jacy mieszkańcy, pojebańcu? – kpił paskud.

- Tymczasowi, nie dosłyszałeś? - Rzucił Ridley przez zęby bardziej wyginając mu rękę. Stęknięcie, ale żadnej odpowiedzi.

- To inaczej, czy ja Ci zawiniłem, - pokazał na Clyda i Marię, - czy oni ci zawinili?

- Czy ja ich kurwa, zastrzeliłem?! Ja?! – Wreszcie normalna rekcja. Mutek bierze głęboki oddech. - Weszło tu dwóch naszych, jak usłyszeliśmy strzały! Znaleźliśmy trupy! Weszliśmy teraz razem i to ty skurwielu zacząłeś do nas walić! Ty!

Ridley zaśmiał się. Bez kpiny. Nie miał zamiaru poniżać bez potrzeby.

- Ja? Jakoś inaczej ja to pamiętam. Pierwszego swojego zabiłeś ty. Ja go tylko trzymałem, zasłoniłem się, to prawda, ale nie wyrządziłem mu krzywdy. Ty strzeliłeś. Uważasz, że miałem w takim momencie powiedzieć, Siemacie, nie strzelajcie?

- Wypierdalaj! – Krzyknął i zaczął się wyrywać. Ridley złapał jeszcze solidniej. Niestety z nie najlepszym skutkiem. Aczkolwiek musiał dużo włożyć w to siły by złamać rękę mutkowi. Nie chciał tego. Chrzęst był nie przyjemny dla ucha. Ciarki przeszły łowcę po karku. Bez adrenaliny płynącej w żyłach odczuwa się czasami rzeczy których byśmy nie chcieli.

Mutant krzyczy z bólu. A czemu nie?

- Zamknij się! – żąda stanowczo Mars. Po chwili znacznie spokojniej dodaje: - Widzisz, tak to jest. Ja do ciebie z normalną rozmową, a ty wypierdalaj. Słuchaj teraz uważnie, - Wyciągnął pompkę, - Nie dałeś mi żadnego argumentu bym cie nie zabijał. Myślę, że powinieneś to szybko zmienić. Bo nie mogę sobie pozwolić byś się tutaj krzątał kiedy ja będę zajęty innymi sprawami.

Mężczyzna opada swobodniej na podłogę. Nie spina się już.
- Po prostu… - niemal szepcze. - Po prostu mnie wypuść.

- Stara śpiewka. Ty byś mnie nie wypuścił. Zobacz, jakie mam szanse na to, że sobie pójdziesz i mi nie narobisz gówna? Wyjdziesz i niby co?

- I ruszymy dalej... Kurwa, człowieku przecież my nie jesteśmy żołnierzami.

- Tego nie wiem. Co więcej nic o was nie wiem. Wiem tylko, że w mojej ocenie, ktoś nas zaatakował. Nie byle ktoś, tylko mutanci, podobni do ciebie. I tutaj się ukryliśmy. I jak mam teraz uwierzyć, że to nie wy? I że nie wrócisz tutaj z bandą sobie podobnych?

Facet zaczął się rozklejać. Jego głos drży.
- Proszę.. Zwyczajnie ruszymy dalej… Nie mamy nic do Nashville… Zawsze się trzymaliśmy od was z dala.

- Posłuchaj wiele może zmienić to jak teraz będziemy rozmawiać. Potraktuj to jak handel. Ja nie będę miał zysku jeśli cię zabiję. Ale nie mogę stracić jak cię puszczę. Życie jednak nauczyło mnie, że dobre uczynki nie są opłacalne. Pytanie zatem. Od kogo się trzymaliście z daleka? Z kogo ty mnie uważasz?

Mężczyzna spojrzał Ridleyowi w oczy.
- Za prze… Przeszukiwacza? Jesteś przeszukiwaczem, tak? - Wziął głęboki oddech. - Mówię Ci, nie jesteśmy żołnierzami. Mogę dać ci żarcie i wodę, mamy też leki i trochę amunicji.

- Obiecankami mnie nie kupisz. Nie jesteście żołnierzami, a ilu was jest? Jesteś z tego obozu obok tego bajora, jakieś trzysta metrów stąd?

Mężczyzna potwierdził skinięciem głowy.

- No i już mi coś się nie zgadza. To czemu mieliście niewolników w obozie? Może zamiast żołnierzami, jesteście treserami ludzkich niewolników?

Mimo bólu zdobył się na lekki uśmiech.
- W Nashville też trzymacie niewolników.

- I tu widzisz jest pies pogrzebany. Suka znaczy. Ja, - jedną ręką wskazał Clyda i Marię, - my, nie jesteśmy z Nashville. To w takim razie, znowu się pytam, co się tu wydarzyło. – Ridley przystawił mu pompkę do piersi.

- Kurwa, człowieku… - Jego głos znów zaczął się trząść. - Usłyszeliśmy strzały, wysłaliśmy dwóch ludzi… Ktoś ich zastrzelił, więc sami poszliśmy.. - Wziął głęboki wdech. - I resztę już znasz. – Chwilę milczy z jego policzka spływa łza. - Mam dzieciaka… Dam ci chleb i całe leki, jakie mamy ze sobą.. Tylko nie zabijaj… Jak, dzieciak bez ojca, może…?

- Ciężka sprawa, co? Ilu was jest w obozie?

- Jakiś trzydziestu – odpowiedział niemal łkając, - ale teraz zostały tam same homary. I kilku ludzi.

- Co z resztą?


- Leżą martwi na dole. - Odpowiada z goryczą. - Jest też kilka kobiet i dzieciaków. Pójdziemy tam razem, a nikt nie zrobi ci krzywdy.

- Baju baju, będziesz w raju. Jest tam ktoś, kto potrafi udzielić pomocy człowiekowi? Nie byle pierwszej pomocy, ale w razie czego uratować życie?

- Mamy znachora..
- Głos mutanta, trochę się uspokoił. - Stary, uratował kilku.

- Kurwa, jak ci tu wierzyć? - Ridley wstał. Ciągle trzymając w ręku pompkę wycelowaną w mutka.

- Proszę, cię człowieku! Po co się zabijać?! - Upada u stóp Ridleya. Twarz miał zapłakaną. - Syna mam! Ike się nazywa! Błagam cię, dla mojego dzieciaka cię błagam. - Złapię za stopy, opierając na nich głowę. - Broni nawet nie mam! Odejdziemy przecież! - Skomlę.

- Przestań! Jak tu przyszedłeś taki twardy byłeś. Daj mi pomyśleć! – Ridley tracił powoli opanowanie. Sprawa była nieprzyjemna. I kurewsko się komplikuje z chwili na chwilę. A może kropnąć go? Byłby spokój. Sytuacja była kurewsko beznadziejna. Oni najpewniej żyją. Ale jak im udzielić pomocy? Clyda nawet się ocucić nie dało. Tak samo Marię.

Wyciągnął kajdanki, podał paskudzie.
- Przypnij się. Zdrowa ręka do przeciwległej nogi. Chcę się rozejrzeć. Nie wierze za bardzo w twoją bajkę, ale muszę coś założyć. Jak tylko zwątpię w twoją prawdomówność, będziesz miał kłopoty, rozumiesz?

- Dz.. Dziękuje.

- Pierwszy warunek, nie ruszasz się stąd.

Stał chwilę, po czym podszedł jeszcze raz, na spokojnie, do Clyda i zmierzył mu puls, przypatrując się czy oddycha. Później to samo z Marią. Oboje żyli. Bogu dzięki. Co zrobić? Wziął najpierw Marię, później murzyna, i zaniósł ich po kolei do sąsiedniego pomieszczenia. Ułożył na łóżku i przykrył. Kiedy to się skończy? Kiedy opuszczą tą zrujnowaną mieścinę?

Po zajrzeniu jeszcze do swojego plecaka, postanowił rozejrzeć się po okolicy. Obóz był tam gdzie wcześniej. Obozowicze są już całkowicie spakowani i gotowi do drogi, jednakże wciąż na coś czekają. Łowca postanowił im się bliżej przyjrzeć. Podciągnął karabin i spojrzał przez lunetę.

Jeden strażnik z długą włócznią. O tym nie było mowy w zeznaniach mutka. Ridley spojrzał w jego kierunku sprawdzając czy wszystko okej. Reszta jakby pasowała. Westchnął i zwiesił karabin.

- Wstań. Zejdziemy na dół. Ty idziesz pierwszy. – Zdjęte kajdanki Mars schował do kieszeni.

- Mamy leki.. I jedzenie… Co chcesz możemy ci dać. - Mówił już trochę pewniej.

Mutant ze schodów, który miał przy sobie Thompsona wykrwawił się. Leży nieruchomo pozbawiony przytomności. Na dole w kuchni coś się poruszało. Ridley zamarł chwyciwszy mutka za ramie.

- Czekaj, - polecił szeptem łowca, - ktoś jeszcze z tobą był?

- Było nas trzech.
- Odpowiedział niepewnie.

- No to będzie twój sprawdzian. – Odczekał chwilę. - Kto tam?!

Nikt się nie odezwał. Coś jednak z całą pewnością poruszało się w okolicach bunkra, jakby ktoś, albo coś czołgało się po ziemi.

- Wchodzisz zaraz za mną. – Polecił mutkowi i wbiegł z podniesioną bronią do kuchni. Jeśli to był, jak podejrzewał, wykrwawiający się mutek z piwnicy, nic mu nie groziło. A może? Ale jeśli to było coś innego, nie miał ochoty dawać temu czemuś czasu do reakcji.

Z wejścia do bunkra wystaje głowa i połowa torsu próbującego się wydostać z piwnicy zdechlaka. Człowiek by dawno się wykrwawił. Ten mutek ma jednak ochotę wrócić do swoich. Niebywałe.

Bardziej żywa szkarada nie zważając na nic rzuciła się do pomocy koledze.
- Garry? mocno Cię urządzili.. ale żyjesz… Kurwa, co za bajzel.

Ridley spodziewał się tego, więc nie miał zamiaru interweniować. Jednak nie spuszczał ich z oka. Podszedł do Ezechiela i też na spokojnie sprawdził mu puls i czy oddycha. Kobietę sprawdził również.

- Stary, słyszysz mnie? Hallo! - Zawołał do Staruszka.

Ezechiel żyje, ale również, tak jak Clyde i Maria, nie jest responsywny. Kobita martwa. Co zrobić, zastanowił się stając tyłem do rewolwerowca. Puścić tych tutaj, czy zatłuc i później się przejmować? Miał jeszcze kilkanaście nabojów do frankiego, z góry byłby wstanie kilku ściągnąć. Ale czy warto? A gdzie jest Randal? Może również tam na dole gdzieś pomiędzy starymi a nowymi ciałami. Trzeba będzie to dokładniej sprawdzić. Dzień jeszcze długi i roboty od groma.

Westchnął przeciągle i zwrócił się do szkarady.

- Mutku, nie wiem jak się zwiesz, ale teraz was puszczę. Jednakże mam tutaj jeszcze trochę ołowiu - klepną się po kieszeni. - i będę was z górnego okna obserwował. Jeśli coś mi się nie spodoba, wystrzelam was jak kaczki. Jednakże postanowiłem tobie zaufać. I mimo, że niezbyt dobrze zaczęła się nasza współpraca, to chciałbym, żeby jednak dalej można było ją nazwać współpracą. W zamian, chcę tylko niewielką ilość zapasów w jakimś postronnym miejscu nieopodal tego budynku. Jedna osoba ma je przynieść.

Mutek spojrzał na Marsa ze zrozumieniem.
- Potrzebujecie lekarza. Mamy jednego w obozie. Mogę wysłać homary, po twoich ludzi. - rzucił wskazując na rannego Ezechiela.

- Wybacz, ale na takie ustępstwa nie pójdę. Mogę tu przyjąć lekarza, z jakimś strażnikiem, nie pod bronią palną. Ale nie mogę pozwolić wziąć moich ludzi do waszego obozu. Aż tak ci nie ufam.

- Spójrz na to. - Wskazał na nóż wystający z oka starca. Makabryczny widok. - Nie może go szyć w tym syfie…

Fala kaszlu przerwał jego słowa. Chwila ciszy.

- Macie lepsze warunki? Nie wydaje mi się. Poza tym twój obóz jest już zwinięty. Dołóż do tego niepokój zważywszy na to, że macie niewolników w śród swoich. - Wyciągnął rękę by dali mu dokończyć. - Wiem, my sami swoich więzimy. Ale trafiliśmy do Nashville właśnie jako niewolnicy i teraz mają inni nam u was w obozie podawać koc? - Pokręcił głową. - Myślę, że godzina roboty i dało by się jakieś pomieszczenie tutaj doprowadzić do czystości. Sam się tym zajmę, jak trzeba będzie.

Mężczyzna wysłuchał w ciszy.
- Moi ludzie przyjdą tu po ciała. - Dźwignął rannego i ruszył do wyjścia.

- Drzwi będą otwarte. Ale strażnik będzie czuwał.

Ridley ruszył w stronę schodów. Miał zamiar z góry przypatrzyć się całej okolicy raz jeszcze. Trzeba było oczywiście zająć się jeszcze Ezekielem. Ułożyć wygodnie, przykryć. Mars musiał też zdobyć wodę i coś do jedzenia. Stanął jednak przed schodami i ruszył w stronę wyjścia, gdzie ranni opuszczali właśnie jego włości. To wszystko musiało poczekać. Ostrożność przede wszystkim. Musiał rzucić okiem na zewnątrz czy aby te maszkary mówiły prawdę.

Przesłuchiwany mutant pomagając swojemu towarzyszowi przeszedł po wyważonych drzwiach. Gdy znaleźli się już na zewnątrz, jeden nich spojrzał w kierunku obozu. Może i o kilka sekund za długo. Dosłownie sekundę później mutki padają na ziemię.
A ciszę przerywa odgłos gromu.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline  
Stary 27-02-2014, 18:31   #32
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

06.10.2056
16:31

- Możesz uspokoić tego dzieciaka? Nie słyszę własnych myśli. – Młody zwiadowca arabskiego pochodzenia strofował matkę trzymającą w ramionach niemowlę.
- Omar, – drugi mężczyzna poprawiając ciężką radiostacje na plecach, przyglądał się kompanowi ze złością. – Ty też mógłbyś się już zamknąć. – Skeet, bo tak nazywał się radiooperator i przy tym dowódca grupy, zwrócił się do kobiety. – Ono nie może tak płakać. Ściąga na nas uwagę. – Kobieta energicznie pomachała głową próbując uspokoić dziecko. Skeet otaksował ją wzrokiem. Niebrzydka, niezły tyłek, choć raczej jeszcze dziewczyna, niż kobieta. Uśmiechnął się sam do siebie. Może coś z tego będzie. Z zamyślenia wyrwał go głos Stanleya. Oddalony o kilkadziesiąt metrów przeszukiwacz wskazywał swoim łukiem na piętrowy budynek, stojący na uboczu od głównego szlaku.
- To tutaj. – Powiedział opanowanym głosem.
- Daj zerknąć na mapę – rzucił Omar, podbiegając do łucznika. Wziął z jego ręki arkusz i oddalił się o kilka kroków. – Co myślisz o tym poronionym pomyśle? – Zapytał jadowicie. Stanley obejrzał się za siebie, upewniając, że Skeet i kobieta nie słyszą ich rozmowy.
- Taki był rozkaz Kapitana i powi..
- I przez ten rozkaz Kapitan nie żyje. – Brutalnie przerwał mu Omar. – Mówię tylko, że przez tą babę i jej pieprzonego gówniarza raz po raz wpadamy w gówno. – Skeet spojrzał na niego znudzony.
- Było gorzej, a dawaliśmy radę. – Słysząc to Omar pokręcił głową z niedowierzaniem. – Zresztą, jakie wyjście? – Kontynuował Stanley. – Zostawimy ją? Pewna śmierć. Cholera by to... – Przeklnął, kiedy jego but zagłębił się w jakieś kleistej mazi.
- Gówno, Stanley rozumiesz. – Rzucił wzburzony Omar.
- Nie Omar, ja to, rozumiem wszystko, ale nie o wszystkim gadam - Pogroził mu palcem. – Kapitan zabity i teraz Skeet dowodzi, a on mówi, że kobieta idzie za nami, więc idzie... – Zapauzował. – I radzę Ci o tym nie zapominać. – Dodał groźnie. Omar wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak szybko zrezygnował, kiedy zbliżyli się do opuszczonego domostwa. Chwilę potem dołączył do nich Skeet, celując ze swojego colta w powybijane okna na piętrzę, nerwowo przebierając palcami po drewnianym łożu broni.
- Do środka. – Bezgłośnie wyszeptał w kierunku Omara, ruchem otwartej dłoni wskazując mu drzwi. Arab spojrzał na niego niechętnie, ale bez słowa sprzeciwu, powolnym ruchem otworzył lufą strzelby ciężkie, drewniane drzwi. Zerknął do środka. Promienie światła wyciągały z ciemności nieruchome sylwetki przykryte grubą warstwą sadzy.
- Kurwa. – Zaklnął cicho, kiedy jego nozdrza zaatakował trupi smród. Ostrożnie stawiając kroki, wszedł do środka. Zaraz za nim ze strzałą na napiętym łuku ruszył jego towarzysz. Skeet oparł się o framugę i co jakiś czas zaglądał do środka. Dwaj mężczyźni powoli przeszli przez hol, przekraczając leżące w nim ciała i kierując się w głąb budynku. Skręcając zza róg zniknęli z pola widzenia swojego dowódcy.
Kilka nerwowych chwil później umorusana twarz jednego ze zwiadowców wychyliła się z okna na drugim piętrze. Omar przywołał swojego dowódcę gestem dłoni, po czym zniknął w środku. Skeet wziął głęboki oddech.
- Zostań tu. – Rzucił do kulącej się obok kobiety. Ta tylko przytuliła mocniej do siebie malutkie zawiniątko i skinęła głową. Dowódca ściągnął paski ciężkiej radiostacji i ruszył do środka. Najpierw natknął się na dwa trupy. Uklęknął przy jednym nich. Dwóch, leżących tu mężczyzn miało na sobie kombinezony robocze i solidne buty. Skeet przeszukał kieszenie skórzanej kurtki jednego z nich. Wyciągnął z niej sfatygowaną reklamówkę z czerwonymi pastylkami, chyba lekiem na dgrawki. Zmarszczył brwi. Cokolwiek zabiło mężczyzn, nie zadało sobie nawet trudu, żeby ich przeszukać. Nie będąc pewny znalezionych leków, z powrotem wepchnął je do kieszeni zabitego. Następnie rozpiął kombinezon mężczyzny oglądając pobieżnie jego martwe ciało. Nie było śladów, wskazujących, że tamci padli ofiarą dzikiego zwierzęcia, czy człowieka.
Nagle usłyszał cichy szmer zaraz za sobą. Zręcznym skokiem dopadł osłony i wycelował w kierunku drzwi wejściowych. Tam, oświetlana ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, stała kobieta trzymając na rękach dziecko. Skeet opuścił lufę.
- Miałaś na nas czekać. – rzucił ze złością, wciąż trzymając palec blisko spustu. Dziewczyna spojrzała na niego przestraszona.
- Psy.. – zaczęła trzęsącym głosem. – Idzie ich kilka w tą stronę. – Dokończyła. Żołnierz wstał i szybkim krokiem wyjrzał na zewnątrz. Rzeczywiście, drogą powoli zbliżało się kilkanaście wygłodniałych kundli. Część z nich zatrzymywała się, podnosząc do góry łby, jakby starając się wywęszyć zapach swojej następnej ofiary.
- Zamknij drzwi i zastaw je tym – powiedział zdenerwowany, wskazując na rozpadającą się komodę. – I tym razem nigdzie się stąd nie ruszaj – dokończył, idąc dalej. Skręcił w korytarz prowadzący w głąb budynku, prawie wpadając na Stanleya. Ten już miał coś powiedzieć, ale zamilkł gdy dowódca zgromił go wzrokiem.
- Więc? – zapytał wkurzony Skeet. Stanley podrapał się po twarzy zostawiając na niej szarą smugę.
- Oprócz tych dwóch, co tam leży nie ma tu nikogo więcej. U Omara na górze to samo. Znaleźliśmy płyty, worki i drut kolczasty. Na górze leżą też narzędzia, stare żarcie i koce, ale robotników tu nie ma. – Dowódca spojrzał na niego z jeszcze większą złością.
- Chcesz mi powiedzieć, że kilkunastu gości znikło, zostawiając za sobą wszystko, co mieli i jeszcze dwa trupy na do widzenia? I Ty mnie nie wkurwiaj. –
- Po prostu ich tu nie ma i tyle.
– Odpowiedział zwiadowca urażonym tonem. Skeet spojrzał na niego ze złością i lekko potrącając ramieniem przeszedł do następnego pomieszczenia – dawnej kuchni.


Drzwi do niej były wyważone, jakby ktoś z całej siły wykopał je razem z zawiasami. Na podłodze walała się masa śmiecia, pogięte puszki i rozbite butelki. Słońce wyciągało z mroku pokryte sadzą meble.
- Pożar? – Zapytał Stanley delikatnie odkręcając zawór gazu w stojącej obok niego butli. Przystawił do niego ucho. – Pusta – zauważył. Skeet stał w rogu pomieszczenia przypatrując się zbutwiałemu dywanowi pod jego stopami.
- Może tu tak, ale na pewno nie w całym domu. – Wiedziony przeczuciem mocniej uderzył obcasem w podłogę. Spod jego ciężkiego buta dało się słyszeć metaliczny odgłos. Ukląkł więc i odrzucił śmierdzącą szmatę.
Bingo. – Uśmiechnął się. Nagle obaj drgnęli, kiedy usłyszeli kroki w sąsiadującym pomieszczeniu. Jak na komendę wycelowali broń w stronę wejścia, kiedy pojawił się w nich Omar. Arab podniósł ręce do góry.
- Szkoda na mnie amunicji. – Rzucił z przekąsem, opuszczając ramiona.
- Pomóżcie mi – odpowiedział Skeet, nie reagując na zaczepkę. Przewiesił broń przez ramię i wskazał na solidną, metalową klapę w podłodze.
- Co to? – Zapytał Omar łapiąc za jeden z uchwytów.
- Wygląda na stary schron burzowy.. – wysapał po dłuższej chwili jego towarzysz, siłując się z drzwiami. – Zamknięty na amen – dokończył przysiadając na ziemi.
- Bez kluczy tego nie ruszymy – stwierdził Stanley ostukując konstrukcję. - Nawet łomem ze wszystkimi czterema nie wiele zdziałamy.
- Od kiedy robisz tu za włamywacza, co? – Wysyczał wciąż rozjuszony dowódca. Stanley zbył go milczeniem.
- Może tam są nasze zguby? – rzucił Omar wyraźnie rozbawiony. – Hej, skurwiele! Jesteście tam?! – krzyknął zbliżając usta do podłogi, by po chwili zanieść się śmiechem.
- Zamknij, kurwa ryj. – rozkazał Skeet. Omar przestał się śmiać, ale wciąż stał zadowolony ze swojego żartu. Skeet przysiągł sobie w duchu, że przy pierwszej okazji wybije mu zęby. – A może odstrzelić? – Odezwał się po kilku sekundach, wskazując na strzelbę araba.
- Nie, raczej nie da rady. – Odpowiedział Stanley przyglądając się klapie. – Widziałem kiedyś coś takiego, mocna robota, a do tego zaraz pod nami jest metalowa płyta, nie damy się więc rady przebić przez podłogę. – Zastanowił się przez chwilę. – Możemy tu następny raz z wytrychami wrócić, albo jeszcze lepiej z palnikiem... – Zamilkł. Pozostali też nie powiedzieli ani słowa, myśląc nad odbytą podróżą w tą stronę. Chaotyczna strzelanina z inną grupą ludzi, pół dnia zabawy w kotka i myszkę w zawalonym podziemnym parkingu, ciężko ranny Kapitan, powolne zdychanie gdzieś w ruinach. Ciszę przerwał w końcu Skeet.
- Teraz nic z tym nie zrobimy. – Zerknął na zegarek. Wskazywał kilka minut po siedemnastej, choć to mogło nie mieć większego znaczenia. – Musimy dokończyć robotę tamtych.
- Góra w większości jest zabezpieczona. Trzeba dołożyć jeszcze kilka płyt na część okien i po sprawie. Wprawdzie prowizorka, ale do jutra powinna wystarczyć. – Stwierdził Onar.
- Dobra, najpierw zrobimy robotę tam. Później zejdziemy na dół. Jak skończymy, to rozpalimy ogień i coś zjemy. Później nadamy meldunek i za dwa dni są tutaj po nas. Stanley – dowódca zwrócił się do klęczącego nad jakimś pojemnikiem zwiadowcy. – Idź zabezpiecz drzwi wejściowe. Ta kobieta powinna być obok. Później wróć z nią do nas. A i przy okazji wywal te dwa trupy na zewnątrz. Jakieś kundle tam łażą, niech się najedzą.– Łucznik skinął głową, odrzucając metalową puszkę wypełnioną po brzegi smołą.
Zbiornik przetoczył się przez całą kuchnię zatrzymując się pod jedną z okopconych ścian. Z jego wnętrza powoli wypływała czarna, gęsta substancja.

***

07.10.2056
01:57

- MOŻESZ USPOKOIĆ TEGO DZIECIAKA?! – Krzyczał Omar odkopując lufą strzelby małe ciałko złożone w płytkim grobie. Drobna buzia wystawała trochę z ponad grubej warstwy pyłu. Gwałtowny atak kaszlu prawie powalił mężczyznę na ziemię. Po chwili jednak znów wstał i jeszcze głośniej krzyknął. - NIE SŁYSZĘ WŁASNYCH MYŚLI! – Matka chłopca krzyczała z bólu, leżąc obok i wierzgając się jak opętana. Stopami rozgarniała tlące się jeszcze palenisko. Starała się zasłonić twarz przed ciosami, które spadały na nią raz po raz.
Tylko, że nie było żadnych ciosów, ani nikogo, kto by je zadawał.
Pomieszczenie tonęło we wzburzonym popiele i tańczących iskrach, kiedy Stanley skulony schodził po schodach z drugiego piętra, celując ze swojego łuku w Omara. Uważnie stawiał kroki, by nie potknąć się w mroku późnej nocy. W końcu dotarł do końca stopni i niespiesznie opuścił broń. Rozejrzał się dookoła, wyciągnął przed siebie dłoń łapiąc za niewidzialną klamkę i powoli otworzył nieistniejące drzwi. Wychylił głowę do przodu, jakby sprawdzał korytarz. Po chwili odetchnął głęboko wdychając kurz latający w powietrzu i ruszył do przodu. O centymetry minął krzyczącego Omara, nie zauważając go i po chwili stanął w holu przypatrując się klęczącemu tam Skeetowi. Ten przez chwilę pozostawał w bezruchu, by nagle podnieść karabinek do oka i wystrzelić w kierunku kompana. Długa seria podziurawiła ścianę omijając cel o włos. Zwiadowca wierzgnął do tyłu upuszczając łuk. Szybko wstał i z kabury na pasie wyszarpał pistolet, a z kieszeni wyjął nóż.
– Chodźcie skurwiele... – Wysapał wystraszony. – Chodźcie! – Wykrzyknął dużo już pewniejszym głosem, by zaraz paść na ziemię, gdy kolejna długa seria podziurawiła cienkie, drewniane ściany. Jeden z pocisków trafił Omara w brzuch. Ten zachwiał się, ale utrzymał na nogach. Dotknął rany, a następnie zbliżył pokrytą krwią dłoń do twarzy. Przez chwilę się jej przyglądał, by w końcu przysiąść obok rozkopanego grobu.
Przez dłuższą chwilę w budynku panowała cisza, którą rozerwał głośny krzyk kobiety. Wstała ona z ziemi i dalej krzycząc zaczęła okładać się pięściami. Po chwili przestała, tylko by spróbować zedrzeć z siebie swoje ubranie. W końcu cały czas skowycząc długimi paznokciami zaczęła szarpać swoją skórę. Nagle jej ciałem wstrząsnął kaszel, który za chwilę przekształcił się torsję. Kobieta klęczała na kolanach wymiotując czarną mazią.
Jakby wcale nie zwracając na to uwagę, do pomieszczenia powoli wszedł Skeet. Przez chwilę celował w siedzącego na ziemi Omara, po czym ruszył dalej, mijając leżącego w grubej warstwie pyłu Stanleya. Wydaje się, że ten tylko czekał na moment, zrywając się z ziemi z krzykiem. Doskoczył on do swojego dowódcy oddając w biegu dwa niecelne strzały. Skeet z grymasem wściekłości na twarzy zamachnął się kolbą swojego karabinku uderzając tamtego w twarz. Łucznik wypuścił z rąk pistolet i prawie upadł na ziemię, gdyby nie oparł się o ścianę. Odzyskał równowagę i ponownie skoczył na przeciwnika. Ten pociągnął za spust broni, by usłyszeć tylko suchy trzask iglicy. Stanley ryknął z satysfakcją tnąc przeciwnika. Krótkie ostrze survivalowego noża rozpłatało policzek dowódcy, aż prawie po ucho, odsłaniając zakrwawione zęby. Ranny cofnął się o kilka kroków instynktownie łapiąc się za twarz.
- I co?! – Darł się Stanley okrążając ofiarę. – I co teraz Ty pierdolony w dupe skurwielu?! – Oczy Skeeta rozszerzyły się szeroko. Mocniej ścisnął za karabin, trzymając go jak pałkę. Nie miał już przed sobą sylwetki obszarpańca, który strzelił do Kapitana i zniknął pomiędzy ruinami. Miał przed sobą Stanleya – Chłopaka z Nashville, mieszkającego od niego dwa boksy niżej, którego ojciec handlował na targu warzywami i pszennymi plackami. Łucznik znów rzucił się na niego próbując wbić swój nóż w jego klatkę piersiową. Skeet odskoczył do tyłu, zręcznie podniósł kolbę karabinku, podbijać ostrzę noża do góry i z całej siły uderzył z kolana w brzuch napastnika. Ten stracił równowagę i upadł na ziemię. Kompan już był przy nim kilkoma mocnymi kopnięciami pozbawiając go woli do dalszej walki.
- Stanley! Przestań! Kurwa, Stanley! - Krzyczał Skeet, prawie przy tym płacząc, raz po raz wymierzając kolejne kopnięcia. Gdy chłopak przestał wierzgać, tylko znieruchomiał, cicho pojękując z bólu, Skeet cofnął się o kilka kroków sapiąc ociężale. Po kilku głębszych wdechach znów zaatakował go kaszel. Czuł, jak opuszczają go siły. Ogarnął wzrokiem zdemolowane pomieszczenie i swoich poranionych towarzyszy.
Pył.
Zamknął oczy. Jak mógł być wcześniej taki lekkomyślny.
Poczuł okropny ból głowy, kiedy zdjął plecak i z jednej z bocznych kieszeni wyszarpał maskę przeciw gazową. Założył ją na głowę, trzęsącymi rękami zacisnął paski. Zanim nasunął ją na twarz musiał zrobić coś jeszcze. Rozwinął antenę, pokręcił pokrętłem radiostacji i przysunął do spierzchniętych ust mikrofon.
- Tu patrol 11-Juliet. Podaje swoją pozycję. 83UWS6852549325. Powtarzam... – Głos coraz bardziej mu się łamał. - 83UWS6852549325. Pozycja skażona, brak wstępu. Powtarzam. 83UWS6852549325 skażona. – Opuścił dłoń z mikrofonem i ciężko upadł na ziemię. Spojrzał na Stanleya, który z trudem starał się sięgnąć połamanymi palcami po nóż. Nie mógł się poddać. Przyprowadził ich tutaj i ich stąd wyprowadzi. Dźwignął się ociężale, zaciągając maskę na twarz i wciskając się w ramiona plecaka. Starał się skoncentrować. Przeszedł kilka kroków, odkopując od Stanleya nóż. Powoli doszedł do drzwi, zastawionych przez stertę mebli. Spojrzał zrozpaczony na barykadę. Coś, co z łatwością ustawił kilka godzin temu razem, teraz wydawało się przeszkodą nie do sforsowania. Obejrzał się za siebie. Kobieta leżała bez ruchu. Stanley raz po raz wbijał znaleziony gdzieś kawał szkła w swoje udo. Omar oparty o ścianę, krwawił obficie ściskając w dłoniach strzelbę. Skeet rozejrzał się gorączkowo dookoła, kiedy jego wzrok natrafił na zwój grubej liny zostawionej tu pewnie przez zaginionych robotników. Przez głowę przeszła mu głupia myśl. Być może to cholerstwo da się przeczekać. Jeszcze raz zerknął na barykadę. Nie miał specjalnie wyjścia. Tak szybko, jak mógł, co jakiś czas przystając by odpocząć, ściągnął swoich towarzyszy na środek pomieszczenia. Na tyle pospiesznie, na ile pozwalał mu wycieńczony organizm obwiązał całą trójkę grubą liną. Tamci siedzieli prawie nieruchomo, nie przeszkadzając mu.
Gdy skończył, uklęknął i spojrzał na nich przez zabrudzone pyłem wizjery maski. Co jakiś czas atakował go ostry ból głowy i czuł, jakby zaraz miał wymiotować. Upuścił broń i podparł się dłońmi. Chwilę później jego usta wypełniła gorzka czarna maź, wypływająca z żołądka. Upadł na ziemię, kiedy wymiociny wypełniły jego maskę. Próbował jeszcze podnieść dłoń, zdjąć ją z siebie, ale nie miał już sił. Ostatnia myśl przebiegła mu przez głowę.
Durnie się tak utopić.


18.11.2056
06:39

Słońce powoli wstawało znad na wpół zawalonych budynków. Wychudzony chłopiec siedząc w kucki przypatrywał się ufortyfikowanemu domostwu. Wyglądał już na spokojny. Umilkły strzały, które niosąc się echem, aż tutaj do prowizorycznego obozu nie pozwalały mu spać w nocy. Mimo to, dzieciak dalej kulił się w sobie, trzęsąc ze strachu i zimna. Tata i cała reszta weszli do środka i wciąż nie wracali.
- Keee... Kedy o-o-oni wró.. ócą? W-w-way? – Zagadnął jąkając się w stronę leżącej obok kupy szmat i cegieł. – No-o-o kedy?! – Rzucił coraz bardziej zniecierpliwiony. Bez odpowiedzi. Mały mutant spojrzał jeszcze raz na nieruchomy gruz i westchnął głęboko. Wyciągnął z kieszeni porwanych spodni małą plastikową figurkę.


- Zo-oba.. – Pokazywał ją swojemu niewidzialnemu przyjacielowi. – T-t-ten jee-e-est, jak Ta-to. – Wziął do ręki kawałek tępego szkła i wykopał nim mały dołek w kształcie kwadratu. Obok niego ustawił kilka kamieni, które miały robić za ściany, a na nich umieścił przerwany kawałek przemoczonego kartonu, będący dachem osobliwej budowli. Obok niej postawił plastikowego żołnierza, a za nim wbił kilka połamanych patyków, resztę żołnierzy tej osobliwej armii.
– Za-a tatem też wsy-y-yscy idom! – Na rozkaz chłopca żołnierze zaatakowali dom z impetem burząc konstrukcję. – Thuu! Bu-um! – plastikowy żołnierz przedzierał się przez wzburzony piasek w dźwiękach wybuchów dochodzących z ust chłopca. – Za-a-a mnią! – Patyczki, mimo dziesiątkującego je ognia, posłusznie ruszyły w bój za swoim dowódcą. Jeszcze przez kilkanaście minut trwała krwawa batalia, z której żywy wyszedł tylko plastikowy żołnierz. Dzieciak wstał, schował drogocenną zabawkę, pochodził chwilę w koło, widocznie znudzony, aż w końcu przysiadł na rozwalonym murku. – N-n-udzi mi się. – Zagadnął znów do gruzowiska. Te i tym razem nie odpowiedziało. Chłopiec podniósł z ziemi kawałek cegły i cisnął nim w kierunku małego bajora – J-j-j-ak sobe chce-e-e-sz. – Odchodząc spojrzał na dom, w którym zniknął jego ojciec i znieruchomiał. Dwie ludzkie sylwetki podpierając się nawzajem, kulejąc wychodziły przez główne wejście. Trzecia stojąca trochę z tyłu wciąż pozostawała w środku. Z tej odległości chłopiec nie mógł rozpoznać, czy ktoś z nich był jego ojcem. Wayland Givens – zamaskowany w pobliskich gruzach snajper nie miał żadnych wątpliwości. Z budynku powoli wychodziło dwóch poranionych mutantów. Pierwszym był Garry – młody chłopak z wielkim nowotworem ciągnącym się od pleców, poprzez szyję, aż do samej twarzy. Drugim był Gaston – lider ich grupy, przyszywany ojciec chłopca. Zaraz za nimi w długim gumowym płaszczu i kasku szedł nieznany mu człowiek. W rękach ściskał karabin należący do Żaby – mutanta, który jako pierwszy wszedł do środka.


Wayland przesunął krzyż lunety na sylwetkę nieznajomego. Pogłaskał spust karabinu. Dwójka mutantów uniemożliwiała mu oddanie czystego strzału. Wstrzymał oddech. Nagle Gaston zatrzymał się i choć wydawało się to niemożliwe by mógł wypatrzeć strzelca zamaskowanego wśród gruzów, to Way był przekonany, że ten spojrzał prosto na niego. Stał przez kilka sekund nieruchomy wpatrując się w obóz, po czym w jednej chwili upadł ciągnąc Garrego za sobą. Givens nie myślał, ani przez chwilę. Lekko ściągnął spust. Krwawa mgiełka wzbiła się tuż pod krzyżem celownika. Stojący w drzwiach człowiek upadł porażony, szeroko rozpościerając ręce.
Twarz snajpera nawet nie drgnęła.

***

- I co durny skurwielu?! Co teraz?! No?! No gadaj! – Gaston stał nad ciężko rannym Ridleyem ściskając w jednej ręce zdobyczny karabin. Druga, złamana zwisała bezwładnie. Mutant przyglądał się przez chwilę swojej ofierze. Mężczyzna cały pokryty był czarnym pyłem, który powoli zmieniał swój kolor na brunatny, gdy barwiła go krew z paskudnie wyglądającej rany. Mężczyzna oberwał w okolice podbrzusza, pocisk przeszedł na wylot, chyba łamiąc kręgosłup. Jego nogi leżały bez czucia, rozrzucone w karykaturalnej pozie. Myśliwy resztkami sił próbował się wczołgać wgłąb budynku. Mutant przeszkodził mu przyszpilając do ziemi ciężkim obcasem. Ridley krzyczał z bólu tym głośniej, im mocniej brudny but wbijał się w jego ranę.
Teraz kurwa pohandluj moim życiem! – Mutant przekrzykiwał skowyt rannego. – Taki byłeś twardy! Albo może znów mnie skujesz?! Pożałujesz tego wszystkiego, skurwielu... Pożałujesz! – Ridley leżący w dziwnej pozycji przestał krzyczeć, sapiąc tylko, jakby w wielkim wysiłku, cały czas wodząc wzrokiem za lufą broni swojego oprawcy. Przez chwilę próbował coś powiedzieć, ale nie pozwalała mu na to krew wypełniająca jego usta. Mutant przez chwilę obserwował z satysfakcją jego wysiłki, po czym nachylił skarłowaciałe ucho nad wargami dogorywającego. Po chwile wyprostował się przyglądając mu się z kpiną. – Co? Nie rozumiem... – Wycedził, po czym mocnym uderzeniem wbił lufę karabinu w usta Ridleya wybijając mu przy tym przednie zęby. Myśliwy zaskowytał z bólu.
Dalej kurwa nic nie rozumiem! Wyraźniej! Będziesz gadał wyraźniej, mała dziwko?! – Krzyczał, wbijając lufę coraz głębiej w gardło tamtego. W końcu przestał, łapiąc za łoże karabinu i uderzając nim, jak pałką w głowę łowcy. Ta odskoczyła bezwiednie, wbijając się głębiej w błotniste podłoże. Struga krwi spłynęła po twarzy łowcy. Już nie krzyczał, bredził tylko coś niezrozumiale.
- Nigdzie mi stąd nie idź. – rzucił oprawca z uśmiechem, odwracając się na pięcie i rozglądając dookoła. Po krótkiej chwili znalazł solidnie wyglądający kawał gruzu i przesunął go nogą pod ramię Marsa. Sam stanął na jego ręce najpierw kilka razy miażdżąc obcasem palce. Łowca znów wydzierał się z całych sił, gdy mutant mocnymi uderzeniami kolby uderzał w jego łokieć. Co jakiś czas z budynku wyłaniały się Homary, wynosząc z niego broń i części oporządzenia, czasami jakieś ciało. Co bardziej bojaźliwe kuliły się na dźwięk krzyków, inne wydawały się ich nie słyszeć.
W końcu krzyki przerwał odgłos głuchego chrupnięcia. Ramię wygięło się pod dziwnym kątem. Gaston wyprostował się rozglądając się dookoła obłąkańczym spojrzeniem.
- To samo.. – dyszał, wskazując na swoją złamaną rękę. – To samo mi kurwo zrobiłeś! – Ridley, mimo bólu i szoku starał się odpowiedzieć, raz po raz cedząc jakieś pojedyncze słowo. Mutant wydawał tego nie zauważać przyglądając się naostrzonemu karambitowi wyciągniętemu zza paska łowcy. Tamten w końcu zebrał wszystkie swoje siły, wyduszając z siebie jedno słowo.
- Zastrzel... – Mutant spojrzał na niego z nienawiścią.
- Co? – Wydyszał. – Że już mam Cię zastrzelić? Ooo... Nie będzie tak łatwo, ty jebana padlino – wycedził klękając na Ridley okrakiem. Nóż błysnął w promieniach porannego słońca, by sekundę później zatopić się wielokrotnie w twarzy myśliwego. Gaston ciął mocno i systematycznie, nie zważając na krzyki i błagania rannego. Dopiero po chwili, wstał cały pokryty krwią. Tamten nawet nie jęczał. Wciąż jednak oddychał.
- Spójrz, kurwa na siebie. - Wycedził, wycierając zakrwawiony nóż o mankiet brudnych spodni. - Nie walcze w tej waszej pieprzonej wojnie, moi ludzie też nie. Mimo tego zabiliście ich… Bo kurwa tak? - Zapytał. - Bo wyglądają chuju inaczej niż Wy?! Zrobię z Ciebie ostrzeżenie. Wayland! - Krzyknął mutant, wkładając karambit do kieszeni kurtki. Po chwili strzelec w swoim workowatym ubraniu wyszedł przed budynek. Oparł swój długi karabin o ścianę i splunął widząc stan Ridleya.
- Tja?
- Co w środku? Zamknij mordę! – krzyknął Gaston na pojedynczy jęk Marsa.
- Dużo różnego sprzętu, broni i innych szpargałów, chyba nawet drut kolczasty. – Zapauzował. Najemnik mówił beznamiętnym głosem, jak gdyby zdawał raport. – Z mutantami gorzej. Jeszcze jeden nasz wciąż żyje, Cooper, ale ciężko z nim. Dostał chyba w płuco. Do tego jest jeszcze kilkanaście trupów, kilka świeżych, chyba samych ludzi. Homary zaraz wyniosą... A i jeszcze koń, ale martwy. Chyba się zadusił.
- Ten pył.. – zapytał dowódca otrzepując swoją kurtkę. – to Opad? – Wayland kiwnął głową twierdząco.
- Opad, ale mocno wywietrzały. Może po kilku, kilkunastu godzinach może zaszkodzić, ale wcześniej nie. – Z budynku wynurzył się umorusany homar z grubym szalikiem zawiązanym na twarzy. Z opuszczoną głową powiedział coś cicho. Gaston spojrzał na niego karcąco.
- Zdejmij tą szmatę i powtórz głośniej. – Homar posłusznie zrzucił szalik i wziął głęboki oddech, zbierając się na odwagę.
- Jeden.. ludź żyje. Ma torbę... Taką z lekami i jeszcze Grimm, znaczy nie Grimm, nie.. Tylko ja zamiast niego... No, to przy nim znalezłem. – wykrztusił podając przywódcy stalowy hełm ze znakiem czerwonego krzyża na białym tle. Gaston zważył w ręku znalezisko. W końcu rzucił go w kierunku snajpera, który złapał go zręcznie. Obejrzał go, porównał ze swoim i z niezadowoleniem wrzucił z powrotem do budynku.
- Lekarz to zawsze dobry gambel. Zresztą – wskazał na rannego mutanta, którego Homary właśnie wynosiły na wyrwanych skądś drzwiach. – wygląda na to, że będziemy go potrzebować. –Gaston rozejrzał się dookoła, zastanawiając się przez chwilę. – Medyka, ekwipunek i ich broń na wozy. Ciała potopić. – Powiedział wskazując na pobliskie bajoro.
- A ten? – Zapytał snajper wskazując półprzytomnego Ridleya.
- Zostawić. Obwiązać drutem kolczastym i zostawić. Niech rozwleczą go psy. – Powiedział Gaston na odchodne, wyciągając rękę do swojego syna, cały ten czas stojącego tuż obok. Dzieciak wpatrywał się przerażony w okrutnie pokaleczonego Ridleya. Jego usta poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

***

Przez kilka godzin byli w drodze. Karawana powoli toczyła się wśród ruin. Homary, na zmianę z niewolnikami ciągnęły prowizoryczne wozy pełne różnorakiego śmiecia, który mieli zamiar sprzedać przy pierwszej okazji. Na jednym z wozów jechał ich kolejny niewolnik - czarnoskóry lekarz, jeszcze oszołomiony przez opad. Obok niego leżały dwa ciała zabitych mutantów. Gaston zerknął na wóz przed nim. Z innymi dzieciakami jechał na nim jego syn. Chłopak, mimo, że zawsze rozgadany, teraz się nie odzywał. W zasadzie, pomyślał Gaston to nie powiedział, ani słowa, odkąd zwinęli obóz. Ojciec podszedł do niego oglądając swoje dłoń. Za paznokciami wciąż miał krew porzuconego człowieka. Złapał malca zdrową ręką i z trudem posadził go sobie na barana. Chłopiec nie protestował. Gaston syknął z bólu, kiedy noga chłopca uderzyła w jego zawieszone na temblaku ramię. Przez dłuższą chwilę milczeli.
- Wiesz, że musimy robić pewne rzeczy. – Ojciec zmącił w końcu jednostajny odgłos zardzewiałych kół i posapywania niewolników. – Ale to nic nie zmienia. Dalej jesteśmy tacy sami.
- Da-a-a-Dalej je-je-jesteśmy do-o-o-brzi?
– Wylęknionym głosem zapytał chłopiec. Mężczyzna zastanowił się nad odpowiedzią. Miał wątpliwości, czy sam dalej wiedział, co to w ogóle znaczy być dobrym.
- Oczywiście, że tak. – Odpowiedział pewnym głosem. Chłopak nie wyglądał na przekonanego.
- T-to ne b-by-było dobrze. – Zaprotestował.
- To, że robimy coś, co nie jest dobre, nie znaczy, że przestajemy być dobrymi. – Zaczął Gaston, myśląc nad następnym zdaniem. – Widzisz, żeby przeżyć, musimy robić wszystko, ale nigdy nie możemy zrobić tego swoim. Rozumiesz? – Nie czekając na odpowiedź kontynuował. – Ja jestem dobry dla Ciebie. – tłumaczył, podając mu do rąk piętkę chleba. – Ty jesteś dobry dla mnie. Jesteśmy dobrzy, dla wszystkich w naszej grupie. Ludzie nie są dobrzy dla nas, więc my nie możemy być dobrzy dla nich. – Powiedział, przekonując samego siebie.
Tym razem chłopiec również pokiwał głową ze zrozumieniem.


18.11.2056
07:48

Grimm, aż trząsł się z nerwów. Mocny kopniak, który wymierzonył zaplątanemu w drut kolczasty, pół przytomnemu mężczyźnie jeszcze bardziej go rozjuszył. Gaston, przewodnik karawany, z którą tu przybył pozostawił go tu samemu, żeby utopił wszystkie ciała w bajorze, które powstało po wczorajszej ulewie.
- Będziemy co najwyżej godzinę, dwie marszu przed Tobą, dogonisz nas pod wieczór. – Przedrzeźniał przywódcę siedząc na przerdzewiałym wraku samochodu. Pod jego nogami leżał starszy mężczyzna, z wydłubanym okiem. Grimm przyglądał się chwilę temu widokowi, przegryzając pieczone mięso wczoraj złapanego psa. W końcu połknął ostatni kęs, otarł usta rękawem brudnej bluzy, zszedł z auta i wrócił do swojej roboty. Mocnym kopniakiem zepchnął na dół ciało wysuszonej kobiety.
- Po co je topić? – zastanawiał się na głos. – Może niektóre żyją i żeby nie trzeba było strzelać, to topią? – odpowiedział sobie sam wrzucając do szlamu kolejne ciało, tym razem mężczyzny z grubym warkoczem. Facet miał przestrzeloną głowę, a zamiast potylicy poszarpane mięso. Grimm podniósł z ziemi kijek i wepchnął go w ranę. Towarzyszył temu odgłos, jakby chlupnięcia.
- Obrzydlistwo. – Powiedział na głos, próbując zepchnąć ciało w dół, do bajora. Okazało się dla niego za ciężkie. Mutant potknął się i upadł w krwisto-błotnistą maź. Wykrzykując przekleństwa ruszył po kolejne tym razem lżejsze, obiecując sobie, że tamtym zajmie się na sam koniec. Ze sterty wybrał ciało drobnej kobiety.
- Dojdziesz se do nas, tylko to zrób... – Cedził pod nosem, ciągnąc ją za nogę w stronę wody. Miała rozciętą nogawkę, a na udzie zawiązany opatrunek. Jak dobrze się przyjrzał to i dostrzegał i jej bieliznę. Zatrzymał się na chwilę, podziwiając ten widok. Po chwili uśmiechnął sam do siebie, eksponując rząd brązowo czarnych zębów. Czemu nie miałby sobie właściwie chwilę ulżyć trudów tej parszywej roboty? Zerknął jeszcze raz świeżego trupa. Młoda kobieta, ze ciemnymi, zmierzwionymi włosami, ubrana w czerwoną kamizelkę z kapturem. Całkiem niezłe piersi i dobry tyłek. Wszystko całe. Grimm poczuł znajome, podniecające mrowienie w podbrzuszu.
- Będziesz dziś moja, kochaniutka. – Wycedził, po czym zachichotał obrzydliwie, szarpiąc się na przemian ze swoim paskiem, a guzikami u spodni dziewczyny. – No pokaż swój tyłeczek, przecież wiem, że to lubisz. – Wysapał łapiąc ją za nagi pośladek. – Zabawimy się! – Wykrzyczał. W końcu oswobodził się ze swoich spodnich i półnagi położył się na dziewczynie. Nie zdążył zacząć, kiedy mocne uderzenie w tył głowy obaliło go na ziemię. Mutant zawył, kiedy czyjaś silna ręką złapała go za przerzedzone włosy i wpakowała jego twarz głęboko w bagnisko. Ryk złości napastnika szedł echem po całej okolicy. Grimm próbował jeszcze sięgnąć do karabinku przewieszonego przez ramię, ale ostrze noża napastnika wręcz przybiło jego dłoń do pleców. Mutant rzucał się w błocie, kopiąc ziemię pod swoimi stopami, aż w końcu znieruchomiał.


Klęczący na nim Randall jeszcze przez dłuższą chwilę wciskał jego twarz w błoto, kiedy w końcu zaniósł się kaszlem i sam osłabiony osunął się na ziemię, ponownie tracąc przytomność.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 27-02-2014, 18:44   #33
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
c.d. postu


18.11.2056
09:31


- Phierdolona dziwho! – Mocne uderzenie w głowę zbudziło Kinga. Mężczyzna otworzył oczy, po czym zaraz je zmrużył pod rażącymi promieniami słońca. Spróbował jeszcze raz. Leżał na drewnianym wozie, obok bezwładnych ciał dwójki mutantów. W głowie wirowały mu obrazy wczorajszej nocy, a natrętne pytania i ból prawie rozsadzały czaszkę.
- Nie bij go. – Powiedział stojący obok, wychudzony mutant. – Musi móc myśleć. - Dodał, jakby się tłumaczył, gdy tamten na niego warknął. - A zresztą, rób co chcesz. - Skapitulował, przyspieszając tempo marszu. Nie minęło nawet kilka sekund, gdy kolejne niezapowiedziane uderzenie spadło na plecy lekarza.
- Tho Ci tylko kurwo w myśleniu pomhoże. – Burknął drugi głos. Każde uderzenie wzmacniało ból głowy. Clyde z wysiłkiem przeniósł wzrok na swojego oprawcę.


Mężczyzna miał prawie dwa metry wzrostu. Nawet spod misternie wykonanego pancerzu, jakim był obleczony dzikus, lekarz mógł stwierdzić, że jest on atletycznej budowy. W rękach niósł maczetę wykonaną z jednego kawałka metalu. Przez przy pasie przywieszony miał kołczan z ostrymi dzidami. Przez jego ramię przewieszony był karabin myśliwski - Springfield. Clyde przyjrzał się konstrukcji o niespotykanym, drewnianym łożu.
Wziął głęboki oddech. Była to broń należąca do Ezechiela.
- Cho, kundlu. - Wysapał dzikus, wyciągając po ręce po lekarza. Jego dłonie pokryte były bliznami, po głębokim oparzeniu i zakończone nienaturalnie długimi pazurami, jak u psa. King skrzywił się i wierzgnął, kiedy smród bijący od tamtego doszedł do jego nozdrzy. Próbował zasłonić się rękami, ale były one skrępowane. Wymacał palcami ciasny zacisk jego własnych plastikowych kajdanek.
Znów był w niewoli. Gdyby miał siły krzyczałby, ryczał ze wściekłości.
Mutek złapał go za kurtkę i przyciągnął jego twarz do swojej, kłapiąc przy tym swoimi ostrymi zębiskami. Nie widząc w oczach swojej osłabionej ofiary strachu, a zawziętą wrogość, uderzył go mocno głową.
- Zostaw go. - Czyjś spokojny głos postawił dzikusa do pionu i zapobiegł kolejnemu ciosowi. Mutant spojrzał ze złością na mówiącego.
- Mutanci gho potrzebhują. - Wycharkała bestia.
- Potrzebują lekarza, a nie przerażonego ścierwa. Zresztą, jeszcze wytrzymają. - Rzucił tamten dobitnie. Dzikus patrzył raz na źródło głosu, raz na lekarza, jakby decydując się co zrobić. W końcu zmielił pod nosem przekleństwo, wymierzył jeszcze jednego kopniaka Kingowi i ruszył na przód powoli toczącej się karawany. Clyde próbował się podnieść, ale znów poczuł ogarniającą go słabość.
Zamknął oczy.

***

Obudziło go mocne szarpnięcie za ramię. Odruchowo przypominając sobie poprzednie budzenie starał się zasłonić. Jego ręce nie były już skrępowane.
- Spokojnie - powiedział głos, który wcześniej uratował go przed pobiciem. - To twoje. Sprawdź, czy wszystko jest. - Powiedział rzucając obok niego plecak sanitariusza. Clyde przysiadł, rzucając wzrokiem na klęczącego nieopodal mężczyznę.


Żołnierz miał jakieś trzydzieści lat. Jego ruchy były spokojne, wręcz flegmatyczne. Miał na sobie długi, szary płaszcz, pokryty maskowaniem Ghillie i ciężki plecak, do którego przytroczony był karabin snajperski. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na mutanta, jednakże większość jego ciała była zasłonięta.
Mężczyzna zdjął z ramion plecak i zaczął wyciągać z niego jedzenie na leżący nieopodal czysty kawałek szmaty. Clyde postanowił spróbować swojego szczęścia.
- Wody… - Wyszeptał. Tamten nie ociągając się rzucił mu przyjemnie chlupoczącą manierkę.
- Herbata z kory. - Powiedział snajper, krzywiąc się trochę. - Choć Tobie chyba nie robi to żadnej różnicy, co? - Stwierdził, widząc jak niewolnik szybko przechyla zawartość butelki. Żołnierz przyklęknął podając mu bochenek chleba i nie najlepiej wyglądający kawał salcesonu.
- Masz, jedz. - Rzucił. - Nazywam się Wayland Givens.
- Clyde King. - Odpowiedział lekarz, biorąc z jego rąk jedzenie i oddając pustą manierkę. Zdziwił się, że tamten przedstawił mu się z imienia i nazwiska. Mutanci raczej posługiwali się krótkimi pseudonimami. - Gdzie.. - zebrał się na odwagę Clyde. - Gdzie jesteśmy? - Zapytał rozglądając się dookoła. Znajdowali się na niewielkim placu pomiędzy ruinami dawno już zawalonych budynków mieszkalnych. Miejsce było oczyszczone z gruzów. Prowadziły do niego cztery ścieżki wśród zawalisk. Z wszech obecnych śladów bytności ludzkiej, można było wywnioskować, że często odwiedzali je podróżni. Dookoła nich w pewnych odległościach od siebie stały prymitywne wozy, wykone z drewna, blachy i karoserii wraków samochodowych, wypełnione różnorakimi gratami. Przez wąskie szlaki wytyczone w gruzach na plac ściągały homary, taszcząc na sobie ogromne plecaki. Zebrało się tu ponad dwadzieścia osób. Spora gromada, jednakże mniejsza niż zapamiętał ją z wczorajszego dnia, co z stwierdził z satysfakcją. Z zamyślenia wyrwał go głos Skivera przeżuwającego surową bulwę jakiegoś warzywa.
- Twoi ludzie.. - Spojrzał mu prosto w oczy. - Zabili dwóch naszych i dwóch innych ranili. - Zimny dreszcz przeszył Kinga. Mężczyzna nie wyglądał, jednak jakby miał zamiar go teraz zabić, cały czas spokojnie jedząc. - Ranni są dobrze porobieni. Rany postrzałowe, w klatkę piersiową i brzuch. Mamy tu faceta, znachora, ale nie dałbym gościowi opatrzeć nawet skaleczenia. - Powiedział uśmiechając się. - Znaleźliśmy przy tobie ten plecak i hełm z czerwonym krzyżem. Przewodnik tej karawany chcę, żebyś poskładał naszych ludzi. Homary szykują Ci w jednym budynku miejsce. Zjedz i pójdziemy. - Dokończył beznamiętnie.
Jest lekarzem. Ma wartość. Wyznaczoną przez innych mężczyzn. Przez jego ojca, przez Dentystę i w końcu przez grupę podróżujących mutantów.
Clyde King - niezły gambel.


18.11.2056
11:03

Stalker stał nieruchomo ważąc w dłoni rewolwer, który odnalazł zagrzebany pod grubą warstwą pyłu. Paznokciem zdrapał sadzę z metalowej konstrukcji przyglądając się misternej grawerze. Zaczynała się ona na bębenku wijąc się w stronę kolby. Doskonała robota, zdecydowanie najlepsza, jaką widział w swoim życiu.


Jeff zbliżył się do jednego z okien zastawionego metalową płytą. Mocnym szarpnięciem pozbawił je osłony, wpuszczając do środka promienie słoneczne. Metalowa konstrukcja zalśniła w świetle dnia. Jeff delikatnie otworzył Rugera. Mimo sadzy rewolwer zaskoczył z przyjemnym kliknięciem. Obrócił go w palcach. Ktoś niewątpliwie musiał dbać o to cacko. Przyjrzał się spłonką. Tylko jedna z nich wydawała się zbita. Pozostałe pięć pocisków kalibru .44 czekało spokojnie na swoją kolej. Zamknął całą konstrukcję i pospiesznie wepchnął ją za pasek spodni.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym stał. Mimo, iż gruba warstwa pyłu przykrywała większość powierzchni to gdzieniegdzie ustępowała śladom bytności ludzi. W kątach walały się resztki jedzenia, brudne koce, czy niedopałki.
Przeszukiwacz przeszedł kilka kroków przejeżdżając palcami po zmasakrowanej przez kulę ścianie. Budynek nosił świeże ślady po niedawnej walce. Łuski walały się po ziemi, kałuże krwi wsiąknęły w pył. Jeff poprawił maskę przeciwgazową, którą miał na twarzy.
Szerokim krokiem przeszedł nad stertą ciał, które przyciągnął tu z podwórza. Całe były w błocie i pyle, a część z nich okrutnie poszatkowana przez pociski. Ojciec nie chciał, żeby jego młodsze rodzeństwo je oglądało, więc kazał je znieść tutaj. Jeff nie protestował.
Wiedział, jak zginęli Ci ludzie. Wiedział, czym był Czarny Opad. Słyszał o nim jeszcze, jako przeszukiwacz Nashville. Ojciec widział jego ofiary. Ale na taką skalę, jak w Pineville... Wciąż nie mógł w to uwierzyć.
Rozejrzał się jeszcze raz, nie odnajdując już nic wartościowego. Podniósł z ziemi plecak oraz hełm, które znalazł wcześniej i ruszył na zewnątrz. Przechodząc przez drzwi dobiegło go szczekanie psa i głos jego młodszej siostry.
- Budzi się! – Zawołała dziewczyna. Jeff wyszedł z budynku zdemując maskę, kiedy minął go ojciec.
- Pomóż matce. – rzucił idąc w stronę Sharon, nawet na niego nie spoglądając. Chłopak otrzepał się z pyłu i posłusznie ruszył w miejsce, gdzie jego mama klęczała nad nieprzytomnym starcem. Lewe oko mężczyzny wydawało się wybite nożem bądź innym ostrym przedmiotem i krwawiło obficie.
- I jak z nim będzie? – Zapytał rzucając obok znaleziony w budynku plecak, mapę i stalowy hełm. Samanta, bo tak miała na imię jego matka spojrzała na rannego troskliwym wzrokiem, trzymając dłoń na jego czole.
- Ma dużo szczęścia, że żyje. Kilka centymetrów i... – Nie dokończyła gdy Thomas, jej dwuletni syn zaczął wiercić się przez sen w chuście przewieszonej przez piersi kobiety. Matka pogłaskała dziecko i pocałowa w głowę. – Jest rozpalony. Zawiąże mu na tym bandaż... – Zapauzowała. – Nie wiele więcej jestem w stanie z tym zrobić. – Chłopak oparł swój karabin o plecak i zbliżył się, odbierając bandaż z rąk kobiety.
- Ja to zrobię. – Powiedział. Matka spojrzała na niego z wdzięcznością. – Kiedyś już coś takiego widziałem. – Matka pokiwała tylko głową. – Jak się czuje Tommy? – Zapytał wskazując na swojego najmłodszego brata.
- Źle. Ma gorączkę. I dziś cały ranek wymiotował. – Oczy kobiety zaszkliły się. – Musimy, jak najszybciej... – Wzięła głęboki wdech. – Potrzebujemy lekarza, Jeff. Eva chyba też zaczyna chorować. – Chłopak nie odpowiedział, sprawnie zakładając mężczyźnie bandaż. Doskonale rozumiał, co chciała mu przekazać matka. Jeżeli nie wydostaną się z ruin i nie znajdą lekarza, to jego rodzeństwo umrze. Gdy skończył opatrywać rannego, dokładnie przyjrzał się jego ekwipunkowi. Długie, skórzane buty wskazywały na jeźdźca. Pewnie do niego należał martwy koń, którego leżał wewnątrz budynku. Skórzana zbroja i bandolier, więc pewnie też najemnik. Zerknął na długą kaburę, przyczepioną do pasa, przypominając sobie o znalezionym rewolwerze. Wyciągnął go i włożył do futerału, wzdychając głośno. Broń pasowała, jak ulał.
- Kiedy... – przerwała ciszę Samantha. – Kiedy, coś takiego widziałeś? – Zapytała ciężkim głosem. Jeff nie odzywał się przez chwilę sprawie zawiązując węzęł.
- No, jako przeszukiwacz. Jeden z żołnierzy oberwał na patrolu. – Odpowiedział. Wiedział, że to nie koniec pytań, a pierwsze, bezsensowne miało tylko zrobić wstęp do dalszej rozmowy. Nie lubił, jak jego matka stosowała ten wybieg, ale znosił to cierpliwie.
- I.. I przeżył?
- Nie. Nie przeżyła. To był mały kaliber i tylko obtarł oko uderzając o nos. – Westnął. – Ale zmarła. Na zakażenie.
Matka chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ich uwagę przyciągnął pisk Sharon i podniesiony głos jego ojca.
- Spokojnie.. Nie chcemy Ci ich zabrać. Oddam Ci je. – Tłumaczył spokojnie. Naprzeciwko niego stał mężczyzna z obnażoną krótką strzelbą. Cały pokryty był błotem, a jego sweter i kamizelka taktyczna ubabrane były krwią.
- Radzę Ci to zrobić natychmiast. – Wycedził. Jeff ostrożnie stawiając kroki zbliżył się do agresora celując do niego ze swojego SCARa.
- Rzuć to. – ostrzegł. Mężczyzna zerknął tylko na niego, ani o cal nie opuszczając broni.
Opuść broń. Jestem tu z rodziną. Mam chore dzieciaki. – Powiedział Nathan wskazując na przerażone dzieci, kryjące się za matką. – Opatrzyliśmy twojego towarzysza, chcemy pomóc i Tobie. – Nathan powoli zbliżał się mężczyzny. Wzrok tamtego był spokojny, zupełnie jakby nic mu nie groziło. Nathan uklęknął i podniósł z ziemi M4 z wygiętą lufą, podając je mężczyźnie. Ten złapał za karabin, cały czas celując ze swojej strzelby.
- Każ mu opuścić broń. – Rozkazał. Nathan tylko kiwnął głową. Jeff chciał już zaprotestować, kiedy napotkał karcący wzrok ojca. – Co z nią? – Zapytał Randall wskazując na Marię.
Oberwała w nogę, ale lekko i ktoś to już opatrzył. Jeszcze jest nieprzytomna, pozostała dwójka też, Ty obudziłeś się pierwszy. – Odparł ojciec. Nagle potężny atak kaszlu zgiął Randalla w pół. Przytrzymując się za poraniony brzuch, opuścił broń. Nathan zbliżył się do niego, pomagając się mu wyprostować.
- Ta rana wygląda paskudnie. Powinniśmy to opatrzeć – Powiedział wskazując na jego brzuch. Tamten nic sobie z tego nie zrobił, szybko zmieniając temat.
- Kim.. Kim jesteście? – Zapytał. Nathan spojrzał na niego, jakby tamten był z innego świata.
- Uchodźcami. Z Pineville.– Nazwa miasta boleśnie przechodziła mu przez gardło. – Idziemy do Nashville przez misję Ojca Gianni. A wy? – Randall przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Też uchodźcami... Tak jakby. – Dodał po chwili. – Co z pozostałymi? – Zapytał, wskazując na leżącego obok Ezechiela.
- Ten żyje. Ci, którzy zginęli są w domu. Ale nie radziłbym Ci tam wracać. Opad. - Wskazał na Jeffa, który dalej kurczowo ściskał swój karabin. - Zresztą, mój syn przyniósł stamtąd, wszystko co było tego warte. - Przeczesał dłonią włosy. - Jeden z twoich ludzi... Nie wiele mogliśmy dla niego zrobić. Biały, krótko strzyżony, po czterdziestce...
- Ridley. – Przerwał Fray. – Nie żyje? – Nathan zaprzeczył ruchem głowy.
- Żyje, ale chyba dostał w kręgosłup i coś... Ktoś... Mocno pokiereszowali mu twarz. – Przerwał na chwilę. – Leży, tam na nasypie. Nie chciałem, żeby dzieci go oglądały.
- A Clyde? – Zapytał Randall. – Murzyn. Lekarz, objuczony, jak wół.
- Macie lekarza?!
– Prawie wykrzyknął Nathan. – Ma ze sobą antybiotyki?!
- Nie.. Nie wiem, ale chyba miał.
– Odparł Fray zaskoczony żywiołową reakcją.
- Ten hełm... – Zaczął Jeff. – Znalazłem w budynku hełm. M1 z czerwonym krzyżem. – Ojciec zgromił go wzrokiem.
- I kiedy miałeś mi zamiar o tym powiedzieć? – Chłopak próbował się jeszcze tłumaczyć, ale Nathan uciszył go gestem dłoni. – Gdzie teraz, do cholery jest ten facet?!
- Mutanty... – Wydusiła z siebie Maria. Dziewczyna leżała bez ruchu z wciąż przymkniętymi powiekami. Fray uklęknął nad nią. – Sukinsyny, mają go… - Wydyszała.
Jeff spojrzał na pokrytą głębokim błotem drogę. Ślady kilkudziesięciu osób prowadziły w najgorszym możliwym kierunku.


Północny zachód. Strefa – terytorium odmieńców.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-02-2014 o 21:57.
Lost jest offline  
Stary 07-03-2014, 22:42   #34
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dialogi przy współpracy z resztą graczy...


Mroczny niczym szkarłat nocy, niepokojąco skondensowany, niemal bezwonny, atakujący nagle niczym chmura śrutu z dwururki... Gaz, który pojawił się o świcie w Pineville dnia 14 listopada 2056 niepokoił Nathana bardziej niż cokolwiek co widział od czasów opuszczenia frontu. A widział cholernie dużo. Morgan nie znał tego typu substancji. Nigdy wcześniej się z nią nie spotkał. Mówią, że ludzie boją się tego czego nie rozumieją. Chociaż Morgan dalekim był do archetypu przeciętnego zjadacza chleba to tym razem postąpił jak on. Postanowił ewakuować rodzinę...


Nashville... Oddalone o cholernie potężny - szczególnie dla kobiet i dzieci - kawał drogi miasto dawało nadzieję ocalenia. Nadzieję odległą, kruchą, ale nadal znajdującą swoich wyznawców. Północny-zachód i nic przed sobą tylko szarość i nijakość ruin. Krajobraz, który jest najlepszym ze znanych Morganowi zabójców. Najpierw nuży, usypia swe ofiary aby - w najmniej spodziewanym momencie - rzucić je na pożarcie swoim pociechom. Mutantom, maszynom, dzikim zwierzętom, innym ludziom...

Nathan nie był sam. Była z nim jego piękna żona - Samantha - wraz z czwórką ukochanych dzieci. Był z nim wierny pies Rock oraz cała masa znajomych mu ludzi. Byli Johnsonowie, Millerowie, Jacksonowie i Robinsonowie. Łącznie stanowili grupę niemal dwudziestu osób, dwóch psów i trzech kotów. W tej całej wyprawie Morganowi, jego żonie i dzieciakom brakowało jedynie jednego - Jeffa. Pierworodny Morganów opuścił Pineville na dwa dni przed atakiem i jak dotąd nie wrócił. Matka odchodziła od zmysłów, ojciec nabierał nerwowości, którą Jeff po nim odziedziczył. Oboje marzyli aby ich potomek nadal żył...


Widok niczym z przedwojennego horroru. Pourywane ręce, zakrwawione twarze, ludzie, których członki walały się wszędzie wokół i... ani śladu przeciwnika. Ani śladu sprawcy. Nathan drżącymi rękoma podał lornetkę Williamowi - głowie rodu Robinsonów - i zaczął intensywnie myśleć. Na pobojowisku pozostałym z jego domu - z domu ich wszystkich - nie było ciał nikogo poza jego mieszkańcami. Nie było zwłok bestii, nie było krwi mutantów, nie było nawet ciał innych ludzi. Zanim doszło do niego, że jego pobratymcy zabijali się nawzajem, że zabijali się sami w jego umyśle powracały odgłosy wystrzałów, dym, huk i swąd prochu. Morgan zbladł, a zaraz po nim William. Nie minęła chwila, a załkał Jacob i załamał się Michael wrzeszcząc w niebogłosy.

Morgan nie mógł myśleć o niczym innym. Chwycił lornetkę i szukał ciała syna. Nigdzie go nie było. To dobrze, ale było ich tak wiele. Tak wielu znanych mu od lat ludzi tego dnia straciło życie. Dzieci, kobiety, mężczyźni. Nie były to cyferki zabitych w wypadku z wiadomości, a osoby tak realne, tak prawdziwe i namacalne jak on sam. To był widok niczym z horroru... Tylko, że naprawdę.


Pascal Trottier nie mógł być byle kim. Wyglądał jakby dawno skończył 80 lat, ledwo się poruszał, był siwy, brudny, osłabiony, ale... przeżył. Dokonał czegoś czego nie potrafiło wielu twardzieli w kwiecie wieku. Jego oczy obrazowały taką determinację i siłę walki, że były żołnierz przez chwilę zastanowił się czy siwy niczym gołąbek mężczyzna nie był aby mutantem. W tym wieku przeżyć samotnie coś takiego... niesamowite.


- Widziałem to... - powiedział starzec spokojnie. - Ludzie pod działaniem tej chmury, tego pyłu oszaleli. Jedni rzucali się na siebie nawzajem, inni popełniali samobójstwa, a byli i tacy, którzy tracili przytomność i dusili się na śmierć w tym nie kończącym się śnie. - słysząc te słowa Nathan przełknął głośno ślinę. - Strzelali, dźgali się nożami, widłami, podpalali domy sąsiadów... - Pascal w pewnym momencie zamilkł. - Widziałem Panią Elsę, którą zasiekł maczetą jej własny wnuk... Widziałem... - głos mężczyzny załamał się.

- Nie mów nic więcej. - przerwał mu Nathan. - Jesteś zmęczony. Musisz odpocząć. Uspokój się. - Morgan uspokajająco położył dłoń na ramieniu starca.

- Co robimy? - zapytał William Robinson.

- Jak to co! Idziemy do Nashville. - odparło podobnie kilka głosów.

- Zatem tutaj musimy się rozstać. Nie zostawię syna na pastwę losu. - powiedział stanowczo Nathan i żaden z późniejszych protestów nie mógł mu przemówić do rozsądku.

Jeff to był jego syn. Jego krew...


Gorączka, biegunka, wymioty... Thomas - najmłodszy członek rodziny Morganów - zaczynał chorować nie na żarty. Samantha, Pascal, ani nawet Nathan nie byli w stanie mu udzielić fachowej pomocy. Dziecko nie było tak odporne jak inni. Łatwo u niego o chorobę, której leczenie było długotrwałe i wymagało wstawiennictwa profesjonalisty. Pomóc noworodkowi nie była również w stanie Cly - wychudzona, nie odzywająca się słowem, niemal nieobecna latynoska. Morgan pamiętał, że kobieta przybyła do Pineville wraz z karawaną kupiecką i zatrzymała się w zajeździe osady, ale... każde zapytanie o swoją przeszłość zbywała ruchem mizernych ramion.


Morgan wiedział jak mógł rozwiązać problem chorującego dziecka, ale... musiał najpierw znaleźć Jeffa.


Jeff się znalazł! Niesamowite szczęście rodziny przyćmił pogarszający się stan noworodka i zaczynająca chorować osłabiona córeczka - Ewa. Zwykle wesoła dziewczynka, o okrągłej twarzyczce, teraz miała gorączkę i skarżyła się na bóle. Nathan - po naradzie z żoną i synem - musiał spróbować dostać się do misji Ojca Gianni.


Ojciec Gianni był żarliwym katolikiem. Wraz z kilkunastoma osobami, w starej klinice pomagał potrzebującym bez względu na ich wygląd, kolor skóry czy wyznanie. Z odmową nie spotykali się tam nawet mutanci. W wojennej zawierusze między ludźmi i mutantami misja była prawdziwą ostoją. Niestety była odległa i Nathan - nawet nie chciał o tym myśleć - bał się pogorszenia stanu swoich dzieci zanim do niej dotrze. Jednak czy miał jakiś wybór?


Randall cały ubłocony zszedł do Nathana. Były żołnierz czekał cierpliwie jednak nie próżnując. Spoglądał w kierunku odejścia mutantów. Odłożył lornetkę po czym usłyszał:

- Mógłbyś zerknąć na moją ranę? Opatrzyłem ją, ale podczas walki. Przy okazji możemy obgadać plany.

- Opatrzę. - powiedział spokojnie Nathan. - Mocno was pokiereszowali. Znasz może ich liczebność? Chociaż w przybliżeniu... - dodał gość wyciągając paski lekko brudnego materiału oraz kawałek białego niczym śnieg płótna.

- Nie. Ale wiem, że mają snajpera. Tak zginął Mars.

- Właśnie… Mogłeś mnie ostrzec. - powiedział poważnie Morgan. - Nie chciałbym aby moje dzieci patrzały na coś takiego nawet jak tylko chciałeś mu ulżyć. Na szczęście nie pozwoliłem im nawet na niego patrzeć. Okropnie go załatwili… Rewolwerowca już opatrzyliśmy. Jak skończę z Tobą zbierzmy wszystkich i obmówmy co dalej. Myślę, że to co mam do powiedzenia powinni usłyszeć wszyscy.

Fray chwilę patrzył rozmówcy w oczy. Morgan nie wyglądał na byle twardziela z ulicy. Wytrzymał wzrok bez najmniejszego problemu.

- Przecież odniosłeś go tam by dzieci nie widziały. Więc jak mogły dostrzec, że go dobijam?

- Nie ja go odniosłem, ale masz rację… Nie chciałem aby na to patrzały. - powiedział. - Szkoda mi go było, ale nie mogłem nic zrobić. Nikt z nas nie jest na tyle dobrym medykiem aby była szansa na ratunek. Jakby była nie wahałbym się ani chwili.

- To o chuj Ci chodzi? Ktoś z Was go odniósł, ja skróciłem jego męki, a ty mi mówisz, że dzieci nie powinny tego oglądać, gdy żadne tego nie oglądały.

- Mało precyzyjnie się określiłem. Chodziło mi o sam wystrzał. - powiedział Nathan spokojnie. - Już kończę. - dodał kończąc zakładać warstwę opatrunkową.

- Mi opatrywanie ran nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Czyli Twoje dzieci nie są przyzwyczajone do huku wystrzału w ruinach a ty oceniłeś, że swojemu kumplowi dam zdychać jęcząc i krzycząc?

Twarz Fraya wyrażała szczere niezrozumienie. Nathan natomiast pokiwał głową niejednoznacznie.

- Zawsze staram się chronić swoją rodzinę jak tylko dobrze potrafię. Nie muszą słuchać całych kanonad wystrzałów co nie oznacza, że pierwszy raz słyszały wystrzał. Nie oszukujmy się. Nie mnie oceniać czy zostawisz kumpla na wielogodzinne dogorywanie czy też nie. Nie znam Cię. - powiedział Morgan szczerze i bez wahania. - Jednak aby Ci pomóc nie muszę…

- Nie rozumiem Ciebie człowieku. Ale dziękuję za pomoc.

- Jak wygląda ten wasz medyk? Jest ranny? - zapytał Nathan po skinięciu głową.

- Czarnuch. Przeciętnej budowy. Ostatnio jak go widziałem miał tylko różne obtarcia. Teraz nie wiem.

- Miejmy nadzieję, że nadal żyje i nic mu nie jest. - Randall był pewien, że w głosie mężczyzny usłyszał prawdziwe, nie udawane zmartwienie. - Skończyłem. Możemy zbierać wszystkich i porozmawiać w grupie?

- Jasne.


- Witam wszystkich. Nazywam się Nathan Morgan. - zaczął przyjacielsko mężczyzna. - Wraz z moją rodziną pochodzę z Pineville, które cztery dni temu, o świcie, zostało przykryte ciemnym pyłem, który nazywam “czarnym opadem”. Podejrzewam, że jest to gaz bojowy gdyż poza jego pojawieniem się w atmosferze widywałem już go stłoczonego do butli. Osobiście wiem, że po kilkunastu godzinach unoszenia się w powietrzu pył opada na ziemię powodując bardzo ciemną, gęstą mgłę. Po jakimś czasie opad się rozwiewa przylegając do wszystkiego. Ubrań, skóry, włosów nie mówiąc o broni, która staje się znacznie bardziej awaryjna. - brodacz przerwał na chwilę dając ludziom przetrawić informację. - Bardzo wiele na temat anomalii gadałem z moim synem, Jeff’em. Młody, zajmij głos proszę.

Stojący wcześniej w okolicy, również zarośnięty, ale zdecydowanie młodszy mężczyzna wyszedł przed ojca.

- Człowiek przebywający na terenie skażenia już po niecałej godzinie cały pokryty jest czarnym pyłem. Pył niezwykle łatwo dostaje się do układu oddechowego przez co wywołuje gwałtowne duszności. Moim zdaniem w takich warunkach trzeba bardziej dbać o czystość, najlepiej nosić maskę gazową, do której ma się kilka zapasowych filtrów oraz zwrócić uwagę na konserwację broni. Od samego oddziaływania uchronić nas mogą jedynie dwie rzeczy: krótki czas przebywania w skażonej strefie oraz, jak mówiłem, używanie masek, w których często będą zmieniane filtry.

Po chwili ojciec znowu zabrał głos unosząc rękę jakby ktoś próbował mu przerwać.

- Gaz aby krytycznie zatruć swoją ofiarę potrzebuje od kilku minut do… kilku godzin. W zależności od terenu, warunków pogodowych oraz czasu jaki spędziła w chmurze ofiara. Najczęściej efektem takiego zatrucia jest utrata przytomności i śmierć z zadławienia. Jeżeli jednak uda się jej przeżyć to po ocknięciu ofiara jest zdezorientowana, a później pojawiają się halucynacje prowadzące do samookaleczeń lub ataków na innych ludzi. Kiedy jakimś cudem ktoś przeżyje ten stan to w końcu padnie z wyczerpania i najpewniej umrze z powodu niewydolności płuc. Uwierzcie mi nie chcielibyście zobaczyć tego co ja widziałem. Pineville to było piekło. Wy przeżyliście zapewne tylko dlatego, bo gaz zdążył opaść i nieco się uleżeć. Jego działanie osłabło co dla niektórych z was było ratunkiem. - mówiąc to Nathan spojrzał po ocalałych z karawany niewolnikach.

- Pascal, Cly to osoby, które spotkałem już po ucieczce z mojego domu w Pineville. - rzekł Nathan pokazując przedstawiane osoby.

- Samantha Morgan. - powiedziała kobieta występując nagle z małym zawiniątkiem w nosidełku i stając obok męża. - Jest mi niezwykle przykro z powodu tego co was spotkało, ale mój malutki synek, Thomas, choruje od dwóch dni. Do tego od wczoraj wysoką gorączkę i biegunkę ma moją córeczka, Ewa.

- Kochanie… - powiedział do żony mężczyzna kiedy dziewczynka zaczęła mocno kaszleć. Kobieta odeszła zająć się dzieckiem wcześniej skinając głową. - Jak widzicie sytuacja nie jest ciekawa. Wy potrzebujecie pomocy medycznej, moje dzieci też jej potrzebują. Wyjściem jest odbić waszego przyjaciela, medyka. Zanim was spotkałem zmierzałem do misji Ojca Gianni. To mój przyjaciel, który może zaopiekować się rannymi, ale do jego misji są 3 dni drogi. - gość skrzywił usta. - Na potwierdzenie moich słów pokażę wam krzyż, który otrzymałem od przyjaciela. - dodał Nathan wyciągając spod bluzy drewniany krzyż z jakimś napisem, który z odległości był nie do odczytania. Talizman był niezwykle zadbany i mógł niegdyś należeć do bardzo żarliwego katolika. - Możecie tam udać się ze mną, bo Gianni na pewno pomoże nam dostać się do Nashville. Póki co bramy miasta są zamknięte, a koczujący pod nimi uchodźcy nie są wpuszczani do środka. Priorytetem jest jednak dopaść osoby, które porwały medyka. - na twarzy mężczyzny malowała się bezsilność, ale z tego co mówił musiał już bardzo wiele przejść. W końcu zamilkł i wraz z resztą rodziny i znajomymi czekał na zajęcie głosu przez przyjaciół wspomnianego medyka.

Deakin przysłuchiwał się z uwagą słowom wypowiadanym przez nieznajomych, nie przerywał im. Gdy skończyli podniósł dłoń jakby chciał ich zatrzymać. - Jesteśmy wam wdzięczni. - spojrzał na Marię i Fraya. - Bez wątpienia zginęlibyśmy gdyby nie wy. To o czym mówicie to jednak nie przelewki. - Przerwał na moment, starał się wyglądać na twardego, ale nie trudno było odgadnąć, że bez pomocy swej krewniaczki pewnie nie utrzymałby się długo na nogach. - Jesteśmy ranni, marnie uzbrojeni. Jesteśmy na ich terytorium.

- Rozumiem. - powiedział Nathan. - Nie każdy z nas będzie w stanie wyruszyć w pogoń, ale chyba nie zamierzacie zostawić tego medyka w ich rękach? Kiedy zrobi to po co go zabrali pewnie tragicznie skończy. No i bez szybkiej pomocy medycznej możecie umrzeć zarówno wy jak i… - twarz mężczyzny wygięła się w nieprzyjemnym grymasie.

- Nie musisz mnie przekonywać, wiem co jest słuszne. Nie chodzi jednak o zamiary, ale o środki. - Zamilkł na moment, jego spojrzenie powędrowała w stronę chorych, których miał na myśli Nathan. - Powiedziałbym, że potrzebujemy dobrego planu. To jednak za mało. To droga po śmierć. - Jego jedyne oko znów zawiesiło się na Nathanie. - Mimo to, jestem z wami.

- Im więcej będziemy wiedzieć tym większe mamy szanse. - odezwał się Jeff, syn Nathana. - Mogę w przybliżeniu określić jaka jest ich liczebność, ale nie powiem ilu potrafi walczyć, ilu ma broń automatyczną. Może komuś z was liczby bardziej zapadły w pamięć? - zapytał z nadzieją w głosie chłopak.

Ezechiel jedynie pokręcił głową, nie śmiał teraz nawet zakładać ilu mogło ich być.

Chłopak powiódł wzrokiem po reszcie ocalałych. Może liczył na to, że oni będą mieli jakieś informacje? Maria też tylko potrząsnęła głową. Niewiele pamiętała z ostatniej nocy.

- Nie wiem. Ci z którymi walczyłem byli nie zdyscyplinowani i słabo uzbrojeni. Mieli jednak kogoś kto radzi sobie z karabinkiem wyborowym. Tak Mars twierdzi. Czyli ten, którego tak oporządzili. Ja wcześniej zgasłem przez opad. - odezwał się Fray.

- Snajper… - zastanowił się Morgan. - Nie możesz oszacować ich liczby na oko? Jak doszło do waszego spotkania? Zostaliście zaatakowani w ruinach?

- Czego nie rozumiesz w nie, nie mogę? Jak doszło do naszego spotkania? Jak w to wierzysz to znajdź jakieś medium bo byś musiał pogadać z martwymi. A zostaliśmy zaatakowani tu, gdzie znaleźliście nasze gamble. - rzucił Randall.

- Obawiam się, że nikt poza mną i Jeffem nie będzie mógł podjąć pościgu. - powiedział Nathan. - Samantha zostanie z dziećmi, podobnie jak Cly i Pascal. - powiedział w formie zapytania na co wymieniona dwójka się zgodziła. - Kto z was byłby w stanie wyruszyć z nami? - zapytał.

- Nathan, dobrze zapamiętałem, prawda? Jest nas trójka. Staruszek dostał nożem w oko, a Maria nie zna się na zabijaniu. Zostaję ja. Czyli jest nas trzech. Ja idę zabić mutki i uratować Clyde’a by opatrzył Staruszka. Możemy to zrobić w dwie osoby. Ale nie w trzy, bo ktoś musi ich chronić w tym czasie. - Fray mówił bardzo rozsądnie.

- Ja pójdę z nim. - powiedział Jeff. - Potrafię tropić, a ty ojcze musisz chronić rannych, mamę i dzieciaki.

- To bardzo niebezpieczne synu… - powiedział Nathan. - Myślę, że tak liczną grupę łatwo jest wytropić, a ja mam solidne podstawy. Zostań i znajdź dla grupy bezpieczne miejsce.

- Uważaj na siebie, skarbie… - powiedziała blada żona Nathana całując go w policzek. - Bądźcie ostrożni…

- Myślę, że możemy szykować się do drogi. Nie przedstawiłeś się. - powiedział z lekkim uśmiechem brodacz.

- Randall. Randall Fray.

Wyciągnął rękę do mężczyzny, a potem obejrzał się na rewolwerowca.

- Zostawić Ci staruszku dwururkę?

- Wolałbym jakąś spluwę i komplet nabojów. - odparł szczerze Ezechiel. - Ale nie pogardzę strzelbą.

Fray odmontował z dwururki latarkę i zamontował ją w karabinie, następnie podał strzelbę i colta teksańczykowi.

- W Colcie masz dwie pestki, a w shocie dwie breneki. Mogło się dostać do środka trochę błota więc ją przejrzyj.

Randall ponownie zwrócił się do Nathana.

- Daj mi chwilę, po tym pyle chce przejrzeć swój arsenał.

Deakin prostym skinieniem głowy podziękował Frayowi po czym przyjął od niego broń. Nie pokusił się o kolejny komentarz. Dobrze wiedzieli na co się pisali. Nathan pokiwał głową i odszedł na bok, gdzie też planował zająć się swoją bronią. Musiał się dobrze przygotować…
 
Lechu jest offline  
Stary 08-03-2014, 02:05   #35
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Homary... skąd w Nashville skorupiaki?…ah, chodzi o mutantów... Clyde nie miał siły by się skupić. Nie miał nawet ochoty. Bo i po co? Ledwo dzień pocieszył się wolnością i znowu przegrał ją z losem. Obite żebra i kłucie w płucach niezwykle skutecznie rozpraszały wszelkie konstruktywne myśli pozwalając jedynie na luźne spostrzeżenia. Ostatnie zdanie rozmówcy nie brzmiało jak pytanie, raczej jak rozkaz. Murzyn pół leżał, pół siedział na jakimś złomie wpatrując się w tarczę słońca wiszącego nad zrujnowanymi blokami. Miał wszystkiego serdecznie dosyć. Dosyć wojny, Nashville, rebeliantów, mutantów, a zwłaszcza niewolniczych karawan. A mógł pojechać do Nowego Yorku. Wystarczyło tylko złapać innego stopa, nigdy nie natrafić na ogłoszenie z elektrowni Simona Rogersa. Głowa bolała go od zbyt wielu przyjętych uderzeń. Bardzo możliwe, że od tego wszystkiego ma już wstrząs mózgu, albo wylew. Cud, że po tym wszystkim jeszcze żyje. Cud, że chce mu się wstawać, by przekonać się że żyje.

Ironią losu było, że wszyscy brali go za lekarza. Jakoś nikogo nie interesowało, że King ma doktorat z fizyki i w zasadzie zajmuje się inżynierią i elektroniką. Że ma szeroką wiedzę o konstrukcji tak hołubionej przez całe stany zjednoczone broni palnej. Gdyby miał ku temu odpowiednie materiały i warsztat, mógłby skonstruować nawet rakietę balistyczną. No, może to nie do końca prawda, ale z odpowiednią lekturą uzupełniającą pewnie dałby sobie radę. Ale nie - przez tę głupią historię opowiedzianą nad miską żarcia w Studni przyszyto mu łatkę medyka i tak już zostało. Zamiast spawać tranzystory on szył kolejnych gości. Nigdy tego specjalnie nie lubił, ale w sumie dobrze, że zdecydował się swego czasu na drugi kierunek. Nowe Maryland pewnie byłoby teraz z niego cholernie dumne.

King oderwał wzrok od nieba i rzucił okiem na podsunięty mu bochenek i salceson. Pochodzeniem mięsa nawet nie chciał się kłopotać. Miał tylko cichą nadzieję, że zwierzę z którego sporządzono kiełbasę nie było zbyt mocno napromieniowane. Posiłek pewnie i tak był zatruty, tak jak tamta felerna mielonka w Studni. Chociaż po co mieliby go teraz truć? Zabawne jake szczegóły się zapamiętuje. Nie ludzi, których spotkał w karawanie, nie krzywdy doznane w niewoli, a właśnie cholerne placki i mielonkę podane mu przez Aarona. Typ pewnie dalej łazi gdzieś z jego karabinem i tą nieszczęsną kulą śniegową z mikołajem. Nauczyciel niespiesznie zabrał się do jedzenia. Przeżuwał każdy kęs po wielokroć, delektując się smakiem nędznego chleba i mięsa. Po dłuższej chwili wpatrywania się beznamiętnym wzrokiem w spękany beton Clyde jakby się ocknął i spojrzał wreszcie na mężczyznę obok.

- Kim ty w zasadzie jesteś?

Wayland nie od razu odpowiedział na to pytanie, zamiast tego zażartował:

- Rarytasy to to nie są, ale nieźle sycą. - Przerwał siadając wygodnie i wskazując na jedzenie przed nauczycielem – Kim jestem? Najemnikiem, w tej chwili ochroniarzem tej karawany, a Ty jedz. Robota czeka.

- Jest was więcej? Najemników? – bardziej niż czerstwy chleb interesowało Kinga potencjalne zagrożenie. Instynkt sam podsuwał mu pytania.

- Mój sierżant zawsze mawiał: ”nie ciekaw się bo kociej mordy dostaniesz”. Robota jak robota, mutanty nieźle płacą, ale wkrótce kończy mi się kontrakt. W sumie w karawanie są nie tylko mutanty.

- Jak tam chcesz… - Widać z najemnikiem nie było dyskusji. Kolejny macho. Skąd oni się biorą? - Przeżył ktoś jeszcze? - z moich… czego głośno już nie dodał. Clyde powiedział to zanim zdążył ugryźć się w język. Taki już był. Musiał wiedzieć, mimo że wcale nie chciał. Bez tej wiedzy pewnie byłoby mu łatwiej.

- Chyba nie, przynajmniej nikogo nie widziałem. W środku była niezła rzeźnia, od Frontu nie widziałem podobnej. W sumie po jaką cholerę do nas strzelaliście? Karawana chciała tylko się zatrzymać na spoczynek… nic wam nie zrobili… i skończyło się kurewsko źle. Dla wszystkich - dodał ściszając głos.

Czyli nie żyją. Nie miał siły tłumaczyć, że nie strzelali do obozu, chociaż… nie mógł mieć tej pewności. Jego towarzyszy nigdzie nie było. Teraz to pewnie i tak nie ma większego znaczenia. Nieobecny uśmieszek zagościł na twarzy Kinga. Na pustyni człowiek jest sam. Znów jestem na pustyni.

- Zabiją mnie? - Beznamiętny głos skierowany był w bliżej nieokreśloną przestrzeń.

- Cholera wie. - równie głucho odpowiedział Givens – Pewnie jak się spiszesz to nie. Ja bym Cię oszczędził, jesteś lekarzem, tylko idioci zabijają lekarzy.

- Fizykiem. - rzucił znudzonym głosem King – Jestem fizykiem. Medycyna to mój drugi fakultet. - Gość pewnie i tak nie miał pojęcia o czym spec gadał.

- Fizykiem? A nie wyglądasz, wiesz? Poza tym zawartość twojej torby mówi mi, że jesteś lekarzem i tyle. - Zdjął hełm z głowy i podrapał się po krótkich, czarnych włosach. Clyde mógł zauważyć, że przy lewej ręce brakowało mu dwóch palców, a na twarzy mężczyzny było kilka starych szram. Lewemu uchu, brakowało kawałeczka małżowiny.

- Jakbym nosił tam konserwy to byś powiedział, że jestem kucharzem? - Clyde obrzucił spojrzeniem pokiereszowaną twarz Waylanda, dokończył jedzenie, schował resztę bochenka i salcesonu do plecaka, po czym wstał. – Mam nawet doktorat, ale komu to robi różnicę… To kogo mam połatać?

- Widzę, że humor dopisuje. - zimno wycedził Givens wstając razem z Clydem. – Możesz mieć nawet i dwa i habilitację do tego, chuj mnie to obchodzi. Nakarmiłem Cię i napoiłem, jak ponoć mówi Pismo, ale ty wolisz uważać mnie za tępego ignoranta.

- To już sam dopowiedziałeś. - King popatrzył już poważniej na najemnika, po czym wyciągnął w jego kierunku dłoń – Dziękuję, Waylandzie Givens. Nie jesteś tępym ignorantem, a ja nie jestem nadętym dupkiem. Po prostu żyjemy w podłych czasach.

- A no czasy faktycznie parszywe. - uścisnął wyciągniętą dłoń i podniósł swój dobytek z ziemi. Ruszył w kierunku pomieszczenia z rannymi, prowadząc Kinga przez obozowisko karawany. Medyka śledziły nienawistne spojrzenia, wielu nie mogło zrozumieć zapewne dlaczego on jeszcze żyje…


W pobliżu kręciło się kilku uzbrojonych mężczyzn, w tym kliku ludzi, prawdopodobnie zatrudnionych w podobnym charakterze co Wayland. Mimo bliskiej obecności ruin nie wyglądali na podenerwowanych, raczej na znudzonych. To samo miejsce i tak różna sytuacja. Clyde spięty, prowadzony był nie wiadomo gdzie, być może na egzekucję, tymczasem tamci najspokojniej w świecie przechadzali się, popalali papierosy, kopali puszkę. Niepojęte. Na usta murzyna cisnęły się kolejne pytania.

- W zasadzie co to za grupa? Kto tu dowodzi? - skoro najwyraźniej przyjdzie mu spędzić tutaj nieco więcej czasu dobrze było dowiedzieć się takich rzeczy na początku. Naukowiec pocieszał się myślą, że tym razem miał na sobie chociaż ciepłe ubrania i dobre buty. Niestety mp3 Chloe gdzieś przepadło nim zdążył nawet sprawdzić co miała na nim nagrane. Wayland przez chwilę zastanawiał się, czy może odpowiedzieć na to pytanie, ale najwyraźniej stwierdził, że nie ma przeciwwskazań:

- Dowodzi Gaston, rzeczowy choć trochę rąbnięty sukinsyn, ale płaci dobrze. Ogólnie karawana zajmuje się handlem, zbieractwem i tyle… chyba. Sam dołączyłem stosunkowo niedawno, ale ogólnie nie narzekam… robiłem gorsze rzeczy. - dodał po chwili przerwy.

- W golfa na Froncie nie graliście, to pewne. - zmęczony umysł podsuwał mu podobne abstrakty, ale nie miał siły powstrzymywać się przed ich wypowiadaniem. Jako jedyny przeżył noc po wyzwoleniu, a nawet jeśli ktoś jednak wyszedł cało z masakry pewnie był już daleko stąd. Mógł zatem pozwolić sobie na odrobinę drętwego humoru. Jacoba jego żarcik pewnie by rozbawił…

- A no nie graliśmy. – Givens zamilkł, jakby starając się wyrzucić z głowy napływające myśli. Choć starał się to ukryć w jego oczach pojawiła się osobliwa pustka przetykana iskierkami gniewu. Przypominało to zaglądanie w lufę karabinu na ułamek sekundy przed wystrzałem, kiedy iskra pobudza proch do zapłonu. – A ty, Clyde, co robiłeś przed tym, zanim wpakowałeś się w obecne gówno? Z twoimi papierami pewnie nie brakowało Ci pracy czy gambli? -

- W tym rzecz, nie brakowało… - Kingowi nie umknęło nachmurzone oblicze rozmówcy. Nic o nim nie wiedział, ale sam fakt, że prowadzili tę przypadkową rozmowę już o czymś świadczył. – Widziałeś Waszyngton?

- Nie ale z opowiadań słyszałem, że to zajebiście duża dziura w ziemi? Służył ze mną jeden koleś z Nowego Yorku, Grant mu było na nazwisko, on mi opowiadał o tym miejscu, ale raczej krótko i pobieżnie. To nie był rozmowny sukinsyn… a co pochodzisz stamtąd?

W pierwszym odruchu spec zasępił się słysząc jak w beztroski sposób podsumowano jego życiową tragedię, ale po chwili znowu zobojętniał. Każdy wiózł na plecach swój bagaż doświadczeń i nie sądził, żeby ktoś poza nim poczuł tę samą gorycz na myśl o zniszczonej stolicy. Nie było ich tam. King obawiał się, że sam także nie potrafiłby pojąć opowieści Waylanda. Nie tak do końca. Pewne rzeczy po prostu trzeba było przeżyć samemu by zrozumieć.


- Tak, ja… - Dla innych Waszyngton to tylko dziura w ziemi. Kto by tam za nią płakał. Jednak on żył, choćby i we wspomnieniach naukowca wiodącego smętne życie tułacza i nie umrze póki on po raz ostatni nie zamknie oczu. Odeszła mu ochota na dzielenie się wspomnieniami z miasta, więc pospiesznie zmienił temat. – ...ja też słyszałem, że wiele z niego nie zostało. W każdym razie pracowałem tu i tam, w warsztatach, fabrykach amunicji, w szpitalu polowym, nawet w stacji uzdatniania wody. Nigdzie na długo. Widzisz, w strefie wpływów Nowego Yorku i Federacji wcale nie jest tak łatwo jak się wszystkim wydaje, nawet jeśli posiadasz wykształcenie. -

Clyde przywoływał nieco zakurzone wspomnienia. W zasadzie nigdy nie zastanawiał się, czego tak naprawdę szukał w tamtych dniach. Nie powiedział Waylandowi o tym, że z każdego miejsca odchodził na własne życzenie, że starał się nie zadzierzgać długotrwałych znajomości, z nikim w zasadzie. W pewnym sensie sam się prosił o to co się stało później.

- Potem znalazłem ogłoszenie, jedno z tych, które mają Cię ustawić do końca życia. W Cincinnati otwierali nową elektrownię na odnawialne źródła energii. Baterie słoneczne, wiatraki. To była jakaś grupa zapaleńców z Nowego Yorku. Poszukiwali specjalistów do rozkręcenia interesu, obiecywali udziały w spółce. Czysty zysk. Tyle, że nigdy nie dojechałem na miejsce. - skwitował krótko Clyde. – Zwyczajnie miałem pecha.

- A no… ciężko lekko żyć, co nie? - zdobył się na kiepski żart. Dochodzili już do uprzątniętego budynku, gdzie na noszach leżeli dwaj ranni i zakrwawieni mutanci. Chyba nie wyglądali lepiej, Wayland dałby sobie rękę uciąć, że raczej wyglądali gorzej. Przepuścił Clyda w drzwiach: - Powodzenia… nie spieprz tego. -

***

Naukowiec wszedł do pomieszczenia. Wyglądało na to, że przed wojną była tu jakaś kawiarnia. Homary uprzątnęły połamane meble i wyniosły je na zewnątrz. Wnętrze było prawie puste, nie licząc kilku rzeczy, których nieudało się oderwać od ziemi. Jeden z rannych leżał na stole, drugi na ladzie. Oprócz nich w pomieszczeniu znajdowało się dwóch strażników pod bronią oraz szkaradny mutant będący tu chyba przywódcą. King zbliżył się ostrożnie do rannych. Jeden z mutantów miał przestrzelone płuco. Paskudna rana, ale pocisk najwyraźniej wyleciał drugą stroną. Z drugim nie było tak dobrze. Klatka piersiowa i brzuch przypominały sito. Wielonarządowa rana, pogruchotane kości, wszędzie śrut i odłamki… To, że stworzenie jeszcze żyło było aż niepokojące.

- Ty tu dowodzisz? - po pobieżnych oględzinach rannych King podniósł wzrok na osobnika, który wyglądał na przywódcę.

Mutant spojrzał na speca niechętnie, wężowatymi oczyma. Kiedy stwór się odezwał King spodziewał się niewyraźnego dialektu, jednakże jego język był dosyć czysty i zrozumiały, jak na standardy powojennego świata. – Tak.. - Mężczyzna wstał. – Zanim cokolwiek powiesz, musisz zrozumieć jedną rzecz. Zabiję Cię. Jeżeli, którykolwiek z moich ludzi umrze, nie wyjdziesz z tego pomieszczenia. - Wskazał na pękaty plecak lufą pistoletu. – Oby nie okazało się, że to ukradłeś. -

King zważył w myślach swoje kolejne słowa, jednak zdecydował się w końcu mówić, choć nieco oględniej niż to sobie zaplanował. Widok pistoletu wycelowanego w jego osobę skutecznie otrzeźwiał.

- Nie, nie ukradłem. - To akurat nie do końca była prawda, choć technicznie odebranie plecaka trupowi nie było kradzieżą. Tę lekcję przyswoił sobie już jakiś czas temu. – I owszem, jestem lekarzem, dlatego chciałbym, żebyś i ty coś zrozumiał zanim mnie zastrzelisz. - Clyde dał sobie chwilę czasu na uspokojenie nerwów. Starał się utrzymywać kontakt wzrokowy z mutantem, nie chciał jednak, żeby tamten pomyślał, że rzuca mu wyzwanie. – Nie wszystkim da się pomóc, a zabicie sanitariusza może okazać się najgłupszym błędem na świecie, tyle że takich rzeczy zwykle dowiadujemy się zbyt późno. I nie chodzi tu tylko o gamble. - Naukowiec przemawiał spokojnie. Wciąż jeszcze znajdował sie w stanie lekkiego odrętwienia po ciężkiej nocy, co pozwalało mu trzymać fason mimo oczywistego napięcia.

- Jednego z Twoich ludzi da się uratować. Czysty strzał, nie powinno być z tym większych problemów. Jeśli chodzi o drugiego - po takich obrażeniach powinien już nie żyć. Ma poszarpane wnętrzności, liczne krwotoki wewnętrzne, pozrywane mięśnie. Nawet jeśli jakimś cudem uda się go pozszywać, najprawdopodobniej zapadnie na niewydolność, któregoś z układów i wkrótce umrze tak czy tak. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? - Zabójcza szczerość doprowadziła go do tego miejsca. Ona musiała go teraz uratować. Na boską interwencję nie było co liczyć. Mężczyzna przyglądał się specowi przez chwilę bez słowa, po czym wycedził:

- Zaczynaj. -

Nie pozostało nic innego jak wziąć się do krwawej roboty. Lufa pistoletu nie ułatwiała myślenia, ale King miał ostatnio zaczął przywykać do takich niedogodności. Ranny mutant stracił wiele krwi, ale wciąż jest przytomny, przyglądał się Clyde’owi z zacietrzewieniem. Rana była rozległa. Wysoki kaliber, najpewniej karabinowy. Ezechiel dysponował bronią, która była w stanie coś takiego zrobić.

- Jestem Clyde. Jak się nazywasz? – King nie miał pojęcia jak podejść do mutanta. Ten tylko szczeknął, nie odpowiadając. Zdumiewające, że zdołał się zebrać na tak głośny odgłos. – Rozumiem. Nie chcesz gadać to nie. - Mało rozmowny typ, do tego w środku zamiast normalnych narządów ma pewnie jakiś przeklęty labirynt. King przygotowując się do operacji poczuł się dziwnie znajomo, jak na egzaminie praktycznym jeszcze na studiach, tyle że teraz zamiast czujnego oka profesora nadzorującego miał za sobą groźnego mutanta z załadowanym pistoletem. Wtedy co prawda nie groziła mu śmierć, ale zdał z wyróżnieniem. Teraz też musiało mu się udać.

Skalpel dotknął skóry mutanta. Mieszanina obrzydzenia, strachu i determinacji grała na nerwach pokrętną melodię. Głęboki oddech pomagał się uspokoić. Dłonie już tak nie drżały, jednakże lufa, która wodziła bezgłośnie po sylwetce speca, wcale nie wyglądała uspokajająco. Proste cięcie i założone zaciski ukazały poszarpane wnętrze potwora. Bez wątpienia, czekała ich operacja na długie godziny, w której będziesz musiał usunąć płat przestrzelonego płuca. Zajmię Ci to kilka godzin. W tym czasie drugi mutant z pewnością umrze, a to mogłoby wyjątkowo nie przypaść do gustu wężowatemu strzelcowi.

- Nie jestem w stanie pomoc obojgu. Tamten wykrwawi sie zanim skończę szyć. - King podniósł wzrok na nadzorcę. Rozumiał swoja sytuacje, ale nie mógł sie teraz poddać. Był zdeterminowany, nawet jeśli właśnie czekała go operacja na stworze o tak odmiennej fizjonomii. Mutant czy nie, rozmówca musiał rozumieć sytuacje równie dobrze jak on. – Jego zdołam odratować. - wskazał na mutanta z rannym płucem.

Dowódca mutantów spojrzał się na Ciebie spode łba chowając pistolet do kabury.
- Ty. - wskazał na jednego ze swoich ludzi. – Pilnuj go, ty do mnie. - Powiedział podchodząc do drugiego z rannych. – Rób swoje i mów mi, co u tego mam robić ja.

Może tylko mu sie wydawało, ale przez moment Clyde miał wrażenie, ze Gaston, jakkolwiek by nie był krwiożerczy, teraz wyraźnie chciał uratować swoich ludzi. Mutant chciał kogoś ratować - niebywałe. Sytuacja miała jednak swoją druga stronę, której tamten nie mógł zrozumieć nie będąc lekarzem. Drugiemu NIE dało sie pomoc. On umierał i należało sie z tym pogodzić. Tylko jak to wyjaśnić komuś, kto był gotów zabić dla płonnej nadziei uratowania kolegi?

- Dobrze, ale uprzedzam, że on umiera. Naprawdę. - Czyżby przez Kinga przemawiało współczucie…? Absurd. To byli mutanci, odmieńcy, pomioty Molocha. Bez mrugnięcia okiem wymordowali jego towarzyszy, a jego zmusili by leczył ich rannych. Musiał się od nich uwolnić, a do tego trzeba było grać w tę grę. Skalpel poszedł w ruch.

***

Operacja trwa kilka godzin. Nie było łatwo operować jednocześnie dyktując wskazówki komuś, kto nie miał pojęcia o medycynie. Gaston klął i przekręcał wszelkie polecenia. Nie było szans, by pozszywał rannego. Można było tylko odliczać czas, aż oprawcy zdadzą sobie sprawę, że ich zabiegi tylko przyspieszają agonię pacjenta. W końcu znad stołu doszło siarczyste przekleństwo.

- Kurwa! – Krzyk przywódcy karawany. Na chwilę tylko King odwrócił wzrok, żeby zobaczyć obfity krwotok z klatki piersiowej drugiego operowanego. Gaston, krzyczał coś próbując oderwać medyka od operacji, może nawet zastrzelić na miejscu.

- Gaston, możemy mieć dwa trupy, albo jednego. – To drugi mutant starał się przemówić do rozsądku towarzysza. Patowa sytuacja trwałą kilka chwil. Naukowiec wahał się, czy kontynuować pracę, licząc na szczęście, czy rzucić to w diabły i zacząć uciekać. Sekundy mijały, ale strzału nie było. Kilkanaście sekund później Spec zdecydował się spojrzeć w bok na prześladowców. Nikt do niego nie celował. Tym razem miał fart. Ridley też mówił, że ma farta…

***

Po kilkudziesięciu minutach operacja dobiegła końca.

- Prawdopodobnie nigdy nie wróci do pełnego zdrowia, ale jeżeli nie dopadnie go zakażenie, to przeżyje. Czas pokaże. - King powiedział zmęczonym głosem swoją diagnozę, po czym oparł się o kontuar i zaczął nerwowo wycierać krew z rąk. Teraz dopiero pozwolił sobie na spazm nerwów. Dłonie trzęsły się jakby miał późne stadium Alzheimera. Nie był stworzony do takich rzeczy jak operacje na mutantach pod lufą pistoletu.


Mężczyzna odwrócił się w końcu by obejrzeć drugie, martwe już ciało. Wielonarządowe obrażenia i wewnętrzny krwotok zabiły mężczyznę. Obok leżał kawałek śrutu, który tamci wyciągnęli z ciała. Tylko jedna osoba w grupie miała tego typu pociski. Randall.

Murzyna przeprowadzono do drugiego pomieszczenia, w którym siedziało dwóch niedoszłych sanitariuszy. Jeden z nich, strażnik, jakąś brudną szmatą próbował zetrzeć ze swoich rąk resztki krwi. Gaston siedział w bezruchu, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie. Dopiero po kilkunastu sekundach dostrzegł wejście medyka.

- Wypieprzaj stąd. - Rzucił łamiącym się głosem. Śmierć tamtego odcisnęła na nim ślad, którego nie sposób było spodziewać się po mutancie. Nie zwlekając naukowiec pozgarniał medykamenty do torby i ulotnił się z zakrwawionej kawiarni. Niedaleko drzwi czekał snajper. Gdy dostrzegł wychodzącego speca machnął ręką i zbliżył się.

Zegarek wskazywał godzinę trzecią. Karawana rozkładała właśnie swój dobytek, głównie worki załadowane solą, na środku placu. Było widać, że przygotowywała się do handlu. Dokoła nich włóczyło się kilku starających się poważnie wyglądać strażników z bronią. Widocznie na kogoś czekali. Givens spostrzegł spocone czoło sanitariusza, słyszał świszczący oddech. Spec był zmęczony niczym on po małym maratonie na Froncie.

- Jak poszło? Chyba dobrze, skoro Gaston Cię puścił…

Clyde nie odrazu odpowiedział. Chwilę szedł przed siebie chcąc odruchowo oddalić się z budynku, który mógł okazać się miejscem jego śmierci. Okrutny kaprys mutanta i leżałby z kulą w plecach między zrujnowanymi stolikami. Tym razem naprawdę miał szczęście.

- Chyba tak. Zobaczymy. - Spec rzucił na moment okiem na swego rozmówcę – Jednak nie wszystko poszło po jego myśli.-

- Chodźmy, przyda Ci się trochę odpoczynku, mam coś do żarcia i na dziś dość wrażeń. - Ruszył w kierunku miejsca, które wynalazł sobie na spoczynek. King skinął głową i podążył za Waylandem. Nieco na uboczu, ale z zapewnionymi drogami ewakuacji w razie czego. Był to narożnik starej ściany, z kawałkiem sufitu, rozwieszonym nad nimi na pajęczynie z drutu zbrojeniowego. Osłonięty w większości, a jemu zapewniał spore pole widzenia.

- Jakaś szansa na odzyskanie mojej torby? Miałem tam kilka swoich drobiazgów. - W głosie Clyde’a zabrzmiał odległy ton nadziei. Może uda się wyciągnąć choćby stary odtwarzacz muzyki, albo latarkę. Chociaż pewnie i tak ktoś już dawno zwinął je dla siebie. Ta niewola nie zapowiadała się tak znowu źle. Co prawda nieomal zginął i jego los wciąż był niepewny, ale przynajmniej nikt nie tłukł go za łażenie po obozie, do tego mógł z kimś pogadać i nawet proponowano mu jedzenie. Być może nie utkwi tu na osiem miesięcy jak ostatnio.

- Nie wiem, wszystkie gamble z tamtej rudery zanieczyszczonej opadem zabrał Gaston i jego homary, więc nie liczyłbym na to. - Givens wskazał gestem miejsce w narożniku muru, niedaleko rozpalonego, małego ogniska.

- Opadem?

- To straszne kurestwo, na Froncie widziałem sporo broni chemicznej ale Opad to straszne skurwysyństwo, pył od którego jeszcze jesteś brudny to jego pozostałość. - wskazał na brudne spodnie Clyde’a. – Nawet nie wiesz kiedy się go nawdychasz, a potem widzisz różne rzeczy i robisz różne rzeczy, niektórzy sami sobie czachy rozwalali własnymi gnatami. Daj rękę. - powiedział wyciągając kajdanki na sporym łańcuchu – Gaston kazał Cię przykuć byś nie uciekł. -

Kiedy nauczyciel usłyszał czym w zasadzie zatruł się poprzedniej nocy natychmiast otrzepał swoje spodnie i resztę fragmentów, gdzie dostrzegał czarny pył. Nie trzeba było szczegółowych wyjaśnień by nie chcieć mieć najmniejszego kontaktu z bronią chemiczną. Świadomość, że nie sprawdził przyczyny obecności owego opadu pozostawiała nieprzyjemne ukłucie z tyłu głowy. Gdyby tylko był bardziej skupiony i nie pozwolił sobie w pierwszym odruchu na odpoczynek, może tragedii dałoby się uniknąć. Nie zaczęli by w amoku strzelać i nie sprowokowaliby karawany. Był prawie pewien, że tłuczenie w nocy i echa wystrzałów nie były tylko jego wyobraźnią, a faktycznymi działaniami towarzyszy, które otumaniony umysł interpretował po swojemu. Nie chciał nawet myśleć co by było, gdyby zszedł na dół.

- To konieczne? - Clyde wrócił do bieżących wydarzeń i widma chłodnego dotyku stali na nadgarstku.

- Dla mnie nie - rozejrzał się dookoła czy jakiś mutant nie przebywa w pobliżu – ale Gaston tak chciał, a ja nie mam dziś siły na użeranie się z tym dupkiem… jutro mi zapłaci i spieprzam stąd, to robota nie dla mnie. Może w Nashville coś ciekawszego znajdę.

Zostawił Clydowi trochę chleba, jakieś suszone mięcho i małą butelkę przegotowanej deszczówki. Sprawdził przypięcie kajdan do kaloryfera i wstał. – Muszę wyjść na trochę, sprawdzić teren wokół obozu, jakby co - mruknął cicho – schowaj łeb i czekaj. - Zostawił gościa bez dalszych wyjaśnień.

Pięknie, po prostu pięknie. Clyde usiadł opierając się o resztę muru koło kaloryfera. Zdjął plecak z wolnego ramienia i oparł go o swoje kolana. Pogrzebał w nim chwilę porządkując upchnięte w nieładzie narzędzia, pospiesznie zebrane po operacji. Kiedy tak grzebał w plecaku dostrzegł książkę, którą podarował mu Ezechiel. Jakaś pamiątka po kowboju, którego w zasadzie nie znał. King wyjął książkę i położył ją sobie na kolanach na później. Wziął się do czyszczenia narzędzi z krwi, zwijał bandaże, pakował lekarstwa w niewielkie paczuszki, łatwe do późniejszego użytkowania. Te proste czynności go uspokajały. Potem przyszedł czas, żeby pozbyć się krwi z rąk i ubrań. Poświęcił jedną ze szmat na jak najdokładniejsze wytarcie krwi i brudu, po czym cisnął upapraną ścierkę do ogniska. Materiał zajął się bardzo szybko, jednak zamiast przyjemnego ciepła wzniecił raczej kłąb sinego dymu.

Clyde rozejrzał się wokół siebie. Waylanda nigdzie nie było widać, mutanci też raczej nie kręcili się koło kryjówki snajpera toteż spec miał dla siebie chwilę czasu. Miał cały czas tego świata, przecież był przypięty do cholernego kaloryfera. Co mu tam, przynajmniej ma co jeść. Mężczyzna zgarnął jedzenie do torby, sięgnął po wysłużonego Hemmingway’a i zaczął czytać. Na tę krótką chwilę mógł zapomnieć o otaczającym go piekle i odwiedzić zalaną słońcem plażę w wiosce rybackiej, gdzieś daleko stąd…
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 08-03-2014 o 10:55.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 08-03-2014, 11:39   #36
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
- Cly, mogłabyś zająć się jego ranami? - poprosił Nathan wskazując na starszego, siwego jegomościa. - Porządnie oberwał.
- Pozwól, że Twoimi ranami zajmę się osobiście
. - powiedział Fraya jednak w jego głosie nie malało ożywienie spowodowane wiadomością o porwanym lekarzu. Ranny wyprostował się z trudem. Widać było, że odczuwa ból ale coś w nim go hamowało. Napędzało mimo niego.
- Poczekaj. Jak jeszcze nie zdechłem chce sprawdzić co z moimi.
Głos powoli nabierał bardziej neutralnego tonu a strzelba nie była już wycelowana w nieznajomego. Przykucnął przy Marii. Łagodnie dotknął jej policzka. Uśmiechał się, jednak to nie był jeden z tych uśmiechów serdecznych a z tych drugich, różny o dosłownie milimetry. Miał taki gdy lała się krew a kule świstały. Mimo całej sytuacji uświadamiał sobie, że piękny sen nie był snem, był rzeczywistością. Przez to był jeszcze piękniejszy. Jak ściągnął z niej mutka i go topił, tamten się wierzgał, walczył o oddech, walczył o życie. A on się śmiał. Śmiał się póki kaszel i osłabienie nie powaliły go ponownie. Mimo pięknych wspomnień skupił się na teraźniejszości.
- Trzymasz się mała?
- Tak
- Maria zamrugała kilka razy,a potem spróbowała usiąść. - Noga… - Jęknęła, kiedy ostry spazm bólu szarpnął jej udem. Zamknęła na powrót oczy.
Pamięć wracała falami, powoli, wiele zdarzeń ciągle było zamazanych. Niemowlak. Deszcz. Związani ludzi. Walczyli z kimś.. z mutantami?
Fray zdjął dłoń z jej policzka i delikatnie ale stanowczo pchnął ją ponownie na ziemię. Jego uśmiech zmienił się na ten życzliwy. Zmiana była jednak dziwna, z pominięciem stadium pośredniego gdy mimika przybiera “kamienny” wyraz, była płynna, nienaturalna.
- Nie ruszaj się. Spokojnie. Ci ludzie się Tobą zajmą. Tamten nie żyje.
Ktoś bardzo wyczulony mógłby wychwycić w ostatnich dwóch słowach pewną zmianę, lekką, o śmierci mutka mówił jak o wypiciu piwa.
- Który tamten? - znowu zamrugała kilka razy, unosząc sie znów trochę i szukając wzrokiem wokół siebie. Ezechiel leżał obok, jacyś obcy ludzie, kobieta z dziećmi… Zahaczyła wzrokiem o twarz Fraya, jego oczy, jego twarz… były inne. Coś.. nie wiedziała. Inne.
Kolejne wspomnienia wróciły, strach, walka, ból, Clyde pacyfikujący ją, opartujący jej nogę, ból, potem znów ciemność, Clyde wleczony przez jakieś postacie.. Ciemność. Jak się tu znalazła? Gdzie inni?
- Mutant. Nieważne. Poleż tutaj, zobaczę co z resztą. Ci ludzie są wporządku.
Jego głos nabierał co raz więcej emocji a uśmiech stawał się życzliwszy.
- Ten mutant, co zabrał Clyda? Mówiłam, żeby tam nie nocować, mówiłam… - zakaszlała. - Gdzie reszta?
- Pewnie jeden z nich. Ezechiel żyje, jest z nim ciężko ale żyje. Ridley… Z nim jest gorzej. Chyba umiera. Zaraz do niego pójdę. Nemrod nie żyje, zabiłem go.
Parę sekund Randall się zastanawiał. Jednak nie na zasadzie czy powinien rozwinąć temat a bardziej czy jest sens go rozwijać. W końcu się odezwał.
- Strzelaliśmy się, ten pył wywoływał halucynacje. Potem go dobiłem by się nie męczył. Clyda porwali. Leż mała, potem pogadamy. Idę do Ezechiela i Marsa.
Fray wstał i podszedł do rewolwerowca. Nic sobie nie robił z nowoprzybyłych. Nie zachowywał się nieufnie czy agresywnie jednak ciągle był dziwnie… spięty? Jakby w każdej chwili mógł złapać dwururkę i strzelić. Maria mogła to z łatwością rozszyfrować. Ciągle był lekko nabuzowany po poprzednich walkach i najchętniej poszukałby więcej. Nie gdzieś konkretnie ale z chęcią by jakąś znalazl i od razu się w nią włączył. Stąd zachowywał się jakby spodziewał się od Nathana kosy pod żebro, po prostu miał nadzieję, że gdzieś zaraz coś się rozpęta i odruchowo się na to gotował.

Ranndall przyklęknął przy Ezechielu i chwilę się w niego wpatrywał. Twarz miał dziwnie bez wyrazu.


W końcu wstał i odezwał się do Nathana.
- Idę zobaczyć co z Ridleyem.
Po chwili dodał.
- Tym umierającym.
Ból mu ewidentnie doskwierał jednak mimo to rozpoczął wspinaczkę w stronę łowcy mutantów. Chciał z nim zamienić jeszcze parę słów.

***

Na dawnym kolejowym nasypie leżało bezwładne ciało Ridleya. Przykryty aż pod szyje brudnym i zakrwawionym kocem. Mężczyzna miał zmasakrowaną twarz: odcięte ucho, nos, poprzebijane nożem policzki i wybite zęby. Gdy Randall się zbliżył zauważył, że jego oczy wciąż są czujne śledząc każdy ruch nadzorcy. Koleś był twardy. Zasłużył na pomoc. Gdy Fray wspiął się na nasyp. Ridley ruchem głowy wskazał mu ruiny nieopodal. Pomiędzy budynkami krążył zmutowany, wyglądający na chorego kundel. Krążył, czekając na łatwy żer.
Podróżnik chwilę przypatrywał się łowcy.
- Ładnie Ciebie urządzili.
- To chyba koniec, co?
- mówienie stwarza mu ogromny problem. Słowa wypowiadał oddzielnie. - Załatw Dentystę ode mnie.
- Niestety kumplu. Tym razem nie mogę Ci pomóc. Załatwie. A mutantów zabije.
Ostatnie słowa nie brzmiały jak obietnica zemsty, pocieszenie bardziej jak “wychodząc z psem wyniosę śmieci”.
- Posłuchaj mnie Ridley. Przypomnij sobie jak Ciebie zgarściowali. Pamiętasz coś co może mi pomóc?
Fray po chwili kontynuował.
- No wiesz… Ilu ich było? Jak byli uzbrojeni? Jakieś szczególne mutacje?
- Bezlitośni. Nie wiem… Snajper. Snajper mnie ściągnął.
- Bezlitośni…

Randall jakby smakował te słowo, na sekundę się uśmiechnął. Potem spojrzał na Marsa.
- Pomóc Ci?
Położył dłoń na colcie. Prosty ale cholernie wymowny gest.
- Clyde, zabrali go… - kaszel targnął tym co zostało z łowcy mutków. - Zabrali go.. Kurwa, nie wiem gdzie.
Chwila przerwy.
- Randal, kurewski świat, nie?
Kolejna przerwa. Czerwona ślina na ustach tamtego. Mętny wzrok.
- Będzie bolało?
- Wiem o tym. Chyba wiemy gdzie idą. Nie będzie. Jeżeli ja to zrobię nie będzie. Nic nie poczujesz ani nie usłyszysz.
Ridley skinął głową i zamknął oczy. Był bardzo zmęczony.
Fray wyciągnął colta i go odbezpieczył, wprowadził nabój do komory. Wycelował między oczy tamtego. Spust nie stawił oporu. Fray spojrzał na... kompana. Jedynego po za Marią byłego niewolnika o którego starał się dbać inaczej niż z wyrachowania.


I wtedy został pchnięty nożem w plecy. Metaforycznie. Ale do dosłowności wiele nie brakowało.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 08-03-2014, 21:55   #37
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Chwilę wcześniej…

W czasie kiedy Randall rozmawiał z Marią smutna latynoska i Nathan udzielali pierwszej pomocy rewolwerowcowi. Kobieta była delikatna, nie spieszyła się. W trakcie zabiegu nie mówiła niemal nic poza “tu przytrzymaj” lub “podaj...” wymieniając obiekt jej pożądania. Nathan z martwego mutanta ściągnął podkoszulek i starannie wyselekcjonował jego jaśniejsze części. Zrobił z nich paski, którymi miał zamiar owinąć zaopatrzoną ranę starszego gościa. Do opatrywania jej użył skrawka swojego materiału - białego niczym śnieg.

Kiedy - wspólnie z Cly - skończył opatrywać gościa Morgan podziękował latynosce i spojrzał na kobietę w czerwonej kamizelce z kapturem obdarowując ją ciepłym spojrzeniem - jak to miał w zwyczaju. Musiała przeżyć nie lada szok dowiadując się, że kilku jej kompanów nie żyje, a jeden dostał się w niewolę mutantów. Mężczyzna miał szczęście, że jest medykiem. Nawet mutanci znali jego wartość…

- Chcesz pić? - zapytał wyciągając z plecaka menażkę z wodą.
- Tak – Maria usiadła i wyciągnęła dłoń po menażkę. Ręka jej drżała. - Dziękuję.
Piła bardzo powoli, ostrożnie, małymi łykami, żeby nie zmarnować ani kropli. Po kilku łykach drapiąca chropowatość w gardle zniknęła, oddała naczynie. Woda rozrzedziła watę spowijająca mózg. Pobudzone neurony podjęły pracę.
- Dziękuję. - powtórzyła, nie patrząc na mężczyznę.

Jej wzrok śledził odchodzącego Fraya. Pamiętała, jak przez mgłę, jego śmiech. Dziwny. Radosny. Radosny, jakby nagle spotkało go coś wyjątkowo ekscytującego, atrakcyjnego, chrapliwy śmiech ucięty przez kaszel. Co powiedział? Zabił Nemroda? Pył wywoływał halucynacje, ale przecież Clyde nie zarżnął jej, tylko obezwładnił, zszył nogę, musiał być świadom, co robi... Rozpoznał ją. Randall nie rozpoznał Nemroda? Dlaczego go zabił? Dlaczego się śmiał? Nigdy wcześniej nie słyszała jego śmiechu… Krzyczał, czasem jęczał, ale nigdy się nie śmiał.

- On… - wskazała obcemu mężczyźnie plecy Fraya. Nie wiedziała, jak ubrać w słowa swoje przeczucie. Na jej twarzy strach walczył z niepewnością. I troską. I obawą. Szokiem - Trzeba go powstrzymać.
Zacisnęła zęby i wstała, udo znów szarpnął ból, znieruchomiała, ostrożnie oparła ciężar ciała na zranionej nodze, kolejne szarpnięcie, już słabsze, dało się wytrzymać. Zacisnęła zęby mocniej, na czole pojawił sie jej pot.
Nogawka jeansów wisiała w strzępach, rozpięte spodnie zsuwały się z bioder. Nie pamiętała. Sięgnęła po pasek mutanta, podtrzymała spodnie. Swojego plecaka nie widziała, podniosła karabin mutanta, upaprany w krwi i błocie.
Zaczęła powoli iść, ciągnąc za sobą zranioną nogę, w stronę gdzie odszedł Randall.

- Jesteś bardzo osłabiona. - powiedział Nathan patrząc na wlokącą się kobietę. - Powinnaś odpocząć zanim wyruszymy w drogę. - dodał po chwili zastanowienia. Nie wyglądała, jakby planowała go posłuchać.- Powiedz Twojemu przyjacielowi, że chciałbym z wami porozmawiać. Ze wszystkimi. - rzucił po czym powolnym krokiem odszedł w stronę swojej rodziny.

Maria pokiwała głową, nie przerywając swojego marszu. Bała się. Tego, co może zrobić Randall. Jego. O niego. Idąc za śladami krwi, dowlokła się do nasypu i, pomagając sobie rękami, wspięła się na górę. Nogi ślizgały się w błocie, stopa ześlizgnęła się raz , i drugi, ale w końcu dotarła na szczyt. Podniosła się i dostrzega jak Nadzorca odbezpiecza broń i celuje nią w ciężko rannego myśliwego. Ten leży na ziemi z zamkniętymi powiekami i wyrazem zrezygnowania na twarzy.
Fray nie zauważył kobiety i pociągnął za spust. Pistolet wypalił z hukiem. Ciało Ridleya dygnęło w śmiertelnym skurczu, by sekundę później znieruchomieć na zawsze.

Dotarła akurat na… egzekucję. Nie zdążyła nic zrobić. Kiedy Fray wystrzelił krew odpłynęła jej z twarzy a kobieta wcisnęła pięść do ust, żeby stłumić krzyk. Uświadomiła sobie, w ułamku sekundy, dwie rzeczy. Pierwsza: nie zdąży uciec a skoro Fray strzelił Ridleyowi między oczy, to nie zawaha się strzelając jej w plecy. I druga: że nie sprawdziła broni mutanta. Nie wie, czy jest naładowana ani w jaki sposób się ją odbezpiecza. Miała tylko jedną szansę. Złapała za kolbę obiema dłońmi, podbiegła, i z całej siły zamachnęła się, celując z półobrotu w głowę Fraya.
Maria w mgnieniu oka znalazła się przy Frayu, ten odwrócił się by spojrzeć, lecz jego reakcja była spóźniona. Dziewczyna zdążyła wyprowadzić cios. Fray uchylił sie, odruchowo, a karabin tylko delikatnie omsknął się o jego ramię.
Chybiła! W oczach dziewczyny błysnęła panika, zastąpiona po chwili ponurą determinacją. Nie podnosząc karabinu dźgnęła nim nisko, jak włócznia, celując w poraniony brzuch mężczyzny. Fray zręcznie uniknął ciosu i mocnym uderzeniem kolby wytrącił jej broń z ręki. Złapał wyciągnięte dłonie dziewczyny i siłą mementum obalił na ziemię. Maria upada na brzuch, zatapiając się w błocie. Wyrzuciła dłonie do przodu, łapiąc na powrót karabin. Randall skoczył, próbując przygnieść dziewczynę do podłoża ciężarem swojego ciała. Kobieta zręcznym rzutem wyśliznęła się z pod niego trzymając w rękach broń. Obróciła się na plecy i walnęła kolbą klęczącego nad nią mężczyznę. Zabrakło jej sił, a pozycja była niewygodna - karabin tylko otarł się o brzuch Randalla.

Fray do tej pory był zaskoczony, działał na zasadzie odruchów. Teraz ewidentnie zaczął się irytować. Wybił się szczupakiem i obalił dziewczynę, chcąc zmusić do walki w parterze gdzie będzie mógł lepiej wykorzystać swoją masę. Nakrył ją swoim ciałem unieruchamiając i przytrzymał, wciskając jej dłoń z karabinem w błoto.
- Uspokój się do jasnej cholery! – warknął.
- Zabiłeś go, ty pieprzony dupku! Widziałam! - wykrzyczała mu w twarz Maria, szarpiąc się rozpaczliwie w jego uchwycie.
- Widziałaś go? Co mu zrobili? On zdychał. Pocięli go, obcięli uszy i nos. Wybili zęby. Związali drutem kolczastym. Postrzelili w brzuch. Przyjrzałaś mu się? – mówił spokojnie, bez emocji.
- Strzeliłeś mu w twarz!
- Tak się głupia dobija. Gdy ktoś ma zdechnąć.
- A Jacob? Strzelasz do swoich, popierdzieliło cię! Teraz mnie też zastrzelisz, tak
? - Maria przestała się szarpać, zabrakło jej sił, po upapranej błotem twarzy zaczęły płynąć łzy.
- Tłumaczyłem Ci. Był tam pył, wywoływał halucynacje. Wyglądał przez niego jak mutant, mnie musiał widzieć podobnie. Oberwał dwa razy. Breneką. Pierwsza rozerwała mu dłoń. Na strzępy. Wielka dziura na środku dłoni w której tkwią okruchy kości. Druga prawie urwała rękę. Wykrwawiał się. Wtedy zobaczyłem, że to nie mutek. Dlatego go dobiłem.
Fray puścił ją i wstał ciągle utrzymując kontakt wzrokowy.

Maria uciekła spojrzeniem. Ślizgając się w błocie podniosła się na kolana, a potem wstała.
- Pójdę się z nim pożegać - powiedziała tylko.
- Poczekaj. –jego głos zatrzymał ją w półkroku.- Jeden z mutantów został i miał Was potopić. Ciebie chciał wcześniej zgwałcić. Dlatego obudziłaś się ze ściągniętymi gaciami. Obiłem go, przybiłem nożem łapę do pleców a potem utopiłem. Skurwiel miał obszerne płuca. Więc mogłabyś mi suko chociaż podziękować zamiast próbować jego karabinem rozwalić łeb. Co do Twojego poprzedniego pytania to tak. Jeżeli jeszcze raz spróbujesz mnie zabić upewnij się, że nie popełnisz błędu. Bo inaczej ja zabiję Ciebie. I nie okażę tyle humanitaryzmu co dla Nemroda. Nie dobije. Zostawię wijącą się w własnych flakach w jakimś rynsztoku. To, że dawałaś mi dupy nie oznacza, że będę na wszystkie Twoje podskakiwania machał ręką. Tu chodzi o moje przeżycie. Jak tego nie rozumiesz to pogadaj ze Staruszkiem. Może on Ci to wytłumaczy. Bo rozumie. Na warcie rozmawialiśmy o zabiciu Ursuli jakby za bardzo nas spowalniała. Żadnemu z nas nawet oko nie drgnęło.

Maria stężała w pierwszej chwili. Potem skuliła ramiona, a w końcu podniosła głowę i popatrzyła Frayowi w oczy.
- Rozumiem - powiedziała. - Dziękuję. I... przepraszam. – zamilkła na chwilę - W jednym tylko się pomyliłeś: dupy dawały ci może inne, ja się z tobą kochałam. Tak to pamiętam.
Randall wzruszył ramionami, podniósł wcześniej upuszczony pistolet i zszedł na dół do Nathana.

Maria
zabrała swój karabin i podeszła do Ridleya.
Oczywiście, chciała się pożegnać, ale przede wszystkim musiała sprawdzić, czy Fray mówił prawdę. Z twarzy myśliwego niewiele zostało, ale strzał między oczy zdecydowanie nie obcina równo uszu. Dotknęła warg mężczyzny, a potem delikatnie wsunęła palec do jego ust i wyczuła połamane zęby.
Oczywiście, Fray mógł to zrobić coltem, zanim strzelił.
Ściągnęła koc z ciała. Kiedyś na taki widok natychmiast by zarzygała wszystko wokół, ale od czasów “kiedyś” sporo się w kobiecie zmieniło.
Randall nie miał by czasu, żeby zrobić to...wszystko. A doświadczenie medyczne dziewczyny podpowiadało jej, że myśliwy nie miał szans przeżyć po czymś takim. A tym bardziej nie miał szans umrzeć szybko.
A to znaczyło, że przynajmniej część historii Fraya była prawdą.

Koc śmierdział przeraźliwie, ale podobno wystarczy 30 sekund, żeby przyzwyczaić się do każdego zapachu. Podobno. Dziewczyna wstrzymała oddech, wybrała najsuchszy kawałek materiału a potem starła większość błota z twarzy i głowy. Potem wytarła ręce i broń.
Przesunęła dłonią po ręce mężczyzny, a potem przykryła Ridleya na powrót, rozprostowując równo wszystkie fałdki na kocu.
Wstała i rzuciła ostatnie spojrzenie na mężczyznę. Ból w nodze przygasł, jakby dostała jakieś prochy. Całe ciało – ale też umysł, emocje - ogarnęła dziwne odrętwienie. Odcięcie.

Ślizgając się, zaczęła schodzić w dół nasypu. Teraz był czas na rozmowę z Deakinem.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 09-03-2014, 14:20   #38
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Wiele żyć temu...

Bar gdzieś na granicy Teksasu i Hegemonii. Musiał mieć jakąś trafną nazwę, każda zapyziała nora ma taką. To mogła być Kurwa na rozdrożu albo Dzika dziwka, na pewno coś w tym stylu. Był to teren neutralny, przynajmniej takie chodziły po okolicy opinie. Wpadało się tam, gdy szukało się kretynów do gównianej roboty albo gdy było się kretynem i czekało na łatwy gambel. Dawniej był to oddział jakiego banku, miał jeszcze jedno piętro, ale po tym jak przypieprzyła w niego rakieta nie wiele z niego zostało. Odbudowali to co mogli i postawili bar. W środku była na wpół oszklona lada, a za nią różne alkohole, głównie gorzały od Teksańczyków i Hegemońców. Ludzie siedzieli na plastikowych krzesłach przy zwykłych, firmowych biurkach z szufladami.

Był tam i on, wysoki, w ciemnym płaszczu. Miał krótkie ciemne włosy i siedział sam przy jednym z niby stolików. Wokół pachniało frytkami, olejem silnikowym i gównianą wódką. Nieco dalej siedziała elita z Federacji Apallachów, zapewne jakaś bogata szlachta. Łatwo było ich poznać po wyprostowanych posturach, nadętych minach i zdobionych szablach przypiętych do pasa. Przy ich stoliku miejsce zajmowali również dwaj Hegemończycy wyglądający na najemników.

- ...dinero, amigo - rzucił jeden z nich po czym obaj jednym haustem opróżnili swoje kubki. - Nas interesują gamble.

- Za nic mam to co powiadają! - niemal krzyknął jasnowłosy Federata wstając i uderzając pięściami o stół - Będzie lepiej bez niego, inaczej majątek się rozpadnie! Władza w naszej kochanej Federacji jest słaba, politycy wszystkim rządzą. Potrzebna jest twarda ręka! My jesteśmy potrzebni tej ziemi! - Uśmiechnął się i spoglądając na Hegemończyków dodał już znacznie spokojnie. - A pan Mitch i Rico nam w tym pomogą.

- Ciszej -
odezwał się drugi Federata - Na twoim miejscu byłbym ostrożniejszy, ta rozmowa pachnie zdradą, nie wiemy kto tu jeszcze może siedzieć.

- To bezpieczne miejsce - odparł blondyn, mimo to zreflektował się i obejrzał. Zauważył tylko jedną twarz, która spoglądała w jego kierunku. Mężczyzna w płaszczu robił to dyskretnie, lecz i tak nie uszło to uwadze. - Ej ty! Jak śmiesz podsłuchiwać rozmowę, która ciebie nie dotyczy?!

Mężczyzna nie zareagował, odwrócił jedynie głowę i wziął kilka łyków swojego trunku. Federata odszedł od swojego stolika i stanął na przeciwko niego.

- Odpowiadaj!

- Z mojej strony nie macie się czego obawiać
- odparł nieznajomy - Wracaj do stolika i baw się dalej.

Federata uderzył otwartą dłonią w rękę mężczyzny wytrącając mu kubek z alkoholem. - Nie wiesz, że gdy szlachta pyta, należy odpowiadać?

Nieznajomy wstał, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, niczym wykuta z kamienia. Jakby właśnie rozgrywali partię pokera zamiast stać na przeciwko siebie.

- Powtórzę jeszcze raz... Wróć do stolika, a nic ci się nie stanie. - Ten sam spokojny, beznamiętny ton, a jednak wyraźnie było w nim czuć ostrzeżenie.

- Co?! - Blondyn spojrzał na niego wściekle. - Ja cię nauczę szacunku! - Wyrwał z kabury pistolet i wycelował go w mężczyznę.

Nim zdążył jednak nacisnąć spust ostrze wbiło się w jego przedramię idealnie znajdując lukę między kościami. Blondyn zawył z bólu i wypuścił pistolet z rąk, w tym czasie nieznajomy wyrwał mu z pochwy szablę. Tylko dzięki swej szybkości zdołał ją przesunąć i zablokować pierwszy nadchodzący cios. Maczeta Hegemończyka napierała silnie, napinające się mięśnie Latynosa robiły wrażenie, jak i szczerzące się żółte zęby. Nieznajomy zdołał odskoczyć. Maczeta zatoczyła łuk, jednak ostrze było za krótkie by dosięgnąć mężczyznę, czego nie można było powiedzieć o szabli. Idealnie wyważona broń płynnym ruchem przecięła gardło napastnika. Buchnęła krew.

Ostrze zagłębiło się w brzuch kolejnego Federaty jeszcze zanim zdołał wyprowadzić swój cios. Drugi z Hegemończyków krzyczał coś po hiszpańsku. Trzeci z Federatów był dobrym szermierzem, płynnie przechodził w różne pozycje i starał się podejść nieznajomego. Kula kalibru 44. sprawiła, że tajemnicę swego szkolenia zabrał do grobu. Chwilę później pocisk dopadł również wciąż krzyczącego Latynosa.

Na zewnątrz rozległy się wrzaski, nieznajomy dopadł do drzwi i przylgnął ciałem do ściany. Najwyraźniej pozostali najemnicy czekali na zewnątrz, gdy w środku trwały negocjacje. Teraz jednak zwołani przez swojego dowódcę wlewali się do środka jeden za drugim. W sam raz by władować się pod lufę nieznajomego. Kilkanaście minut później walka ustała.

Ostrze szabli z impetem przebiło czaszkę blondyna, który jeszcze chwilę wcześniej błagał o litość. Mężczyzna był ranny, nikt nie wyszedłby z takiej potyczki bez szwanku. Odrzucił porwany płaszcz, po policzku spływała mu krew, lewe ramię było niczym z ołowiu - efekt postrzału z bliska. Nie miał jednak żadnych ran krytycznych. Otworzył rewolwer, z bębenka wysypały się łuski, które teraz zastępował nowymi nabojami.

- Na rany Collinsa! Wiesz co zrobiłeś? Ci goście są z Federacji! - krzyknął barman, tylko on i dwójka przestraszonych podróżników uszło z życiem.

- Zauważyłem.

- Ten blondas to szlachta, a Rico to skurwiel, którego znał chyba każdy brudas z Phoenix. Zapierdolą cię, zapierdolę cię Deakin.


- Więc chyba lepiej żeby nie było świadków. - Grawerowany rewolwer podskoczył do góry, pocisk niemal oderwał barmanowi głowę.

Kolejne dwa strzały rozległy się w Kurwie na rozdrożu, a potem rewolwerowiec opuścił bar. Frankie, najmłodszy z braci, niespełna piętnastoletni, o błękitnych, zapłakanych oczach. To właśnie on spoglądał jak odchodził. Tylko on przeżył ukryty za kontuarem baru.

***

Teraz


- Ezechiel - usłyszał głos - Obudź się. Słyszysz mnie? To ja, Maria. - Powieki były ciężkie, ból wrzynał się w jego głowę. Zdołał w końcu otworzyć zdrowe oko. Faktycznie siedziała obok niego Maria, wyglądała normalnie, chyba nie była ranna.

Usta Ezechiela otworzyły się bardzo powoli, wydawało się jednak, że nie zdoła wypowiedzieć żadnego słowa. W końcu jednak wydobyło się z nich krótkie i ciche - Wody…

- Za moment
- powiedziała kobieta po czym rozejrzała się. Wydobyła coś z plecaka i uklękła przy rewolwerowcu. - Podniosę ci głowę. - Jej dłonie wsunęły się pod niego i powoli uniosły. - Powoli, masz coś z okiem. - Jego siwa głowa oparła się o jej udo. Maria przytknęła mu menażkę do ust. Mocno przylgnął do ustnika, pociągnął kilka słabym łyków, a następnie odsunął ją od twarzy. Zwilżenie ust i gardła musiało podziałać na niego pokrzepiająco, bowiem zerkał teraz na swoją krewniaczkę zdecydowanie bystrzejszym, choć wciąż zmęczonym spojrzeniem.

- Ranna? - wyszeptał.

- Nic wielkiego, draśnięcie - odpowiedziała. - Clyde mnie zszył... zanim go zabrali. Mieliśmy halucynacje od tego pyłu. Pamiętasz?

Ezechiel odwrócił wzrok, jego jedyne oko wpatrywało się teraz w przestrzeń nad głową krewniaczki. Jego mina zrobiłaby się zapewne jeszcze bardziej ponura, gdyby tylko mogła. - Niestety - potwierdził - aż za dobrze. - Próbował lekko się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wyszło. Jego dłoń znalazła się na wysokości twarzy, a palec dwukrotnie wskazał na ranę. - Jak się uratowaliście?

- Ci ludzie… - Maria wskazała brodą nieznajomego mężczyznę - Kobieta opatrzyła ci oko. Przyszli tu. Nie wiem… Mutanci nas zostawili, jeden miał nas potopić… Randall go zabił. I Ridleya. I wcześniej Jacoba.

- Dlaczego? - spytał Ezechiel.

- Twierdzi, że wziął Jacoba za mutka. Postrzelił go, a potem... - urwała, jakieś słowo nie chciało jej przejść przez gardło więc najwidoczniej szukała zamiennika - Potem… zorientował się , że to Jacob. Ale nie dało by go rady odratować. Zastrzelił go. Ridleya torturowali.. widziałam ciało... Randall go też… to wyglądało jak egzekucja. Ale on by nie przeżył. Zastrzelił go.

- Randall Fray - powiedział rewolwerowiec - Muszę mieć na niego oko. - Uśmiechnął się, wydało mu się to w obecnej sytuacji bardzo zabawne. - Muszę wstać… - Próbował samemu się podnieść - Porozmawiać z nimi.

- Tak, wszyscy musimy porozmawiać - poparła go Maria, jak tylko mogła starała się go podtrzymać, bez jej pomocy pewnie od razu runąłby na ziemię. - Powiedz mi tylko… - Przełknęła ślinę. - Rozważaliście z Randallem zabicie Ursuli? Jeśli by nas opóźniała? - zapytała w końcu.

Deakin spojrzał jej głęboko w oczy, na moment się zatrzymali. Nie odpowiedział jej jednak na pytanie, pokiwał tylko nieznacznie głową rozwiewając jej wątpliwości. Nie możliwe by usłyszała wtedy ich rozmowę, więc to Fray musiał jej o niej powiedzieć. Nie czuł się winny, nie wstydził się tego. Ursula była dla nich zagrożeniem nie mniejszym niż miny czy mutanty. Przeszkody, które stają na drodze trzeba eliminować. Maria nic już nie powiedziała, jedynie zacisnęła mocno zęby, a oczy jej pociemniały.

- Chodźmy - rzuciła krótko.

Potem rozpoczęło się przemówienie Nathana, bo tak miał na imię człowiek, który uratował mu życie. Ezechiel nie ufał mu, nawet jeśli ten zasłużył sobie raczej na zgoła inne traktowanie. Mimo to zgodził się w razie czego udzielić pomocy Kingowi. Murzyn nie był przyjacielem rewolwerowca, nie dbał o niego, był dla niego nikim. Był jednak też lekarzem i potrzebowali go teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Randall zdecydował się towarzyszyć Morganowi, wcześniej oddał Colta i strzelbę Deakinowi. Z rewolwerem i pistoletem czuł się pewniej. Tym bardziej, że zdołał zachować trochę nabojów do Colta. Zgodnie z tym co doradził mu Fray miał zamiar dobrze przyjrzeć się broni i w razie potrzeby zająć się konserwacją. Oprócz tego miał zamiar obserwować nowych, musiał też nieco odpocząć. Nabranie sił było teraz bardzo ważne, nie długo pewnie będzie jej wiele potrzebował.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 09-03-2014, 16:50   #39
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
post wprowadzający

Wayland przykuł łańcuchem Clyda do resztek rury kaloryfera, wystającej z pokiereszowanej ściany. W zasadzie nie zrobił tego do końca na rozkaz Gastona, chciał mieć pewność, że specjalista będzie siedział na swoim miejscu i nic głupiego nie strzeli mu do łba kiedy będzie wykonywał swój plan. Plan był naciągany i w wielu punktach nie miał pewności, czy wszystko pójdzie tak jak sobie to wymyślił, ale zbliżający się dzień handlowy, kończący się kontrakt i możliwość zwiększenia przez Larwę liczebności ochrony karawany, sprawiła, że nie miał na co czekać dłużej. Wiedział też, że nie uda mu się zgarnąć całych pięciuset gambli za żywego mutanta, więc łeb poczwary musiał mu wystarczyć. Co do Kinga miał nadzieję, że po prostu będzie mu towarzyszył do Nashville, w dzisiejszych czasach warto mieć łapiducha przy sobie, nigdy nie wiadomo kiedy się przyda.

Pozbierał swój sprzęt, zarzucił plecak na barki i podszedł do improwizowanego namiotu, który homary rozstawiły, by Gaston miał się gdzie położyć w nocy. Niewolnicy w liczbie dziesięciu stłoczeni siedzieli na środku placu, pilnowani przez czterech kiepsko uzbrojonych mutantów, to byli ci najbardziej rozgarnięci, którzy wiedzieli gdzie lufa, a gdzie spust trzymanych przez nich karabinów. Choć tytanami intelektu Givens ich nie mógł nazwać. Posłuszni Larwie, ale nie na tyle inteligentni by wysadzić, go z jego własnego interesu. Twarze niewolników był brudne i wychudzone, kiedy Wayland skończy z mutantami, uwolni ich, nie miał żadnego interesu w tym, żeby taszczyć ich ze sobą przez morze żelbetonowych ruin, tylko by go spowalniali.

- Gaston – zwrócił się bezpośrednio do przywódcy karawany ignorując dwóch mutantów, robiących za osobistą straż Larwy – wyjdę obejść teren wokół placu, nie chcielibyśmy jakichś nieprzyjemnych niespodzianek w nocy. Homary niech nazbierają trochę opału może? To powinno odstraszyć wszelkie dzikie zwierzęta, czy sfory dzikich kundli. Po drodze widziałem sporo śladów psich łap. Zdesperowane czy głodne, są cholernie niebezpieczne.

Mutant spojrzał na niego tymi obrzydliwymi rybimi oczkami i głosem, przypominającym skrobanie metalu o szklaną taflę wycharczał: - Idź, jak wrócisz, chciałem pogadać o dalszym kontrakcie… jutro sprzedamy towar i trzeba będzie na nowo wyruszyć na łowy – zaśmiał się skrzekliwie.
*****

Wyszedł z obozu, ale jak tylko zniknął mutantom z oczu, zmienił kierunek marszu. Już wcześniej wpatrzył sobie odpowiednie miejsce, dające odpowiedni pogląd na cały plac poniżej i zapewniające osłonę. Ruszył przez labirynt zniszczonych domostw i biurowców, gruz gdzieniegdzie został uprzątnięty, ale jak tylko oddalił się od głównych arterii podróży, poczuł znajomy chrzęst szkła i odłamków betonu pod stopami. Ten dźwięk kojarzył mu się zawsze z ruinami, wszędzie szkło, które kiedyś tkwiło w ramach okien czy oszklonych konstrukcjach budynków. Wspiął się na drugie piętro, budynku, który kiedyś był pewnie jakimś biurowcem, teraz straszył nadpalonymi kikutami betonowych załomów, sterczących ku niebu niczym wyzwanie rzucone termojądrowym głowicą zagłady.

Przygotował sobie miejsce, rozłożył broń, znał swój karabin na pamięć, czyścił ją na postojach z uporem maniaka. Rozłożył dwójnóg i sprawdził nastawy lunety, spojrzał przez okular na plac i zauważył, że od jego odejścia sytuacja się za dużo nie zmieniła, wszyscy byli na swoich miejscach. Wypatrywał wzrokiem szmaty, którą zawiązał na wystającym kawałku drutu zbrojeniowego, niedaleko swojej siedziby, wiatr był minimalny, co tylko poprawiło mu humor. Słońce świeciło mu za plecami, co powinno sprawić problemy każdemu, kto chciałby go wypatrzyć. Zawczasu przygotował sobie w sąsiednim budynku, na nieco niższym poziomie niż teraz drugie stanowisko strzelecki, choć liczył w duszy, że może potrzebne mu nie będzie. „Przezorny, zawsze ubezpieczony.”

Sprawdził magazynek, popukał nim o hełm i załadował do karabinu, przeładował – wprowadził nabój do komory i spojrzał przez okular lunety. Większość homarów siedziało w kucki nieopodal zastraszonych niewolników, gdyby nie broń, którą odmieńce trzymały w rękach, bądź za paskami poszarpanych ubrań, niczym nie odróżniali by się od swoich ofiar. Strzelec przez chwilę szukał swojego celu. Larwa, bo o niego, a nie o Gastona chodziło, przechadzał się pomiędzy wozami w towarzystwie jednego ze swoich ochroniarzy. Lynx wstrzymał oddech kiedy krzyż celownika znalazł się na klatce piersiowej mężczyzny i delikatnie ściągnął spust.

Gaston upadł trzymając się za paskudnie wyglądającą ranę w okolicach brzucha, kiedy w lunecie celownika rozkwitła krwawa mgiełka. Snajper był pewien, że Larwa już nie wstanie, jednocześnie strażnicy i homary zaczęły się rozglądać za strzelającym. Kilka z homarów upadło płasko na ziemię, trzymając się za głowy. Jeden ze strażników, dzikus próbuje odciągnąć Gastona za przeszkodę. Drugi nurkuje między wozy. Strzelec bierze na cel kryjącego się za wozem ochroniarza, był schowany za zasłoną, ale dla optyki Waylanda nie ukrył się niewystarczająco. Po raz drugi ściągnął spust, mutant oberwał w szyję w momencie, kiedy chciał reszcie wskazać jego pozycję. Umierał tonąć we własnej posoce.
W międzyczasie drugi ochroniarz wciągnął Gastona między zasłonę z wozów. Wood spojrzał ponad lunetą na resztę placu. Niewolnicy rzucili się na homary, kopiąc, gryząc, rozwalając łby załomami gruzu, czy co im wpadło pod rękę. Lynx wrócił do drugiego strażnika, wypatrzył lukę między wozami, przez którą tamten starał się wypatrzyć strzelca. Wymierzył i posłał kolejnego posłańca śmierci i wtedy poczuł chłód na plecach. Nieprzyjemne szczęknięcie iglicy zwiastowało kiepskiej jakości nabój, wystrzał zakończył się zawstydzającym pudłem, pocisk zrykoszetował, krzesząc iskry na blachach samochodowego wraku, kilka metrów dalej.

- Noż, kurwa. – warknął pod nosem.

Szybko wziął poprawkę i strzelił, krwawy obłok wykwitł za wozem i opadł wraz z echem wystrzału.

Walka niewolników z homarami utknęła w martwym punkcie, mutanty okrzepły i stawiły opór, a prowizorycznie uzbrojeni niewolnicy nie mogli owego oporu przełamać. Postanowił przechylić szczęście ku niewolnikom, szybkimi trzema strzałami zdjął trzech mutantów. Zwłaszcza ostatni strzał mu się podobał, mutanta dosłownie poderwało z ziemi. Spadł… ale już bez głowy. I wtedy wszystko się spierdoliło.
*****

Niewolnicy, którzy obalili resztę mutantów zaczęli rozszabrowywać karawanę w pośpiechu, na dole okropny harmider zamienił się w tornado chaosu. Wyciągnęli rannego Gastona za wozu i zaczęli okładać go pałami i kolbami karabinów, jeden z uwolnionych przyłożył mu do głowy lufę czegoś, co wyglądało na dubeltówkę. Kątem oka ujrzał, jak ku kryjówce Clyda rusza z zakrwawioną maczetą jeden z ludzi, był pewien, że obu celów nie uda mu się ściągnąć. Nie miał wyboru, jak tylko wierzyć, że King jakoś z tego wyjdzie, na utratę nagrody za Larwę nie mógł sobie pozwolić. Chłód kolby na policzku podziałał uspokajająco, wymierzył zagryzając żeby aż do bólu, jeśli chybi, z głowy Gastona zostanie krwawa papka. Strzelił a ciężko ranny niewolnik upadł, zasłaniając swoim ciałem przywódcę karawany. Drugi niewolnik podnosi broń i daję nura z kupę gruzu.

- Wypierdalać!!! – wydarł się Givens – Albo wystrzelam Was jak kaczki!!! – kiedy stwierdził, że nie posłuchali, a plądrowanie wozów nie ustało, wygarnął do nich jeszcze trzy razy i z satysfakcją stwierdził, że uciekają w popłochu w przeciwną stronę.

*****

Podniósł plecak z ziemi i ruszył z pistoletem maszynowym w rękach, najkrótszą drogą na dół, na Plac wymian. Kiedy tam dotarł, zastał potworny burdel, porozrzucane ciała, jęczący ranni mutanci i niewolnik, który się wykrwawiał na ciało Larwy, ani śladu pozostałych niewolników. Podbiegł do kryjówki, w której zostawił Clyda, kałuża krwi, która przesączała się przez pył na betonie i wylewała zza narożnika nie zwiastowała dobrze. Jednak kiedy tam dotarł, odetchnął z ulgą. Zdyszani i zmęczony King, siedział z zakrwawionymi rękami i nożem w ręce, obok dogorywał zadźgany niewolnik. Murzyn wydawał się zaskoczony jego widokiem, ale przyjął z wdzięcznością klucz do kajdan.

- Szabrujemy co się da i co nam potrzebne i spierdalamy – głos miał zimny i nieprzyjemny, takim z którym się nie dyskutuje - tu się robi naprawdę nieprzyjemnie, nie mamy za dużo czasu.

Zabójca maszyn ruszył na plac w stronę wozów przy których leżał dogorywający Gaston. Po drodze rozglądał się, czy jakiś niedobitek nie czai się za jakimś załomem, ale teren był czysty. Zepchnął z Larwy ciało niewolnika, który zdążył już umrzeć i spojrzał w oczy skurwysyna, za którym musiał się tłuc przez prawie dwa tygodnie, ten wyciągnął ku niemu rękę zakończoną szponiastymi palcami, oczekując ratunku. Nie doczekał się, ostra maczeta, zrobiona z resora samochodowego, oddzieliła jego poczwarowaty łeb od reszty truchła. Naprędce wyciągnął z wozu jakiś parciany wór i wpakował do niego łeb Larwy. – Aleś ty brzydki – skomentował z obrzydzeniem, spoglądając po raz ostatni w rybie oczka dowódcy karawany.

*****

Nie mieli za dużo czasu na przetrząśnięcie wszystkich wozów i pakunków leżących na placu, całe szabrowanie zajęło im kilkanaście minut, zabrali tylko najwartościowsze Gamble, czyli takie, które im się przydadzą podczas wędrówki do Nashville.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 09-03-2014, 16:52   #40
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
wojna nerwów

Randall leżał na podłodze, na drugim piętrze walącego się budynku, nieopodal wyłomu w ścianie, przez który do środka wspinało się wysuszone drzewo. Spojrzał przez okular lornetki na ciągnący się na dole plac zasłany ciałami. W drugim kącie pomieszczenia na kilku ułożonych obok siebie cegłach Morgan położył zapasowy magazynek do Scara, tak by móc po niego sprawnie sięgnąć w razie walki.

- Jest tam? - Zapytał szeptem. Fray potwierdził skinieniem głowy. Rzeczywiście Clyde siedział na potrzaskanym kulami chodniku podtrzymując dłonią głowę. Na plecach wciąż miał swój ciężki plecak. Obok niego leżało ciało mutanta przecięte serią z karabinu maszynowego.

Nagle zza załomu muru wychylił się nieznajomy, ubrany w długi, szary płaszcz poprzecinany maskującymi kawałkami materiału. W rękach trzymał nowoczesny karabinek i wykrzywioną szablę. Wzrok przyciągał zakrwawiony, parciany worek wiszący mu u pasa. Przy każdym kroku torba podskakiwała, kołysząc swoją zawartością. Żołnierz wyciągnął zza pasa pistolet i podał go lekarzowi. Ten przez dłuższą chwilę obserwował broń, po czym wstał ociężale i wziął ją z ręki nieznajomego. Przez dłuższą chwilę mężczyźni uzgadniali coś ze sobą, po czym ruszyli w stronę Nashville, w kierunku kryjówki, jaką obrali sobie Randal z Morganem.

Po kilkunastu krokach prowadzący pochód spojrzał na dom, w którym kryli mężczyźni. Randall odjął wzrok od okularów lornetki, czując się nieswojo. Zdawało się, że tamten patrzy mu prosto w oczy. Nieznajomy zatrzymał się i nagle, bez ostrzeżenia rzucił się za przeszkodę ciągnąc za sobą Clyda.

Dostrzegł ich, choć wydawało się to prawie niemożliwe.
- Może osłaniaj mnie podczas zmiany pozycji? - wyszeptał Morgan okazując na niedaleki budynek w kształcie litery C. - A jak dotrę na nią to ja będę osłaniał Ciebie. Widział nas czyli… musimy się przemieścić, ale nie wchodzić na plac. Te ściany ich osłaniają, ale nas też… - Nathan powoli przemierzył odległość po zapasowy magazynek i uważał aby go nie zapiaszczyć.

King został szarpnięty w bok między zwały rumowiska. Naukowiec był oszołomiony i zdezorientowany. Ściskał wciśnięty mu w rękę pistolet i kulił się pod kamienistym nasypem. Na spodniach i kurtce wykwitły plamy krwi. Głowa pulsowała nieznośnie. Wszystko wydarzyło się tak nagle. Strzały, padający mutanci, panika. Potem pojawili się niewolnicy w krwawym szale wyrównujący rachunki z oprawcami. Rzeź, a on stał się jej udziałem. Natarczywa myśl została odsunięta. Nie było na nią czasu, tym bardziej, że osoby odpowiedzialne za atak na karawanę ciągle mogły być gdzieś w pobliżu. Przepełznął metr czy dwa w stronę Waylanda.

- Co się dzieje? Na co czekamy?

- Dwóch uzbrojonych ludzi, zasadzili się przed nami, jakieś 150 - 160 metrów od nas. Nie wyglądają na komitet powitalny czy Armię Zbawienia. Mamy tu dobrą osłonę, nie widzą nas, ale musimy zmienić trochę pozycję - wskazał ręką załomy muru kilka metrów dalej - czołgaj się powoli w tamtą stronę.

Spec niewiele myśląc przypadł do ziemi i ruszył przed siebie między gruzem i odłamkami, zostawiając na podłożu smugi krwi. Ciężko mu się oddychało od pyłu i zmęczenia. Co jakiś czas King oglądał się za siebie w obawie, że uzbrojeni prześladowcy rzucili się za nimi w pogoń i już za moment dostrzeże ich wchodzących za nimi między gruzy. Nie śmiał podnieść głowy zbyt wysoko, by nie stać się łatwym celem. Nim dotarł do wskazanego załomu minął szmat czasu, a może tylko mu się zdawało? Dopadł do najemnika i oparł się o ceglaną ścianę.

- Kto strzelał do karawany? Ci goście? - Strzały padły z innego kierunku, ale niczego nie dało sie wykluczyć. Może napastników było więcej?

Tymczasem w kryjówce – Fray i Morgan
Fray pokręcił głową i przyłożył oko do okularu optyki. Namierzał kryjówkę snajpera i medyka. Karabin miał ułożony, oparty o kawałek gruzu, resztki chroniły jego sylwetkę.
- Dupa. Gdzieś mogą być ci, którzy zmasakrowali mutki. Słuchaj, z tych ćwoków został tylko ten snajper. Spróbowałbym ich wywabić. Nie dawno byli pod ostrzałem. Clyde jest ranny. Powinni się spuścić jak usłyszą, że mają pomoc. Murzyn mój głos zna. A jak będziesz się bawił w komandosa to zarobisz kulkę. Jakby co to ja spróbuję go zdjąć a Ty połóż ogień zaporowy by skurwiel nie wziął mnie na cel.

- Skąd mam krzyczeć? Bo chyba dobrze zrozumiałem, że o mnie chodzi? To miejsce mamy spalone… - powiedział szeptem Nathan.

- A znają Twój głos? Nie trzęś dupą. On wie gdzie my jesteśmy a my wiemy gdzie on. Tylko, że on musi się jeszcze złożyć do strzału, ja nie. A jak będziesz biegał i się osłaniał to on może się wychylić i zdjąć jednego z nas. Ba! Ciebie może i mój kumpel. Zresztą priorytetem jest Clyde a nie dupnięcie tamtego.

- Celujemy obaj, krzyczę ja - powiedział Morgan zbywając docinki chłopaka. - Powiedz kiedy będziesz gotowy…

Fray westchnął zirytowany.
- Czy Ty jesteś pojebany? Posłuchaj. Masz tam przestraszonego lekarza. Jest ranny. A zaraz jakiś obcy, siedzący z drugim obcym bo snajper nas jakimś cudem wypatrzył, każe mu wyjść. Może jeszcze będzie przekonywał, że nie chce jego krzywdy. Mnie zna. Może nie lubi ale wie, że gramy po tej samej stronie.

- Jeju… Jak ty ciężko myślisz - skomentował Morgan. - Może ty daj znać medykowi, że jesteś odsieczą. Chyba snajper będzie chciał przeżyć? Nie ma wyboru, bo placu bez naszej wiedzy nie opuści. Może zmienić pozycję tylko. Więc w niego nie wycelujesz

- Brawo. O tym mówię. A teraz zamiast mędrkować zajmij się osłoną.

Fray nie czekał na odpowiedź, zebrał powietrze i wydarł się ile sił w płucach.
- Clyde! Tu Randall! Żyjesz?! Wszystko w porządku?! Ten skurwiel to kto?!

Za załomem – Lynx aka. Wayland i Clyde King
Najemnik uważnie nasłuchiwał skąd dochodzi wołanie, na tyle się zorientował, że wołający nie zmienili kryjówki, ale to było tylko przypuszczenie a nie pewnik, nie postawiłby swojego łba za to. Spojrzał na Clyda i dał mu znać, żeby nie odpowiadał, potem zaszeptał: -Znasz tych skurwysynów? Jacyś znajomi? Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale tych mutantów i Gastona ja załatwiłem… - przerwał chcąc zobaczyć jak zareaguje na tę wieść doktorek - wiem, że w obozie wszystko nie poszło tak, jak sobie wymyśliłem, ale przynajmniej wiesz, że dobrze strzelam, więc co to za skurwysyny?

„Randall? Czyżby przeżył? A może ktoś z ekipy Dentysty lazł ich tropem i teraz chce dorwać także jego? Do głowy przyszło mu kilka kolejnych niedorzecznych pomysłów, ale głos wydawał się pasować. Tylko po co Randall miałby iść z odsieczą? Strażnik niewolników, trochę wariat, bardzo możliwe, że uzależniony od adrenaliny. Nie sposób powiedzieć co go tutaj ściągnęło i jak udało mu się przeżyć.” - Z chwilowego zamyślenia wrwały słowa Givensa. Jego oświadczenie tylko potwierdziło domysły Clyde’a.

“Idę się rozejrzeć. Jutro dostaję żołd i spadam.” King dałby głowę, że sytuacja najemnika wcale nie była taka kolorowa jak to odmalował, toteż nie dziwił się teraz specjalnie. W tym świecie szczerość może zaprowadzić Cię tylko do grobu. Cóż, w takim razie spec powinien już dawno nie żyć, a jego obecna sytuacja wydawała się odwlekaniem spłaty długu. Zatem niech odwleka się jak najdłużej.

- Ten głos… najwyraźniej jednak ktoś z mojej grupy ocalał. - wyszeptał King

Dlaczego akurat Randall? Za wszystkich osób jakich by się tutaj mógł spodziewać on znajdował się daleko na liście potencjalnych kandydatów na bohatera. I jak przeżył? Mówi się, że najlepsi giną pierwsi, to tłumaczyłoby dlaczego akurat Frayowi się poszczęściło. Z drugiej strony znaczyłoby to, że z Kingiem też nie jest najlepiej, co nie było do końca sprzeczne z prawdą.

- I ten… dzięki za wyciągnięcie mnie z bagna. Tamten gość nazywa się Randall Fray. Jest niezrównoważony psychicznie, ale dobrze strzela. Trudno powiedzieć czego chce. Może jest ranny… - “albo przyszedł mnie załatwić…” cholera wie.

Rozmówki okopowe
Fray chwilę odczekał. W końcu krzyknął znowu:
- Ej! Koleżko! Nie chcemy rozróby, wypuść naszego z jego medykamentami a darujemy Wam morderstwo! A jak nie to graj muzyko! Nas jest więcej!

Wayland nie kwapił się do odpowiedzi. King poczuł, że jeżeli zaraz czegoś nie zrobi, wszystko może wymknąć się spod kontroli. Typowe dla ludzi o wybuchowym charakterze było, że nie dawali zbyt wielu drugich szans do namysłu.

- Fray? Co ty tu robisz?

- Odbijam Ciebie! A przynajmniej chciałem nim ktoś mnie nie uprzedził!

King dał Waylandowi znać gestem, żeby zaczekał, cokolwiek by nie zamierzał robić tamten.

- Ilu was jest? Myślałem, że tylko ja przeżyłem!

- Clyde?! Po której stronie Ty do cholery grasz?! Jeżeli ten kolo chce się dowiedzieć ilu mam ludzi to niech sam się odezwie!

- Skąd mam wiedzieć, że nas nie zastrzelicie?!

- Pojebało Ciebie?! Za mocno po łbie dostałeś?!

- Ostrożność, sam rozumiesz! Wyjdziemy, tylko nie odstrzel nam dupy. Nam obu. Stoi?

- Pojebało Ciebie. Serio! Spoko ale niech Twój nowy funfel nie trzyma broni w gotowości! Nie zabierzemy mu jej ale niech nie zachowuje się podejrzanie! Stoi?!

Za załomem – Lynx aka. Wayland i Clyde King
- Słuchaj, to nasza szansa. Potem pójdziesz gdzie chcesz, ale póki jestem im potrzebny będziesz mógł się wykraść bez rozlewu krwi. Przysługa za przysługę, tak? - King spojrzał twardo w oczy Waylanda. Kiedy mówił, że nie chce rozlewu krwi, w jego oczach błysnęła o bardzo niepokojąca iskierka.

- Miałeś trzymać mordę na kłódkę - zezłościł się Givens - nie ufam im, a jak będzie trzeba i ciebie kropnę, skąd mam wiedzieć że mnie nie wyjebiecie na sanki, albo nie załatwicie mnie później? W każdej chwili mogę Ci zrobić dziurę we łbie, zresztą poczekaj, chcę coś sprawdzić - mówił ściszonym głosem, starając się nasłuchiwać jakichś chrzęstów betonu pod nogami. Pogmerał chwilę przy kamizelce i odpiął peema, wycelował go w pierś Clyda. - Zobaczymy jak bardzo im na Tobie zależy. Krzyknął głośno: - Chcecie swojego kumpla? To wyłaźcie z rękami w górze, albo przybędzie mu dodatkowy otwór w głowie!!! Nie znam Was!!! Czekam na gest waszej dobrej woli!!!

- Oszalałeś?! - syknął King, teraz nie chodziło nawet o peem wycelowany w pierś - Po drugiej stronie siedzi drugi taki jak ty. Nie będę waszą kartą przetargową. Uratowałeś mnie, ale teraz możesz utopić nas obu.

- Może i oszalałem, ale oni to miejsce mają pod ostrzałem, nic nam nie grozi póki co, ale każde wyjście z tej gównianej dziury mają pod ogniem, nie wiem jak strzela twój znajomek, ale wolałbym nie sprawdzać. Zbyt długo się bawiłem z tym Gastonem w kotka i myszkę, żeby teraz nagroda za skurwysyna miała mi przepaść. Puszczę ich wolno, ale tylko jak będę widział że mi nie zagrażają - nie spuszczał dłoni z bronią z celowania w Kinga.

Rozmówki okopowe
- Chcecie swojego kumpla? To wyłaźcie z rękami w górze, albo przybędzie mu dodatkowy otwór w głowie!!! Nie znam Was!!! Czekam na gest waszej dobrej woli!!! – wydarł się tak, by go słyszeli bez problemów.

- A wtedy nam przybędzie dodatkowych otworów w głowie! Albo stracimy uszy i nosy jak nasz kumpel! Zarzuć coś na co możemy przystać!

-Wyłaźcie z rękami w górze i bez broni, jakbym chciał Was zajebać, to wierzcie mi, potrafię to zrobić!!! Możemy się dogadać, ale muszę mieć pewność że mnie nie wydymacie, a na doktorku Wam zależy!!! Więc wasz ruch!!!

- Ghille suit, dobry karabin i nawyki! Służyłeś! Słyszałeś o oddziale Doe?! Puścisz doktorka albo zrobię to na starą modłę! Jeżeli o nas słyszałeś to wiesz, że stratami się nie przejmujemy ani nie łamiemy się jak stracimy połowę oddziału!

Za załomem Lynx aka. Wayland i Clyde King
Zza gruzów dobiegły przyciszone odgłosy sprzeczki i przekleństw.

- Cholera, Wayland! - Clyde jakoś dalej nie zwracał uwagi na pistolet wycelowany w jego pierś - Odpuść! Jeśli mnie zabijesz to wcale nie skończy się tak kolorowo jak myślisz. - w głosie speca pobrzmiewało zdenerwowanie, ale bynajmniej nie było ono podyktowane strachem o własną skórę. Ten typ wyraźnie chciał ocalić najemnika, choć pozornie wydawało się, że nie ma ku temu żadnych środków.

- Gdybym chciał Cię zabić, zdechłbyś tam na Placu Wymiany, więc mi pomóż to jakoś odegrać zgrabnie i nikomu nic się nie stanie - syknął, czekając na odpowiedź tamtych.

- To daj mi mówić do cholery! Wyjdę z ukrycia, podejdę do nich, a potem z nimi pogadam. Możesz mnie mieć cały czas na muszce jeśli wątpisz w mnie. Tylko proszę, nie naciskaj spustu.

Potem King odkrzyknął tamtym:
- Wychodzę! Wayland idzie za mną. Naprawdę, nie róbcie niczego głupiego.
Tymczasem w kryjówce – Fray i Morgan
Fray stłumi śmiech w rękaw na chwilę odrywając się od okularu. Gdy się opanował odkrzyknął:
- Wychodźcie! Wyjdę Wam naprzeciwko z bronią w dłoni! Reszta zostanie gdzie jest!

Za załomem Lynx aka. Wayland i Clyde King
- Dobrze wiesz, że któryś z was postawi na swoim. Ja mam najmniej do stracenia. - King poczekał na reakcję Waylanda. W pewien sposób był mu winien życie i teraz mógł się odpłacić. - Wyjdę, czy tego chcesz, czy nie.

- Jak stąd wyjdziesz, to już po mnie, bo nie będą się musieli o Ciebie martwić. Zresztą chrzanić to! Wychodzimy, z tym, że będziesz moją tarczą, zobaczymy jak się o Ciebie martwią, tylko krzyknij żeby też wychodzili.
- Niech Ci będzie, ale zobacz, czy gdzieś nie czai się ktoś trzeci. Nie chciałbym dostać przypadkowej kulki od mutanta zza rogu.

- Nie ucz ojca dzieci robić - Wayland zabrał plecak i założył go na plecy, nie wychylając się zza osłony, sprawdził czy wszystko ma, kucnął za Clydem, położył łoże karabinu na jego ramieniu i powiedział - Wstajemy, obaj razem, nie kombinuj nic, bo druga ręka nie ma daleko do peeemu. Tylko niech oni też wyjdą - krzyknij do nich.

- Wychodzę! Wayland idzie za mną. Naprawdę, nie róbcie niczego głupiego. – uprzedził swoich byłych towarzyszy Clyde.

- Idziemy!

Wszyscy
King wysuwa się zza gruzu, za nim schowany idzie Wayland. Lufę karabinu ma przełożoną przez ramię naukowca, drugiej nie widać. Clyde stał przed gruzami, Givens czaił się jeszcze przy załomie.

- On chce, żeby reszta też wyszła. Teraz i tak jesteśmy na widoku.
Randall wyłonił się z ruin i podszedł parę kroków. W ręku miał swoją krótką strzelbę, bezużyteczną na taki dystans. Opuścił ją.- I zrezygnować z naszej przewagi? Dobrze wie, że z niej się nie rezygnuje. Wayland, tak? Daj spokój. Bierzemy Clyde’a i spadamy. Mi to osobiście jest nie na rękę bo wolałbym pomścić Marsa - Fray swoim zwyczajem mówił o zemście i zabijaniu jak o czymś najzwyczajniejszym w świecie - ale mamy tam chore dzieciaki więc reszta chce lekarza i antybiotyki. Kto jest twardszym i bardziej nieustępliwym skurwielem pokażemy następnym razem.

- Nie mam żadnej pewności, że jak puszczę doktorka Wy dacie mi spokój i jeszcze jedno - dodał już spokojniej - nie strasz mnie Doe… bo my w Zwiadowczym też się nie pierdoliliśmy w tańcu!!! Schowany za Clydem popchnął go w kierunku jakiejś osłony, ale tak, że King osłaniał go swoim ciałem od nich. Wiedział, że ten drugi siedział tam gdzie siedzi. - Poza tym ten cały Mars - to była robota za jaką mi płacono… Pierwsi zaczęliście strzelać…

Mars, Mars… King dodał dwa do dwóch i zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał przez ramię na Waylanda nie zwracając uwagi na wszystkie lufy wycelowane w niego.

- Mogłeś powiedzieć wcześniej… - wycedził lodowato. King niespiesznie ruszył przed siebie. Jeśli chcą się pozabijać niech to zrobią. On przecież jest tu tylko od leczenia i w zasadzie mają go gdzieś.

- Tylko nie wypruj mi w plecy.

Randall, Fray czy tam Doe momentalnie stracił zainteresowanie murzynem. Zaniósł się śmiechem i schował strzelbę.

- Poznałeś mnie… Weteran z Zwiadowczego… No proszę, dwóch morderczych sukinsynów od Posterunku spotkało się w tych ruinach… To mogłaby być ciekawa rozpierducha. Albo ramię przy ramieniu albo przeciwko sobie. To byłaby dobra walka. Ale nie dziś. Nie dziś… - ostatnie słowa zabrzmiały jakby Fray sam siebie przekonywał. - Widzisz Wayland. Nie mam tu swoich a tamtych interesuje by ich słodkie dzieciaczki przeżyły. A ja chce dorwać skurwiela, który okaleczył Marsa. Chuj, że go postrzeliłeś, taka robota. Ale powiedziałem, że tamtemu pokażę co to znaczy okrucieństwo.

- Mam jego łeb w tym worku przy pasie i jeśli Cię to pocieszy, to cierpiał przed śmiercią - chowając się za doktorkiem odpowiedział. - To co ten drugi wyjdzie, może się jakoś dogadamy, ja muszę do Nashville, a Wy?

- Przed siebie. Ale póki co mi Nashville. Nie wiem jak reszcie. Clyde potwierdzasz, że tamten zginął? – Fray chciał się upewnić, że Wayland go nie ściemnia.

- Darujmy już sobie ten cyrk. - King wystąpił kilka kroków przed Givensa i obejrzał się na obu byłych żołnierzy - Ten mutant, Gaston, oberwał serią z karabinu. Jak miałby to przeżyć?

- Morgan! Wyłaź! To bezlitosny skurwiel ale nie zabija bez powodu! - ponownie zwrócił się do snajpera. - Wayland… Nie kojarzę ksywki. Fałszywka?

- Czasem tak musi być, może słyszałeś o Lynx’ie?

- Bernadsville. Tak.

Fray ponownie się zaśmiał.

- No proszę…

Ruszył w kierunku nieznajomych, trzymając się blisko Clyda. Adrenalina powoli opuszczała żyły, mogło być naprawdę krwawo, a doktorek faktycznie mógł nie wyjść z tego cało.

- Zadowoleni? - zarzut był skierowany do obu mężczyzn - Następnym razem, gdy będziecie chcieli się pozabijać, dajcie znać, sam sobie palnę w łeb. Idę sie wyszczać. - King oddalił się na stronę i dał upust nerwom i pęcherzowi. To było stanowczo zbyt wiele jak na jedno popołudnie.
- Zanim ruszymy dalej, tam na Placu zostało jeszcze sporo gambli, przydałoby się je zabrać. Wcześniej z Clayd’em wzięliśmy to co nam szybko wpadło w ręce, ale widzę, że kilka rąk przybyło. Czym chata bogata – zażartował
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172