Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-01-2014, 05:18   #11
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
W świecie, z którego pochodził Clyde niewolnictwo było tylko odległym pojęciem, funkcjonującym gdzieś gdzie zwykły śmiertelnik nie miał ochoty się zapuszczać. Enklawa ludzi oświeconych, próbujących żyć tak jakby apokalipsa nie nastała. Jak bardzo musieli być naiwni by nie dostrzec, że Wielka Wojna zniszczyła znacznie więcej niż to co mogły dosięgnąć bomby? Podstawowe wartości, które każdemu wpajano od małego. Dziś małolat zamiast wkuwać kartę praw człowieka i wzrastać w poczuciu własnej godności dostawał w rękę broń i szedł ginąć dla kilku działek tornada zrabowanych z kryjówki kartelu. Zielone przedmieścia pełne rozwrzeszczanych dzieciaków wracających ze szkoły zniknęły pod tonami radioaktywnego opadu. Wojna odebrała wszystkim marzenie, które razem śnili. Ludzka kondycja skręcała się w konwulsjach, a wraz z nią Clyde King - być może jedyna osoba w promieniu wielu kilometrów, która nie miała tego serdecznie gdzieś. Zadziwiające, jak życie potrafi dokopać tym, którzy chcą uczynić je lepszym. A przez co to wszystko? Przez to, że tak został wychowany. Przez to, że nie umiał odpuścić.

***

Karawana

Niewiele snu, słabe jedzenie, ciasnota, żałosna higiena, mordercza praca. Od zapachu zbierało się na torsje, ale z czasem dało się do niego przyzwyczaić. To była prostsza część. Później zaciśnięcie zębów i dzielne znoszenie przeciwności wcale nie wystarczyło. Bicie, znęcanie, kradzieże, gwałty strażników na współwięźniarkach i ciągła, niekończąca się walka o pozycję w grupie, o przetrwanie. Początek był trudny. Wbrew pozorom piekielnie ciężko zachować w niewoli godność i nie zgarnąć kulki. Każdy kombinuje jak się podlizać, jak podkraść żarcie, zastraszyć, oszukać, wykorzystać. Kiedy możesz liczyć tylko na siebie bardzo szybko wychodzi z jakiej gliny jesteś ulepiony. Pierwsze tygodnie były pasmem porażek, obrywania na własne życzenie, głodowania, tłumienia bezsilnej złości. Niezliczone śińce, obite kości, pęcherze na rękach i stopach, pusty brzuch, suchoty, ponure opowieści tych, którzy byli zamknięci dłużej. Najgorsze były chyba jednak krzyki. Noc w noc ktoś wył, jakby go zarzynano. Czasem były to gwałcone kobiety, czasem ktoś wdał się w bójkę o kawałek chleba i kończył z głową rozbitą kamieniem, czasem ktoś szlochał spazmatycznie, aż nie pojawił się strażnik i nie ukrócił hałasów. Nie dało się od tego uciec. Clyde oddałby wiele za jakąś lekturę, która pomogłaby mu choć na chwilę zapomnieć o groteskowej rzeczywistości. King jednak nie zamierzał się poddać. Był zbyt uparty, by położyć się na ziemi i pozwolić się zgnieść robactwu, które prowadziło karawanę. Mogli go bić, głodzić i poniżać, ale nie mogli złamać jego ducha. Musiał być jak skała, niewzruszony, nieczuły na fale rozbijające się o jego twarz. Jeśli człowiek zapomni kim jest, jest nikim.

Współwięźniowie, choć więksi i bardziej agresywni, byli przeważnie strasznymi tępakami. Każdy twierdzi, że akurat on jest największym cwaniakiem w okolicy, ale wielu gubi rezon, gdy podejdzie się go od strony, której się nie spodziewa. Tak było z hazardem. Nie pamiętał już od kogo zdobył talię kart, jednak ów pliczek kartonowych świstków zapewnił mu więcej niż wywalczyłby siłą.


Zadziwiające ile gambli przewinęło się przez jego ręce w miejscu, gdzie teoretycznie nikt nie posiadał nic ponad koszulę na grzbiecie. Cieplejsze ciuchy, jakaś podła broń, dragi, biżuteria, jedzenie, drobne przedmioty, bandaże, nawet lekarstwa i amunicja. Jeden więzień próbował nawet uregulować dług przywlekając ze sobą dziewczynę z celi, ale King nie był zainteresowany. Nigdy nie ogrywał nikogo do zera, nie starał się wzbogacić. Co innego żerowanie na ludzkiej chciwości, co innego sprowadzenie się do roli oprawcy. Gamble pozwalały mu przetrwać, podkupić strażników, pomóc towarzyszowi w potrzebie. Wszystko to dzięki kilku matematycznym trickom. W świecie, gdzie ktoś poprawnie mnożący liczby uchodził za wykształconego, znajomość statystyki, prawdopodobieństwa i analizy liczbowej była czymś w rodzaju magii. Cholera wie, czy było to uczciwe – Clyde działał w dobrej wierze. Z tego wszystkiego ostało mu się ledwie kilka gambli i obrączka na rzemieniu. Obrączka, której sekretu pilnował jak oka. Obietnica - złożona obcemu człowiekowi i pod wpływem emocji – jednak utkwiła gdzieś w świadomości Kinga. To była jedna z tych rzeczy, które musiały zostać dokończone. Miesiąc, pół roku, rok – nieważne. Kiedyś odnajdzie tą Clarice.

***

Miesiące mijały. Jak to mówią, psy szczekają, karawana jedzie dalej. Spec nie liczył już twarzy, które przewijały się przez ręce łowców. Codziennie wstawał do tego samego przeklętego życia, które wiódł jako niewolnik. Niby przenieśli go do, jak szumnie nazywali to ci skurwiele, Komanda Specjalistycznego, ale nic się w zasadzie nie zmieniło. Żarcie dalej było podłe, perspektywy żadne, a strażnicy konkurowali o miano gnoja miesiąca, jednak teraz zyskał sobie trochę swobody. Bywały dni, kiedy nikt nie zawracał sobie nim głowy i mógł w spokoju leżeć na uboczu bawiąc się przydrożnym chwastem, albo kontemplując chmury przetaczające się po niebie. Cirrocumulusy, Cirrostratusy… Zabawne, że kiedyś ludzie ponadawali nazwy tak ulotnym obiektom jak chmury, katalogowali je w albumy i przepowiadali pogodę. Obca rasa na obcej planecie.

Była też Chloe. Łowczyni o twarzy naznaczonej przez oparzenie. Przyszła pewnej nocy i wzięła Kinga do swojego namiotu. Można byłoby powiedzieć, że uczyniła z niego swojego kochanka, gdyby był dla niej kimś więcej niż jedynie narzędziem do zaspokojenia żądzy. Nawet ze sobą nie rozmawiali, a nawet jeśli to krótko i na neutralne tematy. Ich wzajemne kontakty były chłodne, seks mechaniczny i agresywny, bardziej przypominał walkę, niż miłość. Choć żadne z nich nie przyznało tego na głos, na te krótkie chwile napięcia różnice między nimi – między oprawcą i ofiarą – zacierały się, a kochankowie stawali się sobie niemal bliscy – nawzajem szukający choć chwilowej ucieczki od ponurej rzeczywistości. Wszystko to jednak szybko mijało, a ciężar fałszywych emocji zwiększał tylko brzemię dźwigane przez Clyde’a. Kto inny pewnie cieszyłby się jak głupi, że ma możliwość posuwać Chloe, jednak dla niego było to wyjątkowo wyrafinowaną torturą. Przyjemność i odraza. Ktoś tam na górze musiał się świetnie bawić, oglądając zmagania swojego małego Hioba.

***

Przyszedł i czas, że do Komanda dołączyli inni. Spec nauczony niewolniczym doświadczeniem unikał z nimi kontaktu. Im mniej wiesz o życiu towarzyszy, tym łatwiej znosić to co im się dzieje. Kiedy biją obcego typa – da się to znieść. Kiedy jednak wiesz, że typ nazywa się John Smith, ma żonę i dzieciaka, dom w Kolorado i złapali go kiedy wracał do siebie z roboty w kopalni, to podnosi Ci się ciśnienie. Nowi kompani byli witani zatem z rezerwą i obojętnością, jednak mimo to ktoś musiał się do niego przyczepić. Gość przedstawił się jako Jacob Nemrod, choć sam nazywał siebie Szajbus. Zakazana gęba, blizny po nożu, udziwniona fryzura – pewnie uważał się za niezłego twardziela, jak co drugi koleżka w Stanach, który parę dni później kończy pod barem z kulą w zębach. King pewnie zignorowałby i jego, ale okazało się, że gość miał ambicję zostać jednym z łowców niewolników, tyle że okazał się być miernotą i nic z tego nie wyszło. W Kingu zawrzało. Nieznajomy nie różnił się zatem niczym od reszty strażników, tyle że jego nie chronił immunitet naładowanego karabinu. Clyde rzucił mu w twarz co o nim myśli. Co z tego, że tamten był silniejszy i po chwili z łatwością pochwycił Speca, by pokazać kto tu rządzi? Zgarnął kilka solidnych ciosów, ale prowokował Jacoba dalej dając upust duszonej w sobie złości. Pewnie nie skończyłoby się na kilku siniakach, gdyby nie pojawił się strażnik, którego obecność skutecznie schłodziła zapędy Nemroda.

Kilka dni później ktoś wpadł na genialny pomysł by wszystkich więźniów skuć parami. Oczywiście Nauczyciel ze wszystkich możliwych kombinacji musiał zostać sparowany z Szajbusem. Jeśli wcześniej uważał, że pech rzuca mu kłody pod nogi, teraz zwyczajnie dostał od niego w twarz. Z drugiej strony – nie po to przetrwał aż do tego momentu, by nie pokonać i tej trudności. W imię wyższej sprawy nawiązał porozumienie z kłopotliwym towarzyszem, choćby i do momentu kiedy przestaną ich łączyć wspólne kajdany. Ostatecznie gabaryty Nemroda mogły okazać się wielce użyteczne, gdyby pokierował nim ktoś odpowiedni…

***

Obecnie

Dwieście dwudziesty ósmy dzień niewoli. Żeby nie stracić poczucia upływającego czasu Spec odliczał każdy wschód słońca. Jeżeli porwali go w Marcu, teraz musiał być… ach tak, Listopad. 17 Listopada. Poranek był wyjątkowo chłodny, do tego zaczął się od uroczej pobudki kopniakiem od Chloe. Dziewczyna zdawała się kompletnie go ignorować, choć poprzedniej nocy znów wzięła go do siebie. Może i lepiej, że nie muszą się widywać bez potrzeby? Przebywanie w jej towarzystwie nieodmiennie budziło mieszankę emocji, które z pewnością nie pomagały w spokoju zjeść śniadania. Fakt, że tego ranka ponownie zaserwowano im suchy placek z mięsnymi ścinkami i podejrzanej jakości mleko, w którym pływał gęsty osad, nie zachęcał do jedzenia.

Odbębniwszy zbiórkę Clyde dał znak Jacobowi, by przeszli się kawałek po zrujnowanej ulicy. King popatrywał na walający się po betonie złom. Wyglądało na to, że kobiety wyzbierały większość przydatnych elementów. Kilka łusek walało się bezpańsko, nim King schował je w kieszeni, ale nic innego nie przykuło jego uwagi. Miejsce wyglądało na coś w rodzaju bunkra będącego częścią barykady blokującej ulicę. Do niedawna zdezelowane samochody tworzyły dogodną pozycję strzelecką, obecnie zawalona ściana sąsiedniego bloku zmieniła konstrukcję w bezużyteczną stertę złomu.

- Ej, profesorku! – coś przykuło uwagę Nemroda stojącego obok jednej z żelaznych płyt
Fanty!

W płycie wycięty był prymitywny otwór strzelniczy, a za nim na ziemi majaczyła ludzka sylwetka. Ciało żołnierza. Najwidoczniej część barykady powodowana silnym wybuchem zwaliła się na niego. Z pomiędzy gruzów wystawała ledwie głowa, ręka i część tułowia. Resztę okrutnie zmiażdżyły tony gruzu. Część jego kamizelki taktycznej z przynajmniej jednym magazynkiem oraz krótkim nożem wydawała się prawie na wyciągnięcie ręki. Otwór był jednak zbyt ciasny by się w niego wcisnąć. Nie mieli wiele czasu nim łowcy spostrzegą ich eskapadę. Gamble były jednak zbyt kuszące, a podczas odgruzowywania wszystko zgarnęli by łowcy. Spec dał znak Jacobowi by ten miał oko na strażników, po czym złapał zardzewiały pręt tkwiący luzem miedzy żelastwem, wychylił się na tyle na ile pozwalały rozmiary otworu i zaczął ostrożnie operować przy dobytku denata. Kilka chwil później hełm wylądował w rękach Kinga. Radość nie trwała zbyt długo, bo oto od strony garkuchni dobiegło wołanie:

- Te chłopaki, co wy tam odpierdalacie? - Ton głosu faceta brzmiał na dosyć rozbawiony. - Rudy, patrz na skurwli! Zamiast żreć, to już do roboty im spieszno! No napierdalać mi tam! Idź do Dentysty, ten gość powinien być łowcą, nie niewolnikiem! - Rudy tylko popatrzył znad swojego śniadania, kwitując sprawę kiwnięciem głowy

- Im wcześniej skończymy tym lepiej. - sapnął Szajbus przerzucając dla niepoznaki kawał stali. Najchętniej wcisnąłby go w dupsko upierdliwego strażnika, lecz chciwość podpowiadała, że tym razem lepiej było się powstrzymać.

Clyde pospiesznie wsunął kask pod pałatkę i wrócił do połowu gambli. Wziął się za nóż, jednak coraz głośniejsze głosy obserwatorów nie pomagały mu się skupić i nóż zsunął się na ziemię, poza zasięg pręta. Niech to szlag. Wolną ręką ocierając pot z czoła King wychylił się po raz ostatni, tym razem po magazynek.

- Ja pierdole! Nie wierzę! Facet wlazł tam prawie w pół! - gość prawie przysiadł ze śmiechu. - Biorę go do swojego komanda! -

Strażnicy zrobili sobie z nich widowisko, a to mogło oznaczać kłopoty. Jeszcze jeden ruch, pociągnięcie i… magazynek wpadł prosto w dłoń.

- Jest kurwa jest! - szepnął podekscytowany Jacob widząc, że King wyciąga coś z bunkra - Ta zabawka idzie do mnie. - łowca zrobił zdziwioną minę - Gdzie nóż?
Nauczyciel pospiesznie wepchnął magazynek w rękę Szajbusa. - Zleciał. Sięgnie się go potem w ciągu dnia, skoro wiemy, że tam jest. Zanim ktoś go zauważy.-
- Szlag by to... -

Kiedy więźniowie skończyli obrabianie zwłok i wydawało się, że wszystko skończy się na kilku żartach Rudy spojrzał w stronę rumowiska. Wziął kolejny gryz suszonego mięsa i zeskoczył z wozu, który przywiózł tu komando. Zdjął z ramienia strzelbę i ruszył przed siebie. - Co jest, kurwa? - zmielił pod nosem podchodząc w stronę dwójki. - Odsunąć się! – rzucił stając tuż obok. Jego rozkaz mocno akcentowała strzelba wymierzona w Nemroda.

- Coś tu jest. Jakiś trup. – Spec wskazał palcem dziurę chcąc odwrócić uwagę od magazynku w ręce Nemroda, po czym odsunął się na bok.

Rudy popatrzył do środka. - Vinn! Do mnie! - Śmieszek przybiega, przerażony tonem głosu dowódcy. - Widziałeś, że leży tu jeszcze jeden sztywniak? - Łapie go za łeb i wciska go do otworu strzelniczego. - Nie! Bo masz gówno zamiast mózgu! -

Szef zwiadowców pokiwał głową i zwrócił się z powrotem do Speca. - Fanty. -
- Przy kolesiu leżał nóż, ale wyleciał. Sam sprawdź. – Clyde starał się bezskutecznie odwrócić uwagę Rudego, co spotkało się tylko z oschłym:
- Nawet mnie człowieku, nie wkurwiaj.
Stało się jasne, że natręci nie odpuszczą póki nie otrzymają choćby najmniejszego zysku ze znaleziska. King nie miał najmniejszej ochoty oddawać hełmu, dlatego sięgnął do kieszeni i złapał pierwszy przedmiot, który mu się nawinął. Paczka amunicji. Niech będzie. Nauczyciel pozwolił kilku sztukom wyślizgnąć się do kieszeni nim wysunął kartonik przed siebie. Jeżeli spodziewał się, że wybór będzie słuszny to srodze się przeliczył. Rudy widząc naboje w rękach niewolnika zareagował odruchowo. Podrzucił strzelbę i wypalił. Clyde nie zdążył nawet zareagować. Oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu. Twarz przeciął grymas bólu, gdy pociski uderzyły w klatkę piersiową.


Mężczyzna spojrzał w dół, lecz tam gdzie spodziewał się zobaczyć ziejącą dziurę ujrzał kilka żółtych kulek upadających na ziemie. Amunicja była gumowa. Nim King zdołał przełknąć nerwowo ślinę drugi strażnik podszedł do niego, wypłacił kopniaka i wyszarpnął pudełko z nerwowo zaciśniętej dłoni.

- Nie lećcie ze mną w chuja, bo was odkupię i dopiero będziecie mieli przesrane. - rzucił Rudy odchodząc.

Śmieszek patrzył za nim przez moment. Gdy szef oddalił się na dostatecznie dużą odległość, by nie mógł go usłyszeć, uśmiechnął się nieszczerze ukazując komplet zepsutych zębów.

- Mam to w dupie, naprawdę. Ale cóż, chłopaki. Rudy utnie mi tygodniówkę. I nie mam zamiaru, nie karmić dzieciaka, bo jakieś pieprzony niewolnik, nie potrafi kryć fantów. Wyskakiwać z gambli.
- Mam mleko. Dla dziecka. - odparł Szajbus wyciągając niewielką półlitrową butelkę mleka z dziwnym osadem na dnie.
- Nie osłabiaj mnie. Nie nakarmiłbym tym syfem psa, a co dopiero dzieciaka. - facet spogląda w stronę Dentysty. - Pogrywaj tak ze mną dalej i drę mordę, że macie więcej kontrabandy. - uśmiecha się złośliwie. - Bo macie, co? -
- Co? - zapytał Szajbus najwidoczniej nie do końca rozumiejąc słowo “kontrabanda” - Że miałbym kogoś zabić mlekiem? Może lepiej tego nie pić Clyde? -
- Rudy zabrał fanty. Jak ci mało to w dziurze leży sobie nóż. Nie wyczaruję Ci nic z kapelusza. Pytaj Dentystę, ale to tobie się oberwie, że marnujesz jego czas. – o ile Rudy był kimś ważnym, Vinnie mógł im naskoczyć. Zresztą salwa gumowych kulek obudziła w Specu bojowy nastrój. Życie nigdy nie smakuje tak dobrze, jak wtedy gdy boimy się je stracić.
- Pod koniec dnia, ten nóż ma być w moich rękach. Będę was eskortował. - Facet odwrócił się i odszedł, jednak po kilku krokach rzucił. - Jak nie to zwyczajnie rozpieprzę wam łeb. -

Tak jak się zaczęło, tak się skończyło. Do listy pod tytułem “skuriwele” dołaczył kolejny typas. Bóg raczył wiedzieć ilu jeszcze do niej dołączy nim skończy się to piekło.
- Musiałeś go wkurwiać? – rzucił łowca.
- Spierdalaj Jacob. Pobaw się swoim magazynkiem, ja muszę usiąść. – Clyde opadł ciężko na stertę gruzu i złapał się za pierś. Bolało jak jasna cholera. Dopiero teraz poczuł jak mocno oberwał. Na całe szczęście kule nie wyrządziły poważniejszych szkód. Z tej odległości nie zdążyły nabrać pędu, co prawdopodobnie uchroniło jego żebra od złamania. King zabębnił palcami o blachę. Uroczy początek dnia…

***

Siedzieli tak przez dłuższą chwilę dumając nad swym losem, kiedy w pobliżu pojawił się jeden ze współwięźniów. Zanim zdążył złapać się za język Spec zapytał machinalnie, tak jak wiele razy w ciagu ostatnich miesięcy:

- Hej ty, wiesz gdzie jest Nashville? – Clyde nawet nie patrzył, czy niewolnik zwrócił na niego uwagę, tylko dalej gadał jakby do siebie – Pewnie już i tak dawno zmiotła je jakaś przypadkowa bomba... -

Koleżka zatrzymał się zmierzył Nauczyciela wzrokiem, po czym zbliżył się szybkim ruchem ciągnąc za sobą swojego towarzysza. Był wielkim, białym, nalanym karkiem, trzymającym w ręku Crovel - połączenie saperki i łomu. Sporych rozmiarów narzędzie wydawało się przy swoim właścicielu malutkie. Może zaczepianie go nie było taką mądrą decyzją.


- Eee! Śmiszy Cię, to czarnuchu? Śmiszy, jak biały mężczyzna umiera w obronie swojego domu, ee? - rzucił popychając Speca. Obite żebra zapiekły. Akcent wskazywał, że osiłek jest z jakieś wiochy. Jeden ze strażników wciąż obserwował to miejsce ze znudzeniem.
- Nie. Moi też umierali w obronie swojego domu… koleś. – Clyde wstał z gruzowiska. Chciał dodać “białasie”, ale w ostatniej chwili ugryzł sie w język. Prowokowanie narwańca było ostatnim na co miał teraz ochotę.
- Chyba pieprzonej lepianki, fagasie... Byś widział Nashville. -
- Domu, jak każdy… - nauczyciel wbił w gościa spojrzenie dające do zrozumienia, że wcale nie miał gorzej - Jesteś z Nashville? -
- Nie. - Facet przyglądał mu się przez chwilę. - Fajny masz zegarek.. Ukradłeś, eee? -
- Fajny masz Crovel. Ukradłeś? – obecność Nemroda dodawał nieco pewności siebie. King zrobił krótką pauzę, żeby rozmówca odsapnął sobie złowrogo - Dobra, chłopie, nie mierzmy się na to kto jest większym skurwielem, bo i tak obaj jesteśmy w dupie, a oni - ruch głowy w stronę strażników - mogę nas sprzątnąć za krzywe splunięcie. Chcę się dogadać. Znasz kogoś z Nashville? To ważne. -
- Nie jesteś zbyt bystrzacką czekoladką, co? - Mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Zegarek. - Mówi wyciągając w twoją stronę otwartą dłoń.
- I myślisz, że tak po prostu Ci go oddam? Ktoś tu chyba nie jest za sprytnym białaskiem. – Clyde miał trochę dość tego tępaka, zresztą żebra bolały jak jasna cholera - Co dostanę w zamian? -

Facet rozglądała się przez moment. Nie widząc, żadnych strażników dookoła siebie nachylił się w stronę rozmówcy. Szybkim ruchem rozpiął kurtkę. Zza poły wyciągnął przedwojenny folder informacyjny. Zanim Nauczyciel zdołał przyjrzeć się lepiej schował go spowrotem. Jedyne co mignęło to jego tytuł „Nashville - przewodnik po atrakcjach”. - Mam to. - Powiedział. - Jestem z Pineville, to obok. -
Clyde popatrzył obojętnym wzrokiem na gościa. - Świstek papieru to mało za dobry zegarek. Dawno byłeś w Pineville? -
- Słuchaj, no czarnuchu. Albo robisz interes albo nie? - Facet widocznie zniecierpliwił się tą gierką. - Dajesz gamble, dostajesz informacje. -
- To ty mnie słuchaj, koleś. Nie będę kupował gówno wartych informacji, jeśli mnie nie przekonasz, że na coś sie zdadzą. - Clyde mówił spokojnym, chłodnym tonem wpatrując się rozmówcy w oczy, gotów na jego wybuch agresji. Wielkolud próbował być cwany, ale trafił na kogoś kto dobrze wiedział czego chciał, zwłaszcza, że po raz pierwszy od dawna faktycznie miał szansę się czegoś dowiedzieć - Jeśli nie masz konkretów o tym, gdzie można kogoś znaleźć to sobie nie dorobisz. Twoja gazetka jest raczej mocno nieaktualna, bodaj od trzydziestu lat. -

Brzydal zastanawiał się przez chwilę. Zerknął na swojego towarzysza, który rzucał kpiące spojrzenia. Mięśniak znów nachylił się konfidencjonalnie i powiedział:
- Mieszkałem tam całe życie. Wyjechałem z niego pół roku temu. - powiedział niechętnie.
King pozwolił sobie na drobny uśmiech, żeby zachęcić go do dalszych zwierzeń i utwierdzić w przekonaniu, że słusznie zaczął gadać.
- Ja też jestem w ciupie o parę miesięcy za dużo, zresztą - konspiracyjnie nachyla się do rozmówcy - nie trułbym Ci dupy, gdyby nie chodziło o coś ważnego dla kogoś z Nashville.
z trudem udało mu się powstrzymać bolesne stęknięcie.
Facet wepchnął swoją porcję jedzenia do gęby. Mlaskając zapytał próbując ukryć ciekawość.
- Kogo? -
Clyde zmrużył oczy. Wiedział, że jeżeli w tym momencie nie postąpi rozważnie zapłaci więcej niż tanim zegarkiem, albo zwyczajnie odkryje kompletnie nieistotną bzdurę. Spróbował podejść gościa ostrożnie.

- Jakich znasz handlarzy w Nashville? Takich co wszystko znajdą? -
- Nigdy tam nie byłeś, eee? - Facet wyszczerzył gębę. - Na stadionie jest targowisko, dużo, pewnie większe niż jakie kiedy widziałeś ze swojej wiochy, czarnuchu. Alan tam rządzi. Alan Carter. Od tych Carterów. – faktycznie, coś kojarzyło się Kingowi, że są jacyś Carterzy, którzy handlują bydłem w teksasie na dużą skalę. Na razie szło nieźle.
- Wyjaśnijmy sobie pewną sprawę, gościu. – Spec tracił cierpliwość. - Nazwij mnie jeszcze raz czarnuchem, to on - skinienie głowy w stronę Nemroda - zrobi się bardzo nerwowy, a wierz mi, on bardzo chciałby się zrobić nerwowy. Nie wiem co wiesz o robieniu interesów, ale prowokowanie wielkiego typa z młotem chyba nie jest najlepszym posunięciem. - Clyde dał chwilę żeby wieśniak napatrzył się na młot Nemroda.
Faceta raczej nie ruszały żadne pogróżki. Na tę sugestię zarechotał z kompanem, ale słuchali dalej co też Nauczyciel mógł mieć do powiedzenia. Grożenie większym typom od siebie wchodziło Kingowi w krew.
- Interesują mnie raczej konkretni, mniejsi handlarze. Carter i tak pewnie jest zajęty układaniem gambli w równe stosy. Zresztą nie wyglądasz mi na kogoś kogo by zatrudnił, żeby choćby zaparkować mu Cadillaca. Pewnie dużo lepiej znasz zbieraczy. -
- No to będzie Łapa, Charlie Wizz i Harry Oczko. No i kilku łowców, ale ich nie ma regularnie w mieście. -
- Są tacy co mają rodziny w mieście? Ci łowcy? Wiesz, jak handlarz robi interes z gościem, który przez pół stanów niesie jego gamble na plecach, woli mieć “ubezpieczenie”. -
Facet zastanawia się przez chwilę. - Zegarek. - Uśmiecha się szpetnie.
Clyde nie uśmiecha się wcale. - Dostaniesz jak dowiem się czego chcę. Baterię dostaniesz, jak informacje się potwierdzą. Chyba nigdzie Ci się nie spieszy co? No chyba, że Dentysta ma dla Ciebie specjalną wycieczkę za miasto z jego śrutówką w dupie. – policzki draba zadrżały. Niestety King nie mógł sobie pozwolić na luksus dodania: „I co teraz, białasie?”.
- Powtórz to. – świńskie oczka wieśniaka nabiegły krwią.

To był moment, kiedy Spec miał gościa w garści. Wkurzony, rozkojarzony, wygada wszystko.
- Robimy interesy. Ty i ja jesteśmy poważnymi ludźmi. Nie komplikujmy sobie życia tylko doprowadźmy handel do końca. Powiesz mi imię i adres dostaniesz swój zegarek i będziemy wszyscy kurewsko szczęśliwi. -
Facet zastanawia się przez chwilę. Widać, że najchętniej to by już dawno Ci pieprznął, ale stojący kilka metrów od was strażnik skutecznie studzi jego zapały. Po chwili kontynuuje. - No kilku łowców to ma rodziny w mieście. Nie dziwne, każdy ma. -
- Pewnie, że tak. Widzisz, może wydaje Ci się, że nic nie wiem o tym Twoim Nashville, ale mylisz się. Wiem o bazarze, o Carterze, Łapie, Charliem, Wizzie, I Harrym Oczko. Sprawdzam Twoje informacje, żebyś nie wcisnął mi ściemy. Zresztą skoro taki z Ciebie lokalny patriota, to zacznij współpracować, bo cały ten pieprzony handel z Tobą prowadzę, żeby dla kogoś z Nashville gwiazdka w tym roku przyszła wcześniej. -
Facet nie wydaje się zaskoczony. Po chwili ciszy, podejmuje rozmowę
- I kogo tam szukasz, ee? -
- Wymieniaj, ja Ci powiem stop. Ostatecznie nie możemy sobie ufać co? Sam tak postawiłeś sprawę. - Clyde utrzymywał kontakt wzrokowy, żeby wiedzieć kiedy gość kłamie.

- Kurwa, koleś… - odzywa się drugi kompan. Mięśniak przerywa mu. - Morda. - Znów patrzy na Ciebie. - Oby to kurwa miało sens, bo wyskoczysz, ze wszystkiego, czarnuchu… - Bierze głęboki oddech i zaczyna. - Nex, Shiv, Czarny… - Mięśniak wymieniał jeszcze kilka ksywek, jednak Clyde czekał na jedno, szczególne imię, aż wreszcie się doczekał - …Bisley, Karaluch, Czło... -
- Bisley. Znałeś go? – przerwał mu Nauczyciel, przyjmując zimny, twardy ton, podyktowany ośmioma miesiacami siedzenia w niewoli dla sprawy martwego łowcy.
- Taa.. Nie żyje. -
- Właśnie. Wiesz jak znaleźć jego żonę, Clarice? -
- Wiem. - Uśmiechnął się szyderczo.
- No to dotarliśmy prawie do połowy naszego układu. Jeśli wciśniesz mi ściemę - dostaniesz połowę gambli, a Clarice będzie bardzo przykro. Jak informacja okaże się prawdziwa - dostaniesz drugą. Ostatecznie i tak idziemy w tamtą stronę. -
- Sprzedadzą mnie w Pineville, mój brat mnie odkupi. Nie idę do Nashville. -
- To przekonaj mnie, a Ci uwierzę. Albo nie. Co za różnica. - Clyde zmarszczył nos - Chyba, że dla Clarice. - Clyde zastanawiał się w zasadzie czemu użera się z jakimś tępakiem dla cudzego interesu. Tylko dlatego, bo dał słowo…
- Jego żona wynajmuje pokój na poddaszu zajazdu. Sprzedała dużo gambli, jak szlak trafił Bisa. - Wyciąga rękę po zapłatę.
- I jak się nazywa ten zajazd? – rzucił King grzebiąc w kieszeni i sprawdzając, czy też powie to jednym tchem.
- Jak się nazywa? - Mężczyzna zaczął się śmiać. - Nie ma pieprzonej nazwy. Zajazd Łapy, chyba można tak o niego pytać. -
- No to by było na tyle. Powodzenia w Pineville. – Zegarek powędrował do wielkiej ręki. Clyde uścisnął drugą dłoń i spojrzał głęboko w oczy rozmówcy, jednak zaraz tego pożałował. Tamten był wyjątkowo brzydki, a łapę miał jak kowal. Kiedy już wydawało się, że sprawa jest załatwiona, a każdy odszedł w swoją stronę, brzydal odwrócił się i zawołał:
- Te, czekoladka! Ta baba miała siostrę w Pineville. - Jego kompan szturchnął go znacząco w ramię szepcząc - Spierdalaj, Bisley dobry gość był. – po czym obaj oddalili się pospiesznie.

Pokój na poddaszu w zajeździe Łapy w Nashville. To już było coś. W każdym razie więcej niż miał dotąd. Mimo obitych żeber, natrętnych strażników i ogólnego paskudnego samopoczucia, King po raz pierwszy od dawna czuł, że zmierza w dobrym kierunku. Nawet gęba Szajbusa nie wydawała się tak odpychająca jak zwykle. Nad zrujnowanym Nashville właśnie wstawał nowy dzień.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 07-01-2014 o 21:33.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 07-01-2014, 11:36   #12
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
Utworzone wspólnie z Dziadkiem Zielarzem.

- No kurwa nie wierzę! - zaszeptał wzburzony Jacob gdy tylko oddalili się z Kingiem od swoich "informatorów". - Dałeś mu pieprzony zegarek za kupkę zasranych bzdetów o jakiejś dziurze. O chuj chodzi z tym Bisleyem? Kto to taki? Jego żonka sra gamblami czy co?
- Bisley to... sprawa osobista - King spojrzał gdzieś za Szajbusa z wyraźną udręką, jakby przypomniał sobie coś bardzo nieprzyjemnego.

- A... Rodzinka? - łowca przytaknął jakby już wiedział o co chodzi. Uciekł wzrokiem w bok przyglądając się przelotnie najbliższemu z pilnujących ich łowców niewolników i upewnił się, że ten ich nie podsłuchuje. - Cóż… I tak nie rozumiem czemu…

- Nie. Nie rodzinka. - przerwał raptownie King na powrót skupiając na sobie uwagę rozmówcy. - Zanim to wszystko się zaczęło - gest wskazujacy strażników, współwięźniów i resztę bajzlu pozbawiał wątpliwości o co mogło chodzić murzynowi - jechałem gdzieś do Cincinnati złapać robotę. Byłem młodszy i bardziej naiwny. To miała być prosta sprawa. Dwa dni drogi autostradą z Pittsburgha, a potem spokojna robota w elektrowni u Simona Rogersa. Gdzieś po drodze złapałem autostopowicza, Bisleya właśnie. Dał mi trochę gambli za transport. Równy gość. Ale wszystko musiało się zjebać.
Szajbus słuchał uważnie jednak pokiwał ze zniecierpliwieniem głową, zupełnie jakby już słyszał setki podobnych historii lub też sam był ich bohaterem. King najwyraźniej musiał sobie przysiąść. Gumowe kulki nieźle mu przywaliły. Po chwili kontynuował.
- Gdzieś w połowie drogi dopadli nas goście z Gas Burners. Banda Gangerów na motorach. Niby chcieli coś za przejazd, ale dobrze wiedzieliśmy, że nie skończy się na kilku gamblach. Bez wody i samochodu długo byśmy nie pociągnęli. I tutaj pojawił się Bisley.
Niczym nie zmącona chwila milczenia.
- Stałem jak kretyn patrząc jak jeden z zakapiorów wyciąga motyla i zaczyna nim kręcić jakieś młynki. Gębę miał jakby zderzył się z pędzącym Starem. Myślałem, że zaraz będzie po mnie, na co ten Bisley wyciąga spluwę i kładzie gościa dwoma szybkimi strzałami.

- No dobra, gość uratował ci dupsko - wciął się Szajbus wyrywając Clyde'a z niezdrowego nawet jak na niego zamyślenia - Z tego co mówisz wynika, że ganger jest sztywny a ty wisisz Bisleyowi przysługę, tak?

- Widzisz… tam był jeszcze jeden ganger. Bisley dostał w żebro i złożył się na ziemię. Potem gnat się skurielowi zaciął, inaczej byłoby po mnie. Złapałem za glocka i wyprułem co było w magazynku, ale ganger spierdolił.
Jacob zamyślił się opierając ciężar ciała na dwuręcznym młocie. Po wyrazie jego twarzy widać było, że powoli trawi zdobyte świeżo informacje. W końcu wypalił.
- Nadal nie rozumiem co to ma do dupy Bisleya? Ruchałeś ją czy co?
King spiorunował go spojrzeniem.
- Nie. Nigdy jej nawet nie widziałem - powiedział i wrócił do przerwanego wątku. - Bisley nie przeżył postrzału. Zanim odszedł dał mi coś i kazał przekazać to swojej żonie. Dałem mu słowo - głos utknął mu w gardłe, a twarz stężała na dłuższą chwilę. - Gość zgarnął kulkę przeznaczoną dla mnie. Obcy gość. Nie mogłem inaczej.

- A... teraz kumam... - sapnał Szajbus lecz z wyrazu jego twarzy wyczytać można było drwinę. Po chwili dodał - Dziwny z ciebie gość King. Ja nigdy dobrze nie wyszedłem na pomaganiu innym a już na pewno na dotrzymywaniu słowa trupom. Gdybym cię nie znał - pochylił się w kierunku Clyde'a i ściszył konspiracyjnie głos - to uznałbym, że ci się mózg skisł do reszty, bo to się kupy dupy nie trzyma. Nic nie mów! - powstrzymał zdezorientowanego Clyde’a gestem dłoni - Masz jakiś swój genialny plan i nie chcesz się podzielić gamblem. OK. Widzisz? Ja to uszanuję. Ciesz się, że masz takiego dobrego i rozumnego współwięźnia... Tylko pamiętaj o mnie, gdy już będziesz u tej Bisleyowej.
Jacob wyprostował się rozglądając czy aby ktoś ich nie słyszał. Wydawało się, że to koniec wywodu lecz po chwili jeszcze raz jęknął wyraźnie zasmucony.
- Kurwa taki dobry zegarek… Z każdą spędzoną razem chwilą nasze gamble się rozrzedzają. Jesteśmy jak zepsuty ogórek i skisłe mleko. Zamiast zdrowej kupy gambli mamy srake - jak na zawołanie zaburczało mu w brzuchu.

- Tak, jesteśmy ubożsi. Szczególnie o pełen magazynek i taktyczny hełm za garść gównianej amunicji. Słuchaj - King znowu pomacał się po żebrach obitych gumowymi kulkami - Zegarek to pierdoła. Jest dużo mniej warty od poczucia, że robi się coś właściwego. Gdybyśmy przestali zachowywać się jak ludzie to… w zasadzie moglibyśmy położyć się i zdechnąć...
Beznadziejnie brzmiący ton głosu mózgowca nie pozostawiał złudzeń. Clyde raczej nie pokładał nadziei w tym, że Nemrod cokolwiek zrozumie. Dla Kinga jednak takie drobne gesty miały ogromną wartość. Pomagały mu wierzyć, że ich, jako społeczeństwo, jednak czeka jakaś przyszłość. A nawet jeśli nie, cóż… nie zamierzał gnać z innymi po równi pochyłej.

Mylił się jednak co do Nemroda. Jego słowa poruszyły we wnętrzu Jacoba gruzy wypalonych i porzuconych niegdyś barykad. Łowca nie zamierzał samotnie wracać w te opustoszałe obszary samego siebie. Musiałby sięgać zbyt głęboko, bo aż na samo dno, po jeszcze gdzieś tam tlące się iskry. Iskry porzuconych ideałów, których rozpalanie mogłoby skończyć się dla niego rozstrojeniem nerwów. Na samą myśl o tym przeszły go dreszcze. Musiał odreagować...
- Czyli, że nie ma żadnego skarbu? Kurwa, ja tu próbuję zabić swoje sumienie a ty prawisz morały. Chryste, King, nawet nie wiesz jak ciężko się z tobą żyje. Ty wszystko rozumujesz na opak - Szajbus potarł czoło dłonią i wziął ciężki, głęboki oddech. - I pewnie cię to kurewsko zdziwi, ale zgadzam się. Całkiem niedawno to zrozumiałem. Musimy za wszelką cenę zostać ludźmi i działać razem. Znaczy pomagać sobie. Nie patrz tak na mnie, nie mówię o nas dwóch. Znaczy też ale chodziło mi ogółem o ludzi. W sensie, że o rasę. Rozumiesz. Ty pewnie powiedziałbyś homo sapjenz. Czaisz.
Ku cichej uciesze Kinga Szajbus zaczynał powoli gubić się w tłumaczeniu o co tak dokładnie mu chodzi i chyba się zmęczył myśleniem bo szybko przeszedł do podsumowania. Poprawił jeszcze chwyt na młocie, żeby wyglądać bardziej poważnie.
- Trzeba robić to co do nas należy. Znaczy, że ty dotrzymasz obietnicy umarlakowi bo uważasz, że tak jest OK, a ja… cóż... Załatwię pare mutków i będzie super - otworzył butelkę z mlekiem dziwiąc się skąd zna tyle trudnych słów i od kiedy to mówi tak długimi zdaniami. To chyba przez przymusowe przebywanie w towarzystwie Clyde’a. Powąchał ciecz i zmarszczył nos. - Lepiej powiedz czy po wypiciu tego świństwa nie wyrośnie mi trzecie ramię. Rozumiesz, jako łowca odmieńców musiałbym wpakować sobie kulkę w łeb. Hehe...

- Wygląda na mleko - nadal zasępiony King wziął od Jacoba buteleczkę, siorbnął ostrożnie - Smakuje jak mleko. W karawanie na końcu pędzą jakieś krowy - kontynuował smętnie niczym jakiś pieprzony profesorek będąc przy tym zupełnie nieobecny myślami. - Istnieje szansa, że to od nich. Osad to pewnie pleśń, wytrącony kamień z kotła, w którym to gotowali, albo sam nie wiem. Nie ma jak tego porządnie zbadać. Po prostu nie wstrząsaj za bardzo, pij nie przechylając do końca, a resztę z osadem wylej. Najlepsze co możemy zrobić, jeśli nie chcemy się odwodnić.

- Heh... - Szajbus nad wyraz krytycznie otaskował mętną ciecz. - Nie chcemy... - odparł cierpko po czym upił dwa łyki stosując się do zaleceń jaśnie oświeconego Kinga.
Zastanawiał się czy "czekoladka" wie o sucharze, którego dorobił się jako łowca. Najchętniej by mu w tym momencie przypierdolił w posiniaczony brzuch ale powstrzymał się. Starczyło im już na ten dzień kłopotów, poza tym po takim zabiegu musiałby pewnie gościa wlec za sobą. Zazgrzytał zębami dusząc w sobie budzącą się falę nerwów. Znów musiał na siłę zmienić temat.
- A właśnie - przysiadł jakby nigdy nic tuż obok Kinga. - Na barykadzie znalazłem kilka łusek, może się jeszcze przydadzą. Trzymaj - dyskretnym ruchem wsypał osiem łusek kalibru 5.56x45 mm do kieszeni towarzysza. - By the way, może mógłbyś od kogoś wydębić w karty jakieś buty dla mnie. Z tego co widziałem to w karty nieźle ci idzie. Nie mówię, że te drewniaki są złe - stuknął wymownie ich czubkami - przynajmniej stopy nie rozpierdole na jakimś szpeju ale chodzenie w tym... Kurwa... Jeszcze trochę i połamie sobie palce we własnych butach.
Na tamtą chwilę, ich relacje można było nawet nazwać dobrymi. Chociaż może lepszym stwierdzeniem byłoby, że byli wobec siebie w miarę tolerancyjni. Z początku ich znajomości łowca mutantów uważał murzyna za milczącego, zadufanego w sobie dupka ale z czasem to się zmieniło. Powoli zaczął doceniać giętki, szybko pracujący umysł towarzysza niedoli. Ostatecznie nie trafiłem najgorzej - stwierdził Szajbus przypominając sobie moment, w którym został wcielony w szeregi komanda niby specjalistów. Wystarczy, że czasem zdobędę się na to, by o coś poprosić. Clyde zazwyczaj łapie haczyk.
- Najważniejsza jednak wydaje się teraz kwestia noża - Jacob przerwał długie milczenie i któryś już raz z kolei zerknął przez ramię sprawdzając czy nikt ich nie podsłuchuje. Mogliby słono zapłacić za takie rozmówki. - Mogłem sam próbować go dostać a tak to widzisz, wjebałeś nas w niezłe gówno. Nie kurwa! Nie zaprzeczaj! Wątpię, żeby Vinn nas zabił, musiałby zapłacić za naszą śmierć a jak sam mówił, nie będzie go nawet stać na wykarmienie jakiegoś bachora. Pewnym jest jednak to, że nawet jeśli nie zginiemy to gość może nam cholernie utrudnić i tak już chujowe życie. - łowca wypił kolejne dwa łyki mleka niemal opróżniając zawartość butelki - Nam, bo jesteśmy razem skuci tym jebanym łańcuchem. Trzeba komuś obiecać gambla za ten nóż. Jak myślisz, kto mógłby się tam wcisnąć? Może Mars? Nie wiem czemu ale lubię skurwiela. Może dlatego, że też tyra mutki. E! King! Słuchasz ty mnie w ogóle gościu?

- Słucham - odparł zamyślony King. - Zastanawiam się tylko czy nie możemy sami zwinąć noża... i liczyć na to, że wieczór nigdy nie nadejdzie, bo będziemy już daleko?

- Że niby ucieczka? Niby jak? - prychnął Jacob. - Jeśli Rudy zobaczy, że znów coś kombinujemy to tym razem nafaszeruje nas prawdziwym ołowiem a nie jakimiś pierdolonymi, gumowymi kulkami... Chociaż z drugiej strony... - Nemrod zamyślił się - te ruiny wkoło... pewnie pełno tu kryjówek... - raptownie przerwał. Obok nich, niebezpiecznie blisko przeszedł Randall Fray jednak nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem. - Przydupas - podsumował niemal zaskoczony łowca.
Wszystkie snute wieczorami w myślach plany ucieczki byłyby prostsze gdyby Fray był w nie zaangażowany. Jacob kilka razy namawiał na to Clyde'a, tym bardziej, że Randall zdawał się być równym gościem, lecz bez skutku. King z reguły miał rację więc Szajbus w końcu musiał przyjąć wersję mózgowca i traktować ich nadzorcę jako jedną wielką niewiadomą.
- Mamy cały dzień pracy przed sobą. Ustawimy się przy interesującym nas kawałku gruzu i gdy tylko odgarniemy to co zagradza nam przejście to nóż jest nasz - podsumował Clyde wstając na równe nogi wraz z brzdękiem łańcucha.
Zbyt raptownie. Jęknął z bólu łapiąc się za posiniaczony brzuch. Szajbus jednak nawet nie zwrócił na to uwagi. Przyglądał się komuś innemu.
- A ten gość co przykuty jest z Marsem? Jak mu tam? Joshua? Może on się wciśnie?
Głośne rozmyślania przerwał mu Fray.
- Zbierać się. Do roboty kurwa!
Czekał ich długi, ciężki dzień...
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.
aveArivald jest offline  
Stary 07-01-2014, 20:18   #13
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Ridley Mars stał się niewolnikiem. I za cholerę, nie mógł w to uwierzyć.

Deal jest deal. Spodziewał się, że z gamblami może być nie koniecznie dobrze gdy wróci do Małej Kurwa Kalifornii, Nie spodziewał się jednak, że będą chcieli zrobić go w wała przy pierwszej okazji, Gdzież to sprawiedliwość na tym świecie?
Gdzież zasady?

W dupie.
I wiedział o tym dobrze. Spieprzył swoją reputację Pine Creak. I wiedział, że powinien sobie dziękować za kabałę, w której się znalazł. Ale za chuja nie mógł darować temu małemu skurwysynowi zza biurka. Pieprzony kurdupel długo będzie pamiętał kolejne ich spotkanie.

Tak sobie tłumaczył. Burmistrz Małej Kalifornii dołączył do pokaźnej czarnej listy, na której było już z osiem nazwisk. I żadnego, jak do tej pory, z tych ludzi nie spotkał. I bardzo dobrze, bo by musiał jeszcze łamać dane słowo, gdyż wywiązywanie się z obietnic nie jest jego dobrą stroną. Może właśnie dlatego zamiast działać w dobrze sobie znanym terenie i zarabiać godnie na życie, siedzi teraz, w zupełnie nie przystosowanym do takich celów, hotelu na kółkach.

Rozpacz, złość i nadzieja była wręcz namacalna. Więźniowie przychodzili i odchodzili. Z tym, że to pierwsze raczej w grupach. To drugie najczęściej na swoje własne życzenie. Karawana była spora. Widywał takie w Miami. Tamte jednak nie wiozły ludzi na pace. W niektórych rejonach było to niemile widziane. Albo po prostu nie było popytu. Ridley sam nie wiedział.

Z opowieści wiedział do czego wykorzystywani są niewolnicy. Nie podobało mu się to. Nikt nie lubi pracować nie mając z tego żadnych zysków. Jednak niewolnicza praca w Zasranych Stanach była chlebem powszednim. Ludzie przestali się zajmować głupotami. Przestali się też pieprzyć z tymi co nie potrafili sami się sobą zająć. Jedyne co pozostało niezmienione od niepamiętnych czasów, to to że nie chcieli wykonywać brudnej roboty sami. Kopalnie zasilane niewolnikami prosperowały może niezbyt dobrze, ale prosperowały. Gdyby policzyć chętnych do prace za jedzenie, można by może uzbierać garść w całych stanach. Kto słyszał teraz o stawce minimalnej? A tak mają do wyboru do koloru.

Mars liczył w duchu, że mimo wszystko nie trafni do jakiejś zapomnianej przez Boga sztolni. Liczył, że skoro go kupili, to wiedzieli kim jest i nie puszczą go byle gdzie i byle po co. Przez pierwsze tygodnie zastanawiał się czy nie spróbować zwady z jakimś strażnikiem. Miałby okazję się wtedy wykazać. Widział jednak, że można łatwo popaść w niełaskę. O stłuczonej mordzie nie wspominając. Postanowił raczej obserwować niż być obserwowanym.

Do żarcia, psiej porcji rzecz jasna, dało się przywyknąć. Nie jedli źle. Jedli niesmacznie. Spać, też źle nie spali. Tylko niewygodnie. Czas nie zawsze spędzali w celach, co sprzyjało zaciągnięciu języka, grom i możliwością rozejrzenia się. Ridleyowi w całym tym pierdolniku denerwował jedynie fakt, że nie ma gorzały. Zawsze trzeba było coś albo zhandlować, albo wygrać. Raz stracił całkiem niezłą kurtkę. Żałował tą transakcję chyba trzy dni, zanim wyszarpnął jakąś z truchła leżącego przy drodze. A słoiczek paskudnego bimbru bardziej śmierdział niż kopał. I starczył tylko na jeden wieczór, podczas którego dziękował bogom, że udało mu się go zdobyć. Na drugi dzień tych samych bogów wyzywał za bolącą głowę i przewiane plecy.

Kolejną mało ciekawą rzeczą był fakt, że poza hotelem na kółkach byli praktycznie ciągle przykuci do kogoś innego. Irytujące było to z kilku powodów. Ridley nie lubił chodzić z kumplami na stronę. Facetowi po prostu nie przystoi iść z drugim facetem do kibla. Poza tym, żadna dyskrecja wtedy nie wchodziła w grę. Ciężko ukryć coś przed wzrokiem człowieka, który ciągle stoi obok.

Jedynym plusem tego zabiegu jaki się nasuwał, była możliwość otwarcia do kogoś gęby. Tak też poznawało się po kolei historie i historyjki. Wszystkie tak samo nieprawdopodobne jak i możliwe. Nie było nikogo, kto by zasłużył na taki los. A jednak wszyscy siedzieli w tym razem. I wszyscy patrzeli krzywo na łowców. Jakimi to ignorantami jesteśmy? Zastanowił się Ridley. Przykładowo Joshua, kolo zajadający kawałek czegoś co nie wygląda zdrowo, nie był pierwszej urody. Do burdelu go nie wezmą. Ryj poszarpany jak stara cholewa butów miotana przez wieki wiatrem po pustyni. Do tego ktoś, kto mu to zrobił, nie miał za grosz współczucia. Aż dziw bierze, że oko ma całe. Joshua miał problem w swoim mieście. I ów problem spowodował śmierć jego kochanej. Oprócz tego spowodował, że już żadnej innej lubej mieć nie będzie. Chyba, że ślepą. On też uważał, że nie zasłużył na taki los. A kto by zasłużył?

Łowca stał się zwierzyną.

Rozejrzał się dookoła. Czas sprawił, że i niewolnicy mogli popracować. Wymagało to pewnego zaufania. Niektórzy z tych niewolników mogliby być niebezpieczni gdyby dać im broń. Niektórzy mogliby być niebezpieczni i bez broni. Dziesięciu niewolników, pięciu strażników. Gdyby nie resztkowy rozsądek, Ridley już dawno szukałby możliwości ucieczki. Wiedział jednak, że ów pięciu przy nich, to tylko garstka. Widział długie karabiny trzymane przez ludzi na dachach ciężarówek. Widział i swojego Bushmastera ułożonego na podporze z betonu. Miał nową optykę. Fajną. Łysy wydzierany na czaszce jegomość, jakieś trzy miesiące temu, zapewnił Marsa, że się zaopiekuje karabinem. Niech go chuj strzeli! Widział też psy. Nimi się jednak mniej przejmował niż kulami.

I jeszcze te iksy na plecach.

Obawiał się też kul ciskanych ręką Boga. Kilka razy było słychać strzał z nie wiadomego kierunku. Wszyscy kryli się wtedy i zamierali na kila minut. Nie wiadomo kto i do kogo. Nie wiadomo czy to ludzi, czy nieludzie. Sytuacja generalnie się skomplikowała. To było widać, może nie od razu. Ale już dwie noce temu dało się wyczuć napięcie wśród łowców i strażników. Gdy mury ruin przestały być tylko szlaczkiem na horyzoncie wzrok strażników skupiał się nazbyt często w tamtym kierunku. Łowcy ze snajperkami i lornetkami przepatrywali okolice dużo częściej, a Chloe częściej zabierała murzyna do swojego namiotu.

Coś wisiało w powietrzu i nie trzeba było być jakimś pierdolonym mentantem, czy innym psychicznym, żeby to zauważyć. I trzeba będzie być na to przygotowanym. Do wewnętrznej kieszeni kurtki odkładał, kiedy tylko mógł, jedną czwartą posiłku. Głównie gówniane pieczywo z jeszcze bardziej gównianym czymś. Był łowcą mutantów i nie potrafił tego zidentyfikować. Co mają powiedzieć inni? Gogle i lepsze buty, jakieś trzy tygodnie temu, zdarł z ciała konwojenta, na którego nawet nikt nie spojrzał. Nic dziwnego oblany był jakąś mazią i wyschnięty na wiór. Gogle wyczyścił, buty przetarł. Jak nowe.

Miał jeszcze stare adidasy, ale nikt ich nie chciał. Znaczy chcieli, ale tym co chcieli a nie mieli wódy, whiskey, ginu, bimbru czy choćby pieprzonej barbeluchy nie miał nic do zaoferowania. Raz przegrał te buty stawiając na przeciwko pustej piersiówki. Niestety karty mu nie poszły. Później wyhandlował je od innego, gdy zaoferował nóż z kawałka szkła i plastiku. Swoją drogą ten nóż przyniósł więcej szkód niż zysków. Dobrze że go już nie ma.


Gdy tak siedział i wpatrzony w zwłoki mutanta jadł pierwszy posiłek dzisiejszego dnia, zastanawiał się, co może się tu dziać. Niektórzy jakby specjalnie nie przyglądali się truchłom. Może ich ruszały. Może tracili na ich widok apetyt. Marsa ciekawiły. Z opowieści od ludzi usłyszał, że Nashville boryka się problemem. Wiedział też, że ich transport właśnie tam zmierza. Na wielki plac, na którym zostaną sprzedani do pracy w tej zapomnianej przez bogów miejscowości. Czyżby tak często powtarzane słowo, walka, albo inne, wojna, dotyczyło konfliktu ludzi z Nashville z mutantami? Było by to jak światełko w tunelu.

Oby to tylko nie był przejeżdżający pociąg.

Skończył jeść i czekając na koniec przerwy zważył w ręku kilofa. Ciążył trochę, ale z całą pewnością był to dobry oręż. Miał nadzieję, że mu wystarczy w razie czego. A nie wątpił, że coś się może wydarzyć szybko, gdyż przy takich moralach, jakie miała ta grupa, wystarczy czasami zapałka, iskra nawet, a cały szczebel dowodzenia zmienia strukturę. W trasie to w trasie. A na nieznanym terenie. Z wrogiem, którego się nie zna. Ridley pokręcił głową. On już wychodził z takich opresji. Znając życie nie on jeden. Ale nie każdy miał do czynienia z mutantami generacji trzeciej.

Bunt? Nie miał zamiaru wszczynać. Uczestniczyć, to już inna spraw. W ruinach podczas pracy szuka kurtki bez oznaczeń, w miarę ciepłej. Szuka również przedmiotów mogących się przydać. Będzie pracował i rozmawiał, przy czym to drugie niechętnie. Uwagę skupia głównie na obserwacji okolicy i wypatrywaniu zagrożeń. Nie ma zamiaru wejść w żadną zasadzkę. O ewentualnych znaleziskach poinformuje współniewolnika.
 
__________________
gg: 3947533


Ostatnio edytowane przez Fabiano : 07-01-2014 o 23:32.
Fabiano jest offline  
Stary 07-01-2014, 23:49   #14
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Wybór.
Zabijać by przeżyć. Umrzeć by się od tego uwolnić.
A jeśli jest trzecie wyjście? Każdą regułę potwierdza wyjątek od niej. Co jeśli znajdzie się człowiek, który sam będzie chciał zadecydować o swoim losie? Nie będzie marionetką, nie będzie po prostu walczył o przetrwanie, nie zdechnie pokornie chyląc swe czoło przed Śmiercią. Wyrzeknie się tych dwóch dróg, dumnie stanie obok niej, może nawet ją wyprzedzi kreując swój własny żywot. Czy jest to w ogóle możliwe? I czy taki człowiek sam nie zamieni się w Jeźdźca Apokalipsy? Czy nie przyłoży ręki do zagłady? Nie stanie na czele zła?

***

Wszystko co trzymało go w tym miejscu przepadło. Nie było już jego rodziny, ani domu. Stary budynek zamienił się w zimny cmentarz. Woda w studni pozwoliła mu przywrócić sobie i swoim ubraniom względnie przyzwoity wygląd. Szopa Daltona była niewielka i mocno zagracona wszelkiego rodzaju złomem od starych podków począwszy, kończąc na zardzewiałych i nikomu niepotrzebnych częściach traktorów i aut. Jedna ściana była jednak wolna od rupieci, zdobiła ją gablota ze sprzętem bliskim sercu Daltona. Dłoń Deakina przejechała po kolbie Springfielda, sportowa wersja karabinu była oczkiem w głowie jego przyjaciela. Wielokrotnie przechwalał się swoimi wyczynami strzeleckimi, Ezechiel słyszał wiele historii o ustrzelonych wilkach, niedźwiedziach czy ścierwie z Hegemonii. Jednak jego wartość mogli docenić jedynie prawdziwi koneserzy, dla pozostałych musiało być to niewiele warte dziwactwo. Deakin zabrał naramienny pas oraz pudełko amunicji, następnie w dłoniach zważył samą broń. W szopie nie było nic więcej wartego uwagi.

W knajpie prócz porozbijanych mebli Ezechiel znalazł również ciało chłopaka, najeźdźcy nie potraktowali go ulgowo i czymś ciężkim robili mu głowę. Mimo tej rany Deakin zdołał rozpoznać w nim młodzieńca, który jako pierwszy zauważył nadchodzących wrogów. Rewolwerowiec pochylił się i wyciągnął mu z dłoni zmiętą i zakrwawioną kartkę z informacją o jakimś spotkaniu, może z dziewczyną, może z przyjaciółmi, to już nie miało znaczenia. Dzieciak miał przed sobą jedynie ślepą uliczkę. Za kontuarem Deakin znalazł jeszcze Pożegnanie z bronią Hemingwaya, co wydało mu się niezwykle nietrafionym żartem losu. Ze środka wypadła podniszczona karta najwyraźniej służąca za zakładkę, obok natrafił jeszcze na butelkę alkoholu. Jakimś cudem uchowała się przed wzrokiem łowców niewolników. Do pokoju Daltona dostępu broniły drzwi z solidnym zamkiem, który jednak szybko skapitulował pod naporem dwóch kul 30-06. Marna to była okazja do przetestowania Springfielda, lecz droga stała otworem.

Podarta firanka falowała na wietrze, kawałki drewna i szkła walały się na podłodze, właśnie przez okno wdarli się napastnicy. Zdemolowali część mebli i zabrali co cenniejsze przedmioty. Mimo to Deakin dostrzegł coś błyszczącego pod łóżkiem, schylił się i wyłowił złoty klucz, najwyraźniej Dalton miał tu gdzieś skrytkę. Zauważył również skórzaną torbę, która po chwili wylądowała w jego rękach. W środku znalazł pudełko z nabojami do .38, choć niewiele ich się tam ostało, oprócz nich był jeszcze długopis i złożona strona wyrwana z zeszytu. Tajemniczy świstek okazał się być listem napisanym przez Daltona, Ezechiel usiadł na materacu nieco się w nim zapadając, łóżko zaprotestowało trzeszcząc żałośnie. Zaczął czytać.

Cytat:
Moja Kochana,
długo zastanawiałem się, co do Ciebie napisać. Czy w ogóle ma sens dalsze pisanie, skoro mogę tak po prostu wejść do twojego domu i powiedzieć wszystko. Wiedziałem, odkąd twój mąż zachorował, że ten moment nastąpi. Widziałem, że nie możesz patrzeć na jego cierpienia, tak jak i ja nie mogłem. Odszedł mój kompan. Ale też mężczyzna, przed którym ukrywaliśmy przez wiele lat nasze uczucia. Nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze. Nie wiem, czy nie powinniśmy wyjechać stąd już dawno. Teraz jesteśmy starzy i być może zastanawiasz się, czy nie brakuje nam sił na to, co dawno Ci obiecałem. Ja jestem jednak pewien.
Czuje siłę większą, niż kiedykolwiek.
Sprzedałem bar, kupiec ma być tu pod koniec miesiąca. Czego mogę się pozbyć, to się pozbywam. Zapłatę biorę w lekach. Wraz z gamblami za bar starczy na farmę i wspólne spokojne życie. Twoja córa, jest już dorosła. Słyszałem, że na wiosnę ma być ślub.
Pół życia się czegoś baliśmy, teraz już nie musimy.
Jego oczy szybko przeskakiwały od słowa do słowa, a on sam z niedowierzaniem kręcił głową. Nawet nie podejrzewał, że Dalton w ogóle pamiętał jeszcze litery, a ten okazał się być niezgorszym romantykiem. Wyglądało na to, że ich romans zaczął się znacznie wcześniej, zapewne nie długo po ucieczce Deakina do Federacji. Gdyby usłyszał o tym wcześniej, na przykład dekadę temu, gdy był jeszcze bardziej buńczuczny i nerwowy, zapewne osobiście wybiłby Daltonowi z głowy takie zachowanie i przypomniał gdzie jego miejsce. Teraz jednak był inny, już nie tak rześki, bardziej rozważny. Niczym spróchniały dąb niegdyś stojący obok ich domu miał teraz za sobą lata doświadczeń i one go odmieniły. Dlatego teraz skomentował to jedynie smutnym wyrazem twarzy. Czuł żal, wiedział, że Dalton naprawdę planował wyjazd, nie kłamał. W rogu stało puste pudełko, unosił się od niego wyraźny zapach lekarstw, łowcy widocznie wszystkie zabrali. Za przewróconą komodą znalazł jeszcze niewielki kuferek z wizerunkiem miasta umieszczoną na wieku, w środku coś rzegotało. Jedno uderzenie uchwytem rewolweru wystarczyło by prosty zamek puścił i wysypały się stare ćwierćdolarówki i centy. Wewnątrz znajdowała się również brązowa gwiazda, medal przyznany jego przyjacielowi w ramach uhonorowania go za dzielną walkę na Froncie po stronie Posterunku. Deakin westchnął, Dalton przechowywał tam też stos listów od żony jego brata.

Na zewnątrz natknął się na kolejną skrzynię, Dalton musiał mieć obsesję na punkcie ciężkich do pokonania zamków, łowcy ewidentnie starali się dostać do środka, ale pałka nie była do tego narzędziem wystarczającym. Deakin nie miał tego problemu, włożył klucz w dziurkę i przekręcił, po chwili lekko uniósł wieko. W środku czekała na niego strzelba Spencer, trochę amunicji i kolejna książka Hemingwaya, tym razem Stary człowiek i morze oraz wycior i smar do konserwacji broni.


Był szczupły, jego klatka piersiowa unosiła się szybko, gdy stał bez koszulki opierając się o trzonek łopaty dobrze widoczne było jego kościste ciało. Spoglądał gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem jakby szukając na horyzoncie sterty gruzów, które niegdyś były jego domem. Stał nad trzema grobami, pierwszy z nich należał do jego brata, ledwie pamiętał jego twarz, za to mocny, szorstki głos już na stałe zajął miejsce w jego pamięci. Twardy był z niego człowiek, nieustępliwy i zawzięty. Być może właśnie dlatego nie zdołali go zabić ani soldados z Hegemonii, ani zmutowane zwierzęta jakie napotykali w swym życiu. Zmogła go dopiero choroba, efekt zbyt częstych wizyt w zanieczyszczonych ruinach jako towarzystwo dla wątłych łowców przedwojennych skarbów, ale i ona potrzebowała sporo czasu. Trawiła jego organizm z wściekłością, niszczyła go od środka, lecz pokonała go dopiero, gdy był zbyt stary by wciąż stawiać opór. Kawałek dalej spoczywał Dalton, wraz z nim jego medal zasług, a po środku Maria – między kochankiem i mężem, dwoma mężczyznami, których kochała. A przynajmniej taką nadzieję żywił Deakin, liczył, że jego bratowa nie zapomniała o poślubionym mężczyźnie. Pochowanie ich wszystkich obok siebie nie uznał za niewłaściwe, nawet jeśli ich relacje były skomplikowane i pełne kłamstw, to łączyła ich nierozerwalna więź, przyjaźni i miłości. Kobieta zabrała tajemnicę swego romansu do grobu, Ezechiel zakopał ją razem z kuferkiem z listami.


Jakże był teraz podobny do jeźdźca apokalipsy, do Śmierci, gnając na swym koniu na złamanie karku. Wynędzniały, chudy, zasuszony, kościsty, starty. W osmolonym ubraniu, z zaciętą miną, ogniem w oczach, misją wymalowaną na twarzy. Miał ludzkie oblicze zamiast czaszki, rewolwer zastępował kosę, lecz cel nie uległ zmianie. Gnał by zabijać, by zebrać swoje żniwo. Czyż nie był teraz równie zły jak ci, których ścigał?

Może gdyby na moment się zatrzymał, przemyślał co chce zrobić, może zdołałby się opamiętać. Tak się jednak nie stało, nie miał czasu na zastanawianie, wątpliwości do siebie nie dopuszczał. Pustkowia go do siebie wzywały, zachęcały go do kontynuowania polowania za wszelką cenę, w zamian za jego nieustępliwość podrzucały mu kolejne tropy. Ślady opon były wyraźnie widoczne, puste puszki po konserwach walały się tu i ówdzie, mijał pozostałości po ogniskach, ślady przemarszu, a przede wszystkim śmierć i pożogę. Łowcy niewolników dbali o swój dobytek do czasu, gdy ten zechciał stawić opór, gdy walczył o wolność. Wtedy cena nie grała roli, bo komuś takiemu trzeba było pokazać gdzie jest jego miejsce. Przyglądał się spalonym domom, zniszczonym namiotom, rozwleczonym po drodze ludzkim szczątkom obdartym z wszelkiej godności. Oto do czego prowadziła pogoń za gamblami. Nie było dnia by nie zastanawiał się czy to samo nie spotkało również jego krewniaczki, nocami nawiedzały go sny z jej udziałem, koszmary, których nie chciał pamiętać. Zbyt wielu rzeczy doświadczył, jego zmęczony umysł sam podsuwał mu najgorsze wizje, dobrze przecież wiedział co ludzie pokroju łowców niewolników robili kobietom.

Nieliczni, którzy jakoś zdołali przeżyć ich ataki, spoglądali przerażonym wzrokiem na Ezechiela i drżącymi rękoma wskazywali mu kierunek. Zdarzali się i tacy, którzy chcieli go ograbić, zemścić się na pierwszej osobie, za krzywdę jaka ich spotkała, za stratę bliskich, odebrać mu jego skromny majątek. Z tym, że Ezechiel nie miał oporów, nie zawsze wiedział też kiedy się zatrzymać. Nie myślał o niczym, gdy uchwyt jego grawerowanego rewolweru wbijał się w twarz mężczyzny, który ośmielił się stanąć na jego drodze, próbować go zatrzymać. Nie myślał, gdy broń z łatwością łamała tamtemu nos, gruchotała szczękę, gdy niemal dławił się własnymi zębami. Nie czuł satysfakcji, nie czuł złości, ktoś po prostu stanął na drodze do celu, był przeszkodą, a on ją usuwał. I choć większość napotkanych ludzi jednak starała się mu pomóc, wskazać drogę, podzielała jego misję, nikt nie odważył się dłużej patrzeć w jego mroczne oczy. Bali się go nie mniej niż łowców niewolników. A on po prostu gnał czując swąd wrogów, krew na ich rękach cuchnęła z daleka. Aż w końcu dotarł do Nashville.

***

Nashville było jedną wielką ruiną, lecz tu właśnie pośród gruzów miasta odnalazł wreszcie łowców niewolników. Zobaczył też ją, pracowała przy barykadach z innymi kobietami, wyglądała dobrze. Z jego punktu widokowego umieszczonego na dachu jednego z prawie nienaruszonych budynków widział ją wyraźnie. Łatwo było rozpoznać wszystkich niewolników, każdy z nich miał na swoim ubraniu wielki znak w kształcie litery X. Sięgnął po Springfielda i przywarł mocno do podłoża. Na razie miał zamiar obserwować, przekonać się w co uzbrojeni są wrogowie oraz ilu mniej więcej mają ludzi. Jak się zachowują, jak pewnie się czują. Otwarty atak skończyłby się klęską, ale jeśli udałoby mu się ich zaskoczyć, wykorzystać najlepszy moment, jakoś odwrócić ich uwagę, miałby szansę oswobodzić wnuczkę. Przed nim była jednak daleka droga, na razie pozostawała mu obserwacja. Nie głupim pomysłem byłoby znalezienie jakiegoś lepszego miejsca i przyczajenie się.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 10-01-2014, 23:36   #15
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu


Rozdział I : Przeżyj

17.11.2056
04:14


Świat był o tej godzinie wyjątkowo cichy. Travis rozejrzał się dookoła, zaciągając poszarpany kaptur na głowę. Większość żołnierzy już była na stanowiskach. Zamaskowani zajęli pozycje w kanałach i na dachach chylących się ku upadkowi wieżowców. Wziął głęboki oddech. Zimne poranne powietrze odganiało ogromne zmęczenie. Nie spał całą noc, kiedy przed północą dowiedział się, że zawieszenie broni zostało zerwane. Później słyszeli strzały dochodzące z południa. Kiedy cały oddział wyruszył to sprawdzić, było już za późno. Mu i jego chłopakom, nie zostało nić oprócz pochowania ciał okrutnie poszatkowane przez te potwory.
Widział już wiele i wiedział, że lepiej nad tym nie rozmyślać, żeby mózg nie zwariował. Jednakże nie mógł się pozbyć z głowy jednego obrazu, który wyrył mu się głęboko po wewnętrznej stronie czaszki. Niski człowieczek z włócznią o wiele od niego dłuższą, płaczący nad truchłem kobiety, chyba jego matki. Zabita miała twarz całą pociętą brzytwą, wykłute oczy, wyrwany język, ślady po gaszeniu papierosów na całym ciele.
Kto mógł być zdolny do takiego okrucieństwa? Gdy odpowiadał sobie w myślach na to pytanie, gdy przypominał sobie inne obrazy, jakie zastał w ruinach Nashville w ostatnich miesiącach to bał się jeszcze bardziej tych po swojej, jak i drugiej stronie barykady.
Bał się jeszcze bardziej siebie.
Szedł przez opuszczone ruiny. Wkraczał właśnie w strefę, którą miejscowi nazywali paleniskiem. Zaraz na początku, kiedy tu przybyli, to starali się zadomowić właśnie w tych okolicach. Z daleka od innych. Pewnego dnia w ich szeregach wybuchła kłótnia. O władze, o podział dóbr. Ci którzy musieli po niej odejść na pożegnanie podłożyli ogień przy osiedlu. Doszczętnie spłonęły cztery kwartały. Więc Travis i reszta udali się dalej, w głąb ruin. Tam, gdzie już ich nie chcieli.
Nie przeżyli by tamtej zimy, gdyby nie Przywódca. Połączył ich, rozbitków w jedną społeczność, mogącą przeżyć na tych niegościnnych ziemiach. Travis uśmiechnął się. Lubił myśleć, że wcześniej byli palcami u dłoni. Pojedynczymi i pozbawionymi sił. Gdy w końcu wszyscy zdecydowali się na współpracę, połączyli się w dłoń, która może zapewnić jedzenie i wybudować schronienie, a gdy zaistnieje potrzeba zacisnąć się w silną pięść.
Teraz nią byli. Byli pięścią, gotową do dalszej walki.

***

Kontynuował swój marsz. Od jakiegoś czasu, nie słyszał prawie nic oprócz własnych kroków i krakania olbrzymich kruków. Spojrzał na nie z odrazą. Skrzeczące śmierdziele wyglądały na przeżarte. Niektóre z nich miały jeszcze okrwawione dzioby, z których zwisały ochłapy mięsa.


Stał i przyglądał się im. Ruinom Nashville pełne trupów. Zaczernionym wrakom, kałużom krwi, jeszcze ciepłym łuskom. Im więcej widział, im więcej odpowiedzialności za to wszystko spoczywało na jego barkach, tym bardziej czuł się zmęczony. Śmiertelnie zmęczony. Podniósł z ziemi kamień i cisnął nim w stado. Nie trafił, a ptaki, nawet niespłoszone, popatrzyły na niego z kpiną. – Takie jesteście grube, że nawet już spieprzać nie umiecie. – wysyczał dając upust upokorzeniu i bólowi niedawno zranionego ramienia. Skręcił w lewo i przebiegł skulony przez ulicę, która kiedyś była przelotówką między Pineville, a Amityville. Teraz zdawała się być wymarła. Nie uświadczyło się na niej nawet szczurów. Na jej środku w ulicy straszyła ogromna wyrwa. Nie było go tu kiedy się to wydarzyło, ale słyszał z opowieści. Kilkadziesiąt kilo materiałów wybuchowych i samobójczy atak, który pochłonął życie wielu z walczących. Poprawił pasek karabinu, zwisającego luźno z pleców. To już niedaleko.
Nagle dobiegł do niego odgłos kroków. Bezszelestnie wpełzł za zwalony mur i obserwował stamtąd ulicę. Jej środkiem powoli szło kilkanaście sylwetek. Nerwowo oświetlali latarkami pobliskie zabudowania. Travis spokojnie, wręcz flegmatycznie zdjął z ramienia swojego Garanda. Oparł go na cegłach i wycelował w pierwszego. Wiedział, że nie powinien ich teraz prowokować, że ma ważniejsze zadanie na głowie. Muszka dzieliła na pół wykrzywioną twarz przeciwnika. Travis pogłaskał spust.
Wystrzał. Urwany krzyk. Tamten złapał się za twarz, krew trysnęła na popękaną ulicę. Strzelec biegł wyjąc z satysfakcji na całe gardło, jednocześnie żałując, że nie mógł patrzeć, jak dziwoląg upada, a jego towarzysze zdezorientowani rozstrzeliwują puste ruiny.
W ostatnich miesiącach tylko to przynosiło ulgę jego skołatanej głowie.
Zabijanie.
Narkotyk na jego głód.

***

06:19
Suterynę powoli rozświetlała zapalająca się żarówka. Grupa sylwetek ludzkich kłębiła pod ścianami. Niektórzy leżąc, próbowali złapać jeszcze trochę snu, kilku mężczyzn kłóciło się o coś ściszonymi głosami, ktoś siedział nad pogiętą mapą nanosząc ostatnie poprawki. Jedna z postaci podniosła się z klęczek, mocując z brudnym bandażem na poranionym ramieniu. Bieg przez ruiny poluzował opatrunek. – By to diabli... – Klepnął lekko w ramię kobietę stojącą tyłem do niego. Dziewczyna zajęta była segregowaniem sprzętu w jej dużych rozmiarów torbie lekarskiej. – Mary Jane.. – wysapał ranny. - Mogłabyś mi pomóc z tym gównem? - Uśmiechnięta dziewczyna zerknęła na niego przez prawę ramię. – Travis, przecież jesteś już dużym chłopcem. – Powiedziała po czym cicho się roześmiała. – Jasne, że Ci pomogę wielkoludzie. – Dziewczyna odwróciła się do niego, wciąż się uśmiechając. Promienie sztucznego światła wyciągnęły jej twarz z mroku.


- Pięknie dziś wyglądasz. – Powiedział mutant z ulgą. Nie czuł się na siłach kolejny raz mocować się z opatrunkiem. Takie drobiazgi doprowadzały go dziś do szału. Dziewczyna uśmiechnęła się i puściła mu oczko. – Czarujący, jak zwykle. – Szybkimi ruchami odwiązała stary bandaż, wyciągnęła z torby butelkę z dziwnym płynem i zalała nim ranę. Ciecz spieniła się, przykrywając świeży szew. Ranny syknął. – Jaki Ty delikatny. – zachichotała sanitariuszka. Znów sięgnęła do swojej torby, wyciągając z niej czysty bandaż. Zgrabnie zawiązała go na ranie. – Oszczędzaj to ramię. – Powiedziała wstając. Mutant uśmiechnął się do niej. – Dzięki. – Powiedział. Kobieta stanęła na palcach dając mu szybkiego buziaka w policzek. – Proszę.
Gwar przerwał stojący pod drzwiami mutek. - Pooowstać! – Krzyknął podoficer. Wszyscy w pomieszczeniu, jak na komendę, wyprężyli się, czekając na swojego dowódcę. Wolnym krokiem po schodach zszedł On. Każdy krok stalowej zbroi niósł się dudniącym echem po dużej piwnicy. Mary Jane przełknęła ślinę z obawy. Dopiero niedawno, po śmierci swojego dowódcy została mianowana liderem zespołów medycznych. Tylko dlatego mogła tu być z innymi oficera i wysłuchać bezpośrednich rozkazów Proroka. Wcześniej widziała Go tylko dwa razy.
Zawsze tak samo ją przerażał i fascynował jednocześnie.
Tłum rozstępował się dopuszczając Go do środka pomieszczenia. Szedł patrząc mijanym podwładnym prosto w oczy. Kilka lat temu uderzał go ich smutek, ich strach. Teraz wzrok był silny, pełen dumy.
Dumny z bycia mutantem.
- Żołnierze! – Powiedział mocnym głosem. Wielu z jego popleczników, podniosło swą głowę jeszcze wyżej. – Przyjaciele! Bracia w niedoli! Zapewne słyszeliście już wieści. Dziś w nocy, pomiot ludzki zerwał zawieszenie broni! – Odmieńcy zebrani dookoła zaczęli ryczeć z gniewu. Kilka godzin temu, po północy mały oddział mutantów eskortował dużą grupę rannych w kierunku jednej z enklaw. Zostali brutalnie wymordowani, a ciała większości z nich powieszono na latarniach wzdłuż ulicy. Travis i jego oddział zdejmowali je przez kilka godzin... Wspomniał człowieka, którego zastrzelił kilkadziesiąt minut temu. Dostał już swój mały rewanż. – Chcę byście się zastanowili! Porozmawiajcie z tymi, którzy tam byli – Prorok wskazał na Travisa. – Przypomnijcie wszelkie zło, jakie doznaliście z ich ręki! Przypomnijcie i zapragnijcie, tak samo jak ja zemsty! Zemsty, którą im damy! – Przemawiający oparł swoją dłoń na czole i długo czekał, zanim umilkną buńczuczne okrzyki. W końcu kontynuował prawie szeptem. – Bracia, wiedzcie jednak, że jesteśmy tu sami. – Mutanci spojrzeli na niego z zmieszaniem. Nie słyszeli tego jeszcze z Jego ust, ale każdy już dawno się domyślał. – Zaprawdę! – Krzyknął. – Zaprawdę, powiadam wam! Jesteśmy tu sami! Nikt nie udzieli nie dokona zemsty za nas! Nikt nie pomoże! Bo opuścił nas nasz stwórca! – Jakieś kilka tygodni temu, przestali otrzymywać jakiekolwiek wsparcie, dlatego też zgodzili się na zaproponowane przez ludzki pomiot zawieszenie broni. Tak jakby Stwórca zadecydował, że są skazani na porażkę. Nie byli. On to wiedział. Wzrok na raz mu zapłonął. – A wciąż jesteśmy razem! Wciąż walczymy! – Mutanci znów ryknęli z radości. – Nie potrzebujemy żadnej innej siły, niż naszej by zwyciężyć tą wojnę! – Prorok przerwał na chwilę obserwując oddane mu twarze. – Mamy nowy cel i nie zapomnijcie o nim Wy, ani wasi żołnierze! Bo walczymy już nie o to, czy spędzimy zimę pod dachem, czy na pustkowiach! Nie! Nie tułamy się już dłużej po świecie, jak banda wyrzutków! Bo oto jest naszej miejsce! – Powiedział rozkładając szeroko dłonie. – Walczymy o nie! O przywrócenie nam należnej pozycji! Koniec tułaczki! Koniec poddaństwa! Czy względem stwórcy, czy względem ludzi! – Mocno uderzył pięścią o stalowy napierśnik. - Wierzę w was! Wierzę też w siebie! Wygramy tutaj! Zdobędziemy, to czym nie chcieli się z nami dzielić! I stąd zacznie się marsz w tytanowych zbrojach! Dam wam Nashville! Zdobędziemy w Federacje! Wyrwę dla was cały świat!
Ryk triumfu poniósł się echem przez ruiny miasta.


17.11.2056
06:52


Ray miał przesrane.
Cholera, ten interes naprawdę się kręcił. Nic niemożliwego. Po prostu korzystał ze swojego, że tak powie fachu, co miał w rękach. Podkradał łowcom amunicje. Zawsze w małych ilościach i zawsze popularne kalibry. Czasami brał też leki, albo jedzenie. Tylko drobnicę i popularną, żeby nie mogli się doliczyć. Dawało mu to wystarczająco gambli, by naprawdę nieźle żyć w karawanie. Załatwił sobie tym przeniesienie do lepszego komanda, nie harował przy bydle, nikt go nie okładał bez powodu, współwięzień też spoko i zwyczajnie lepiej dawało mu się radę.
– Trzymaj je w górze! - Ale pokusił się o coś więcej i teraz miał zwyczajnie przesrane.


- No Ray... – Zaczął jeden z łowców. – Mieliśmy układ, dobry układ. Nie szalałeś, nie było sprawy. – Rzeczywiście, nie było. Strażnicy dostawali swoją działkę i pilnowali, żeby żaden z niewolników nie wykupił zbyt wiele amunicji na raz, czy zbyt mocnego kalibru. Co trzeba było to rekwirowali. Mistrzem całej sprawy była Chloe. Pozwalała na swojej zmianie wynieść Rayowi trochę małych .22 LR, brała za to swoją działkę i kazała donosić złodziejowi, komu sprzedał. Później szła do gościa i konfiskowała towar razem z inną kontrabandą. Płaciła nim później swoim niewolnikom, albo znów puszczała w obieg. Za posiłek, czy amunicję można było kupić od więźniów o wiele więcej, niż od wolnych ludzi. Złodziej spojrzał na strażnika i głośno przełknął ślinę. – Bój się, bój. Dentysta wypatrzył całą sprawę i chcę winnego dla przykładu powiesić za jaja. – Pozostali przeszukiwali skrzynie z amunicją. – Brakuje kilku magazynków. 5x56. - Rzucił jeden z nich. – No niby nie wiele.. – Kontynuował ten, który trzymał go na muszce - ale niesmak pozostał. – Roześmiali się wszyscy oprócz Raya. – Dobra, kładź dłoń na ten pieniek. – Ray upadł na kolana. – No, Ciężki stary, ja cię proszę! – prawie już płakał. – Ja Ci wystawię jakiegoś frajera, Dentysta będzie miał zadowolony, a nasz układ cały. No, Ciężki, co ty na to, no? – Łowca uśmiechnął się tylko szpetnie wyciągając zza pasa pordzewiały, rzeźnicki tasak. – Ray, to tylko mały palec. I tak miałeś trafić do kopalni, więc z ceny Ci nic nie ubędzie, a przynajmniej będą wiedzieć, co ty za jeden. No, dawaj tu. – Ray patrzył przerażony w jego stronę. – Nie zmuszaj, żebym tam do Ciebie podsze...

***

Dwóch mężczyzn wpatrywało się w ogień. – Nie wiem, co robić. – Zaczął jeden z nich. Jego ręcę zręcznie składały starego kałasznikowa. – Weź kilka dłuższych patroli, daj się postrzelić... Kurwa, może nawet przepisz się do zwiadu. – Odpowiedział jego towarzysz popijając solidny łyk z manierki. Tamten spojrzał na niego, jak na wariata. Wziął od niego manierkę i również się napił. Zaraz okrutnie wykrzywił twarz. – Co to? – Wydyszał. – Bimber. Chyba. Nie wiem, znalazłem przy jednym trupie. – Zatroskany towarzysz pomachał głową ze zrozumieniem. – Nie pójdę do zwiadowczego, choćby mi mieli jaja uciąć. – Trochę już wstawiony kompan roześmiał się. – Chyba, przecież o to chodzi, co? Powiesz jej, nie mam czasu, kobieto! Ręka, noga, mózg na ścianie! Szybka akcja, zabijanie! – Kumpel uderzył go pięścią w ramię. – Spierdalaj. Z tobą, nigdy nie da się pogadać. – Tamten rozmasowując ramię spojrzał na niego ze znudzeniem. – O co Ci właściwie chodzi? Chcę mieć baba dzieciaka, zrób jej dzieciaka i więcej Cię nie obchodzi, debilu. – Towarzysz pokręcił głową. – Powiedz, kretynie, kiedy ostatnio rozglądałeś się dookoła? Tu w tym syfie? Miałbym mieć gówniarza i co? Zostałby łowcom? – Kolejny łyk parzył w gardło. – A co to zła robota? Człowieku! Z rynsztoka cie wyciągnęłem, a teraz? Masz w co się ubrać, co zjeść, amunicji dostajesz przydział, dupę wieziesz na wieżyczce. Źle Ci? – Kompan spojrzał na niego tym razem kpiąco. – Idę się odlać. – Wstał i ruszył w ruiny. Pijany kontynuował. – Mówię ci, idź do zwiadowczego. Jak baba zobaczy, żeś taki, który już jutro żyć nie będzie, to może się nie znudzi, ale nie będzie taka prędka do dzieciora. – Wpatrywał się w ognisko dopijając resztę alkoholu. Poleciał mocnym tempem. – Zresztą, skąd Ty możesz wiedzieć, że w ogóle możesz mieć dzieciora? Teraz to mało, która w ciążę zachodzi. – Poczekał dłuższą chwilę, po czym spojrzał w stronę ruin. – Te, gdzie Ty polazłeś? – Mocniej złapał za strzelbę. – Hej, słyszy...


17.11.2056
06:53


Ezechiel łeżał na dachu dwupiętrowej hali przypatrując się pracującym niewolnikom. Doliczył się ich dwudziestki. Byli podzieleni na dwie grupy, jedna składająca się z mężczyzn ciężko harowała przy otwarciu przejazdu dla reszty konwoju. Druga, samych kobiet czyściła okolicę z gambli. Pilnowała ich siódemka łowców pod bronią. W większości przypadków wyglądających na strzelby. Przyciągnął do siebie karabin i wziął łyk wody. Oddział musiał być jakimś wysuniętym zwiadem, bądź zespołem robotniczym. Gdzieś z głębi ulicy dochodziły do niego odgłosy zapuszczanych silników wielu pojazdów i poranny gwar tłumu. Spojrzał jeszcze raz na strażników kilkaset metrów od niego. Gdyby nie bliskość całej karawany mógłby bez problemu po prostu ich wystrzelać, jeden po drugim. Pogrążył się w myślach, wyobrażając sobie starcie. Trafiłby dwóch, może nawet trzech, zanim udałoby się im go zlokalizować. Jeszcze jednego, gdyby łowcy próbowali wepchnąć niewolników do samochodu. Co najmniej jednego gdy próbowali by podejść do magazynu. Później zszedłby do środka po zarwanym stropie, którym się tu dostał. Pozostałych zastrzeliłby z rewolweru już na dole... Gdyby w kilkanaście sekund nie ściągnąłby sobie na głowę reszty karawany.
Wśród kobiet szukał drobnej sylwetki i kruczoczarnych włosów wnuczki. – Cholera by to... – wyszeptał. Większość kobiet miała na sobie chusty, bądź kaptury zarzucone na głowę. Poranny przymrozek dawał się we znaki. W końcu, po kilku minutach czekania, jedna z nich wyprostowała się opierając o długi pręt. Odrzuciła do tyłu czerwony kaptur i rozejrzała się po okolicy. Ezechiel zmrużył oczy. Maria. To mogła być ona.
Powoli zaczął odczołgiwać się w zasłonięte miejsce, by zejść na dół, gdy nagle jego wzrok przykuło kilka ludzkich sylwetek skradających się w stronę pozycji łowców. Tamci niewątpliwie byli uzbrojeni. Dwóch z nich, niosących pokaźnych rozmiarów rurę odłączyła się od reszty. Postawili obiekt w małym domku z zawalonym dachem. Jeden z nich zdjął z siebie plecak i wyciągnął z niego dużych rozmiarów pocisk i szybkim ruchem włożył go do wycelowanej w powietrze rury. – Moździerz? – Zapytał sam siebie Deakin. Obie sylwetki, schowały się zza mur. Mały wybuch i pocisk zostawiając za sobą pióropusz dymu lecący w stronę karawany zupełnie rozwiał jego wątpliwości.
Jasna łuna rozświetliła blady świt.


17.11.2056
06:57


Pożar szalał dookoła pojazdów karawany. Zszywacz leżał pokotem w swoim vanie i z przerażeniem obserwował płonące stado krów, tratujące wszystko na swojej drodze. Ogłuszający ryk rannych zwierząt zagłuszał nawet strzelaninę i kolejne pociski moździerzowe spadające na ich pozycje. Spojrzał na swój brzuch. Krwawił obficie. Mały kaliber, ale mimo wszystko chyba wątroba, pomyślał ze smutkiem. Nic nie wskazuje, żeby miał się z tego wywinąć. Dostali go, dostali go na amen.


Ktoś biegł przez morze ognia prosto w jego stronę. Zszywacz ciężko podniósł się na łokciach i wycelował w tamtą stronę pistolet.


Maleństwo wybiegł zza załomu muru rozglądając się swoimi wąskimi ślepkami. Szukał ofiary, szukał zemsty. Kilka godzin temu ludzie zabili i okaleczyli jego królową. Jego matkę i żonę. Wszystko, co znał, rozumiał i kochał. A ludzie mu to odebrali.
Gorycz.
Przysiadł na ziemi podnosząc głowę do góry. Głęboko zaciągnął się powietrzem, przymykając przy tym oczy. Już docierała do niego słodka woń śmierci. Taka piękna, taka podniecająca. Jeden ze zwiadowców powiedział mu, że bardzo się śmiali, kiedy oni jej to zrobili. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że musi zadość uczynić, dlatego Maleństwo też głośno się śmiał. Opętańczo, napełniając serca wrogów strachem, przed takimi jak on. Tak podobnymi, a tak różnymi.
Wstał ściągając z pleców, długą, prawie dwumetrową włócznie. Pogładził skalpy wrogów, którymi ją przyozdobił. Rozumiał już, czym jest piękno. Prorok mu wytłumaczył, królowa pokazała. Teraz on sam będzie je tworzyć. Zawył przeciągle.
Dostrzegł uciekającą kobietę. Wyszczerzył swoje długie kły i biegiem ruszył zaraz za nią. Rozpędził się, mocnym susem przeskoczył nad wrakiem samochodu, jeszcze jeden skok i wbił się w jej plecy. Wbił pazury głęboko w jej oczodoły i mocnym szarpnięciem złamał jej kark.
Podniecenie.
Maleństwo wpatrywał się w życie uchodzące z jej drgającego w konwulsjach ciała. Wspaniały, doskonały widok. Królowa byłaby z niego dumna. Podniósł wzrok. Obok niego przebiegł mutant w skórzanej zbroi ostrzeliwując się z karabinu, wycelowanego w odpalającą silnik ciężarówkę. Nagle znieruchomiał, postawił jeszcze kilka kroków po czym upadł ciężko. Pocisk rozbił mu głowę. Krew trysnęła na twarz Maleństwa. Oblizał wargi zadowolony.

***

Lenny mocnym chwytem przytrzymał wijącą się bestię. – Skurczyby.. –próbował dźgnąć go nożem z całej siły, ale tamten wciąż unikał jego ciosów. Mutant gryzł, kopał i uderzał byleby zrzucić z siebie ciężkiego najemnika. W końcu udało mu się wysunąć spod masywnego ciała i sięgnąć po ostry pręt, na którym nabite było kilka skalpów. Lenny zareagował natychmiastowo. Mocnym sierpowym z powrotem obalił bestię na ziemię i silnym uderzeniem wręcz przybił jego rękę do podłoża. Bestia zawyła z rozpaczy. – Jeszcze z Tobą nie skończyłem – wysapał najemnik. Wyszarpał zza paska drugi sztylet i mocnym uderzeniem wbił mu go w ucho, po prawie całą rękojeść. Bestia znieruchomiała, po czym wierzgnęła jeszcze mocniej. Najemnik wyszarpał broń zaskoczony.


Bił dalej, jeszcze mocniej, zadawał ciosy po omacku, aż nie przerobił twarzy potwora na pokłuty i rozbity kawałek mięcha. Dopiero wtedy bestia przestała się ruszać. Drugi, przebiegający mutant oglądał całą scenę ciężko dysząc. Gdy Lenny wstał w końcu z klęczek, natarł na niego z przeciągłym piskiem.

***

- Do wozów! Całe mięcho do wozów! – Krew zalewała twarz Dentysty. Jakiś odłamek przeorał mu czoło uderzając z impetem w jego głowę. W uszach mu dudniło, miał mroczki przed oczyma.
Nie myślał o śmierci. Jakoś nie było czasu.
- Kaem! Ogień po tamtych budynkach! Wyco... – Zapauzował, żeby przymierzyć w wielkiego mutanta okładającego oburącz jednego z najemników kawałem wyrwanego ze ściany gruzu. Twarz tamtego wyglądała jak zgnieciony pomidor. Tylko po charakterystycznej zbroi można było poznać, że to Lenny. Denstysta wystrzelił trafiając mutka w klatkę piesiową. Tamten nawet na chwile nie przestał masakrować swojej ofiary. Dopiero drugi i trzeci strzał powalił go na ziemię. – Wycofywać się! Wszyscy do wozów! – Łowca wskoczył do szoferki swojej ciężarówki. W środku czekał już jego również ranny kierowca. Przez wąski otwór strzelniczy prowadził ogień w stronę nadciągającej chmary. Kabina drżała od wystrzałów. Widząc swojego dowódcę krzyknął. – Rudy na linii! Otoczyli ich! – Dentysta złapał za słuchawkę CB Radia. – Melduj! – W odpowiedzi słyszał krzyki jakiegoś rannego, kilkanaście wystrzałów i ryk czegoś, jakby niedźwiedzia. W końcu przez kanonadę przebił się głos Rudego. - ... ze wszystkich stron... Trzech zabitych... Odcięci! – Dentysta spojrzał w stronę gdzie udał się zespół zwiadowczy. Dzieliło ich od niego kłębowisko mutantów walczących niedobitkami niewolników i ich panów. Dentysta starł krew z czoła. Zwiadowczy był stracony. Mocniej złapał za urządzenie i wziął głęboki wdech. – Zwiadowczy, przebić się do Nashville, powtarzam. Przebić się do Nashville... – zapauzował. – Powodzenia, Rudy. – Kierowca wypuścił ostatnią serię w kierunku wroga i upuścił automat na kolana. Wyuczonym ruchem przygazował mechanicznego potwora. Silnik zawył uspokajająco. Dentysta wystawił głowę z kabiny. Większość jego ludzi siedziała w swoich wozach. – Dobra! Ruszaj! Zawracaj i jedziemy na wschód! Nie zatrzymuj się! – Znów złapał za CB radio i powtórzył swój rozkaz. Karawana ospale ruszyła. Tratując dogorywających i ostrzeliwując się przed kolejną falą napastników opuszczała ruiny.
Na razie.

***

Rudy z przerażeniem słuchał rozkazu Dentysty przekazanego mu przez Chloe. Zostawiają ich, zostawią, po prostu pozwolą zdechnąć, jak jakiemuś bezwartościowemu mięchu. Przeładował strzelbę i wycelował w korpus nadbiegającego mutanta. Wystrzelił. Siła uderzenia aż wyrwała pokrakę w powietrze.
Oczy Rudego płonęły gniewem. Nie da się tak po prostu zatrzaskać.
Ruszył wolnym krokiem do przodu. Pierwszy mutant, który skoczył na niego upadł na ziemię trzymając za kikut obciętej dłoni. – Co on odpierdala? – Wyszeptał do siebie Vinn. Rudy kilkunastoma ciosami maczety dokończył brudną robotę. Drugi próbował go obalić, gdy wystrzał z strzelby rozerwał mu głowę. Trzeci podniósł do oka karabin i wycelował w łowcę. Jeden z pocisków zahaczył o jego ramię. Mężczyzna upadł na zięmię z okrzykiem bólu. Mutant strzelał dalej, aż nie opróżnił magazynka. Jeszcze kilkanaście kul trafiło w jego kamizelkę kuloodporną. Chloe z krzykiem ruszyła biegiem po swojego dowódcę. Rudy, sapiąc ciężko wyszarpał z kabury pistolet i władował tamtemu kilka kul. Z pomocą Chloe ostrzeliwując się wrócił do swoich ludzi.
Jeżeli mają tu zginąć, to te skurwiele razem z nimi. – Granat! – Wykrzyczał jeden z jego chłopaków. Obły kształt poszybował w stronę pozycji przeciwnika, zaraz po tym eksplodując. Poszarpane ciało wypadło zza barykady.
Jego ludzie utworzyli półkole dookoła półciężarówki, próbując dać osłonę, jak największej ilości niewolników. Większość z nich leżała już jednak martwa, a część próbowała dotrzeć do pojazdu. - Żesz kurw... – Clyde upadł pod ciężarem potwora, który skoczył mu na plecy. Bestia starała się go chwycić za głowę i wbić jego gardło głęboko swoje kły. King wierzgnął próbując zrzucić z siebie napastnika, ten jednak nie ustępował, mocno wbijając pazury w jego twarz. Clyde krzyknął z bólu. Wtedy odwrócił się w jego stronę Nemrod. Mocno zamachnął się młotem miażdżąc twarz mutka i uszkadzając butle palników. Gaz, sycząc ulatniał się w zastraszającym tempie. Nauczyciel szybko pozbył się zbiorników zrzucając je z siebie. W końcu udało im się wbiec w krąg utworzony przez łowców. Jacob potrącił ramieniem nadzorcę, który kłócił się z Chloe. – Daj mi kobieto amunicje! - Łowczyni spojrzała na niego z kpiną, ładując kolejny magazynek do swojego karabinu. – Wypierdalaj! Pilnuj niewolników! – Nagle na wóz wskoczył skarłowaciały mutek. Mocnym uderzeniem karambitu podciął gardło strzelcowi obsługującemu do tej pory karabin maszynowy zamontowany na jego dachu. Chloe widząc to wycelowała w niego i nacisnęła za spust. Karabin nie wystrzelił, zacięcie. Odmieniec przekrzywił swoją mordę i spojrzał na nią z satysfakcją. Jednym susem zeskoczył z samochodu w tłum niewolników. Maczeta tańczyła krwawo wśród przerażonych ciał. Nagle zamarła i upadła na ziemię. Z łba besti wystawał kilof wbity, aż po trzonek. W rękach trzymał go Ridley dysząc ciężko.
- One Two! – Wydarł się Rudy starając przekrzyczeć strzelaninę. Młody chłopak odwrócił się w jego stronę nie przestając strzelać do szukającego kryjówki za niskim murkiem mutka. Krótka seria trafiła potwora w plecy. Wyharczał coś niezrozumiale po czym upadł na ziemię w kałuże własnej krwi. – Dawaj na CKM! – Rozkazał Rudy. One Two przerwał ogień i zręcznie wskoczył na zaparkowaną nieopodal ciężarówkę. Po chwili przeciągła seria skosiła cztery nadbiegające potwory. Pociski dosłownie wypruły wnętrzności z jednego z nich. Ten chyba nie do końca świadomy rany dalej biegł, po chwili zaplątany we własne jelita, przewrócił się i zamarł w bezruchu. – Niewolników! Chloe! – darł się Rudy. – Niewolników dawaj do wozu! -Kobieta wycelowała lufę swojego karabinu w małą grupę. – Do wozu, mięcho! – Krzyknęła.

***

Travis obserwował przez lunetę swojego karabinu zamieszanie w szeregach ludzi. Patrzył, jak podlegli mu żołnierze masakrują zaskoczonych łowców. Śmiał się, śmiał się z siebie, przemykającego przez ruiny i zastanawiających się po co to wszystko. Durnowate myśli.
Chciał udawać przed sobą, że jest inaczej, że życie i umieranie nie powinno tak wyglądać. Że jest coś więcej niż mordowanie, zgliszcza i śmierdząca padlina.
Gówno prawda.
Nic więcej nie istnieje. Rzeczywistość jest kompletna, a on żyje w najlepszym możliwym ze światów.

 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 12-01-2014 o 01:09.
Lost jest offline  
Stary 22-01-2014, 21:43   #16
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Jakoś to było…
Kiedyś...

Jeśli ktoś widział aligatory w zalanych parkingach Miami mógł z całą pewnością powiedzieć, że widział wiele w życiu. Jeśli do tego nie zginął po chwili w olbrzymiej paszczy, to mógł mówić, że jest farciarzem. Taki ktoś powinien od razu udać się do Vegas i postawić wszystkie swoje gamble na va bankque. Gdyby jakieś gamble posiadał. Małe aligatory, takie do dwóch metrów, Ridley łowił kilka razy tygodniowo. Kiedy był młodym podrostkiem, myślał, że upolowanie jednego takiego to wielka sztuka i niewyobrażalne ilości gambli. Niestety ta niewyobrażalna ilość starczyła przeważnie jedynie na litrową butelkę gorzały, żarcia na dwa, trzy dni, i tyleż samo noclegów. Czasami kupcy, głównie karczmarze, albo szefowie kuchni pseudo restauracji prowadzonych przez bossów, dorzucali godzinkę w pokoju z jakąś panną. Syf był niemiłosierny.

Na pierwszego dziesięciometrowca natrafił przypadkiem podczas jednego z wielu połowów ryb w kanałach. Jeśli ktoś nie był i nie próbował, to niech żałuje. W wodzie po pas, czasami po pachy, z harpunem w ręku - jeśli ktoś ma szczęście, lub kawałkiem noża na kiju - jeśli ktoś szczęścia nie ma.

Szli w pięć osób. Ridley był już w kanałach kilkakrotnie. Jego kumpel Slim też. Natomiast z pozostałych czterech kompanów tylko Kruk wydawał się na takiego, który faktycznie trochę bagna złaził. Kruk był czarnoskórym żylastym pierdolonym ćpunem. Przez całą podróż do poziomu zero ćmił jakieś dziwnie śmierdzące ziele. Na szczęście na poziomie gruntu zgasił co mu zostało, schował do szklanej próbówki, zatkał kawałkiem szmaty i wyciągnął wielki tasak. Do kanałów nie wchodzi się ze źródłem ognia.

Ridley szedł pierwszy. Nie był najbardziej doświadczony. Slim był jednak za mało ogarnięty a Kruk za bardzo nieprzewidywalny, by pozwolić któremuś z nich prowadzić. Samo zejście na poziom zero, wiązało się z ogromnym ryzykiem. Po pierwsze, najgorsze skurwysyny złaziły z całej okolicy. A po drugie, nieprzewidywalne przepływy mogły w każdej chwili zalać grunt. A oni przecież schodzili jeszcze niżej. Pierwsze kondygnacje pokonali prawie nie zamoczywszy kostek. Nie padało już dwa dni. Przypływu też już nikt nie widział od dłuższego czasu. Uzbrojeni w broń białą i trzy latarki przystanęli nad włazem do którego zawsze idzie jak z glocka strzelił.

- Idę pierwszy, - powiedział po chwili wahania Ridley.- Niech każdy przywiąże się liną. Pierwszy okaz idzie na zapłatę, choćby był największy. Dopiero drugi jest nasz, zrozumiano?

- A może zdecydujemy później? – zapytał kolega Kruka, żartobliwie nazywany Judy. Od początku kręcił nosem, że większość zdecydowała zapłacić bossowi za możliwość skorzystania z kanałów.

- Później, to w pysk możesz dostać. Decydujesz się czy nie?

- Spierdalaj…

- Droga wolna. – Mars wycelował nożem w światło z którego przyszli.

- Judy, nie pierdol tylko świeć latarką i idziemy. – Karuk jak chciał potrafił
być stanowczy.

Stali jeszcze przez chwilę wpatrzeni w otwarty właz. Nie mieli ochoty wchodzić, to było widać. Jednak kusiła ich całkiem pokaźna wypłata za złowione sumy u Jichsy Nawangary, pomniejszego bossa o hinduskich korzeniach. Dobrze płacił za dobre mięso. A sumy pływające w tych kanałach były wyśmienite. Podobno.

Ridley wziął trzy głębokie oddechy i zszedł po zardzewiałych, niemal doszczętnie, szczeblach. Gdy stanął po kolana w wodzie, rozejrzał się powoli po kanale. Wziął lekki wdech, by sprawdzić, czy da się oddychać. Było w porządku, toteż machnął na pozostałych. Sam z ostrą jak brzytwa maczetą w ręku ruszył powoli w lewą stronę. Znał tą część dobrze więc nie bał się o orientację. Bał się aligatorów. Woda jednak była zbyt nisko by jakieś mogły się ukrywać. W czasie obniżonych poziomów aligatory wycofują się w niższe, znacznie głębsze obszary lochów. Albo płyną poza miasto w obszary mokradeł.

Idąc, powoli stawiali nogi by robić jak najmniej hałasu. Woda w kanałach była stojąca. Tak jak i powietrze. Śmierdzące i niemal trujące. Prawie na pewno gdyby zapalić teraz zapałkę wszystko, razem z budynkiem nad nimi, stanęło by w płomieniach. Mało kusząca perspektywa. Co jakiś czas widać było wejścia w głębsze partie. Ridley przystanął przy każdym, popatrzył, jakby próbując sobie to przypomnieć drogę. Poprowadził ekipę jednak dalej do sporego rozszerzenia. Woda w tym miejscu również była tylko do kolan. Po prawej jednak widać było cztery okrągłe wloty innych komór. Ridley przy każdym przystanął i zajrzał do środka świecąc najmocniejszą latarką. Nie wyglądał na zadowolonego.

- Myślałem, że znasz drogę. – Szepnął drwiąco Kazik.

- Ani słowa Judy – cicho syknął Kruk przykładając palec do ust.

Ridley spiorunował Judyeja spojrzeniem. Pokręcił z politowaniem głową i ruszył dalej. Droga prowadziła kanałem, na wprost którego wyszli do rozszerzenia. Szli, przystając tak jeszcze z pięć razy. Koledzy Kruka najwyraźniej tracili animusz. Coraz częściej przystawali i się oglądali. Na szczęście idący za nimi Kruk nie pozwalał by zostali w tyle, ani żeby któremuś się gęba otworzyła.

Po kilkunastu minutach doszli do znacznie głębszej części. Po prawej strony, z wysokości około pięciu metrów spadał wodospad wody do wąskiego zbiornika. Ridley dał znać ręką by wyłączyli latarki. Ciamność jaka nastała mroziła serca. Sam zakrył swoja i zapalił. Dawała tylko delikatne światła.

- Teraz słuchajcie. Dwóch idzie z latarkami. Zapala je dopiero na tamtej półce po lewej. Reszta będzie czekała z harpunami. Jeśli macie pytania to teraz najlepsza pora. Jeśli któryś wpadnie do tej wody, to wypłynie dopiero za błotną dzielnicą.

Każdy wiedział z czym to się wiąże. Aligatory.
Pytań nie było. Ridley wstał podał swoją latarkę Szczurowi i dał sygnał, żeby się ustawili na grani. Na półkę było zejście zrobione z prętów wbitych w ścianę. Zszedł tam Szczur z Slimem uzbrojeni w najlepsze latarki. Reszta korzystając z przykrywki mroku zeszli po wymurowanych schodach na prawo. Basen oprócz półki miał dookoła szeroki na półtora metra stopień. Kruk i Nowy, ustawili się po przeciwnej stronie niż Ridley i Judy. Dali znać, że wszystko ok i światło rozjaśniło komorę basenu.

Chwilę nie działo się nic. Jednak na wyraźne polecenie Ridleya skierowali światło w najgłębsze miejsce. Po kilku sekundach śmierdząca i mętna woda zagotowała się, a z toni wyłonił się z impetem wypływający sum. Obok niego wyskoczył kolejny. I kolejny. Harpuny, noże na kijach, haki na linach poszły w ruch. Wszyscy wiedzieli po co weszli w trzewia Miami. Ridley wymierza swój harpun i strzelił jednocześnie łapiąc się wystających prętów ze ściany. Woda się zakotłowała. Szczur stał chwilę patrząc z niedowierzaniem. Spodziewał się dużych okazów, ale nie tak dużych. Po chwili zreflektował się jednak i zeskoczył na stopień łapiąc za linę, z którą szarpie się Judy. Slim pobiagł do Nowego. Kruk miał już swoją rybę na brzegu. Dwumetrowa składana dzida okazała się najlepszym narzędziem na połów. Światło migało, bo każdy operator latarek szarpał się z jakąś zdobyczą. Wydawało się, że połów się udał. Ridley zaczepiwszy się łokciem za pręt zaczął swojego suma zwijać za pomocą kołowrotu w swoim harpunie. Gdy ryba była już przy brzegu basenu, wyciągnął maczetę, puścił pręt i wbił ją w czaszkę ryby. Sum zesztywniał, podrygując delikatnie.
Wtedy właśnie dostał z czegoś twardego w głowę i urwał mu się film.

Wpadł bezwładnie do wody, wypuszczając maczetę z rąk. Silny nurt porwał go dalej. Gdy się ocknął leżał na kracie przesiąknięty wodą i ubabrany szlamem. W głowie ćmiło, a odgłos spadającej wody nie pozwalał skupić się na niczym innym. Było ciemno. Nie za bardzo pamięta jak się stamtąd wydostał. Szedł chwilę po omacku, potykając się i ślizgając na przemian. W pewnym momencie zdezorientowany wpadł do kanału odpływającego pionowo w dół. Gdy obudził się, leżał na stercie śmieci, liści, gałęzi kilka kilometrów za miastem. Kiedyś był tam kanał. Zamulony teraz był miejscem gdzie rzadko kto się zapuszczał.

Usiadł mrużąc oczy od słońca i spojrzał przed siebie. Siedział co prawda na jakichś śmieciach ale pod nimi był betonowy. Do wody było jakieś pięć metrów i pionowa ściana wału. Po lewej stronie, gdzie woda z kanałów podmiejskich wpada do rozlewiska, leżało ciało ogromnego aligatora. Mars przełknął ślinę. Najpewniej musiał tam właśnie wpaść. Co się zatem stało? Rozejrzał się dookoła lekko przerażony. Kilka metrów od niego na zwichrowanym krześle siedział barczysty staruszek. Obok nóg starca leżał duży pies. Zdawał się nie zwracać uwagi na Ridleya. O krzesło oparta była największa strzelba jaką kiedykolwiek Mars widział.

- Dzień dobry, - Rzucił staruszek. - dobrze, że się ocknąłeś.
Tak oto poznał Jacka Ruphusa Greena, człowieka, któremu winien jest wdzięczność.


Jakoś to będzie...
Teraz...

Czyżby to były ostatnie jego chwile? Nie wykluczone. Ból powoli przestawał mieć znaczenie. Coraz dziwniej spostrzegał rzeczywistość. Czasami widział, że ktoś coś mówi, czasami tylko słyszał. Gdy wracało życie, ledwo mógł wytrzymać. Gdy życie uchodziło, błogość ogarniała Ridleya niczym powódź. Czuł się poniekąd jakby kostucha przeciągała się liną z kimś w świecie żywych. Czas wydawał się nie biec wedle wcześniejszych reguł.

Gdy otworzył oczy i ujrzał paskudną mordę Nadzorcy, nie wiedział czy ten się do niego dobiera, czy chcę może go udusić. Nie potrafił nic jednak zrobić. Krzyczał, parł bezsilnymi rękoma, próbował kopnąć. Praktycznie nic z tego nie wyszło. Ból właśnie do niego wracał. Wyobraźnia podsunęła mu lawinę, czarną jak ropa, prącą Marsowi na spotkanie. Gdy go do padła, krzyk, który wydobył się z gardła, obudził by umarlaka.
Randall Fray, Nadzorca-krurwa-jego-mać, uniósł twarz.

- Nie ruszaj się gnojku – powiedział wyraźnie wypowiadając słowa - bo zdechniesz. Dostałeś w płuco.

Ból był niesamowity. Wzrok ledwo ogniskował. A słowa mimo, że wypowiedziane, opornie się przetwarzały w głowie łowcy. Nie miał pojęcia czy chodziło o niego, czy może o kogoś obok. Nie ruszaj się, bo zmiękniesz? Próbował się ruszyć. Odsunąć się. Nie mógł się ruszać, jakby ktoś odpiął jego mózg od ciała pozostawiając jeden jedyny kabelek. Kabelek z bólem.
Chwilę później, ktoś inny już przy nim siedział. Widział kobitkę, która jechała z nimi, widział murzyna, widział murzynkę.

- Gorzej z tym tutaj – powiedziała czarnulka. Chyba ładna była. Ciekawe o kim mówi?

Chwilę później murzynka szarpie się z nim. Coś od niego chce. Ridlay nie ma ochoty wstawać do pracy. Położył się tak niedawno. Niech Frank zajmie się tymi chłopakami z Salsey. Po chwili znowu przeszył go ból. Odwrócił się chcąc wpieprzyć tej murzyńskiej suce, ale w miejsce panny siedział czarny oprych. Co jest?

Ból ponownie przywrócił Ridleyowi rzeczywistość. Jak przez mgłę pamięta rozmowę z kolesiem, z którym byli złączeni kajdanami. Instruował go co ma zrobić jak się zacznie. Polecił mu prowadzić. Był zły na Rudego. Miał zamiar przy najbliższej okazji skopać go za uderzenie w bebechy i za głupotę. A może tylko za głupotę. Naraził ich skurwiel i powinien za to zapłacić.
Clyde, ten czarny znachor, siedział nad Marsem i zdawał się łatać mu bebechy. Że kurwa co? Szarpnął się. Jednak ręce przytrzymywane miał przez kogoś z boku. Co się stało? Co to za pierdolona szopka? Co się kurwa dzieje? Z ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Skok ciśnienia krwi objawił się wzmożonym krwotokiem. Mars poczuł go wyraźniej niżby tego chciał. Senność wróciła dopiero po chwili. Clyde musiał być niezły.
Gdy Ridley ponownie otworzył oczy. Oprócz murzyna stał jeszcze jego kumpel. Ich rozmowie towarzyszył dziwny, powtarzający się, świst.

- Gorzej z tym tutaj. – Tym razem to mówił Clayd, a nie jakaś kobita.
Gorzej?

Co mu jest? Podczas chwili świadomości doszedł do wniosku, że nie może być dobrze. Ostatnie co pamięta to zakładanie plecaka kolesia zwanego OneTwo, który to spadł z rozciętego dachu. Ścigani byli przez mutków. Jechali furgonetką. Nie, nie furgonetką. Ciężarówką, na pace. Zaraz, zaraz. Coś musiało pójść nie po myśli Rudego. Oby dobrali się do jego skurwysyńskiej dupy.

Musiało pójść coś nie tak.

- Wystarczy naukowej paplaniny. – To ten świrus, Jacob. - Bierzemy Marsa, może się jeszcze przydać. Byle tylko szybko wyzdrowiał doktorku, bo nie zamierzam go nosić wiecznie

Świst
Nosić? W jednej chwili złość i gorycz zalała Ridleya. Tymczasem Szajbus podszedł do łowcy.

- Masz ochotę jeszcze kiedyś ubić jakieś mutanckie ścierwo gościu? No - kontynuował Jacob, tym razem z całą pewnością mówił do Ridleya. - to upewnij się, że jak już staniesz na nogi to będziesz dla mnie mieć jakiś prezent.

Ridleyowi mieszało się przed oczami.

- Może, - świst – Ridley zaniósł się kaszlem. - może nie zawsze dotrzymuję słowa, ale – świst - potrafię się odwdzięczyć.

Ciężko było oddychać. Jeszcze ciężej coś powiedzieć. Do Ridleya powoli docierała beznadziejność sytuacji.

- No, pewnie teraz musi mi to wystarczyć nie? Dobra, czas spier… - Wypowiedz Szajbusa przerwała seria karabinowa. - Mam nadzieję, że tym razem nie będę tego żałować.

Nemrod odbezpieczył Colta. Spoglądając gdzieś w dal nie wyglądał na zadowolonego.

- Też – świst - mam taką nadzieje. – szepnął wycieńczony Mars.

Przymknął oczy. Nie wyglądało na to, że to jego szczęśliwy dzień. Ile by dał za to by znaleźć się teraz w bezpiecznym i czystym miejscu. Najlepiej w jakimś szpitalu, prowadzących przez dobre samarytanki. Szkoda, że w całych Zasranych Stanach Zjednoczonych takiego szpitala nie ma. Dziwne, że ludzie jeszcze znają znaczenie słowa samarytanin. Złość powoli ustępowała rozpaczy. Obiecuję, że jak z tego wyjdę to zrobię coś dobrego, myśli jeszcze, albo zacznę spłacać długi. Odlatuje w mroczną część siebie. Kolejny raz urywa mu się film.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline  
Stary 24-01-2014, 19:05   #17
 
aveArivald's Avatar
 
Reputacja: 1 aveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie cośaveArivald ma w sobie coś
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=s_SFLh5ptpc[/MEDIA]

Opadli na ziemię niemal równocześnie. Dwie pary oczu w błyskawicznym obopólnym zrozumieniu zaczęły rozglądać się gorączkowo za czymkolwiek co mogłoby posłużyć za broń. Nadaremno. Z poziomu kolan widzieli tylko nogi towarzyszy niedoli i hałdy betonu wymieszanego z bezużytecznym złomem. Gdzieś dalej Szajbus dostrzegł jakąś pukawkę przy bezwładnym ciele jednak nie miał najmniejszych szans by do niej podejść nie zamieniając się przy tym w gęste sito. Rozgardiasz, strzały, krzyki umierających... To nie ludzie ich atakowali. Wiedział to. Czuł. Sam nie wiedział skąd i dlaczego. Jedno jednak było pewne. Byli głęboko czarnej dupie i nikt, lepiej niż Jacob, nie mógł zdawać sobie sprawy z tego jak bardzo mieli przesrane.
- Jeśli podbiegną, walcie w plecak z gazem! - krzyknął King do najbliższego uzbrojonego łowcy niewolników wskazując miejsce, gdzie porzucił przedtem butle.
Doktorek jak zawsze tryskał weną a Szajbus potrafił to czasem docenić. Jacob przekręcił się w bok chowając całkowicie za niewielki kopczyk gruzu. Pomysł wysadzenia kilku mutków w powietrze najwyraźniej przypadł mu do gustu. Gdyby tylko miał jakąś klamkę... Rozmyślania przerwało szarpnięcie za kostkę u nogi. Znaczy nie coś, tylko Clyde oczywiście. Szajbus nawet po kilku miesiącach w niewoli nie zdołał przyzwyczaić się do noszonych na nogach okowów, jednak nie utrudniało mu to, czasem niezbędnej współpracy z Kingiem.

Niemal natychmiast poderwał się z ziemi i nisko schylony ruszył za murzynem. Adrenalina waliła do żył z każdym przebytym metrem a nieprzyjemny gorąc temu towarzyszący rozlewał się po ciele wypalając resztki strachu. Parł przed siebie niewiele tak na prawdę myśląc. Nie było nawet czasu się zastanawiać. Walczyli o życie a oczywistym było, że nie mieli szans utrzymać pozycji. W takich chwilach jak tamta, trzeba po prostu sobie ufać. Weszli na tył ciężarówki. Jacob zobaczył resztę niewolniów i niemal się przeraził. Większość wyglądała jakby na widok choćby zmutowanego psa miała się z miejsca zesrać. King złapał Szajbusa i jeszcze kogoś za ramię, chcąc najwyraźniej dodać im otuchy. Dziwne uczucie.
- Jeśli chcecie uciekać to zaraz będzie najlepszy moment. Jak tylko wyjedziemy z tego miejsca - starał się mówić do wszystkich rzeczowo i spokojnie, ignorując przy tym pojedyncze kule przecinające cienkie ściany pojazdu. Jacob musiał przyznać, że gość ma jaja. - Chłopaki raczej nie będą się długo namyślać - zerknął na Nemroda i Ridleya oraz skutego z nim Josha. - Może się zrobić gorąco, więc bądźcie gotowi.
Szajbus postanowił odwdzięczyć się mu dobrą w jego mniemaniu radą.
- Zakładaj ten pieprzony hełm! - wydarł ryja starając się przekrzyczeć huk kaema, który właśnie plunął ołowiem w stronę atakujących. Łowca mutantów nie wróżył zbyt dobrze leżącemu na dachu One Two, ale nie miał nic przeciwko póki ten nadstawiał za nich karku.
W samochodzie siedziała już większość niewolników. Przy wejściu zrobiło się nerwowo, Rudy celował w grupę z broni, nakazując ruchem lufy wsiadać.
- Wszyscy w środku?! - usłyszeli krzyk Chloe.

- Tak! Dawać do wozu! - strzelanina na chwilę się urwała. Łowcy zmienili pozycje a na pakę między niewolników załadował się Vinn.
Po chwili szamotaniny dobiegł wszystkich odgłos startującego silnika. Odpalił. W sam raz na czas chociaż jak się okazało później dla niektórych nie miało to i tak znaczenia. Mutanci widząc ruszający pojazd jak na komendę wzmogli atak. Gorzej chyba być nie mogło. Pocisk dużego kalibru obalił Vinna na ziemię i jeszcze zanim łowca niewolników upadł na wznak Jacob poczuł nagły ból w nodze. Zwalił się niemal natychmiast na ziemie z krzykiem lecz szybko stwierdził, że chyba nic mu nie jest. Zaledwie draśnięcie, prawdopodobnie od rykoszetu. Kolejna blizna do kolekcji. Gorzej było z innymi. Vinn zdawał się być martwy. Jakiś bezimienny niewolnik dostał w pachę i zawiesił się na Clydzie błagając o pomoc. Jasna, tętnicza krew tryskała z rany okraszając na czerwono wszystko i wszystkich wokół.
- Chwytajcie gościa! - krzyknął Jacob chcąc zwrócić uwagę Randala i Clyde’a na ciało Vinna, które lada moment mogło zsunąć się z paki. Mogli je jeszcze wykorzystać jako osłonę. Może i mało moralne ale z pewnością skuteczne. Fray zareagował błyskawicznie ale miał chyba inne plany co do łowcy niewolników. Cóż, weźmie się przynajmniej klamkę, jeśli przeżyjemy może okazać się przydatna. JEŚLI...

- Pomóż mu kurwa bo nas rozstrzelają po wszystkim! - Randall zignorował Jacoba sięgającego po pistolet, mrugnął za to do Marsa a potem sięgnął po karabin gotów dać osłonę pojazdowi. I dobrze. Niech zdycha. Podobnie jak Vinn, który jednak żył ale leżał i tylko sapał. Pierdolić ich. Pierdolić ich wszystkich.
Jak na zawołanie, chcąc spełnić życzenie z jego myśli, następna seria dosięgnęła jedną z kobiet. Ta zamiast zginąć bezproblemowo na miejscu upadła na ziemię, złapała się za brzuch i poczęła histerycznie płakać. Clyde starał się zatrzymać krwotok gościa z Pineville. Usłyszeli kule bębniące o szoferkę. Zaraz po tym urwał się jazgot znajdującego się nad nimi karabinu maszynowego. Ciało najprawdopodobniej strzelca wpadło na plandeke wgniatając ją do wewnątrz. Sekundę później kolejna seria podziurawiła przedział a jeden z pocisków trafił pacjenta Kinga prosto w twarz. Pocisk pogruchotał nos a kawałki mięsa a kości prysnęły na Clydea.

Doktorek upadł na ziemię a Jacob przekonany, że tamten dostał, natychmiast do niego doskoczył. Kingowi jednak nic nie było. No, może poza tym, że chyba nie wytrzymał napięcia i okropnego widoku śmierci gościa z Pineville. Ciężarówka w końcu przyspieszyła oddalając się szybko od szturmujących mutantów. Ostrzał w końcu ustąpił.
- Clyde, kurwa! Słyszysz do cholery!? Co ty kurwa wyprawiasz?! - wydarł się na murzyna przekrzykując krzyki i płacz. Widać było, że doktorek walczy ze sobą lecz brakowało mu odwagi by się choćby poruszyć. Może i ma jajca, skonkludował Jacob, ale raczej nie ze stali...
Możliwe, że w innej sytuacji widok wszechobecnej krwi, załamanego psychicznie Clydea, zwłok nieżyjących już niewolników i dogorywającego Vinna poruszyłby zatwardziałe serce Jacoba, zmusił do refleksji lub pomocy. Może przyczyniłby się do początku dłuższej refleksji nad losem rodzinki Vinna a w szczególności nad jego synem. Może i wywołałby smutek. Może... Może kiedyś... W snach to wszystko było prostsze... Nawet tych strasznych. Tych najgorszych. Jednak Szajbus doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to co widział nie było przerażającym, nocnym koszmarem a rzeczywistością. Nie można w takiej chwili rozkminiać sensu tego pierdolonego życia!

Nie był telepatą ale zdało mu się, że King usłyszał jego myśli, bo w końcu powoli i z wysiłkiem podniósł się na czworaka. Jedną dłoń przykładał do twarzy, drugą mocno coś ściskał. Szajbus nic już nie mówił, nie było po co. Stał i pilnował by Clydeowi nic więcej się nie przytrafiło. Gdyby gość znowu zwiotczał albo co gorsza padł trupem to biorąc pod uwagę solidny łańcuch, którym byli skuci Jacob miałby przej... Cóż... Zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji lecz wolał o tym zwyczajnie nie myśleć...
- Trzymaj się - sapnął Clyde do Vinna. Żadnego będzie dobrze i innych tego rodzaju ściem. Prawidłowo. Takiego Clydea lubię. Lubię? Kurwa.
Szybko sprawdził magazynek. Pełny, siedem nabojów. Broń wyglądała na sprawną. Wcisnął ją zabezpieczoną z tyłu za dżinsy.

Clyde natomiast pobieżnie przejrzał kieszenie łowcy niewolników zgarniając parę drobnych przedmiotów. Porwał także jego plecak i śrubokręt (Na chuj mu śrubokręt?). Nemrod jakby czytał w myślach Kingowi. Krótka wymiana spojrzeń wystarczyła by łowca wiedział co tamten zamierza. Wiedział też, że go nie powstrzyma. Ale ufał mu. Dziwna sprawa...
- Clyde! - wrzasnął przekrzykując jazgot pędzącego wozu. - Musimy przebić się do przodu! Dawaj! - Odwrócił się i bez słowa więcej zaczął torować doktorkowi drogę. Minęli Ridleya rozcinającego brezent, przez który już do środka osuwało się bezwładne ciało One Two.
Gdy już przecisnęli się w głąb wozu do rannej kobiety Clyde wyraźnie pobladł. Wszechobecna krew, odór przerażenia i wstrząsy jadącego po nierównościach wozu rzeczywiście mogły trochę przeszkadzać w skupieniu się na pracy. Widać było, że doktorek potrzebuje chwili namysłu. Przyglądał się paskudnej ranie po czym powiedział, że zamierza usunąć kulę. Dał kobiecie własny kołnierz do zagryzienia i zaczął liczyć głośno do trzech sugerując Jacobowi, żeby ten unieruchomił dziewczynę. Szajbus nie miał najmniejszej ochoty angażować się w ratowanie pewnie i tak już martwej kobiety ale... Co mi tam...

Patrzył niemal zafascynowany jak Clyde otwiera ranę i wkłada weń śrubokręt. Po chwili pełnej krzyku i wierzgania, choć wydawało się to niemożliwe, Kingowi udało się wyjąć kulę. Rzucił plecak Nemrodowi.
- Ktoś ma ogień? Albo mocny alkohol?! Szybko, to sie moze udać!

- Tu nic takiego nie widzę - odpowiedział łowca mutantów przeglądając podany mu plecak.

- Lewa kieszeń spodni! Zippo - odparł Fray.
Po chwili Clyde, otwarł nabój, wsypał proch i przypalił. Kobieta nie wytrzymała bólu i straciła przytomność. Krwawienie jednak ustało a ona oddychała. Doktorek zdarł kawał koszuli i zrobił z niej prowizoryczny opatrunek. Na miejsce rany wcisnął gałgan.
- Niezłe to było - sapnął na koniec Szajbus. Clyde tylko wypuścił powietrze. Był chyba równie wystraszony co dumny. Położył kobietę na podłodze, pewnie żeby nie dostała znowu. Zdawało się, że najgorsze za nimi. Jakże się mylił...

* * *


Rudy walczył z całych sił, żeby nie wypaść z trasy. Kule uderzały o szoferkę, odbijając się od stalowych osłon i nie czyniąc im krzywdy. Gdy charakterystyczny odgłos klekotania rozległ się tuż nad jego uchem przemknęło mu przez głowę, że niewolnicy z tyłu muszą mieć piekło. Sam nie wiedział po co załadował ich na pakę, głupi pomysł, chyba chciał ich uratować.

A dał im tylko kilka dodatkowych sekund.

Chloe strzelała ze swojego karabinu do niewidocznego wroga.
- Wyrzutnia! - Rudy spojrzał na nią przerażony. Mocna eksplozja targnęła pojazdem. Pisk. Cisza. Ciemność.

* * *


Jacob powoli wyczołgał się z przewróconej na bok ciężarówki. Spojrzał przez ramię. Niewolnicy leżeli w niej pokotem jeden na drugim. Był prawie pewien, że ktoś musiał zginąć. Łowca mutantów ciągnąc za sobą bezwładne ciało Clyde’a wydostał się na zewnątrz. Towarzysz nie wyglądał dobrze. Niemal przez całe czoło ciągnęło się głębokie rozcięcie, zalewając jego twarz krwią. Widząc jeszcze dymiący krater, aż przysiadł na ziemi. Mina? Moździeż? Wyrzutnia rakiet? Ja pierdole... Miał kurewskie szczęście. Reszta to nie wiadomo.


Jęknął z bólu. Cały był poobijany, rana na nodze trochę krwawiła, ale wyglądało na to, że nic większego się mu nie stało. Oparł głowę o stelaż paki głęboko oddychając. Przymknął oczy.

Świat zdawał się wirować.

Nagle, dobiegł go odgłos otwieranych drzwi szoferki i głośne przekleństwo. Ze środka starał się wygramolić Rudy. Prawie mu się udało, gdy zaczepił o coś nogą i ciężko upadł na ziemię.
- Pierdolona… - zdołał z siebie wyrzucić po czym podniósł się do klęczek i zwymiotował. Po chwili wytarł rękawem usta i podpierając się strzelbą postawił kilka kroków.

- Rudy? - zbolały głos Chloe dobiegał z szoferki. - Rudy... jesteś tam? Chyba połamałam nogi… - z każdym słowem coraz bardziej przebijała nuta paniki. - Rudy, do cholery! Nie mogę się stąd wydostać... Rudy, nie zostawiaj mnie! - mężczyzna nawet nie popatrzył w kierunku szoferki. Jego wzrok tak jak i wzrok Jacoba, przyciągały ludzkie sylwetki nadchodzące w ich stronę. Kulejąc i sycząc z bólu przebiegł kilka metrów chowając się za kupą gruzów.
Był w dupie. Z nieprzytomnym lub co gorsza martwym doktorkiem u nogi nie miał szans na ucieczkę.
- Clyde! Clyde kurwa! Nie zdychaj mi tu gnoju! - krzyknął na niego chcąc natychmiast przywrócić mu świadomość.
Ten jednak nawet nie zareagował. Jak na złość. Zbliżający się, prawdopodobnie mutanci, usłyszeli łowcę. Jeden z nich wskazał na ciężarówkę. Od razu rozpierzchli się na dwie strony ulicy. Dwóch z nich wbiegło do budynku na północy. Nie mógł dłużej zwlekać. Wziął Clyde’a pod pachy i zaczął go ciągnąć za najbliższą osłonę tak szybko jak tylko potrafił. Jeden z nadchodzących upadł na ziemię i oddał serię zaporową w kierunku ciężarówki.
- Kurwa! Kurwa! Kurwa! - Jacob zaciskał zęby z całych sił ledwo powstrzymując się od padnięcia na ziemie.
Poza tym musiał skupić się na tym, by nie wypierdolić w tych zjebanych drewniakach. Gdy poczuł, że jedna z kul rozdziera mu spodnie i po raz drugi tego dnia jedynie ociera się o skórę prawdopodobnie pozostawiając po sobie jedynie krwawą pręgę, zawył jeszcze głośniej. Chyba dodało mu to sił bo zaraz znalazł się w budynku, gdzie nikt już nie mógł go dostrzec. No chyba, że jakiś skurwysyn się tu schował wcześniej, przeszło mu przez myśl.

Usłyszał kolejne strzały. To Rudy. Pytanie tylko do kogo strzelał? Teraz Clyde... Kurwaaa... Jacob teraz dopierdo dostrzegł, że doktorek oberwał w stopę. Niech go szlag! Bez pardonu zaczął gościem potrząsać jednak facet kolejny raz nie doszedł do siebie. Źle to wyglądało. Ponure myśli pędzące z prędkością kuli przerwał wrzask Marii dochodzący od strony ciężarówki. Czyli jednak ktoś przeżył...
- O mój boże, o mój boże! On się dusi! - zaraz po nim, nastąpił krótki krzyk Rudego. - Rudy dostał! - zameldowała dziewczyna.

- Wyciągnijcie mnie stąd, kurwiszony! - unieruchomiona w szoferce Chloe zdawała się być coraz bardziej zrozpaczona.

- Gdzie… gdzie jesteśmy? - zapytał nagle Clyde a Jacob w pierwszym momencie o mało się nie zesrał zaskoczony. - Co z resztą? - dopytywał doktorek łapiąc się za twarz. Ledwo co widział przez zasłonę skapującej mu z czoła krwi.

- No facet, w końcu! Myślałem, że już zszedłeś! - Jacob wyglądał wręcz na ucieczonego lecz nie odpowiedział na żadne z pytań towarzysza - Uważaj, na łeb, mocno dostałeś. Chciałbym cię pocieszyć ale prawda taka, że parszywie to wygląda.
King bez słowa wymacał rozcięcie i natychmiast zaczął przygotowywać sobie opatrunek. Nie prosi o pomoc. Pewnie wie co robi...
- Rozwal łańcuch! - zwrócił się za to do łowcy.

- Niby czym?! - sapnął Jacob wyciągając z portek Colta. - Lepiej łap za jakąś klamke, robi się gorąco! - z zewnątrz słychać było coraz bliższe wystrzały i krzyki cierpiących ludzi potwierdzające słowa łowcy. - Chyba lepiej jak się stąd ulotnimy, i to zaraz!
 
__________________
Wieża Czterech Wichrów - O tym co w puszczy piszczy.

Ostatnio edytowane przez aveArivald : 24-01-2014 o 19:28.
aveArivald jest offline  
Stary 25-01-2014, 03:32   #18
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Można planować ile się chce, analizować, przykładać starania by każde działanie wykonane było perfekcyjnie, ale zawsze istnieje szansa, że pojawi się czynnik losowy, który przewróci wszystko do góry nogami. Tak było w tym przypadku.

W karawanie zapanował chaos, rozległy się wrzaski, wybuchy, padły strzały. Nie przewidział tego, nawet teraz nie mógł uwierzyć w to co się działo. Mutanci wyszli z ruin i zaatakowali, a użyli do tego wszystkiego co mieli. Sądząc po zamieszaniu na dole, było tego sporo. Zaklął w myślach, wypatrywał swojej krewnej, ale zgubił ją, nie wyglądało to dobrze. W skupieniu przeczesywał wzrokiem teren, gdy nagle usłyszał jakiś rumor dochodzący z dołu. Hala, w której się ukrył, miała kiedyś dwa piętra, ale nie wytrzymały one próby czasu. Pierwsze z nich utrzymało się dzięki solidnym kolumnom podtrzymującym strop, drugie obecnie pełniło już tylko rolę dziurawego dachu budynku. Na górę Ezechiel zdołał się dostać dzięki częściowo zawalonemu stropowi.

- Zadziała? – usłyszał czyjś powątpiewający głos.

- Travis powiedział, że zadziała… Niech no tylko brudasy wyjadą nam tu, no – odparł drugi głos.

Część z łowców i niewolników pchało się do wozów, Maria chyba była wśród nich. Ezechiel odwrócił wzrok od ulicy, przesunął się i lekko wychylił głowę by zobaczyć co się dzieje. Pierwsze piętro też nie trzymało się najlepiej, w wielu miejscach zamiast ściany ziały ogromne wyrwy, okna były powybijane, co z drugiej strony umożliwiało łatwą obserwację ulicy. To dawało do myślenia, niestety samych typków Deakin nie był w stanie dojrzeć. Nasłuchiwał.

- Ładnie chłopaki, przypieprzyli – stwierdził ktoś.

- Daj zobaczyć… No, no – zawtórował mu z uznaniem drugi. - Rozłóżmy to gówno...

- Rozłóżmy, rozłóżmy.

Byli bardzo blisko, nie widział ich, ale wyraźnie słyszał każde słowo. Nie miał zamiaru czekać aż to oni zaczną działać, jedyna droga wiodła jednak przez zawalony strop, a więc prosto w stronę głosów. Tymczasem tamci dyskutowali w najlepsze.

- Ty patrz, to się nie tak robi.

- Ciężko tak jedną ręką.

- To nogą se przytrzymaj ten zypcyk.


Deakin przykucnął, skradanie nie było jego mocną stroną, zresztą, po co kogoś oszukiwać? Był w tym beznadziejny. To strzelanie było jego działką, nie podchody. Liczył jednak na to, że ci na dole będą zbyt zaaferowani by go dostrzec lub usłyszeć. Zapewne tak właśnie by było, gdyby noga nie natrafiła na poluzowaną część stropu. Kawałek podłoża usunął mu się spod stóp, próbując złapać równowagę postawił jedną z nich na pochyłej stronie, z której jego but po prostu się ześlizgnął. Wylądował na ziemi, twarzą w resztkach tynku, a towarzyszył temu łoskot, którego nie można było przegapić.

- Co do, kurwy nędzy! – Krzyknął jeden.

- Zostaw to, zostaw! Idziemy sprawdzić.

Wyraźnie słyszał kroki, ciężki buciory szurały po nawierzchni, wiedział już gdzie patrzeć. Zdziwiło go, że tylko jeden z nich postanowił sprawdzić co się stało, wydawało się, że będzie inaczej. Ewidentnie słyszał jednak odgłos dwóch stąpających stóp. Przylgnął mocno brzuchem do podłoża, agresywnie wyrwał rewolwer z kabury, wysunął uzbrojoną dłoń przed siebie i czekał.

Pojawił się, zza kolumny wyrósł umięśniony kolos, bez żadnych wątpliwości mutant, bo słodka matka natura nie wyrzuciłaby ze swego łona czegoś tak plugawego. Widział go tylko częściowo, lecz już teraz mógł z przekonaniem powiedzieć, że czegoś tak ohydnego nie spotkał od wielu lat.
Rewolwer wypalił, morderczy pocisk pomknął w stronę kreatury, której z każdym momentem rodowity Teksańczyć nienawidził coraz bardziej. Mały zabójca uderzył z impetem we wroga, z jego ust wydobyło się rzężenie, kula wbiła się w płuco, a mutant wylądował na plecach. Szybko i chaotycznie przebierając nogami stwór starał się przedostać za kolumnę.

- Dostał mnie! Patrz skurwiel mnie trafił! – krzyczał mutant.

- Wstawaj, ty pało ty! – usłyszał w odpowiedzi.

Deakin wciąż nie dostrzegał drugiego z przeciwników, na zewnątrz strzały na moment ucichły, dało się za to usłyszeć ryk silnika, chyba ciężarówki. Rewolwerowiec skupił się jednak na swoim celu, nie mógł uwierzyć, że jakiś potwór mówił tym samym językiem co on. Źle. Nie mógł na to pozwolić. To coś nie powinno istnieć. Istota gorsza od człowieka, gorsza od zwierząt, gorsza od największego ścierwa. Nawet Hegemończycy byli w rankingu Ezechiela wyżej niż mutasy. Przemówiło Magnum.

Tym razem pocisk nie trafił do celu, zamiast tego zrykoszetował od kolumny i mutant zdążył się ukryć. Jedno musiał mu przyznać rewolwerowiec, drań był wytrzymały. Nagle zza kolumny wyłoniła się jego paskudna gęba, a wraz z nią wielka łapa uzbrojona w rewolwer. Rozlega się strzał, lecz również i jego kula przeleciała jedynie ze świstem nad głową Ezechiela, nie wyrządzając mu krzywdy.

- Jadą! Jadą! Załatw go! – krzyczy ktoś, tymczasem mutas stara się ponownie wymierzyć.

Deakin jest przygotowany, nie czeka, znów przejmuje inicjatywę. Dobrze zdaje się sprawę z tego, że trafienie nie będzie łatwe, bo gdy cel jest tak słabo widoczny, o pomyłkę nie trudno. Mimo to pewnie i szybko pociąga za spust. Potwór znów ląduje na ziemi, nie potrzeba medyka, by stwierdzić, że kula wyrządziła spore szkody. Krew tryska na kolumny, rozlewa się po podłodze, a dziwadło na moment nieruchomieje, rewolwer wypada mu z rąk. Chwila na tyle długa, by uwierzyć, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

- Wstawaj! – wydziera się znowu ten drugi – Wstawaj, kurwa! – ponagla kompana jeszcze silniej. Odgłos silnika dobiegający z zewnątrz robi się coraz wyraźniejszy. Oczy Deakina rozszerzają się, gdy ciałem wroga zaczynają targać potężne drgawki. – Dokładnie tak! – Wbrew wszystkim czynnikom truchło mutanta podnosi się, bestia nie zdechła, jak uznał Ezechiel, ale wciąż świetnie się trzymała. Ociężale poderwała się na równe nogi i pobiegła za kolumnę. – Wiesz po co tu jesteśmy! Biegnij! – Rewolwerowiec widywał już mutanty, niektóre zabijał, innym pozwalał żyć, bo nie uznawał ich za groźne. Czegoś takiego jednak jeszcze nie miał okazji spotkać. Potwór wybiegł zza kolumny i rzucił się pędem w stronę okien, Deakin zrozumiał dlaczego nie widział drugiego przeciwnika.

Nie było go. Mutant był w rzeczywistości powykręcaną wariacją na temat bliźniąt syjamskich, które postanowiły rozpocząć karierę w mordowaniu. Miał dwie głowy, to właśnie one ze sobą rozmawiały, do tego ręce i nogi jakby przeciwnie do siebie ułożone. Część stwora, którą widział wcześniej nie była uzbrojona, za to druga dzierżyła w dłoni strzelbę. Razem dawało to szalony obraz.

- Biegnij, głupi skurwysynu! – krzyknęła po raz kolejny druga głowa, najwyraźniej robiła za lidera.

- Co do kurw… - wycedził przez zęby rewolwerowiec, pociągnął znów za spust, ale tym razem nic się nie stało, broń nie zareagowała, wróg zniknął z pola widzenia.

Następnie do uszu Deakina dochodzi syk i po chwili rozlega się eksplozja, której towarzyszy wredny śmiech mutanta. – Udało się! Mówiłem ci, że się uda!

Deakin odciągnął zamek, magazynek obrócił się, to powinno wystarczyć by rewolwer znów działał. Ezechiel przeturlał się w lewo. Zobaczył mutanta leżącego w kałuży krwi, poderwał się do góry i powoli zaczął iść w jego kierunku. Nie wiedział już czy rany w końcu okazały się zbyt mocne dla mutanta czy też stara się on go oszukać. Podniósł z ziemi upuszczony wcześniej przez wroga rewolwer, Colt Anaconda, dobra broń, choć niezadbana. Mutas obrócił jedną z głów w stronę mężczyzny, początkowo starał się coś powiedzieć, ale odpuścił sobie, gdy zrozumiał, że jedynym dźwiękiem mogącym wydobyć się z jego ust jest charczenie. Zamiast tego ułożył palce formując pistolet i udał, że strzela z niego do Deakina. Uśmiechał się przy tym i cały czas spoglądał w oczy rewolwerowca.

- Paskudny z ciebie skurwiel – stwierdził po czym podniósł Anacondę do góry, padły dwa kolejne strzały, ale nawet, gdy pociski rozerwały czaszki kreatury, wydawało mu się, że wciąż szczerzy do niego swoje kły.

Ezechiel szybko przetrząsnął kieszenie mutanta, który całkiem sporo pożytecznych przedmiotów miał przy sobie, zapalniczki i naboje od razu trafiły do kieszeni mężczyzny. Przygarnął również nóż i strzelbę. Następnie wyjrzał za okno, słuch go nie mylił, faktycznie słyszał silnik ciężarówki, niestety teraz leżała ona przewrócona na bok. Nie miał złudzeń, Maria musiała być w środku. Zerknął na bok, zużyty granatnik leżący opodal był powodem tego wypadku, spory, dymiący wciąż krater znajdował się jakby na potwierdzenie tuż przed pojazdem. Drzwi szoferki otworzyły się skrzypiąc i ze środka wyskoczył uzbrojony w strzelbę mężczyzna, który powlókł się w stronę ruin. Uwagę Deakina bardziej jednak przykuł oddział zbliżający się z drugiej strony. Z daleka wyglądali jak ludzie, byli uzbrojeni w karabiny, pistolety, jeden miał jakąś rurkę czy pałkę. Ubezpieczali się.

Oba rewolwery musiały pójść w odstawkę, strzelbę wylądowała przy ścianie, następnie sięgnął po Springfielda, oparł go o wyrwę i zabrał się za poszukiwanie celu. Przy ciężarówce panował ruch, ktoś jeszcze przeżył, a to był dobry znak. Jeśli jednak tak miało pozostał na dłużej, Ezechiel musiał się skupić. W stronę pojazdu nadbiegał już pierwszy z wrogów. Znacznie pewniej czuł się, gdy w dłoni miał rewolwer, ale z tej odległości musiał zawierzyć dawnej broni Daltona.

Trafił, biegnąca postać runęła na ziemię obficie krwawiąc, próbowała jeszcze odczołgać się w stronę ruin żeby się tam ukryć, ale Deakin wiedział, że tylko chwile dzieliły ją od śmierci. Nagle jednak poczuł ból, popełnił błąd i przegapił strzelca kryjącego się za stertą śmieci. Rana nie była groźna, odchylił się nieco i wziął swojego prześladowcę na celownik. Po chwili wróg złapał się za brzuch i zniknął mu z pola widzenia. Chwilę później napastnicy zaczęli się wycofywać.

- Wy tam! - krzyknął - Żyjecie?

Jeden z mężczyzn obrócił się w jego stronę. – Niektórzy – odparł po czym parsknął śmiechem.

- Przyda wam się pomoc, nie? – rzucił Deakin.
.
- Większa niż rozwalenie mutasów? Czemu nie, Święty Mikołaj by się przydał. – Mężczyzna opuścił karabin.

- Jest z wami dziewczyna, ma na nazwisko Deakin. Jest cała? - krzyknął innym tonem, nie wychylał się już tak i nie zerkał w stronę niewolników, czekał na potwierdzenie.

Mężczyzna odpowiedział śmiechem, który tym razem zabrzmiał jednak bardziej serdecznie. - A ja wiem… - Odwrócił się do kogoś, chyba do kobiety, Ezechiel nie był pewien. - To ty mała? – usłyszał.

- Tak, jestem tutaj! Kto tam?! Pokaż się!

Rewolwerowiec powoli wyszedł z ruin, na ramieniu zwisał mu Springfield, w kaburze spoczywał rewolwer, w ręce trzymał strzelbę, wolną zaś dłoń wystawił przed siebie przypominając im, że ma pokojowe zamiary. - Ezechiel Deakin - rzucił - Przypieprzyli wam z granatnika.

- Co… Co ty... Pan tu robi?
– spytała zaskoczona.

- Przyjechałem po ciebie - odparł szczerze.

- Nie! Nie ma najmniejszej możliwości, że tam wrócę! – wydarła się nagle, następnie rzuciła się w stronę ciężarówki, po czym dodała jeszcze głośniej - Co ty właściwie sobie myślałeś, co?! Że przyjedziesz, zobaczysz mnie pierwszy raz w moim życiu i będziesz mógł za mnie zadecydować?! – Pchnęła go Crowelem odpychając od siebie. - Wypieprzaj stąd! Czy wyglądam, jakbym cię potrzebowała?!

- Nie ma gdzie wracać, to cmentarz -
odparł spokojnie, następnie położył dłoń na trzymanym przez nią narzędziu. - Zrobisz co zechcesz, ale jeżeli będziemy tu tak stać to zdechniemy.

Patrzyła mu prosto w oczy niesamowicie zdeterminowanym wzrokiem. - Jedno jest pewne, nie wracam do Teksasu – to powiedziawszy zawróciła w stronę rannych nie dodając już nic więcej, ani się nie odwracając.

Ezechiel spojrzał na pozostałych, mniej interesowali go niż dziewczyna i w jego oczach zdecydowanie było to widać. - Największe szanse na przeżycie mamy jeżeli pozostaniemy w grupie, droga, którą tutaj dotarłem jest zablokowana, więc nie możemy jej użyć. Jest nas za mało by się przedrzeć. - Odwrócił od nich wzrok i przeniósł go na martwych mutantów. - Musimy oddalić się od walki.

Wiedział co mówi, droga do Nashville była niebezpieczna, a powrót tą samą drogą to byłoby niemalże szaleństwo. Zagrożenie ze strony mutantów oraz głodnych, nieracjonalnie myślących uchodźców było realne, do tego trzeba było dodać jeszcze rozsiane na granicy ruin miasta miny. Bez porządnie wyposażonej karawany nie mieli szans.

Strzelbę zdecydował się oddać agresywnemu krzykaczowi, który najwyraźniej mu nie ufał. Sam nie potrzebował aż tyle sprzętu, wystarczyły mu rewolwery i karabin. Przeładował Springfielda i Rugera, musiał się też zająć raną brzucha, woda i bandaże powinny wystarczyć, szkoda, że miał przy sobie jedynie brudne szmaty. Może jego nowi towarzysze mieli sprzęt, którym mógłby się opatrzyć. Na razie i tak musiał przy nich zostać, tak jak mówił, w grupie mieli większe szanse, a na razie i tak mieli wspólne cele.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 25-01-2014, 14:57   #19
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Rozmowa która się nie odbyła


Pomieszczenie było oświetlone przez lampę naftową. Światło wyłaniało kontury mebli. Prostych ale dobrego sortu. Jakby ktoś im się przypatrzył mógłby stwierdzić, że złożenie ich i rozłożenie zajmuje bardzo mało czasu.
Przy stole siedziało dwóch mężczyzn. Obu kiedyś można by określić jako w "wieku średnim", to się zmieniło odkąd średnia życia w niektórych rejonach stanów wynosiła naście lat. Ci jednak nie byli mieszkańcami jakiejś dziury. Stanowczo nie. Na komodzie wisiał pas z odpicowaną klamką, dwiema ładownicami i nożem taktyczny. Na oparciu krzeseł wisiały kurtki. Mundurowe, w dobrym stanie, z pagonami i medalami. Właściciele tego drogiego sprzętu również prezentowali się dobrze, musieli regularnie jeść a twarz mieli gładko ogoloną. Ogorzałą ale nie spaloną słońcem. Obaj popijali teksański cydr z składanych kubków.
- John... Co z nim zrobiliście?
- Wypuściliśmy.
- Nie o tym pytam. Czemu taki jest?
Pytany, barczysty mężczyzna o blond włosach i jaskrawych, zielonych oczach wzruszył ramionami.
- Taki był. Trochę minęło nim się skapnęliśmy. Na początku był normalny. Aż za bardzo. Uśmiechnięty, uprzejmy o dużym zasobie słownictwa. Jak wyrwany z innej epoki albo z najlepszych dzielnic Collinsowego grajdołka. Wszystko chyba się pokazało jak na próbę rzuciliśmy go do walki. Wraz z uzupełnieniem na odcinek 5-4. Wywiad wykrył nacierających mutantów. Posłaliśmy tam uzupełnienie, prawie trzydziestu żółtodziobów z werbunku, świeżo po unitarce. Mutki wdarły się do środka. Fray zwarł się z jednym, obalił go kolbą karabinu i napierdalał, bo inaczej nazwać tego nie można. Najpierw przestrzelił mu nogi i wpakował kulkę w brzuch a potem tłukł kolbą. Gdy zatłukł wstał i serią skosił drugiego. Przy okazji trafiając jakiegoś patałacha z pustkowi. Co lepsze śmiał się, potem raz słyszałem ten śmiech, upiorny. On nie brzmi jak żółtodziób, któremu odwaliło ze strachu. Jak ktoś, kto niespodziewanie dostał nagrodę. Szczerzy się a czasem rechocze jakby nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Potem zebrał ocalałych, wyprowadził ich na bezpieczną pozycje i dawał opór dopóki nie przybyło wsparcie.
- Dziwny kolo. Słyszałeś o barze w Piekle?
- Nie.
Rozmówca blondyna sięgnął po kubek z cydrem, jego dłoń zalśniła stalą w świetle.
- To było po masakrze jaką urządził gangerom na wschód od naszego punktu werbunkowego w Kill One. Póki jeszcze go mieliśmy...Mówię Ci to była robota tych totalitarnych skurwieli. Wracając jednak do tematu to Rivers z logistyki próbował go sprowokować. Nic. tamtego obraża go, jego rodzinę do paru pokoleń wstecz a Doe go zlewa. Na drugi dzień za pomylenie kufli rozwalił jednemu z Pacyfikatorów butelkę na łbie. On jest nieprzewidywalny jak kobieta przed okresem. Tylko szkolona w zabijaniu i uzbrojona po zęby.
- Dobra dość o nim. Mamy parę spraw do omówienia.

Wypadek drogowy

Kiedyś, zanim cały ten pierdolnik zmienił świat i ludzi wypadki zwykle powodowali kierowcy, którzy cechowali się zbytnią brawurą, brakiem umiejętności i mieli za szybkie auta. Często napruci czy to alkoholem czy jakimiś dragami. Po 2020 jakby istniała drogówka w swoich raportach by kwalifikowali większość wypadków jako strzelanina lub zabójstwo. Bo rzadko były one niezamierzone.
Fray miał pecha do wypadków. Sam nie potrafił prowadzić a w jednym złamał nogę a w drugim prawie postradał życie. Leżał spokojnie przytulony do kolby karabinu gdy pieprznęło, zarzuciło i wywaliło ciężarówkę. Poczuł lot, ból a potem odpłynął. Ocknął się słysząc głos Marii.
- O mój boże, o mój boże! On się dusi!
Chwilę pół leżał pół siedział tak jak cisnął go wybuch. Karabin na szczęście dzięki zawieszeniu ciągle wisiał. Potem zaczął się rozglądać.
Marią klęczała nad łowcą mutantów, Marsem. Mężczyzna oddychał ciężko, świszcząco. Z piersi wystawał mu duży odłamek szkła. Joshua nie mógł chyba dojść do siebie, trzymał się za głowę i coś mamrotał. Randall zgięty w pół, słyszał świszczące kule i odruch zadziałał sam, podszedł do rannego. Bez wahania sięgnął po jego dziwny, zakrzywiony nóż i zaczął rozcinać koszulę rannego tak by stworzyć prowizoryczny bandaż stabilizujący szklany “korek” i zapobiegający dalszemu upływowi krwi.
Sądząc po ciężkim oddechu i innych symptomów koleś miał odmę pourazową. Chyba. Podróżnik nigdy nie był medykiem, potrafił kogoś ustabilizować do przybycia pomocy i nic więcej. Zaklął, nie ze stresu a dlatego, że niechciana wiedza, wręcz instrukcja skądś pojawiła się w jego głowie. Jakby kiedyś ktoś mu tłukł do łba co należy zrobić w takiej sytuacji. Jakby... Kiedyś udzielał podobnej pomocy? Wyciągnął z kieszeni strzykawkę i wyrwał z niej tłok, następnie wbił igłę między przestrzeń między żebrową, skądś wiedział, że drugą. Powinno to dać ujście powietrzu. I dało, syk wyraźnie o tym świadczył.
- Randall… - odezwała się Maria - Czy on...
- Czy on nie oddycha? - Przyłożył ucho do jego ust. Nie słyszyszał oddechu. Klatka się nie poruszała. - Żesz kurwa!
Przyłożył ucho do klatki. Nie słyszał. bicia serca. Jakby ktoś spytał Fraya za parę minut czemu ratował tego człowieka sam by nie wiedział, może wręcz by nie zrozumiał pytania? Potem jednym, wprawnym ruchem zdjął karabin i wcisnął go Marii, mocno, brutalnie. Gdy na nią spojrzał nie było już śladu dawnego w gruncie rzeczy wesołego nadzorcy. Nieświadomie umazaną we krwii ręką otarł twarz pozostawiając na niej smugę, która silnie podkreślała zimne spojrzenie i uśmiech. Nie miły. Psychopatyczny.
- Osłaniaj nas.
Następnie oparł złączone dłonie na klatce piersiowej rannego i zaczął uciskać odliczając głośno do 30, potem miał zamiar odchylić jego głowę, zatkać nos i wdmuchać powietrze do gardzieli tamtego.
Na zewnątrz było słychać strzały. Ktoś krzyknął z bólu. Chloe darła się by ktoś ją wyciągnął. Kolejne strzały. Metodyczny ucisk. Wdech, wydech. Strzały. Uciski...
- Rudy dostał! - Maria rozdarła się.
- 15. 16. Dobrze gnojkowoi. 19. 20...
To była jedyna odpowiedź jej kochanka. Zaraz potem ranny szeroko otworzył oczy i spróbował się podnieść. Randall powstrzymał go przed tym.
- Nie ruszaj się gnojku bo zdechniesz. Dostałeś w płuco.
- Jeden, jeden tu biegnie!

Kolejny krzyk Marii. Joshua wstał i wypalił z pistoletu na race. Bezsensownie. Nie trafił. Naraził się. Dostał. W brzuch. Fray ciągle zgarbiony podszedł do kobiety.
- Daj mi to. I opatrz szyje. Sprawdzaj czy Mars żyje. I zostaw tego chuja!
Gdy dziewczyna odeszła spokojnie ułożył się z karabinem i wziął na cel jednego z mutasów. Widział dwóch. Jeden w ruinach budynku a drugi leżał w kupie śmieci.

Do którego strzelasz? Jeden jest na budynku ukryty w połowie, jeden leży na ziemi, jeden jest w kupie śmieci. Wybrał tego drugiego. Teksańska piękności w tym czasie próbowała pomóc Joshule a potem niechętnie klęknęła przy Ridleyu. Ktoś jeszcze strzelał, z ruin. Nie Rudy bo nie brzmiało to jak jego shot. Ściągnął jednego. Podróżnik strzelił. Trafił ale tylko drasnął tamtego. Wystarczyło. Niezdyscyplinowany mutas rzucił się do ucieczki. Niestety Fray nie zdążył przeładować nim tamten zwiał. Nie wiele myśląc wziął na cel drugiego. Facet padł jak rażony gromem. Jego kumple widząc to zaczęli uciekać kładąc ogień zaporowy w stronę ciężarówki. Nadzorca przeturlał się w bok. Żadna kula go nie trafiła.

Gdy wszystko ucichło wstał, przerzucił karabin na plecy i wyciągnął swoją strzelbę pakując jeden nabój do komory. Spokojnym krokiem podszedł do szoferki wcześniej okrzykując się imieniem.
- Wyciągnij mnie, do kurwy nędzy…
- Muszę otworzyć drzwi. Co Ci jest?
- Chyba połamałam nogi… Gdzie Rudy?
- W ruinach, napierdalał do mutasów.

Otworzył drzwi. Broń do tej pory ukryta przed wzrokiem łowcymi znalazła się przy jej skroni. Gumowe kule zmiażdżyły jej skroń, upadła. Podróżnik wywlókł jej ciało na zewnątrz, podniósł karabin, jakąś wariacje M4 z sporą liczbą dodatków i zapasowe magi.
Trzymając karabin stanął przy niewolnikach i zwrócił się do Marii.
- Na przyszłość nie biegaj dziewczyno jak strzelają chowaj się a nie baw się w Matkę Teresę.
Zdjął jednostrzałowy karabin i płaszcz podając go dziewczynie.
- Zrobimy z tego nosze.
Następnie zwrócił się do reszty, dość głośno by i w ruinach go usłyszano. Widział, że niektórzy ulotnili się przed tym jak odzyskał przytomność, mogli się tam ukrywać.
- Ide poszukać Rudego i klucz. Kto ruszy trupa Chloe zginie. Mars, nie ruszaj się.

Wtedy odezwał się tajemniczy strzelec. Po krótkiej wymianie zdań okazał się starszym teksańczykiem, który chciał "uratować" Marię. Dziewczyna była głupia. Może i życie na farmie, gotowanie obiadków i rodzenie dzieciaków nie było najlepszą przyszłością ale właśnie była nią. A na pustkowiach bez protekcji kogoś silnego czekała ją szybka śmierć. Fray nie miał zamiaru ciągnąć ze sobą bagażu. Nawet tak ładnego. Mimo to poczekał aż sprawa się wyjaśni gotów jakby co wpakować serię w przybysza a potem odszedł w ruiny. Spotkać Rudego.

Radosne spotkanie


Szedł ostrożnie, czujny, z odbezpieczoną bronią w ręku. Szedł wyraźnym śladem krwi, który doprowadził go do drzwi w jedynej pozostałej ścianie ruin. Już miał zrobić krok, już by się pożegnał z życiem gdy dostrzegł na poziomie kostki napiętą żyłkę. Powiódł wzrokiem w bok. W gruzach, przysypany cienką warstwą piasku leży granat. Nadepnij na żyłkę, a jesteś trupem. Rudy chyba spodziewał się pościgu. Fray uśmiechnął się, zagwizdał cicho i ostrożnie przeszedł nad żyłką uważając na co stawia stopy. Sam zastawiłby za lekko zamaskowaną pułapką mocniej zamaskowaną. Albo zasadził się sam. Rudy mu się podobał. Był ostrożnym, psychopatycznym skurwielem. Fray lubił takich ludzi. I lubił zabijać takich ludzi. Dawało to więcej adrenaliny niż strzelanina z meksem, który siał pociskami na prawo i lewo jak ostatni idiota.

Za drzwiami rozpoczynało się coś na kształt dziedzińca utworzonego przez zawalone budynki. Stało tu też kilka wraków i kup śmieci. Na ziemi dostrzegl kroplę krwi prowadzącą w głąb otwartej przestrzeni.
- Do góry łapy!
Fray słysząc głos łowcy rzucił się za przywalonego gruzem pick-upa. Przywarł do wraku tak by osłaniał go od domniemanej pozycji Rudego. Rozglądał się a w jego oczach błyszczała ciekawość. Ten koleś był przebiegły i mógł tak naprawdę być gdziekolwiek. Odezwał się nieudawanym, wesołym, śpiewnym głosem.
- Rudy, Rudy, Rudy… Ty mój ulubiony psycholu. Jak ja Ciebie uwielbiam. Z prawdziwym uśmiechem wyrwę Twoje serce. Albo nie…
W jego glosie brzmiało autentyczne, nieudawane wahanie.
- Albo tak. Nie wiem. Strzel i pokaż gdzie jesteś a karabin Twojej pięknej, pięknej przyjaciółki zagra ostatnią melodie jaką usłyszysz. Marsz pogrzebowy.
- Randall! Ty skurwielu! - w głosie Rudego wkurwienie walczyło na równi ze strachem. - Czego chcesz?!
Niedawny nadzorca chyba go nie usłyszał. Albo zignorował.
- Pamiętasz shota i gumowe naboje które od Was dostałem? - ciągle miał radosny głos popadający w lekki zaśpiew. - A Wy nie daliście mi normalnych więc musiałem ją zabić bo nie miałem czym się bronić przed mutasami. Bam! Gumowa kula w skroń. Guma, ślady prochu, krwi, kości i mózgu wszędzie.
Podróżnik zaśmiał się.
- Było trzeba mi je dać. Wtedy by żyła.
- W dupię ją mam, w dupię mam ciebie!
- Kolejny raz usłyszał ruch, jakby uderzenie metalu o metal. - Dam ci szansę Randall! Możesz stąd wypierdolić żywy! Da...
Co chciał powiedzieć łowca? Dać ostatnią szansę Frayowi? Tego nie miał już dowiedzieć się nikt. Były niewolnik znudzony tą przydługą scenką ocenił na słuch, za którym wrakiem kryje się jego wróg i wychylił karabin wywalając tam pół maga ogniem zaporowym. Następnie wyskoczył sam czekając aż przeciwnik się wychyli. Zrobił to, jednak krył się za sąsiednim, lewym a nie środkowym. Strzelił dwukrotnie i się schował. Podróżnik wziął na cel właściwy wrak i puścił trzynabojową serię by tamten uznał, że strzelił za późno a teraz pewnie się chowa. Było słychać odgłos łamanej i zatrzaskiwanej dwururki.

Dowódca oddziału zwiadowczego wychylił się po środku, nad wrakiem. Jako przebiegły skurwiel na pewno zmieni pozycję więc Fray wziął na muszkę lewą stronę. Wytypował dobrze, gdy ryża facjata tylko się pojawiła strzelił krótką serią. Jedna z kul mimo wygiętej lufy karabinku trafiła go w szyje. Łowca niewolników padł. Jego zabójca spokojnie podszedł do trupa. To była dobra walka. I dobry przeciwnik. Z tą myślą zaczął szabrować konającego człowieka.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 25-01-2014, 23:54   #20
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Osiem miesięcy w niewoli. Osiem długich miesięcy, które nagle zostały przerwane. Łowcy, twardziele za pięć dwunasta. Łatwo było zgrywać ważniaka przed bandą zabiedzonych niewolników, jednak kiedy na horyzoncie pojawiło się prawdziwe zagrożenie, a z nieba posypał się deszcz pocisków z moździerza ich sztuczną butę zstąpiło przerażenie. Wszyscy się bali, nawet jeśli nie dawali tego po sobie poznać. Zewsząd dolatywał huk karabinów, ludzie padali jak marionetki, którym nagle odcięto niewidzialne sznureczki. Szalony rajd ciężarówką, był najlepszym co wyrzucił z siebie instynkt członków osaczonej karawany. A może najgorszym. Clyde niewiele pamiętał z tego co działo się na pace. Czuł się jakby ktoś wrzucił go do ogromnego tygla, pełnego stali, ludzi i świszczących pocisków. Jakby to czego doświadczał było tylko jakimś groteskowym sennym obrazem. Potem był tylko huk eksplozji, szarpnięcie i…

Zapadła ciemność, piszczało mu w uszach. Ten jednostajny dźwięk jakoś dziwnie kojarzył mu się z odgłosem urządzenia do elektrokardiografii, gdy serce przestaje bić. W takim przypadku należy podjąć resuscytację krążeniowo oddechową w ciągu czterech do sześciu minut nim zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany w ośrodkowym układzie nerwowym pacjenta. – odezwał się głosik z tyłu głowy. Ale przecież nikt teraz nie umiera… prawda? A co z tymi, którzy nie zdążyli na ciężarówkę? Co z nimi? Głowa rozbolała go od myślenia. Kolejnym stadium jest śmierć biologiczna. Następuje zanik funkcji życiowych i pień mózgu obumiera. - natarczywy głos z przeszłości nie dawał za wygraną.

Ale ja żyję!

- Cholera… - głos Jacoba dobiegał jakby zza zasłony.

Żyję!

King obudził się, a wtedy w jego zmysły niczym huragan uderzyła bieżąca chwila. Pył, gruz, terkot karabinów, nieznośny ból głowy. Wizja rozmywała mu się przed oczami, nie pomagając nawiązać kontaktu z rzeczywistością. Spojrzał w dół. Na betonie przed nim wykwitały krwawe plamki. Złapał się za czoło. Było całe we krwi. Wysapał coś do Nemroda, coś o łańcuchu. Kawałek metalu wrzynał się niemiłosiernie w nogę. Spec sięgnął do kieszeni, były w niej jakieś nowe przedmioty. Skąd się wzięły? Wybrał szmatę i owinął ją ciasno wokół głowy. To musiało teraz wystarczyć. Na podłogę upadł śrubokręt. King złapał go machinalnie i przez chwilę tępo wpatrywał się w niego próbując skupić myśli.


Ostrzelali ich mutanci, wsiedli do ciężarówki, operował jakąś kobietę, mieli wypadek. Wspomnienia napływały mozolnie do skołatanego umysłu. Podniósł oczy na Szajbusa. Ten ściskał w ręce pistolet i wyglądał nerwowo przez otwór w ścianie. W ścianie? Clyde dopiero teraz spostrzegł, że nie znajdują się na pace, ale w jakiejś ruinie. King postukał śrubokrętem w blaszkę przy zamku. Nie ma szans, żeby na szybko pozbyć się kajdan. Pewnie wielu przed nimi bezskutecznie próbowało swojego szczęścia w starciu z żeliwnymi pierścieniami. Swoją drogą po bliższych oględzinach narzędzie wcale nie przypominało typowego urządzenia do wkręcania śrubek. Pręt był za gruby, do tego zdawał się być całkiem umyślnie wygięty w różne strony. Bardziej przypominał klucz, albo wajchę. Tylko gdzie mogło być jego miejsce przeznaczenia. Ach tak, na ciężarówce. To przecież oczywiste. Wtem zza załomu dobiegło wołanie.

-Ktoś tu jest. – spec skulił się przy gruzowisku wskazując kierunek z którego dochodził głos – wydawało się, że z kimś rozmawia, chyba z Randallem.
- Rzeczywiście - Jacob zmarszczył czoło starając się zlokalizować źródło głosu, mówił szeptem. – To co, zwijamy się czy…?

Czarnoskóry nie miał najmniejszej ochoty na sprint pod ostrzałem. Dość się już napatrzył na rannych rozpruwanych seriami na jego oczach. Może dlatego niechętnie korzystał z broni palnej?

- Ktoś tam może potrzebować naszej pomocy.
Szajbus parsknął w niekontrolowany sposób. Clyde wychylił się nieznacznie oceniając okolicę.
- Sam mówiłeś… trzeba sobie pomagać. -
- Noo… to ci pomogłem, nie? Możesz podziękować później - uciął.
- Dziękuję.
- No dobra - widać było, że Jacobowi ciężko jest podjąć tę decyzję. - Ale nie wyłazimy jak cielaki. -
- Co się właściwie stało? - King zdał sobie sprawę, że pamiętał tylko jak ciężarówka się zatrzęsła, runęła w bok, a potem stracił przytomność.
- Żebym to ja kurwa wiedział, cho, sam zobaczysz… - rzekł odbezpieczając Colta.
Murzyn próbował unieść się w górę, ale jakoś nieskoro mu to szło.
- Zresztą – stwierdził spec uśmiechając sie złośliwie do Nemroda - tam zostały nasze gamble. -
- Pierdolić gamble, nie chciałbyś być teraz na ich miejscu - łowca wychylił się lekko zza osłony, tak by nikt go nie zauważył, i kiwnął głową w stronę pobojowiska.

Mężczyzna najwyraźniej nie wyczuł ironii w głosie Kinga. Może to i dobrze? Może łowca nie był tak bardzo skrzywiony jak próbował to pokazywać?

- Dobrze więc, zobaczmy co za jeden sie tu schował, a potem wrócimy do reszty. -
- Lepiej poczekać, zaraz wyjdzie. Skąd wiesz, że to nie mutant?
Nie takie historie już słyszałem...


Wydawało się, że King chce coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł, zaprzestał dalszych prób wstania i przysiadł na gruzie. W głowie mu się kręciło, do tego właśnie zauważył przestrzeloną stopę. Zdjął kalosz i wylał z niego nieco krwi. Szczęściem kula go tylko drasnęła, choć poszarpany but zapowiadał dużo groźniejszą ranę.

- Niezły hardcore. - skomentował elokwentnie łowca.
- Kości są całe. - King obmacał ranę, przewiązał ją kolejnym skrawkiem materiału, z którego ukręcił bandaż na głowę, po czym wsunął kalosz na nogę. Będzie musiał zająć się nią nieco lepiej jak już zrobi się spokojniej.
- Dobra, doktorku, teraz poczekamy aż ten typas wylezie, a potem wrócimy do reszty. – kto by pomyślał, że jeszcze chwilę temu krążyły mu po głowie myśli o ucieczce?

Spec i Szajbus odczekali jeszcze kilka chwil, po czym wstali i wyjrzeli z kryjówki. Napastnicy najwyraźniej zostali odparci. W pewnej odległości leżała przewalona ciężarówka. W oddali na ziemi majaczyło kilka nieruchomych sylwetek. To by było na tyle jeśli chodzi o bieżące zagrożenia. Tajemniczy głos zza ściany należał do kogoś kogo na pierwszy rzut oka można było określić mianem kowboja. Choć uzbrojony po zęby zdawał się mieć pokojowe zamiary, co ciekawe Maria zdawała się go dobrze znać. Ciekawe skąd?

- Dziadunio musiał nieźle wkurwić młodą… - Jacob z właściwą sobie prostotą podsumował sprawę.

Teraz jednak nie miało to większego znaczenia. King czuł, że powinni jak najszybciej stąd odejść, ale jednocześnie musieli zebrać porzucony sprzęt i wziąć rannych. Bez sprzętu sobie nie poradzą, a ranni… Kingowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby tak po prostu odwrócić się na pięcie i nawet nie sprawdzić co się stało.

Pozostawieni pod osłoną pancernej szoferki leżeli Ridley i Joshua. Wystarczył rzut oka by stwierdzić, że obydwaj solidnie oberwali. Choć kawał szkła utkwiony w klatce piersiowej Marsa nie wróżył za dobrze ktoś wyraźnie już się nim zajął. Odłamek był unieruchomiony, a spomiędzy żeber wystawała improwizowana kaniula udrażniająca. Oczywiście czekało go jeszcze usunięcie szkła i porządne szycie, ale póki co stan łowcy wydawał się stabilny. Gorzej było z chłopakiem z Detroit. Wyglądało na to, że kierowca oberwał w wątrobę. Nie dobrze. Pacjent oprócz obfitego krwawienia zewnętrznego krwawił też wewnętrznie. Odratowanie go nawet w warunkach szpitalnych byłoby cholernie trudne. Tutaj w ruinach, robota byłaby bardziej rzeźnicka niż lekarska. Mężczyzna patrzył na Nauczyciela ciężko oddychając.

- I jak będzię… - spytał z trudnością. – Wyjdę z tego? - zerknął na swoją ranę. – Chyba dostałem kurewsko za mocno... -


To było jakieś cholerne Deja vu… Przed oczy nachalnie cisnęła mu się twarz Bisleya, kiedy zapytał dokładnie o to samo. Nie było co kręcić i udawać.

- Posłuchaj mnie uważnie. Kula trafiła Cię prawdopodobnie w wątrobę. Z takich ran wychodzi jeden na dziesięciu, a nie mamy tutaj specjalistycznego sprzętu, więc szanse są jeszcze mniejsze. Na zewnątrz nie jest tak źle, ale masz paskudny krwotok wewnętrzny… - Clyde przełyknął ślinę usilnie starając się nie myśleć o zbieraczu z Nashville. Ile jeszcze takich diagnoz przyjdzie mu postawić? – Jeśli chcesz, możemy powalczyć o Twoje życie. Będzie bolało jak cholera i nie obiecuję, że to zatrzyma krwawienie. Decyzja należy do Ciebie… -
- Żesz kurwa, człowieku… - Facet próbował zebrać myśli. – Ale, inaczej to mnie zostawicie? - Po chwili wskazuje na Ridleya. – A co z nim? Jak ja zostanę to on też.. Kurwa mać. -
- Nie zostawimy Cię, ale nie wiem jak długo pociągniesz. - Clyde nie miał wyboru, mimo to spróbował odwlec nieuniknione. – Tutaj i tak nie mogę operować. Za dużo syfu, zresztą tu nie jest bezpiecznie. Dasz radę chodzić? - Mężczyzna spróbował wstać, po czym ciężko opadł na ziemię. – Chyba nie. -
- Zaczekaj chwilę.
Clyde wstał i westchnął. Nie dawał chłopakowi za dużych szans. Prawdę mówiąc w obecnej sytuacji kierowca był już trupem. Operacje na wątrobie nie należały do najprostszych i nierzadko nie udawały się w warunkach klinicznych, a przecież nie dysponował luksusem szpitala, wysterylizowanych narzędzi, albo choćby głupiej wody utlenionej. Do tego tym razem nie zadziała sztuczka z kauteryzacją rany za pomocą prochu…

Wnętrze ciężarówki było usłane ciałami. Vinn, One Two, dwóch gości z Pinneville, dziewczyny... Wszyscy martwi. Clyde skrzywił się mimowolnie, ale zacisnął zęby. Im już się nie da pomóc. Kiedyś mówiono mu o szacunku wobec zmarłych, o tym jakie to ważne by uszanować zwłoki. Miało to w sobie jakiś sens, jednak co miało powstrzymać ich przed odebraniem trupowi pary butów? Przestrzelone kalosze, czy śmiechu warte chodaki Jacoba mogłyby z powodzeniem być przyczyną nieodległej tragedii. A plecak? A broń? Nie zrobią z niej użytku. Nauczyciel z każdym kolejnym niewypowiedzianym zdaniem coraz bardziej zagłuszał w sobie wyrzuty sumienia. Nie zbawisz świata, udając świętego. Świat cię pożre i wypluje twoje szczątki jeśli nie będziesz umiał o siebie zadać. Brak porządnych butów w kamienistych ruinach z pewnością byłby oznaką niesamodzielności. Z zaciętą miną, metodycznie spec przetrząsał ciała poległych. Nemrod zdawał się nie mieć takich oporów. Nawet uśmiechał się nieznacznie na widok co ciekawszych znalezisk. Temu musiało być o niebo prościej. Człowiek na miarę swoich czasów, jak to mówią. Kiedyś jeszcze z nim o tym pogada, ale nie teraz. Teraz czekała ich parszywa robota. Łańcuch zawieszony na łydce co prawda utrudniał sprawę, ale dało się operować nawet mimo tej niedogodności. Clyde ściągnął parę desantów ze sztywnego One Two. Nawet nie znał gościa. Na szczęście denat miał podobny rozmiar stopy. Kalosze poszły precz. Na przetrząsanie plecaków przyjdzie jeszcze czas.

Jedna z dziewczyn jęknęła niespodzianie. Choć początkowo wydawało się, że nikt obecny w pojeździe nie przeżył, czekała ich niespodzianka. Los chciał, że kobieta, którą zoperował Clyde przeżyła. Oddychała ciężko i najwyraźniej nie odzyskała jeszcze przytomności , ale nie nosiła śladów poważniejszych obrażeń. Wyniósł ją na zewnątrz przez dziurę w plandece i ułożył w bezpiecznej pozycji. Choć jedna dobra informacja. Druga nie była już tak pozytywna. Kawałek dalej na ziemi leżało wywleczone z szoferki ciało Chloe. Z tej perspektywy wyglądała jak porzucona szmaciana lalka. Jacob splunął na jej widok.

- Doigrała się. Nie podymasz doktorku. – Nemrod mógł powstrzymać się od tego komentarza, ale taki już był. Zresztą co to zmieniało?

Do niedawna dumna kobieta, budząca tyle sprzecznych emocji, teraz leżała rozciągnięta na wznak. Pogruchotane kości nóg jasno świadczyły, że nie miała lekko przed śmiercią, jednak to krwawa dziura ziejąca jej z głowy dobitnie pokazywała, że ktoś umyślnie strącił ją z tego padołu łez. King patrzył na Chloe przez chwilę. W pewnym sensie czuł ulgę, że to nie on był zmuszony ją uśmiercić, jednak smętny widok nie napawał go optymizmem. Czy gdyby jeszcze żyła próbowałby ją ratować? Chyba nie chciałby się o tym przekonać, gdyż odpowiedź jego samego mogłaby przerazić. Pospiesznie odebrał jej plecak, kaburę z bronią, oraz kluczyk wiszący na szyi. Nie wyglądał na taki do kajdan, ale być może miał gdzieś swoje zastosowanie.

King zerknął do szoferki przez rozbitą przednią szybę. Wspomnienie dziewczyny szybko ulatniało się z jego głowy. Wnętrze ubabrane było we krwi, jednak duża część kokpitu wydawała się być w całości. Przypomniał mu się dziwny śrubokręt. Ciekawe do czego mógł służyć? Odpowiedź leżała tuż pod jego nosem. Obluzowane CB radio wisiało na kilku kablach, ale ciągle działało. Śrubokręt pełnił najwyraźniej jakiś rodzaj włącznika, albo klucza bezpieczeństwa, bo po jego umiejscowieniu z głośników poleciało kilka urywanych zaszumionych komunikatów.


Ksszzz… wycofujemy się, kurwa!... kszzzsstrzz…dawaj to radio… ksstzkszzss… do wszystkich grup, odwrót, powtarzam… ksszztzzsskrszz…

Czyli Dentysta i jego hałastra zawracają. Wątpił, żeby na dobre odpuścili sobie Nashville, ale przynajmniej walki choć na trochę ich zatrzymają. Na tyle, że kiedy się zjawią oni będą już daleko. Spec wymontował radio i wyszedł na zewnątrz pomyśleć. Pogrzebał bezwiednie w torbie w poszukiwaniu natchnienia. Pierwszym na co się natknął był słoik wypełniony… złotymi zębami. Obrzydlistwo! Słój czym prędzej opuścił torbę. Nie ważne ile mogło być warte złoto, sama obecność szkaradnego znaleziska wzbudzała odrazę. Zachęciło to Clyde’a do dokładniejszych oględzin torby. W końcu znalazł co chciał. Przyjrzał się uważniej okolicznym budynkom szukając jakichś znaków, czegokolwiek co pomogłoby mu w zlokalizowaniu ich pozycji. W końcu Szajbus wskazał mu tabliczkę z napisem "Wedgewood Avenue". Cóż, teraz przynajmniej wiedzą gdzie iść, to już coś.

- Trzeba ich przenieść. - King popatrzył w kierunku rannych - Operowanie ich tutaj nie będzie zbyt bezpieczne… -
- Clyde, nie ma na to czasu! - odparł Szajbus ledwo powstrzymując się od nazwania doktorka idiotą. – Zaraz do dupy dobiorą się nam mutki a oni będą nas tylko spowalniać. Zresztą, gdyby byli na naszym miejscu pewnie by nas zostawili... albo i gorzej… -
- Jasne… - spec nawet go niesłuchał – Jak masz to gdzieś to sam to zrobię. -

Przypatrzył się plandece wozu. Konstrukcja wcale nieźle wytrzymała wypadek. Część ożebrowania była pogięta i sterczała luźno. Chwila pracy i dałoby się z tego zrobić niezgorsze nosze. Wykorzytujac pożyczoną od Ridleya maczetę udało się stworzyć improwizowany środek transportu dla rannego. Jednego, a było ich dwóch. Tyle, że Joshua z każdą chwilą miał się coraz gorzej. Nauczyciel gorączkowo myślał, kiedy to spomiędzy ruin wychynął Randall z zawadiacko przewieszoną przez ramię śrutówką Rudego. Zatem to już koniec zwiadowcy. Ostatecznie na placu boju pozostał ten, który miał mniej do stracenia. Były nadzorca pogwizdując rozkuwał kajdany i z uśmieszkiem na twarzy powędrował do szoferki. Zupełnie jakby wracał z całkiem udanego pikniku.

- Tego gościa z rannym płucem da się odratować. Po prostu nie można kazać mu teraz chodzić. - mówił przyciszonym tonem, tak by nie usłyszał go Joshua – Ten drugi raczej nie da rady… ale nie można go tak po prostu zostawić, nawet nie próbując. Będę potrzebował pomocy jeśli gość ma mieć jakąś szansę. -
- Ochujałeś? Mam gościa nieść? Sam jestem ranny. -
King mocno się zasępił. Nie miał ani czasu ani środków, by zająć się wszystkim…
- A ten Ridley, kiedy dojdzie do siebie? - zapytał Jacob widząc minę niedawnego współwięźnia.
- Jak będę miał spokojną chwilę i na karku nie będą nam siedzieć mutki to zwyczajnie wyjmę mu szkło z płuca i jakoś to będzie. Po prostu nie może łazić bo odłamek się połamie i gość udławi się własną krwią. Gorzej z tym drugim.
- No dobra, pogadam z nim. Mam nadzieję, że nie okaże się jakimś dupkiem, bo ranny czy nie, dam mu w ryja. -

Nemrod oddalił się szybkim krokiem, jednak nim Clyde zdążył się choćby ruszyć usłyszał za sobą spokojny, zimny głos:
- Moje fanty.
- Twoje? – Spec odwrócił się by spojrzeć w twarz Fraya. Ten wprawnym ruchem wprowadził nabój do komory swojego shotguna i uniósł lufę.
- Nie lubię hien. Ale nawet hieny mają dość rozumu by nie dobierać się do zdobyczy przed drapieżnikiem. Wyskakuj z klucza który miała twoje gorąca laska i pokazuj resztę fantów. Wezmę to co uznam a resztę ci zostawię. Jak nie to zdechniesz. Uczciwy deal jak dla mnie. – Przez chwilę wydawało się, że uśmieszek błąkający się na obliczu nadzorcy zmieni się w szaleńczy grymas, a trzymana w ręku broń wypali. Nic takiego jednak się nie stało, a niezdrowy wyraz ustąpił zwykłej obojętności.
- Daruj sobie swoją gadkę macho, kolego. – Clyde wziął się pod boki patrząc prosto na rozmówcę. Najwyraźniej bardziej zajmowali go teraz ranny Mars i Joshua, niż Fray i jego gamble. Ostatnio celowano do niego tyle razy, że po mału nie robiło już to na nim wrażenia. – Nie czas teraz na dzielenie sprzętu, ale jak tam sobie chcesz. - Clyde wyciągnął z kieszeni kluczyk i wcisnął go w rękę Randalla – Poza tym wziąłem pistolet i plecak. -
Fray odebrał klucz, odwrócił się i pogwizdując poszedł do szoferki jak gdyby nigdy nic. Dziwny typ, a jego uśmieszek przywodzi na myśl skrzywienie maniakalne. Nieważne, przecież i tak go o to nie zapyta, chyba że będzie miał ochotę na spotkanie oko w oko z Super Shortym.

Teraz należało zająć się Joshem. Nawet jeśli był jedynie cień szansy należało się go chwycić. Odurzył chłopaka porcją kokainy znalezioną w plecaku Ridleya. Nie był przekonany, czy narkotyk nie zadziała szkodliwie, ale teraz ważne było by nie zaserwować chłopakowi przed ewentualną śmiercią operacji na żywo. Kiedy Joshua odpłynął Clyde rozpoczął rzeźnicką pracę. Wszystko mówiło mu, że to co robi jest szaleństwem, że nie ma szans powodzenia, że nawet jeśli jakimś cudem mu się uda to brakuje mu antybiotyków i czystych bandaży by odkazić ranę. Odwrotu jednak nie było. Krew płynęła potokiem, ale w końcu kula opuściła ciało razem z całą garścią odłamków. Czym ci przeklęci mutanci strzelali? Najwyraźniej po uderzeniu pocisk rozpadł się na kawałki. Obrażenia wewnętrzne były zbyt poważne. Nie było nawet co zszywać. King opadł, bezwiednie złapał rękę mężczyzny i… na usta cisnęło mu się żałosne „Przepraszam”, ale wątpił żeby właśnie to chciał usłyszeć ranny. Sam nie chciałby tego usłyszeć. Miał jeszcze kilka chwil nim pacjent się wykrwawi na amen.

- Josh… – przełknął ślinę – To już koniec. -

Mężczyzna kiwnął głową. Próbował powiedzieć coś składnego, ale jedyne co opuściło jego usta to cichnące wraz z odpływającym życiem:

- Kate…

Potem skonał.

Kolejna ofiara bezsensownej wojny, toczonej w zapomnianym przez Boga miejscu. Czego, do cholery, miało go to nauczyć? Ktoś kiedyś mawiał, że trudności przez jakie przechodzimy sprawiają, że jesteśmy silniejsi. Co takiego w przypadkowej śmierci kierowcy z Detroit miało być pouczającego? Że każdemu może się to przydarzyć? Że mamy znać swoje ograniczenia? Zsunął rękawiczki z dłoni Josha i schował je do kieszeni. Teraz nie będzie mógł zapomnieć, ale niech tak będzie. Bezwiedny gest wdzięczności ze strony nieodratowanego. Do diabła z tym! Przynajmniej próbował.

Wziął garść piachu i zaczął energicznie ścierać krew z rąk. Ruszył w stronę reszty zgromadzonej za ciężarówką.
- Zbieramy resztę i idziemy? Znasz bezpieczny kierunek? – Fray zwracał się do kowboja. Wydawał się teraz przyjacielski i miły.
- Nie ma bezpiecznego kierunku, ledwie się tu dostałem, ucieczka tą samą drogą może być niemożliwa. Na razie oddalamy się od mutantów, potem przemyślimy dalszą strategię. - Podniósł do góry Remingtona. - Strzelby nie potrzebuje, mam rewolwer i Springfielda, więc możecie ją wziąć. Przydałyby się za to jakieś środki opatrunkowe, cokolwiek? - spytał przypominając sobie o ranie jakiej nabawił się podczas strzelaniny.
- Mam morfinę, proch, zippo i bandaże. Pasuje? -
Szajbusowi na widok strzelby zaświeciły się oczy.
- Wezmę ją. A jeśli chodzi o opatrunek… Clyde ci z pewnością pomoże. Ale nie teraz… - dodał zerkając w dół ulicy, w stronę skąd spodziewał się nadciągającej fali mutantów. – Cóż. Prowadźcie, byle szybko. -

- Co z Joshuą? – Nemrod dopiero zorientował się, że pojawił się czarnoskóry towarzysz.
Spec tylko pokręcił przecząco głową. Nie miał ochoty mówić o tym głośno.
- Ok, czyli eee… problem z głowy. – Szajbus wyszczerzył zęby w tępawym uśmiechu.
King spiorunował go wzrokiem, ale po chwili rzekł spokojnym tonem:
- Zbieramy się. - spojrzał poważnie na twarze mężczyzn starając się trzymać fason na ile pozwalały mu okoliczności. Zbył pogardliwe iskierki w oczach Fraya i jego nonszalancko przewieszoną przez ramię śrutówkę. – Centrum Nashville mamy gdzieś na północ. - Clyde wycelował palcem wzdłuż ulicy, od strony gdzie nie ma widocznych napastników – To nieciekawy kierunek jak każdy inny, ale wszędzie indziej pewnie panoszą się mutanci. W centrum pewnie są jeszcze jacyś ludzie, a sami nie przebijemy się przez napastników. Reszta karawany się wycofuje, czyli zapewne na wschód. Bierzemy rannych i w drogę. Dwóch łapie za nosze z Ridleyem, ktoś musi pomóc z, jak jej tam... -
- Ursula, ma na imię Ursula. - Odezwała się cicho Maria patrząc w ziemię.
- O właśnie, dziękuję. Z Ursulą. To jak? -

Nikt nie zgłaszał sprzeciwów. Zatem w drogę.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 26-01-2014 o 12:07.
Dziadek Zielarz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172