Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-05-2014, 17:18   #81
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Ściany były śmieszną przeszkodą dla wielkokalibrowych kul z których do nich walili, tylko ukrywały sylwetkę. Ciągle dzwoniło mu w uszach od wybuchu rakiety, którą prawie oberwał. Maszyn nie było dużo a były wstanie zrobić tyle zniszczeń co cała kompania. I to przedwojenna. Fray skulony, żeby nie oberwać zaporówką lekko się wychylił.
- Ja pierdolę.
Jechał na nich Obrońca. Cztery koła, jednostka sterująca i pieprzona armata, całość opakowana w grubą i pancerną stal. Z swojego krótkiego epizodu na Froncie kojarzył, że trzeba walić w "mózg" jak żołnierze nazywali jednostkę sterującą mogącą sterować innymi maszynami. Nie głupie było też wyłączenie celnym strzałem optyki, gniazda broni czy unieruchomienie go. O ile 5,56 się przebije. A jego zniszczony karabin pozwoli mu trafić. Kątem oka zobaczył Pająka, popierdoleńca, który mu uciekł a wcześniej obezwładnił gówniarz. Randall wiedział, że z Jeffem jeszcze się policzy. Wystawił ich już dwa razy. Teraz jednak ważniejsza były maszyny. Z Pająkiem sprawa była prostsza. Mózg zwykle był w "głowie" a skuteczne było uwalenie wszystkich odnóg. Chowając się weteran klął w myślach. Najgorsze było najdalej. Transporter opancerzony w którym zamiast załogi siedział komputer wyprodukowany przez Blaszaka. Pokazał już, że robi za wyrzutnię maszyn, pewnie miał jeszcze rkm lub ckm na bliższy dystans. Byli w dupie. Koszmarnej, ciemnej, brudnej, murzyńskiej dupie. Jednak nie był z tych, którzy się poddają i załamują ręce.

Trzymając się jak najniżej pobiegł ściskając w rękach karabin. Kątem oka zauważył, że Roadblock z Marią uruchomili SAW'a. Większość jego uwagi była skupiona na walce, mała część, którą dostrzegł kiedyś Posterunek analizowała jednak sytuacje. Tym razem musiał odwrócić sposób myślenia bo to on się bronił nie szturmował.
Pająk miał załatwić sprawę po cichu jednak natrafił na niego i Jeffa i szybką, skrytą akcje trafił szlag. Frayowi jakoś nie chciało się wierzyć, że mała była jedynym celem. Prędzej właściwe uderzenie miało nastąpić później a on je tylko przyśpieszył. Tylko gdzieś tam pewnie był Mózg (znacznie bardziej złożony niż komputer Obrońcy) lub nawet Matka. W tym wypadku nie rzuciłaby wszystkich maszyn do ataku frontalnego. Wątpliwe również było, że miały osłaniać odwrót Pająka. Za duży nakład środków jak na porwanie jednego bachora. Jeżeli Blaszak chciał ich wyrżnąć to nie widzieli jeszcze wszystkich sił. Sztuczka była prosta ale sam nie raz z niej korzystał. Frontalny atak z użyciem ciężkiego sprzętu. Granatniki, rkmy... Skupienie obrońców (ewentualnie jak ktoś był sprytny to ich głównych sił) w jednym miejscu. Gdy walka rozpocznie się na dobre przedostanie się do środka małego ale dobrze wyszkolonego oddziału. I z tym musiał się liczyć, bo tylko totalny amator uderza od razu całymi siłami i nie pozostawia sobie odwodu.
Gorsza była ich sytuacja, brak łączności i zgrania uniemożliwiał mu dysponowania wszystkimi zasobami, zarówno ludzkimi jak i sprzętowymi. Musiał sobie poradzić z tym co miał.

Mimo, że cała sprawa mogłaby być dla laika skomplikowana Randallowi zajęło to parę sekund. Połączył fakty, przypomniał sobie rozkład pomieszczeń, widoczność... Gdyby miał zawodowców pod swoją komendą już dawno by ich rozstawił na określonych pozycjach. Zamiast tego w biegu rzucił do Kinga, który klęczał przy Cyganie.
- Clyde! Olej trupa i bierz Eza na górę! Te skurwiele mogą zaatakować też z innej strony! Obstawcie budynek!
Nie czekał na odpowiedź, liczył, że King go posłucha. Wbiegł na klatkę schodową, zmieniając sprawnie magazynek i na dole miał już broń gotową do strzału. Z Frontu z prawej odzywał się karabin Nathana. Tył był nie obstawiony. Musiał wspomóc Front, ich słaby punkt zostawiał w rękach towarzyszy. Po lewej dostrzegł Vincento, przy Nathanie Violet. Wybrał tego pierwszego. Jakimś cudem przez huk wystrzałów przebijał się płacz dziecka. Czyjś krzyk. Przypadł przy Tarczowniku i wyjrzał. Obrońca się zbliżał a Pająk oddalał. Gdzieś tam czaił się Transporter. Obok niego Vin czekał aż Obrońca pojawi się bliżej ściskając strzelbę. Głosem wypranym z emocji powtarzał mantrę.
- Kurwa. Ja pierdolę. Kurwa. Ja pierdolę. Jezu. Kurwa...
Fray przykucnął i oparł lufę karabinu o resztki zbutwiałej framugi. Namierzył robota będącego bliżej. Błyskawicznie zgrał kropkę kolimatora, przesunął palcem selektor ognia a lewą ręką odpalił latarkę. Po sekundzie odpalił również karabinek. Długa seria przejechała po odnóżach maszyny. Nie celował szczególnie, wykrzywiona lufa, słabe oświetlenie i poruszający się cel utrudniały oddanie jednego strzału. Dlatego oddał ich dwanaście, wszystkie na wysokości odnóż Blaszaka. Ten zawracał trafiony chyba przez Nathana. Jeden z pocisków Randalla trafił go w odnóże, parę nieszkodliwie otarło się o pancerz. Robot wybił się do skoku i wtedy dwukrotnie wypalił Vincento. Impet naboju uszkodził kolejną nogę Pająka jednak jakiś odłamek albo rykoszet zahaczył o dziewczynkę ciągle znajdującą się na maszynie. Fray szybko padł przekonany, że ogień zaporowy zostanie przeniesiony na nich. Kątem oka zobaczył, że do pokoju wchodzi Pascal. Dziadowi nieźle się pomieszało we łbie jeżeli przyszedł tutaj zamiast się gdzieś chować. Spodziewana seria nie nadeszła zamiast tego wystrzelona rakieta wybuchła gdzieś nad nim obsypując Żołnierza tynkiem, odłamkami i krwią. Krwią? Podniósł się i rozejrzał odruchowo chowając za ścianą. Vincento wił się trzymając za rozerwaną szyję. Krwawił jak zarzynane prosie. Tym razem nie klnąc. Umierał w ciszy.

Sytuacja była opłakana. Nie wiadomo było co się dzieje na górze, czy ktoś żyje. Fray nie znosił walczyć z maszynami, nie krwawiły a po oberwaniu kulki równie dobrze mogły wybuchnąć jak tego nie zauważyć. Nie siadało im morale gdy jedno z nich wiło się pod ogniem automatów. Działały według chłodnej, pokręconej i niezrozumiałej dla Randalla logiki. Nieznana sytuacja w własnym oddziale i przewaga ogniowa przeciwnika zrobiły swoje. Wyciągnął walkie-takie i wybrał umówiony z Kingiem kanał.
- King! Zbieraj kogo możesz i na parter. Ewakujemy się. Powtarzam, na parter i ewakuacja.
- Piętro zasypane minami. Roadblock i Maria dostali. Lynx po nich idzie. Jeff jest nieprzytomny, Cygan też. - pauza - Chyba słyszę coś z tyłu budynku. Coś tam jest. Odbiór.
- Przyjąłem.
W biegu schował walkie-takie znowu pewniej chwytając subkarabinek. Minął Pascala rzucając krótkie "wypieprzaj stąd". Trzymając się nisko przebiegł na pozycje Nathana i Violet. Kobieta leżała, przytomna, chyba oberwała. Od razu oberwało mu się od Morgana, który mówił chyba do Tarczowniczki.
- Ja, kurwa, nigdzie nie idę. Fray taki doświadczony, a pajac nie wie, że ze snajperem na otwartej przestrzeni nie ma szans. Jak wyjdziecie z bydunku to coś was zajebie! Wayland, King, Maria nie bądźcie głupi! Tutaj mamy większe szanse! Kurwa mać!
Randall miał ochotę trzasnąć kolesia w ryj. Nie dość, że się do niego przypierdalał to jeszcze krzyczał do nieobecnych. Może i kiedyś walczył na Froncie ale lata spędzone z rodziną sprawiły, że zmiękł. A teraz mu odwalało. Z trudem się uspokoił, profesjonalizm wziął górę nad instynktami. Odkrzyknął tylko do niego.
- Nie pierdol Morgan. Zbieramy się na tyłach. Twój syn właśnie leży sam sobie na górze, nim się zajmij, mała jest stracona.
Klęknął przy Violet. Teraz kluczowe było zebranie się w jednym miejscu i przegrupowanie. Potem przeprowadzenie kontrataku lub ewakuacji. Szkoda było plecaka, który zostawił na górze ale najważniejsze rzeczy na tę chwilę, czyli broń, amunicje, środki opatrunkowe i parę gadżetów miał przy sobie. Już miał pomagać Tarczownice gdy kątem oka zobaczył coś dziwnego. W jednym miejscu powietrze falowało, załamywało. Instynkt drapieżnika wspomagany morderczym doświadczeniem i zdrową dawką paranoi sprawiły, że nie mędrkował, nie krzyczał do innych a działał.

Karabin wprawnym ruchem został podbity do ramienia, palec zmienił selektor na pozycję "auto", następnie ściągnął spust. Powietrze się załamało, wszystkie trzy pociski trafiły w cel, dwa w korpus jedno w ramię. I się od niego odbiły. W pomieszczeniu pojawił się nowy przeciwnik.


Humanoid mimo pancerza poruszał się cicho i zwinnie, jakby ten nie ograniczał ruchów. Z mieczem w dłoni rzucił się między obrońców. I zaczęła się strzelanina. Tarczowniczka mimo ran wypuściła serię, dziewiątki bezskutecznie odbijały się od przeciwnika, jedna z nich przeleciała nad głową Pascala, który znowu się przypałętał. Przeciwnik obrał na pierwszy cel Randalla. Dwa szybkie ciosy były niemożliwe do uniknięcia przez przykucniętego i obwieszonego sprzętem żołnierza. Pierwsze (a może drugi?) uderzenie głowicą wybiło mu broń z rąk. Podbrudkowy posłał na przeciwległą ścianę. Fray poczuł jak ból z szczęki promieniuje, konkurencyjnie do niego zaczął napływać drugi z tyłu głowy po uderzeniu w ścianę. Były komandos Posterunku utrzymał się jednak na nogach i zachował przytomność. W tym czasie przeciwnik wykonał błyskawiczny sztych, Violet jednak szybkim szarpnięciem odsunęła głowę. Stal skrzesała iskry uderzając w ścianę.
Randall już był gotów do dalszej walki. Była nadzieja, że pod pancerzem kryje się mutant lub zmodyfikowany człowiek. A to oznaczało, że będzie krwawił, że jego kości będzie można złamać. 5,56 nie robiło na nim wrażenia ale ciągle podlegał prawom fizyki. Z pewnością był cięższy od Fraya ale ciągle się poruszał a do ciężaru żołnierza dochodził pęd. Randall rzucił się chcąc go przygwoździć. Humanoid gładko zszedł z linii i potężnym ciosem pięści w kręgosłup posłał żołnierza na ziemię. Ten padł, powietrze pod wpływem upadku wyleciało z płuc zduszając przekleństwo.

Fray przekręcił się łapiąc oddech. Zmuszając płuca do nabrania powietrza, mięśnie do kolejnego wysiłku. Gdyby ktoś teraz mógłby się przyjrzeć przeraziłby się. Jego oczy lśniły, na twarzy pojawił się uśmiech radości. Przypominał ćpuna, który przez dłuższy czas na głodzie a teraz dobrał się do swojego ulubionego narkotyku w najczystszej postaci. To ten stan w którym ból czy strach wydawały się dla niego czymś odległym sprawiły, że cieszył się w Posterunku złą sławą. Po wpadnięciu w szał rozróżniał przeciwnika od sojusznika ale potrafił walczyć mimo połamanych kości i wybitych kości. Był brutalny, brutalniejszy niż zwykle nie wahając się w zwarciu używać nawet zębów, rozszarpać komuś tętnicę. Przy czym ciągle gdzieś tliły się w nim instynkty żołnierza. Nie podniósł karabinu, który leżał niedaleko, zamiast tego zerwał się do pionu. Oczy wyłapały, że zbroja była słabsza na łączeniach i zgięciach. Szyi, ramionach, kolanach, pachach i pachwinie. Jego dłoń powędrowała do kabury wyszarpując shorty'ego. Nathan w tym czasie strzelił, nabój jednak nie trafił w humanoida a w ścianę rykoszetując po pomieszczeniu. Bardziej celny był snajper, który wcześniej ściągnął Vincento. Zabunkrowana gdzieś maszyna trafiła Morgana w szyję. Kula chyba nie rozerwała tętnicy bo ten ciągle stał na nogach.

Humanoid zignorował dwóch mężczyzn, ciął Tarczowniczkę. Violet jednak padła na ziemię unikając ostrza. Nie na wiele jej się to zdało bo przeciwnik skrócił dystans i ciężkim butem zmiażdżył jej głowę. Nie delektował się swoim sukcesem, zamiast tego zwinnie się odwrócił w stronę Nathana. Nie skracał dystansu ani nie sięgnął po potężny karabin, zamiast tego wydobył dziwny pistolet i wycelował go w Nathana.


Nie mógł tego zrobić na spokojnie bo Fray już był przy nim. Gruby śrut jeżeli miał sobie poradzić z pancerzem, nawet w słabym miejscu powinien zostać wystrzelony z bliskiej odległości. Zresztą jak dla Randalla mógł się nie przebić a złamać skurwielowi kark. Sekundę przed tym nim wystrzelił humanoid łokciem podbił broń. Chmara śrutu trafiła w sufit obsypując wszystkich tynkiem i gruzem. Żołnierz, ciągle lekko uśmiechnięty, cofnął się o krok i władował kolejny nabój.
Morgan w tym czasie oddał trzy strzały. Dwa trafiły jednak nie zrobiły większość szkody niż wcześniejsze.

Na polu walki pojawił się następny gracz. Lynx nie wbiegł jak totalny amator na pałę, stanął za siedzącym Pascalem by odgrodzić się chodź trochę od przeciwnika. Wprawnym rzutem oka ocenił sytuacje i podbił karabin do ramienia. Kropka kolimatora najechała na klatkę piersiową wysłannika Molocha. Sekundę później huknęło a potężny półcalowy nabój trafił w cel. Jednak nawet taka armata nie przebiła pancerza, chociaż mocno go wgięła. Snajper niezrażony wystrzelił ponownie. Tym razem humanoid jednak się poruszył a kula przeleciała przez cały pokój by się rozpłaszczyć na ścianie.

Wysłannik Molocha zmienił cel oddając trzy strzały w Waylanda. Wszystkie trzy pociski trafiły w cel.
Pierwsza kula trafiła w hełm orząc w nim głęboką bruzdę. Impet posłał Zabójcę Maszyn na ziemie. Ten jednak był zrobiony z twardej stali, wykutej na morderczych treningach Posterunku i wyszlifowanej podczas niezliczonych starć na Fronci, nie stracił przytomności ani nie wypuścił broni. Drugi pocisk uderzyła na wysokości serca snajpera, płyty SAPI uratowały mu życie, rozpłaszczając ołów. Trzeci strzał był najgorszy. Bryznęła krew a krzyk bólu zlał się w jedno z przekleństwem.

Ponad dwudziesto pięcio gramowy pocisk wszedł pod kątem prosto w twarz snajpera. Rozorał policzek, boleśnie przejeżdżając po zębach. Rana wlotowa i wylotowa były tak dużych rozmiarów, że wyrwały pokaźnych rozmiarów kawałek mięsa i ścięgien. Krew chlusnęła na całą okolicę, zabarwiła zęby Lynxa na czerwono.

Randall nie czekał, ledwo zarejestrował to, że jego towarzysz tak oberwał. Wykorzystał szansę jaką Wayland mu dał płacąc straszliwą cenę. Ponownie skrócił dystans. I ściągnął spust. Ładunek grubego śrutu nie zdążył się rozprysnąć w chmurę, zwartą grupę uderzył prosto w elastyczną część pancerza ochraniającą szyję. I przebił się. Zamiast spodziewanej strugi krwi humanoid po prostu padł. Dopiero na ziemi zaczął krwawić. Nieznacznie zważywszy na wykorzystany ładunek. Mimo to strzał odniósł spodziewany skutek. Wysłannik Blaszaka zaczął drgać, przeczołgał się o parę centymetrów i spróbował podnieść upuszczony podczas upadku pistolet. Był jednak już na łasce a raczej niełasce Randalla. A ten nigdy nie wypuszczał zwierzyny ze swoich rąk. Odkopnął klamkę i nadepnął ciężkim buciorem na wyciągniętą dłoń. Następnie chwilę przypatrywał się ofierze przekręcając głowę to w jedną to w drugą stronę niczym pies patrzący na kogoś. Potem parsknął śmiechem jak z dobrego kawału. Potężnym kopniakiem przewrócił niedawnego napastnika na plecy i załadował ostatni nabój do komory strzelby. Przyklęknął mu kolanem na piersi. Hełm pod wpływem strzału lekko się poluzował, zerwał go szarpnięciem. Jego oczom ukazała się niemal ludzka twarz.


Chwilę patrzył na kobietę, pewnie ofiarę chorych eksperymentów Molocha. Przyłożył lufę do jej twarzy i ściągnął spust. Potężny ładunek zamienił ją w miazgę kości, płynów, ciała i elektroniki. Znowu parsknął śmiechem i podniósł wzrok na Lynxa, który wstał i podszedł bliżej. Randall z uśmiechem zagadnął go:
- Dobra była suka.
- Ścierwo - splunął krwią snajper - nigdy takiego skurwiela nie widziałem. Co do kurwy nędzy te maszyny tu robią? - rzucił w przestrzeń Wayland przyglądając się zadowolonej minie Fraya.
 

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 25-05-2014 o 19:05.
Szarlej jest offline  
Stary 26-05-2014, 17:07   #82
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG i ekipie za super scenki z tej kolejki...

Nathan lubił planować jednak wiedział, że w ruinach, na pustyni czy froncie plany zwykle ograniczają się do mało znaczącej teorii. Zwykle brakowało wszystkiego co było przy planowaniu niezbędne. Swobody, czasu oraz świadomości, że jak plan się zjebie może się stać coś czego będzie się żałować do końca swoich dni. A plany - niczym naspawane dziwki w Mieście Neonów - kochały się pierdolić. Tak też było i tym razem. Mieli wóz, który prawdopodobnie szło uruchomić. Może miał uszkodzony komputer pokładowy, ale nie był on niezbędny. Kiedy Jeff będzie pilnował matki oraz rodzeństwa były frontowiec miał jechać do Misji i zająć się swoimi ranami. Miał, ale każdy wiedział, że jedyne o co by tam zabiegał to możliwość wejścia do Nashville. Nathan mógł się jeszcze trochę pomęczyć, a jego rodzina... dla niej zrobiłby wszystko. I oni doskonale to wiedzieli. Matka, która starała się o tym nie myśleć. Skupić się na swoich pociechach. Pierworodny, który oszukiwał sam siebie myśląc, że ojciec zmitrężyłby chociaż pięć minut łatając własne rany. I dzieci, których nigdy nie zawiódł. Nigdy aż do tego dnia. Dnia, w którym kolejny w jego życiu plan się spierdolił. Spierdolił się na całego...


Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie tego co czuje ojciec porwanego dziecka. Nikt poza facetem, który już w takiej sytuacji był. Bezsilność, nerwy, brak hamulców i zwykła głupota - wszystko to i wiele więcej aby tylko uratować swoje dziecko. Mimo iż Morgan był na froncie. Mimo iż walczył już z maszynami, mutantami oraz spotkał się z wieloma sztuczkami Molocha - nigdy nie był pod taką presją. Liczyli na niego wszyscy. Jego żona - matka jego dzieci. Syn, którego losu nie znał. Malutkie pociechy, które zlęknione razem z matką kryły się w jakiejś ciasnej klitce bez okien.

- Te skurwiele mogą zaatakować też z innej strony! Obstawcie budynek! - głos Fraya dobiegł uszu frontowca gdzieś z góry, z drugiego piętra.

Po chwili odezwał się szybkostrzelny karabin maszynowy oraz Roadblock krzyczący coś potężnym basem. Nathan nie był w stanie rozpoznać słów. Mimo iż jego słuch chwilowo nawalił... działał stary, solidny noktowizor zapewne europejskiej myśli technologicznej. Wzrok Morgana szybko przystosowywał się do różnego nasycenia odcieni zieleni. Odcieni, która kojarzyła mu się ze starymi, okopowymi czasami. Morgan przyciśnięty do ściany spojrzał na paskudną minę Violet. Nie miał pojęcia jak kobieta sobie radziła wśród doświadczonych Tarczowników. Musiała wiele przejść. W pomieszczeniu obok powinien być Vincento. Psychol - tak niepotrzebny w czasach pokoju i tak przydatny w chwili obecnej. Jego wypaczona wojną jaźń była znośna tylko w trakcie walki, ale... Nathan nie życzył mu śmierci. Wierzył naiwnie, że każdy może się zmienić. No. Prawie każdy.


Morgan był gotowy do akcji. Mocno trzymając karabin Nathan wychylił się i wydawało mu się, że czas nagle zwolnił. Maszyny, które zobaczył znowu przypomniały mu o aspektach przeszłości, o których tak bardzo chciał zapomnieć. Najdalej od niego znajdował się transporter kołowy. Maszyna opancerzona, na zwykle wypełnionych gumą kołach oraz z działkami wielkiego kalibru - przeważnie z karabinem maszynowym, z granatnikiem lub wyrzutnią rakiet. Drugim z przeciwników był Obrońca. I ten - w przeciwieństwie do zwykle eskortowanego transportera - brał już czynny udział w starciu. Zwykle tego typu maszyny były powolne i mało mobilne. Wynagradzał im to gruby pancerz oraz liczna broń jaką mogły władać jak ciężkie karabiny maszynowe, granatniki czy wspomniane wyrzutnie rakiet. Ten model był mobilniejszy, ale za cenę jedynie dwóch sztuk broni co ułatwiało sprawę... Nathan widywał już takie z czteroma karabinami, wyrzutnią rakiet i granatnikiem. Taki mobsprzęt był cholernie niebezpieczny. Wytrzymały, z potężną siłą ognia i zaawansowanym programem potrafiącym kryć się za mocnymi przeszkodami oraz wzywać posiłki - zwykle w postaci szybkich automatów takich jak łowcy.

Uwagę żołnierza przykuł trzeci z napastników. Mały niczym pies, z ostrymi niczym brzytwy odnóżami. Pająk. Maszynka niewielka, nie biorąca udziału w regularnym boju. Moloch ukochał sobie tego typu szmelc wysyłać na zwiady i co gorsza - jest on w tym kurewsko dobry. Mały, owalny kształt głowo-tułowia można łatwo pominąć czy to na pustyni czy w egzotycznym lesie. Ta bestia potrafi się zakopać nadal wiedząc czy ktoś na górze czasem nie ma zamiaru podejść jej mechanicznego tatusia. Najnowsze modele mają aktywny kamuflaż, który potrafi dostosować się do koloru otoczenia. Nathan widział raz w życiu gościa, który z czymś takim wyczyniał cuda. Pająk podawał mu skrzynki z amunicją, służył za kamerę polową i takie tam. Nie ważne czy dało się to przeprogramować on nigdy nie uwierzyłby maszynie. Nawet tej "swojej". Nigdy.


To właśnie do tego stwora przymocowane były małe, delikatne kończyny jego córeczki - Sharon. Morgan nawet nie potrafił wyobrazić sobie cierpienia, które spotkałoby jego rodzinę gdyby ona zginęła. Nie potrafił myśleć co się z nią stanie kiedy trafi do laboratoriów Molocha. Nawet nie chciał o tym myśleć. Musiał ją uwolnić. Musiał działać. Szybkie ogarnięcie sytuacji, celowanie i strzał. Łuska naboju 30-06 opuściła wyrzutnik, a pocisk pognał wprost do celu. Trafiony pająk padł na ziemię, a jego odnóża rozłozyły się bezradnie. Nathan chciał krzyknąć z radości kiedy chowając się zauważył jak pająk wraca i obraca się w kierunku zabudowań. Cholera. Któryś z tych idiotów - Fray, Roadblock czy Vincento mogli zabić jego dziecko!

- Kurwa! - głośno zaklął Nathan.

Zaraz po tym żołnierz usłyszał jak krótka seria z ciężkiego karabinu szatkuje mur drugiego piętra. Fray był mu obojętny, ale tam mógł być jego syn. Jeff wcześniej miał pełnić tam wartę. Odpowiedź była natychmiastowa. Z drugiego piętra i pomieszczenia obok odezwały się liczne lufy, a Nathan myślał tylko o jednym - oby oni nie walili do pająka, który niósł jego dziecko!

Kiedy Morgan wychylił się znowu zobaczył, że Obrońca leży na boku nie ruszając się. Wokół niego leżało kilka elementów jednak Nathan podejrzewał, że to zbyt mało aby go usunąć z walki. To wytrzymała jednostka. Kurewsko wręcz wytrzymała. Wychylił się jednak po to aby zdjąć pająka, który nadal kroczył w kierunku budynku. Ręka Morgana zatrzęsła się kiedy zobaczył podrygujące przy każdy kroku ciałko jego filigranowej córeczki. Strzał był niecelny.

- Blaszana dziwka! - zawołał z zaciśniętymi zębami, plując Nathan po czym schował się za osłonę.

Nagle Morgan usłyszał wybuch. Budynkiem zatrzęsło, posypały się elementy sufitu. Niedawno otrzymana rana dała o sobie znać nieprzyjemnym szarpnięciem. Nathan znowu zaklął. Nie teraz. Nie mógł się dezorientować. Żołnierz czuł jak pot zalewa mu oczy, które szczypią niemiłosiernie. Brudnym rękawem przetarł pot z twarzy i czoła. Nie mógł odpuścić. Nawet kiedy na piętrze, w które trafiła rakieta mógł być jego najstarszy syn. Nie powiedział mu, że był z niego dumny. Dzieciak w tak młodym wieku, bez tylu przeżyć co ojciec, z bardziej delikatną psychiką wiele potrafił i dawał radę. Bał się, ale dzięki temu nadal zostawał człowiekiem, którym - w tamtych czasach - nie było łatwo żyć.

Serie z ciężkiego karabinu maszynowego szatkowały ścianę, za którą kryła się większość strzelców. Nathan słyszał wrzaski z góry i widział jak wokół niego odpadają od ściany potężne kawałki betonu. W pewnym momencie jeden z pocisków przebił mur w okolicy jego prawej stopy po czym wbił się w nią boleśnie. Lecąc na ziemię Morgan kątem oka zobaczył, że z buta sączy się ciemna krew. Brunatna ciecz w szybkim tempie pokryła miejsce pod nogami żołnierza.

- Pierdole! - krzyknął żołnierz widząc jak obok ląduje ścięta z nóg Violet.

Kobieta dostała w klatkę piersiową jednak nie wyglądało na to aby pocisk przebił kamizelkę. Do pomieszczenia wpadł z impetem Randall, który wcześniej mówił coś przez radio o ewakuacji drąc się co sił w płucach:

- Snajper!

- Ja, kurwa, nigdzie nie idę. - zawołał Morgan. - Fray taki doświadczony, a pajac nie wie, że ze snajperem na otwartej przestrzeni nie ma szans. - powiedział jakby frontowca nie było w pomieszczeniu Nathan. - Jak wyjdziecie z budynku to coś was zajebie! Wayland, King, Maria nie bądźcie głupi! Tutaj mamy większe szanse! Kurwa mać!

Z pozycji leżącej Morgan miał zapewnioną pewną zasłonę. Wiedział, że to nie tylko zaleta, ale też i wada, której nie mógł nie dostrzec. Strzał był jednak celny. Pocisk poszybował wbijając się z korpus pająka. Jego - wcześniej groźne ostrza - opuściły się ku ziemi tracąc zapewne swoje bojowe funkcje. Morgan nie miał jednak czasu się tym przejmować, bo wspomniany snajper właśnie zrobił dziurę w murze - tuż obok jego głowy. Nathan splunął i zaklął siarczyście.

Kanonada nie ustawała, a rany - zarówno ta stara jak i nowa - nie ułatwiały żołnierzowi zadania. Dawały o sobie znać przy każdym ruchu cholernie piekąc. Morgan nie mógł zrobić nic innego jak zacisnąć zęby i przetrzeć znowu pot zalewający mu oczy. W pewnym momencie z radia Fraya odezwał się zniekształcony głos Kinga.

- Piętro zasypane minami. Roadblock i Maria dostali. Lynx po nich idzie. Jeff jest nieprzytomny. Cygan też. Chyba słyszę coś z tyłu budynku. Coś tam jest. Odbiór.

Randall olał radio, a Morgan odetchnął z ulgą. Nieprzytomny znaczy, że nadal żył. Nathan mógł się skupić na swojej małej córeczce...

- Nie pierdol Morgan. - odezwał się psychol Fray. - Zbieramy się na tyłach. Twój syn właśnie leży sam sobie na górze. Nim się zajmij. Mała jest stracona.

Gdyby nie sytuacja w jakiej się znajdowali i rany - zarówno Randalla, jak i Nathana - starszy żołnierz z chęcią wbiłby koledze nieco prostych zasad do głowy. Wkurwiała go sama postawa Fraya, a jak dodać do tego tego typu teksty... Morgan nie skomentował ostatniego skupiając się na zadaniu. Nie mógł się zajmować pierdołami, do których i Randall się obecnie zaliczał. Miał dość wrogów na zewnątrz. Nie mógł działać pochopnie.

Fray wcześniej klęczący przy Violet nagle wywalił serię w kierunku korytarza. Kule rykoszetowały zdawałoby się w powietrzu. Iskry poszły ukazując w swoim blasku humanoidalny kształt, który niemal od razu znalazł się między Randallem, a zaskoczonym całkowicie Morganem. Zbroja, w którą był opancerzony przeciwnik zakrywała go całkowicie. Pociski karabinowe nie przedostały się przez nią mimo małego dystansu i celnego strzału psychola. Nathan pierwszy raz widział tego typu maszynę...

- Stalowy kurwiszon! - zawołał zdezorientowany.


Pierwsza wypaliła Violet nie czyniąc jednak przeciwnikowi wielkiej krzywdy. Opancerzony wojownik nagle wycedził w pysk Randalla, który mimo siły ciosu ustał opierając się plecami o ścianę. Kolejne ciosy - zadane błyszczącą klingą - minęły ciało Violet o cale. Nie ważne co to było - było cholernie szybkie. Unikało ciosów niczym duch błyskawicznie odsuwając się kiedy Randall chciał wejść w zwarcie. Morgan uniósł karabin i strzelił chybiając. Rykoszetujący pocisk przeleciał niebezpiecznie obok głowy Violet. Snajper też nie próżnował wyrywając Nathana z ferworu walki. Potężny pocisk zaledwie drasnął Morgana w szyję. Nathan był cholernie zaskoczony, że nie utopił się we własnej krwi. To był prawdziwy fart. Taki jeden na sto.

Morgan przesunął się minimalnie zasłaniając się na ile mógł ścianą. Violet upadła na ziemię unikając kolejnego ciosu cyborga. Ten jednak doskoczył do niej błyskawicznie miażdżąc jej czaszkę pod butem niczym zgniłe jabłko. Kolejny pocisk przeleciał obok Nathana, który miał na głowie inne, poważniejsze zmartwienie. Cyborg właśnie celował w niego z potężnego pistoletu. I za nic nie chciał zwolnić...

Randall rzucił się na celujący do Morgana kształt. Miał chyba na celu strzelić z przyłożenia, ale tamten odbił lufę śrutówki, która wypaliła w kierunku korytarza. Morgan w tym czasie uniósł karabin i oddał trzy szybkie strzały w kierunku przeciwnika. Nabój 30-06 był chyba najpotężniejszym jaki posiadali obrońcy. Dwa pociski sięgnęły celu. Jeden przeorał klatkę piersiową, drugi ledwie drasnął przedramię opancerzonego wojownika. Nie takiego efektu się Nathan spodziewał.

- Nie chce, dziwka, zdychać! - zawołał.

Na piętrze znalazł się nagle Wayland strzelając do maszyny. Ta dostała, ale walczyła nadal. Cholernie była mocna i temu Nathan nie mógł zaprzeczyć. Kiedy strzeliła do Lynxa ten padł - szczęście pocisk trafił w hełm. Kolejny strzał urwał z twarzy snajpera krwawy ochłap - zapewne policzek. Trzeci też trafił. Na szczęście w pogotowiu był już Randall ze śrutówką nagle obalając przeciwnika strzałem w czuły punkt. Przyłbica hełmu osunęła się, krew leciała nieznacznie - ku zaskoczeniu wszystkich - a przeciwnik był wyeliminowany. Podrygiwał na ziemi.


Vincento był martwy. Kałuża krwi wokół jego trupa świadczyła o tym dobitnie, podobnie jak bladość jego skóry i brak przekleństw, którymi Tarczownik chwilami podkreślał swoją obecność. Nathanowi byłoby go żal, gdyby nie zdążył go poznać na tyle dobrze, że miał całkowitą pewność, że trup na to zwyczajnie nie zasługiwał. Równie mało obchodziłaby go śmierć Roadblocka czy Randalla. Prędzej niż z nich będzie coś z Cygana chociaż ten miał nikłe szanse na przeżycie. Tak przynajmniej twierdził profesjonalny medyk.

Według planu Waylanda mieli się wychylić na trzy. Randall, snajper i Nathan. Wymarzona ekipa to nie była, ale zawsze jakaś. Na polu walki stał transporter, który wyglądał jakby wjechał na minę przeciwpancerną. Z działających elementów ostała mu się jedynie wieżyczka złowrogo wodząca lufami po polu bitwy. Obrońca podrygiwał zapewne starając się włączyć swoje systemy. Wokół uszkodzonego transportera chodził mniejszy robot z zamontowanym ciężkim karabinem maszynowym. Fray wywalił do niego ze śrutówki jednak breneka nie przedostała się przez pancerz. Nathan również strzelił uszkadzając jedno odnóże maszyny, która upadła na bok.


Kolejny strzał Lynxa urwał niemal wieżyczkę Obrońcy. Zdobyczny karabin był naprawdę mocny. Nathan zagwizdał widząc jak do pomieszczenia wchodzi Pascal. Starzec jak zwykle ostatnio był dziwnie nieobecny. Kolejny strzał rozerwał kawałek belki stropowej, której ostry kawałek wbił się w nogę Waylanda. Nathan chciał już coś zasugerować kiedy Fray załadował magazynek do klamki i strzelił w głowę starca. Gdyby Morgan tego sam nie podejrzewał zająłby się Randallem bezzwłocznie. Jednak możliwe, że Fray właśnie ich uratował. Szkoda było Nathanowi starca. Biedny człowiek...

- Zmiana miejsca? Zniszczyłem kamerę snajpera. - zaproponował psychol.

- Taa... - odparł Nathan kulając na inną pozycję, nieopodal dziury z oknem.

Pomysł z operowaniem ciałem Vincento musiał wyjść od Fraya. Musiał. Nathan nie krytykował go, bo był dobry. Walczył już z robotami i wiedział, że mało co ma na tyle zaawansowany program aby odróżnić dokładnie czy zakrwawiony żyje czy nie. Za pierwszy razem się nie udało kiedy Nathan i Randall unieśli trupa, ale po sztuczce Fraya ze strzałami niby ręką Vincento... musiało się udać. Randall miał łeb na karku, ale nie to było dla żołnierza ważne. Liczyło się zniszczenie snajpera. Liczyła się jego córka, po którą wyrwał nie bacząc na zdobyty sprzęt. On musiał ją uratować.

- Jeff. Idę po Sharon. - powiedział na korytarzu głośno Nathan licząc, że syn będzie cały, zdrowy i pomoże mu w tej sytuacji.


Ciężko opisać emocje towarzyszące ojcu kiedy w niepewności idzie zobaczyć w jakim stanie jest jego porwana córka. Życie to nie przedwojenny film, w którym porywacze wysyłają filmiki z dzieckiem, dają z nim porozmawiać przez telefon. Życie jest trudne i Nathan wiedział, że Sharon mogła nie żyć. Wiedział, ale starał się o tym nie myśleć. Nienawidził się za to, ale wolałby aby ona umarła zamiast trafić na stół operacyjny Molocha. Nienawidził się jak nigdy wcześniej.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 26-05-2014 o 22:51.
Lechu jest offline  
Stary 27-05-2014, 02:22   #83
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nadeszli nocą. King spał niespokojnie od kilku niepełnych godzin po skończonej warcie. Przewracał się z boku na bok, wiercąc niespokojnie w śpiworze. Ze swojego snu zapamiętał tylko kilka pokręconych obrazów, kiedy nagle poderwał go ryk karabinu. Gdzieś za ścianą kule dziurawiły mury przy akompaniamencie przytłumionych przekleństw Randalla. Zewsząd rozległ się nagły odgłos wielu kroków, ktoś krzyczał. Rozespany umysł wypluł z siebie jedną, pierwotną myśl: Atakują! Spec jak we śnie przetoczył się na brzuch, złapał hełm i wciągnął go na głowę. Omiótł niewidzącym spojrzeniem ściany pokoju w którym spał zatrzymując się na parze butów. Z bosymi nogami daleko nie zajdzie. Umysł wybudzał się w huku pocisków, gorączkowo podając informację co mają robić ręce. Kiedy kończył wiązać sznurówki i złapał za klamkę, budynkiem wstrząsnęła eksplozja, która obaliła go na kolana.

Stare drzwi trzasnęły kiedy od drugiej strony rąbnął w nie grab odłamków. Clyde wychylił się nieco, oceniając sytuację. Korytarz wypełniała gęsta chmura pyłu i kurzu. Blisko jego pozycji ktoś leżał, jęcząc z bólu. Naukowiec wciągnął na oczy gogle, zasłonił usta szalikiem, porwał swoją torbę medyczną i dopadł do rannego. To był Cygan. Chłopak wciąż mamrotał, pytał czy umiera, jednostajnie, niby jakąś modlitwę. Jego stan był fatalny. Pocięte ciało, twarz pełna ostrych szrapnęli, otwarta tętnica szyjna… King ucisnął tętnicę jedną ręką, a drugą zaczął szukać stazy. Pył osiadał na krwi zmieniając wszystko w gęstą breję…

I tak mu już nie pomożesz! Bierz karabin! – Rozkaz Fraya opartego plecami o ścianę. Weteran sam był ranny po wybuchu, ale najwyraźniej główna fala uderzeniowa jakoś go ominęła. Żołnierz wyglądał na podekscytowanego, jakby długo czekał na porządny skok adrenaliny związany z walką. W biegu postukał się w radio wymieniając kanał do komunikacji, po czym ładując magazynek znikł na schodach.

Odprowadzając go wzrokiem King wyłowił z rozświetlanej błyskami karabinów ciemności kolejną sylwetkę. Jeff. Chłopak leżał nieprzytomny, ale wokół nie dostrzegał śladów krwi, do tego wydawało mu się, że młody Morgan oddycha. Teraz nie było czasu na dogłębniejsze analizy, ktoś ostrzeliwał ich pozycję z jakiegoś ciężkiego kalibru. Czyżby mutanci? Czy to możliwe, żeby zemsta mieszkańców Paleniska dopadła ich tak szybko?

W głowie wciąż pobrzmiewał wesoły ton Fraya.
I tak mu już nie pomożesz.
Rannych się nie zostawia.
Ale on nie jest tylko ranny. On jest martwy, wiesz o tym. Jak Bisley.
Spec zacisnął szczękę, szepnął krótkie: - Wrócę po Ciebie. – po czym złapał sztucer Cygana, garść pocisków i ruszył do okna. Automatycznie, machinalnie, bez zastanowienia i refleksji, czy w ogóle będzie strzelał. Przemknął wśród resztek strzaskanego okna do wyrwy w murze i przypadł do ziemi z karabinem w rękach. Twarz owiało mu zimne powietrze rozpędzając duszny pył. Ciemności na zewnątrz rozbłyskały dziesiątkami drobnych refleksów zostawianych przez furkoczące w świetle latarek pociski. Kule trzaskały wokół rozbijając grube mury. Dopiero po chwili do świadomości Clyde’a dotarło, że Ci którzy strzelają to wcale nie mutanci.

Maszyny.

Blady strach padł na naukowca. Dotąd tylko słyszał o tworach Molocha, jakieś knajpiane opowieści od pomylonych żołnierzy i innych niespokojnych duchów. O wielkim komputerze sterującym armią robotów, zsyłającym bomby, porywającym ludzi. Dotąd bagatelizował temat, z bezpiecznej odległości. Teraz cała niepoważna otoczka wokół inteligentnych maszyn runęła pozostawiając po sobie uczucie absolutnego zdezorientowania. I wielkie, stalowe monstra bezlitośnie prujące w ich pozycje.

Clyde gapił się w nadjeżdżającego robota, wsłuchany w terkot karabinu maszynowego z sąsiedniego pokoju, zasypującego żelazne twory gradem kul. Z odrętwienia wyrwał go okrzyk Roadblocka: Ładuj! zupełnie nie skierowany do niego. Jak na komendę przypomniał sobie urywki ze swojego szkolenia strzeleckiego. Odryglować. Wprowadzić nabój do komory. Zaryglować. Wykonał. Uniósł lunetę do oka mierząc w.. to coś. Wydech, ściągnąć spust. Mocny kaliber wstrząsnął ramieniem, a pocisk poszybował przed siebie. King nie był pewien, czy trafił, bo już po chwili ścianę za którą się chował przecięła seria. Ołów kruszył cegły, rozrywał tynk, świstał nad głową. Wtem rozległ się okrzyk:

- Padnij!

Blask odrzutu z pędzącej rakiety oślepił ich na moment. Potem świat wokół eksplodował. Pierwszy był huk, jakby ktoś w jednej chwili odpiął słuchawki. Jedynym świadectwem hałasu była nagła cisza i pieczenie w uszach. Potem fala uderzeniowa szarpnęła ciałem jak szmacianą lalką, na końcu nadeszła fala ciepła parząca twarz i ręce. Eksplozja rwała ściany, z góry kaskadami sypały się resztki cegieł, pyłu i gruzu. Lawina odłamków spadała na niego niczym gorący ołowiany deszcz. Kolejna seria cięła powietrze nad głową Clyde’a, ale teraz jej dźwięk był zredukowany do odgłosu jaki wydawałby z siebie rój wściekłych owadów. Jakieś trzaski i piski.

- Ja pierdolę! Ja pierdolę! – Własny głos dobiegał jakby z oddali.

A jednak był przytomny. Nie zwinął się w kulkę ze strachu. Miał siłę i determinację krzyczeć swoje przekleństwa i ściskać ten cholerny karabin.

Dzwoneczki.

W uszach rósł nieprzyjemny szum, aż do poziomu ogłuszającego huku. Spocona twarz lepiła się od kurzu. Jeszcze przed chwilą śpiący umysł był bombardowany nawałnicą bodźców. Naukowcowi kręciło się w głowie, mdliło go od hałasu i dusznego pyłu. Całe ciało było potłuczone od spadających cegieł, ale nie widział krwi. Jakimś cudem wyszedł z tego bez szwanku. Słaniając się czołgał się do wnętrza budynku. Wyłowił w pyłe obły kształt, potem kolejny i kolejny. O nie…


- Miny! Na piętrze!

Całe przejście usłane było metalowymi fragmentami rakiety, które mogły w każdej chwili eksplodować. Clyde pełzł między nimi oszołomiony i zdezorientowany. W końcu po mozolnej wędrówce, która trwała chyba całą noc, doktor dotarł do schodów. Oparł głowę o zimną podłogę, po czym przetarł gwałtownie twarz i rozejrzał się wokół. Cygan milczał. Klatka piersiowa unosiła mu się miarowo, a bura krew rozlewała się szeroką plamą. Sąsiedni pokój prawie nie istniał, spustoszony przez rakietę. Wybuch obalił ścianę i wyrwał wielki kawał podłogi. Gdzieś tam byli Maria i Roadblock. Spec wolał nie myśleć co się z nimi stało.

Ze schodów na poddasze zbiegł Lynx. Na jego twarzy oprócz żołnierskiej determinacji był wymalowany strach. King bez słowa wskazał mu pokój ze zniszczonym stanowiskiem karabinu. Snajper bez zastanowienia rzucił się między minami by ratować dziewczynę. Clyde półprzytomnie zebrał się z podłogi. Nie myślał co robi. Złapał Jeffa i odciągnął go gdzieś na bok, na osłoniętą klatkę schodową. Z dołu dobiegały jakieś hałasy. Radio zatrzeszczało głosem Randalla. King nadał komunikat zwrotny i oparł się o ścianę. Lynx wrócił kilka chwil później dźwigając zakrwawioną Marię. Coś mówił, ale jego słowa docierały do świadomości z opóźnieniem. Spec musiał skupić myśli.

- Połóż ją, szybko. – Odparł sięgając do plecaka po bandaże.- Co z Roadblockiem?

Snajper tylko pokręcił głową i spojrzał na ranną dziewczynę z Teksasu.

- Pomóż jej King
Po dłuższej chwili zawahania dodał: - Proszę. – po czym poprawił chwyt na karabinie i zniknął na schodach.

***

Krew, wszędzie krew. I potworne zmęczenie. Los nie obszedł się z nimi tej nocy łaskawie. Jednostajny terkot karabinów zastąpiły pojedyncze trzaski chodzących po polu bitwy, którzy dobijali maszyny. Żołnierze niszczyli maszyny, odpoczywali, albo szabrowali, jemu tradycyjnie przypadła w udziale opieka nad rannymi. Tym razem samemu, bo Maria także potrzebowała pomocy. Leżała półprzytomna z poszarpaną ręką, urwanym uchem i wieloma pomniejszymi obrażeniami całego ciała. Jeff przetrwał w zasadzie bez obrażeń - wyglądało na to, że coś potraktowało go gazem usypiającym. Chłopak powinien się wkrótce wybudzić. Za to stan Cygana wskazywał, że nie dożyje jutra. Był blady, wiotki, stracił tyle krwi, że ledwo mówił i się poruszał. Przesiąknięty krwią mundur oblepiał go ciasno odrysowując jego chude żebra. Prosił o wodę. Nawet nie płakał, nie miał już siły, tylko leżał z zamkniętymi oczami.

King przedostał się do pokoju, gdzie leżał Roadblock. Mężczyzna pół leżał, pół siedział wsparty o rozerwany plecak. Trzymał na kolanach hełm i wpatrywał się w szarzejące za oknem niebo. Kikut urwanej w kolanie nogi leżał bezwładnie, podobnie jak potrzaskane przedramię pozbawione dłoni. Okaleczone kończyny obwiązał sobie byle jak. Szmaty były ciężkie od brunatnych plam. Kiedy przywódca oddziału dostrzegł wchodzącego Clyde’a wykrzywił wargi i szepnął słabo:

- Cygareta? Gdzieś tu miałem ogień… – Roadblock sięgnął niezgrabnie do kieszeni. Paczka wypadła mu na ziemię. – Kurwa.

Spec schylił się, wyjął jedną fajkę i podał żołnierzowi. Zgrzytnął iskrownik zapalniczki. Tamten zaciągnął się siwym dymem i zakasłał, ale nie wypuścił szluga. Był blady, mimo to na ogorzałej twarzy malował się wyraz zdeterminowanego buntu, jakby nie miał zamiaru jeszcze umierać.

- Co z resztą? – rzekł Tarczownik nie odwracając głowy.

- Nie żyją. – King usiadł na ziemi przodem do rozmówcy i obrócił głowę w stronę zrujnowanego horyzontu, tam gdzie uporczywie wpatrywał się Roadblock. Że też zawsze na niego spadał obowiązek takiej rozmowy. Niektórzy ludzie po prostu mają pecha. – Cygan jeszcze się trzyma, ale mocno oberwał.

- A dziewczyna? – kolejne zaciągnięcie się papierosem. Grudka popiołu opadła na zbryzgane stygnącą juchą piętro.
- Wyjdzie z tego.
Dowódca pokiwał głową w milczeniu.

Jeszcze poprzedniego wieczoru Clyde nie odezwałby się do niego, nawet by nie spojrzał po tym czego ten człowiek dopuścił się na ocalałych z masakry. Strzały w głowę. Żadnych wyrzutów sumienia, czysta konieczność, albo my albo oni. Teraz jednak płacił za to cenę. Śmierć upomniała się o niego wcześniej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Upomniała o nich wszystkich.

Chyba się z tego nie wyliżę, co? Podaj gorzałę. - Roadblock uśmiechnął się krzywo i odwrócił głowę do Clyde’a. Odebrał butelkę i pociągnął solidny łyk krzywiąc się nieznacznie. – No, to do rzeczy. Powiadomcie Armię Enklaw, że Moloch się tu kręci. Mamy radiostację. Pewnie będą chcieli jakiś złom na dowód zanim ruszą dupska.

- Chłopaki już się o to zatroszczą… – Clyde obserwował z wysokości figurki weteranów rozmontowujących sprzęt. Jeszcze przed momentem zabójcze roboty wyglądały teraz jak niewinne zepsute zabawki. Nauczyciel wzdrygnął się na samą myśl.

- I dobrze. Jeśli dalej idziecie do Misji to najbliżej będzie wam cofnąć się na drogę przelotową i dalej na północ. Łazikiem dojedziecie w dzień, może więcej. –Tarczownik zakasłał gwałtownie zasłaniając usta ręką. Krwawa plwocina zrosiła mu dłoń. – Weźcie ze sobą młodego. To dobry dzieciak. -

- Weźmiemy. – wiedział, że nie może sam podejmować takich decyzji, ale nawet gdyby reszta grupy miała inne zdanie i tak zdecydowałby tak samo. Nawet jeśli jego kumple byli zabójcami, to oddali za nich życie. Nie można było tego tak po prostu zostawić.

- Jest jeszcze jedna rzecz. – Dowódca odpiął kaburę upiętą do paska i podał ją Kingowi. – Wiesz co masz robić.
- Nie.
- Tak. Ściągnij spust i po sprawie.
- Nie zabiję człowieka. Tak się nie robi.
- Nie pierdol, facet. – Roadblock spojrzał mu w oczy. Nie było w nich rezygnacji, ani gniewu. Raczej zmęczenie, jak po długiej wędrówce. I obietnica wyzwolenia. – Chcesz czy nie, zdechnę tutaj i Twoje zasady nic tutaj nie pomogą. Lepiej tak niż czekać aż się wykrwawię. Szybko. Uczciwie.

Uczciwie. Jak wtedy gdy strzelaliście do cywilów? Może dla nich to byłaby sprawiedliwość. King odpiął kaburę i wysunął z niej broń. Ruger zalśnił w pierwszych promieniach słońca.

- O tym mówię. – Umierający mężczyzna zamknął oczy i prawie się uśmiechnął. – Rób swoje.

Lufa dotknęła skroni.

- Bywaj

Suchy trzask zgasił blask w oczach żołnierza z Nashville. Tylko papieros tlił się jeszcze w półotwartych ustach.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 27-05-2014 o 11:49.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 27-05-2014, 11:35   #84
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Pod wpływem silnego wstrząsu kawałki sufitu zaczęły opadać, kilka z nich odbiło się od pękniętego hełmu rewolwerowca, pozostałe wraz z szarym pyłem oblepiły jego odzież. Zacisnął zęby. Zwiedził spory kawał Stanów, przemknął kiedyś nawet niedaleko Frontu, lecz nigdy nie brał udziału w żadnej prawdziwej walce z dziećmi Molocha. Teksasu takie sprawy nie dotyczyły, żadnych porwań, ataków z zaskoczenie, Hegemonia była gorszym zagrożeniem. Niekiedy rewolwerowiec zapędzał się w regiony, w których można było napotkać jakieś roboty, nic więcej. Zwykle była to jednak dawno zapomniana przez swego stwórcę sterta złomu.

Teraz jednak mierzyli się z realnym zagrożeniem, pionier robotyki Moloch, jego myśl techniczna kontra garstka ludzi. Ezechiel spojrzał żałośnie na trzymanego w rękach Colta, pocisk 45. ACP nie należał do najsłabszych, nie miał jednak złudzeń. Przeciwko maszynom ten kaliber na nie wiele mógł się zdać. W tej bitwie musiał liczyć na innych.

Wylądował na tyłach budynku, tutaj trawa była znacznie bujniejsza, wysokiemu rewolwerowcowi sięgała aż do pasa. W połączeniu z panującymi ciemnościami mocno utrudniało to zadanie wypatrywania ewentualnych wrogów. Podzielił cały teren na trzy sektory, które teraz omiatał latarką w poszukiwaniu zagrożenia. Środkowa część wydawała się być czysta, ale nagle coś usłyszał. Starał się zlokalizować źródło dźwięków, wszystkie próby wytężenia wzroku spełzły jednak na niczym. Coś jednak tam było. Coś czego nie potrafił dostrzec.

Od frontu budynku cały czas dobiegały go odgłosy bitwy, obrońcy walili z czego mogli żeby powstrzymać opancerzonego wroga. Na tyłach było spokojnie. Nagle jednak z trawy wyskoczyły dwa roboty swoim wyglądałem przypominające pająki.


Jeden z nich od razy wziął sobie na cel rewolwerowca, jego niewielkie odnóża z zaskakującą lekkością pozwoliły mu wybić się w górę. Wystrzelił prosto w twarz Ezechiela. Maszyna rozmiaru ludzkiego przedramienia świsnęła tuż obok. Tylko instynkt pozwolił mężczyźnie w ostatniej chwili się odchylić. Drugi z przeciwników zwinnie przemknął między jego nogami próbując dostać się wgłąb budynku.

Poderwał mocno Colta, nie było czasu by dobrze wycelować, lecz do takich nieprzygotowanych strzałów był od dawna przyzwyczajony. Szarpnął spust, pocisk pomknął w kierunku maszyny, kula z impetem wdarła się w jego głowę, przecisnęła przez kluczowe dla jej funkcjonowania podzespoły i przeszła dalej wbijając się w podłogę.

Ezechiel zaklął, pozostał jeszcze jeden wróg, który już gotował się do wykonania kolejnego ataku. Rewolwerowiec zdołał zmienić cel i znów pociągnąć za spust. Tym razem jednak pistolet nie wypalił! Zaciął się w najgorszym możliwym momencie, by nagle niespodziewanie wypalić! Kula szczęśliwie uderzyła w korpus mechanicznego pająka od razu posyłając go do krainy wiecznych, wirtualnych łowów.

Rewolwerowiec odetchnął, chciał jeszcze przez chwilę upewnić się, że nie zaatakuje ich z tyłu nic więcej, po czym wrócić do pozostałych. W między czasie musiał też zająć się zaciętym pistoletem.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 27-05-2014, 13:42   #85
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Maria źle spała, deszcz nie potrafił odpędzić natrętnych myśli.

Odgłosy strzelaniny poderwały ją na nogi, było wcześnie, ciemno. Pochylona nisko przebiegła do pomieszczenia, gdzie spała Samanta z dziećmi. Trzeba było zabrać je w bezpieczne miejsce. Dzieci krzyczały i płakały, wtulały w matkę, która –bardziej niespokojna niż zwykle –rozglądała się po pomieszczeniu. Jej nerwowość udzielała się dzieciom, dopóki matka była spokojna, je dawało się opanować, teraz widać było, ze coś przeraziło kobietę. Podeszła, dotknęła jej ramienia.
- Uspokój się. – powiedziała.- Uspokój. Wszystko będzie dobrze. Musimy iść.

I wtedy zorientowała się, co się stało. Brakowało dziewczynki. Sharon.
Nie mogli dłużej czekać. Maria wzięła na ręce Eve, zauważyła Nathana, który ogarnął żonę i dzieci, zaczęli schodzić niżej.
A potem wiele rzeczy zadziało sie na raz- rozbłysk światła, tak jasny, że wydawało się, jakby dzień nastał w jednym ułamku sekundy. Zrozumiała, że ktoś odpalił bombę, o olbrzymiej mocy, całkiem niedaleko, i że zaraz wszyscy zginął. Krzyknęła.

Zamiast śmierci pojawił się Roadblock wyrwał jej dziecko, nie chciała puścić małej, coś krzyczał, czegoś chciał. Karabin? Karabin teraz na nic, zaraz przyjdzie fala uderzeniowa, trzeba się chować… Chciała mu wytłumaczyć, ale nie słuchał, szarpnął ją i pociągnął, potykała sie na schodach. Pchnął ja w stronę stojącego przy oknie karabinu maszynowego. Przewróciła się, ale po sekundzie uniosła głowę. Coś było za oknem. Nie widziała, ale słyszała..zgrzyt? .

- Patrz tu! –warknął Roadblock pokazując jej jak trzymać taśmę.

Coś sie zbliżało. Maszyna? Pojazd?
Maria podniosła się na kolana i chwyciła taśmę z nabojami. Ręce się jej trzęsły.
- Co to jest? - w jej głosie pobrzmiewały nuty histerii. - Co to jest?!
- Po prostu prowadź taśmę, do kurwy nędzy!

Strzelał, łuski latały w powietrzu. Chyba trafił, maszyna zwolniła, ale znów przyspieszyła po chwili.

Zaczęła strzelać do nich, pocisk rozbił mur obok Roadblocka, kawałki posypały sie na dziewczynę. Krzyknęła znowu, kuląc się pod resztką muru i zasłaniając głowę. Roadblock krwawił obficie z klatki piersiowej




Metalowe coś ciągle się zbliżało, wyraźnie znów do nich celując. Widać je było teraz dokładnie przez podziurawiona ścianę szczytową budynku. Maria zamarła przypatrując się metalowej konstrukcji.


- Trzymaj taśmę! Prowadź taśmę! –wrzeszczał mężczyzna , nie przestając strzelać. Jego głos z trudem przebijał się przez hałas, który panował w pomieszczeniu.

Maria spanikowała. Nie mieli szans, cóż mógł ich karabin wobec tego czołgu.
- Zostaw to! Uciekaj! – krzyknęła, odbiegając w głąb pomieszczenia.


Przeraźliwy huk, ból i krzyk Marii zlały się w jedno. Budynkiem zatrzęsło, posypały się fragmenty gruzu. Szarpnęło nią. Rzuciło.

Zamknęła oczy.

Po chwili wszystko ustało. Nic nie czuła i nie słyszała niczego, cisza była wręcz dojmująca. Powoli otworzyła oczy. Nie ruszała się – po upadku z konia nie wolno się ruszać, póki człowiek nie oszacuje obrażeń. Było przeraźliwie cicho, jakby ktoś usunął wszystkie odgłosy, pył wisiał w powietrzu. Powoli opadał, a ona dostrzegała coraz więcej szczegółów.
To nie była łąka.

Przednia ściana budynku nie istniała, rozwalona przez coś wielkiego. Roadblock leżał na ziemi w kałuży krwi, nie miał nogi, jak dobrze mogła zobaczyć kąta, w który była wciśnięta. Lub ręki. Niczego nie czuła, niczego nie słyszała. Umarła?

Podłogę pokrywały metalowe kulki. Przyciągały wzrok, hipnotyzowały. Wypełniały całe pomieszczenie. Rozpoznawała je, ale nie potrafiła znaleźć nazwy. To było ważne -wiedzieć. Mózg szukał skojarzeń, przeczesując zakamarki pamięci. Uśmiechnęła się lekko. Kuzynka Cloudette.
Boule. Chciała wyciągnąć dłoń, złapać jedną i rzucić, ale nie znalazła siły.
Zamknęła oczy.

Coś poderwało ją do góry. Razem z ruchem przyszedł ból, rozlał się po ciele, rwący, otępiający. Szarpnęła się, protestując, chyba krzyczała, ale nie słyszała sama siebie. Więc przestała. Ktoś ją niósł, kładł, dotykał, widziała światło, rozmazane przez łzy.

Nie krzyczała.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 27-05-2014 o 13:45.
kanna jest offline  
Stary 27-05-2014, 15:10   #86
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Na stanowisko wartownicze wybrał poddasze. Zawsze czuł się dobrze, mając przewagę wysokości nad ewentualnym przeciwnikiem. W regularnych odstępach czasu przechadzał się od jednego stanowiska do drugiego, tak by mieć cały perymetr pod obserwacją. W międzyczasie myślał, miał na to sporo czasu. Myślał o poprzednim dniu, myślał o słowach Samanthy i o rozmowie z Marią. Wiedział, że ta ostatnia nie poszła po jego myśli, ale miał nadzieję, że dziewczyna potrzebowała trochę czasu i tyle.

Obszedł po raz kolejny poddasze, teren był czysty i wrócił do frontowego wykuszu, przez który spoglądał na skąpane w ciemności, zmoczone zimnym deszczem ruiny. Mocniej nasunął kaptur na głowę, powietrze było naprawdę zimne. Nie zbliżał się nigdy do krawędzi okna, to był podstawowy błąd jaki popełniają strzelcy, strzelając z głębi pomieszczenia, można pozostać niezauważonym łatwiej i dłużej.

Nagle jakiś kształt przykuł jego uwagę, wyregulował cybernetyczny noktowizor, wszczepiony w jego oko dawno temu, przez specjalistów z Posterunku. W kępie pozbawionych liści krzewów, poskręcanych cierniowych gałęzi, krył się jakiś pojazd. Lynx tylko chwilę analizował jego kształt, by poznać straszną odpowiedź na swoje pytanie. Kiedy na piętrze pod sobą usłyszał strzały a z budynku wybiegł robotyczny Pająk, był już gotowy do strzału. Nagle powietrze rozświetliły smugi wystrzałów z broni pokładowej Obrońcy, był to szybki i lekki model, rzadko spotykany na Froncie, często robiący za osłonę oddziałów zwiadowczych Molocha. maszyna sunęła szybko w kierunku budynku, próbując zapewne osłonić wycofującego się Pająka, który jeśli Lynxa wzrok nie mylił, niósł na sobie nieprzytomną córkę Morganów.

Snajper nie zaryzykował strzału do maszyny z dzieckiem, wziął na cel moduł centralny Obrońcy i wycelował półcalówkę zdobytą na martwym Obrońcy Enklaw. Ściągnął spust. Jednak wystrzał nie nastąpił, zaklął z niedowierzaniem, ale jego słowa zagłuszyła seria z karabinu maszynowego, puszczona w kierunku Obrońcy z piętra niżej. Wayland podejrzewał, że to Roadblock ustanowił stanowisko ogniowe. Szarpnął zamkiem i nabój wskoczył na swoje miejsce w komorze. Obrońca zauważalnie zwolnił, trafiony serią z karabinu. Celował krótko. Poczuł kopnięcie kolby o przedramię, nawet pomimo tego, że oparł karabin o załomek muru. Pocisk roztrzaskał głowicę z ukrytymi przyrządami sterującym. Rozpędzony robot wywrócił się na nierówności - jego równowagi nie pilnował już komputer pokładowy i szereg czujników żyroskopowych. Przewrócił się, wyłączony z walki. Weteran z Frontu wiedział, że systemy będą próbować się zrestartować, więc przeczuwał, że to jeszcze może nie być ostateczny koniec pieprzonego blaszaka.

Zaledwie huk wystrzału półcalówki przebrzmiał, ukryty w krzewach Transporter, wystrzelił w kierunku budynku rakietę. Uderzyła w ścianę pierwszego piętra, na snajpera posypały się drzazgi z belek zwieńczających konstrukcję budynku i kurz zbierany dzięsięcioleciami. Na dole słyszał krzyki i wołanie o pomoc, gdzieś tam na dole była Maria, ostatkiem siły woli powstrzymał się przed natychmiastowym pobiegnięciem na dół. Zamiast tego wziął na cel taśmę amunicyjną karabinu zamontowanego na transporterze, tylko w ten sposób mógł na jakiś czas wyłączyć go z gry. Kopnięcie tym razem nie było tak mocne jak ostatnio, albo po prostu wiedział, że ma się go spodziewać. Błysk spalanego prochu, po jego trafieniu, utwierdził go w przekonaniu, że trafił. Ruszył na dół. Kiedy zeskakiwał w biegu z ostatniego schodka, usłyszał wołanie Clyda - Miny, miny na piętrze!!!

Stanął jak wryty, przyklejony do ściany, mógł prawie słyszeć szum swojej krwi, płynącej w żyłach z zawrotną prędkością wydzielonej adrenaliny. Przyśpieszony oddech, rozszerzone źrenice, ciało i mózg działające niemal automatycznie. To była walka jaką znał, to była walka jaką rozumiał, po raz pierwszy od dłuższego czasu, nie wahał się pociągać za spust.

Uważając pod nogi ostrożnie wychylił się zza rozwalonej ściany. Podłoga była zasypana gruzem, cegłówkami i okrągłymi minami przeciwpiechotnymi. Widział już takie wcześniej, najmniejsze dotknięcie mogło uruchomić reakcję łańcuchową, po której ich dotychczasowe schronienie, zamieniłoby się w kupę spalonych gruzów. W kącie pomieszczenia opierając się o ścianę, ledwo stała na nogach Maria, miała nieprzytomny wzrok, na jej ubraniu wykwitały plamy świeżej krwi, zapewne od ran spowodowanych odłamkami. Nieco bliżej otworu ziejącego w frontowej ścianie leżał ciężko ranny Roadblock. Jeden rzut oka wystarczył Lynxowi, żeby wiedzieć, kogo ma szansę jeszcze uratować. Z dołu usłyszał krzyk Randalla: - Snajper!!!

Na scenę walki wkroczył nowy aktor, może najbardziej zabójczy. Lynx wiedział, że nie ma czasu do stracenia, Maria, sama nie dałaby rady pokonać przeszkód w postaci min, a była łatwym celem dla ukrytego gdzieś w ruinach robotycznego Snajpera. Wypuścił broń z rąk, kładąc ją na korytarzu, cztery metry jakie miał do pokonania, by wyprowadzić ztamtąd Marię były chyba najdłuższymi w jego dotychczasowym życiu. Starał się nie dotknąć butami, żadnej z metalowych kul, złapał ją i wziął na ręce, sama nie była w stanie iść. Gdzieś na ręce czuł jej ciepłą krew, a lewe ramię wyglądało na mocno poszarpane. Ponowna wędrówka poprzez miny nie była już taka trudna.

Zniósł ją na dół po schodach, gdzie Clyde doglądał rannego Jeffa, położył dziewczynę ostrożnie na skrzypiącej drewnianej podłodze. Słowa które wypowiedział do Clyda, miał nadzieję, że doktorek wziął je sobie do serca. Wrócił na piętro po rannego Cygana, chociaż pamiętał ostatnie słowa jakie do niego powiedział, to jednak nie miał do chłopaka żalu. Zresztą jego stan był opłakany. Kiedy schodził z nim po schodach, zastanawiał się, czy to w ogóle miało sens, szczeniak pewnie nie dożyje wieczora. Posterunkowiec widział już wiele ran, z takich nie wychodziło wielu.

Na zewnątrz słyszał zbliżający się warkot silnika Transportera, ruszył w kierunku pomieszczeń od strony frontu budynku, tam miał lepszą pozycję ostrzału. Za ścianą usłyszał strzały z karabinku Randalla, na ugiętych nogach przebył korytarz, omiatając drogę lufą karabinu. Na progu do dużego pomieszczenia siedział Pascual, to był jednak najmniej ciekawy fragment krajobrazu. W pomieszczeniu Randall, Violet i Nathan walczyli z zamazanym, szybkim jak błyskawica Kształtem. Jego ruchy wydawały się jakby zamazane, jednak Lynx domyślał się, jakiego wroga spotkał. Słyszał plotki na Froncie, o cyborgach, ludziach połączonych z komputerami, odzianymi w zbroję z specyficznych właściwościach. Szkoda, że to nie były tylko plotki.

Ułamek sekundy zajęło mu oszacowanie szybkości wroga i jego opancerzenia, póki co nie znalazł słabych punktów, pozostało mu strzelać w korpus, modląc się, że potężny półcalowy pocisk zrobił swoją robotę. Nie zrobił, zrykoszetował po pancerzu, pozostawiając w nim tylko spore wgniecenie. Ściągnął spust drugi raz, ale przeciwnik zdążył sie uchylić. Jedyne co udało mu się zrobić, to zwrócić na siebie uwagę wroga. Cyborg skierował pistolet w jego stronę i strzelił trzy razy. Poczuł potężne uderzenie w głowę, nabój zrykoszetował po kevlarowym hełmie obalając go na ziemię. Drugi trafił go w twarz, rozorał skórę na policzku, wyrywając jego solidny kawałek.



Piekący ból i krew zalewająca usta sprawiły, że trzeciego pocisku, któy przyjęła tylna płyta kamizelki już nawet nie pamiętał. Oberwał, ale na szczęscie nie na darmo, próbując się podnosić widział, jak Fray dopada do Kształtu i strzałem ze strzelby w szyję odrywa jej głowę od korpusu prawie. Prawie, bo metalowe łączniki nadal trzymały ją na miescu. Adaptacyjny kamuflaż się wyłączył a cyborg z ciężkim łoskotem zwalił się na ziemię.

W czasie, kiedy Fray kończył dzieła zniszczenia, snajper kawałkiem bandaża i jakimś opatrunkiem znalezionym wcześniej na mutantach, prowizorycznie obwiązał sobie głowę. Nie mieli za dużo czasu, by przyjrzeć się unieszkodliwionemu cyborgowi. Pocisk wystrzelony przez niewidocznego snajpera odłupał solidny kawałek ściany nad głową Waylanda. Jak na komendę rzucili się na ziemię. Lynx przywłaszczył sobie karabin cyborga, wcześniej widział na Północy podobne egzemplarze. Robiły wrażenie skuteczniością, a to im było potrzebne.

Z zewnątrz doszedł ich wybuch, od którego zadrżały mury budynku. “Transporter musiał wpaść na jedną z zastawionych przez nich min” - Lynx nie namyślał się długo, dał znać, że zmieniają pozycję. Miał wrażenie, że od tej chwili zamienili się z maszynami rolami. Teraz to oni byli myśliwymi, a to był jego ulubiony rodzaj zwierzyny. Zajęli pozycję w innym pokoju, gdzie na zakurzonej, pełnej odpadniętego tynku posadzce leżał w kałuży krwii trup Vincento. Snajper sprawdził, czy wszyscy zajęli pozycję i odliczył na migi do trzech. Jednocześnie się wychylili i otworzyli ogień, Lynx wypróbował nową broń. Karabin oderwał wieżyczkę rakietnicy z góry transportera. Zgodnie z planem schowali się za osłonami, czekając na odpowiedź wroga.

Ta jednak nadeszła niespodziewanie, wraz z pojawieniem się Pascuala. Potęzny nabój wielkokalibrowego karabinu oderwał sporą drzazgę z sufitowej belki, wraz z odłamkami tynku, na Lynxa spadł spory odłamek drewna, rozcinając mu boleśnie udo. - Kurwa mać- syknął przez zęby Wayland. Ledwie zdążył skończyć, a Fray rozwalił łeb staruszkowi, obryzgując jej pozostałością wszystkie ściany, a także ich. Jego wytłumaczenie wydało się Lynxowi bardzo prawdopodobne, tłumaczyłoby nadzwyczajną nawet jak na standardy Molocha skuteczność ognia.

Próby wypatrzenia zamaskowanego strzelca spełzły na niczym. Zabójca maszyn wpatrując się w ciało Vincenta wpadł na makabryczny pomysł. Maszyna zapewne namierzała ich zarówno za pomocą optyki jak i termowizji, a ciało Vincento jeszcze nie zdążyło ostygnąć. Fray i Nathan podnieśli trupa, wystawiając go w oknie. Kilka metrów dalej Lynx przeglądał sektory ruin w oczekiwaniu na wystrzał, ten jednak nie nastąpił. I tu Randall wykazał się inwencją, wystrzelił zza martwego Vincento wprost w Transporter. Świst pocisku i Tarczownik zginął po raz drugi, ale Lynx już był pewien, że zna pozycję zabójcy Molocha.

Wskazał miejsce Frayowi i po chwili oboje namierzali wrogą maszynę. Snajper ocenił odległość i nacisnął spust, ułamek sekundy ze snajperki Lynxa wystrzelił Randall. W zielonkawym świetle generowanym przez noktowizor snajper widział, jak ich pociski dosięgły celu, zamieniając maszynę w kupę złomu. Wyglądało na to, że po raz kolejny im się udało.

Upewnili się, że jest w miarę bezpiecznie. Fray zabrał się za szabrowanie ekwipunku i umacnianie budynku, Transporter pewnie wezwał pomoc, więc nie mieli czasu do stracenia. Lynx nie zwracał uwagi na swoje rany, poderwał z ziemi swój plecak i torbę zabitego Tarczownika i zaniósł ją Clydowi, który właśnie opatrywał Marię, dziewczyna chyba nie była w pełni przytomna, dodatkowo znieczulona farmaceutykami podanymi jej przez Kinga. Ten skinął twierdząco głową, jakby odpowiadał na niezadane przez Lynxa pytanie. Snajper odetchnął z ulgą. Odgarnął dziewczynie włosy z czoła i pocałował ją. Nie miał czasu teraz na nic innego. Wyszedł z budynku i odnalazł Fraya, który wymontowywał z robota strażniczego CKM.
- Sprawdzę okolicę, mam dziwne wrażenie, że to nie koniec - wskazał na budynki wokół ich pozycji. - Na jakim kanale masz łączność? Umówmy się na trójkę - wskazał radio, które znalazł przy martwym Obrońcy w łaziku. - W razie jakichś kłopotów daj mi znać. I zostaw coś dla mnie - z uśmiechem satysfakcji skierował lufę na uszkodzony Transporter.

Zniknął w ciemności, uważając na miny, kierował się ku pozycji, gdzie zaobserwował snajpera. Mogły tam być jeszcze z nim jakieś maszyny zwiadowcze, które monitorowałyby ich pozycję, dla innych maszyn. Miał nadzieję, że się mylił. Twarz piekła go niemiłosiernie, a co jakiś czas spluwał zakrzepłą krwią, na szczęście chłodne powietrze listopadowej nocy, przyjemnie chłodziło rozgrzaną walką skórę.

Maszyna zamieniła się w kupę złomu, amunicja do karabinu znalezionego przy cyborgu miał naprawdę dużą siłę rażenia. Nie zauważył innych maszyn. Zebrał broń maszyny, dałą się ją zdjąć z zaczepów i znalezioną amunicję. Wrzucił to wszystko w pokrowiec w którym wcześniej chował M110. Sprawdził jeszcze kilka okolicznych wpół zawalonych kamienic i ruszył w kierunku ich budynku.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 27-05-2014, 15:51   #87
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

19.03.2049
22:01

Lynx przyglądał się jałowemu i wymarłemu terenowi ciągnącemu się, aż po sam horyzont. Na chwilę przymknął oczy, by odciąć się od przygnębiającego krajobrazu. Powoli włożył rękę do kieszeni odnajdując w niej filtr do maski. Zmienił go, a zużyty położył obok szeregu innych. Smród spalin i toksyn otaczał go szczelnie, przebijając się nawet przez jego maskę przeciwgazową. Razem z towarzyszącą mu scooperką leżeli na skalistym wzgórzu, gdzieś daleko na północy, w rejonach dawnego miasta Casper wgapiając się bez większego sensu w leżący pod nimi prawie, że księżycowy krajobraz. Obserwowali Pas Śmierci – ziemię niczyją, która dzieliła ZSA od terenów skolonizowanych przez maszyny. Większość południowców nazywało to miejsce Frontem, błędnie snując w swoich pustych łbach wyobrażenie kilometrów okopów, zasieków i poszarpanej gromadki ludzi broniącej się ostatkiem sił przed napierającymi zewsząd maszynami. No, może z tym ostatnim mieli akurat trochę racji.
Snajper syknął cicho z bólu powiększając przybliżenie w swojej lunecie. Wczoraj, na trwającym już drugi tydzień patrolu zasadzili się na grupę robotów zwiadowczych podążających na południe. Jeden z nich równym cięciem odciął Waylandowi dwa palce. Drobna strata, pomyślał. Wciąż mógł strzelać. Pod nimi z hukiem przewalił się dużych rozmiarów transporter zmierzający na zachód. Leżąca obok niego kobieta, nakreśliła kilka zdań w notatniku, leżącym przed jej twarzą. Nie mówiąc nic zapadli w bezruch, dalej czekając.
Nagle coś pociągnęło Lynxa trzy razy za nogę. W odpowiedzi skulił stopę przyciągając przywiązany do niej sznurek.
- Zmiana wart. – Wyszeptał, zostawiając karabin i cofając się na łokciach. Za sobą miał kilkumetrowy wybity w skale tunel wyłożony zarówno na ziemi, jak i od strony prowizorycznego zadaszenia termicznym materiałem maskującym ciepło ludzkich ciał. Maszyny musiały by zbliżyć się do nich na kilka metrów, żeby mieć choć cień szansy na ich wykrycie. Cała góra pocięta była siecią tuneli i jaskiń, umożliwiając im skuteczną walkę i obserwacje. Jednakże, o czym niejednokrotnie przekonywały się wysunięte grupy zwiadu, roboty raczej unikały wzgórza, czyniąc z niego świetną bazę wypadową dla mobilnych patroli Posterunku. Czasami jednak składały im odwiedziny, o czym świadczyły porozrzucane gdzieniegdzie wraki i kości.


Po kilku chwilach w wąskim tunelu minął innego członka swojej drużyny zmierzającego na jego stanowisko. Skinął mu głową i ruszył w głąb jaskini, z której sączyło się uspokajające światło. Wkraczając do niej zdjął maskę. Specyficzny mikroklimat, który wykształcił się w jej wnętrzu pozwalał oddychać bez obawy szybkiego zejścia z tego świata.
- Jak tam Lynx? – Odezwał się siedzący przy wejściu mężczyzna, ledwo dostrzegalny w nikłym płomieniu ogniska. W śród solidnych skalnych ścian mogli pozwolić sobie na kolejny luksus, którego naprawdę dawno już nie zaznali. Givensowi, aż zaburczało w brzuchu na samą myśl o ciepłym jedzeniu. Miał już dość podgrzewanego chemicznie MRE i jego obrzydliwego posmaku plastiku.
- No? – Ponaglił go tamten, szykując się do wyjścia. Lynx zdjął maskę, odetchnął głęboko zatęchłym powietrzem jaskiń i dopiero się odezwał.
- Spokojnie. Dwa transporty, jeden z uszkodzonym Obrońcą. – Pozostali słysząc nowinę kiwnęli głowami z uśmiechem. We wczorajszej walce położyli go celnym pociskiem z LAWa. Wayland usiadł przy ogniu wpatrując się w pieczone na nim mięso. Dziś rano znaleźli mięśniaka z połamanymi nogami. Musiał spaść ze skał. Trochę czasu zmarnotrawili sprawdzając jego radioaktywność, ale ostatecznie zwierzę okazało się zdatne do spożycia.
- No ale wracając – kontynuował porzucony przez wejście wartownika wątek dowódca zwiadu. – Najbardziej wkurwia mnie w tych blaszanych skurwysynach jedna rzecz. – Tłumaczył zajadle siedzącemu w rogu jaskini zmęczonemu mężczyźnie. Lynx nie zapamiętał, jego imienia, przez radio wołał go po prostu szóstka. Facet gdzieś na południu był jednym z lepszych żołnierzy NY, chyba nawet porucznikiem. Tutaj, na północy był nieopierzonym szeregowcem, który powoli uczył się fachu. Pozostali, nawet dużo młodsi naigrywali się z niego, jak z każdego zielonego, a dowódca zwiadu starał się natłuc mu do głowy jak najwięcej wiedzy dotyczącej maszyn, zanim któraś z nich uprze się, żeby go rozerwać na strzępy.
- Nawet jak się je rozpieprzy, to człowiek nie może być niczego pewien.
- Na północy nigdy nie świętuje się zwycięstwa. – Rzucił skulony pod kocem zwiadowca. Kilku innych powtórzyło za nim popularną mantrę.
- Dokładnie. – Pokiwał głową dowódca. – Na froncie nigdy nie świętuje się zwycięstwa. Taki obrońca, przywalisz mu kilka serii z przeciwpancernej w czujniki… Czekaj. – Mężczyzna wyciągnął z kieszeni tablet i na żarzącym się ekranie pokazał tamtemu kilka zdjęć. Podwładny przyglądał się w skupieniu przeskakującym obrazom.
- Tu masz czujniki… O patrz, teraz kamera z hełmu… - Przez kilka chwil nic nie mówili oglądając trwające starcie. – I teraz w nie dostaje… O widzisz zatrzymuje się i strzela na ślepo. Wtedy to już kwestia czasu, żeby go wyłączyć z gry. – Lynx stanął nad nimi przez sekundę również śledząc obraz. Pamiętał to starcie. Jakieś ruiny mające tylko nazwę kodową i wysadzenie dawnej huty, zanim przejmie ją maszyna. Prawie się im udało.
- No i właśnie, jak taki Obrońca leży, to często skurwiel na do widzenia się wysadzi. Raz chłopaki dopadli Matkę, kilku z nich ją otworzyło nie czekając na saperów. Niby nic się nie wydarzyło, ale kilka dni później każdy z nich zmarł na paskudną odmianę zapalenia płuc. Na poprzednim patrolu podnoszę jednego z rozstrzelanych łowców szczypcami, a była z niego jatka – dowódca poklepał leżącą mu na kolanach strzelbę KS-23. Lynx widział, jak breneka z tego potwora, ze stu metrów przebiła łowcę na wylot.
- W życiu byś nie powiedział, że dalej jest to gówno w stanie walczyć. Mam go przed twarzą, a on we mnie wywalił jakiś kolcem, czy innym chujstwem. Wbiło mi się to na szczęście w hełm i nie przecięło skóry. Chuj wie, w czym to było umaczane.
- Kiedyś - podjął temat inny zwiadowca o akcencie gościa z Teksasu. – zatrzymaliśmy transporter. Wpadł do wilczego dołu. Miotał się w nim i z godzinę strzelał do nas z niego, próbując nas dopaść. W końcu przestał się w ogóle ruszać, ale żeby się upewnić zostawiliśmy tam warty i planowaliśmy wrócić za kilka tygodni. To było na Południu – dodał wyjaśniająco – i przez ten czas skurczybyk nawet nie drgnął. Myśleliśmy, że padły mu baterię, albo coś, więc posłaliśmy kilku okolicznych najemników na dół, żeby sprawdzili, jak z jego żywotnością. Poczekała bestia, aż wszyscy do niej zejdą i BUM! – Powiedział rozpościerając ręce. – Z tamtych nie było co zbierać.
- Przesadzacie, to nie dzieje się znowu tak często.
- Zamknij ryj.
- Wiecie, ja wierzę, że to wygramy. – Zmienił temat dowódca. Pozostali spojrzeli na niego. Część zaskoczona, ale większość zdecydowanie całkowicie zrezygnowana.
– Wygramy, ale to będzie nasz ostatni dzień na ziemi. Wiecie dlaczego? Bo gdzieś w głębi tego skurczybyka siedzi mały robocik. – pokazał palcami niewielkie rozmiary konstrukcji. – I ten mały robocik, co jakiś czas pyta inne mechaniczne dupska: Jak tam, chłopaki? Żyjecie? I pewnego dnia, jak usłyszy ciszę w słuchawkach i będzie wiedział, że jego zardzewiałym przyjaciołom przepaliły się wszystkie obwody to ten malec wypieprzy w nas wszystko, co tylko te skurwysyny mają jeszcze w trzewiach. Robią tak pojedyncze sztuki, więc czemu nie miałyby tego zrobić wszystkie na raz?
- Zemsta zza grobu. – Powiedział Lynx przełykając łykowate mięso.
- Zemsta zza grobu. – Potwierdził smutno dowódca.


22.11.2056
05:41

Jeff zatoczył się i upadł na drewnianą podłogę, ale szybko wstał. Maria chaotycznie i strzępami opowiedziała mu chyba wszystko co się wydarzyło, kiedy chłopak stracił przytomność. Powiedziała mu, że porwali jego siostrę, choć sam tego nie pamiętał i że ojciec znów został ranny, ale chyba nic mu nie będzie. Słysząc to poderwał się do góry i kulejąc na porwaną przez wilka nogę wszedł do jednego z frontowych pomieszczeń. Wszystko, co zapamiętał z poprzedniego wieczora przestało praktycznie istnieć. Ściany podziurawione były przez kulę, nieliczne sprzęty poszły w rozsypkę, gruba warstwa tynku leżąca na ziemi, gdzieniegdzie poprzetykana była przez plamy krwi. Stał na środku pokoju, omiatając je wzrokiem i mało nie zwymiotował. Na ziemi leżały okrutnie pokaleczone zwłoki Violet, co rozpoznał tylko po kępce fioletowych włosów z luźno zwisającego skalpu zmiażdżonej głowy radiooperatorki.
- Jezus Maria. – Wyszeptał sam do siebie. Przy kobiecie klęczał King bez słowa wyciągając jej z ładownic magazynki do karabinku i pospiesznie ładując je do swojej kamizelki. Spec, słysząc go odwrócił się i spojrzał na niego, na tyle wymownie, że chłopak opuścił głowę i milcząc ruszył na zewnątrz, licząc na to, że padający wciąż deszcz trochę go orzeźwi. Przestąpił kałużę krwi i rozbitą ścianę stając na czymś twardym. Spojrzał w dół i odskoczył, jak oparzony. Na ziemi leżał robot, czy raczej cyborg w pancernej zbroi. Mimo, iż nieaktywny, z odstrzeloną głową wciąż budził przerażenie w chłopaku, który pierwszy raz spotkał się z groteskowymi stworami Bestii. Jego uwagę od trupa odciągnął hałas. Kilkanaście metrów dalej Ezechiel raz po raz uderzając kilofem w przewróconą, ale wciąż wierzgającą maszynę na czterech kołach, próbował ją ostatecznie wyłączyć. Jeff schował twarz w dłoniach, szepcząc coś pod nosem.
- Jeff! – Mocny głos ojca przywołał go do porządku. Nathan stał obok czegoś, co wyglądało na transporter opancerzony i łomem próbował wyważyć mocne metalowe drzwi do przedziału transportowego. Na ramionach miał plecak, jego karabin leżał oparty o maszynę.
- Jeff! Chodź tutaj! – Chłopak podbiegł do ojca, podnosząc z ziemi kilof, który porzucił Ezechiel chwilę po tym, gdy Obrońca przestał się ruszać. – Płyta jest naruszona. – Nathan wskazał na uszkodzoną zapadnie zamykającą przedział desantowy. – Pomóż mi, synu to otworzyć.
Jeffa spojrzał na ojca i wyciągnął rękę w kierunku jego szyi. Paskudna rana krwawiła obficie.
- Nie ma na to czasu! – Odtrącił go ze złością ojciec. – Sharon jest w środku!
Jeffa jakby uderzył grom. Nagle wróciła mu pamięć krótkiej walki z mechanicznym pajęczakiem, mającym na metalowym korpusie jego siostrę. Rzucił się w stronę transportera i zajadle uderzył kilofem w metalową zapadnie. Pracujących mężczyzn obserwował Randall, na chwilę tylko odrywając się od dokładnej inspekcji zasobnika zdartego z Kształtu.
- Nie możesz wiedzieć co jest w środku. – Zimnym tonem wycedził Fray. – Twoja córka jest stracona. – Dodał dobitnie.
- Zamknij mordę. – Wysapał Jeff jeszcze mocniej uderzając w drzwi transportera. Nadzorca przypatrywał się temu z delikatnym uśmieszkiem. Ezechiel za to pełny najgorszych przeczuć stał obok ściskając w drżącej dłoni colta. Ojciec miał prawo ratować dziecko, zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, ze mimo wszystko nie powinien interweniować.
Po kilku minutach z budynku wychylił się też King, pomagając idącej obok Marii.
- Nie mogłem jej utrzymać w środku. – Powiedział napotykając się na niezadowolony wzrok jednookiego.
- Gdzie jest Wayland? – Zapytała dziewczyna zaciskając zęby z bólu. Randall wskazał jakiś nieokreślony punkt w ruinach. Kobieta spojrzała na niego z nieukrywaną złością.
- Gdzie je… - Powtórzyłaby pytanie, ale Ezechiel przerwał jej w pół słowa. – Poszedł po karabin jednego ze strzelców. – Zaraz wróci. – Dodał wpatrując się w ustępujące drzwi transportera. Maria słysząc wieści z pomocą Kinga usiadła opierając się o złamane drzewo, oddychając przy tym głęboko. Lekarz usiadł przy niej opierając głowę o konar i na chwilę przymykając oczy. Gdy opadła adrenalina dopadło go ogromne zmęczenie. Otworzył je dopiero, gdy odgłosy uderzeń ustąpiły, a klapy z trzaskiem otworzyły się na oścież. Pierwszy z hukiem wypadł z wraku strzęp pająka. Robot powierzgał chwile próbując bronić się przed ludźmi, ale mocny cios kilofem dezaktywował go na dobre. Jeff włączył drugą latarkę i bez pytania wczołgał się do środka.
- Co tam? – Zapytał King zbliżając się do jeszcze ruszającego bezbronną wieżyczką transportera.
- Zasobniki, amunicja… I jakieś.. – Chłopak szukał słowa. – komory. Nie widzę Sharon.. Chyba, że jest w jednej z nich.
Ezechiel zbliżył się z bronią gotową do strzału. Zaraz za nim stanął Randall ze swoim M4.
- Da się je wypchnąć? – Zapytał Nathan sam wchodząc do połowy przedziału desantowego.
- Tak, tak myślę. – Po chwili jeden po drugim, z maszyny wyjechały ponad metrowe zbiorniki.


Zbudowane były z metalu z plastikową szybą, dzięki której można było zajrzeć do środka. Podłączone były do trzewi transportera za pomocą szeregu kabli i rur. Wyglądały na solidne, a z trudem dało się w nich zmieścić dorosłą osobę w pozycji embrionalnej. Stanęli nad nimi przypatrując się im krótką chwilę w milczeniu.
- Nathan! – Głos Samanthy przeszył ciszę. – Nathan! Jesteś ranny! – Kobieta trzymając w rękach swojego najmłodszego syna podbiegła do mężczyzny. Kilka kroków za nią dreptała gromadka przerażonych dzieci. Samantha była cała zapłakana wpatrując się w zastygłe obliczę męża.
- Wracaj z powrotem do budynku, Sam! – Krzyknął mężczyzna.
- Gdzie jest Sharon? – Zapytała jego żona dławiąc w sobie kolejną falę płaczu. – O mój boże… - Powiedziała zakrywając usta i wskazując na jeden ze zbiorników. Mała rączka dotknęła wnętrza wizjera komory wynurzając się z brunatno czarnej mazi. Morgan nie odpowiedział, odepchnął stojącego mu na drodze Fraya i sięgnął po kilof. Będący obok Jeff nie musiał czekać na polecenie ojca, by zacząć przebijać się z pomocą kolby karabinu przez szybę zbiornika. Nathan stanął nad nią mocnymi uderzeniami torował sobie drogę do środka.
Stojący dwieście metrów dalej Lynx obserwował scenę z narastającym napięciem. Słowa wypowiedziane przez niego siedem lat temu dudniły mu w głowie.
Zemsta zza grobu.
- Nie… - Wyszeptał zbierając się do biegu. – NIEEE!!!
Pozostali podnieśli głowy spoglądając w jego stronę. Tylko opętany wizją utraty córki Morgan nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. King w mig zrozumiał, o co chodzi odpychając od trumny, próbującego przebić ją Jeffa. Obaj mężczyźni upadli. Randall skoczył na Nathana, jednakże sekundę wcześniej kilof przebił się przez cienką warstwę ochronną. Komora najpierw zassała powietrze krusząc się, a później pękła całkowicie z wielką mocą wypychając zgromadzony w sobie gaz.


Oczy Kinga rozszerzyły się z przerażenia. Przez krótką sekundę siedział na ziemi, bojąc się nawet poruszyć. Powietrze wypełnił zapach amoniaku i jeszcze czegoś, czego nie mógł zidentyfikować. Dokładnie taki sam, który czuł w nocnym koszmarze, celując sobie w głowę, gdzieś w rozsypującym się domu, zaledwie kilka dni temu.
- OPAD!!! – Krzyk Fraya wyciągnął go z odrętwienia. Nathan zrzucił z ramion plecak. Jeff założył maskę przeciwgazową. Pozostali bez większego sensu naciągnęli szaliki i kołnierze na twarz.
Moloch. Czarny Opad. Zemsta zza grobu.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-05-2014 o 15:56.
Lost jest offline  
Stary 01-06-2014, 17:12   #88
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Post zawiera bardzo brutalne sceny. Zastanów się zanim przeczytasz.

"Człowiek jest naprawdę królem dzikich bestii, gdyż jego brutalność przewyższa ich brutalność. Żyjemy ze śmierci innych. Jesteśmy cmentarzyskami!"
Leonardo Da Vinci

Opad. Przeciwnik z którymi nie można było walczyć. Randall nawet nie próbował. Przetoczył się, jeszcze leżąc na ziemi wyciągnął jedną ręką butelkę z wodą a drugą naciągnął kominiarkę. Wstając już obficie polewał sobie twarz. Gówniarz coś tam mówił, że to nie daje ochrony ale tak naprawdę nie było wiadomo. A próbować nie zaszkodzi. Zgięty w pół, trzymając w jednej ręce karabin podbiegł do Marii.
- Spierdalamy!
Bezceremonialnie zarzucił sobie jej zdrową rękę na barki obejmując jednocześnie w talii i ciągnąc do przodu. Dziewczyna nie stawiała oporu. Wystartowali od razu do sprintu. Źle zrośnięta noga dawała o sobie znać, podobnie jak obciążenie.

Opad. Przeciwnik przed którym nie można uciec. Wprawne oko żołnierza szybko oceniło, że pył rozprzestrzenia się zbyt szybko. Mimo kominiarki wdziera się do dróg oddechowych. Zatrzymał ich po paru sekundach. Ucieczka była daremna. Szybko się rozejrzał. Rozwalony przedział transportowy nie dawał nadziei na ochronę. Zniszczone ruiny podobnie. Wszyscy stali wokół kapsuły w której leżała mała Morganówna. Z której wydobył się opad. Clyde, Ez, Ira i Morgani. Właśnie zakładali maski, szykowali się do ewakuacji.

Opad. Przeciwnik, który zwraca sojuszników przeciwko sobie. Fray dokonał szybkiej kalkulacji. Nie wahał się. Przyklęknął, podrzucił karabin do ramienia. Czerwona kropka kolimatora szybko wyłowiła z czarnej mgły cel. Odruchowo wziął poprawkę na wykrzywioną lufę. Nathan był z nich najgroźniejszy, opanowany, zdolny dla rodziny do wszystkiego. Reszta powinna spanikować.

Kula trafiła Morgana gdy kucając tulił swoją córeczkę. Którą żyła, którą uratował. Pocisk przebił miękką balistykę jego kamizelki, wszedł w brzuch. Nie dawno operowany. Obalił go. Krzyk wchłonął popiół.

Drugi cel. Jeff. Zagrożenie mniejsze ale ciągle znaczne. Chłopak był zaskoczony. Dopiero się odwracał i podnosił swój karabin. Oberwał kulkę, wykrzywiona lufa wpłynęła jednak na tor lotu pocisku, który co prawda przebił kamizelkę ale ledwo drasnął chłopaka w tors.

Dwa wystrzały zlały się w jedno. Dwa karabiny w tym samym momencie kopnęły swoich właścicieli w ramiona. Dwie kule trafiły w tym samym momencie. Kula wystrzelona z kałacha przebiła kolejne warstwy kamizelki Fraya by zatrzymać się na płycie SAPI. Morderca nie wiedział, że gdyby nie ona dostałby prosto w serce. Gdyby nie kamizelka zszabrowana od Tarczowników mogłoby paść mniej trupów. Pocisk wystrzelony z broni Randalla trafił Przepatrywacza w brzuch. Identycznie jak jego ojca. Jeff zgiął się po trafieniu, krzyknął, zachwiał się. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Padł wśród wirującego w powietrzu Opadu.

Kawałek dalej Ezechiel celnym strzałem dobił Nathana i bezceremonialnie zrywał jego karabin. Ktoś obok kotłował się, siłował. Samantha trzęsącymi się dłońmi wydobyła swój rewolwer. Strzeliła dwukrotnie. Randall czuł jak jeden z pocisków mija go o milimetry. Kobieta nie zdążyła wystrzelić trzeci raz. Rewolwerowiec celnym strzałem wytrącił jej broń z rąk, pocisk .45 zdruzgotał kości w ramieniu.

Obaj mordercy podeszli do swych ofiar. Kobieta płakała. Z bólu. Tego fizycznego i psychicznego. Opłakiwała swojego męża, pierworodnego, siebie i... Inne dzieci. Jeff leżał trzymając się za brzuch. Nie krzyczał, otępiał z bólu, w szoku. Huknęło dwa razy. Oboje Morganów umarło. Kule trafiły ich prosto w serce. Ich zabójcy nie mogli by maski zostały uszkodzone.

Nie patrząc na siebie obaj zwrócili się w stronę dzieci. Ruiny Nashville spłynęły krwią niewinnych. Dwie bestie bez cienia skrupułów ściągnęły maski z trupów.
 
Szarlej jest offline  
Stary 02-06-2014, 19:12   #89
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za świetną grę...


Mrok powoli ustępował światłu przebijającemu się z trudem przez suche, brudne powieki. Chłopak nadal czuł okropny ból w szarpanej ranie, którą zostawił na jego nodze niedawny przeciwnik. Młody, przystojny brodacz z ogromnym wysiłkiem dźwignął się na nogi przeceniając jednak swoje siły i szybko spotykając się z pokrytymi pyłem deskami przegnitej miejscami podłogi. Nie wiedział jak długo był nieprzytomny, ale po chaotycznym raporcie Marii wydawałoby się, że leżał tutaj wieki...

Sharon - jego malutka, delikatna siostrzyczka - została porwana, a ojciec znowu dostał kulkę. Martwił się. Czuł dotkliwie swoją ranną nogę, ale mimo to brnął przed siebie oglądając podziurawione seriami karabinowymi ściany. Kulejąc oceniał jak wiele musiało tutaj paść strzałów, że tynk przykrywał niemal całą podłogę, a plamy krwi były tak duże, że wystarczyłyby do uziemienia na dobre kilku rosłych wojowników. Kiedy zobaczył okrutnie oszpecone ciało Violet czuł jak ostatni posiłek szedł ku górze.

- Jezus Maria. - wyszeptał do siebie ledwo powstrzymując odruch wymiotny.

Jeff Morgan nie był byle dzieciakiem. Mimo młodego wieku wiele już widział w swym życiu trupów, flaków i krwi. Mimo to nie zatracił się w tym i nadal miał swoje zasady. Swój własny etos, którym kierował się od dnia wstąpienia w szeregi Poszukiwaczy. To ojciec namówił go aby to zrobił - tak samo jak on nauczył syna strzelać. Nathan nie mógł dopuścić aby jego pierworodny nie potrafił się bronić...

Młody wojownik bez wzruszenia spojrzał na penetrującego ładownice martwej radiooperatorki czarnucha. King słysząc go niemal nie zareagował spoglądając jedynie spode łba. Poszukiwacz ruszył na dół. Szedł starając się nie potknąć na plamie krwi aż nagle... Odskoczył panicznie niemal nie przewracając się na dupsko. Na ziemi leżał cyborg! Lśniąca, pokryta miejscami pustynnym syfem i krwią zbroja nadawała mu agresywnego wyglądu. Wręcz przerażającego. Od ciała odciągnął go odgłos uderzającego w stal kilofa. Ezechiel właśnie starał się wyłączyć kolejną z maszyn.

- Matko Boska... Co tu się stało? - zapytał siebie chłopak po schowaniu twarzy w dłonie.




- Jeff! - wysoki, żylaście zbudowany facet z zimnym wzrokiem bez problemu przywołał syna do siebie.

Solidne stalowe wrota transportera nie ustępowały pomimo siły jaką wkładał w dźwignię Nathan. Jego bujne, sklejone potem włosy i potężna broda ociekały krwią. Jego rana szyi nie była draśnięciem, ale mimo to ojciec najpierw chciał ratować swoje dziecko. Priorytetem była mała, bezbronna Sharon.

Po chwili do ojca dołączył posłuszny mu Jeff. Mało kto wiedział dlaczego chłopak jest zawsze taki nerwowy w obecności ojca. Bo przecież nie dlatego, że coś mu z jego strony groziło. Morgan nigdy nie podniósł ręki na żadne ze swoich dzieci. Nie wychowywał ich bezstresowo, ale jego podniesiony, stanowczy głos wystarczył w każdej sytuacji.

– Płyta jest naruszona. Pomóż mi, synu, to otworzyć. - powiedział brodacz wskazując na uszkodzoną zapadnię przedziału desantowego pojazdu.

- Nie ma na to czasu! Sharon jest w środku! - powiedział nagląco ojciec odtrącając rękę interesującego się jego ranami syna.

Ten nagle rozszerzył ze zdziwienia oczy po czym skoczył w stronę maszyny. Walcząc z mechanizmem obronnym chłopak cały czas słuchał. Na głos Fraya niemal od razu zareagował swoim. Nie lubił go i tylko z powodu ojca nadal z tą grupą podróżował. Twierdził, że sam poradziłby sobie lepiej. Pewnie słusznie...

Dopiero kiedy drzwi ustąpiły Nathan pozwolił sobie na porządne złapanie oddechu. Zobaczył Kinga i Marię, która wypytywała o Waylanda. Ona była inna od całej reszty towarzystwa. Miała szansę wyjść na ludzi. Niewielką, ale jednak. Nathan obawiał się tylko, że aby tak się stało musiałaby dać kosza snajperowi. Mimo tego, że świetnie się zachował pomimo frontu to... był zbyt zimny. Jak niemal każdy po froncie. Jak w dużej mierze on sam.

Kiedy klapy się otworzyły z wnętrza wypadł pająk, którego unieszkodliwił szybkim ciosem kilofa Jeff. Pierworodny Morganów nie czekał na ojca szybko wczołgując się do wnętrza transportera. W środku było zimno i sterylnie. Mimo wyłączenia maszyny z walki chłopak czuł w jej wnętrzu dziwny niepokój.




- Nathan! Jesteś ranny! - krzyknęła kobieta na widok zakrwawionego męża.

Nathan stał jak posąg, a ona niczym delikatny kwiat płakała trzymając na rękach delikatnego niczym pąk Tomasa. Chłopczyk łkał cicho, a cała grupka pozostałych pociech szła wystraszona niedaleko za matką. Sam była drobna, miała delikatnie zatarty - teraz czerwony od płaczu - nos i twarz prawie całkiem pozbawioną zmarszczek. Wyglądała na wiele młodszą niż jest. Kiedyś Morganowi ktoś powiedział, że jedynie niezwykle silny człowiek może pozwolić sobie w tych czasach na tak piękną żonę i dzieci.

- Wracaj z powrotem do budynku, Sam! – krzyknął.

- Gdzie jest Sharon? O mój Boże…

Sam nie mogła wytrzymać widoku córki uwięzionej w jednej z komór. Zakryła ręką usta. Zapłakała. Nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić co w takiej sytuacji czuje matka. Mówią, że więź łącząca ją z dziećmi jest mocniejsza niż każda inna. Mówią, że matka dla swoich dzieci jest w stanie zrobić wszystko...


- Opad! - krzyk Randalla przeszył ruiny na wskroś kiedy plecak Nathana już dotykał ziemi.

Jeff założył maskę. Mimo pozorów bezpieczeństwa do spokoju ojca było mu daleko. Odetchnął z ulgą kiedy jego przodek zaczął rozdawać członkom rodziny maski. Wydał wszystkie. Dla niego i Sharon nie starczyło. Jeff chciał oddać swoją siostrze, ale ojciec pokazał mu ręką aby biegł. Spojrzał się na niego tak władczo, że syn nie mógł nie posłuchać. Po prostu nie mógł.

Nathan był z tym problemem sam jeden. Morgan nie chciał niczyjej pomocy. Był silny. Nawet kiedy pocisk przebił jego kamizelkę wywołując fale bólu nie do zniesienia. Nawet wtedy upadł tak, że dziecko nie uderzyło o ziemię. Jego główka, rączki, korpus i nóżki miały w sobie dziury przypominające porty na kable. Aby ratować córkę Morgan musiał ją z nich uwolnić. Aby ją ratować musiał narazić siebie. Z resztą nie pierwszy raz.

Nathan odpływał kiedy jego syn strzelał. Chciał działać, chciał ratować co można, ale zwyczajnie nie zdążył. Był zaskoczony. Ezechiel wycelował w jego głowę pewnym ramieniem rewolwerowca. Ta kula miała go uwolnić od wszelkich cierpień. Miał trafić do lepszego, wspanialszego świata. Teraz. Kiedy on nigdy nie czuł się na tej ziemi tak szczęśliwy. Ze swoją rodziną, którą mógł chronić. Z rodziną, z którą był na dobre i na złe. I mimo iż sprawa była przegrana on walczył. Tym właśnie cechują się ludzie silni…
 
Lechu jest offline  
Stary 02-06-2014, 21:45   #90
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Opad.

Szyba pojemnika pękła a stłoczony w nim płyn w ułamku sekundy zmieszał się z powietrzem i z sykiem eksplodował chmurą zabójczej toksyny. Powinni byli wiedzieć. Zwłaszcza Nathan, który dla płonnej nadziei uratowania dziewczynki w swym szaleństwie rozbił pojemnik. Teraz było jednak za późno.

Clyde zamarł, nie ruszał się, nie słyszał. Czarny opar wdzierał się do gardła otumaniając skołatany umysł. Ze wszystkiego co dotąd udało mu się ustalić na temat opadu mieli mniej więcej minutę nim wejdą w stan krytycznego zatrucia. Po chwili wystąpią halucynacje, Ci którzy przetrwają szał stracą przytomność, a potem umrą od zaduszenia. Ostry kaszel wstrząsnął ciałem.

Naukowiec myślał, szukał rozwiązania, drogi wyjścia. Transporter, komory, może da się czymś odessać opad? Czy transporter jest hermetyczny, może da się w nim schować? Może strzykawki znalezione przy cyborgu, zawierają lekarstwo? Sekundy mijały prędko, a on czuł się jakby ktoś przyłożył mu do głowy pistolet i żądał natychmiastowej odpowiedzi na piekielnie trudną zagadkę. Schować się, uciekać, paść na ziemię, cokolwiek…

Nic, beznadzieja, pustka. Umysł podsuwał tylko jedno: Uciekaj.

Kolumna gazu strzelała w niebo, niczym płomień w zapomnianej świątyni okrutnego boga. Spec podbiegł do reszty grupy, kiedy nagle Fray uniósł broń w stronę Marii. Naukowiec w pierwszej chwili nie wiedział co się dzieje, potem złapał dziewczynę i pchnął ją na ziemię odsuwając z linii strzału. Trzasnął zamek posyłając pociski w wyznaczonym kierunku. Nie w nich. Krzyk Nathana, potem Jeffa, wrzask Morganów.

Dobry Boże…

King był zdezorientowany, oszołomiony, przerażony. Maria wiła się pod nim i kopała chcąc sie wyrwać, kiedy kule świstały wszędzie dokoła. Dwoje przerażonych ludzi szamotało się na ziemi, kiedy nad ich głowami rozgrywała się apokalipsa. Wybuch opadu i rzeź. Clyde nie mógł widzieć, zaplątany w ubranie dziewczyny, ale doskonale wiedział co się dzieje. Próbował, przez kilkanaście dramatycznych sekund próbował szukać rozwiązania, ale był bezsilny, tak bardzo bezsilny. Moloch go przerastał, nie pojmował zasady za nim stojącej. W głowie kłębiło się stado dzikich myśli, oddech zatykał trujący opar gazu. Ogromny kapelusz opadu wykwitał nad nimi niczym olbrzymi atomowy grzyb, gotów pochłonąć wszystkich bez wyjątku. Czarna śmierć naszych czasów.

Wtem strzały ucichły. Koło nich z chrzęstem upadły maski.

- Zakładajcie.

Głos, nawet nie zimny, po prostu pusty. Jakby słyszał wiadomość nagraną na automacie. Głos Fraya.

Żołnierz stał nad nim. Prosty, wysoki… W pełnym oporządzeniu zdawał się większy w barach. Na twarzy miał już maskę przeciwgazową zerwaną z ciągle ciepłego trupa jednego z dzieci. Pobieżnie wyregulowane paski wpijały się w jego czaszkę. W prawej dłoni trzymał swój karabin, klinując kolbę między ramieniem a biodrem. Lewą miał pustą, to nią rzucił maski przed Kinga i Marię. Maski, które jeszcze niedawno Nathan założył swojej rodzinie. Którymi postanowił chronić ich nie siebie. A on z Ezechielem zdarli je po rzezi niewinnych jakiej wspólnie dokonali.

Clyde podniósł się na kolana. Maria wyrwała się z jego uchwytu, ale spec nie zwracał już na nią najmniejszej uwagi. Klęczał przed zabójcą z pustką w głowie. Gdzieś za nim, pośród poszatkowanych pociskami ciał Morganów stał Ezechiel. Dwa upiory śmierci.

Krawędź opadu zaczęła załamywać się na tle nieba, rozpościerając szeroko. Sekunda dwie i z ogromną prędkością runie na nich. Ostatni dar od Molocha tylko czekał by wydusić z nich ostatnie tchnienie.

Zawsze miał w głowie tyle słów. Odpowiedź na każde pytanie. Teraz nie wiedział nic, nie pojmował. Szaleństwo Nathana, mordowanie dzieci, wyrywanie dla siebie ochłapów życia. Wszystko to uderzyło w niego jak pędzący pociąg dewastując to co jeszcze próbowało zasłaniać się logiką.

Coś jednak drgnęło tam w środku.

- Nie.

Lewa dłoń Fraya złapała za lufę karabinu. Widać było, że otwarcie ponownie ognia to dla niego tylko chwila. Maska zasłaniająca twarz utrudniała odczytanie emocji z i tak beznamiętnej twarzy. Również zniekształcony głos brzmiał jeszcze bardziej nienaturalnie. Wydawał się wiele nie różnić od cyborga, którego niedawno zabił.

- Zakładajcie maski sobie a potem dzieciakowi. Filtry kupią nam tylko trochę czasu. Trzeba spierdalać.

Dzieciak. Wtedy King dostrzegł Irę. Dziewczynka stała nieco na uboczu, jak skamieniała, z małą twarzyczką zbryzganą krwią małych Morganów. Patrzyła prosto w niego.

Opad osiągał właśnie swoje apogeum, chmura zasnuła niebo przesłaniając blade słońce. Jakby właśnie trafili do jakiejś koszmarnej krainy wiecznej nocy.

- Niech Cię szlag, Fray.

Clyde zerwał się na nogi. Wydawało się, że Randall zaraz zetnie chudego mężczyznę serią z karabinu, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Ręka z karabinem zadrżała niespokojnie, a oczy ukryte za wizjerem błysnęły pogardliwie. King zacisnął pięść, gotów zetrzeć na popiół człowieka stojącego przed nim. Za tę jego bezkarność, za amoralność, za każde słowo godzące w to co jeszcze czyniło z nich ludzi. Cała postawa Randalla krzyczała niemym wyzwaniem.

Opad był coraz niżej. Ostatnie sekundy życia ulatywały bezpowrotnie.

Nie było czasu. Nie w tym momencie. Świat w którym żyli był odarty ze wszystkiego, nawet z niezbywalnego prawa do uczciwej zemsty. King obrzucił nienawistnym spojrzeniem zamaskowane oblicze. Gdy mierzyli się wzrokiem ręka żołnierza wystrzeliła do przodu łapiąc lekarza za ubranie.

- Chuj mnie obchodzą Twoje dylematy doktorku. Nie czas na nie. Ubieraj maskę, pomóż mi z Marią a potem zajmij się gówniarą. Bo jak nie to ja ją zostawię.

Wbrew słowom Fray nie tylko zwolnił chwyt odzianych w potężną rękawicę palców ale i kopnął jedną z masek.

- Ta powinna na nią pasować bez regulowania.

Clyde bez słowa wyminął strzelca. Skupił swoje myśli na Irze. Przyklęknął przed dziewczynką nasunął jej maskę na twarz. Policzki dziecka zalane były łzami. On nie mógł sobie pozwolić na komfort uczuć. Nie tutaj. Nigdy. Nie spuszczając z niej oczu, naukowiec zaciągnął osłonę na głowę. Chemiczny zapach filtrowanego powietrza wypełnił mu nozdrza. Złapał rączkę Iry i ruszył nie patrząc za siebie.

Pył nadciągał. Nie zdążą uciec, nie było najmniejszych szans. Oby maski były coś warte...

- Biegnij! - Skierował swoje słowa do Iry wskazując na drzwi budynku, który stanowił minimalna ułudę schronienia. Na więcej słów zabrakło mu sił.

Dziecko nie chciało puścić, jednak dalej ponaglane zniknęło za ciemnymi drzwiami. Clyde szedł jeszcze przez chwilę powłócząc nogami, wyciągał rękę ku futrynie i drobnej figurce patrzącej na niego. Plecak ciążył mu niesamowicie. Dusił się, a mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł jak długi z wciąż wyciągniętą przed siebie ręką.

Gdzieś za nimi rozległ się huk, podobny do burzy, a niebo runęło im na głowy.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172