Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-06-2014, 22:59   #91
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Wracał powoli obciążony plecakiem i sprzętem znalezionym przy mechanicznym snajperze. Zawiniątko z bronią obijało się mu boleśnie o plecy i biodro, sprzęt Molocha ważył sporo, ale mógł im się jeszcze przydać. Szedł dość pewnie, bo znał położenie min, zastawionych wcześniej z Violet. Teraz kobieta nie żyła, podobnie jak większość Tarczowników, a on sami cudem wyszli w miarę cało z tej nierównej potyczki.

Na Froncie, przy zgranym i dobrze wyposażonym oddziale, załatwiliby pewnie te maszyny szybciej, ale na pewno nie bez ofiar. Zabójca maszyn przypuszczał, że to jeszcze nie koniec, wszak transporter kołowy był unieruchomiony, ale to nie znaczyło, że nie mógł wzywać wsparcia. Choć z drugiej strony, gdyby był jakiś odwód, już kopałby im niemiłosiernie dupska.

Szedł powoli, twarz bolała go jak jasna cholera, a prowizoryczny opatrunek, tylko chwilowo pomagał, wiedział, że King będzie musiał zeszyć rozerwany pociskiem policzek. Z daleka widział, że reszta wyszła już z budynku, Maria podtrzymywana przez Clyda ciężko siadała na kawałku jakiegoś zmurszałego pieńka. Zauważył ruch przy transporterze i Nathana walącego w coś uparcie kilofem. Krew ścieła mu się w żyłach… Co on kurwa robił??? To się mogło skończyć tylko i wyłącznie źle… wspomnienia z Frontu wróciły jak fala przyboju.

Ruszył biegiem w kierunku budynku, próbował krzyknąć, ale piekący ból zadławił jego pierwszy krzyk. Za drugim razem było lepiej, choć czuł się tak, jakby rozgrzane żelazo rozorywało mu znowu skórę: - NIEEEEEEEEEEEEE!!!

Chyba go usłyszeli, bo podnieśli głowy, ale Morgan nie ustawał w pracy. Drugiego okrzyku już nie zdążył wydać. Pionowa smuga, uwalnianego pod ciśnieniem pyłu czy gazu wystrzeliła w powietrze. Stanął w pół kroku, wpatrując się jak zahipnotyzowany w czarny słup, wbijający się ciemne, listopadowe niebo. Opad… opowieści Silnego i Morgana uderzyły opisem makabrycznej śmierci. Zadziałał instynktownie. Rzucił się do ucieczki, choć każde poruszenie mięśniami zranionego uda przypominało mu czołganie się po drucie kolczastym, parł do przodu. Przez radio wołał desperacko: - Uciekajcie!!! Do piwnicy albo transportera!!!

Spoglądał za plecy w niebo, a czerniejąca kopuła zdawał się go doganiać. Pociągnął za klamrę szybkiego uwalniania plecaka i od razu ruszył szybciej. Przez głowę przepływało mu tysiące myśli, obaw mieszając się z pustką, która miała go wypełniać podczas biegu. Niestety, poruszał się tylko trochę szybciej niż chmura Opadu. Wpadł między ruiny, odrzucił karabin jaki znalazł przy zabitym cyborgu.

Przestał myśleć, skupił się na mechanicznym pokonywaniu kolejnych metrów,jak szalony nie zwracał uwagi na osłonę, pułapki nie zastanawiał się nad tym, co może w ruinach spotkać. Odwrócił głowę i widział, jak zostawiona za plecami czasza Opadu kieruje się ku ziemi. Szybko znalazł wzrokiem ruiny jakiegoś w miarę wysokiego budynku. Wspiął sie na najwyższą kondygnację i spoglądał zrezygnowany jak plac ginie w tumanie smolistego pyłu. Oparty o resztkę stolarki okiennej, dyszący w wysiłku, z pistoletem w ręku. Przyciskał do ust słuchawkę i wywoływał Fraya albo Kinga. Biegnąc słyszał strzały, ale dopiero teraz sobie to uświadomił:

- Clyde!!! Randall!! Jesteście tam? Słyszałem strzały? Schowaliście się gdzieś? Co z Marią?! Clyde?! - wywoływał wśród trzasków w eterze czekając na jakąkolwiek odpowiedź.

Niestety w odpowiedzi usłyszał tylko suche trzaski...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 02-06-2014, 23:46   #92
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Nie chciała już leżeć i choć przy chodzeniu ciągle łupało jej w głowie, przymusiła Kinga, żeby pomógł jej wyjść na zewnątrz. Źle się czuła nie wiedząc, gdzie Lynx znowu zniknął. Denerwowała się. Dyskomfort psychiczny był bardziej meczący od fizycznego.

Usiadła. King miał rację, powinna była jeszcze odpocząć. Lewe ramię rwało tępym bólem przy najlżejszym ruchu, „Poszarpane mięśnie, nie martw się, zszyłem.” tłumaczył jej Clyde. Podobno da się doprowadzić kończynę do sprawności. Podobno. Nie to ją jednak martwiło. Mężczyźni dłubali przy kontenerze, ale Maria nie zwracała nich uwagi, zajęta swoimi myślami. Nie mogła spytać Clyde’a pomyślałaby, ze jest próżna, a przecież nie o to chodziło. Po prostu.. nie chciała się wstydzić. Może Samantha ją zrozumie? Dotknęła opatrunku na uchu..na glowie? Ucha nie było, nie widziała rany.. czy też resztek tego, co tam zostało. Czy da się ją zasłonić włosami? A oparzenia? Zostaną ślady? Blizny? Jak..jak będzie wyglądała, kiedy to się już pogoi? Bardzo źle?

Szarpnęła gwałtownie głową, przestraszona, Lynx krzyczał, coś mu się stało? Pociemniało jej przed oczami od nagłego ruchu. Nie, to nie mroczki. Dym. Ciemny dym. Skąd?

- OPAD! – krzyknął Fray, a dziewczyna uświadomiła sobie, ze nie wie, gdzie jest jej plecak. Została tam maska. Trochę uszkodzona, ale zawsze. Jakby naciągną coś na ten wybity okular… Ile mieli czasu? Chciała się podnieść, a potem wszystko zadziało się na raz – Fray złapał ją, pociągnął za sobą.

Pobiegła. Musieli uciekać. Każdy ruch sprawiał ból, coraz ciężej się jej oddychało. Gdzie Lynx? Zgubiła rytm, a może to Fray ją puścił. Podniósł broń. Halucynacje, już? Dlaczego nie uciekają? Do czego celował?

Więcej nie zobaczyła, Clyde’a też dopadły omamy, rzucił się na nią, przygniótł do ziemi. Szarpała się gwałtownie, kopiąc mężczyznę.
- Puszczaj!

Clyde nakrył ją sobą, był cięższy, wiła się pod nim, ale nie dawała rady zepchnąć go z siebie. Słyszała krzyki, wystrzały, ale wszystko wydawało się dziwnie odległe. Nagle umilkło, King znieruchomiał.

Maria wyrwała się z uścisku mężczyzny, przebiegła chwiejnie kilka kroków, a potem potknęła się i upadła. Ból szarpnął ramieniem, świat się kołysał... dlaczego nie uciekają? Zaniosła się kaszlem. Nie zdążą… Obrzuciła otoczenie szybkim spojrzeniem, Fray w masce, Clyde zakładający maskę Irze… Skąd? Przecież.. Skąd? Wzrok powędrował dalej .. rozciągnięte ciała.

Fray i Ezachiel. Zrozumienie przyszło nagle, jak cios pięścią w brzuch odbierający oddech, zdolność ruchu. Zamarła, poczuła, że się dusi.
Czy to już? Nie chciała znów mieć halucynacji, nie chciała.. teraz już.. nie mogła. Było za późno.

Skuliła ramiona, spazmatycznie walcząc o każdy oddech.
- Randal.. – wykrztusiła w końcu. – Proszę…

Fray stał obserwując sytuacje. Najpierw nacisnął przycisk przy słuchawkach:
- W porządku. Żyje. Zaraz wychodzimy. Osłaniaj. Mamy maski.
Brak sygnału i odpowiedzi świadczył jednak, że coś mu nawaliło. Nie miał teraz czasu na odpowiedź dla Lynxa, musiał zabezpieczyć Marię. Schylił się i podniósł maskę. Podszedł z nią do Marii i uklęknął przy kobiecie, nie dotknął jej jednak.
- Spokojnie. Spójrz na mnie. Mała, musisz to założyć.
Głos mocno zniekształcała maska przeciwgazowa jednak wydawał się mniej mechaniczny niż ten przy rozmowie z Kingiem.

Maria uśmiechnęła się, łagodnie i sięgnęła po pistolet Fraya.
Randall powstrzymał instynkt. Obie dłonie miał zajęte więc nie mógł odtrącić ręki. Zamiast tego wstał gwałtownie usuwając broń z zasięgu dłoni kobiety.
Nie zrobiła nic, tylko spojrzała na mężczyznę, smutno. Oczy jej łzawiły, mówienie przychodziło z trudem.
- Proszę.. Randall..pomóż mi. Jak Ridleyowi.
- Maria. Masz niewiele czasu. A to nie będzie szybka śmierć. Zadusisz się. Płuca odmówią Ci posłuszeństwa. Zakładaj maskę. Będziesz chciała po wszystkim to strzelisz sobie w łeb. Albo mi czy Ezechielowi. Na razie stąd się wydostańmy.

Maria wyciągnęła dłoń, ujęła maskę i niezgrabnie ja naciągnęła. Zahaczyła o opatrunek na uchu, krew spłynęła jej po policzku. Śmierć jej nie przerażała, ale na więcej bólu nie była gotowa. Nie teraz.

Zanim poczuła chemiczny zapach powietrza przesączonego przez filtr dotarł do niej inny zapach. Subtelniejszy. Pot, krew, łzy. Świeże. Rozpoznała go. Samantha. Zachłysnęła się, sięgnęła do pasków z tyłu głowy, żeby ściągnąć maskę, odrzucić ją jak najdalej od swojej twarzy, siebie. Ramieniem znów szarpnął ostrym paroksyzm bólu, zabrakło jej tchu. Dałaby radę, gdyby nie ciemność, która ją nagle pochłonęła. Osunęła się na ziemię.

Randall zaniósł się kaszlem. Spojrzał zdziwiony na Marię. Jak się powoli osuwa. Nie zdążył. Zachwiał się. Przypomniał sobie poprzednią sytuacje z Opadem. Jeżeli miał przeżyć musiał się schować. Zataczając ruszył w stronę transportera, zrzucając po drodze plecak. Parę razy z trudnością łapał pion, raz musiał się podeprzeć karabinem jak laską. Wypuścił broń. Dotarł jednak. Upadł najpierw na kolana, przez chwilę wyglądał jakby miał zacząć się modlić. Potem padł na twarz, resztkami przytomności wczołgał się pod transporter, totalnie zapominając o meldunku zwrotnym.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 03-06-2014, 18:19   #93
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Był dobrym człowiekiem mówili, umarł z godnością, z honorem, to bohater. To frazesy, nic nie znaczą, nie dla tego, który widział śmierć na własne oczy. Nie dla tych, którzy sami ją wywoływali. Stek bzdur. Nic więcej.

Dla Ezechiela nie istniała śmierć z godnością, była tylko śmierć.

***

Spoglądał mu w oczy, były szkliste, przerażone. Zdawały się pytać: dlaczego? Z jego drobnych ust wydobywała się cienka stróżka krwi.

To nie miało być trudne zadanie. Dostać się do rezydencji samozwańczego hrabiego rodem z Federacji, pozbyć celu, nie wszcząć alarmu. Tak też się stało, łatwo było ominąć zapijaczonych strażników, szlachcic chwycił za broń, lecz stanowił dla Ezechiela żadnego wyzwania. Szalone ostrze przecięło jego klatkę piersiową. Hrabia starał się zatamować krwawienie, rozpaczliwie próbował utrzymać swoje organy wewnątrz ciała. Wprawiona w ruch szabla nie zatrzymała się, płynne cięcie otworzyło szyję, trysnęła krew. Hrabia osunął się na ziemię.

A potem szmer, cichy, ale nie umknął uwadze rewolwerowca. Ludzka sylwetka i nieznaczny ruch za zasłoną przy oknach. Stłumiony jęk. Ezechiel jednym szybkim ruchem strzepnął krew z klingi. Zamarł w bezruchu na kilka długich sekund, by już za moment znów skierować swą broń przeciw innemu człowiekowi. Szabla rozdarła zasłonę, silne uderzenie przebiło się przez ciało, ostrze przeszło na wylot i wbiło się w drewnianą ścianę.

Tak doszliśmy do początku. Do jego szklistych oczu. Jeszcze przed uderzeniem Ezechiel wiedział, że nie staje do walki rosłym człowiekiem. To było dziecko, syn hrabiego. Rewolwerowiec czuł ciężar jego ciała na szabli. Tak należało postąpić, wiedział, że nikt nie może go zobaczyć. Nie mogło być świadków. Szkarłatna krew spływała po ostrzu. Jasne niebieskie oczka powoli gasły, twarz szarzała. Nie, w śmierci nie było nic godnego.

***

Dla Morganów był to koniec drogi, natrafili na ludzi niewdzięcznych, nawykłych do myślenia tylko o sobie. O ich losie zadecydował egoizm czy może pragmatyzm jednostek. Szli do misji ojca Gianniego pomagając przy tym potrzebującym, to właśnie ich zgubiło.

Ezechiel stał nad głową rodziny, zaskoczony Nathan oberwał mocno od Fraya. Podniósł powoli swojego Colta, lufa zatrzymała się na twarzy Morgana. W momencie, w którym Randall wpadł w swój morderczy szał ich życia zostały skończone. Tę walkę należało zakończyć jak najszybciej. Rewolwerowiec nie wierzył by rodzina mogła się jeszcze z tego wykaraskać. Zraniony ojciec i syn nie daliby rady zapewnić ochrony kobiecie i dzieciom. Opad skracał czas na reakcję. Dla nich nie było już szans. Colt wypalił, nie był to jednak akt łaski. To było morderstwo i Ezechiel doskonale o tym wiedział.

Zdawał sobie z tego sprawę, gdy mordował żonę Nathana. Z zimną krwią naciskał na spust pistoletu. Liczyły się tylko maski. Nie miało znaczenia kto miał je na sobie. Człowiek był tylko przeszkodą do zrealizowania wyznaczonego celu. Ezechiel miał środki, które miały zapewnić mu wygraną. Colt, karabin Nathana, Berettę zrabowaną Jeffowi.

Nawet nie drgnął, gdy pociski pociągnęły dzieci Morganów na ziemię. Wepchnął całą rodzinę do masowej mogiły. Tylko tak miał szansę przeżyć, tylko tak mogli przetrwać pozostali. Nie pierwszy raz zabijał dzieci, być może jednak ostatni.

Opad unosił się w powietrzu. Tak dobrze było myśleć, że to tylko jego efekt. Może Morganów wcale nie było? Może nigdy nie wydostał się z tamtego budynku? Może to wszystko było winą opadu...

Założył maskę, a chwilę później runął na ziemię. Nie uchroniła go, stracił przytomność nie daleko transportera. Nawet nie wiedział czy innych też spotkał ten los.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 03-06-2014, 19:39   #94
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu


Rozdział II : Zaadaptuj się

22.11.2056
07:23

Nie kompletnym bezruchem. Nie odorem śmierci. Nie powyginanymi karykaturalnie ciałami. Czarna kraina przerażała już samą ciszą, jaka się nad nią roztoczyła. Ciszą absolutną, powalającą. Nawet deszcz przestał na chwilę padać, pozwalając Opadowi swobodnie zajmować coraz większe tereny dla swojego królestwa milczenia. Wdzierał się wszędzie, zarówno do umarłego już wraku transportera, jak i walącego się pod gradem pocisków domu. Nieliczne ludzkie sylwetki, porozrzucane jak zabawki po skończonej zabawie leżały bez ruchu, kończąc swoją szamotaninę w poszukiwaniu miejsca, w którym mogły skryć się przed swoim mordercą.


When we die
Your spirit don't leave knowing
Your face or your name
And the wind through your bones
Is all that remains


Królestwo zachwiało się w swoich posadach, gdy ciszę przerwały słowa piosenki, dochodzące z walącej się budowli. Zaraz za nimi, coś poruszyło się w ruinach i z budynku wyszło dwóch mężczyzn. Obydwóch od stóp do głów umorusani w czarnym pyle. Jeden z nich, trzymający się z tyłu niósł na rękach nieprzytomną dziewczynkę, kiedy drugi, wciąż śpiewając ściskał w garści metalową kulę – jedną z min, która wystrzeliła z rakiety walczącego transportera.

And we're all gonna be
We're all gonna be
Just dirt in the ground


Mężczyzna nagle zamilkł zwracając się do stojącego za nim kilka kroków murzyna.
- Znów zawiodłeś Kingi, znów wszystko się spierdoliło na twoich oczach. – King opuścił wzrok, przyglądając się swoim brodzącym po kostki w opadzie butom.
- No powiedz coś King! Czekam na twoje przemówienie na temat przedwojennych praw, zasad i konstytucji! – Ton mężczyzny był coraz bardziej agresywny. Nie czekając na odpowiedź odwrócił się i ruszył w stronę rozbitych maszyn.
- To nie moja wina… - Wyszeptał spec sam do siebie. Jego rozmówca, chodź był już ze kilkadziesiąt dalej odwrócił się i cisnął w niego metalowym ładunkiem. Ten przeleciał kilka metrów obok nauczyciela. King zanurkował na ziemię, kiedy mina w hukiem wpadła przez ostatnie okno w domu posiadające szybę. Mocna eksplozja targnęła parterem, na szczęście nie detonując min na piętrze.
- NIE PIERDOL MI TU KING! – Wykrzyczał tamten grożąc pięścią, powoli próbującemu wstać naukowcowi. Ten podniósł się do góry drżąc i przyciskając do klatki piersiowej wciąż nieprzytomną Irę. Po chwili jednak nogi ujechały mu w grząskim błocie i ponownie rozpłaszczył się twarzą do ziemi. Leżał tak przez chwilę zaciskając dłoń na karku nieprzytomnej dziewczynki. Nagle mocne kopnięcie szarpnęło jego obolałym ciałem.
- Spójrz na siebie – wycedził tamten. – Leżysz, jak ta świnia w gównie… Gównie, które sam spowodowałeś!
- Zostaw mnie. – Lekarz skrył twarz w dłoniach. – Słyszysz? Zostaw… - Jego głos łamał się. – Idź… Idź do Randalla.. on zaczął strzelać… To nie moja wina.
- Jemu to powiedz. – Wilgotny ochłap spadł lekarzowi na twarz. – No powiedz mu.
King otworzył oczy, choć doskonale domyślał się, co zobaczy. Zaraz przed nim leżała mała, powykręcana kukiełka. Najmłodszy syn Morganów – Thomas. W lekarzu wezbrała wściekłość. Szarpnął się do przodu z rękami wyrzuconymi przed siebie zrzucając z siebie małe ciałko. Doskoczył do swojego rozmówcy z rykiem, ale tamten skwitował to tylko pobłażliwym uśmiechem. Z Kinga momentalnie opadł cały zapał. Opuścił ramiona i znów opadł na kolana.
- Ja przecież… - odezwał się dopiero po kilku minutach. – Clyde przecież Ty wiesz, to najlepiej. – Stojący naprzeciw Kinga Clyde spojrzał na niego chyba z jakąś niezrozumiałą wyrozumiałością.


- Zawiodłeś ich wszystkich Kingi. Wszedłeś w te pieprzone ruiny z tymi durnymi hasełkami o byciu człowiekiem w trudnych czasach. Ja pieprze, może nawet część z nich zdołałbyś przekonać, gdyby pożyli kilka dni dłużej… Założyłeś na ten durny łeb hełm z pieprzonym czerwonym krzyżem i zabiłeś każdego na swojej drodze.
- Nikogo nie zabiłem. – Niespecjalnie żarliwie zaprotestował King. – Roadblocka… - Dodał po chwili. Ale to było ukrócenie cierpień.
- Najpierw padł na twoich rękach Joshua, a później gówno zrobiłeś, żeby Randall nie zastrzelił Chloe, ale powiedzmy, że tutaj naprawdę nie mogłeś nic zrobić. W domu, w którym pierwszy raz się spotkaliśmy, choć wszystko dookoła krzyczało, żebyś uciekał zabierając ze sobą pozostałych, ty zwyczajnie byłeś za bardzo zmęczony, żeby się tym zająć. Po prostu poszedłeś spać. W najlepsze przespałeś śmierć Ursuli, Nemroda i Marsa. Później nie ryzykowałeś u Larwy operowania tego młodego chłopaka, zająłeś się tym, który miał większe szanse się wylizać. W co on tam dostał ten postrzał?
- W płuco chyba... Nie pamiętam.
- No właśnie.. Bałeś się, że Larwa wpadnie w szał, jak dwóch jego chłopaków zejdzie ci na rękach. Ale tą szóstkę ci daruje. Nie wiedziałeś jakie są ruiny i nie znałeś brutalnych zasad na jakich toczy się w nich gra. Ale pozostałych... – Mężczyzna uśmiechnął się szpetnie. - Ten niewolnik na placu wymian, ten który miał cię wybebeszyć, jak siedziałeś przykuty do kaloryfera. Pamiętasz jeszcze? Czy dalej udajesz, że nic się nie stało? Myślisz, że jeżeli nikomu nie powiedziałeś, to jest to równoważne z tym jakby się nie wydarzyło?
- Nie zabiłem go…
- Wbiłeś mu tylko shiv w gardło. Na pewno przeżył. Gdzieś teraz chodzi po ruinach, pewnie zadowolony z dziury w tchawicy. Pokazowy numer, pali przez nią fajki i zarabia na tym gamble. Z pewnością, Kingi.
- Nie dałeś mi żadnego wyjścia… Nawet nie zapytałeś o zdanie. – Wycedził niezrozumiale King. Przez pobojowisko przebiegł wyliniały czarny kot. Zatrzymał swój znudzony wzrok na rozmawiających mężczyznach, a później przysiadł przy Marii. Tamci obserwowali go przez chwilę, po czym Clyde zaczął mówić dalej.
- Czarnuch, jeszcze w tunelu drogowym.
- Przecież on żyje! – Krzyknął już King.
- Może żyje, może nie. Jake go nie zabił, a nawet gdyby próbował, to byś nie kiwnął palcem. No ale niech będzie, ten jest na twoją korzyść, może Jake usłyszał twoją gadkę z Silnym i zreflektował się, że zabijanie jest złe. – Clyde prychnął śmiechem. – Mamy 1:1, bo tamtej szóstki nie liczę. Po drodze jeszcze Clarice, ale to też Ci odpuszczę, bo dla dziewczyny chyba nie było już ratunku od kilku lat, niezależnie co byś jej powiedział, choć trzeba przyznać, że mistrzem w delikatnym informowaniu o śmierci bliskiej osoby, to Ty nie jesteś.
- Co niby…? – Chciał mu przerwać King. Clyde splunął przez zęby.
- Przestań się tłumaczyć Kingi. Dziewczyna nie żyje, takie są fakty, a nie twoje kolejne przypuszczenia… Ale.. teraz przejdźmy do rzeczy. Pochód uchodźców, albo jak pozostali twierdzili karawana mutantów. Łatwiej się strzela jeśli tamten jest inny niż my, wiesz. No, ale dzięki niej właśnie przegrywasz jakieś, nie wiem pięćdziesiąt parę do jednego. – Mężczyzna roześmiał się. – Dobry wynik Kingi, dobry wynik. – Dodał klaszcząc.
- Co mogłem zrobić? Nie wysadziłem miny.. nie pozabijałem… - Tamten nagle z całej siły uderzył medyka w stalowy hełm. Specowi aż zabrzęczało w uszach.
- No wydurniaj się King. Zostaw tą gadkę „nie mogłem nic zrobić” pozostałym, a nie mnie. Masz pieprzony hełm z czerwonym krzyżem, kamizelkę para medyka i plecak sanitariusza i pytasz się, co mogłeś zrobić? Może wyjść w stronę przerażonych ludzi, zasłonić ich i krzyknąć do tych wszystkich pojebów czających się w oknach nie strzelajcie? Nie będziemy się tu zabijać bez powodu? Tam dalej nie ma żadnych min, sam was przeprowadzę? – Mężczyzna wziął głęboki oddech. – Jeden raz, jeden pieprzony raz, zaryzykować? Ale gówno King zrobiłeś. Bo Ty to Ty, a Ty chcesz żyć. Pozwoliłeś ich Nathanowi na spółkę z Lynxem rozstrzelać, bo ktoś krzyknął o dwa słowa za dużo.
King milczał grzebiąc obcasem buta w czarnym pyle. Wydawało się, że nie słucha, wpatrzony gdzieś w przestrzeń.
- A wiesz, co powiedział mi Wayland? – Nie czekając nawet na reakcje Kinga, Clyde kontynuował. – Że Cygan przesadził z jego rolą w całym tym wydarzeniu. Rozumiesz? Ten dobrotliwy skurwiel, zimny zabójca z zasadami nazwał wymordowanie bezbronnych wydarzeniem, a strzały, które oddawał w kotłujący się tłum rolą. A Cygan niby przesadził… Ja pieprze. – Clyde pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jesteście pieprzonym pochodem morderców, którzy od czasu do czasu chcieliby poudawać, że co najmniej niosą zbawienie pustkowiom. No, może poza Randallem i może Ezechielem. Ci przynajmniej nie dopisują sobie żadnej durnej śpiewki do kolejnych ciał po drodze. Starego czasami łapie sentymentalizm, ale to wszystko. – Coś zawyło przeciągle na północy. – Szkoda tylko Marii. Zanim dotrzecie do Nashville, to dziewczyna będzie pewnie psychicznym wrakiem. O ile dotrzecie.
- To tylko halucynacja. – Wyszeptał King.
Mężczyzna nie odpowiedział, patrząc na niego kpiąco. W końcu podniósł głowę, wskazując dwa ptaki lecące wprost na chmurę pyłu. Nieświadome zagrożenia wleciały w Opad, zatrzepotały żałośnie skrzydłami i bez życia spadły na ziemię. Przez dłuższą chwilę nie mówili nic wpatrując się w ich pokryte sadzą truchła.
- Ira. – Odezwał się w końcu Clyde. King drgnął patrząc na niego.
- Co z nią?
Tamten nie zareagował wskazując tylko dziewczynkę kiwnięciem głowy. Zza za dużych szkieł maski widać było, że twarz dziecka przybrała nienaturalnego, bladego koloru. Jej malutka klatka piersiowa opadała i podnosiła się szybko, urywanie. Lekarz doskoczył do niej, chcąc zerwać ochronę z jej twarzy.
- Czekaj. – Odezwał się stojący za nim Clyde. – Daj jej tylko trochę morfiny, jak ostatnio. I masz przyda się. Zabrałem z plecaka Nathana. – Powiedział podając mu nieużywany filtr. King pospiesznie zmienił filtr jej maski, oczyścił swój sprzęt, ramię dziewczynki i podał jej zastrzyk. Chwilę później dwaj mężczyźni znów siedzieli na progu domu wsłuchując się w ciszę poranka w ruinach.
- To jakaś kara? – Zapytał King wpatrując się w swoje odbicie.
- Nie pieprz.
- Umrę?
- A zależy Ci na odpowiedzi?
- Nie, chyba nie.
- Więc po co pytasz?
- Nie wiem. – Przyznał w końcu spec.
- Zresztą skąd taka myśl? – Odparł Clyde, kładąc mu rękę na ramieniu. King wzdrygnął się, ale nie odsunął. – Siedzimy, rozmawiamy, nie wygląda na to, żeby coś ci groziło. – Przez dłuższy czas King myślał nad tym, co powinien odpowiedzieć na te słowa.
- Ostatni raz chciałeś mnie zabić.
- Od ostatniego razu sporo się nauczyłem. Spójrz na to wszystko. Po co miałbym Cię zabijać? – Clyde uśmiechnął się złośliwie, pokazując ruchem ręki świat dookoła nich. Utopiony w opadzie dom, ciała Morganów, rozbite maszyny. – Kilka dni temu nie mogłem nawet podejrzewać, czego tu dokonasz. – Mężczyzna śmiał się długo, aż nagle umilkł. – I nie miałeś wtedy racji Kingi… Gówno, a nie Ty tu dowodzisz... Idziesz jak po sznurku od katastrofy, do katastrofy, rozumiesz? Nie masz na nic wpływu, kręcisz się dookoła próbując coś zmienić i nic, kompletnie nic Ci z tego nie wychodzi.
- Kim ty jesteś? – Zapytał King, czując jak zimny pot żłobi koryto w brudzie na jego karku.
- Sobą… Tobą. Irą, Roadblockiem, tymi maszynami.. Wszystkimi pozostałymi… Ruinami, które Cię otaczają. Nikim, Clyde, nikim.
Lekarz złapał się za twarz, głęboko wpijając palce w skórę. Przez chwilę szeptał coś po nosem, kręcąc głową.
- To, że jestem tylko w twojej głowie – Odparł Clyde –nie znaczy, że nie mogę mieć tam racji.
King wyszarpał Rugera z kabury i wycelował w postać. Jego własna twarz pojawiła się w kolimatorze.
- Nie radziłbym. – Lekarz nie posłuchał pociągając za spust. Pokryty opadem pistolet wydał dziwny dźwięk, by po sekundzie eksplodować w ręce doktora. Zamek uderzył go boleśnie w obojczyk, a ładunek prochu rozrywając korpus broni i okropnie skaleczył go w dłoń.
- A nie mówiłem. – Odparł Clyde współczująco przyglądając się swojej krwawiącej dłoni. – Przewiąż sobie to czymś czystym, zanim to zabrudzisz pyłem.
King nie patrząc już nawet na tamtego zdjął skórzaną rękawicę, zębami otworzył hermetycznie zapakowany opatrunek i przewiązał go sobie na rannej dłoni.
- Chodź, Kingi pokażę Ci coś na dowidzenia. – Powiedział Clyde idąc powoli w stronę komór z opadem. Spec bez protestu delikatnie ułożył Irę na progu budynku i ruszył za swoim rozmówcą w stronę wraku transportera.
- Facet nawet na ciebie nie liczył. – Rzucił Clyde mijając ciało Nathana. – Mimo tego, że tak bardzo się od niego odżegasz, to i tak ludzie kojarzą Cię z Randallem i jego metodami. – King chciał coś powiedzieć, ale tamten przerwał mu brutalnie. – Nie ma o czym mówić. Chciałeś przeżyć, a wiedziałeś że Randall da Ci maskę. Nathan poświęciłby każdego, nawet siebie bez zastanowienia, byle ratować dzieci. – Mężczyzna brutalnie podniósł za nogę małą Eve. Dziewczynka miała twarz zmiażdżoną kolbą karabinu. – W sumie dobrze wybrałeś. – Dodał z obrzydzeniem odrzucając od siebie truchło. – Szkoda trochę faceta. A jedyny gość z waszej zbieraniny, na którego mógł liczyć, uciekł tchórzliwie zostawiając go na pewną śmierć. – Clyde roześmiał się. – Ciekawe, jak tym razem będzie się tłumaczył. W sumie patrzył też na Marię, ale tą dziwnym trafem przy ziemi przytrzymałeś Ty. Dobrze, pozwoliłeś Frayowi i Deakinowi robić ich robotę.
King nie słuchał go, opierając się o pancerz transportera, spode łba przyglądając się pobojowisku.
- Sprawdź komory.
- Co? Po co?
- Kingi, zadajesz za dużo pytań, a za mało robisz. Po prostu sprawdź komory.
King ociągając się podszedł do kapsuł, które wyjechały z transportera. Uklęknął nad jedną z nich i bezskutecznie próbował zedrzeć z wizjera grubą warstwę opadu. Zza horyzontu powoli nad budynki wspinało się słońce, krwawo rozświetlając poranną szarówkę. Clyde wpatrywał się w wschód, kiwając się na palcach. W końcu odezwał się.
- Ten dzień się nawet dobrze nie zaczął, a zginęło już dwanaście osób. – King spojrzał na niego z niedowierzaniem. – No tak… Roadblock, Violet, Vincento, Cygan, Dzieciak.. a to tylko Tarczownicy. Nathan, Samantha, Jeff, Sharon, Shartlo i ta dwójka najmniejszych. Ewa i Thomas. Spieprzyliście to tak bardzo, jak tylko dało się spieprzyć. Weź pod uwagę, że coraz mniej osób jest tu, żeby bronić twoją dupę, Kingi. – Nie dodając nic więcej, podszedł do ciała Jeffa i wyciągnął zza paska jego nóż. Chłopak miał przestrzeloną kilkukrotnie głowę. Rzucił ostrze Kingowi pod nogi.
- Spróbuj tym.
Spec zdrapał w końcu opad z wizjera i zerknął do środka komory.
- Co widzisz? – Zapytał stojący nad nim mężczyzna.
- Nie ma opadu… Pewnie transporter przepompował wszystko do uszkodzonej komory. Wywalił w nas cały syf. – King poruszył się niespokojnie. – W środku jest jakieś ciało, mężczyzny. Podłączyli go do jakiegoś okablowania… - Nagle King wstał i rzucił się biegiem w kierunku uszkodzonej komory.
- Niemożliwe, niemożliwe. To niemożliwe… - Szeptał pod nosem grzebiąc zdrową ręką w resztkach opadu na dnie zbiornika. W końcu mocno ujął kształt, którego nie chciał znaleźć, zamierając.
- A byłeś tak blisko Kingi, tak blisko. – Powiedział Clyde znów uśmiechając się kpiąco. – Jak dziewczynka mogła przeżyć zatopiona w ciekłym opadzie? No jak, powiedz? Dlaczego się po prostu nie utopiła, co? Dlaczego nie wymiotowała, po wyciągnięciu ze zbiornika? Dlaczego się nie zachłysnęła, Kingi?
King wyciągnął na zewnątrz futurystyczną maskę tlenową podłączoną długą rurą do ścianki zbiornika. Ta akurat była zabrudzona i poszarpana, widomy dowód na to, że Nathan przez chwilę walczył zdejmując ją z córki. Spec wpatrywał się w nią, jak gdyby widział coś takiego pierwszy raz w życiu.
- Byłeś tyle – Clyde pokazał na palcach, jak mało – od uratowania życia dziewięciu osobom, a jedyne co przyszło ci do głowy to jakiś absurdalny pomysł o napiciu się Opadu. – Clyde wybuchł śmiechem. – Zastanawiające, jakie gówna przychodzą nam do głowy, wtedy kiedy naprawdę musimy działać. – Mężczyzna pokiwał głową, na chwilę przerywając. – To twój problem Kingi. Nie ryzykujesz. Nie zbliżyłeś się do komór, bo bałeś się Opadu. – King opadł na kolana, kuląc się obok kapsuły.
- Nie wiadomo… - zaczął - Nie wiadomo, czy maszyna nie puściła by z tych masek więcej Opadu, w momencie, w którym byśmy je założyli. – Clyde spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Cóż Kingi.. jeśli to sprawi, że będziesz mógł spać po nocach… To rzeczywiście. Niewiadomo.
Clyde przysiadł na kapsule, wystawiając twarz w kierunku promieni wschodzącego słońca.
- Prawie ich uratowałeś, ale znów „nie mogłeś nic zrobić”. – Cień znów zaczął mówić. – A wiesz co jest w tym najgorsze? – Nie czekał, aż tamten odpowie. – Że znów, kolejny raz przeżyłeś.
Kingiem wstrząsnął dreszcz. Powoli zamknął oczy.
- Idź spać Kingi. Później pogadamy.
Śniło mu się, jak na wychudłym koniu przemierza swoją czarną krainę.




22.11.2056
08:13


- Clyde, Randall. Zgłoście się. – Lynx co pięć minut wciskał guzik interkomu, próbując połączyć się z pozostałymi. Ich, albo jego łączność trafił szlag. Wierzchem dłoni przetarł zmęczone oczy. Słyszał za wiele opowieści o Opadzie, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, że tamtym mogło odbić tak, że nawet byli zdolni powystrzelać się nawzajem. Ludzie podobno wdychając to gówno wpadali w szał i rzucali się na siebie nawzajem. Morganowie opowiadali mu o samookaleczeniach i samobójstwach, które widzieli w Pineville. Larwa wspomniał kiedyś o mutku, który w opadowym szale wyrwał gościowi rękę i zatłukł go na śmierć. Ale to akurat mógł być stek bzdur.
Zacisnął pięści myśląc o Marii i Nathanie. Wiedział, że na razie nie mógł nic zrobić. Może za kilka godzin, kiedy Opad przestanie się unosić w powietrzu. Nie wiedział ile tamci mogli wytrzymać w chmurze nawet schowani w transporterze, czy budynku, ale był pewien, że nie pomoże im sam będąc martwym. Usiadł na zniszczonej kanapie wzbijając dookoła tumany kurzu. Rozejrzał po pomieszczeniu. Był na najwyższym piętrze chylącego się ku upadkowi dwudziestopiętrowca, dawno nieodwiedzanego przez żadnego poszukiwacza. Większość mebli stało, dokładnie tak samo, jak wtedy kiedy opuścił to miejsce ostatni mieszkaniec. Dwudzieste piętro nie sprzyjało wynoszeniu ich, czy w ogóle wdrapaniu się tu w poszukiwaniu bezpiecznego noclegu, mimo tego był to doskonały punkt obserwacyjny. Lynx dokładnie przeszukał cały apartament, jednakże nie natknął się nic, co mogło mu się przydać w dalszej drodze. W jednej ze ścian wmurowany był nawet sejf, ale znalazł w nim tylko plik przedwojennych banknotów i papierów wartościowych. Przejrzał je pobieżnie i stwierdził kwaśno, że przed wojną byłby właśnie naprawdę bogaty.
Ściągnął na chwilę hełm i położył się na starej skórze, przymykając oczy. Zastanawiał się, co zrobi jeżeli na miejscu nie znajdzie nikogo żywego. Spędził z tymi ludźmi zaledwie kilka dni, ale jakoś dziwnie zależało mu na tym, żeby chociaż Maria i Morganowie przeżyli i wspólnie dotarli do Nashville. Być może dotarła do nich jego wiadomość i zdołali się schronić w transporterze, czy piwnicy. Tylko dlaczego strzelali?
Po kilku minutach podniósł się i ponownie nacisnął uruchomił krótkofalówkę.
- Clyde, Randall. Zameldujcie. – Ponownie odpowiedziała mu cisza. Wstał więc i postawił kilka kroków po rozbitym szkle, które przykrywało podłogę. Podszedł do jednej ze ścian i bez sensownie poprawił przekrzywiony obraz, przedstawiający kobietę w tańcu. Jej krwisto czerwona suknia wirowała wraz z jej ruchami. Lynx odwrócił się i ruszył w stronę tarasu widokowego. Wielkie mieszkanie, wypełnione dotkniętymi zrębem czasu przedmiotami przytłaczało go w jakiś niezrozumiały sposób.
Kiedyś musiał być tu ekskluzywny penthouse, jeden z tych, których właściciel mógł wziąć kąpiel w swoim prywatnym basenie obserwując panoramę przedmieść. Widział kiedyś coś takiego w magazynie, który miał w podróży z jedną z karawan na południe. W wolnych chwilach czytał go nie mogąc się nadziwić jakimi bzdetami zajmowali się ludzie przed wojną. Podszedł do krzesła, które ustawił obok jednego z okien. Przeklął jeszcze raz na myśl o stracie lornetki, którą miał w plecaku i zaczął obserwować horyzont. Deszcz przestał padać jakiś czas temu pozwalając roznieść się opadowi po całej okolicy. Lynx odszukał charakterystyczny punkt na horyzoncie. Wybrał ocalałą latarnie, stojącą kilkaset metrów od niego. Dokonał w głowie kilku obliczeń, ze zmęczenia, by się nie pomylić część musiał zapisać palcem na kurzu zebranym przez lata na szybie. Był jakieś dwa kilometry od epicentrum. Przed nim roztaczała się czarny okrąg z tej odległości przywodzący na myśl Pogorzelisko, które zostawili za sobą. Opad zatrzymał się jakieś pięćset metrów od jego pozycji. Strzelec pokręcił głową z niedowierzaniem. Na Północy widział działanie wielu gazów bojowych, części z nich doświadczył na własnej skórze, ale pierwszy raz spotkał się z czymś co roznosiło się tak szybko.
Z zamyślenia wyrwały go sylwetki ludzkie przemykające przez ruiny. Czyżby…
- Randall, jeżeli mnie słyszycie, coś zbliża się w waszą stronę. – Givens pospiesznie policzył skradających się w stronę opadu. – Kilkunastu. Idą z zachodu.
Nagle Lynx zamilkł zwracając się w stronę drzwi. Z kabury wyciągnął pistolet, odbezpieczył granatnik. Nie miał wątpliwości. Coś idzie po niego.


22.11.2056
08:22

Maria otworzyła sklejone ropą oczy. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, co właściwie się z nią wydarzyło i jak się stało, że przeżyła. Podniosła głowę i próbowała sięgnąć, po leżący obok niej karabin Fraya, ledwo wystający znad grubej warstwy opadu. Jej poszarpana ręka zdobyła się jednak tylko na nieznaczny ruch palcami, a przeszywający ból sprawił, że nie miała sił zawalczyć o więcej. Dziewczyna zrezygnowana z powrotem oparła głowę o miękką sadzę. Zamknęła oczy, otwierając je za chwilę w walce z ogarniającą ją sennością.
Próbowała wziąć głęboki oddech, ale zatkany filtr nie pozwalał jej najwięcej niż krótkie oddechy. Powoli odpływała, kiedy czyjś brutalny uścisk szarpnął ją do góry.
- Musimy iść. – Zniekształconym przez maskę głosem rozkazał Clyde. – Musimy iść. – Powtórzył beznamiętnie. Dziewczyna uklęknęła z trudem, czując że jej ciałem wstrząsają mdłości. W ostatnim momencie poderwała maskę i zwymiotowała pod siebie czarną mazią. King przez chwilę wpatrywała się w nią bez słowa, aż w końcu brutalnie poderwał do góry.
- Załóż maskę. – Powiedział naciągając jej gumę osłony na twarz i wpychając w kieszeń kamizelki taktycznej kolejny filtr. – Idziemy. – Dodał próbując poranioną dłonią załadować magazynek do MP5 Violet. Dziewczyna szybko obtarła rękawem strużkę wymiocin spływających jej z ust i naciągnęła z powrotem maskę.
- Co z pozostałymi? – Wskazała na leżącego nieopodal Ezechiela. Mężczyzna wciąż ściskał w ręce pistolet. Obok niego czaił się czarny kot z zakrwawioną mordą. Widząc, że Maria obserwuje go zasyczał bojowo.


Kobieta próbowała go odgonić futrzaka prychnięciami i nagłymi ruchami zdrowej ręki, ale bestia nie odpuszczała, strosząc ogon i kręcąc się dookoła Ezechiela.
- Zostaw i tak nie żyją. – Rzucił Clyde, nawet się nie odwracając. Ira trzymała się rękawa jego kurtki, próbując nadążyć za odchodzącym medykiem.
- A Fray? – Zapytała niepewnie.
- Fray też.
Maria spojrzała na jego plecy przerażona sama nie wiedząc czym. Tym, że mówi o tym tak obojętnie? Tym, że tamci wymordowali dzieci, całą rodzinę, bez najmniejszego sensu? Tym, że zostali kompletnie sami w ruinach, które z dnia na dzień zabijały kolejnych podróżników? Chciała coś powiedzieć, być może zaprotestować, ale uprzedził ją łamiący się głos.
- Nie zostawisz nas King. –Fray osadził speca w miejscu. Clyde odwrócił się w stronę, z którego dochodził. Nadzorca ledwo stał na nogach, opierając się o wrak transportera. W rękach miał karabin Jeffa, wodząc nim po sylwetce lekarza.
- Bo mnie też zabijesz? – Odparł gniewnie medyk, zasłaniając sobą Irę. Karabin Fraya powędrował zza jego głosem i zatrzymał się trochę na lewo od speca.
- Byłbyś martwy, jak cała reszta, gdyby nie ja. – King przyjrzał mu się uważnie. Randall nie celował w niego, wciąż kierując karabin w przestrzeń obok.
- Ty nie widzisz Fray… Oślepłeś. – Powiedział raczej sam do siebie medyk.
- Nie trzeba widzieć wiele, żeby przestawić karabin na automat i pociągnąć za spust, Clyde. – Wycedził Nadzorca. Nagle Maria ruszyła biegiem w stronę Ezechiela. Mężczyzna podniósł do góry dłoń cicho charcząc. Przyglądający mu się kot, uciekł w panice. Dziewczyna uklękła obok niego, walcząc z wypełniającym ją uczuciem odrazy. Brat jej ojca był mordercą. Nie miała żadnych wątpliwości. Jednakże dalej był jej jedyną rodziną.
Ezechiel starał się coś powiedzieć, ale przez maskę Maria usłyszała tylko niewyraźne mamrotanie.
- Nie słyszę. – Powiedziała dziewczyna, próbując pomóc mu wstać. Mężczyzna jednak ciężko upadł na ziemię.
- ..nóg… Nie czuje nóg… - Zdołał wydusić starzec.
Nagle w tym samym czasie odezwały się radia Kinga i Fraya.
- Randall – Głos Lynxa ledwo przebijał się przez zakłócenia. – jeżeli mnie słyszycie, coś zbliża się w waszą stronę... Kilkunastu. Idą z zachodu.
King słysząc to mocno uścisnął pistolet maszynowy i przyciągnął do siebie Irę. Gdzieś z głębi ruin dobiegły ich zbliżające się ludzkie krzyki. Słowa Roadblocka kotłowały się specowi w czaszce.
…do Misji to najbliżej będzie wam cofnąć się na drogę przelotową i dalej na północ. Łazikiem dojedziecie w dzień, może więcej…
Jego przekrwione oczy nie wyrażały żadnych emocji poza jedną, ledwo widoczną, tlącą się gdzieś głęboko w środku.
Szaleńczą determinacją.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 03-06-2014 o 19:43.
Lost jest offline  
Stary 13-06-2014, 15:12   #95
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Okolica skąpana była w czarnym pyle. Deszcz przestał padać dobre kilka godzin temu, ale wilgotne błoto wciąż zalegało na ziemi. Płatki chemicznej sadzy oblepiały dokładnie każdy fragment otoczenia, kamienie, rzadkie drzewa, rozwleczone ciała, samotny dom… Nad tym wszystkim dojmująca cisza, nie mącona nawet podmuchem wiatru. Krajobraz po wybuchu bomby. Tylko kilka pojedynczych ludzkich kształtów brnęło przez morze czerni.

Gdzieś od strony ruin niosły się ludzkie wrzaski. Kilka razy ciszę rozdarł przytłumiony huk eksplozji. Musieli się spieszyć. Niewidzący Randall wlókł Ezechiela, Maria trzymała za rękę Irę, Clyde na wysuniętej pozycji prowadził pochód. Dopiero docierało do niego w jak opłakanym stanie się znajdują. Jak nikłe mają szanse na przetrwanie. Plan był prosty – dotrzeć do ruin pod osłoną zarośli i jeśli się uda, odszukać Lynxa. Linia gruzowiska znajdowała się stosunkowo niedaleko, ale przy ich tempie mogła równie dobrze znajdować się całe kilometry dalej. Mimo to brnęli w błocie. Po drodze mogło wydarzyć się wszystko.

I jak na złość właśnie się wydarzyło. Pojedyncza figurka wychyliła się w pobliżu zza osłony, a pod nogami Kinga z głuchym mlaśnięciem wbiła się strzała. W pierwszym odruchu Spec nie skojarzył co się dzieje, w drugim jednak spojrzał na karabin i dodał dwa do dwóch. W takiej chwili cała gadka o byciu humanitarnym idzie do piachu, a do oka podnosi się karabin.

- Ognia

Ostrzelali pozycję łucznika, jednak zatkane opadem karabiny były do niczego. Kule roztrzaskiwały się u gruz wzbijając kurz. Jedna kula chyba jednak sięgnęła celu, bo dzikus zawył, skulił się i ruszył do biegu. Pociski cięły powietrze, gdzieś z boku doszedł go głuchy trzask pękającego zamka i przekleństwo Ezechiela. Łucznik kluczył, zmieniał tor biegu i już po chwili dopadł do nich. W ręce błysnęło mu ostrze noża. King nie zdążył nawet zwyczajnie się skulić, kiedy broń rąbnęła w głowę. Ostrze zgrzytnęło o hełm krzesząc z snop iskier, a ogłuszony spec runął na ziemię. Świat zawirował przez chwilę, a nogi wypełniły się płynnym ołowiem. Clyde miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje, jednak po kilku sekundach wizja wyrównała się, a ktoś ryknął jak zarzynany zwierz. Jakieś dwa ciała szamotały się na ziemi. Półnagi nożownik i sylwetka w sczerniałej od opadu kamizelce taktycznej. Randall. Siedział okrakiem na dzikim i metodycznie okładał go pięścią w zbrojonej rękawicy, rechocząc przy tym jakby oglądał komedię w telewizji. Sztuczny, chrapliwy śmiech. Widok przesłaniały jego plecy, ale krzyk przechodzący pomału w charkot i rzężenie wystarczył by w wyobraźni zarysował się widok miażdżonej twarzy.

King zerwał się na nogi, nie patrzył na dzieło Fraya. Już dość się naoglądał krwawych strzępów. Gdzieś z tyłu dobiegło ich dalekie ujadanie. W oddali zamajaczyły sylwetki ludzi, a wokół nich kilka mniejszych, zwierzęcych. Kilka sekund później czarne punkciki wystrzeliły jak z procy i pognały skowycząc.

- Cholera… – Clyde gapił się przez sekundę na pędzące psy. Omiótł spojrzeniem okolicę w poszukiwaniu jakiekolwiek kryjówki, miejsca do obrony, czegokolwiek. Jedynym co wypatrzył był płytki rów ciągnący się w poprzek zarośli. – Ukryjcie się tam, szybko!

Naukowiec przypadł do jednego z drzew myśląc gorączkowo. Mina! Ustawią ją i… nie, mina została w plecaku Cygana. Odpiął pierwszą lepszą kieszeń torby. Granat dymny… linka… cholera. Punkciki na horyzoncie rosły w zastraszającym tempie. Mieli niewiele czasu. Wystrzelają kundle, to właśnie zrobią. King podniósł karabin do oka i nacisnął spust, ale odpowiedziało mu głuche kliknięcie. Koniec amunicji… Spanikowany wsunął rękę do kieszeni, ale tam nie było magazynka, tylko kilka naboi luzem. Ręka natrafiała też na plastyczny kształt i wiązkę kabli. Nauczyciel z niedowierzaniem wyciągnął kawał semtexu i przewody. Brakowało tylko detonatora. Clyde wcisnął w wybuchową mieszankę garść naboi i łusek, po czym odpiął zasłonę krótkofalówki, w której były całkiem sprawne baterie, dość by podać impuls do ładunku.

Z boku huknął karabin Ezechiela. Starzec leżąc na brzuchu, oparty o krawędź rowu ciął serią po nadbiegających kształtach. Kilka sylwetek padło, ale reszta wciąż gnała na ich pozycję. Spec umieścił ładunek w bezpiecznej odległości i zaczął się cofać rozpuszczając wiązkę kabli. Wszystko szło gładko, musiał schować się w rowie przed eksplozją. Psy były już dobrze widoczne, ale po drodze zmiecie je wybuch. Niestety znowu wszystko się zesrało.

Był może kilkanaście metrów od rowu, gdy w ziemię z impetem wbił się drzewiec. Potem drugi. Kątem oka dostrzegł kolejnych dzikusów, tym razem uzbrojonych w prymitywne oszczepy. Bardzo ostre, prymitywne oszczepy, do tego w rękach ludzi ciskających nimi od zawsze. King zaklął pod nosem, ale nie mógł teraz przerwać. Był za blisko ładunku, z tej odległości odłamki zrobią z niego sito. Kryjówka była na wyciągnięcie ręki…

Jak na zwolnionym filmie widział Marię machającą by się pospieszył. Psy ujadały dziko. Dzicy wzięli zamach miotając drzewce. King połączył kable z ładunkiem baterii.

 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 16-06-2014 o 02:07.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 15-06-2014, 20:03   #96
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
post wspólny graczy

Przeżyli.

Kolejny raz, kosztem, o którym wolała nie myśleć. Wolała, ale nie potrafiła odepchnąć od siebie obrazów niewielkich ciał, przykrytych czarnym pyłem, ledwie widocznych teraz, kiedy to coś zwaliło się z nieba.

Chciała zostać na ziemi, pył był miękki, jak miałki, ciepły piasek. Przypomniała jej się niewielka plaża nad stawem, ojciec nakopał białego piasku i rozsypał na brzegu, tarzali się w nim, zakopywali, a potem cali oblepieni błyszczącymi w słońcu drobinkami, wbiegali do stawu. Piszczała, a bracia zalewali ją strugami lodowatej wody.
- Przestańcie natychmiast! –krzyczał ojciec, niby groźnie, ale w jego oczach czaił sie śmiech i radość, kiedy patrzył na bawiące się dzieci . – Bo pasek wyciągnę! Cała plaża zaraz będzie w stawie!
Maria podbiegła do niego, mokre włosy lepiły się do drobnej buzi: - Chodź, tatusiu! Chodź się kąpać ze mną! – wyciągnęła do niego ręce, on śmiejąc się złapał ją za ramię i szarpnął podrywając do góry.
Zabolało.

- Musimy iść. – Zniekształconym przez maskę głosem rozkazał Clyde. – Musimy iść.
Podniosła się na nogi.

Fray oparty o transporter ciągle wodził lufą za dźwiękami. Gdy odezwał się głos Lynxa wyjął walkie-takie, bezbłędnie. Stare nawyki działały, żołnierz bezbłędnie wiedział która ładownica zawiera środki opatrunkowe, która amunicje a która łączność. Wcisnął przycisk nadawania.
- Przyjąłem. Idziemy do Ciebie. Ez, Maria, Ira, Clyde i ja. Oberwaliśmy od Opadu. Ez nie może chodzić, ja nie widzę. Bez odbioru.
Nie uzyskała żadnej odpowiedzi.
Schował krótkofalówkę i sięgnął do drugiej ładownicy wyciągając butelkę z wodą. Na chwilę podniósł maskę i obficie polał sobie wodą oczy a potem ponownie nasunął maskę na twarz.
- Dobra. Musimy się przemieścić. To coś nas pewnie zauważyło. -
Randall po chwili wahania złapał karabin za zawieszenie i wyciągnął go przed siebie.
- Trzymaj Doktorku. Jeżeli coś ma działać w tym pyle to tylko kałach. Nie zabij mnie. Będziesz musiał iść na szpicy. Maria, nakieruj mnie na Ezechiela. Jak nie może iść to go poniosę. Będziesz naszymi oczami. Dam Ci też walkie-takie, spróbujesz skontaktować się z Lynxem.

Clyde nic nie mówił. Przyjął broń i zawiesił pasek na ramieniu. Gestem wskazał Irze, by trzymała się blisko Marii. Nie miał teraz czasu by zajmować się dziewczynką. Jego ruchy były sztywne, mechaniczne, tak niepodobne dotychczasowym. Uwaga Fraya była słuszna - jeśli coś miało działać w tym pyle, było to AK. Z drugiej strony wokół walało się tyle broni, że nawet jeśli zamek rozpadnie się na kawałki zwyczajnie chwyci inną broń. Spec wypiął magazynek, postukał nim o hełm, by wytrząsnąć nieco pyłu spomiędzy naboi.
Komunikat Lynxa mówił o kilkunastu ludziach zbliżających się do ich pozycji. Ruiny czekały na kolejnych kilkanaście trupów. Niech tak będzie. Odciągany zamek zgrzytnął nieprzyjemnie.
- Idziemy.

Gdy King przejął karabin Randall wyciągnął Shorty’ego. Do strzelania z tego nie potrzebował wzroku.
- Gdy się zacznie pilnujcie by nie stać przede mną. Maria, poprowadź mnie do Ezechiela.
Dziewczyna nie zareagowała, pochylona nad krewniakiem.
- Ezechiel - Maria złapała mężczyznę za ramię, próbując pociągnąć do góry. - Musisz wstać, nie dam rady cię podnieść.. słyszysz? wstawaj! Ktoś tu idzie!
Szarpała starca raz i drugi, ale ten ciągle się nie podnosił.
- Ezechiel!
- Bez sensu
- rzucił tylko przez zaciśnięte zęby. Kiedy nogi odmówiły posłuszeństwa próbował wesprzeć się na rękach. Czołgając się jednak za daleko by nie uciekł, lepiej już chyba było walczyć. Słyszał za to słowa Fraya i nie był z nich zadowolony. - Nie czuje pieprzonych nóg!
- To bez sensu
- powiedziała Maria.przesuwając badawczo dłonią na nodze rewolwerowca .- Uszkodzenie rdzenia od opadu? Postrzelili cię? Uderzyłeś w coś? Dokąd czujesz?

Fray – widząc, ze nie doczeka się na razie pomocy Marii – sam podszedł do rewolwerowca, kierując się jego głosem.
- Nie pierdolcie – rzucił.- Zbieramy się. Staruszku, poniosę Ciebie. To nie jest obiecany pojedynek.
- To wina opadu, to wina opadu
- powtarzał starzec w odpowiedzi, gestem ręki wskazał jednak, że od pasa w dół jest bezużyteczny. - Zdechniecie tu ze mną jeśli mnie zabierzecie.
- Pierdolicie
– powtórzył Fray. - Zbieramy się albo serio tu Ciebie zostawimy.
- Jakiego opadu
- warknęła jednocześnie Maria .- Od opadu się rzyga i ma halucynacje.

Fray już miał bardziej pogonić dwójkę Teksańczyków gdy raptownie zwrócił głowę w stronę z której słyszał głos Marii.
- Myślisz mała, że moja ślepota i jego paraliż to haluny?
Sekundę milczał jakby czegoś szukał.
- Takie placebo? Tylko niekorzystne.

Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Ale to dziwne. Mózg jest silniejszy niż ciało. Kiedyś, na farmie, bawiliśmy się przy ognisku Chłopaki rzucali spalonym drewnem. Jeden wrzasnął “uwaga, gorące!” i rzucił drugiemu gałąź na plecy. Tamten miał ślad po oparzeniu, choć gałąź była świeża. Z drzewa, nie z ogniska.
Spojrzała na mężczyznę.
- Pierwszy założyłeś maskę. Dlaczego nie widzisz? To jakby.. jakby kara. Za…- zatoczyła dłonią.- Wasz mózg was karze. Sumienie.

- Pierdolisz mała. Sumienie mnie nie gryzie. Ale… Czekaj. Odjęło mi wzrok, bez niego jestem praktycznie bezużyteczny - widać było, że te słowa przyszły Randallowi naprawdę ciężko, mówił je powoli, ledwo wyrzucał. - Opad wmówił mi to co jest dla mnie najgorsze? Nie mógł zwiększyć wyrzutów sumienia, traumy to wmówił, że jestem ślepy?

Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia, Fray. Jestem zwykłą dziewczyną z farmy. Nie znam się na tym. Mówię tylko, że to dziwne.

- Kurwa mać! Powinniśmy spierdalać w podskokach! Powinienem go odwalić!

Randall chyba po raz pierwszy naprawdę stracił nerwy. Zwykle nawet gdy mordował robił to jak codzienną czynność. Teraz tracił opanowanie. Krótką strzelbą chciał chyba pokazać na Ezechiela ale przestrzelił o dobre naście metrów.
- Kurwa! Dobra… Mała, dobrze możesz mówić. - wyraźnie sam siebie uspokajał, nie tylko Marię. - Mów dalej. King, Ty jesteś lekarzem. A przynajmniej najbliżej z nas masz do lekarza. Co myślisz doktorku?
W jego głosie mimo maski znać było napięcie.

King parł z uporem przed siebie zaciskając dłonie na karabinie. Zerknął przez ramię na resztę grupy, a widząc że ciągle nie zebrali się do marszu mruknął tylko:
- To możliwe. Zresztą i tak zaraz tu będą, więc czy to ważne? Pomyślicie nad tym w biegu. - Obojętność głosu była uderzająca.
- Chcesz doktorku po nawdychaniu się opadu spierdalać przed nie wiadomo kim? Byle przed siebie? Mała… Ona, dobrze mówi.
- No to przekonaj sam siebie, że tylko wmówiłeś sobie ślepotę. Do tego czasu będzie tu banda wrzeszczących szaleńców, oni na pewno świetnie to zrozumieją. Idziemy.


Fry, bez słowa, dźwigną łEzachiela.

- Chodź - powiedziała Maria do Iry, wskazując kierunek. Obie ręce miała zajęte - w jednej trzymała radio, w drugiej dwururkę i breneki Fraya.

Ruszyli w stronę kępy drzew.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 15-06-2014, 21:08   #97
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Cały zdrętwiał przez chwilę, szłysząc zbliżające się z dołu głosy. Cicho, uważając by chrzęstem rozbitego szkła, nie zaalarmować zbliżających się, zbliżył się do drzwi prowadzących do foyer. Ostrożnie wyjrzał przez pusty otwór i nie widząc nikogo wykrzyknął: - Stójcie!!! Kto idzie?

Nie doczekał się odpowiedzi, w zamian usłyszał kilka zduszonych okrzyków i coś z brzękiem wypadło z klatki schodowej wprost pod jego nogi. Prowizoryczny szrapnel, syczał i dymił. Lynx zadziałał prawie, że instynktownie. Brzęk zawleczki wyciąganej z zaczepu granatu, znalezionego wcześniej przy cyborgu i dziwny, owalny kształt pofrunął w otwór drzwi prowadzących na klatkę schodową. Sam rzucił się za osłonę.

Pod stopami poczuł potężny wybuch, skulił się, a zalegający od kilku dziesięcioleci kurz spadł i pokrył wszystko szarawym nalotem. Z pistoletem w ręku, na ugiętych nogach, lustrując otoczenie wyszedł zza osłony i ponownie zbliżył się do drzwi. Rzucony z dołu granat, okazał się niewypałem, a jego pocisk zgruchotał dużą część konstrukcji klatki schodowej i samych schodów. Teraz po tych pokaleczonych wybuchem , żelbetowych resztkach stopni, wspinało się kilku mężczyzn, odzianych w brudne skóry, uzbrojonych w prowizoryczne włócznie i łuki. Givens nie czekał, wykorzystał drugi granat. Schowany za kawałkiem ściany poczekał na solidną eksplozję. Z dołu słyszał tylko jęki rannych.

Ostrożnie przeprawił się po zniszczonych schodach. Piętro niżej leżało kilka zmasakrowanych ciał, od razu skojarzył ich z martwym dzikusem, znalezionym przy ciałach uchodźców z Pineville. “Kanibale… trogolodyci… degeneraci… zwierzęta…” - przypomniał mu się oddział zbliżajacy się do pozycji pozostałych. “Polują skurwysyny…” - za plecami usłyszał jęk. Wśród ciał, jedno było mniejsze, chłopiec, na oko dziesięcioletni, ubrany w lepszej jakości skóry, na szyi ciężko rannego dzieciaka, wisiał jakiś symbol. Lynx podnióśł jedną ze złamanych włóczni i rozchylił skóry okrywające pierś dzieciaka, chcąc zobaczyć co to za talizman. Młody dzikus niczym żmija, pomimo otrzymanych ran, odwinął się i próbował ciąć nożem. Zabójca maszyn był jednak poza jego zasięgiem. Drzewcem włóczni, wymierzył mu potężne uderzenie w skroń, po którym padł jak ścięty.

Przyglądał się przez chwilę zerwanemu z ciała symbolowi, po czym schował talizman do kieszeni. Ruszył biegiem po schodach i w stronę epicentrum wybuchu Opadu, mając nadzieję, ze zdąży pomóc pozostałym… że będzie komu pomagać. Mieli małe szanse, ale mieli też Fraya, a Lynx musiał ze złością przyznać, że jeśli mieli przeżyć to w dużej mierze dzięki niemu, miał doświadczenie i z tego, co słyszał służąc w Zwiadowczym, wychodził cało z najgorszych opresji. Liczył na Fraya… nie chciał, żeby Marii się cokolwiek stało… nie wybaczyłby sobie ucieczki, wtedy, gdy go potrzebowała. Choć dla niego to było jedyne rozsądne wyjście, martwy przydałby się jej jeszcze mniej. Kierował się biegiem, trasą, którą przybył do wieżowca, nie szczędząc tchu i sił, poskutkowało to tylko utratą czujności.

Włócznia ze świstem przecięła powietrze kilka cali od jego głowy, wbijając się w mokrą ziemię przed nim, pochylił się i przyśpieszył, próbując kątem oka zauważyć atakującego. Za drugim razem nie miał tyle szczęścia, włócznia uderzyła w tylną część kamizelki, pocisk odbił się od płyty SAPI, nieomal obalając go na ziemię. Wytrwał jednak w biegu, z tyłu dobiegł go okrzyk wściekłości, ale była w nim nuta wyzwania, zauważył wielki cień przemykający między ruinami, który prawie się z nim zrównywał. “Szybki jest skurwysyn” - i znowu świst nadlatującego pocisku, tym razem chybionego. Zabójca zauważył, że kanibal wpada do rozpadającego się budynku.

“Dość tego kurwa” - wysyczał zatrzymując się i sięgając po granatnik. Usłyszał charakterystyczne mlaśnięcie i czterdziestomilimetrowy granat odłamkowy poszybował w stronę pozycji kanibala. Granat wpadł przez okno i rozerwał się w środku, pośród łoskotu walących się cegieł i belek, usłyszał wrzask bólu. Ostrożnie zbliżył się do pustego otworu okiennego i zajrzał do środka.

Kurz powoli opadał odsłaniając zrujnowane wnętrze, połamane belki i sterty rozwalonych cegieł, w głębi pomieszczenia leżał oparty o ścianę, ciężko ranny kanibal, jego twarz zasłaniała maska z kości jakiegoś rogatego mutanta. Pierś z wielką trudnością w urywanych odcinkach czasu, opadała i unosiła się. Nie chciał ryzykować, ściągną spust trzy razy, patrząc z nienawiścią w oczy zabitego dzikusa. Miał na szyi podobny symbol co ten młody, a i uzbrojeniem i wyposażeniem chyba się od nich różnił rangą. “Może to jakiś ich cholerny wódz, albo coś podobnego?” - zapytał sam siebie. Splunął na niego i wzniósł podobny okrzyk, jaki wcześniej słyszał z ust dzikusa - Zachciało się polowania, skurwielu?!! - krzyknął w stronę martwego - źle trafiłeś!!!

Przejrzał szybko przedmioty należące do mężczyzny, ale nie zauważył nic przydatnego. Znowu puścił się biegiem, słysząc z oddali już strzały i krzyki. Zbliżając się do granicy Opadu, nasunął maskę na twarz i dla pewności zasłonił jeszcze arafatką. Wśród pyłu leżącego na ziemi odnalazł porzucony wcześniej karabin, oklejony cały pozostałością po rozpylonej broni Molocha. Kolejne metry uciekały mu spod stóp, a on sam drżał z niepewności co do tego co się tam działo. Zaciskał do białości ręce na odnalezionym karabinie. Zwolnił dopiero, gdy zauważył, że linia budynków się kończy. Wpakowanie się na pałę w sam środek bitwy, nie pomogłoby nikomu, musiał działać mądrze, oddzielając emocje które nimi targały, solidnym murem.

Znalazł wyżej położony punkt, z którego mógłby mieć lepszy pogląd na sytuację na placu. Wkrótce przez resztki otworu okiennego, na drugim piętrze budynku na skraju placu spoglądał na pokryty czernią obszar. Jego towarzysze, kryli się za karłowatymi drzewami i prowizorycznym rowie. Byli ostrzeliwani z łuków z linii budynków, widać kanibale wiedzieli, że na otwartym terenie będą łatwym celem. Wayland wiedział, że nie mają czasu do stracenia. Orientował się mniej więcej z jakiego kierunku atakowali dzicy, zresztą było to nietrudne do ustalenia, wrzeszczeli i wyli jak wtacha dzikich zwierząt.

Zmienił pozycję i wkrótce obserwował przez okno bandę odzianych w skóry zwierząt i chyba ludzi, dzikusów. Większość uzbrojonych we włócznie, oszczepy i łuki. Byli młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni, wszyscy podobnie agresywni i zajadli. Raz za razem, pokrzykując wypuszczali strzały w powietrze, albo z rozbiegu miotali krótkimi oszczepami. Z placu było słychać okrzyki bólu, czasami jakieś strzały.

Wayland wycelował spokojnie i wystrzelił z granatnika, szybko przeładował i strzelił po raz drugi. Odległość była dość spora, ale liczył, że ostrzał z broni ciężkiej skutecznie wystraszy plemiennych troglodytów. Skutek przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Kilkanaście rozrzuconych na ziemi, niczym szmaciane laleczki ciał, w większości zabitych. Reszta rozbiegła się po okolicy, uciekając gdzie tylko mogli. Lynx nie szedł nawet sprawdzić jak z dołu wygląda dzieło zniszczenia jakiego się dopuścił. Pobiegł prosto na plac, zobaczyć co z resztą.

Sytuacja wyglądała opłakanie. Prawie każdy był ranny, łącznie z nim, paląca rana na policzku znowu przypomniała o sobie po opadnięciu adrenaliny, ból wrócił z podwójną siłą, do tego rozcięcie uda od oszczepu kanibali. Lynxowi rzut oka wystarczył, żeby zorientować się, że coś nie gra. Ezechiel nie mógł chodzić, Fray był niewidomy, zabójca maszyn przyznał w duchu, że nie miałby nic przeciwko, żeby to było na stałe. Jedynie King i Maria byli w miarę dobrym stanie. Złapał wzrokiem wzrok dziewczyny i od razu wiedział, że stało się coś złego. “Morganowie” - przeczesał wzrokiem teren i zauważył charakterystyczne obłe kształty, przysypane warstwą Opadu niczym kokonem. Zauważył na twarzach i szyjach ocalałych maski przeciwgazowe… zacisnął pięści z wściekłości. Nikt już nie musiał mówić mu, co się stało. Przeżyli… przeżyli Ci bardziej bezwzględni… bardziej zdeterminowani… nie miał prawa ich potępiać… sam kilkadziesiąt minut temu zachował się podobnie.

Nie mogli długo tu zostać, Opad nadal był groźny.

- King przyprowadzisz łazika, ładunek jest pod pedałem sprzęgła, ale dość prosty. Poradzisz sobie. - głos Lynxa był wyprany z jakichkolwiek emocji, teraz nie mogło być na nie miejsca. Przeżyli po raz kolejny oszukując Śmierć, głupio byłoby to teraz zmarnować. - Fray, jak dasz radę cokolwiek robić, to ogarnij swój szpej. Maria, pomożesz mi poznosić przydatny ekwipunek, woda, pożywienie, broń, w tej kolejności. King przyprowadzi łazika, pakujemy się i szukamy bezpiecznego miejsca, żeby oczyścić się z tego świństwa. Jak tak wjedziemy do Misji, zamiast pomocy dostaniemy serię, albo dwie.

Nie czekał za resztą. On sam nie był ubrudzony Opadem, ale już jego plecak wyglądał nieciekawie, podobnie jak sprzęt Tarczowników, czy broń znaleziona przy Snajperze. Przejrzał wnętrze Transportera i wyciągnął z niego pojemniki z amunicją do ciężkiego karabinu maszynowego, zasobnik podobny do tego znalezionego przy cyborgu i kilka akumulatorów pasujących do znalezionej przez niego broni. Minęło kilkanaście minut i usłyszał warkot silnika, Kingowi chyba się udało. Wszyscy milczeli, sporadycznie ktoś z nich się odzywał. Jakby wraz z Opadem na ten teren spadła jakaś kurtyna milczenia. Wypchnęli z budynku wóz, pchany przez nich wcześniej i załadowali sprzęt, na pace łazika umieścili Eza i Fraya.

Czarnoskóry mężczyzna prowadził uważnie, a Lynx przyznał, że chłodny powiew wiatru na twarzy, przynosi uczucie przyjemnej ulgi. Między nim a Marią, na i tak ciasnym fotelu siedziała Ira. Dziewczynka mimo tego wszystkiego co ich spotkało przez ten czas, nadal miała jakąś pogodność w spojrzeniu. Weteran autentycznie jej tego zazdrościł.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 16-06-2014, 01:01   #98
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
post wspólny

Huknęło. I to solidnie. Kostka C4, nie, Clyde miał semtex. Psy, te które przeżyły wyły. Ich skowyt niósł się w przestrzeni, uniemożliwiał Randallowi wyłapanie innych dźwięków. Utrudniał jakąkolwiek kontrolę otoczenia. Co tu dużo mówić Fray się bał. Chyba po raz pierwszy odkąd wyciągnięto go z kapsuły. Póki miał wzrok mógł walczyć, czy to słownie, manipulować innymi czy jak mu się ostatnio częściej zdarzało dominując świat za pomocą strzelby i pięści.

To była prawdziwa ironia lub jak by powiedział ktoś wierzący kara Boża. On i Ezechiel, dwóch twardych i bezlitosnych zakapiorów. Zdolnych do wszystkiego. Pierwszy był wstanie rzucić zapalniczkę tylko po to by się przekonać jak będzie wyglądał płonący świat a drugi zdolny zabić każdego kto miał na pieńku z nim lub z jego rodziną. Kobieta, dziecko... Liczył się cel, nie droga do niego. Obaj byli teraz bezbronni. Wystarczyło tylko by King lub Maria stwierdzili, że mają ich dość. Ostatnie co by usłyszeli to odskakujący zamek pistoletu. Wystarczyło by Lynx wrócił i chciał się policzyć z dwoma mordercami. Nie byliby wstanie stawić mu oporu.

Teraz leżeli, kryjąc się przed wybuchem. I przed znacznie bardziej prawdopodobnym zagrożeniem niż ich towarzysze.
W Fray walczyło zdezorientowanie wywołane utratą wzroku z adrenaliną po niedawnej walce z dzikusem.
Leżący obok Ezechiel nigdy nie czuł się tak staro. Rewolwerowiec mimo wieku był sprawny jak młodzik. Opad pozbawił go jednak władzy w nogach, uczynił prawdziwym emerytem, zależnym od innych, młodszych. Ramię, w które tłukła przed chwilą kolba karabinku, bolało znacznie bardziej niż zwykle.

I wtedy spadł deszcz. Ezechiel zasłonił błyskawicznym ruchem twarz, mu dostało się najmocniej. Jedna z wystrzelonych przez napastników strzał osunęła się po przedramieniu chroniącym głowę. Boleśnie ale niegroźnie rozcinając ubranie i skórę. Dwie pozostałe trafiły w tułów. I przebiły zbroje. Pierwsza niegroźnie, ledwo rozrywając skórę. Druga zaś wbiła się w bok, boleśnie zatrzymując się na żebrach.
Lżej oberwało się Marii. Potężny oszczep wbił się obok niej, dzikus, który nim rzucił musiał być naprawdę potężny, wręcz nadludzko silny. Resztki murku rozprysły się, jeden z kawałków zranił dziewczynę lekko w łydkę. Strach i adrenalina sprawiły jednak, że nawet nie poczuła tego.
Na Fray zemściło się niedawne sprzedanie hełmu Tarczownikom i nie odebranie go z ich trupów. Strzała z kościanym grotem trafiła go w głowę, omsknęła się po niej zabierając ze sobą włosy i skórę. Mężczyzna legł bezwładnie, jednak po paru sekundach wsparł się na Marii i mimo okropnego bólu głowy w krótkich głośnych i wulgarnych słowach wyzwał dzikusów.

King nie wierząc w własne szczęście, jako jedyny wyszedł z ostrzału bez żadnych obrażeń doszedł do prostego wniosku. Jeżeli to ludzie czy inteligentne mutki to da się z nimi dogadać.
- Nie strzelać, do cholery! Nie strzelać!
Fray oszołomiony nie był chętny do negocjacji. Również wydarł się prowokując tamtych.
- Chodźcie tu skurwysyny! Dawać tutaj jak faceci! Zajebie Was!
Ich uszu dobiegły okrzyki. Ciężko było rozróżnić słowa, o ile zawierały słowa, jednak niosły za sobą olbrzymi ładunek agresji. Nie było mowy o polubownym załatwieniu sprawy. King nie wiele myśląc zarządził dalszą ewakuacje. Fray potrząśnięty przez kogoś opamiętał się. Przez czerwoną mgłę agresji dotarło do niego, że nie mają szans. Nie, gdy z Ezechielem są praktycznie wyłączeni z walki. Gdy wszyscy są otumanieni przez Opad a broń pokryta czarnym byłem mogła się rozsypać w najmniej spodziewanym momencie. Po omacku znalazł Ezechiela i podniósł go. Gdy się wycofywali dzicy ostrzelali ich jeszcze raz. Tym razem oberwał tylko Fray ale kamizelka Violet uratowała go już drugi raz tego dnia.

Od strony napastników rozległ się huk wybuchu. Kawaleria nadeszła. Demon zniszczenia zstąpił z niebios i zakończył życie dzikusów. Lynx przybył z odsieczą.

***

Siedział oparty o resztki murku. Bezużyteczny. Porzucony. Inni się krzątali. Nawet od strony Ezechiela dobiegł go głos Marii. Nie mógł jednak wychwycić pojedynczych słów. Nawet się nie starał.

W pamięci miał niedawną chwilę wytchnienia. Starcie z dzikusem pozwoliło na paręnaście sekund zapomnieć o ślepocie. O swojej bezużyteczności. Pamiętał jak rzucił się na przeciwnika. Pędem obalił, oplótł ramionami. Nie pozwalając odzyskać przewagi namacał oczy. I wbił w nie kciuki, wiercąc. Wilgoć na palcach. Śpiew bólu tamtego. Wijące się pod nim ciało. Ciosy pięści uderzające o ramiona i osłonięte kamizelką żebra. Co raz słabsze. Czaszka, z początku twarda, stopniowo miękła, deformowała się pod ciosami pięści obleczonej w obitą metalem rękawicę. Śmiech z głębi samego siebie. Szczęście.

Szczęście, które przysłoniło coś zupełnie innego. Pustka po morderstwie jakie dokonał. Skupił się na tym. Na swojej ofierze. Ofierze, której może nie powinien zabijać. Po raz pierwszy odkąd pamiętał naszła go taka myśl. Z ponurych rozmyślań wyrwało go przekleństwo Kinga. Chyba o coś się potknął. Dotknął prowizorycznego opatrunku jaki po omacku sam sobie zrobił, ręka po chwili wróciła do gładzenia kolby krótkiej strzelby.
- Zdawało mi się, że słyszałem kotecka. Pozwolisz na chwilę doktorku?

King spojrzał na niego z niechęcią, ale skinął głową. Dopiero po chwili zreflektował się, że tamten nie dostrzeże jego gestu, dlatego dodał:

- Pozwolę.

Szorstki ton to jedyne na co mógł się zdobyć. Szalona noc, nie mniej szalony poranek, a na to wszystko jeszcze dramatyczna walka o życie. To wszystko było stanowczo ponad jego siły. Z drugiej jednak strony w jakiś niewyjaśniony sposób stawiał czoła kolejnym wyzwaniom. Tylko, czy po drodze nie zgubił gdzieś sensu tych zmagań?

Clyde usiadł gdzie stał, na względnie czystej metalowej skorupie wystajacej z błota. Stęknął, kiedy obolałe mięśnie zaprotestowały. W głowie huczało mu od wrażeń, serce pompujące krew dawało o sobie znać łomotałaniem w uszach. Spec odetchnął kilka razy by złapać oddech. Sprawa Morganów, dzikusów i tych przeklętych ruin obecnie znajdowała się za grubą przesloną absolutnego zmęczenia. W takim momencie człowiek ma ochotę jedynie położyć się i zasnąć nie zważając na gorzki posmak wyrzutów sumienia. Praktyka jednak nakazywała pozbyć sie trucizny z organizmu, zanim będzie za późno.

- Czego chcesz? - rzucił w końcu King.

Randall siedział praktycznie bez ruchu. Jedynie okrwawione palce gładzące broń pokazywały, że jest zdenerwowany. Dziwne, bo zwykle nie okazywał negatywnych emocji. Po za agresją, która wydawała się z nawiązką nadrabiać braki w strachu.
- Aż tak Tobą wstrząsnęła tamta masakra? Aż tak nami gardzisz? A może mną?

Clyde miał ochotę w jednym momencie zaśmiać się, rozpłakać i sam nie wiedział co jeszcze. Jakiś spazm targnał jego twarzą forumjąc na niej dziwny wyraz, ale po chwili znów zagościła na niej obojętność, zmęczenie i zrezygnowanie. Poważna rozmowa dwóch złamanych ludzi.

- Sam już nie wiem. A Ty mną gardzisz?

Fray przez chwilę milczał, przez maskę nie było widać jego mimiki, jednak gdy się odezwał w głosie było słychać niezrozumienie.

- Gardzić? Przecież, jako jedyny z nich jesteś wart… - Fray zaciął się na chwilę, w charakterystyczny dla niego sposób, jakby musiał coś we własnej psychice odblokować. - coś.

Spec westchnął i spojrzał na niecodziennie zmieszanego żołnierza. Do czego to doszło, żeby zamienili się rolami, w które dotąd wchodzili zupełnie bez problemu?

- Morganowie nie żyją. - Naukowiec zrobił pauzę.

Fray od razu wykorzystał moment ciszy, przy czym na próżno było szukać w jego słowach cynizmu czy czegokolwiek innego po za stwierdzeniem faktu.

- Wiem, zabiłem ich. Znaczy większość z nich.

- Tak, Nathana strzałem w plecy, potem już nie widziałem. - King westchnął i krzywo się uśmiechnął. Postukał obcasem w kamień zagrzebany w błocie, jakby to była najważniejsza czynność na świecie. - Wiesz… wtedy, zaraz potem, miałem ochotę Cię zastrzelić. Ale teraz, siedzimy tu sobie, a ja nie mam nawet siły żeby podnieść broń do strzału… chyba przestało mi na tym zależeć. - Clyde gubił nieco wątek, jakby bardziej mówił do siebie niż do Randalla.

- Na wszystkim mi chyba przestało zależeć.

Fray od razu zareagował na dźwięk, przekręcił głowę a palce do tej pory gładzące rękojeść strzelby zacisnęły się na niej po to by po chwili się rozluźnić. Spokojnie wysłuchał Kinga.
- To źle. Zmień to. Bo bez emocji to są duchy. My jesteśmy czymś więcej.
King parsknął śmiechem. Niezdrowym, szyderczym śmiechem.

- Jakim znowu więcej?! Emocje to tylko pochodna procesów zachodzących w mózgu. Wypadkową reakcji chemicznych. My jesteśmy tylko wolą przetrwania zamkniętą w worku mięsa. Tym jesteśmy!

Clyde trochę sie uspokoił po niekontrolowanym wybuchu. Miał ogromną ochotę ściągnąć gumową maskę i wytrzeć spoconą twarz.

- Właśnie to mi przez cały czas próbowałeś pokazać, co?

Randall ponownie wysłuchał Clyde’a. A potem wybuchnął śmiechem. Śmiał się przez dłuższą chwilę waląc kułakiem obleczonym w ciężką rękawice w ziemię, wzbijając tumany czarnego pyłu. Potem sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego butelkę. Niezaczętego burbona, co prawda J&B przed wojną nienależał do górnej półki alkoholi ale po wojnie był prawdziwym skarbem. Zdjął rękawice i otrzepał szyjkę butelki a potem ją odkręcił. Odchylił maskę i pociągnął solidny łyk a potem ją opuścił. Następnie podał ją w kierunku głosu speca.
- Naprawdę? Nie, nie to chciałem Ci pokazać, Clyde. - po raz pierwszy od dawna nazwał speca po imieniu. - A raczej nie tylko to. Popatrz na resztę.
Morderca rozpostarł ręce i na chwilę przerwał jakby dając czas na rozejrzenie się rozmówcy.
- Banda hipokrytów. “Zastrzeliłem to dziecko ale broniłem swojego” albo “Zrobiłem bo musiałem ale nie chciałem tego”. Pokazują jacy są normalni, moralni a robią najgorsze świństwa. Jedynie Ezechiel wie czym i kim jest. Tak na początku, myślałem że jesteś jak oni i chciałem Ci uświadomić Twoją własną hipokryzie. Ale nie, my jesteśmy awersem i rewersem. Wybacz poetyzację ale jak inni to duchy to my jesteśmy upiorami. Ja instynktów a Ty zasad. Nie zła i dobra. A jak potrzebujesz dowodu to przypomnij sobie karawanę mutków. Ty próbowałeś uratować a przynajmniej nie zabić cywilów. Ja ich mordowałem, moje motywy to inna dłuższa historia, a Lynx “musiał” - ostatnie słowo Fray powiedział z pogardą. - Rozumiesz różnicę.

Słowa płynęly swobodnym potokiem, omiatając meandry ich wspólnej podróży, albo, żeby być bardziej dosadnym, wypłukiwały syf jaki zostawiali za sobą. W głosie weterana pobrzmiewała gorycz, choć on sam pewnie nazwałby to inaczej. Nie potrzeba było pytać, by dostrzec emocje kotłujące się pod maską opanowania. Hipokryzja - słowo klucz określające motor napędowy Randalla Fraya. Wszystko byle nie popaść w hipokryzję. Zdradzić, okraść, zamordować, wszystko w imię bycia sobą. Niestety tej logice czegoś brakowało, ale Clyde już nie chciał tego drążyć. Zwyczajnie nie chciał. Był zmęczony.

- Oni nie żyją. Cała rodzina, Fray. I cała reszta przed nimi. Bo nie umiemy pogodzić się z tym, że mieliśmy umrzeć już dawno temu.

- My wszyscy już nie żyjemy. Oni, ja, Ty i Smith. Ludzi nie ma.

Teraz obaj milczeli. Randall bawił sie nakrętką od burbona.
- W takim razie po co idziesz dalej? Skoro ludzi już nie ma?

- Bo to zostało. Bo taka jest moja rola. Strzelić sobie w łeb…

Fray mimo spokojnego głosu zacisnął nagle nagą dłoń w pięść i uderzył w kawałek gruzu. Krew zmieszała się z opadem. On na to nawet nie zwrócił uwagi.

- Tak się kurwa nie robi! Nigdy!

Głos podniósł do krzyku, po raz pierwszy odkąd reszta go znała, po za walką gdy przekrzykiwał kule i wybuchy. W pierwszym odruchu wydało się to mocno niecodzienne, ale co ostatni można było nazwać normalnym?

- Czego się nie robi? - King uciekał w rzeczowy ton, by chociaż spróbować nie myśleć o tym wszystkim co sie wydarzyło.

Nim Randall odpowiedział podniósł maskę i ponownie się napił. Następnie zakręcił alkohol i postawił go obok, opierając butelkę o udonogę. Maski ciągle nie opuścił a wręcz ją zdjął i położył na kolanach. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni papierosa i go odpalił.
- Sprawdzisz mi oczy doktorku? I poprawisz tą szmatę na głowie?

- Czego się nie robi? - Spec powtórzył swoją kwestię.

- Czyli co kurwa? Od każdego wymagasz odpowiedzi przed pomocą? Od naszej pseudo Mata Hari, Pana “Mimo Bycia Mordercą Jestem Normalnym Człowiekiem” i Staruszka też? Bo wydawało mi się, że ich po prostu zszywasz. Ratując życie. Wiesz co King. Pierdole. Odejdź. Teraz.

- Wtedy będziesz mógł sobie dalej siedzieć obrażony na świat, aż ktoś przyjdzie i Cię kropnie, bo go nie zauważysz. I tak, zwykle pytam pacjenta co mu jest zanim zacznę go badać, chyba że leży i umiera. Ty akurat nie wkrwawiasz się teraz na śmierć, ale niech Ci będzie. Pokaż co Ci tam.

Fray momentalnie odwarknął.

- Odejdź. Teraz. Bo rozwalę każdego kto do mnie podejdzie. Normalnie nie ostrzegam.
Faktycznie Randall siedział strasznie spięty a dłoń kurczowo ściskał na strzelbie.

King czekał w spokoju patrząc na wściekłego Randalla. Nie ruszał się z miejsca, nawet mimo groźby bycia zastrzelonym. Już tyle razy próbowano go dziś zastrzelić, że kolejna groźba mogła być przyjęta najwyżej z ulgą, że wreszcie ktoś zakończy jego przydługą przygodę w tym zapylonym piekle. Fray przez ten czas siedział bez ruchu, popiół na końcu papierosa najpierw się zbierał a potem opadł na jego sylwetkę. Głowę miał pochyloną pod skosem, jakby nasłuchiwał, przez to spec nie mógł dostrzec jego oczu. Kiedy nauczyciel uznał, że przy następnych słowach jednak nie skończy z breneką w piersiach odezwał się ostrożnie.

- Mam Cię opatrzyć?

Po słowach fizyka żołnierz przekręcił głowę w końcu go lokalizując. Spojrzał w jego kierunku, wydawało się, że nie odpowie.

- Wypierdalaj Clyde. To, że Ciebie lubię nie oznacza, że nie rozwalę. Spytaj Marię o Marsa jak chcesz.

Spec wstał i bez słowa odszedł, zostawiając wrak żołnierza z jego problemami. Z tego spotkania wyniósł jedną rzecz. Siebie. Całą żółć zostawił gdzieś miedzy nimi, obok butelki burbona i zdjętej maski przeciwgazowej. Dopiero teraz, odchodząc chwiejnym krokiem z pobojowiska coś sobie uświadomił. Uśmiechnął się tylko pod nosem i pomaszerował przed siebie.

***

Wspomnienie ofiary znowu do niego wróciło. Jej twarz tuż zanim ściągnął spust. Gdyby nie adrenalina, gdyby chociaż sekundę się zastanowił, zawahał nie zrobiłby tego. Dotarło by do niego, że wraz z jej twarzą zniknie część jego.
Kobieta. Ktoś z jego przeszłości. Chyba kojarzył ją z Posterunku, to by tłumaczyło czemu trafiła na stół Molocha. Jednak równie dobrze mógł znać z życia przed zagładą. Nigdy nie chciał dowiedzieć się kim był wcześniej. Starannie tego unikał. Ten jeden, jedyny raz zapragnął jednak otworzyć drzwi. Zamknął je jednak a przynajmniej przyblokował dwoma ładunkami śrutu.
Próbował się uchwycić tego co pamiętał. Jej twarzy, zniekształconej przez Molocha. Najpierw wyobraził sobie, że zamiast wszczepu ma drugie oko. Do ogolonej, pokrytej bliznami twarzy próbował dopasować włosy. Długość, kolor, ułożenie. Wypranej z emocji twarzy mechanicznej lalki nadać grymas. Bezskutecznie. Czym bardziej próbował tym bardziej to uciekało. Zdał sobie sprawę ile szczegółów wylatuje mu z pamięci. Do jak małej liczby rzeczy przywiązuje uwagę.
A najgorsze było to, że podświadomie wiedział, że kobieta kiedyś była mu bliska. Nie w sposób fizyczny, nie byli kochankami. Nie też psychiczny jak ktoś z rodziny. Bardziej jak ktoś kogo często widział. Często z nią rozmawiał. Może nawet pracował.
To podsycało jeszcze jego gniew, rozbijało chłodną logikę. Kobieta, którą czy to na linii Frontu czy prosto z kapsuły hibernetycznej, porwał Moloch i przerobił na swoją modłę, zginęła z jego ręki. A teraz podobnie jak maszyny mściła się za grobu. Tylko jej pułapka wnikała w nędzne, postrzępione, resztki duszy Fraya.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 19-06-2014, 00:56   #99
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

22.11.2056
14:31


Łazik z hukiem duszącego się brudem silnika ciął przez opuszczoną przelotówkę, która według słów Roadblocka prowadziła wprost do misji Ojca Gianniego. Clyde szczękał zębami z zimna, mocno ściskając za obitą wyprawioną skórą jakiegoś zwierzęcia kierownicę. Samochód podskoczył na wyboju, a pasażerowie obili się o siebie boleśnie. King szybko obejrzał się za siebie. Wóz obciążony gamblami prowizorycznie wczepiony za łazikiem zakołysał się groźnie, ale wciąż podążał za nimi.
Ezechiel trzymał w rękach małe, podróżne radio zdjęte z ramy łazika. Pokręcił chwilę pokrętłami próbując włączyć urządzenie mające w sobie części z co najmniej dziesięciu innych. W końcu coś zaskoczyło, chyba zaiskrzyło i z pudła cicho popłynęły uspokajające, łagodne dźwięki.


Starzec zaczął nucić melodię, którą ledwo pamiętał ze swojej młodości.
- Znam to. – Odezwał się Randall. Mężczyźni zaczęli najpierw słabo, a później co raz mocniej śpiewać wydawało by się dawno zapomnianą piosenkę. Dwa ludzkie strzępy, krwawiące z wielu ran, ślepiec i sparaliżowany śpiewali piosenkę o słowach, jakby napisanych właśnie o nich i tej chwili. Łazik niewzruszenie mijał zniszczony świat, zostawiając za sobą Opad, ciała Morganów, Tarczowników, kanibali i mutantów. Wraki maszyn, wraki nich samych.

Since this,
I've grown up some
Different kinda figther
And when the darkness come, let it inside you


Mężczyźni zwrócili się w swoją stronę, wskazując na siebie nawzajem i śpiewali jeszcze głośniej.

Your darkness is shining
My darkness is shining
Have faith in myself
Truth

Zakrwawione maski przeciwgazowe kołysały się przyczepione do ich pokrytych czarnym pyłem kamizelek. Siedząca obok Ira popłakiwała. King ściskał kierownicę do białości knykci.
Krzyczeli już prawie na całe gardło. Absurd całej sytuacji powodował prawie fizyczne zawroty głowy.
- Zamknijcie się. – Warknął King. – Po prostu się zamknijcie. – Tamci spojrzeli na niego spode łba, uciszając się jednak.
- Dlaczego się jeszcze nie zatrzymaliśmy? – Przerwała narastające napięcie Maria. Chciała dodać coś jeszcze, ale zdławiło ją nadejście kolejnej fali bólu. Poparzona skóra naciągała się przy każdym ruchu piecząc niemiłosiernie. Poranione, mimo iż opatrzone ucho i ramię, co każdy wybój przypominały o sobie boleśnie. Dziewczyna przez jakiś czas marzyła tylko o tym, żeby zanurzyć się w wannie z lodowatą wodą, która na jakiś czas odseparowała by ją od poszarpanego ciała. Szybko jednak sprowadziła się na ziemię nieprzyjemną myślą o czekającej ją operacji ramienia. Zasłoniła brudnymi dłonią oczy, masując obolałe skronie. Przeżyła, przeżyła mimo wszystkiemu, co wydarzyło się zaledwie kilka godzin temu. Spojrzała na siedzącego obok niej Randalla. Mężczyzna pół leżał z mokrym opatrunkiem na niewidzących oczach. Przeżyła, bo nikomu nie weszła w drogę. King twierdzi, że są najdalej dzień drogi od Misji, do której tak ufnie podążali Morganowie… Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku.
- Żaden z tych budynków nie wygląda na bezpieczny. – King wyrwał ją z zamyślenia, zataczając ręką niewidzialne koło. Rzeczywiście, zabudowania dookoła były w większości zawalone, bądź przynajmniej pozbawione przedniej ściany. Spec uznał, że musiało być to coś więcej niż upływ czasu, masakrujący ruiny dawno minionego świata. Ktoś, zapewne mieszkańcy enklaw przygotowali tą drogę, tak, żeby jak najtrudniej było zasadzić się tu na podróżujących w stronę Misji.
Gdyby nie to szalone gówno, które spotkało ich dzisiaj rano, King zdobyłby się może nawet na uśmiech. Właśnie minęli kolejną od długiego czasu czerwoną flagę, za nią powiewała już następna – widome świadectwo cywilizacji prowadzącej ich prawie, że za rękę do samego swojego jądra.
Od jakiegoś czasu nie natknęli się na żadne zjazdy w bok. Te, które zostały tu wybudowane przez przedwojennych ludzi zasypane były gruzem, bądź przeorane długimi rowami. Te, które powstały po wojnie, również nie były przejezdne. Z trudem dałoby się przez nie przejść pieszo, a co dopiero przedostać załadowanym samochodem. Łazik przystosowany był wprawdzie do przepraw przez ciężki teren, ale wypełniony pasażerami i z wozem na holu nie mógł dać rady. Siedzący obok, przy KMie Lynx również przyglądał się mętnym wzrokiem mijanym zabudowaniom. King obojętnie stwierdził, że mężczyzna wyglądał, jakby zmęczenie odcisnęło na nim szczególnie dotkliwe piętno. Każdy z nich zresztą potrzebował nocy, którą mógłby spokojnie przespać. A taka nie zapowiadała się wkrótce. Nawet w bezpiecznym miejscu, ciężko będzie im zasnąć, po tym co spadło na ich barki podczas przeprawy przez ruiny.
King westchnął tylko zrezygnowany i wrócił do obserwacji samej drogi. Na tylnim siedzeniu pojazdu, Maria przyłożyła dłoń do rozpalonego czoła Ezechiela. Gdy opadła adrenalina, to znów wróciła trawiąca starca choroba. Kaszlał, pluł flegmą i oddychał urywanie.
- Wyglądasz fatalnie. – Powiedziała kobieta, próbując oswobodzić się ze swojej kurtki. – Załóż to. – Stary kowboj spojrzał na nią z nieukrywaną złością.
- Załóż to z powrotem. Poradzę sobie. – Warknął, po czym znów zaniósł się kaszlem. Maria z dezaprobatą spojrzała na jego twarz. Podkrążone oczy, szara skóra, lepki pot sklejający brudne strąki włosów i do tego nieustające ataki kaszlu wskazywały jednak, że mężczyzna daleki był od wyzdrowienia.
- Nic mi nie jest. – Powiedział, nie przekonując jednak przyglądającej się mu dziewczyny.
- Powinniśmy się zatrzymać. Musimy odpocząć. – Powiedziała wręcz błagalnie Maria.
King nie odwracając się wzruszył ramionami. Samochód zwolnił, kiedy mężczyzna wchodził w pierwszy od dawna zakręt.
- Nie minęliśmy na razie miejsca, które wyglądałoby bezpiecznie.
- A tam? – Kobieta wskazała zjazd, który pojawił się zaraz za rogiem. King prawie się zatrzymał, przyglądając się bocznej uliczce. Była wąska, ale w przeciwieństwie do pozostałych wyglądała na przejezdną. Będą mieli problem z wprowadzeniem tam przyczepki i wyjechaniem razem z nią, ale przecież mogą ukryć ją gdzieś w pobliżu. Łazik stanął całkowicie. Uliczka kończyła się wejściem do dobrze zachowanej kamienicy, odważnie walczącej z zrębem czasu.
- Co o tym myślicie? – Zapytał King wskazując stojący na uboczu budynek. – Lynx? – Zapytał żołnierza siedzącego za karabinem maszynowym. Ten spojrzał na niego z trudem prawie nieprzytomnym wzrokiem. Powieki ledwo zostawały otwarte, a twarz, mimo zimna spływała potem.
- Ly…? – Spec wyciągnął do niego dłoń, kiedy huk wystrzału rzucił go na ziemię.


- Strzelają do nas! – Wykrzyczał Clyde ściągając na ziemię nieprzytomnego żołnierza. Następny strzał przeleciał tuż obok nich. Kuląca się obok Ira wybuchła niemym płaczem.
- Trafili go?! Trafili?! – Krzyknęła Maria pochylając się nad snajperem. Lynx ciężko oddychał, wodząc niewidzącym po klęczących nad nim ludziach. Próbował coś znaleźć w kamizelce taktycznej, ale jego dłoń ciężko opadła na asfalt. Kolejny pocisk uderzył o samochód, rykoszetując od silnika.
- Kryj łeb! – Ezechiel ściągnął na ziemię wciąż niewidzącego Randalla. Trzecia kula wbiła się w beton obok nadzorcy. W tym czasie Maria przejeżdżała rękami pod kamizelką Lynxa, poszukując krwotoku. Snajper próbował z trudem dźwignąć się na łokcie, ale King przytrzymał go przy ziemi.
- Nie.. Nie dostał… - Wysapała dziewczyna, jak po długim biegu. – Wayland? Wayland?! – Krzyknęła szarpiąc nim kilka razy. Usta żołnierza poruszyły się bezgłośnie. Kolejne pociski spadły tuż obok niego.
- Skurwielu! – Wykrzyczała dziewczyna wstając zza zasłony i strzelając z Astry w stronę ukrytego strzelca. – Skurwielu! – Pozostali wpatrywali się w nią z niedowierzaniem. Nawet tamten przestał strzelać. Ostatni nabój małego pistoletu opuścił lufę. Dziewczyna ze złością cisnęła nim w stronę budynku.
- Chcieliśmy się tu tylko zatrzymać! Tylko zatrzymać! Rozumiesz skurwie…?! – Krzyczała by jeszcze długo, gdyby King nie wciągnął ją za wóz. Dziewczyna wyrywała się, wyrzucając z siebie niezrozumiałe groźby, aż w końcu zamilkła kuląc się łazikiem. Ich przeciwnik również otrząsł się z letargu i kolejny raz wystrzelił nad ich głowami.
Ezechiel przeczołgał się, ciągnąć za sobą bezwładne nogi w stronę wozu i próbował dobyć z niego karabin maszynowy, jednakże kolejny wystrzał przytrzymał go na ziemi. Starzec ryknął z bezsilności i oddał kilka strzałów w pustkę.
- Skąd strzelają?! Skąd strzelają?! – Krzyknął Fray miotając się schowany za wozem.
- Po prostu leż, do kurwy nędzy! – Usadził go Deakin. – Kurwa mać! – Krzyknął kiedy rykoszet zawadził o kamizelkę Fraya. Wszyscy zalegli, ukrywając się za łazikiem i nie próbując nawet wystawić głów z ponad niego. Strzały ustały, ale doskonale wiedzieli, że ich przeciwnik wciąż ich obserwuje.
- Jakieś pomysły? – Zagaił Fray.
- Mam granat dymny. – Odpowiedział King, nie odrywając się od Lynxa. W końcu dotarł do nogawki wojskowego munduru rozdartego i zakrwawionego na wysokości łydki. Szybko przeciął ubranie przyglądając się ranie.


Nie była ani głęboka, ani specjalnie krwawiąca, jednakże opuchlizna i czarna obramówka sprawiły, że King pokręcił głową z niedowierzaniem. Zerknął na resztę nogi. Również pokryta była czarno fioletowymi wybroczynami. Już miał coś powiedzieć, kiedy kolejny pocisk rozorał krzesło kierowcy i zatrzymał się dopiero w ramie pojazdu.
- Widzę skurwiela. – Powiedział Ezechiel. – Czwarte piętro, trzecie okno od lewej strony. Walimy w niego, czym mamy, rzucamy granat i stąd spieprzamy. – Spojrzał na Marię uspokajająco. – Damy radę.
King odpiął od kamizelki granat i cisnął go wysokim łukiem w kierunku kamienicy, z której dochodziły strzały. Pozostali ogniem zaporowym osłaniali speca. Ich przeciwnik przestał strzelać, obserwując jak dym zasnuwa okolicę. Poczekali kilkanaście sekund, aby nie natknąć się na ostrzał i pospiesznie wystartowali ponownie łazik. Wóz sypiąc gruzem z pod kół ruszył wzdłuż przelotówki na południe. Pożegnało ich kilka suchych wystrzałów.

***

- Ile ma czasu? – Maria brudną szmatą przetarła spoconą twarz Lynxa. Snajper poruszył ustami. Kobieta zbliżyła zdrowe ucho do jego warg, po chwile wyprostowała się i podała mu czystą butelkę z wodą. King rzucił wzrokiem przez ramię, przez chwilę zatrzymując spojrzenie na zatroskanej dziewczynie.
- Ciężko przewidzieć, gdybym miał próbkę tego, co go raniło… - Snajper przerwał mu próbując się podnieść, Maria osadziła go z powrotem na fotelu.
- Wódz… Wódz tych pieprzonych dzikusów… - Wykrztusił. – Trafił mnie… Oszczepem, lekko… Ledwo co. – Dokończył i przymknął oczy. Jego skóra była blada, a usta sine. King pokręcił głową ze smutkiem.
- Nie ma jej ze sobą, więc nie dowiem się jaka to trucizna. Zresztą i tak potrzebowałbym laboratorium... – Spec mówił cicho, prawie, jakby sam do siebie. Siedzący obok Randall przyglądał się swojej dłoni, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, zamykając i ją otwierając.
- Zaczynam widzieć… - King spojrzał na niego obojętnie.
- To dobrze. – Rzucił. – Ezechiel?
- Bez zmian. – Odparł Starzec.
- Wayland potrzebuje oczyszczenia organizmu, może transfuzji, może dializy, ciężko teraz ocenić. – Spec wrócił do poprzedniego tematu. – Jeszcze operacji. Innymi słowy potrzebuje szpitala. Potrzebuje tej pieprzonej Misji. Za dziesięć, dwanaście godzin najdalej. Nie jestem w stanie zrobić tego tutaj, mogę spróbować ale… - Zamilkł na chwilę, przejeżdżać truchło zabitego psa. – Będę musiał mu wtedy amputować nogę.


22.11.2056
21:37

Fray oparł nogi na masce rozdzielczej samochodu i wodził lufą po wyłaniających się z mroku z dwóch stron drogi sylwetkach. Te obojętnie przyglądały się mijającemu ich pojazdowi. A gdy napotykały wzrokiem na broń, szybko opuszczając głowy i ciągnęły dalej w stronę majaczącej na końcu drogi barykady. King zwolnił, kładąc na kolanach karabinek MP5. Z tyłu dobiegł ich odgłos odciąganego zamka pistoletu Ezechiela. Wychudzone cienie udawały, że tego nie widzą. Brudni uchodźcy podążali w stronę Misji, która według obliczeń Kinga powinna być najwyżej była godzinę drogi stąd, może nawet bliżej. Wóz minął pierwszą grupę, podjeżdżając pod następną, mniej liczną. Ci uchodźcy nie patrzyli na nich już ze strachem. Większość z nich niosła na sobie ciężkie toboły, niektórzy pchali do przodu wozy wypełnione dobytkiem. Część z nich miała przewieszoną przez plecy broń, część jednak trzymała ją w pogotowiu rzucając groźne spojrzenia w stronę załogi przejeżdżającego łazika. Wzrok Ezechiela przykuł szczególnie jeden z nich. Młody chłopak z zabandażowaną twarzą i ręką przewieszoną przez temblak. Szedł kulejąc, podpierając się długą strzelbą myśliwską. Jednakże jednooki dostrzegł spięcie z jakim chłopak taksował przybyszów, gotowy w każdym momencie skoczyć im do gardeł.
Coraz głośniej rozlegały się strzały dochodzące z południa. Czasami gdzieś nad budynkami błyskały smugi pocisków błyskowych. Pojedynczy wybuch rozświetlił noc. Bez wątpienia, jechali na wojnę.
Przyglądali się na pokazowi ogni, gdy nagle do samochodu podbiegła chmara dzieciaków wyciągając w ich stronę brudne rączki. Fray odpędzał ich przekleństwami i groźnym wzrokiem, ale większość z nich nie zrezygnowała z rozpaczliwego pościgu. King nie mógł przyspieszyć nie ryzykując rozjechania, któregoś ze śmiałków. W końcu kilku gówniarzy wskoczyło w biegu na przyczepkę i zagłębiło się w worki pokrytę Opadem. W mgnieniu oka porwały, to co miały pierwsze pod ręką i wyskoczyły z pojazdu. King nacisnął na hamulec i razem z Marią oraz Randallem doskoczyli do rabujących małolatów.
- Oddawaj to pieprzony gówniarzu! – Krzyknął Nadzorca łapiąc za kołnierz jednego z chłopaków i wyrywając mu z rąk brudny worek. Wrzucił go z powrotem przyczepę, wzniecając kolejną chmurę Opadu.
Uderzeniami kolb i razami rozgonili dzieciarnie, odzyskując większość z ekwipunku. King szybko przeliczył worki i odskoczył od przyczepki rozglądając się po sunących uchodźcach.
- Brakuje jednego. Małe gnojki. – Wycedził. Rozglądali się dookoła, próbując wyłowić z mroku złodzieja.
- Tam! – Krzyknęła Maria rzucając się w stronę zagęszczającego się tłumu. Wychudzona dziewczynka w pocerowanej bluzie biegiem ruszyła w głąb ruin. Maria prawie dopadła do niej, kiedy niespodziewane uderzenie kolby karabinu znokautowało ją na asfalt.
- Wypierdalaj. – Młody mężczyzna, na którego wcześniej uwagę zwrócił Ezechiel, trzymając w ręce strzelbę, wycelował ją w głowę kobiety. Dziewczynka niosąca worek znikła w ruinach. Maria próbowała coś powiedzieć, ale uderzenie całkowicie wypompowało z niej powietrze.
- Opuść broń. – Rzucił Fray wodząc lufą po zbierającym się tłumie i mrugając przy tym intensywnie.
- Nie, to Ty opuść broń. – Drugi głos z prawej stronie wycelował w niego pistolet. Stary szczur uśmiechnął się do niego szpetnie. Kilku mężczyzn i kobiet z tłumu z obnażoną bronią zbliżało się do zgromadzenia.
- Ok… okradła nas… - Wysapała w końcu Maria.
- Po prostu idźcie dalej. – Powiedział chłopak tym razem mierząc w Fraya. – Odpuście. – Naprzeciw nich stanęła kilka zdeterminowanych, wychudłych twarzy. Większość z nich miała założone zakrwawione opatrunki i bandaże. Śmierdzieli prochem, pyłem i śmiercią. Najdalej kilka godzin temu, stoczyli krwawą walkę. King podszedł do nich z wyciągniętymi w geście pokoju rękami.
- Ten worek znaleźliśmy w miejscu, w którym był Opad. Wszystko w środku pokryte jest toksyną. Wieziemy go do dezynfekcji. Zginiecie, rozumiesz? Zginiecie, jeśli go otworzycie. – Powtórzył dobitnie. Przez tłum przeszedł szmer nerwowych szeptów gromadzących się uchodźców. Ci, którzy trzymali broń, nie przestawali jednak celować w Fraya. Po bokach pojawili się następni, trzymając w rękach noże i pałki.
- Jeżeli chcecie żyć, to jedźcie dalej. – Odpowiedział chłopak, patrząc na nich butnie.
- Jesteś głupi. – Warknął King.
- Jednak wciąż żywy. – Uśmiechnął się kpiąco.
- Niedługo. – Rzucił Fray odwracając się na pięcie. Kilkanaście luf odprowadziło ich do wozu.
- Pozwolimy im tak odejść? – Zapytał Ezechiel, patrząc na nich zły.
- Jedyna droga prowadzi na południe. Wkrótce się spotkamy. – Odpowiedział King.
Łazik odpalił i ruszył dalej w stronę Misji.

***

- Co znowu, do kurwy nędzy… - Zaklął Randall, gdy zbliżyli się gromadzącego się kilkaset metrów dalej tłumu ludzi. Brudni, wychudzeni uchodźcy stali w świetle ognisk i silnego reflektora. Okupowali mały placyk przed zbitym z metalowych blach, wraków samochodów i umocnionym gruzem ogrodzeniem. Na jego szczycie stało kilku strażników, wykrzykując rozkazy w stronę kotłujących się na dole ludzi. Ci nie reagowali, napierając na bramę.
- Z drogi! Rozejść się, bo będziemy strzelać! – Kobieta stojąca na górze ściągnęła z ramienia broń, wciąż jednak nie celując w stronę tamtych.
- Wypieprzaj Tilda, słyszysz?! – Wykrzyknął tyczkowaty mężczyzna, wychodząc przed wszystkich. -Wypieprzaj! Ile już czekamy?! Dzieciaki są głodne, nie mamy jedzenia! Jesteśmy z Pineville! Nasi ziomkowie walczą za nas wszystkich! To chyba jeszcze coś znaczy, co?!
- Słuchaj, ty! – Inny z uzbrojonych mężczyzn zasłaniając się przezroczystą tarczą oparł o nią krótki karabinek. – Doskonale wiesz, fagasie dlaczego czekacie! Nie będzie wcześniejszych wejść!
- Ile to już jest?! Ile?! Dzieci tyle nie mogą… – Zawodząc, brudna kobieta złapała za tarczę żołnierza i próbowała swoimi kruchymi dłońmi odciągnąć go od jego twarzy. Ten mocnym uderzeniem posłał ją na ziemie.
- Tyle, co każdy! Od siedmiu do dziesięciu dni! Pojedyncze przypadki do wejścia selekcjonują lekarze! Wasze dzieci są chore? Pokażcie je przy wizycie Aniołów Miłosierdzia! – Wykrzyknęła żołnierka. – Widzę tu pierwszą i drugą grupę! Druga ma do wejścia 7 dni! Pierwsza teraz tyle samo!
- Co?! Co, kurwa?! Nie ma chuja, że będziemy czekać jeszcze następny tydzień! – Wykrzyknął jeden z uchodźców uderzając pięścią w tarczę stojącego najbliżej tarczownika. Tilda wycelowała w niego strzelbę.
- Co mi zrobisz?! No co?! Zastrzelisz mnie, suko?!
- Grupy się przemieszały! – Odkrzyknęła kobieta. – Będziecie teraz czekać razem! – Kobieta chciała coś powiedzieć, ale nad jej głową przeleciał wyrwany z chodnika kawał bruku. Ta nie czekając, pociągnęła za spust, obalając mężczyznę w głąb tłumu. Ten próbował się jeszcze podnieść ale kolejny gumowy pocisk rozpłaszczył go na ziemi. Ponad tłumem przeleciało kolejnych kilka kamieni uderzając w żołnierzy. Ci podnieśli tarczę w górę w zwartym szyku wbiegli w tłum.
- COFNĄĆ SIĘ! Cofać się, do cholery! – Tarczownicy napierali na protestujących, łamiąc ich opór uderzeniami tarcz i pałek. Większość z nich pospiesznie uciekła do pobliskich budynków, a ci którzy zaatakowali zostali szybko zmuszeni do poddania się. Kilku tarczowników wciągnęło ich do beczkowego namiotu rozstawionego na boku. Nagle jeden z żołnierzy podbiegł do łazika celując z pistoletu w głowę Kinga. Ten nawet nie drgnął, wpatrując się w mężczyznę nienawistnym spojrzeniem. Obok niego wyrosła kobieta, którą wcześniej jeden z uchodźców nazwał Tildą.


Dziewczyna miała na głowie niedbale założony kevlarowy hełm, a ubrana była w za duży mundur na nadgarstkach i kostkach zaklejony taśmą. Jednakże pewny chwyt na strzelbie i władczy ton udowadniały, że rozmawiali z dowódcą tego małego garnizonu, broniącego wjazdu na teren Misji.
- Pozostali wracać na stanowiska! – Krzyknęła nie odwracając się do pozostałych żołnierzy. Tamci posłusznie wykonali rozkaz, cofając się do bramy.
- Kierunek podróży? – Zapytała, dłonią obniżając lufę broni wciąż stojącego tuż obok i celującego do lekarza podwładnego.
- Misja Ojca Giannego. – Powiedział zmęczonym głosem Randall. Dziewczyna przez chwilę pogrzebała kieszeniach, aż znalazła latarkę świecąc im po oczach.
- Skąd?
- Z Pineville. – Rzucił na odczepnego Clyde.
- Powód?
- Mamy rannego, potrzebujemy dostać się do na drugą stronę jak najszybciej. – Powiedziała Maria wskazując na barykadę. Tilda przyjrzała się jej, oślepiając światłem.
- Żaden z was nie wygląda najlepiej. Porozmawiamy rano, a te…
- Nie mamy czasu do rana. – Brutalnie przerwał jej King. – Jeżeli on – wskazał na pogrążonego w gorączce Lynxa – przed świtem nie zostanie operowany, umrze, a w najlepszym razie straci nogę.
Kobieta spojrzała na snajpera obojętnym wzrokiem, wzruszając ramionami.
- Co tam wiozą? – Wskazała na przyczepkę, w którym grzebał jeden z żołnierzy.
- Mają tu dużo broni… - Powiedział przerzucając worki. – Dużo wszystkiego. Wszystko pokryte chyba Opadem. – Dodał pospiesznie. Dowódczyni skinęła głową.
- Na prawo macie studnię. Musicie zapłacić za dostęp do wody, od litra. Jest też detergent, płatny. Jeżeli nie chcecie czyścić sprzętu, to musicie go zakopać, albo nie wjedziecie do Misji. Jesteście w trzeciej grupie. Musicie poczekać tydzień i idziecie dalej. Zabezpieczenie przeciw epidemiom. Co do waszego rannego… - Zastanowiła się przez chwilę. – Za godzinę, może trochę dłużej, tyle to chyba wytrzyma, będzie tu jeden z Aniołów Miłosierdzia. Jeżeli oceni, że z tamtym naprawdę jest tak źle, to zabiorą go do Misji. Do tego czasu idźcie na główny plac i nie sprawiajcie nam problemów. – Dodała odwracając się na pięcie i odchodząc. Po kilku krokach zatrzymała się jednak i dodała przez ramię.
- Mamy na nie rozwiązania. – Dokończyła klepiąc się po kaburze pistoletu.
King chwilę odprowadził ją wzrokiem, po czym zaparkował samochód na małym placu zapełnionym przez ogniska i mimo późnej godziny, chrzątających się w tą i z powrotem ludzi.
- Co teraz zrobimy? – Zapytała Maria. Pozostali nie odpowiedzieli przyglądając się żałosnemu widokowi, jaki rozciągał się dookoła nich.


Najpewniej mieli przed sobą ostatnią falę uchodźców z Pineville. Wychudzeni, chorzy, wielokrotnie okradzieni w ruinach. Zbyt słabi, żeby utrzymać tempo tych, którzy jako pierwsi wyruszyli do ostatniej, broniącej się Enklawy. Teraz stłoczeni byli przy osobnych ogniskach oraz namiotów. Najczęściej w zbyt cienkich ubraniach, niemający jedzenia, czy gambli na handel zwyczajnie skazani byli na śmierć i sądząc po apatii, jaka uderzała z ich twarzy pogodzeni z tą myślą.
- Co zrobimy? – Powtórzyła Maria.
- Przejdziemy przez tą pieprzoną bramę. – Powiedział Fray przyglądając się ogrodzeniu.
Nie miał zamiaru odpuścić i czekać, kiedy czuł, że jakiś, jakikolwiek cel jest na wyciągnięcie ręki. I nie liczyło się dla niego to, jak daleko jest do samego Nashville. Tu i teraz miał zamiar przerwać pasmo katastrof i towarzyszącej mu odkąd wkroczył do tych ruin pieprzonej, gorzkiej bezradności.
Musiał tylko sforsować bramę.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-06-2014 o 01:47.
Lost jest offline  
Stary 01-07-2014, 21:39   #100
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Odłożyła wyczyszczony karabin na stos sprzętu obok i sięgnęła po następny element ekwipunku. Zaczęła zeskrobywać ślady opadu, polewając oszczędnie wodą zmieszaną z detergentem.

Czekali już kolejny dzień pod Bramą, ale Maria nie martwiła się. To była dobra, odprężającą praca. Maria uświadomiła sobie, że gdyby ktoś jej zaproponował, aby tym się zajęła, już na zawsze, żeby to od tego momentu było jej zajęcie - nie zawahałaby się ani chwili. Dokładnie tego potrzebowała – czegoś mechanicznego, monotonnego, spokojnego. Czegoś, co pozwoli zająć ręce i umysł. Spokojnie usiąść. Nie zastanawiać się, kto będzie następny i czy powinna raczej wybrać Samantę, czy… Dość. Nie można w kółko rozważać tego, co się już zadziało. Dość.

Trzeba skupić się na dziś i na tym, co będzie. Czy Lynx zgodzi się pracować przy Bramie? jak już wyleczy się z tego zatrucia, z jego wyszkoleniem nie powinien mieć problemów z zatrudnieniem, Ezachiel chyba zresztą też.. a może on nie będzie tu chciał zostać?

Nie chciała o tym myśleć. Ostrym kawałkiem drutu zaczęła wygrzebywać skrawki Opadu z zakamarków broni. Wydawało się, że cały świat przestał dla niej istnieć w tym momencie. Rozważania przerwało jej czyjeś spojrzenie. Zauważyła, że ktoś się jej przygląda. Do Marii zbliżył się stary mężczyzna, toczony obrzydliwie wyglądającym wrzodem. Dziewczyna odsunęła się mimowolnie na jego widok.
- Eee! Ty tam. - Zawołał starzec, odciągając ją od pracy. - Jesteś z nimi? - Zapytał wskazując na łazika i krzątających się mężczyzn.
Maria powoli dokończyła czyszczenie, a potem odłożyła rzecz, na stertę już umytych z opadu.
- Tak - powiedziała, odgarniając włosy z twarzy.

Nie była zadowolona, ze jej przerywa. Konkretna, nudna praca, była tym, czego potrzebowała, żeby uspokoić umysł. Poza wszystkim - część wody wykorzystała na zmycie z siebie pyłu, błota, kurzu i opadu. Już dawno nie czuła się tak.. czysta.
- Chcesz trochę zarobić? - Zapytał uśmiechając się szpetnie.
Westchnęła i sięgnęła po następną sztukę ekwipunku. Przez ostanie minuty pozwoliła sobie na luksus nie myślenia o przyszłości, o Misji, o ich życiu i skupienia się na tej chwili rzeczywistości. Na zmywaniu osadu.
Teraz rzeczywistość znów wyciągnęła po nią swoje macki.
- Jak? - zapytała.
- Ty i ci, którzy są z tobą, ale ja wiem, że lepiej pogadać z taką miłą dziewczyną, jak Ty, to wysłucha pewnie. - Odchrząknął i wskazał na namioty tarczowników. - Ja i ty, to jesteśmy jedno plemię, nie? - Powiedział kładąc jej rękę na ramieniu. - Uciekamy przed wojną, to i se pomagać musimy. To powiedz z kim, młoda, trzymasz?
- W sensie?
- dopytała, odsuwając nieco bark od mężczyzny. - Z nikim nie trzymam. Poza nimi - wskazała brodą swoich towarzyszy.
- Nie trzymasz, bo nie wiesz, co się tu dzieje. - Wskazał głową na zamkniętą Bramę. - Jestem tu od czterech dni. I jak sądzisz, ile przelazło ludzi z Pineville przez tą bramę? No zgadnij ile…
- Niewielu, tak? Nikt?
- Pięć osób, pięć! Sami ranni, co ledwo się na nogach trzymali, zabrani przez lekarza… A wiesz ile te suczesyny gambli zdążyli zarobić na nas, jak tu siedzimy? Fure, fure!


Maria odłożyła trzymany w dłoniach sprzęt i spojrzała na mężczyznę.
- Rozmawiałeś z kimś, kto stamtąd wyszedł?
- Ludzie wchodzą, nikt nie wraca. Przecie każdy do Nashville idzie, tu
- wskazał na ruiny - nie ma życia.
Pokiwała głową.
- Jaką masz dla mnie..dla nas.. propozycję?
- Wyglądacie na najemników spoza Enklaw. No i macie jeszcze to
. - Powiedział wskazując na RKM przyczepiony do łazika. - Macie czas czekać tyle dni? ile wam powiedzieli? Tydzień? Ja jak przeczekałem cztery to mi dowalili jeszcze kilka.
- Więc?
- Maria nie wyglądała na rozmowną. Ani zbyt bystrą.
- No to musimy przejść przez tą bramę i potrzebujemy kogoś, kto nas przeprowadzi.
- Jest was więcej?
-zapytała, sięgając na powrót po menażkę. - Mówisz w czyimś imieniu, tak?
- Może.
- Przechylił owrzodzoną głowę. - Nie chcemy nikogo zabijać. Potrzebujemy żywności, chcemy żeby aresztowani zostali zostać uwolnieni, a brama otwarta. Tyle. Poszukaj mnie jutro rano, albo w południe. - Rzucił i odwrócił się na pięcie, odchodząc

- Poczekaj! - zawołała półgłosem. - Daj mi jeden powód. My mamy coś, co może pomóc tam wejść. Dlaczego mamy zawierać z wami układ? Co wniesiecie do puli?
- Wszystko oprócz jedzenia i leków wasze. A zresztą dziewczyno
- wskazał w stronę łuny walk rozciągającej się nad ruinami - nie możecie tutaj czekać.
Uśmiechnęła się, lekko. Pobłażliwie.
- To nie jest oferta. Poza tym - to właśnie jedzenia i leków potrzebujemy, jak wszyscy. Przekonaj mnie, że powinnam namówić moich towarzyszy do rozmowy z twoimi ludźmi. Jeden argument.
- Posiedzisz tu kilka dni i będziesz miała o wiele więcej niż jeden argument.
- Dodał również uśmiechnięty, jednak uważnie przyglądając się kobiecie.

Spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy - domytej do czysta pierwszy raz od wielu dni - był pogodny spokój.
- Nie boję się już. Przeszłam tyle, że… To równie dobre miejsce na śmierć, jak każde inne. Oni - wskazała brodą. - Przegonią cię od razu. Albo zastrzelą. Mnie posłuchają.
- Więc czego chcesz, dziecino?
- Zapytał.
Znów wskazała brodą na mężczyzn.
- Zależy mi na nich. Jeśli jest sposób.. warto go poznać. Choć w sumie… - nie wiadomo było, czy mówi do mężczyzny, czy głośno się zastanawia - równie dobrze sobie radzili, zanim mnie poznali.
Wróciła do skrobania sprzętu: - Jak coś masz - mów. Jak nie - szkoda naszego czasu.
- Chyba jednak nie mamy o czym rozmawiać.


Pokiwała głową.
- Kogo mam szukać? Nazywasz się jakoś?
Mężczyzna znów się uśmiechnął. - Spooky. Jutro przy pompie. Rano albo w południe.
- Ok.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172