lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   THE END[Neuroshima] Pola nienawiści (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/13618-the-end-neuroshima-pola-nienawisci.html)

Lost 12-12-2013 00:30

THE END[Neuroshima] Pola nienawiści
 


Pola Nienawiści: Prolog



Chciałbym mieć siłę
Wielką siłę, niemądrą siłę
Wygrać z rdzą, wygrać z rtęcią
By postawić na jeziorze stalowy dom
Piękny, błyszczący, na samym jego środku
Na czerwieni jeziorze postawię nam stalowy dom



03.03.2056

- Żyłem dobrze, tak mi się wydaje. – Nieznajomy przerwał prawie godzinną ciszę. Clyde spojrzał na niego dygocąc. Mimo, iż kilka chwil wcześniej dołożył do ognia, a teraz siedzieli pod grubymi kocami, zaraz obok siebie, to temperatura pustynnej nocy dawała mu się we znaki. Było mu przeraźliwie zimno, szczękał zębami i cały się trząsł. Nieznajomy za to, mimo znacznego upływu krwi nawet nie drgnął.
– Żyłem dobrze, choć jak idiota – zachrypnięty głos znów odezwał się w ciemności. King spojrzał na niego obojętnie. Facet chyba zaczął majaczyć. – Ty też jesteś idiotą. I ty też umrzesz. – Powiedział uśmiechając się. Nauczyciel nie spuszczając wzroku z nieznajomego powoli włożył rękę do płaszcza szukając po omacku uspokająjącego kształtu Glocka. – Szedłeś sam, bez przewodnika drogą należącą do Gus Burners... Co, ty właściwie sobie myślałeś, co? –Gwałtownie podniósł dłoń do ust, tłumiąc atak okropnego kaszlu. Po chwili spojrzał na nią ponownie, zbliżając ją do ognia. Cała pokryta była krwawą plwociną. – Więc naprawdę tu zdechnę – przerwał swój wywód na chwilę, gdy obaj obserwowali skradającą się obok ognia małą, kolczastą jaszczurkę.


Zwierzę powoli stawiało kroki zupełnie niezrażone ich obecnością. Przyglądali się jej kilka minut.
– Wiesz jak się nazywa? Ta jaszczurka? – zmącił ciszę Clyde. – Moloch straszliwy. – odpowiedział sam sobie nie czekając na reakcje tamtego. - Widocznie, kiedyś ludzie zupełnie inaczej, niż teraz definiowali strach. – Znów pogrążyli się w dłużącej się ciszy. Nagle z oddali dobiegł ich odgłos okrutnego skrzeku, jakby zarzynanego zwierzęcia. Przez chwilę coś przeraźliwie piszczało, by w następnej sekundzie natychmiast umilknąć. Nieznajomy sycząc z bólu przyciągnął do siebie swój karabin i wyuczonym ruchem wprowadził nabój do komory. Pospiesznie opierając broń na skale, obrócił się w stronę, z której dobiegł dźwięk. Już przystawiał policzek do kolby karabinu przygotowanego do strzału, kiedy opadł ciężko, wydając z siebie dźwięk przypominający zduszony śmiech.
- I znów zachowuje się jak idiota – powiedział wyciągając z kieszeni kilka dużych naboi. Dalej chichotając wcisnął je Clydowi i z wielkim wysiłkiem podciągnął swoje ciało w kierunku ogniska.
Co mi właściwie zależy? – King trzęsąc się już bardziej ze strachu, niż z zimna, starał się wypatrzeć cokolwiek w mroku. – Jeżeli mam umrzeć to w ciepełku – bredził dalej tamten, dorzucając gałęzi do ognia. – Całe życie babrałem się w tym gównie. Leżałem wpatrując się w lunetę tego karabinu, modląc się, nie wiem do czego, żebym zobaczył tamtych szybciej, niż oni zobaczą mnie. A teraz to pierdole. Teraz sobie umrę w ciepełku.

***

Kilka godzin później znad widnokręgu szarej o tej godzinie pustyni powoli zaczęło wychylać się słońce. King z głową opartą na kolbie karabinu walczył już tylko z zamykającymi się powiekami. W ciągu nocy słyszeli mrożący krew skrzek jeszcze kilka razy, ale to coś nie zbliżyło się do ich obozowiska. Clyde wystrzelił nawet dwa razy odczuwając wielką siłę karabinu, ale chyba w nic nie trafił.
Naukowiec wstał z trudem rozciągając zastanę przez noc kości. Przetarł pięściami oczy i kilka razy uderzył się w policzki. Nie zmrużył oczu nawet na chwilę, bojąc się, że wykorzysta to czający się w mroku stwór. Spojrzał na nieznajomego. Tamten, cały blady grzebał złamaną gałązką w dogasającym ogniu.
Weź.. weź mój plecak. Masz tam trochę gambli. Mi się już nie przydadzą. – Powiedział gasnącym głosem. – i mój karabin... Miałeś racje, czuje, że zostało mi niewiele czasu. – Nieznajomy wygrzebał ze swojej torby zakorkowaną butelkę. Podał ją Clydowi, patrząc na niego błagalnie. Ten wyciągnął mocno siedzący korek i oddał mu ją z powrotem. Nieznajomy pociągnął duży łyk, krzywiąc się niemiłosiernie.
Jak zwykle zbyt mocna. – Powiedział, kładąc butelczynę obok siebie. Spojrzał w stronę wschodzącego słońca i głęboko wzdychnął.
Mam żonę. Nazywa się Clarice. Wiesz gdzie jest Nashville? – King skinął głową. Nashville - stolica dawnego stanu Tennessy. Jakieś 600 mil stąd. Wieczność. Jakby inny świat, do którego prowadziła droga przez szereg innych rzeczywistości.
Oddaj jej to. – Mówił ściągając z szyi rzemień, na końcu, którego wisiała złota obrączka. – Clarice, żona Bisleya, żeby wiedziała i nie czekała, głupia... W Nashville. Proszę... – Mężczyzna przymknął delikatnie oczy i nadspodziewanie silnym głosem powiedział. – Idź już. Chcę sam... – Clyde uścisnął mu dłoń.
Dziękuje. – Powiedział Spec patrząc jak umiera Bisley, mąż Clarice, kobiety mieszkającej w Nashville. Zabawne. Dopiero wtedy pierwszy raz usłyszał, jak nieznajomy miał na imię.

***

Jego stary Ford nie chciał odpalić. Jedna z kul gangerów przebiła bak paliwa. Szedł więc wolnym tempem w stronę Cincinnati. Co jakiś czas potykał się w wyrwę w popękanym asfalcie, przeklinając ciężar zdobycznego karabinu. Z nieba padał coś jak szary popiół, który nietutejszy mógłby wziąć za ostatni tej zimy śnieg.
W pierwszych dniach wojny Miasto Stali oberwało, czymś czego natura nie była do końca znana Kingowi. Cokolwiek to było spowodowało, że czasami w jego okolicach można było zaobserwować opady czegoś, co miejscowi nazywali deszczem popiołu. Był to niezależny od pory roku, szary opad substancji podobnej do śniegu, topniejącej w temperaturze około 7 stopni. Opad nie był radioaktywny, ani trujący. Mimo badań, jakie przeprowadził na nim Clyde, nigdy do końca nie zrozumiał natury tego fenomenu.
Po kilku godzinach przedzierał się już przez całe zaspy popiołu. Po drodze minął kilka doszczętnie spalonych budynków i wraków samochodów. Nie znalazł nic wartościowego. Pod wieczór jego wzrok przyciągnęło światło na horyzoncie. Znał to miejsce. Studnia Pułkownika Trautmana - mały zajazd, a raczej uzbrojony obóz dookoła czystego ujścia wody. Kilku byłych najemników z rodzinami pod wodzą pułkownika i jego żony sprowadziło się tu, wypędziło poprzednich właścicieli, zasiało zboża, kupiło kilka krów i zaczęło prowadzić handel z karawanami oraz przeszukiwaczami często przejeżdżającymi międzystanówką. King przyspieszył trochę kroku. Na pewno nie miał zamiaru spędzić kolejnej nocy na pustyni.

***


Po godzinie wyczerpującego marszu dotarł na miejsce. Teren otaczała wysoka palisada skonstruowana z samochodowych wraków. Kilku strażników przeczesywało przedpole. Jeden z nich, stojący na samej górze konstrukcji, która zaprzeczała prawom grawitacji, skierował na niego lufę CKMu.
Czego, kurwa? – Zapytał znudzony.
Szukam jedzenia i miejsca do spania. – Podszedł do niego drugi strażnik, wysoki blady mężczyzna, na pierwszy rzut oka pozbawiony jakiegokolwiek owłosienia. Dźgnął go pod żebra lufą strzelby.
- Nie wyglądasz na bogatego. – King spojrzał na niego znudzony.
– Mam gamble.
– Odpowiedział. Tamten uśmiechnął się szpetnie eksponując nierówny rząd poczerniałych zębów.
A nie wyglądasz.. umiesz coś? – King spojrzał na niego, a następnie na strażnika na wieżyczce.
Potrafię poskładać człowieka, znam się też trochę na mechanice. – Strażnicy spojrzeli po sobie.
- No to nawet, jak nie zapłacisz, to może się na co przydasz. Zostaw nam broń i właź. –King spojrzał na nich nieufnie. Bywał tu kilka razy, ale tych gości nie poznawał. Studnia musiała dostać po dupie, jeżeli pułkownik wynajął kogoś nowego. Pospiesznie wyładował magazynki z broni i oddał pistolet i karabin strażnikowi. Musiał przyznać, że z radością pozbył się z pleców ciężkiej konstrukcji. W zamian dostał kolorowy żeton do ruletki, na którym nożem ktoś wyciął cyfrę trzy. Rozcierając ramiona ruszył szybkim krokiem w stronę betonowego budynku robiącego za zajazd. Mimo zapadających już ciemności Clyde zauważył, że w głębi małej fortecy zaparkowane jest więcej pojazdów, niż zwykle. Najprawdopodobniej zatrzymała się tu jakaś większa karawana. Jakby na potwierdzenie swoich myśli dostrzegł zaparkowaną w głębi opancerzoną ciężarówkę, wyglądającą na jedną z tych, które wożą za duże opłaty towary do najbardziej niebezpiecznych miejsc.


Już miał otwierać drzwi przybytku, kiedy wyparowała z niego dwójka podróżnych. Pierwszy z nich zatoczył się i upadł tuż przed Kingiem. Drugi spojrzał na naukowca mocno zaskoczony i krzyknął.
Zobacz, jak mi się ta świnia schlała! – Podszedł do towarzysza, próbując go podnieś. Pijak machając łapami próbował się opierać.
Zostaw.. zostław mie! No kurwa, Ty... – Trzeźwiejszy po chwili stracił cierpliwość wypłacając awanturnikowi porządnego kopa w tyłek.
Ruszaj się, cwelu jebany! – King minął ich wchodząc do baru. Mimo tego, iż po ilości samochodów można było spodziewać się w środku małego tłumu, to tylko kilka stolików było zajętych przez pojedynczych gości. Oprócz rozregulowanego radia odbierającego chyba Orbitala nic nie mąciło ciszy. King podszedł do baru przyglądając się nieufnie otoczeniu. Po drugiej stronie kontuaru stał tutejszy kucharz. Nigdzie jednak nie było widać Trautmana, który robił tu często za barmana.
Pijesz, jesz, śpisz i płacisz albo wypieprzaj. – Rzucił spode łba. Na kontuarze pojawił się duży nabój karabinowy. Barman spojrzał na niego z podziwem.
Piwo, placki ziemniaczane z mielonką i łóżko na noc. – Kucharz odchrząknął.
Nie starczy. Dwa takie. – King położył jeszcze na ladzie zepsuty, srebrny zegarek znaleziony w plecaku martwego towarzysza.
Pokój z prawdziwym łóżkiem i do tego czystej wody do mojej manierki. A i nie żałuj mi tej mielonki. – Barman chciwie włożył przedmioty w kieszeń poplamionego fartucha.
Idź do stolika, podam Ci. – King wybrał stolik w rogu baru, plecami do ściany, skąd mógł obserwować całą salę. Przyjrzał się pozostałym bywalcom. Większość z nich była ubrana na wojskową modłę. Kilku rozmawiało cicho rzucając dookoła nieufne spojrzenia. Żaden z nich nie miał przy sobie plecaka i nie wyglądał na osobę, która przebywa wiele mil pieszo. Ci faceci najprawdopodobniej byli kierowcami samochodów stojących na zewnątrz. Nagle dobiegł ich głośny łoskot z góry. Kucharz wyparował na zewnątrz z pałką basebollową w garści.
Dentysta! – Krzyknął do właśnie wchodzącego do środka trzeźwiejszego imprezowicza z dwójki, którą King spotkał przed wejściem. – Idź tam na górę i zajmij się tym fagasem... Popili się, chłopaki. – stwierdził w stronę gości przepraszającym tonem. Dentysta zniknął za drzwiami prowadzącymi na górę, by po chwili wrócić z przerzuconą przez ramię malutką dziewczyną. Rudowłosa, zarzygana kobieta wyglądała na nieprzytomną. Ochroniarz szybkim krokiem przemierzył salę wychodząc głównymi drzwiami. King odprowadził go wzrokiem, póki nie zniknęli pomiędzy samochodami. Wzdrygnął się, kiedy z hukiem wylądował przed nim talerz z całkiem nieźle wyglądającym jedzeniem.
Zaraz dam piwo – rzucił barman odwracając się na pięcie.
Gdzie jest pułkownik? – Barman nie odwracając się, odpowiedział.
Leży chory - King spojrzał za nim.
Jego źrenice rozszerzyły się.
Barman odchodząc zostawiał za sobą krwawe ślady podeszw. Zza kontuaru na ziemi powiększała się ciemno bordowa kałuża. Głośny łomot ze stolika obok odciągnął jego wzrok od posoki. Jeden z gości leżał z głową na blacie.
Dentysta! Kolejny zapity skurwiel! Co ich dziś, pojebało?!


17.04.2056

Rudy świt skończonego świata. Pierwsze promienie słońca obudziły go z głębokiego snu. Spał w kabinie starego żurawia budowlanego. Zjadł małe śniadanie i powoli zszedł na dół. Chciał dziś zwiedzić, tą część miasteczka, której nie zdążył przeszukać wczoraj przed zapadnięciem zmierzchu.
Popalone deski skrzypnęły mu pod nogami. Głęboko wzdychnął rozglądając się dookoła. Nie miał pojęcia na co liczył. Skorupa wypalonego miasteczka wydawała się doszczętnie rozrabowana. Kiedyś, po wojnie musiało być tu dużo osiedle. Teraz została wszechobecna sadza i smród spalenizny. Gdzieniegdzie walały się nadpalone ciała poprzednich mieszkańców. Widział leżące łuski i dziury po kulach. Ktoś lub coś wymordowało mieszkańców i puściło to wszystko z dymem.
Być może był jakiś powód, a być może zrobił to dla czystej rozrywki.
Randal starał się poruszać jak najciszej. Czujny, lufą pistoletu otworzył nadpalone drzwi do kolejnego pomieszczenia. Na jego środku, niedotknięty pożarem stał dziecięcy wózek. W środku siedziała nadpalona lalka. Wszędzie dookoła porozrzucane były stopione zabawki. Na złamanym łóżeczku leżał malutki szkielecik.
Nagle z pokoju obok dobiegł go cichy zgrzyt. Powoli, nie spiesząc się wychylił się zza rogu. I wtedy ją dostrzegł. Poszarpana kobieta chyba po dwudziestce, umorusana w krwi, błocie i gównie, klęcząca nad zwłokami mężczyzny. Rozcinała kawałkiem szkła jego brzuch, wkładała do niego wychudłą rękę i starała się wyciągnąć, co lepsze kąski. Nagle zamarła i powoli podniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęła się do niego eksponując zgniłe zęby.

***

Kilka minut później opuścił ruiny, nie oglądając się za siebie. Kobieta nie miała nic przy sobie. Mężczyźnie ściągnął całkiem dobre buty. Pasowały, jego rozmiar.
Powoli szedł na północ dawną drogą międzystanową. Nie miał konkretnego celu. Chciał zwyczajnie mijać miejsca, które wydawało mu się, że znał. Przystanął na chwilę. Uklęknął obok szczeliny w szosie, w której zbierała się deszczówka. Zanurzył w niej dłonie, obmywając je z krwi. Wstał, przeszedł kilka kroków i usiadł na dachu pobliskiego wraku. Wyciągnął z plecaka kawałek suszonego mięsa i długo żuł go patrząc na widnokrąg.
Sam nie wie, czy do końca odnalazł się w świecie, który teraz tworzył.
Już miał ruszać w dalszą drogę, kiedy w oddali zauważył zbliżające się w jego stronę auto. Wstał, rzucił plecak obok swoich stóp i wyciągnął rękę przed siebie. Zastanawiał się, kiedy ktoś go odstrzeli, jak będzie stał jak ten głąb zaraz obok drogi.
Kilka minut później obok niego zatrzymał się pordzewiały Cadillac. Kierowca – młody kurier otaksował go dokładnie.


Gdzie jedziesz? – Zapytał. – Przed siebie, a Ty? – odparł Randall uśmiechając się. – Do Nashville.. wiozę pocztę. Mogę Cię tam zawieźć za 15 gambli. Stoi? – Wędrowiec zastanawiał się chwilę obserwując rozpadający się wóz. – 10 i jadę – powiedział. Kurier westchnął. – Wsiadaj, no.
Nie odzywali się do siebie. Przez prawie całą drogę. Randall raz czy dwa próbował zagaić do kierowcy, lecz ten szybko go zbywał. Chyba nie zabrał go po to, żeby pogawędzić. Nie zapłacił też dużo, na tej trasie, niektórzy brali i dwa razy więcej. Jechali szybko. Facet widocznie się spieszył. Mimo zimna panującego w kabinie pocił się. Ręce wędrowały mu po kierownicy, mimo prostej drogi, co jakiś czas zerkał w lusterka.
Randall widząc zachowanie tamtego spróbował jeszcze raz zagadać, tym razem stanowczym głosem. – Zatrzymaj się – kurier spojrzał się na niego zdziwiony – Co Ty chcesz, koleś? – Autostopowicz nie dawał za wygraną. – Mów mi, o co chodzi albo się zatrzymaj. – Tamten miał już coś powiedzieć, kiedy po raz setny spojrzał w lusterko, po czym natychmiast przyspieszył. – Kurwa... myśl, myśl.. Kurwa! – Wóz jechał szybciej. Kurier dusił pedał gazu do deski. Randall położył rękę na broni, po czym również się odwrócił. Za nimi podążała grupa kilku motocykli. – Dobra, człowieku – zaczął kierowca. – Póki nie wsiadłeś do tego wozu, to ja miałem przejebane. Teraz siedzisz obok mnie, to razem, koleś mamy przejebane. Nadążasz, małolat? – Popierdoleńcy z Detroit i ich popierdolone pomysły. – Chyba, że cię rozwalę. – Wycedził Randall wyciągając broń. Kierowca nie spuszczał uwagi z drogi, mimo colta przystawionego do skroni. – Strzel do mnie, a się rozpierdolimy. - Facet był przerażony, ale niegłupi. Starał sobie wyhandlować jeszcze kilka minut życia i na razie szło mu świetnie. – Strzel do mnie, cipo i nawet jeśli jakoś wyjdziesz cało z dachowania na tej drodzy, to tamci wyciągną cię z wraku, wyruchają, a później zrobią z ciebie jebany podnóżek. – Spojrzał mu prosto w oczy. – Łowcy niewolników, mówi ci to coś, koleś? – Mówiło mu. Ci faceci, którzy biorą jeńców, choć lepiej byłoby zginąć. – Kurwa! – Pierwsze kule motocyklistów zastukały o pancerz samochodu. Silnik rzęził w ostatkach sił. – Strzelaj, Jezus Maria, strzelaj do typów! – Kierowca wydzierał się zagłuszając miarowe dudnienie pocisków uderzających raz po raz w karoserię. Randall spojrzał lusterko, tamci byli za daleko na jego Colta. Próba trafienia ich z czego innego niż z automatu byłaby cholernie trudna. – Dlaczego nie strzelasz?! – Darł się kierowca. – I tak nie trafię! Nie masz innej spluwy?!– Odkrzyknął wędrowiec. – Nie! Chuj, sprzedałem! Więc kurwa mać, spróbuj ze swojej! – Z dużą szybkością wpadli w zakręt. Wóz uderzył bokiem o przedwojenne bariery. Te na szczęście wytrzymały, kiedy kierowca próbował znów zapanować nad samochodem. Pędząc, wjechali w ruiny rozbitego trzęsieniem ziemi miasta. Pięć motocykli siedzącym im na ogonie raptownie zwolniło, odpuszczając pościg. – Udało się! Kurwa, udało! – Ekscytował się kierowca uderzając pięścią w klakson. Tamci mieli ich na widelcu, a się zatrzymali. Randall wiedział, że z jakiegoś powodu mają teraz bardziej przesrane niż jeszcze kilkanaście sekund temu. – To pułapka.. – wycedził. Kierowca spojrzał na niego z miną „co ty mi tu gościu pierdolisz?”. Pędzili więc dalej w stronę skrzyżowania. Z dwóch kierunków droga zawalona była gruzem. Mogli tylko zawrócić, bądź skręcić w lewo. Kierowca dalej w entuzjazmie efektownie ściął zakręt.
A mówił, że mieli przesrane.


Jechali wprost na barykadę. Za trudem kolczastym stało kilku żołnierzy, część z nich już składało się do strzału, reszta po prostu patrzyła. Randall założyłby się, że głośno się śmiali. Za nimi kilka zaparkowanych było kilka wozów całkowicie blokujących drogę.
Kurier spojrzał na autostopowicza ściągając nogę z gazu. Randall widział jak radość zmienia się w zwątpienia, a później dziką determinację. Facet ponownie rozpędził samochód. Jedną ręką trzymał za kierownicę drugą zapiął pas. – Nie dam wam tej satysfakcji, skurwiele – wysyczał. Autostopowicz próbował również wymacać pas patrząc, jak zbliżają się do barykady. W końcu udało mu się przypiąć do fotela. Kierowca, na kilka sekund przed pewną kraksą szarpnął kierownicą w lewo. Samochód wpadł w gwałtowny poślizg. Strona pasażera zmierzała wprost na mur połowicznie zawalonego budynku.
Zgrzyt miażdżonego metalu.
Krzyk kuriera.
Krzyk Randalla.
Cisza.
Słyszał niewyraźne krzyki. Kilka wystrzałów. Świat wirował. Danse macabre. Ktoś wywlekł go na zewnątrz. Otworzył oczy. Kurier z twarzą całą we krwi ciągnął go w kierunku ruin. W ręce trzymał jego rewolwer celując mu w głowę. – Nie wezmą mnie, nie wezmą mnie kurwy... – Wyszeptał. – Zostaw... – zdołał wysapać Randall. – Zamknij się, człowieku. Mogłeś do nich walić, a nie! To twoja pieprzona wina! – Kurier położył go gdzieś w zawalonym budynku, a sam schował się za rozbitą szafą. Randall próbował podnieść się na łokciach, żeby ocenić sytuacje. I wtedy go poczuł.
Tępy, wręcz paraliżujący ból w lewym udzie.
Spojrzał w dół. Jego noga była ułożona w dziwaczny sposób, prawie na pewno złamana. – Oż, kurw... – wydusił. – Zamknij mordę! Idą tu! – Wykrzyczał kurier. Randall sycząc z bólu podczołgał się do dającego osłonę gruzowiska – Przysięgam, człowieku.. rozpierdolę cię, zanim wezmą mnie do niewoli, rozpierdolę cię, koleś! – Krzyczał kierowca, grożąc mu jego własnym rewolwerem. – Nikogo nie rozpierdolisz. – Odezwał się nieznajomy głos dochodzący z ulicy. – Wyłaźcie z łapami w górze. – Choć wydawało się to niemożliwe kurier zaczął zachowywać się jeszcze bardziej nerwowo. Pot lał się z niego strumieniami, co chwilę zerkał w stronę, z którego nadchodził głos, ręcę trzęsły mu się tak bardzo, że ledwo był w stanie utrzymać rewolwer. – D-dogadajmy się, no... Mam tu gościa! Sprzedam wam go! W zamian za mnie go sprzedam!
Nie dostał żadnej odpowiedzi.


21.04.2056

Samochodem, wnioskując po ryku silnika czymś większym, zatrzęsło na wyboju. Więzień uderzył głową w dach. – Kurw.. – wysapał. – Stul pysk! – Rzucił siedzący obok pierwszy głos. Przez worek, który miał założony nie widział, gdzie jadą, choć w sumie nie miał wątpliwości.
Był trupem.
Zbyt ciasno założone kajdanki upijały jego nadgarstki. - Się dogadamy... – Zaczął powoli. Mocne uderzenie w twarz pozbawiło go wątpliwości. Się nie dogadają. Przełknął rdzawy smak krwi w ustach. – Widzisz Joshua... – zaczął drugi głos. – Gówno widzę przez tą maskę. – Odparował. Silna dłoń złapała go za gardło i uderzyła jego głową o szybę samochodu, ta trzasnęła pod naciskiem. Kurier poczuł jak mokra plama spływa mu po skroni. – Uważaj, kuźwa! Skurczybykiem mi wóz rozpierdolisz! – Krzyknął trzeci głos, chyba kierowca. – Wracając, chłopcze.. – Drugi głos mówił nadzwyczaj spokojnie. – Widzisz, nie możemy się dogadać. Być może dało się to wszystko załatwić inaczej, zanim puściłeś z dymem warsztat. – Głos na chwilę zapauzował. - Zresztą ja w dupie mam ten warsztat... Widzisz, chłopcze, ciężko pewnie będzie Ci to zrozumieć, ale Detroit nie stoi furami, wyścigami i waszą popieprzoną gonitwą w stronę Molocha. – Joshua roześmiał się. – Dwadzieścia pięć lat żyłem w błędzie! – Trzy brutalne ciosy i chrzęst łamanego nosa wyprowadziły go z błędu. Mógł być trupem, a oni grabarzami, a nikt tu nie łapał wisielczego humoru. Drugi głos kontynuował niewzruszony. – Detroit to narkotyki. Wyrób, przetwórstwo i handel na skalę, której sobie nie wyobrażasz. I tak się składa, że pod warsztatem, który wysadziłeś, dając popis swojej gówniarskiej zemście, był magazyn. – Zimny dreszcz przebiegł Joshue. Liczył, że być może się z tego wykaraska, a w najgorszym razie nie będzie boleć. Teraz już się nawet nie łudził. Czeka go najdłuższa noc życia. – A w tym magazynie, jak się pewnie domyślasz leżała pokaźna ilość Blue Bambino. – Kolejny cios wylądował na jego głowie. Czuł jakby jego mózg miał zaraz eksplodować, a nawet jeszcze nie wysiedli z samochodu. – A wiesz do kogo należało te dragi? Tutaj leży twój największy problem. Wiesz, na pewno. Nie jesteś przecież durny. – Był durny. Był największym idiotą po tej stronie Missisippi. – Twój Papa to przy nim płotka. No to jak stawiasz, dzieciaku? Dla kogo pracuje ja, papa, czy połowa Detroit? No, do kogo należał magazyn? – Tylko jeden człowiek w mieście posiadał na tyle duży zapas bambino, żeby bawić się w składowanie ich, gdzie indziej niż pod swoim łóżkiem. Władca tego miasta. Człowiek, którego nazwisko wymawia się z egzaltyczną wździęcznością, bądź mrożącym przerażeniem.
Theodore Schultz.
Kolejny cios chyba wyłamał mu szczękę.

***

Samochód powoli wytracał prędkość. Trzeci głos obwieścił. – Jesteśmy. Miejscowi nie będą robić problemu? – Drugi odpowiedział, po czym wysiadł. – Nigdy nie robią. - Drzwi obok kuriera otworzyły się i mocny kopniak w plecy wypchnął go na zewnątrz. Zarył twarzą w grząską ziemię. Zwichnięta szczęka bolała go okrutnie, zagłuszając nawet pulsowanie całej głowy. Silne ręce postawiły go na nogach i popchnęły do przodu. Zdołał zrobić kilka kroków, kiedy kolejne kopniaki obaliły go na ziemię. – Otwórz bagażnik i wyciągnij dziewczynę. – Drugi głos zdecydowanie tutaj rządził. Ktoś podszedł do niego od tyłu i ściągnął mu maskę.
Byli na szczycie wzgórza, chyba na starym cmentarzu. Samochód, czarny Jeep Grand Cherokee zaparkowany był między poprzewracanymi krzyżami i rozgrzebanymi mogiłami. Nad jedną z nich klęczał Joshua.


Jeden z kiziorów, szeroki w barach jak byk z twarzą przeoraną przez jakąś mutacje stał naprzeciwko niego. Mutant mierzył prawie dwa metry i na oko ważył ze 150 kilo. Aż dziw, że udało się na niego skroić czarny garnitur – wizytówkę Schultzowych gangsterów. Mężczyzna przyglądał się mu z rozbawieniem celując do niego z karabinka AR-15, wyglądającego w jego rękach jak dziecięca zabawka. Wyczuł te pięści. Facet to siedzący obok niego pierwszy głos. Jego dotychczasowy kat.


Drugi z oprawców wyszedł zza jego pleców. Na oko azjata miał około 60 lat, ale mimo wieku poruszał się sprężystym krokiem, przyglądając mu się czujnie. Miał zdjętą marynarkę, a w kolbie zawieszonej na klatce piersiowej włożony rewolwer. Gdy ich spojrzenia się spotkały uśmiechnął się do kuriera. Drugi głos.


Od Jeepa nadszedł trzeci z gangsterów - trzeci głos. Niski człowieczek z brzuszkiem. Lufą Spasa popychał idącą przed nią dziewczynę.
Joshua ryknął ze wściekłości i ruszył w stronę oprawcy. Mocny cios mutanta zatrzymał go w miejscu. – SKURWYSYNY! KURWY! CO ONA MA DO TEGO?! ZAJEBE WAS! ZAJEBIE! ROZUMIECIE?! BĘDĘ KURWA SIĘ TAPLAŁ W TWOICH FLAKACH, KURWO! – Krzyczał, co jakiś czas przełykając krew. Drugi cios kolbą w twarz obalił go z powrotem na ziemię. Z jego ust wydobywało się tylko nieartykułowane rzężenie. Tym razem na pewno złamali mu szczękę. Jego kobietę, co im zawiniła jego kobieta? Najsilniejszy z trójki przytrzymywał go na ziemi, dociskając obcasem jego gardło. – Klękaj suko. – Dziewczyna usłusznie wykonała polecenie klękając przed grubaskiem. Wydawała się zamroczona, jakby przećpana. – Zawołajcie mnie jak skończycie – rzucił starzec, wycofując się do samochodu. Grubas rozpiął spodnie. – A teraz suko ssij. – I tym razem dziewczyna posłusznie usłuchała. – Błaa.. gham... Błagham... – wysapał Joshua. Tamci tylko się roześmiali.
Łzy bezsilności wyżłobiły swoje koryto wśród krwi.
Kilkanaście minut szloch kuriera zagłuszyły spazmy orgazmu grubasa. Nieobecna twarz kobiety pokryta była szarobiałymi łzami. – No, dobra była – powiedział grubas, zapinając spodnie. - No, a Ty Joe? Chcesz się karnąć? – zawołał do mutasa.
Joe.
– Jak patrzę na twój ryj, to mi cały nastrój psujesz – rzucił tamten. – To idę po szefa – powiedział widocznie rozczarowany grubas. – A zapomniałbym - zwrócił się w stronę kuriera. – Pożegnaj się, ze swoją małą. – Przystawił jej lufę strzelby do głowy. Joshua znów wierzgnął pod butem mutka, rycząc jak zranione zwierzę. Strzał poszatkował piękną twarz. Ciało z łoskotem wpadło do jednego z rozkopanych grobów. Grubas śmiał się idąc w stronę auta.
Chwilę później wrócił w towarzystwie swojego szefa. – Idaho, rozpal ognisko. – Starzec zwrócił się do swojego podwładnego.
Joe. Idaho.
- Widzisz, Joshua. – Starzec zwrócił się do niego. – To nic osobistego. Pan Schultz nie ma Ci nawet za złe tego magazynu. Znowu tak dużo nie stracił. Chodzi o.. hmm.. przykład dla miasta. Skończymy tutaj z Tobą, zostawimy na kilka dni, jak dobiorą się do Ciebie szczury, to przyjedziemy tu z powrotem, zawieziemy do miasta i rozwiesimy twoje ciało na magazynie, który puściłeś z dymem. Ludzie muszą wiedzieć, że pewnych spraw nie można się dopuścić. Ścigajcie się chłopaki, róbcie sobie te swoje wyścigi z molochem, ale w Detroit ma być spokój. Bo inaczej... Zresztą sam wiesz... Idaho skończyłeś? – Zawołał cały czas obserwując Joshue. – Tak, panie Kang. Rozpalone. – Odkrzyknął Idaho, znad tlącego się ognia.
Joe. Idaho. Kang.
Joe. Idaho. Kang.
Joe. Idaho. Kang.
Będę waszym piekłem.
Dobra, wiesz, co robić. – Najsilniejszy postawił kuriera na nogi i choć nic nie wskazywało na to, że Joshua będzie się bronić, to i tak mutek podwójnym Nelsonem całkowicie go unieruchomił. Gruby w tym czasie podszedł do auta, poszperał w nim trochę i włączył muzykę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=URmlMI0I2GQ[/MEDIA]

Wyszedł i tanecznym krokiem podszedł do ofiary. – Znasz to, młody?! – Ciało kuriera podrygiwało w rytm, który nadawał mu trzymający go wielkolud. Gruby robiąc piruet zaciągął się papierosem, nagle doskoczył do niego i trzymając go za włosy zgasił mu niedopałek na policzku. Joshua syknął. Tamtem cofnął się, wyciągnął pistolet i wycelował mu w głowę. – Żartowałem! – Krzyknął i schował broń do kabury. Z kieszeni wyciągnął nóż sprężynowy. Ostrze wysunęło się celując w kuriera. – Teraz już nie! – Ganster w sekundę był już obok niego. Jedną ręką złapał mocno za jego ucho, drugą ciął tkankę. Joshua zawył z bólu, próbując się wyrwać. Trzymający go wielkolud przewrócił go na kolana i mocno trzymał przy ziemi. – Nie wierć się, kurwa! – Grubas przerwał ucinanie ucha i dźgnął go nożem między żebra. Joshua zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. – Nie chcesz po dobroci?! Nie chcesz po dobroci, suko?! – Ganster zaczął rwać ręką nadcięte ucho. Tkanka w końcu ustąpiła.
Ciągle był przytomny.
Oprawca odszedł z satysfakcją przyglądając się kawałkowi mięsa ściskanemu w dłoni. Podszedł do ogniska, przy którym siedział Kang. Odpalił od niego kolejnego papierosa i mocno się zaciągnął. – To co? Teraz jajca? – Starzec spojrzał na niego z dezaprobatą. – Facet spalił magazyn, a nie zgwałcił kobietę, czy dzieciaka. Pozwól mu zachować resztkę godności. – Gruby szybko przytaknął. – I pospiesz się. Chciałbym wrócić przed świtem. – Gruby wrzucił peta do ogniska i ruszył w stronę łkającego kuriera. Stary odprowadził go wzrokiem, po czym wstał i odszedł w stronę samochodu. Grubasek podniósł głowę kuriera, przystawił sobie jego odciętę ucho do ust i zapytał. – Halo? Czy ktoś mnie słyszy? – Oboje z mutantem roześmiali się głośno. Joshua poczekał, aż przestaną po czym splunął w twarz oprawcy.
I tak już nie żył.
- O ty... O ty kutasiarzu jebany! O ty szmato jedna! – Uderzył go na odlew w twarz. – Idaho! Dawaj skurwysyna do ognia! – Mutant złapał Joshue za kurtkę i jak szmacianą lalkę dociągnął w stronę ogniska. Przez całą drogę grubas kopał go gdzie popadnie. – Dawaj ten durny ryj w ogień. – Kurier kolejny raz zaskowyczał. Żelazny uścisk mutanta wepchnął jego twarz w żar. Zacisnął powieki. Czuł jak płomień wżera się w jego skórę, jak liże samą czaszkę, czuł ból nieporównywalny do niczego, co czuł kiedykolwiek indziej. Jego nozdrza gwałtownie atakował odór palonego mięsa.
A mimo tego nie tracił przytomności.
Mutant wyciągnął go i rzucił na ziemię. Gruby podszedł do niego przerzucając pistolet z dłoni do dłoni. – Ostatnie słowa? – Zapytał. Joshua wyszeptał coś niezrozumiale. – Może Ci pomóc? – Zapytał gangster, chowając pistolet za pasek, znów wyciągając sprężynowiec, otwierając mu siłą usta i łapiąc brudną dłonią jego język. – Co dziwko?! Może Ci pomóc?! – Wykrzyczał. Nagle drugi z oprawców mutant odepchnął go. – Co ty wyprawiasz? – Zawołał tamten. – Przesadzasz Joe. – Mutant wyszarpał zza paska rewolwer i wycelował Joshule w twarz. Kurier spojrzał się na niego niemal błagalnie.
Błysk.
Huk.
Ciemność.
Cisza.

***

Urywane strzały. Wybuch. Śmiech kobiety. Krzyki. Śpiew. Ktoś szarpnał nim mocno. Otwórz oczy.
Przeraźliwy ból. Przeszywający jakby jego czaszka miała eksplodować. Czy on przeżył?
Odruchowo położył dłonie na czole. Krzyknął z jeszcze gorszego bólu. Jeszcze niewygojone oparzenia pulsowały pod grubą warstwą wilgotnych bandaży. – Ghe ja...? – Nikt nie odpowiedział na jego pytanie. Powoli i ostrożnie rozsunął materiał zakrywający mu oczy. Leżał na metalowym łóżku ustawionym w rzędzie wraz z innymi. Większość z nich była pusta, ale na części z nich leżeli nieprzytomni, okrutnie poranieni ludzie. Opuścił nogi na ziemię i spróbował wstać. Zachwiał się, podtrzymał się ściany, ale był w stanie chodzić. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Miejsce to wyglądało, jak szpital w Detroit przed wielkim pożarem. Duża, pomalowana na biało sala robiła przytłaczające wrażenie.
Nagle usłyszał wystrzał w pokoju obok. Chwile późnie drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wparowało trzech uzbrojonych brudasów. Ich poszarpane ubrania kontrastowały z bielą pomieszczenia. – I co robimy, Dentysta? – Jeden z nich zawołał przeszukując półkę z lekami. – Tak jak w poprzednim, tylko tych co chodzą. – Jeszcze go nie widzą.
Jeszcze.

Lost 12-12-2013 00:30


19.07.2056

Dentysta siedział na kabinie ciężarówki przekształconej na mobilne więzienie.


Patrzył z góry na grupę 20 ochotników. Większość z nich nie miała jaj, wyszkolenia i wyposażenia, żeby odpieprzać robotę łowcy niewolników. Tylko mała część z nich dożyje do wieczora, a jeszcze mniejsza zostanie wcielona w szeregi handlarzy żywym towarem. Przybyli tu z różnych powodów. Najwięcej z biedy, w końcu ta robota przynosiła niezły gambel. Część chciała się sprawdzić, jako największe sukinkoty Zasranych Stanów Zjednoczonych. Ci mieli sprzęt i jaja. To właśnie oni najczęściej dożywali wieczora. Z resztą było różnie. Ale najczęściej byli po prostu pojebani. – Słuchajcie psy! – Wykrzyknął. Do tej pory rozbawione solidną porcją bimbru towarzystwo ucichło. – Dziś będziecie polować! Kilometr stąd, na wschód, leży Babylon, górnicze osiedle w ruinach. Jest tam ze osiemdziesiąt mieszkańcy. Słabi! Robaki do zgniecenia! – Ktoś z tłumu krzyknął, ktoś wystrzelił na wiwat. – Więc pójdziecie tam! Utniecie jaja każdemu, który się postawi! Wyruchacie babeczki i przyprowadzicie mi w chuj niewolników! Gamble są wasze! No! To wypierdalać! - Łowcy krzycząc i wiwatując ruszyli w stronę osiedla. Jeden z nich, kompletnie pijany chudzielec odłączył się od reszty, oparł się o jeden z wozów i zwymiotował. Dentysta popatrzył na niego z niesmakiem. Nie sądził, żeby chłopak miał wrócić z wyprawy. Ktoś do niego podbiegł i wciągnął z powrotem do grupy. Jeden z łówców wspiął się na ciężarówkę i siadł obok Dentysty. – Czego, kurwa? – Tamten uśmiechnął się do niego eksponując rząd połamanych zębów. – Stawiam 10 gambli, że miejscowi powieszą chudego za jajca. – Dentysta zeskoczył z pojazdu. – Nie wchodzę. – Łowcy niewolników zawsze stosowali tą samą taktykę w stosunku do nowych ludzi. Zbierali większą grupę ochotników, rozbijali obóz w sąsiędztwie jakiegoś mniejszego miasteczka, czekali na tyle długo, żeby tamci mogli się umocnić, dawali rekrutom trochę wódki na odwagę, a później słali ich do boju. Tylko najlepsi, ewentualnie ci z największym fartem przeżywali rzeź. Innych nie było po co przyjmować. Później główna grupa łowców wkraczała na gotowe, niszcząc resztki oporu, zgarniając łupy i niewolników. Dentysta uśmiechnął się pod nosem. Nie sądził, żeby tym razem miało być inaczej.

***

Szli zasypaną przez pustynny piasek drogą. Gdzieniegdzie mijali pordzewiałe samochody całkowicie wyczyszczone z części zamiennych. Nikt nawet nie zadał sobie trudu by usunąć je z jezdni. Z niektórych straszyły siedzące w środku zasuszone ciała. Pochód powoli zbliżał się do osiedla. W oddali w delikatnym półmroku letniego wieczoru, widać było już pojedyncze światła ognisk. Z każdym krokiem w ich stronę bojowe nastroje lżały, a głośne krzyki, zostały zastąpione przez ciche szepty. Jacob trzymał się czoła grupy. Chciałbyś na miejscu pierwszy. Miał nadzieje na kilka zajebistych łupów, trochę krwi i niezłą babeczkę. Plan wręcz doskonały. Nagle facet na czole grupy krzyknął. – Patrzcie, już kurwy spierdalają! – Dwieście, może trzysta metrów przed nimi, zza gruzów dawnej stacji benzynowej wyskoczył młody chłopak. Mały zajączek ruszył w stronę dalszych ruin klucząc między wrakami i skałami. Kilku nadgorliwców wypruło do przodu drąc się wniebogłosy i wywalając magazynki ze swoich automatów. Po kilkudziesięciu krokach większość z nich zatrzymały zacięcia, brak amunicji, za dużo wódki, czy zadyszka. Tylko jeden wciąż biegł do przodu.


Tyczkowaty Indianin mający na sobie tylko kilka zwierzęcych skór. Facet biegł nie wydając prawie żadnego dźwięku, trzymając w ręce swój oszczep i co jakiś czas potrząsając nim w powietrzu. Jego napięte mięśnie pobłyskiwały w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Ludzie stali i obserwowali widowisko dopingując go krzykami i od czasu do czasu wystrzałem. Dzieciak, co jakiś czas patrzył przez ramię i jeszcze przyspieszał. Jednak dystans między myśliwym i ofiarą powoli się zmniejszał. W końcu indianiec postawił kilka dłuższych susów i cisnął oszczepem przed siebie. Tłum zamarł. Drzewiec w kilka sekund pokonał odległość dzielącą do celu i z dużym impetem przeszył białą kurtkę dziecka.
Krzyk radości z dwudziestu paru gardeł rozerwał ciszę.
Indianiec wzniósł ręce w geście zwycięstwa. Gonitwa zakończona.
Kilka minut później Szajbus mijał miejsce kaźni chłopca. Trzech odrapańców siedziało w kucki czekając na swoją kolej. Jeden z nich próbował zawiązać na głowie osobliwy turban z koszulki chłopca. Indianin trzymając dogorywającego dzieciaka za włosy brutalnie go gwałcił. Niektórzy przechodzący obok łowcy poklepywali go po plecach, gratulując dobrej roboty.

***

- Niesły był, co gofciu? – Brudny szczur zagadał do Szajbusa. – Kto? – Odpowiedział Jacob.


W ciemnościach ledwo dostrzegał rysy jego ryja spod zwiniętych szmat, pod którymi się ukrywał. Dopiero gdy tamten odpalił papierosa, łowca mógł mu się przyjrzeć. Patrząc w mordę tamtego skrzywił się mimowolnie. Murzyn miał na twarzy, jakiś rodzaj medycznej, plastikowej maski. Pod spodem jego skóra wyglądała jak jedna jątrząca się rana. Coś między niezaleczonymi oparzeniami, a okropnym owrzodzeniem. Szajbus widział już mutanty ładniejsze od tego gościa. – Jeftem chory, ale nezaraźliwie. Ne bój sie. – Łatwo powiedzieć. – No mófie, że niesły był ten kolofy.. Indianin, no. – Szajbus przytaknął skiniem – no, niezły. Szybki. Bardzo szybki. – Tamten wyciągnął do niego dłoń obitą w grubą roboczą rękawicę. Tylko dla tego Jacob podał mu rękę. – Zły na mnie fołają. – Nie czekając na odpowiedź łowcy mutantów, tamten kontynuował. – Niesłą masz maczetę, gofciu. Pefnie dziś zrobisz z niej użytek. Ja też mam czym szlachtofać, wiesz gofciu? – Powiedział grzebiąc w plecaku i wyciągając z niego duży rzeźnicki tasak. - Amunicja mi poszłfa na tego dzieciora ale Bobby da radę. – Dopiero teraz Szajbus zauważył, że na rączce broni, ktoś krzywo wyrył imię Bobby. – I jak już ściągnięmy tyf strażnikóf, to Ci pokażę, jak Bobby wywija. – Facet wyglądał jakby mówił sam do siebie. – A najlepiej tof będzie, jak se przygrucham, jakąś małą dziefczynkę. Taka bez cyfków, fiesz? Ładna, mała, bedzie moją córeczkfą. I żoną, he he – zachichotał. - Se nią będę opiekofał, kupię se ją za pierfsze łupy i ją zabiore od niefolników. Będę ją miał dla fiebie i z nikim się nią nie podzięlę. Z nikim sły... – Nagle potężny cios spadł na niego z tyłu. Czarny obalił się na ziemię, piszcząc jak świnia. Przysadzisty meks stał nad nim z podniesionymi pięściami. Kilka kopniaków uciszyło chrumkanie. Hegemon spojrzał się wyzywająco na Szajbusa. – A ty kurwa nie słyszysz, jakie kurewstwa wygaduje ten kutasiarz jebany? Co?! A może cie kręcą takie akcje, co?! Co?! Może was wszystkich kręcą?! – Większość jednak mijała ich bez słowa, od czasu do czasu tylko zerkając ciekawie. – To co kręci Cię to, skurwlu? – Meks znów zwrócił się do Szajbusa. Ten powoli obnażył ostrze maczety.
I wtedy padł kolejnej tej nocy strzał.
- Zasadzka!

***

- Dwóch biegnie na drugą! Tam! Przy Fordzie! Przenieść ogień na drugą! - Sierżant Powell, weteran z Posterunku dowodził pierwszą i ostatnią linią obrony Babylonu. Osiedlił się tu kilkanaście lat temu, szukając odpoczynku od obrazów nawiedzających go co noc. Poznał swoją małą, ożenił się, spłodził dwie córki. I nie miał zamiaru znów uciekać. Dotychczas obrońcy zdjęli 4 łowców, a resztę przygwoździli w ruinach. Trzech jego ludzi wyszło im na flankę i co jakiś czas ostrzeliwali odsłonięte pozycje myśliwych.
Tamci mieli przewagę liczebną, sytuacja taktyczna była ciężka ale wydawało się, że dadzą sobie radę.
Na Froncie zawsze dawali.

***

Szajbus trzymał głowę nisko. Jedna z pierwszych serii, która dosięgła ich kolumny rozerwała stojącego obok niego meksa prawie w pół. Murzyn dalej kwicząc odczołgał się na bok, uciskając swój gruby bebech. Facet też dostał. Jacob miał dużo szczęścia. Klęczał już za osłoną w rękach trzymając Spasa. Jeden z pocisków drasnął go tylko. Mimo ostrzału, pchani głupotą i alkoholem łowcy wciąż brnęli do przodu. Ulica drgała wręcz pod ołowiem. Tamci mieli ciężki karabin maszynowy i seria po serii wstrzeliwali się w pozycje atakujących.
- Pieprzyć to. – Wysyczał Szajbus. Sprintem ruszył w bok, oddalając się od głównej ulicy. Jeżeli ktokolwiek z nich miał to przeżyć, to musieli ściągnąć obsługę karabinu. A taki karabin to przy okazji zajebisty gambel. W głowie dudniły mu słowa Dentysty. Wszystkie łupy wasze. A Szajbus coraz bardziej chciał ten karabin.

***

Sierżantowi Powellowi brakowało ludzi. W mieście, gdy tylko zwiadowcy wypatrzyli łowców niewolników zapanowała panika. Prawie wszystkie rodziny uciekły chyłkiem w przeciągu ostatnich kilku dni. Został on i jego dwie córki. 16 letnia Amanta, która właśnie ładowała kolejną taśmę do RKMu oraz 11 letnia Elli, która na parterze pilnowała z jego starym M1911 wejścia do budynku. I oni zapewne ewakuowali by się już dawno, gdyby nie choroba Powella. Stary od roku nie mógł chodzić, jeździł na wózku, bądź był noszony przez przyszywanego syna. Rodzina nie miała samochodu. Musieli sprzedać swojego starego pickupa dwa lata temu, kiedy zbiory nie dopisały. Dziewczynki nie chciały też zostawić grobu niedawno zmarłej matki. Za spust broni pociągał młody Scott. Dzielny chłopak, sierota zbyt szybko zostawiony sam przez rodziców, gdy ojciec zginął w wypadku na roli, a matka popełniła samobójstwo rok później, trawiona przez depresję. Scott miał wtedy 9 lat. Powell przyjął go do domu i wychował jak swojego. Teraz chłopak miał 20 lat i ojczym był z niego prawdziwie dumny. Z flanki handlarzy niewolników zaszła Trudy, stary Winters i jakiś łowca nagród, który niespodziewanie przyjął tą robotę. W samym miasteczku kryło się kilka osób. Reszta już dawno była daleko stąd.

***

Szajbus wyszczerzył kły. Stał dokładnie przy drzwiach prowadzących do budynku, z którego trwał ostrzał. Wychylił się zza rogu. Lufą erkaemu znajdowała się zaraz nad nim, na drugim piętrzę. Sprawa byłaby załatwiona, gdyby nie poskąpił tydzień temu na laskę dynamitu, jaką chciał mu opchnąć wędrowny handlarz. W tej sytuacji będzie musiał dostać się do środka i załatwić sprawę na bliski dystans. Podkradł się do głównych drzwi. Nie wyglądały na solidne. Typowa spartaczona, powojenna robota. Pociągnął za klamkę. Wydawały się zamknięte. – Kurw.. – zmielił pod nosem przekleństwo. Poczekał na kolejną głośną serię karabinu. Gdy tylko rozbrzmiała natarł całym ciałem na drzwi. Zamek mocno się wygiął. Druga seria. Zamek trzymał już tylko na słowo honoru. Trzecia seria. Szajbus wleciał do środka z całą futryną. Wstał i otrzepał się z pyłu. Długa seria ciągła się w najlepsze, tamci chyba nic nie usłyszeli. Podniósł z ziemi strzelbę i rozejrzał się.
Zamarł. Lufa pistoletu wycelowana prosto w niego.
Strzał.
Kula utkwiła w drewnie tuż obok jego głowy.


Mała dziewczynka patrzyła na niego przerażona, ściskając pistolet w garści. – O-odejdź.. – Powiedziała trzęsącym się głosem. – Odejdź. – Drugie piętro wciąż strzelało.
Na górze mogłoby i być z tuzin uzbrojonych po zęby obrońców. Ale tutaj, na parterze byli w innej rzeczywistości. Elli i Jacob. Dziewczynka i potwór spod łóżka.


01.08.2056

Ridley siedział na ławie zbitej z kilku desek i klocków drewna, bawiąc się zapalniczką. Duszny przedpokój w miarę zachowanego budynku przesiąknięty był zapachem zgnilizny i tytoniowego dymu. Łowca spojrzał na ścianę. Wisiało tam zdjęcie jakiegoś ważniaka i dawna flaga Zasranych Stanów Zjednoczonych. Ten cały burmistrz, na którego czekał Ridley musiał być niezłym popieprzeńcem, jeżeli lubił bawić się w takie ceregiele. Rzuciłby tą niby robotę w cholerę i wypieprzył głównymi drzwiami, ale, co sam z trudem przyznawał przed sobą, potrzebował trochę gambli i odpoczynku w ramionach jednej z miejscowych dziwek. Chwilę przyglądał się dzieciakom bawiącym się w pobliżu. Ta okolica nie jest w sumie taka zła. A on miał już prawie czterdziestkę na karku. Uśmiechnął się pod nosem. Gdyby nie to, że ostatnie lata, jakie mu zostały chciał przepić i przeruchać, to może nawet przez chwilę przyszłaby mu myśl, żeby osiedlić się w takim miasteczku.
Z zamyślenia wyrwał go skrzypienie zawiasów i piskliwy damski głos, należący do ładnej, młodej dziewczyny zapraszającej go do kolejnego pomieszczenia. – Zapraszam Panie Mars do gabinetu burmistrza. – Gabinetu burmistrza? I jeszcze kobietka robiąca za sekretarkę? Daje słowo. Ten gość albo musiał mocno jechać na Tornadzie albo był naprawdę ostro pokręcony, gdzie jedno nie wykluczało drugiego. Marks wstał z ławy i wolnym krokiem wszedł do „gabinetu” posyłając po drodze blondynce najbardziej lubieżny uśmiech, na jaki mógł się zebrać. Ta spojrzała na niego z niesmakiem i wyszła z pokoju, zamykając drzwi.
W głębi gabinetu stało stare, drewniane, uginające się od ciężaru pożółkłych papierzysk biurko. Na jego froncie skierowanym w stronę łowcy misternie wyrzeźbiony był napis: For the Federation I will give my life. Wszędzie porozwieszane były przedwojenne plakaty z napisami „głosuj na burmistrza”, zaśniedziałe medale i łuszczące się obrazy. Szczególne wrażenie robiła wyleniała głowa, jakiegoś dużego zwierzęcia wisząca zaraz nad fotelem, w którym siedział mały człowieczek. Nie patrzył on na Łowcę, bawiąc się za to sygnetem, który dosłownie wisiał na jego małym palcu. – Zaiste, Panie Mars, pańska reputacja wyprzedziła pana już bardzo dawno... Ma pan coś do powiedzenia na temat incydentu w Pine Creak? – Ridley głośno przełknął ślinę. Liter tamtejszej gorzały, dwie przyćpane małolaty na raz, trzy trupy godzinę później, tyle, że tylko jeden jego, knajpa puszczona z dymem, strzelanina z tamtejszą milicją. – Ja... – Zaczął szukając odpowiednich słów. Burmistrz przerwał mu ruchem dłoni.
Łowca mutantów już ledwo dzierżył tego fagasa. – Szeryfie! – Powiedział podniesionym głosem burmistrz. Dłoń łowcy powędrowała pod płaszcz w poszukiwaniu noża, jedynej broni którą udało mu się przemycić do urzędu miasta. To środka wpadł potężny mężczyzna trzymając w ręce obrzyma. Rzucił mordercze spojrzenie Ridleyowi, który poderwał się na równe nogi. – Panie Mars, proszę usiąść i się nie obawiać... Chcę bym Pan doskonale zrozumiał pewną kwestię. Pine Creak nie jest w strefie moich wpływów. Póki nie będzie to leżeć w moim bezpośrednim interesie, to nie jestem zainteresowany losem ludzi, którzy tam mieszkają. Jednakże chciałbym, żeby Pan wiedział o jednej rzeczy. Moje miasto nie będzie tolerowało podobnych zachowań. – Wstał, obszedł biuro i mocno uścisnął dłoń łowcy. Tamten nawet na chwilę nie spuścił z oczu szeryfa, jednak trochę się odprężył. Nie mają zamiaru go powiesić, a to już dobry początek. – Co nie znaczy, że nie jesteśmy w stanie panu zapewnić rozrywki – uśmiechnął się szelmowsko wskazując brodą na przechodzącą sekretarkę. – Do rzeczy. Istnieje pewna niedogodność, którą chcielibyśmy by Pan dla nas usunął – kontynuował. – Szeryf O’Nill przedstawi Panu szczegóły. - Szeryf skinął głową w potwierdzeniu. – Chodź, chłopie. Pogadamy w barze, przy czymś zimnym. – Ridley uśmiechnął się na samą myśl czegoś zimnego, czyli drugiego dzisiaj pół litra bimbru, jakie ma w siebie zamiar wlać w ten piękny dzień.
Pół godziny później siedzieli już w miejscowym barze. Szeryf sączył szkocką, kiedy Ridley przechylił trzecią szklankę bimbru. – No to podsumujmy kilka mutków, zanim przyjedzie do was węgiel i dwóch ochotników. Barman! Dawaj facet jeszcze jedną! – Krzyknął Łowca pokazując barmanowi pustą szklankę. Szeryf spojrzał na to krzywo, ale nic nie powiedział. – I do tego 100 gambli zaliczki i 5 kolejnych za każdy odcięty łeb, który przyniosę? Powiedz mi gdzie jest haczyk? Te maszkary nie mają łbów, czy co? – Szeryf roześmiał się, trochę za bardzo, jak na ten słaby żarcik. – Mają, mają. Mówiłem Ci już przypominają psy takie i... – Mars spojrzał na niego znudzony. – I zagryzają wasze stado, a od czasu do czasu jakiegoś człowieka. Nie chcecie, żeby trafiło akurat na jakiegoś posłańca z Austin Village, zanim przyklepiecie ten ważny interes, a czasem widać je na drodze pomiędzy osiedlami... Wiem, wiem, mówiłeś mi. – Barman postawił kolejną szklanicę przed mężczyzną. – Powiedz, szeryfie. Ilu łówców próbowało przedemną rozpieprzyć tych mutasów? – Szeryf spojrzał na swoje buty, zastanawiając się nad swoją odpowiedzią. Jednym haustem dopił swoją szkocką, zamówił następną i dopiero się odezwał. – 120 gambli zaliczki, 50 kredytu w barze, 10 gambli za każdy łeb, czterech ochotników i cztery kanistry paliwa. – Mars spojrzał na niego drapiąc się po brodzie. – No, to nie mam już żadnych pytań.

***


- Ty skurwielu, skurwielu jebany! – Ostry ból w pogryzionym przedramieniu. Co najmniej 50 kilowa bestia wgryzła się w jego rękę, obalając go. Szarpnął nią, tylko wzmacniając uścisk psa. Drugą ręką wymacał kształt rękojeść maczety i dwoma mocnymi ciosami prawie pozbawił bestii głowy. Zrzucił z siebie truchło i ruszył dalej biegiem przed siebie.
Potykał się, przewracał, podnosił, strzelał za siebie. A one i tak nie ustępowały mu nawet na krok. Były zaraz za nim, nie widział ich, ale słyszał warknięcia i skowyty. Miał przesrane. Kolejny z nich pędząc pod osłoną drzew, o które rozbijały się kule z karabinu Ridleya skoczył na niego, uczepiając się plecaka. Łowca jednym ruchem rozpiął jego ramiona zrzucając z siebie ładunek. Odwrócił się i wycelował w mutka.
I wtedy je zobaczył. Kilkanaście święcących się w ciemnościach ślepi, patrzących wprost na niego.
Ruszył biegiem.
Kilkaset metrów dalej wynurzył się na niezalesionej polanie. Okolica wyglądała na całkowicie martwą. Tak, jakby las nie miał dostępu do tutejszego terenu. Miejsce miało jakieś 20 metrów kwadratowych, zakończonych z jednej strony puszczą, z której właśnie wybiegł Ridley, a z drugiej stromą rozpadliną. Łowca ciężko łapiąc powietrze wycelował w stronę ściany lasu. Widział je tam. Stado agresywnych mutków krążyło między drzewami, jednakże żaden z nich nie ważył się wyjść z chroniącego je lasu. Tylko co jakiś czas warknęło, bądź zaszczekało w stronę Ridleya. Myśliwy oderwał w końcu od nich wzrok i rozejrzał się dokoła. – Kurwa... – Wyszeptał. A sądził, że dziś nie może być już gorzej.
Polana zawalona była szczątkami. Obgryzione kości, ochłapy rozkładającego się mięsa, porozrywana noga ubrana w starą nogawkę dżinsów i porządnego wojskowego buta. Miał przesrane, na całej linii.
Jeden z goniących go psów powoli wszedł na polanę warcząc. Pozostałe dalej trzymały się linii drzew. Przewodnik stada obrócił łeb i gwałtownie zaskowytał. Pozostałe mutki usłuchały. Strzygąc uszami poszły w ślady samca alfa. Uważając na każdy krok, parły powoli w stronę myśliwego. Ten podniósł karabin i strzelił do największego. Pies zacharczał złowrogo i padł bez życia na trawę.
Inne nie zatrzymały się nawet na chwilę.
Myśliwy wystrzelił kolejny raz, kolejny i kolejny. Trzy mutki padły na ziemię. Stado wciąż skradało się w jego stronę. Nagle potężny ryk rozdarł polanę. Z nory, której Ridley do tej pory nie dostrzegał, waląc przednimi łapami o grunt wylazła największa bestia, jaką łowca widział w całej swojej karierze.


Potwór miał jakieś dwa metry w kłębie, na oko liczył dużo ponad dwieście kilo. Wydawał się pozbawiony, w niektórych miejscach skóry, jakby był ofiarą promieniowania. Jednakże eksponowało to jego napięte mięśnie, których siła budziła zasłużony respekt.
To zwierze było panem tych terenów, to jego bały się nawet zmutowane wilki.
A Ridley wlazł mu na podwórko.
Myśliwy spojrzał za siebie, na skarpę. Gdyby tylko miał kilka minut i sprzęt wspinaczkowy być może udałoby mu się tamtędy zejść. A nie miał, ani jednego, ani drugiego.
Bestia i stado wilków zaczynały już swój śmiertelny taniec. Stał patrząc oczarowany.


12.08.2056

Poobijany krążownik szos powoli wtoczył się na parking przed zapomniany bar, gdzieś w stanie Teksas. Staruszek siedzący na werandzie splunął w popołudniowy pył obserwując spod słomkowego kapelusza dwóch mężczyzn siedzących w środku. Tamci nie odzywali się do siebie, tylko patrzyli zamyśleni w przestrzeń. – Co to cholera, pedały? No jego kurwa mać... – Wyszeptał sam do siebie, znów strzykając śliną przez zęby. Dalton zmrużył oczy starając się przyjrzeć nowym gościom. Wstał, otrzepał brudny kombinezon i podszedł do metalowej skrzynki przewierconej na stałe do podłogi. Otworzył ją i wyciągnął grawerowaną strzelbę. Spojrzał z niechęcią na przybyszów i znów usiadł na swoim poprzednim miejscu tym razem z bronią opartą o kolano.
- I to jest ta teksańska gościnność, o której mi opowiadałeś? – Rzucił rozbawiony szlachcic obserwując zza kierownicy, jak starzec przygląda się im hardo, trzymając w pogotowiu dubeltówkę. – Nie ma tu miejsca dla czarnuchów, mutantów. Nie ma tu miejsca dla nikogo spoza Teksasu... No i oczywiście nie ma dla takich łajz, jak Ty. – Odparował Teksańczyk. Oboje wybuchnęli gromkim śmiechem. Obywatel Federacji spojrzał na towarzysza. – Prawie dwadzieścia lat. Długo Ezechiel, nawet na Ciebie.. hmm, to co? Do zobaczenia? – Pasażer o wyglądzie kowboja mocno uderzył go w ramię. – Jeżeli miałeś zamiar popłakać mi się w ramię albo się poprzytulać, to mogłeś mi powiedzieć od razu. Nie musielibyśmy jechać taki kawał drogi. – Tamten się roześmiał. – Deakin, mój przyjacielu, Ty to jednak zawsze byłeś i zostałeś durny. – Mężczyźni mocno uścisnęli sobie dłoń. – I jeszcze jedno – przerwał pożegnanie Ray, słyszalnie cichszym głosem. - Przykro mi z powodu twojego brata. Żałuje, że nie mogłem go poznać. – Ezechiel smutno skinął głową, wysiadł z samochodu, wyciągnął z bagażnika swoją torbę podróżną, machnął jeszcze raz na pożegnanie swojemu towarzyszowi i wolnym krokiem udał się do knajpy.
Szlachcic odprowadził go wzrokiem, kręcąc głową z mieszaniną politowania i rozbawienia. Ta dwójka za stara była na dawne waśnie. Słyszał, co ten robił jako młody chłopak, ale też doskonale pamiętał, jak on sam się zachowywał. Ale teraz, po 60 nie miało to dla nich już większego znaczenia. Chcieli po prostu dożyć swoich dni szczęśliwie na własnych gospodarstwach, tak jak to zrobił brat Ezechiela.
Spojrzał na zegarek przypięty do kierownicy. Wskazywał czwartą, ale to niekoniecznie w tych czasach cokolwiek znaczyło. Otworzył schowek, z którego wyciągnął naładowany pistolet. Przyjrzał mu się pobieżnie i położył go na siedzeniu pasażera. Odpalił samochód. Czekała go jeszcze długa droga powrotna.
- Czego tu chcesz?! – Zawołał starzec do zbliżającego się Ezechiela. – No, mówże! – Kowboj powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem na widok prężącego się dziadka. – Kopnąć Cię, w dupę Dalton?! – Rzucił i szczerze się roześmiał. – Co Ty mnie tu...? Ez? Ezi! Stary pryku, co ty tu robisz?! – Dalton podpierając się strzelbą wstał, wychodząc z wyciągniętą ręką na powitanie dawno nie widzianego znajomego. – Ile to już lat synu? – zapytał potrząsając energicznie dłonią ranczera. –A ja wiem, staruchu? Ponad dwadzieścia już będzie... Długo wracałem do domu – Dalton już wprowadzał go do środku podupadłego salonu, do którego drzwiczki zaskrzypiały niemiłosiernie. Jedno ze skrzydeł, nadłamane wyglądało, jakby zaraz miało odpaść. – Jednego młodzika tu przez nie jego łbem wypieprzyłem.. z pół roku temu, a teraz nie naprawiam, bo po co. No siadaj, załadujemy na koszt firmy! – Roześmiał się, wchodząc za kontuar i nalewając im po kolejce whisky. – Chłopaki! Ezechiel wrócił! – Grupa siedząca w rogu baru podniosła kufle do góry i przywitała się zdawkowo. Po pierwszej kolejce, barman natychmiast nalał następną. – Pewnie do brata przyjechałeś... Słyszałem, jego córka mi mówiła. Dobry facet. Szkoda go. – Powiedział smutno. Ezechiel jednym haustem przechylił szklankę. Dalton od razu nalał mu następnego. – Pochowali go na wzgórzu przy jego farmie. Piękne miejsce mówię Ci – kontynuował. – To co, może wypijemy trochę i jutro tam pojedziesz? – Zapytał Dalton. Ezechiel spojrzał w dno szklanki. – Wolałbym dzisiaj. Wrócę do Ciebie jutro, wtedy pogadamy. – Dawni znajomi pogadali jeszcze kilkanaście minut, kiedy Ezechiel wstał i założył rattanowy kapelusz, zaczynając się już żegnać. Dalton na wychodne wcisnął mu jeszcze butelkę podłej szkockiej. Obaj wyszli na werandę zajazdu, kiedy zobaczyli pędzącego w ich stronę jeźdzca. Na zasapanym wierzchowcu siedział młody chłopak. – Pali się! Pożar na farmie! U Deakinów się pali!

***


Kilku jeźdzców, jeden po drugim pojawili się na wzgórzu sąsiądującym z farmą Deakinów. Słup czarnego dymu widać już było kilometr od zajazdu. Stara szopa całkowicie zajęta była przez płomienie. Dach budynku mieszkalnego również stanął w ogniu. Nigdzie dookoła nie widział ludzi. – Zjadę na dół, zobaczę co z moją wnuczką! Wy jedźcie po więcej osób i beczkowóz! – Krzyknął Ezechiel i popędził w stronę zabudowań.

***

Wierzysz Ty w przeznaczenie? Ja też nie. Zdarzało mi się o nim gadać, jakżem jakąś fajną dziecinkę ciągnął do stodoły. Jak głupia to robiła maślane oczy i sama mnie prawie na siano rzucała. A w Boga? W Boga ja wierze, ale nie takiego, co go pastor przedstawia. Taki nie dla mnie. Wierzę w swojego, ale długo opowiadać, no. Jest jedno, co ja naprawdę widzę i nie raz mi się sprawdziło. Tu na mnie mówią, żem głupek, ale oni nie rozumieją tak jak ja. Wracając. Ja to w zbiegi okoliczności wierzę. Z tymi dziewczynkami, na przykład. Cały Teksas objechałem na swoim wierzchowcu, a wcześniej świat sprzed wojny widziałem i robiłem przy bydle u każdego właściciela ziemskiego, który ma więcej niż dwieście krów, a mam już ponad 70 lat na karku, się odcisków i bólu w krzyżu dorobiłem, więc widzisz, z nie jednego kotła żarłem i nie jedną dzidzie złapałem za włosy. A tylko jedna, z nich jedna, powiedziała mi zaraz po, że będzie mieć ze mną dzieci i, że syna. I co? I sprawdziło się! Bachorów to po farmach chodzi po mnie ze setka, same córeczki, a syna, syna mam tylko z nią i to tylko jednego!
Zbiegi okoliczności, mówię Ci, stary Dalton Ci mówi, zbiegi okoliczności to wszystko!

Dziadek Zielarz 13-12-2013 00:41

Piwo, placki ziemniaczane i mielonka. Chyba nic podlejszego do jedzenia nie dało się tutaj wymyślić, mając na uwadze, że Amerykanie mogli się kiedyś poszczycić największym współczynnikiem otyłości na świecie. Z pewnością nie było nic pewniej przybliżającego do zawału serca. Teraz jednak nie miało to większego znaczenia. Clyde był głodny, zmarznięty i przemęczony. Przetarł oczy podkrążone po całonocnym czuwaniu i przybrał obojętny wyraz twarzy. Właśnie takich miejsc cholernie się obawiał, gdyż ściągały wszelkiego rodzaju podejrzany element, z którym Spec nie miał najmniejszej ochoty się bratać. Niepokój wzmagała dodatkowo brzydka plama rozlewająca się za kontuarem. W głowie projektował sobie najgorsze scenariusze, jednak panika była ostatnim na co mógł sobie pozwolić. Momentalnie odechciało mu się jeść.

King poczekał, aż barman opuści swoje stanowisko, po czym podszedł do kontuaru. Niby śledził ze znudzeniem gości, niby czekał na obsługę, jednak między tymi czynnościami zerkał co rusz za bar, spodziewając się znaleźć tam świeżego trupa. Obawom nie stało się zadość, choć plama krwi ciągnąca się smugą aż do kuchennych drzwi wcale nie uspokajała. Naukowiec usiadł na jednym z przybarowych krzeseł i zaczekał na Barmana. Jeśli jego podejrzenia miały okazać się słuszne lepiej nie było zadawać niewłaściwych pytań. W końcu typ w zatłuszczonym fartuchu wyłonił się zza blaszanych drzwi szurając buciorami w kałuży juchy.

- Jak Cię zwą? - głos Clyde’a wyrażał bezgraniczną obojętność.
- Aaron. Twoje piwo. - rzucił barman stawiając przed Tobą kufel. Skinął w stronę opuszczonego stolika. - Uważaj, bo Ci zapierdolą żarcie. Tu bywa różnie, wiesz. -
- Radzę sobie. - rzekł podróżny odbierając kufel. Chciał coś dodać, ale był zbyt spragniony, żeby wykrzesać z siebie coś więcej, więc poprzestał na zwilżeniu ust. Trunek był tak cieniutki, jakby pędzono go na deszczówce i zagęszczano pastą do butów. Maskując obrzydzenie Spec odsunął nogą taboret zapraszając rozmówcę, żeby się przysiadł. Ten zignorował zaproszenie, lecz po chwili sięgnął pod ladę po butelkę przedwojennego piwa, odszpuntował kapsel i przybrał fachową minę.

- Mówiłeś, że Trautman jest chory. Może dałoby mu się jakoś pomóc? Wiesz, trochę się na tym znam… - dodał Clyde pocierając kciuk i palec wskazujacy w jednoznacznym geście kojarzonym z gamblami. Cały czas uważnie przypatrywał się twarzy rozmówcy. Podejrzewał, że pułkownik mógł zapaść na ciężki przypadek zatrucia ołowiem, a kucharz i te jego zakapiory zwyczajnie rżnęli głupa. Może po prostu popadał w paranoję. Niczego nie dało się wykluczyć.

- Nie ma potrzeby, mamy swojego lekarza. Chyba, że masz do sprzedania coś na pasożyty. Celos? Cesol? Jakoś tak... - Aaron przelał swoje piwo do drugiego kufla. - Zresztą, między nami, póki pułkownik jest chory, mam tu większy luz. - Podniósł swój kufel w geście toastu i lekko klepnął Kinga w ramię. - To co, napijemy się? Chlup w ten głupi dziób! -

Nauczyciel upił pospiesznie minimalny łyk i wykrzywił wargi w czymś co mogło uchodzić za uśmiech, choć jego oczy pozostawały bez wyrazu. Barman wydawał się mówić prawdę, ale który z kłamców nie to właśnie miał na celu? By uchodzić za szczerego? Jeszcze miało się okazać ile w tych domysłach było sensu. Szkarłatna plama połyskiwała paskudnie na peryferiach wzroku.

- Nie mam Cesollinum… - Boże, oni chyba nigdy poprawnie nie złapią nazw leków. Swoją drogą co za kretyn nazwał preparat na pasożyty w ten sposób, zamiast po ludzku, Acidophilium?

King przesunął się na taborecie tak by mieć na oku swój stolik i plecak. Nie był naiwny. Nie umknęło jego uwadze podejrzane zachowanie jednego z lokalnych mętów wietrzącego łatwy zysk i jego nieudolnie kamuflowane próby przesiadania się byle tylko zbliżyć się do plecaka w rogu.

- Kto tutaj może załatwić jakiś transport? - kolejny łyk piwa - W miarę niedrogo? -
- Zależy gdzie. Słyszałem, że karawańce jadą w stronę Pittsburga. Tam wali gro ludzi. Podobno coś się ruszyło z miejscowym handlem. To ta duża ciężarówka. -
- A na południe? Do Nashville? Albo chociaż Cinncinati? -
- Ten koleś, co tu pracuje, Dentysta. Coś wspominał o Nashville. Zjedz, napij się i idź go poszukaj. Powinien być gdzieś między wozami. -
- Wiesz co z niego za jeden? Rozumiesz, że zaczepianie przypadkowych gości nie jest zbyt zdrowe dla gęby. - King starał się za wszelką cenę nie patrzeć na czerwone drobinki na kaftanie Aarona. Jakoś nie potrafił myśleć o nich inaczej niż o plamkach krwi.
- Zaczepianie? Facet od kilku dni pracuje tu jako ochroniarz. Wypieprza mi z baru, co bardziej nawalonych. Chłopaki czasami lubią popić i dać komuś w ryj, na przykład moim krzesłem. Ja to może i mam to w dupie, ale pułkownik jaja by obciął. -
- Rozumiem. - Clyde zamyślił się na chwilę przeglądając wybór butelek za barem. W większości pustych, albo o wyjątkowo podłych markach. Spec stanowczo nie miał ochoty zapoznawać się z ich zawartością. Zwłaszcza, że podróżował sam, a ostatnie co chciałby zobaczyć po opróżnieniu butelki to krzywa gęba Dentysty.

- Jest tutaj jakaś fucha? Moja ostatnia robota poszła, że tak powiem z dymem, kiedy gangerzy rozpruli mi bak i komplet opon w aucie. A mówili, że praca w elektrowni Simona Rogersa to łatwa sprawa… -
Barman popatrzył na twoją kolację. - Tylko, żebyś później mi stary się nie rzucał, że niedobre, bo zimne. A co do fuchy. Jesteś lekarzem, tak? -

King pozwolił sobie na krótki uśmieszek. - Racja. Zimne pewnie smakuje zupełnie do niczego. Może przeniesiemy rozmowę do stolika? Ja sobie wszamię, a ty opowiesz mi conieco o szansach na gamble. -
- Jasne, nie ma problemu. I tak nie widzę, zbyt dużego ruchu. -

- Pytasz, czy jestem lekarzem... - King zasiadł do półmiska z mieolnką i plackami. Chemiczny zapach skrobi w proszku bił po nozdrzach, a oka tłuszczu wyglądały jak jedna wielka obietnica miażdżycy. Alternatywy nie było, zresztą Nauczyciel był diablo głodny. Postawił przed sobą rozwodnione piwo i zaczął jeść.

- Gdybym powiedział, że tak, nie miałbyś pełnego obrazu. Wiesz co to szwajcarski zegarek? Taki jaki miał McGywer? - nie zważając na dziwny wyraz twarzy rozmówcy, przetykając wypowiedź porcjami mielonki, kontynuował - Mogę załatać Ci bak w wozie, mogę nastawić strzaskane ramię, wskazać co pogryzło kumpla na pustyni i dlaczego ma fioletowe plamki, mogę nawet wyregulować Ci wskaźnik w pieprzonym przedwojennym liczniku geigera. - Clyde skarcił się momentalnie za niepotrzebne nerwy. Trochę irytował go sztywny podział na tępaków z gnatami i tych, którzy takich koleżków łatali, opcjonalnie zmieniali olej w silniku ich bryki. - Złamana rączka w podajniku na płyty? - spoko. Zacięta spluwa? - no problemo. Korespondencja w dziwnym jezyku? - czuła struna zadrgała. Było tajemnicą poliszynela, że poziom piśmiennictwa stał na żałosnym poziomie, nie wspominając o językach obcych. King tylko uśmiechnął się patrząc na efekt swojej wypowiedzi.

- Tak więc, co dla mnie masz...? -
- A umiesz w ryja przypierdolić? - powiedział barman i roześmiał się. - Nie no, poczekaj dzień, czy dwa, zanim złapiesz jakiś transport i na pewno coś się trafi.Wiadomo, różni ludzie tu zjeżdżają i zdarza się, że są ranni, czy cóś. Albo wóz się rozkraczy. Kilka gambli na pewno ogarniesz. -
- Ta ciężarówka to tego Dentysty? Wygląda na taką co ją zwinęli prosto z frontu. -
- Nie, nie jego. Tamci przyjechali wczoraj. Wiozą jakieś wartościowe gówną. Teraz śpią. Zapłacili Dentyście, żeby rzucił okiem. - Barman przyniósł drugię piwo z zaplecza. - Masz. Na koszt firmy. -
- Dzięki za żarcie. - Clyde skończył jeść i dopił piwo - Dobra, to ogarnij butelkę z wodą. Gdzie moje łóżko? -
- Wchodzisz na górę i ostatni pokój po lewej. - Clyde nagle poczuł się bardzo senny. Z radością przyjął wizję prawdziwego łóżka i czystej pościeli. - Nie zapomnij o piwku. - rzucił na odchodnym barman.

Senność zamroczyła nieco umysł podróżnego. Aaron zakołysał się lekko przed oczami, by po chwili odzyskać ostrość. King skinął mu głową, pozbierał swoje manatki i wziął piwo. Choć zdawał sie robić co mu barman zagra, momentalnie nabrał podejrzeń. Zamierzał jednak wybrać sie do rzeczonego pokoju i tam w ciszy przemyśleć sprawę. Clyde wstał, postawił kilka kroków, kiedy piwo wypadło mu z ręki. Poczuł, jak ogarnia go słabość, nogi miał, jak z waty, czuł się całkowicie wypompowany z sił. Ciężko upadł na ziemie. Ale wciąż był przytomny. Dobiegł go głos barmana:

- Dobra, bierzcie go do wozu. - Ktoś, chyba facet siedzący zaraz obok Speca rzucił. - Kurwa, już myślałem, że nie zeżre tego gówna. - Barman zaśmiał się. - Mi to mówisz? Przez chwilę myślałem, że już zobaczył juchę jego kurwa mać pułkownika… Ilu jeszcze jest na górze? - Ktoś inny odpowiedział. - Z sześciu. Nie chciałem ich teraz znosić, żeby koleś się nie pokapował. - Czyjeś silnę ręce zerwały z Clyde’a plecak. - Mechanik, lekarz, jebany wszystko umi. Ile weźmiemy za niego gambli? - Drugi głos. - A ja wiem? Ze sto, jak nie więcej. Wołaj Dentystę i ogarnijmy się, szybko zanim, ktoś nowy przyjedzie, żeby nie było takiej akcji jak z tym. Ruchy. -

Głowa bolała Nauczyciela, jakby ktoś przyłożył mu gazrurką prosto w skroń. Poleciał jak długi wypuszczając kufel z chrzczonym piwem. Nigdy nie był zbyt odporny, nic dziwnego że powaliło go jakieś świństwo, którym było nafaszerowane jego żarcie. Choć powinien był zemdleć i nic nie pamiętać, on trzymał się kurczowo świadomości. Nie potrafił odpuścić. Widział buty chłystków, którzy zebrali się wokół niego i grzebali w plecaku Bisleya.

- Hej, obczaj to! - w polu widzenia pojawiła się dłoń ściskająca śniegową kulę z mikołajem - Co to za szajs? -
- Miał tu trochę gambli, jebany. - plecak opuszczały kolejno kłódka, manierka, papierosy… - I co, profesorku, łyso ci? - oddech przesycony smrodem zgniłych zębów - Teraz nie jesteś taki kurwa, cwany. -

Skurwysyny.

W pamięci, niczym w wiekowym drewnie, Clyde wyrył kolejną kreskę w kategorii “szumowiny”. Niestety sąsiednia kolumna opatrzona podpisem “w porządku” była przeraźliwie mniej liczna. Wszystko się spieprzyło po tej wojnie. Fale bezsilnej złości zalewały mu umysł. Prawdę mówiąc nie dbał teraz o to, że został oszukany i okradziony. Najwyraźniej właśnie był porywany, co kreśliło daleko bardziej ponurą perspektywę. Z urywków rozmów wywnioskował, że skończy jak jakaś pieprzona małpa w zoo i do końca swojego życia będzie opatrywał zakapiorów jakiegoś mafijnego bossa, albo pucował mu cadillaca. W najlepszym wypadku…

Teraz jednak ważne było zachowanie obrączki Bisleya. Niech sobie wszystko wezmą, ale tego jednego przedmiotu im nie odda. Przezornie zaszył ją w wewnętrznej kieszonce, przewidując taką możliwość. Kiedyś nazwano by to paranoją. Teraz była to zwykła przezorność

- Pospieszcie się, kretyni! A ty wypierdalaj mi z tym mikołajem. - Śmiechy urwały się, a przed gasnącą twarzą Kinga pojawiła się brudna gęba Aarona. Obracał w palcach pocisk karabinowy. Kaliber 12,7mm. Oczy barmana pałały niezdrową żądzą.

- Dostanę za ciebie całą masę gambli… -

Potem była już tylko ciemność.

Fabiano 13-12-2013 22:24

Zasrane Stany Ameryki. Środkowe Zasrane Stany Ameryki. Czyżby tutaj miał umrzeć? Między urwiskiem, poniżej którego leniwie płynęła rzeka, a z nadciągającą watahą śmierdzieli. W urwisku było coś pociągającego. Straszne i piękne zarazem sto metrów pionowej skały. Wody się nie bał. Bał się tego co pod wodą - niewidocznego. Smród szczyn był coraz większy. Coraz częściej słyszał także piski. Nie widział jeszcze śmierdzieli. Skarłowaciałe drzewa i krzewy ograniczały widoczność do niespełna dziesięciu metrów. Może dwunastu.

Co za gówno.

Sam sobie był winien. Tropił je trzy dni na zlecenie burmistrza tutejszej miejscowości. Mała Kalifornia oblegana była przez te psowate warchlaki od dłuższego czasu. Dostał trzech ochotników, niech spoczywają w pokoju, i czas do następnej dostawy węgla z Austin Village. Czyli dziewięć dni. Pierwszego dnia się spił. Drugiego poprawił. Trzeciego dochodził do siebie. Wydając resztę zaliczki. Czwartego zabrał chłopaków i poszedł w głęboki las.

Mógł się tego spodziewać po opisie stworzeń. Gdyby nie był tak głupi, pijany, albo skacowany - właśnie w takiej kolejności, fakt, że ma do czynienia z potężnym stadem, zrozumiałby dużo szybciej. Po wejściu w północną część lasu, w powietrzu można było wyczuć lekką, ledwo wyczuwalną, kwaśną woń. Czym brnęli dalej tym woń była wyraźniejsza. Drugą rzeczą, którą nie dało się przegapić, był coraz częściej występujący suchodrzew. Aż w pewnym momencie wyraźnie było widać, że żywe są tylko największe okazy iglaków. Był wieczór, rozbili obóz. Na wyraźne życzenie Champa, najstarszego i ewidentnie znającego teren ochotnika, wystawili nocną straż.

Pierwsza noc mimo wielkiego napięcie wśród ochotników, była spokojna. Najwyraźniej śmierdziele niespecjalnie się nami przejmowali. I mimo, że słuchać było kilka pisków, to nikt nie zauważył lśniących ślepi na granicy widoczności. Był za to czas na chwilę rozmowy. Okazało się, że mieszkańcy właściwie żyją z drewna, które wysyłają karawanami do kupców. Wycinany jest tylko suchostan, bo ma najlepsze właściwości konstrukcyjne. Żeby jednak wyciąć odpowiednią ilość trzeba rozbijać obozy o dzień drogi od miejscowości. Ostatnio z takiego obozu wróciło dwoje pogryzionych drwali. Dwoje z ośmiu.

Przez następne dwa dni nerwówka nie opuszczała ochotników. Udzieliła się także i Ridleyowi.



Gdy trzeciego dnia, dotarli do części powszechnie zwanej martwym gajem, Ridleya nie opuszczało wrażenie, że wygląd drzew jest adekwatny do stworzeń w nim żyjących. Jak dotąd, Ridley, nie widział ani jednego śmierdziela. Zaczął jednak podejrzewać, że to będą jakieś zdychające psy, czy wilki. Albo już zdechnięte. Las dookoła był kompletnie martwy. Wyobraził sobie wielki pożar trawiący las i wszelkie cholerstwo w nim zamieszkałe. Wyszło by to tylko na dobre.

Ominąwszy suchy jak wiór zwalony dąb, odsłoniła się przed nimi spora dolina. Po obu stronach niecki sterczały szpiczaste skały niewielkich szczytów. Teren od dawna wznosił się, jednak nic nie wskazywało żeby zrobił się górzysty. Nic oprócz doliny i skalistych grani właśnie. Ślady prowadziły w parów. Nie pozostało nic, jak się tam udać. Dzień dopiero się zaczynał, toteż zagrożenie ze strony śmierdzieli było znikome. Najaktywniejsze były w nocy. Kwaśny smród szczyn był nie do zniesienia. Ridley zawinął tylko szczelniej chustę i ruszył przodem upewniwszy się, że dubeltówka leży luźno w kaburze, a bushmaster jest przeładowany. Dwa kilometry dalej, gdy od smrodu łzawiły oczy, ukazała się grota. Nawet tak niewprawiony tropiciel jak Ridley nie mógł nie zauważyć, że wszelkie ślady prowadzą w głąb jaskini. Wystarczyło spojrzenie na drwali by z bladych twarzy wyczytać iż, następnym razem żaden z nich na ochotnika nie pójdzie, a pchać się do jaskini nie mają najmniejszej ochoty.

Ridley też nie chciał. Po tropach można było wnioskować, że jest ich tam w środku sporo. Nie było jednak wyjścia. Kazał wyciągnąć kanistry z benzyną i wykonać to do czego się zgłosili.

Ruszyli powoli, Ridley pierwszy. Grubasek Stiv ostatni. Można by powiedzieć, że zamykał pochód, gdyby nie ciągłe wrażenie iż zacznie uciekać na odgłos najmniejszego szmeru. W środku było ciemno. Jednakże nie była to na tyle duża jaskinia by skryła się całkowicie w ciemnościach. Śmierdziało okropnie. Zbierało na wymioty i drapało w gardle. Na klepisku leżało z pół setki, może siedemdziesiąt sztuk psowatych stworzeń. Pozbawione futra i obślizgłe śmierdziele zdawały się zapaść w letarg. Liczebność zrobiła wrażenie na Ridleyu. Spojrzał się wymownie na Champa, który z przerażeniem na twarzy wzruszył lekko ramionami. Szeryf O’Nill, wspominał o kilkunastu osobnikach.
Jakby się zbudziły…

Ewidentnie żaden z grupy nie miał ochoty na polewanie paliwem śpiących stworzeń. Niemniej, nie ze względu na dobroduszność. Każdy już sobie uzmysłowił, co by się stało gdyby ktoś kichnął. Ridley dla pewności jednak przyłożył palec do ust i kazał dać sobie jeden z kanistrów. Idąc uważnie położył jeden kanister na środku, otworzył i rozlał delikatnie. Gdy niewielka ilość się rozchlapała, postawił część mając nadzieje, że zwierzęta same w popłochu wyleją resztę. Kolejny kanister posłużył za to samo w innym miejscu. Wrócił się po kolejny i postawił go rozlewając odrobinę w trzecim miejscu. Czwartym kanistrem poprowadził ścieżkę do wyjścia i położył go na boku by powoli zawartość lała się do środka. Zapach benzyny nikł w smrodzie wydzielanym przez śmierdziele. Spojrzał na ochotników. Stiv stał już u wylotu doliny. Pięćset metrów dalej. Champ kiwną głową. Rush jak zwykle grzebał w zębach z głupią miną.
Zapałka poszła.

Piekło jakie zgotowali rozgorywało powoli. Nie widzieli wszystkiego, a nawet prawie nic, bo wycofywali się w las, ale pisk był straszny. Gdy palące się sylwetki wystrzeliły z groty wiedzieli, że plan się powiódł.

Uciekali. Biegiem przez las. Ridley nie znał terenu, zdał się więc na Champa. Stiv przepadł zanim jeszcze dobrze zagłębili się w lesie. Staruszek szybko stracił tempo i już po kilkuset metrach jedną ręką obejmował drzewo, drugo zaś trzymał się za serce.

- Kolka – rzucił, napotykając pytające spojrzenie Ridleya.

W przeciągu dwóch godziny zdołali oddalić się na tyle, by nie słyszeć już żadnych pisków, a smród stracił na intensywności. Po kolejnych dwóch godzinach wędrówki zaczęli szukać miejsca na nocleg. Champ chciał iść aż do rana. Może tak trzeba było zrobić, może wtedy by zdołali wrócić.

Postanowili obozować na drzewie. Był to optymalny pomysł. Oszacowali, że oddalili się od jaskini o jakieś dwadzieścia kilometrów. Powinno być spokojnie. A około północy zbudziły ich pierwsze piski. Po kilku minutach można było zdać sobie sprawę, że śmierdziele jednak się zbliżają. Na szczęcie byli na drzewie, a do świtu pozostało jakieś cztery może pięć godzin.

Atak przyszedł tak nagle, że zaskoczył nawet Ridleya. Spali, gdy coś podeszło do drzewa, na którym był Champ i zaczęło się po nim wspinać. Gdyby ktoś otworzył oczy i spojrzał na pień sosny, zobaczyłby ślepia odbijające światło księżyca. Druga taka para podchodziła do drzewa Ridleya. Kilka było jeszcze na uschniętej brzozie Rusha. Po kilku dłużących się sekundach ciszę przerwał krzyk Champa. Ridley zerwał się zamotany. Czy to zabawa karnawałowa? A dlaczego ktoś krzyczał? A co? Puść mnie! Nic nie widzę! Opanował się jednak szybko uświadomiwszy, że jest przecież przywiązany do drzewa. Przypomniał sobie gdzie ma nóż i odciął się od drzewa, po czym następne dwie sekundy pozwoliły mu na ocenę sytuacji. Do ziemi miał z cztery metry, lecz nie pozostało mu nic innego jak rzucić się czerń. Pierwszy poleciał plecak, później Bushmaster i dubeltówka, następnie sam skoczył z nożem w ręku. Zanim odzyskał mienie musiał zetrzeć się z dwiema bestiami wielkości wilczura. Nie sprawiły mu problemu. Spodziewał się jednak, że przeciwników będzie sporo więcej niż dwóch. W tym samym czasie gdy Champ zwisł bezwiednie targany przez śmierdziela, Rush musiał też wpaść na genialny pomysł skoku na ziemie. Zeskoczył, a w śród warknięć i pomrukiwania mutantów można było usłyszeć chrupot.
Rush zawył.

- Ja pierdole! – To były jedyne słowa, które padły z ust Rusha w czasie całej wyprawy. Do tego zagłuszone zostały przez gardłowe warknięcia śmierdzieli, które rzuciły się na leżącego mieszkańca Małej Kalifornii.

Ridley szybko ocenił, że nic tu po nim. Złapał dubeltówkę, wypalił do najbliższych śmierdzieli, po czym zerwał się do ucieczki. Zanim ciemność ustąpiła, zdołał wywalić cały magazynek z bushmastera i zgubić nóż. No i oczywiście najważniejsze – samemu się zgubić.

Pół godziny później wzeszło słońce, a Ridley stanął na skraju przepaści, a sytuacja była patowa. Cholera. Nigdy tak źle jeszcze nie było. Nie miał jednego noża i plecaka. Dubeltówka potrzebowała załadunku, a w magazynku Bushmastera pozostało najprawdopodobniej dwadzieściakilka naboi. Gorzej, że z plecakiem zostawił piersiówkę z bimbrem.


Śmierdziele zaczęły wychodzić powoli na polanę. Padło kilka strzałów. I kilka trupów. Zanim Ridley uświadomił sobie, że coś tu nie gra było już za późno. Ryk zmroził powietrze na polanie. Nawet śmierdziele jakby zamarły. Łowca w swojej karierze słyszał niejeden ryk. Żaden nie zwiastował niczego dobrego. Z przeoczonej wcześniej jamy wyłoniło się ponad naturalne cielsko. Bestia nie była wielka. Była ogromna. Wielkością porównywalna z wielkimi aligatorami w okolicach Miami, na które polowało się przy pomocy harpunów wielorybniczych. Ów kawał cielska zdawał się nie próżnować. Zaatakował najbliższego śmierdziela. Jednym machnięciem łapy wypruł flaki i odrzucił na kilka metrów jednego z psowatych stworzeń.

Dobrze mieć jakiegoś przydatnego kompana, pomyślał Ridley. Gorzej jak będzie chciał człowieka na deser.

Ridley ocenił sytuację. Śmierdziele stanęły i żaden kundel nie atakował łowcy, bestia natomiast miała pecha. Stała u wylotu jamy a dookoła niej zebrało się pięć psowatych. Kolejny biegł w jej stronę. Reszta stała na skraju lasu nie mogąc się zdecydować czy wyjść z cienia suchych drzew, czy nie.

- Tchórze. – warknął przez zęby.

Łowca miał czas zastanowić się i przycelować. Żałował, że stracił optykę podczas szarpaniny gdzieś po drodze. Nie było jednak wyjścia. Chłopaki nie płaczą, prawda? Pierwszy na muszkę poszedł ten w ruchu. Miał wrażenie, że zanim usłyszał strzał, śmierdziel obrócił się i padł. Po kilku sekundach do uszu Ridleya doszedł odgłos skomlenia i chrobotania. Kundel zaczął kręcić się i czołgać na skraj lasu. Szkoda czasu na tego zdechlaka.

Najwyraźniej łowca zwrócił na siebie uwagę, gdyż śmierdziele na skraju polany zaczęły warczeć w jego stronę. Cieszyć się czy płakać? Bestia kilkanaście kroków na lewo mimo uczepionego karku kundla dawała sobie nieźle radę z warchlakami. Ridley postanowił nie próżnować. Kolejny strzał posłał w najbliższego mutka powarkującego w jego stronę. Padł martwy.

W szeregach wroga nastąpiło poruszenie. Jeden zdezerterował i pognał w stronę lasu. Drugi, udając chojraka, śliniąc się i warcząc rzucił się do ataku. Ridley nie potrzebował większej zachęty. Spust pociągnął dokładnie w momencie gdy ten chciał obejść łowcę. Kula musiała trafić w kręgosłup, gdyż zwierze wyglądało jakby złamało się w pół. Miało przy tym jeszcze tyle sił by skomleć wniebogłosy. Chwilowy spokój pozwolił Ridleyowi rzucić okiem w lewo. Bestia obaliła już dwa psy, jeden z nich rozerwany jest praktycznie w pół, drugi bez jednej nogi karykaturalnie czołga się w stronę lasu. Dwa pozostałe psy zajadle atakują, trzeci, ciągle trzyma się jej karku. Na linii lasu pojawiają się dwa kundle.
Niestety nie ruszyły na bestię.


Szybka reakcja Ridleya była niestety niewystarczająco szybka. Zdążył strzelić raz. Pudło boli bardziej, gdy przez ułamek sekundy człowiek sobie uświadomi, że na szali tej właśnie kuli może stać jego życie. Pierwszy śmierdziel dopadł łowcę błyskawicznie. I dostał kopa. Twardy był, bo wstał ujadając zanim jeszcze zdążył paść. Drugiego Ridley szybko sprowadził na ziemie maczetą. Rozcięcie na brzuchu nie było jednak zbyt uciążliwe, bo kundel rzucił się w furii wbijając zębiska w rękę łowcy.

Tak oto właśnie, Ridley, z pana sytuacji i tutejszej okolicy, został zrzucony z piedestału. Gdzieś, jakby się mogło zdawać, na poziom królika. Jeśli do tej pory strach nie zajrzał łowcy w oczy, to w tej chwili przybrał o sinozielony kolor ślepi śmierdziela, próbującego za wszelką cenę wgryźć się w jego szyję. Ridley leżał, maczeta leżała, ręce były zajęte. Kto go w to wszystko w plątał?

Z tą myślą przyszło zbawienie. Maczeta wcale nie leżała daleko. Wymacanie jej zajęło chyba z piętnaście lat. Może dwadzieścia. Natomiast odcięcie głowy śmierdzielowi, zajęło niecałe cztery sekundy.

Mocne uderzenie maczety niemal oddzieliła czerep kundla od tułowia, gorąca krew polała się strugami. Drugi agresor nie raczył próżnować, chapnął łowcę zębami w okolice brzucha. Brzuch i kurtka były ewidentnie do wymiany. Ewidentnie wymianie trzeba będzie poddać większość garderoby. W żyłach Ridleya adrenalina zabuzowała jeszcze bardziej. Mutek szarpnął się próbując ugryźć po raz kolejny. Próbując, bo dostał w zęby truchłem martwego śmierdziela. Szarpanina przeciągała się, a Ridley leżąc szukał sposobu by maczetą wykończyć warchlaka. Ten miał jednak inne plany. Wygiął się w pół szybkim kłapnięciem szczęki szarpnął Ridleya za żuchwę. Kawałek brody pozostała na zębach bestii. Krew polała się po szyi.
Rana była poważna.

Złość wstąpiła w łowcę. Nie to, żeby dopiero teraz. Lecz mijające minuty w bezsilnym uścisku, szarpaninie, wymianie ciosów ciągnęły się w nieskończoność. Bezsilność i kolejne próby wzajemnego unicestwienia się, wywoływały spiętrzającą się falę furii. Szarpnął wreszcie z całych sił maczetą wykrawając spory kawał zmutowanego podbrzusza. Śmierdziel zaczął się niekontrolowanie rzucać.

Długo nie trzeba było czekać, by wokół jeszcze leżącego łowcy leżało stadko martwych ( bądź dogorywających) trucheł.


Łowca oprzytomniał szybko, wstał do kuca, chowając się za głazem i szukając wzrokiem bestii. Dostrzegł ją bez żadnych problemów. Miejsce walki, którą stoczyła, przypomina prawdziwe pobojowisko. Bestia rozszarpała wszystkie kundle. Sama przy okazji musiała odnieść poważne rany, krwawiła bowiem w kilku miejscach, przy czym rana Ridleya na brzuchu wyglądała jak draśnięcie. Najwyraźniej ucierpiały także jej tylne łapy, gdyż wyraźnie nie miała ochoty się ruszać. Toteż porykując w stronę łowcy dawała znać, żeby ten sobie stąd szedł. I to szybko.

Ridley z całego serca chciał usłuchać niedźwiedzia, czy co to tam było. Złapał za manatki i ruszył na skraj polany. Nie był jednak głupim łapiduchem. Rozejrzał się dokładnie po polanie i celując prosto w bestię powoli się wycofał. Gdy tylko przystanął przy stosie szczątków w celu zweryfikowania zawartości, bestia odgrażając się ruszyła w jego stronę. Była ranna, prawdopodobnie więc jeden celny strzał posłał by zwierza do piekła dla zwierząt, do jego własnych Zasranych Stanów Ameryki. Dwa powody sprawiły, że Ridley wolał się wycofać.

Po pierwsze, nikt mu za nią nie zapłaci. Najprawdopodobniej nawet złamanego papierosa. Po drugie, zawsze w przypadku kolejnych kłopotów ze śmierdzielami miał pomagierkę. W końcu z pięcioma naraz poradziła sobie zadziwiająco skutecznie.

Zatem Ridley wszedł z powrotem w las. Bestia przystanęła na linii drzew pomrukując. Miał spokój. A spokój był mu teraz bardzo potrzebny. Wiedział, że gdzieś tam, przed nim, leżał plecak, a w nim opatrunki. Opatrunki, słowo, które przetaczało się przez Ridleyową łepetynę z siłą huraganu. Ile to wysiłku musiał włożyć w to, by znaleźć większość, porozrzucanych podczas szarpaniny z śmierdzielami, rzeczy. Przeważająca część była w promieniu kilku metrów od plecaka, ale latarkę, zresztą pękniętą, znalazł dopiero wracając na polanę.

Potrzebował miejsca by usiąść, opatrzyć się i chwilkę odsapnąć. Dzień był pełen wrażeń. Z prowiantu zostały mu tylko sczezłe podpłomyki. Woda na szczęście była nietknięta i smakowała wyśmienicie. Musiał się powstrzymywać by nie wypić jej od razu za pierwszym razem. Najwięcej czasu zeszło mu na opatrywaniu. Ból pozwolił wygonić strach z kłębiących się myśli. Huragan powoli zaczął się wyciszać, a do głosu dochodziła rozwaga.

Wtedy właśnie zastanowił się nad dwiema kwestiami. Cóż takiego mógłby się napić po powrocie do Małej? I za co mógłby to zrobić? Zbierając głowy śmierdzieli w trymiga zamieniłby się w potykającego się o byle gówno muła. Wymarzony cel ataku watahy. Złapał za dubeltówkę i załadował breneką. Dodatkowo sprawdził Bushmastera, a maczetę wyczyścił o kawałek materiału i kamień. Wyciągnął stalową siatkę na trofea i przywiązał ją do poszarpanych przez kundle troków plecaka. Mimo osłabienia doszedł do wniosku, że trzeba wrócić na polanę po kilka głów.

Na polanie, wyczulona bestia wyłoniła się z jamy, pomrukując groźnie, gdy tylko Ridley zdołał wychynąć zza linii drzew. Nie chciał ryzykować walki, gdyż była ryzykowna. Nie było wyjścia, musiał się cofnąć. Chociaż nie będzie może miał innej lepszej okazji, to nie miał już na to po prostu chęci. Cała frajda uszła z niego podczas potyczki ze śmierdzielami. Toteż łowca udał się w poszukiwaniu martwych, bądź zdychających, warchlaków. W zamierzeniu odcięcia dwóch głów i ilu się tylko da ogonów. Kolejnym etapem tej przepięknej wycieczki miała być Mała Kalifornia.




JaTuTylkoNaChwilę 16-12-2013 20:00

Gdy stanął na nogach poczuł wszystko jasno i nienaturalnie wyraźnie. To co stało się… Wczoraj? Tydzień temu? Jak długo mógł być nieprzytomny? O Boże… Kate, co oni Ci zrobili? Zapłacą.
Joe. Idaho. Kang.
Ta mała mantra będzie mu towarzyszyła do końca życia, albo wcześniejszego dokonania zemsty. Zemsty, która będzie dłuuuga i bolesna dla co poniektórych. Ale to później.


Joshua skulił się za swoim łóżkiem, po czym rozejrzał po sterylnym pomieszczeniu. Szybko zorientował się w jego ułożeniu, po czym najciszej jak tylko mógł ruszył w stronę szafki ze sprzętem medycznym. Liczył na jakiś skalpel czy coś. Starał się robić jak najmniej hałasu i przy okazji podsłuchać o czym gadają ludzie, którzy prawdopodobnie uratowali mu życie. Normalnie wyszedłby i podziękował, ale po ostatnich przeżyciach postanowił, że nie zaufa nikomu.

Drzwiczki szafki otworzyły się bezszelestnie, a oczom Josha ukazały się dwie półki z ułożonymi równo medykamentami, strzykawkami i bandażami.

Szybko złapał za dwie igły, które wbił w kitel, w który był ubrany. W czasie, gdy on przeszukiwał szafkę, trójka strażników rozdzieliła się. Pierwszy z nich, zapewne ten o ksywce Dentysta zajął się sprawdzaniem przytomności rannych. Drugi grzebał w szafce z lekami, a trzeci ruszył na mały ochód. Kurier poczekał, aż ten ostatni zwróci uwagę na hałasującego pacjenta, po czym ruszył przez drzwi znajdujące się niedaleko jego łóżka na korytarz. Niestety były zamknięte… A raczej coś je blokowało z drugiej strony.

Szybko obejrzał się przez ramię na ludzi sprawdzających stan rannych, po czym naparł na drzwi z całej siły licząc na to, że coś, co je blokuje, odpuści. Cóż, jak usłyszą, może uwierzą w historię o chwilowej niepoczytalności, czy coś w ten deseń.
Na początku czuł mały nacisk, który ustąpił, gdy szafa, która blokowała drzwi, upadła z łoskotem zwracając uwagę ludzi znajdujących się za plecami Josha. Wskoczył do pomieszczenia. Szybko zorientował się, że jest w jakiejś graciarni zawalonej różnym chłamem.
-Tam jest jeden! - krzyknął ktoś za jego plecami.
Nagle z mroku przed nim wyłoniła się sylwetka, która podniosła broń i zaczęła strzelać do gości z tyłu. Wszystkie trzy strzały poszły Panu Bogu w okno, ale przeciwnicy przynajmniej przypadli do ziemi przyciśnięci ogniem. W tym czasie z drugiej strony wyskoczył wysoki, czarny pielęgniarz, którzy krzyknął:
-Pomóż mi z tą barykadą!

Joshua ucieszył się, że miał całą twarz obandażowaną. Gdyby nie to, musiałby właśnie zbierać szczękę z podłogi. Jedyne co przyszło mu do głowy to “ja kurwa pierdolę”. Na szczęście wygląd czarnego pomógł mu podjąć szybką decyzję. Złapał za szafę, którą przesunął wcześniej, po czym przesunął ją pod drzwi. W następnej chwili rzucił się za ścianę, by ewentualny ostrzał nie podniósł mu poziomu ołowiu we krwi. Ostatnie wyniki były tak słabe, że musieli położyć go do tego szpitala. Po co pogarszać sytuację?

W tym czasie przeciwnicy nie próżnowali. Otworzyli ogień w stronę gościa, który pierwszy zaczął strzelać. Gdyby Joshua nie był odwrócony plecami, zorientowałby się, że pielęgniarz oberwał i to całkiem poważnie. Usłyszał za to cichy jęk i huk upadającego ciała.
Joshua zmełł w ustach przekleństwo, po czym ruszył biegiem za uciekającym lekarzem. Nie wiedział gdzie jest, co się dzieje. To chyba nie był jego szczęśliwy dzień.
Lekarz wpadł do kolejnej sali. Widząc Josha zaraz za nim, wycelował w niego broń i krzyknął - Stój! - Sam jednak nie przestał biec.
-No chyba kurwa nie! - odkrzyknął kurier grzejąc dalej. - Co tu się dzieje?!
-Stój, bo cię zastrzelę! - Czarny pielęgniarz jednak nie przerwał biegu i po chwili wbiegł na klatkę schodową. Zaczął piąć się do góry.
-Gdybyś chciał, już byś to zrobił - stwierdził Josh nie przerywając biegu. - CO SIĘ TU KURWA DZIEJE?!
Starał się nadać głosowi władczy i nie znoszący sprzeciwu głos. Niech się dzieje co chce, ale ciekawość musi zostać zaspokojona.
Facet zobaczył, że kurier nie odpuści. - Za mną! - Dobiegli razem na wyższe piętro. Jak niższe nosiło jakieś ślady użytkowania, tylko tutaj większość sprzętów została wyniesiona, a gdzieniegdzie widać potrzaskane resztki. Lekarz zatrzymał się w jednym z pomieszczeń zatrzaskując za sobą drzwi. Ciężko oddychając, oparł się o ścianę. - Łowcy… Łowcy niewolników…

Josh wziął kilka głębszych wdechów trawiąc zaserwowaną mu przed chwilą wiadomość.
-Z deszczu pod rynnę - mruknął do siebie, po czym dodał głośniej - jestem Joshua. Co to za miejsce? Skąd się tu znalazłem? Jak wydostać się z tego szamba?
Wszystkie komórki jego mózgu przeskoczyły z pozycji “stand by” na “work” i zaczęły obmyślać jak najskuteczniejszy plan przeżycia. Łowcy niewolników. To już coś. Jeżeli się podda, to nie powinni go zabić. Chyba. Z taką twarzą, jaką musi mieć teraz idealnie nadawałby się na jakiegoś eunucha. Nie żeby mu się to podobało, ale przynajmniej nie zginie. Nie da im tej satysfakcji…
Joe. Idaho. Kang.
Znajdzie ich. Potem. Teraz trzeba przeżyć.

-Nazywam się Doktor Mitchel. Witam w Goodspring... - Mężczyzna wziął głęboki oddech, uśmiechając się krzywo. - Jesteśmy jedynym szpitalem w promieniu stu kilometrów od Detroit. Jeżeli to miejsce można nazwać szpitalem… - Spojrzał na drzwi. - Stąd możemy wyjść tylko na dach. Jesteśmy w pułapce. - Doktor wstał i nerwowo zaczął chodzić od ściany do ściany. - Słyszałem okropne rzeczy, okropne.. Co te bestie wyprawiają ze swoimi jeńcami.
-Miło mi poznać - dokończył uprzejmości Josh - choć szkoda, że w takich okolicznościach. Potrzebujemy okna i kabla albo liny. Jak najprędzej.
-Nie rozumiesz - Doktor spojrzał chłopakowi prosto w oczy - oni są w całym miasteczku.
-To co, chcesz się poddać - zapytał zdziwiony Josh spoglądając w oczy doktorowi - żeby zrobili ci te “straszne rzeczy”? To łowcy. Nie zabiją, jak się poddamy, ale wpierw warto by było spróbować uciec. Pilnuj drzwi.
Kurier złapał za pistolet, po czym podszedł do łóżek i zaczął ściągać prześcieradła. Zwijał je jak najmocniej, a potem łączył razem. Wyszło tego całkiem sporo. Na parter uda się opuścić bankowo.

-To ja… - powiedział ktoś osłabionym głosem. - Doktorze, to Carl... Niech mnie pan wpuści. - Carl?! - Doktor ruszył w stronę drzwi, żeby je otworzyć.
-Stój! - krzyknął Joshua. - Za mocno go trafili. Ma “wsparcie”. Szybko, pomóż mi z tym gównem i spadamy.
Kurier zaczął przywiązywać prowizoryczną linę do nogi łóżka znajdującego się najbliżej okna. Zamierzał przerwać i skierować broń w stronę drzwi, jeżeli tylko doktorek uczyni coś w kierunku ich otwarcia.
Doktor zamarł, ale widać, że zrozumiał ryzyko. - Carl? Carl, nie mogę Ci otworzyć! Idź na dół, w szafce na parterze, w moim gabinecie jest morfina i zapasowe opatrunki… Carl?! - Ktoś mocno kopnął w drzwi.
Josh ostatnim ruchem zacisnął węzeł, po czym poderwał broń i wycelował w wejście.
-Odsuńcie się od drzwi! - krzyknął - Bo komuś stanie się krzyda!
Kolejny raz w przesranej sytuacji. Ktoś na górze chyba za nim nie przepadał. Czyżby wysadzenie garażu z magazynkiem mety było takim grzechem? Nie… To nie to. Więc co? Cóż takiego złego uczynił, żeby mieć teraz tak przerąbane.
Uderzenia nie ustąpiły. Zamiast tego wzmogły się dwukrotnie. Na dodatek framuga była niewątpliwie stara. Josh wiedział, że jeszcze chwila, a wyleci razem z drzwiami.
-Cóż… Nieposłuszeństwo bywa karane.
Kurier wycelował tuż powyżej klamki, nieco prawą stronę na ukos. Jeżeli ktoś stoi centralnie za drzwiami dostanie w tors. Joshua poczuł kopnięcie adrenaliny. Zawsze się tak działo, gdy musiał się pobawić w najwyższego sędziego. Pociągnął za spust. Raz, a potem drugi.
- Aaa! - Głośny krzyk postrzelonego człowieka. - Dawaj strzelbę!
Gdy tylko echo wystrzałów przebrzmiało, kiwnął głową na doktorka, by ten otworzył okno i uciekał, a sam przesunął się ze swojej pozycji, złapał szafkę nocną, którą rzucił w najdalsze okno w pomieszczeniu. Te wyleciało z głośnym brzękiem.
Doktor doskoczył do okna i od razu padł na ziemie. - Są z tej strony! Spróbujmy z drugiej!
-No to raz - zadecydował Josh. - Osłaniam cię.
Doktor złapał za ramę łóżka i pospiesznie dowlekł ją na drugą stronę pomieszczenia. Przeżegnał się, złapał liny z prześcieradeł i wyszedł na zewnątrz. Joshua usłyszał tylko krótki, urwany krzyk i łoskot ciała trafiającego z zdecydowanie za dużą prędkością w beton. Nagle drzwi otwarły się z hukiem wystrzału ze strzelby.
Joshua strzelił w wejście jeszcze dwa razy, po czym najszybciej jak tylko mógł dobiegł do okna i korzystając z doświadczeń wczesnego dzieciństwa, kiedy to z innymi dzieciakami biegał po opuszczonych budynkach i zapomnianych przez Boga ulicach, i chwycił za linę, by zsunąć się na ziemię.. Kto by pomyślał, że coś takiego przyda się jeszcze szanowanemu kierowcy...

Ciężko uderzył o ziemię. Doktor musiał spaść z drugiego piętra na dawny asfaltowy parking. Dookoła jego głowy rozkwitła już plama krwi. Josh nie mając czasu na sprawdzenie, czy żyje, rozejrzał się dookoła. W najbliższym sąsiedztwie stało kilka podniszczonych chat, pomiędzy którymi stało kilka osób. Zdecydowanie za dużo jak na gust kierowcy.
Joshua zmełł w ustach kolejne przekleństwo. To będzie długi dzień. Zaczął biec jak najprędzej w stronę najbliższych zabudowań. Sylwetki ludzie… To na pewno łowcy. Musi biec tam, gdzie ich nie ma. Chyba, że któryś nie uważa na to, co się dzieje dookoła i można pomóc mu umrzeć.
-Stój! - Ktoś krzyknął z okna szpitala. Padł jeden strzał. Na szczęście dla zwiewającego ostrzegawczy. Na parkingu stało kilka wraków, za którymi można by się było się ukryć. Problem z tym, że dwie wyżej wspomniane sylwetki oderwały się od zabudowań i powoli ruszyły w tę stronę. Krótki rzut oka upewnił uciekiniera, że są uzbrojeni.
-Żebyś mógł mnie łatwo odstrzelić - krzyknął Joshua pędząc w stronę najbliższych samochodów. - Zasłonię się i wtedy pogadamy!
Joshua niemal czekał, aż gorąca porcja ołowiu przetnie powietrze i wbije mu się w plecy jak ostatni gwóźdź do trumny. Przestraszony dobiegł jednak do wozów. Chyba udało mu się wygrać talon “śmierć ma wolne”. Dwóch pozostałych nie dawało za wygrane. - Wyłaź z podniesionymi rękami! - krzyknął ten sam ktoś z okna.
-Nieco chujowa sytuacja, nie?! - zapytał z głupia Joshua. - Nie będę strzelał, jeśli i wy nie będziecie strzelać. Nie zależy mi na kolejnych trupach!
-W dupie mamy na czym Ci zależy! Wyłaź! - Kolejna kula rykoszetująca od wraku niewątpliwie wzmocniła przekaz. Dwójka idąca od strony domów zbliżyła się do swoich stanowisk bojowych przy wrakach.
-Nie pomagasz! - odkrzyknął. - Przestań strzelać!
Dwójka zajęła pozycje, ale nie zaczęli strzelać. - Daję Ci ostatnią szansę! Wyłaź!
Josh uśmiechnął się słysząc jęk od strony leżącego Doktora, który podniósł do górę dłoń. Żyje. Nie tylko kierowca wygrał dzisiaj życie… Joshua westchnął głośno, po czym położył pistolet na masce wozu. Wstał, założył ręce za szyję i wyszedł przed samochód.
-Macie mnie! Nie strzelajcie!

Jeden z oflankowujących przeciwników wykorzystał sytuację i obalił Joshuę na ziemię. Drugi w tym czasie podbiegł do leżącego doktorka z charakterystyczną torbą z czerwonym krzyżem. Od razu wyciągnął kołnierz ortopedyczny.
-Będę potrzebował tu pomocy! - krzyknął.

aveArivald 18-12-2013 20:56

- Ok, dziecinko, tylko spokojnie... spokojnie... - Szajbus zaczął powoli opuszczać trzymanego shotguna aż do momentu gdy ten zawisł mu na pasku na ramieniu. Miał nadzieję, że dziecko nie zauważyło trzymanego w ręku kawałku metalu. Był gotów w każdym momencie uciekać bądź też zaatakować. - Spokojnie... Nie rób głupstw. Przyszedłem pomóc. Przecież nie chcesz nikogo skrzywdzić, prawda?
Ja zresztą też - dodał w myślach. W końcu praca łowcy niewolników polegała na chwytaniu żywych ludzi a nie produkowaniu trupów. Przynajmniej tak mu się wydawało gdy wstępował w szeregi bandy rekrutów. Wątpił żeby dostał choćby kapkę wody czy garstkę śrutu za bezużyteczne dziecięce ścierwo. No, chyba że u kanibali.

Dlatego też próbował uspokoić dziecko, niestety nieskutecznie. Dziewczyna nadal celowała w jego stronę. Co gorsza, gdy opuścił broń nabrała odwagi.
- Tato! Tato! Oni są w środku! - wydarła się. Szajbus nie wierzył, żeby obrońcy na wyższym piętrzę słyszeli ją przy huku wystrzałów, jednakże kwestią czasu było kiedy zaczną zmieniać taśmę. - Poddaj się! Podnieś ręce! - mimo niewątpliwej odwagi słyszał w jej głosie przerażenie. Dobrze wiedział, że desperaci są najgroźniejszym przeciwnikiem. Uniósł ręce w górę.

- Dobrze, tak lepiej? - uśmiechnął się krzywo, przeklinając małą w myślach.
Nagle karabin na górze przerwał serię. Dziewczynka i zerknęła nieopatrznie w tamtym kierunku. Błąd. Jacob tylko na to czekał. Zginając się wpół rzucił się błyskawicznie po łuku w kierunku dziewczyny. Zaskoczona wystrzeliła dwukrotnie lecz spudłowała. Kule minęły Szajbusa dosłownie o centymetry.

Łowca był piekielnie szybki i idealnie wykorzystał moment, jednak to nie wystarczyło by odebrać małej broń. Dziewczynka zręcznie przeszła mu pod ręką.
- Tata! - znów się wydarła i wtedy wydarzyło się coś niemożliwego.
W pierwszej chwili Jacob myślał, że ojciec małej zlazł na dół i strzelił bezbłędnie go trafiając lecz... lecz to była mała. Nie przewidział tego, zlekceważył swojego przeciwnika. Tej skubanej smarkuli jakimś cholernym cudem udało się go zranić. Lekko odczuwany kłujący ból w tułowiu dodawał Szajbusowi coraz więcej adrenaliny.

Opanuj się idioto - skarcił się w myślach - to jest twój jebany łup. Masz na niej zarobić na swoje parszywe życie. Martwa będzie bez wartości. Zaklął siarczyście. Przez ułamek sekundy przeszło mu przez głowę pytanie kto tu tak na prawdę jest zdesperowany?
- Dawaj to do chuja! - warknął starając się wyrwać jej z dłoni pistolet.
Dziewczyna intuicyjnie wystrzeliła lecz Szajbus spodziewając się tego, zawczasu uderzył od góry w drobne dłonie trzymające broń. Pocisk wbił się zaraz pod jego nogami. Bez zbędnej chwili wahania znów wykorzystał swoją szansę i wyrwał zaskoczonej smarkuli broń z dłoni.
- Ellie?! - usłyszeli z góry głos a później kroki. Ktoś szedł w ich stronę - Ellie?! - dziewczynka sięgnęła po myśliwski nóż, który miała za paskiem. Dzieliła ich odległość około pół metra.

- Nawet nie próbuj - zasyczał łowca gotowy do strzału. - Masz ostatnią szansę, by się poddać mała…
Normalnie cała ta sytuacja w ogóle nie miałaby miejsca. Normalnie, czyli gdyby nie starał się zostać łowcą niewolników. W pierwszej chwili potulnie wycofałby się i uciekł lub jakoś dogadał. Do tej pory nie polował na ludzi lecz na mutanty i cholernie źle byłoby mu ją zabijać nie tylko ze względu na brak zysku. To było wbrew... wbrew... sam nie wiedział czego...

Z drugiej strony jednak, miał już serdecznie dosyć uganiania się za mutancim ścierwem a życie łowcy niewolników wydawało mu się dostatecznie dobre by porzucić starą profesję. Ta mała dziwka miała być jego pierwszym łupem. Dziewiczym trofeum. Początkiem wspaniałej, świetlistej kariery wśród łowców niewolników jednak... wszystko komplikowała...
- Nie zbliżaj się, bo cię potnę! - krzyknęła łamiącym się głosem przerywając chwilowy impas.
Szajbus spojrzał na nią uważnie. Nie trzeba było speca by dostrzec, że jest przerażona. Nóż trząsł się w jej małych dłoniach. Mimo, iż starała się zabrzmieć poważnie, jej głos należał do małej przerażonej dziewczynki. Zerknęła w stronę drzwi. Kroki słychać było coraz głośniej.
- Ellie? - dobiegł ich damski głos lecz o wiele bardziej stanowczy od głosu dziecka.
Kurwa w co ja się wjebałem - przeszło Szajbusowi przez głowę. Wtem przypomniał sobie o indianinie, tym rekrucie, który zabił i brutalnie zgwałcił umierającego chłopca. Za późno zrozumiał, że równie dobrze mógłby stać się dla tych kobiet katem jak i zbawicielem. Nie mógł się jednak już wycofać.
- Nie potniesz mnie, ani ja ciebie. Potną cię goście, którzy tu za mną idą.
Nagle, jakby natchniony boską mocą, doskoczył do dziewczynki jednym ruchem wybijając jej nóż z rąk. Ellie próbowała zareagować ale jedyne co zdołała zrobić to potknąć się o jego podstawioną nogę. Złapał ją za włosy, przyciągając do siebie. Jego nóż oparł się o gardło dziewczynki, ręka z pistoletem wycelowała w otwarte drzwi.
- Ellie! - jakaś kobieta stała zaraz obok wejścia wołając dziewczynkę.
Jaboc oddał strzał ostrzegawczy. Cholerna strata gambli - pomyślał.
- Ani się rusz bo twoja Ellie będzie martwa! - cisza. Długo nikt się nie odzywał. W końcu jednak kobieta zapytała cicho.

- Ellie, słyszysz mnie?

- Gdybym chciał was zabić już bym to zrobił - zasyczał Szajbus do ucha dziecka. - Każ im się poddać. No! Już!

- Amanta?! Amanta… przepraszam… - odezwała się w końcu połykając płacz. - Amanta, macie się poddać.

- Ellie, malutka. To nie twoja wina... Skurwielu! Utnę Ci jaja! Puść ją! - karabin na górze znów się odezwał a Szajbus wykorzystując hałas, zaczął się powolutku cofać razem z zakładnikiem wgłąb jednego z dwóch skrzydeł budynku.

- W ogóle nie słuchasz! To wasza ostatnia szansa! Poddajcie się! I tak już jesteście martwi! - a przynajmniej tak mu się wydawało.

- Elli? Elli, padnij! - kobieta wychyliła się zza futryny z karabinem gotowym do strzału. Na oko była to młoda nastolatka, pewnie siostra. W rękach trzymała Garanda. Przeskoczyła przez worki z piaskiem i skryła za rogiem wąskiej ściany głównego pomieszczenia.

- Gupia suka - sapnął Szajbus mocno przytrzymując wyrywajacą się Elli - Ale ładna, muszę przyznać. Chociaż pewnie już nie długo. Uważaj na swoje plecy piękna, - rzucił niby od niechcenia poważnie zastanawiając się kiedy do cholery te sukinsyny z bandy uderzeniowej tu przylezą. Wystrzelali ich wszystkich jak jebane kaczki czy co?
Dziewczyna kompletnie zignorowała jego słowa, złożyła się do strzału i pociągnęła za spust, mimo, że Szajbus niemal całkowicie zasłaniał się ciałem dziewczynki. Zaskoczony Łowca musiał przyznać, że dziewczyna ma jaja i nerwy ze stali. Okazało się jednak, że kompletnie spudłowała. Prawdopodobnie nie chciała skrzywdzić Ellie.

Niemal równocześnie odpowiedział ogniem. Huk, wystrzałów z jednej jak i z drugiej strony wkomponował się w terkoczący na piętrze RKM i krzyk zakładniczki. W przebłysku świadomości zorientował się, że pocisk z Granda drasnął go w policzek. Centymetr dalej i... Wolał nie myśleć. Miał kurewsko dużo szczęścia. W przeciwieństwie do Amanty.

Dziewczyna padła na ziemię jak trafiona gromem wypuszczając karabin z dłoni. Próbowała dosięgnąć rany brzucha rękami a w spojrzeniu, którym obdarzyła Szajbusa widać było skrajne przerażenie.
- Przykro mi - łowca kolejny raz pociągnął za spust chcąc skrócić jej cierpienia. Usłyszał tylko suche kliknięcie. - O... kurwa... - zaciął się. Gdyby opróżnił magazynek wcześniej to... prawdopodobnie byłby teraz martwy... Po chwili, gdy otrząsnął się z zaskoczenia, zwrócił się do Amanty. - Ty na prawdę nie chcesz umrzeć, co?
Dziewczyna jednak nic nie odpowiedziała. Była w szoku. Starała się odczołgać jak najdalej od Jacoba. Elli przestała się rzucać. Zawisła bezradnie na jego ramieniu płacząc rzewnie.
- Powiedziałem już, że mi przykro do chuja! - wrzasnął oprawca. W końcu nie zamierzał nikomu zrobić krzywdy. Chciał trochę zarobić. Na życie, na leki, jedzenie, jakąś dupeczkę, tornado... Myśli ponownie przerwał płacz Elli. Wwiercał się do mózgu Szajbusa grając na najwrażliwszych strunach tej części jego świadomości, która zawierała jeszcze resztki człowieczeństwa. - Aaaa pierdole to! Cicho do kurwy nędzy! - rzucił po czym zacisnął mocniej ramię na szyi zakładniczki by ją przydusić.
Dziewczyna powoli zwiotczała w jego ramionach. Położył ją na ziemi. Wciąż oddychała. Wstał, odrzucił na bok bezużyteczną broń. Amanta patrzyła prosto w jego oczy. Karabin na górze w końcu zamilkł.
- Uhh... - odetchnęła ciężko. - Zabiłeś… zabiłeś mnie… - rzekła jakby ten fakt nadal do niej nie dotarł. Próbowała się podnieść ale brakowało jej siły, która wypływała z niej z każdym kolejnym oddechem. - Jej ojciec… Mój ojciec... Zostaw… Ellie... musi ktoś… - po grymasie na twarzy można było się domyślić, że mówienie sprawiało jej ogromny ból.

- To już nie ma znaczenia, piękna - Szajbus uśmiechnął się smutno pogodzony z faktem morderstwa, które popełnił. Ofiara była niewinna, czysta jak łza, jednak konieczna. Na szali było życie zarówno jej jak i jego. Wtedy nie miał wyboru i liczył na to, że ona ten fakt zrozumie. Wyciągnął z kabury swoją broń. - Bóg mi świadkiem, żem chciał się dogadać… Wolisz to, czy to? - zapytał pokazując jej błyszczące słabo ostrze noża i Browninga uznając to pytanie za oczywisty akt łaski.
Dziewczyna patrzyła na niego coraz bardziej gasnącymi oczyma. Nagle jednak, wydobyła z siebie krzyk, którego Jacob nie spodziewałby się po umierającym.
- Tato! Tu został tylko jeden! - wzięła głęboki oddech, żeby krzyknąć jeszcze raz lecz... Jacob bez słowa wbił jej ostrze noża w krtań. Aż po rękojeść.

- Nienawidzę cię - szepnął wykrzywiając twarz we wściekłości.
Była to szczera prawda. Nie zrozumiała, że tak na prawdę, to Szajbus wyświadcza im wszystkim przysługę. U żadnego z łowców niewolników nie miałyby tak dobrze jak u niego. Dodatkowo Amanta zmusiła Ellie do oglądania swojej śmierci. To zdało się Jacobowi nad wyraz okrutne.

Dziewczyna przez chwilę charczała po czym zastygła bez ruchu. Jej szeroko otwarte oczy, synonim wyrzutów sumienia prześladujący co wrażliwszych morderców, wciąż wpatrywały się w łowcę z przerażeniem. Ten jednak wiedział, że szybko o nich zapomni.

Wstał i rzucił okiem na Ellie. Nadal leżała w tym samym miejscu. Nieprzytomna. Dobrze. Dużo zapłacił za ten łup. Cholernie dużo. Miał wrażenie, że wręcz przepłacił. Z góry dobiegały go tylko pojedyncze wystrzały z broni ręcznej. Dobiegały go też bojowe okrzyki z kierunku, z którego nacierali jego "kompani".
- Dobra - rzekł do siebie po czym podszedł do Ellie.
Postanowił, że zanim się opatrzy musi unieruchomić swój łup. Zawiązał jej knebel na ustach i związał liną ręce. Stanął nad nią przydeptując ją lekko do ziemi jedną nogą coby nie postanowiła nagle gdzieś uciec lub się wyrywać, po czym zaczął oględziny pierwszej z ran. Pocisk przeszedł przez bok rozcinając go, tak jakby był nacięty nożem. Paskudna rana, ale raczej niegroźna dla życia. Z łatwością ją opatrzył. Oczywiście dalej krwawił jednakże na tamten moment nie był w stanie zrobić nic więcej. Nie obędzie się bez interwencji lekarza.

Z oddali dobiegł go kolejny pojedynczy wystrzał. Wyglądało na to, że zapanował impas i żadna ze stron nie ma pomysłu na jego przełamanie.
- Cholerni amatorzy - warknął lecz po namyśle odprężył się i usiadł pod ścianą. Czekał gładząc opartego o nogi SPASa celującego wprost na wejście do budynku jak i na piętro. Napracował się już na dziś. Nadszedł czas by odpocząć i przypilnować swojej zdobyczy. Już wystarczająco zszargał sobie nerwy.
Po paru minuach przerywanych pojedynczymi wystrzałami usłyszał rozmowę z góry. Ktoś krzyczał. Z pewnością mężczyzna.
- Ostatni magazynek! - brzmiała wiadomość.
Jakby na zawołanie od strony szturmujących do budynku zaczął się ktoś zbliżać. Krzyk bojowy szturmującego mężczyzny urwał się wpół przerwany strzałem z góry. Po chwili do Szajbusa, znowu z piętra, dobiegła ściszona rozmowa. Nie słyszał dokładnie słów, ale była bardzo nerwowa.

Nie wytrzymał.
- No dobra, czas skończyć tę szopkę - rzekł do siebie a po chwili wahania związał Ellie także nogi, po czym ruszył po schodach w górę ze śrutówką w rękach gotów wygarnąć z niej w każdej chwili. Starał się przy tym nie robić zbytniego hałasu.
Już myślał, że uda się mu podejść obrońców pozostając niezauważonym kiedy przez przypadek kopnął jakiś przedmiot.
- Słyszałeś to? - dobiegło do jego uszu.
Szajbus stał w rogu korytarza i widział jak powoli z drzwi pomieszczenia, w którym według niego umieszczony był RKM, wychyla się lufa myśliwskiego sztucera. Tym razem nie zamierzał łapać niewolników. Chciał jak najszybciej skończyć cały ten cyrk. Wycelował i w momencie gdy jakaś postać wysunęła się zza drzwi - strzelił. Śrut z tej odległości, praktycznie pozbawił przeciwnika głowy.

Łowca niemal pewien spektakularnego zwycięstwa śmiało wychylił głowę zerkając wgłąb pomieszczenia.

Huk wystrzału niczym z armaty i kula przelatująca tuż obok jego głowy wystarczyły by instynktownie padł na ziemię. Kolejne dwa pociski przebiły ścianę nad nim.

Koniec atrakcji na dziś - zawyrokował w myślach. Może i był trochę jebnięty ale już dwa razy tego dnia otarł się o śmierć. Raz dosłownie - gdy nabój Granda przeorał mu policzek, a drugi raz teraz - gdy ktoś próbował zajebać go z jakiejś ręcznej armaty. Dał za wygraną i zszedł na niższe piętro rozglądając się uważnie. Jego łup leżał nietknięty i nadal nieprzytomny.

Z góry dobiegło go jeszcze kilka szybkich strzałów. Po chwili przerwy rozbrzmiał ostatni. Coś z łoskotem obaliło się na ziemię. Szajbus ani drgnął. Z zewnątrz słychać było zbliżające się pohukiwania indiańca. Zaraz potem ktoś wyważył drzwi.
- Czysto - rzucił Szajbus stojąc nad nadal nieprzytomną Ellie.
Do środka wpadło czterech mężczyzn. Indianiec, meks, który wcześniej chciał z Jacobem walczyć oraz dwóch gości. Tych łowca w ogóle nie kojarzył. Wszyscy wyglądali jakby przeszli przez piekło. W poszarpanych, pokrwawionych ubraniach, z pustymi ładownicami i szaleństwem w oczach. Trójka od razu pobiegła na górę. Z Szajbusem został indianiec. Facet oberwał. Jedna z rąk wisiała bezwładnie. W drugiej trzymał swój oszczep. Wskazał nim na dziewczynkę.
- Ona jest Pasiastego Orła. Odejdź - powiedział uderzając pięścią w klatkę piersiową.
Niemal równocześnie z uderzeniem pięści Szajbus pociągnął za spust i wystrzelił w kierunku Pasiastego Ptaszka. Nikt nie odbierze mi mojego pierdolonego łupu, a już w szczególności ten kutas. Śrut zwalił indiańca z nóg pozostawiając z jego sprawnej ręki krwawy kikut. Próbował wstać, ale zaraz ciężko opadł na ziemię. Jacob nie mógł uwierzyć własnym oczom. Mężczyzna płakał. Szlochał, niczym małe dziecko.
- Ona. Jest. Szajbusa - rzekł do żywego jeszcze trupa po czym rzucił do nieprzytomnej Ellie. - To dopiero zjeb, mała.
Z odgłosów z piętra można było wywnioskować, że reszta rekrutów szabruje. Nikt nie był zainteresowany strzałem. Szajbus wyniósł małą na zewnątrz i tam zaczął ją budzić. Po chwili dziewczynka doszła do siebie. Gdy tylko otwarła oczy wytrzeszczyła je na łowcę z przerażeniem próbując się wyrwać. Więzy jednak trzymały mocno.
- Posłuchaj mnie uważnie mała - zaczął przemawiać Jacob - bo nie będę tego powtarzać. Słuchasz?
Dziewczynka uspokoiła się i wyraźnie zaczęła go słuchać utkwiwszy w nim wzrok, chociaż nie wydawała się przy tym ani trochę mniej przerażona.
- Nie jestem jednym z nich i na prawdę nie chciałem, żeby to się tak potoczyło… ten świat jest równo popierdolony wiesz? Ciesz się, że nie spotkałaś Pasiastego Orła… Zresztą… Nieważne - przerwał na chwilę zbierając myśli.
Podobał się mu jej upór, odwaga i waleczność. Były to cechy, które u każdego człowieka należy doceniać a już szczególnie u ludzi zajmujących się zabijaniem odmieńców. Pomijając fakt olbrzymiej naiwności dziewczyny, zdawało się mu, że zarówno jego jak i Elli łączy wiele podobieństw. Nie chciał jej krzywdzić. A przynajmniej nie za bardzo.
- Teraz należysz do mnie i masz mnie słuchać bo inaczej bez chwili wahania oddam cię tym pojebańcom. Uwierz, oni potrafią zranić i to nie tylko ciało. Ja natomiast gdy będę mieć okazję, sprzedam cię gdzieś jakimś farmerom albo może gdzieś w mieście... Ostatecznie do burdelu, jeśli cena będzie dobra. Może być? Wyrażam się jasno?
Po pytaniu zapadła niezręczna cisza. Z góry dobiegały odgłosy dwóch szabrowników wykłócających się o łup. Na gładkich policzkach dziewczyny pojawiły się nowe strużki łez. No tak. Jak ma mnie słuchać skoro zajebałem jej siostrę? Jak ma się skupić na tym co mówię, skoro tam gdzie jeszcze przed chwilą walczyli jej rodacy buszują teraz obcy? Jak może zrozumieć co to gwałt skoro możliwe, że nigdy nie była jego świadkiem? Jak może rozumieć co to znaczy głodować kilka dni, nie pić, nie łykać leków, umierać coraz bardziej z każdym tygodniem tego chujowego życia? Skąd do kurwy nędzy może wiedzieć jak trudno jest podjąć się tak desperackich kroków? Dlaczego...?

Jacob potrząsnął głową. W jednym momencie jego spojrzenie zmieniło się, mięśnie twarzy rozluźniły a na twarz wypełzł uśmiech. Resztki alkoholu po integracyjnej popijawie grupy szturmowej już chyba do reszty wyparowały z jego czaszki. To nie było jego miejsce. To nie było jego zadanie. Powinien skończyć tu to co zaczął, wziąć co jego i odejść. Odejść jak najdalej. Ale najpierw...

Podniósł się na równe nogi i wyciągnął zza pasa maczetę.

Zamachnął się.

Dziewczynka rozpaczliwie zapiszczała próbując zasłonić rękami twarz jednak...
- Hehe, żartuję... W końcu chyba coś za ciebie dostanę, nie? - odwrócił się i wszedł z powrotem do budynku. Wybiegł na piętro i od drzwi zagaił. - Jak tam? Coś wartościowego?
Wpadł na meksa niosącego na ramieniu karabin maszynowy. Gość w ręcę miał rewolwer. W drugiej niósł zakrwawiony nóż. Patrzył się Jacobowi prosto w oczy.
- Wypierdalaj - powiedział stojąc na górze schodów. Łowca nigdzie nie dostrzegł pozostałej dwójki lecz, mimo że nie należał do najsprytniejszych, szybko zorientował się co jest grane.
- Och, czyżby? - zapytał z udawanym zdziwieniem zanim jego maczeta poszła w ruch.
Stal błysnęła zimnem ciągnąc za sobą wąziutką strużkę krwi z szyi postawnego meksa. Cios Szajbusa nie był niestety dokładny, ostrze rozcięło jedynie skórę przeciwnika. Zaskoczony "almost" łowca niewolników starał się oddać Jacobowi swoją maczetą jednak nie trafił. Najwyraźniej sprzęt jaki miał na sobie razem z łupami z bitwy mocno go przeciążyły. Ledwo co stał na nogach.

Jacob wykorzystał chwilę wahania, moment w którym przeciwnik łapał równowagę i wyprowadził kolejny mocny cios trafiając meksa w lewą nogę. Maczeta gładko przeszła przez jego kolano. Upadł na ziemię skowycząc z bólu. Jedną ręką złapał się za ranną kończynę a drugą podparł prowokując tylko kolejny cios ze strony łowcy mutantów. Ostrze znów gładko, niczym w smalec weszło w szyję meksykanina zatrzymując się dopiero na kręgosłupie. Kilka sekund później było po wszystkim.

Szajbusa dobiegł dźwięk nadjeżdżających pojazdów. Pewnie łowcy niewolników... - pomyślał. Cholera, Ellie! Zaczął na nowo analizować sytuację po czym nagle, zupełnie niespodziewanie, naszły go silne wyrzuty sumienia i krótka acz wymowna refleksja: Biedna smarkulo... Mogłem cię zabić. Wybacz.

Bebop 20-12-2013 21:30

Pustkowia nie są gościnne, pustkowia piszą liczne historie, a większość z nich kończą w sposób szybki i bolesny. Nie znają litości, nie znają współczucia, sieją strach i zniszczenie. Niczym niewidzialna zjawy, sępy, a może nawet sami jeźdźcy apokalipsy maszerujący pośród gruzów Los Angeles, kopalni w Federacji, brudnych i ciemnych zaułków Hegemonii. Cywilizacja może próbować ponownie zapanować nad światem, ale czy mrok nad nim kiedyś ustanie? Czy po tym wszystkim co miało miejsce ludzie mogą jeszcze z nadzieją patrzeć w przyszłość? Kiedy Śmierć nie musi się już czaić za rogiem, lecz pewnie kroczy pośród ocalałych, od niechcenia wskazuje na nich swym kościstym palcem i zdejmuje z tego padołu. Szafuje wyrokami, zbiera swoje żniwa, a kroku nie ustępują jej pozostali Jeźdźcy. Może to kaprys losu, fatum, może czysty przypadek. Może zwykła ludzka głupota, arogancja i walka o władzę zadecydowały o wszystkim. Błędy ludzi uważających się za bogów i ich poddanych, którzy nie potrafili się przeciwstawić. Może też prawdziwa biblijna apokalipsa naprawdę musiała w końcu nastąpić.

Ludzi dotknęła samotność jakiej jeszcze nie znali, poruszali się w tłumach, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy bowiem cierpieli i umierali samotnie, a świat, w którym żyli był szalony. Więc i oni musieli tacy być. Gdy śmierć spoglądała na nich, gdy podnosiła dłoń, należało podjąć decyzję. Zabijać by żyć czy umrzeć by nie zabijać?


Sześćdziesiąt cztery lata na karku, był starszy niż większość pseudo drzew, które stały w Nowym Jorku. Miał krótkie i siwe włosy, a jego twarz pokrywał zarost tej samej barwy. Kiedyś bystre spojrzenie było teraz zmęczone i puste, choć wciąż czujne. Nie strzelał już tak jak dawniej, nie był tak silny, ani zręczny, nie przerażał swym wyglądem. Był cieniem dawnego siebie, najlepsze lata miał za sobą. Nie sądził by pozostało mu jeszcze wiele. Z założonymi rękoma siedział na miejscu pasażera wysłużonego samochodu jego przyjaciela Raya. On również się zmienił, młodzieńczą szczecinkę zastąpiła gęsta broda, a karabin dawno już sprzedał. Obaj nie wyglądali jak żadni krwi Teksańczycy, a raczej śmieszni uciekinierzy z oddziału geriatrycznego, którzy wybrali się w szaloną podróż. Biały, przeżarty przez rdzę Caddy sunął stanową drogą o dawno zapomnianym numerze. Utracili wiele, ale dumnego wyrazu twarzy żaden z nich nie potrafił się pozbyć. Nawet jeśli teraz bliżej im było do zwykłych farmerów, obaj potrafili jeszcze zaskoczyć.

Ezechiel przyglądał się krajobrazom za oknem, od wielu lat nie widział tych terenów i choć jego mina tego nie zdradzała, cieszył się z możliwości powrotu. Żałował jedynie, że przyszło mu odwiedzić rodzinny dom w tak tragicznych okolicznościach. Atmosfera Teksasu szybko jednak odsunęła od niego te myśli, znów zachwycał się krajobrazami i ludziom pracującym w polu. Kowbojom w kapeluszach, których mijali po drodze kiwając im na przywitanie głowami i kobietami machającymi im z daleka. Całe Stany mogły płonąć, a Teksas wciąż wyglądał jak raj. Okolica była urodzajna, powietrze czystsze niż gdziekolwiek indziej, tutaj dzieci rodziły się zdrowsze. Kobiety były twarde i gorące, władały nożem nie gorzej niż mężczyźni, a w stodole na sianie nie miały sobie równych. Ciężko było szukać tak temperamentnych dziewczyn, a przy tym świetnych matek i żon.

Do tego niebo. Nie było takie jak kiedyś, nie tak czyste i błękitne jak przed wielkim pierdolnikiem, lecz wciąż można było się w nie wpatrywać godzinami. Deakin pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- Ale się roztyła – rzucił nagle wskazując palcem na mijaną przez nich starszą kobietę.

Ray roześmiał się. – Wpadła ci w oko? – spytał żartem. – Ma własne zęby, nie wyłysiała. Mam się zatrzymać?

- Ray, skreśl zęby i włosy –
odparł – W naszym wieku liczy się by kobieta miała puls.

- A jak nie ma to bier, bo ostygnie!

Obaj roześmiali się gromko.
Wkrótce potem dojechali na miejsce, stary Dalton przywitał ich w swoim stylu, natomiast Federata Ray od razu się zmył, czekała go długa droga powrotna do domu. Dopiero teraz, gdy Deakin stał wyprostowany widać było jego okazały wzrost, w ręku trzymał torbę z jego drobnym dobytkiem, przy pasku tkwiła kabura z rewolwerem, a po drugiej stronie szabla typowa dla Federatów. Przywitanie w rodzinnych stronach było miłe, ale przyjemna atmosfera szybko została stłumiona przez niepokój i poczucie zagrożenia. Jego rodzinny dom płonął, a w nim prawdopodobnie tkwili jego krewni.

Porzucił wszystko prócz swego wiernego rewolweru i pobiegł w kierunku trawionego pożarem gospodarstwa. Dom, który stawiał sam z bratem oryginalnie wykonany był z kamienia, lecz najwyraźniej po jego wyjeździe rodzina dokonała kilku zmian. Między innymi pojawiła się drewniana przybudówka. Budynek przeszedł sporo remontów i w tym momencie Deakin nie potrafił dokładnie określić, która jego część została wykonana później.

Kiedy na jego nawoływania odpowiedział kobiecy głos, był już pewien, że musi wkroczyć do środka. Pozostali zgodnie z jego poleceniem udali się po beczkowóz i pomoc w gaszeniu pożaru. On sam miał do wyboru skorzystanie z jednego z trzech wejść: północnego, południowego lub wschodniego. Ostatnia opcja była najgorsza, bowiem akurat ta część domu sąsiadowała z szopą i pożar był tam największy. Nie wiele lepiej wyglądała też sytuacja jeśli chodziło o pozostałe wejścia, choć ogień nie szalał tam aż tak bardzo.

Nie potrafił się skupić, zbyt wiele działo się wokół, myśli kotłowały się w jego głowie, starał się zlokalizować kobiecy głos, usadowić go gdzieś w konkretnym zakamarku domu, lecz bez rezultatu. Podbiegł do starej studni, tuż obok niej stało wiadro w połowie wypełnione wodą, zdjął czapkę zanurzył ją w środku.

Jego twarz na kilka sekund wzbogacił uśmiech, gdy wreszcie wparował do środka przed północne wejście, tę część domu znał. Przed oczami stanął mu jego brat, pamiętał jak się zaharowywali by go wykończyć. Kamień po kamieniu, dzień i w nocy, ile tylko starczyło im sił. Ufał swojej pracy, ta część domu nie miała przed nim tajemnic. Ściany były ciepłe, ogniste języki oblizywały sufit i stojące w korytarzu meble, lecz był pewien, że strop nie runie mu na głowę.

Zakrył usta namoczoną czapką, nie powtrzymało to kaszlu, dym wypełniał jego płuca jednak znacznie wolniej, więc i przebywanie w tym miejscu było znośniejsze. Nie zaniechał starań, dalej nawoływał i tym razem był już całkowicie pewien, iż ktoś był uwięziony w pokoju obok którego przechodził. Na jego drodze stanęła płonąca żagiew, skutecznie tarasowała przejście. Deakin mrużąc oczy zerkał nad nią, ale widział jedynie krótki, zakręcający korytarz. Skorzystanie z innego wejścia nie wchodziło w grę, bo takowego nie było. Oczywiście sporo mogło się zmienić, w końcu lata temu znajdowało się tam przejście na strych, który aktualnie zamienił się w pierwsze piętro. Nie chciał jednak tracić czasu na szukanie czegoś, co wcale nie musiało istnieć

- Wiem, że tam jesteś. Wyciągnę cię, ale musisz mi pomóc - krzyknął Ezechiel.

- Kto?! – Usłyszał zdziwiony, a zarazem zrozpaczony kobiecy głos. - Błagam! Pomóż mi!

- Ez Deakin!
– odparł - Jesteś ranna? Możesz chodzić?

- Deakin?!
– Brzmiała na jeszcze bardziej zaskoczoną, po chwili jednak odpowiedziała na jego pytanie. - Nie! Ten człowiek… Pomóż mi, błagam!

- Spokojnie, idź w moją stronę, trzymaj się ziemi.

- Oni mnie postrzelili! Boże, umrę tu!
Deakin był już przekonany, że kobieta się nie ruszy, trawiło ją przerażenie, tak jak pożar pochłaniał dom. Mimo to nie spanikowała, zdołała zachować resztki zdrowego rozsądku, co w tej sytuacji było na wagę złota. - Proszę, pomóż mi!

- Idę! –
Krzyknął, a następnie zrzucił z siebie płaszcz, przymierzał się przez kilka sekund po czym narzucił go na płomienie. Nie sądził by było to rozwiązanie długotrwałe, ale z pewnością umożliwiające mu przekroczenie płomieni. Rezultat przerósł jego oczekiwania, płachta starego materiału skutecznie przygasiła ogień, był przekonany, iż jeszcze przez kilka chwil to prowizoryczne rozwiązanie powinno działać. Ostrożnie szedł w głąb korytarza. - W co jesteś rana? – spytał jeszcze zanim do niej dotarł. Po chwili jego oczom ukazała się złowroga smuga krwi ciągnąca się z jednego z pomieszczeń, nie ulegało wątpliwości, że właśnie tam tkwiła kobieta.

W środku zobaczył mężczyznę, oparty był o ścianę, a przestrzeń wokół niego zdobiła brunatna plama, nieopodal leżał przewrócony kanister, z którego wyciekała benzyna. Nie wyróżniał się wyglądem, ot kolejny kowboj rodem z Teksasu. Na samym środku pomieszczenie znajdowała się natomiast ranna dziewczyna, nigdy w życiu nie widział jej na oczy, ale tak mocno przypominała bratową Ezechiela w czasach młodości, że bez wątpienia musiała to być jej wnuczka. W dłoni trzymała broń.

- W porządku, jestem przy tobie – rzekł Deakin uspokajająco, a następnie przyklęknął na jedno kolano tuż przy niej - Wszystko będzie dobrze – zapewnił, po czym jego wzrok uciekł jeszcze do martwego mężczyzny. Miał przestrzeloną głowę, ewidentnie w żyłach tej dziewczyny płynęła krew Deakinów. - Możesz oddać mi broń? - Wyciągnął ku niej dłoń. - Gdzie cię trafił? – Zaczął przyglądać się uważnie jej nodze, spodnie były rozdarte i zalane przez krew, ale po kilku sekundach zlokalizował ranę. Na szczęście była jedynie powierzchowna, dziewczyna zdecydowanie mogła wydostać się o własnych siłach.

- Pan... Pan Ezechiel? – Mrugała oczami wpatrując się w niego, była naprawdę zaskoczona i dopiero po chwili przypomniała sobie w jakiej są sytuacji. Zerknęła na trupa i wskazała na niego lufą. - Ten mężczyzna podpalił szopę i chciał podpalić dom... Nie wiem gdzie jest mama… - Z niekrytą ulgą, a nawet radością wręczyła mu broń.

- Rana nie jest groźna, możesz chodzić – stwierdził i dodał - musimy ruszać. – Nie był pewien jak zareaguje, ale gdy nachylił się nad nią i pomógł jej wstać nie zaprotestowała. - Mamy mało czasu. – Rozpoczęli marsz powrotny, z każdą chwilą płomienie coraz bardziej panoszyły się w budynku.

- Mama.. Mama jest na górze w sypialni! – rzekła między jednym kaszlnięciem a drugim - Nie możemy... nie możemy jej tam zostawić!

- Udaj się jak najdalej od domu -
polecił - Pójdę po nią, który z pokojów jest jej?

Jej oczy się zaświeciły, głos się łamał. - Na drugim piętrze, we wschodnim skrzydle...

- Idź. – Zawrócił nawet się nie odwracając. Tego się najbardziej obawiał. Drugie piętro, wschodnie skrzydło, to równało się długiej wędrówce pośród płomieni. Może powiedzenie „im starszy tym głupszy” w tym przypadku trafiało w samo sedno, może kierowała nim odwaga, może uznał, że i tak nie wiele życia mu już pozostało. To nie miało znaczenia, liczyła się tylko walka i jej wynik. Póki co wygrywał, nawet pomimo łzawiących oczu i dymu wdzierającego się do jego wnętrza. Schody były w kiepskim stanie, ogień zdążył je już zająć, choć i tak wyglądało na to, że powinny wytrzymać jego ciężar. – Halo?! Czy ktoś mnie słyszy? – Ku zaskoczeniu Deakina odpowiedź nie nadeszła jednak z góry, ale z końca korytarza, bez wątpienia był to męski głos.

- Człowieku! Ratuj! – usłyszał. – Jezus i Maryja! Ja się palę! – Nim Ezechiel postanowił cokolwiek zrobić w korytarzu rozległo się żałosne wycie mężczyzny.

Tym razem Deakin nie był już tak skory do rzucania się w płomienie, poruszał się ostrożnie, w dodatku jego dłoń trzymała się blisko rewolweru. W końcu go ujrzał, ubrany był w flanelową koszulę i brudnie spodnie, mógł mieć może z pięćdziesiąt lat. Ezechiel przez kilka chwil wpatrywał się w jego twarz, był pewien, że go nie kojarzy, a to działało na niekorzyść wołającego o pomoc. Nie miał szans by samemu poradzić sobie z zagrożeniem, solidna belka stropowa nie zamierzała łatwo odpuścić, a płomienie już zaczynały smagać nogę przywalonego. Jego dłonie napierały z całych sił. - Ty! Pomóż! Pomóż natychmiast! Błagam!

- Ktoś ty? Co tu robisz?
- spytał dość ostrym tonem powoli zbliżając się do mężczyzny, dopiero teraz kątem oka dostrzegł kolejny kanister za załomem korytarza. W połączeniu z nietutejszym akcentem wszystko mówiło, że ranny był sam sobie winien. - Odpowiedz albo tu zostaniesz - zagroził mu Deakin.

- Człowieku, ja tu pracuje, no! – odrzekł głośno posapując - Pozwolisz mi tu spłonąć żywcem?!

Deakin przez chwilę przyglądał mu się badawczo, nie ufał mu i najchętniej po prostu by go zostawił, ale pomocna dłoń mogła być nieoceniona. Nie zastanawiając się nad tym dłużej wspólnie z rannym naparł na belkę, kawał drewna opierał im się tylko przez chwilę, by wreszcie opaść obok. Nieznajomy zdołał wstać, ręką musiał opierać się o ścianę i wyraźnie kulał, ale jego noga nie wyglądała na złamaną, miał sporo szczęścia.

- Dziękuję, dziękuję… Kuźwa, ale boli. Uciekajmy stąd – powiedział po czym zaniósł się kaszlem.

- Jeszcze nie - oznajmij Deakin stanowczo- Musimy wyciągnąć pozostałych. Kto jeszcze był w budynku?

- N-nie wiem… Ja… Ja po prostu chcę stąd wyjść człowieku… - mówiąc to spróbował wyminąć rewolwerowca, ale wtedy natknął się na lufę, rewolwer błyskawicznie pojawił się w rękach Deakina.

- Idziemy razem po moją bratanicę!

- Pierdolić to!

Zadziała pamięć ciała, Ezechiel nie musiał myśleć, ważne, że jego palce wiedziały co robić. Mężczyzna podpisał na siebie wyrok śmierci rzucając się w swej głupocie na Deakina, musiał sądzić, że zdoła wyrwać rewolwer z jego rąk albo chociaż go wytrącić. Nic bardziej mylnego, rewolwerowiec nawet nie musiał celować, rozległ się strzał, Magnum zrobiło swoje. Kula przeszyła jego brzuch, który z każdą chwilą coraz obficiej krwawił. Nieznajomy zatoczył się i wylądował na podłodze, z wybałuszonymi oczami przyglądał się plamie na swojej koszuli, jego drżące dłonie starały się jakoś zamknąć ranę. – Kurwa… - rzucił i było to ostatnie słowo jakie wydobyło się z jego ust nim kolejny pocisk przeszył jego czaszkę.

Deakin nie przejął się jego śmiercią, żałował jedynie, że tracił siły i czas na tego człowieka, teraz musiał czym prędzej wracać do schodów. Zbyt długo przebywał pośród płomieni, musiał przyjąć do wiadomości, że słabnie. Dusił się dymem, zdołał jednak wskoczyć na schody i przebiec po drewnianej konstrukcji. Deski trzaskały złowrogo pod jego stopami, nie zawaliły się pod nim, ale też nie zdołał uniknąć oparzeń. Niesamowicie zdeterminowany parł dalej, gdy natrafił na rozgałęzienie korytarza musiał zdecydować, w którą stronę się udać. Mógł skręcić w prawo lub w lewo, obie te opcje dla niego brzmiały tak samo dobrze, bo przecież ta część domu była mu zupełnie obca.

- Jest tu kto? – krzyknął, a gdy nikt nie odpowiedział na jego wołanie skręcił w lewo. Pomylił się, znalazł tam jedynie gabinet kompletnie zajęty przez ogień oraz łazienkę. Z ostatniego pomieszczenia zabrał ręcznik, który namoczył wodą z miednicy a następnie przyłożył do oparzenia. Wrócił do rozgałęzienia i wybrał drugą drogę, tym razem bez problemu odnalazł kobietę, leżała w bezruchu na wielkim łożu. Część z mebli już zajmowała się ogniem, kolorowe firanki pożar trawił już w najlepsze. Nie zareagowała, gdy klepał ją po twarzy, przerzucił ją więc przez ramię i wyskoczył z pokoju.

Było coraz gorzej, otaczał go dym i płomienie, poruszał się powoli i chwiejnie, jego organizm domagał się tlenu i odpoczynku. Potykał się, kilka razy ledwie zdołał uchronić siebie i kobietę od upadku i niechybnej śmierci w płomieniach. Robił się coraz cięższy, kolana się pod nim uginały, wydawało mu się, że kobieta waży dwukrotnie więcej niż on sam. Wreszcie postanowił sprawdzić czy w ogóle jest co ratować, przed oczami miał mgłę, w głowie pustkę, nie potrafił nawet na moment się skupić by sprawdzić tętno. Miał wrażenie, że klatka piersiowa się porusza. Jednak czy to była prawda? By zminimalizować ciężar postanowił zastosować chwyt ratowniczy i przeciągnąć kobietę do wyjścia, istniała spora szansa, iż mocno ją przy tym poobija, ale ważniejsze było życie. Pokonanie schodów było męczarnią, miał wrażenia, że trwało to wieki. Czy było o co walczyć? O jej życie, o swoje? Był już stary, przeżył tak wiele, mógł odpuścić. Pozwolić sobie na odpoczynek, legnąć pośród płomieni, które otuliłyby ich do snu.

Nagły, znacznie potężniejszy niż poprzednio spazm kaszlu cisnął nim o ziemię, była ciepła. Na ciele czuł kolejne oparzenia. Jeśli już miał zginąć, to czemu nie tutaj? Pośród rodziny, jego dawny dom stałby się sarkofagiem. Jego ciało zamieniłoby się w popiół, który na zawsze pozostałby w tej ziemi. A może wiatr rozniósł by je po jego ukochanym Teksasie? Czy spotkałoby go takie szczęście?

Nie zobaczył światełka w tunelu, ani ducha swego brata, który nakazałby mu walczyć o życie. Nie myślał o Bogu. Zawierzył sobie, resztce swoich sił. Mięśnie piekły go, płomienie zadziornie muskały jego ciało nie dając o sobie zapomnieć. Miał niewielkie szanse, nawet gdyby sam spróbował się wydostać. Mimo to nie porzucił kobiety, miał zamiar wyjść z nią lub wcale. Dziesięć metrów, najdłuższe dziesięć metrów w całym jego życiu. Dziesięć metrów do ukojenia, dziesięć metrów przez tortury, przez płomienie, przez rozpaloną kamienną podłogę. Dziesięć metrów, które pokonali razem.

- Ezechiel? – Usłyszał nagle, Dalton podbiegł do niego i odciągnął od domu. W pobliżu zebrało się ponad trzydziestu mężczyzn, nie próbowali już nawet ratować domu, skupili się na gaszeniu zboża. – Stary, wszyscy myśleli… - Dalton spojrzał na kobietę. - Co z nią?

To było dobre pytanie, wciąż nie wiedział czy żyła. - Nie wiem - odparł łapiąc ciężko powietrze - Nie wiem, Dalton.

Ktoś podbiegł do jego bratanicy, jakaś kobieta, która szybko ją osłuchała. Uradowana spojrzała na nich. – Żyje! – krzyknęła z ulgą.

- Żołnierze! Żołnierze jadą! – wrzasnął jeden z młodych chłopców pomagających gasić pożar, atmosfera przeminęła w mig, gdy tylko wszyscy zaczęli spoglądać w stronę wzgórza, które wskazywał. Grupa uzbrojonych mężczyzn zbliżała się w ich kierunku.

- Co do chole… - zaczął jeden z farmerów, lecz nie dokończył.

Rozległy się strzały, kule śmigały śmiało obok nich, część z zgromadzonych zaczęła krzyczeć, kulić się lub uciekać w panice. Ezechiel przetarł załzawione oczy i rozejrzał się, szybko dostrzegł kolejne sylwetki pojawiające się na wzgórzach. Huki wystrzałów nie ustępowały, niosły się ze strony pól, zlewały się z ludzkimi wrzaskami. Najeźdźcy przedzierali się przez zboża i co jakiś czas pruli w kierunku farmerów. Jak dotąd nikt jednak nie ucierpiał.

- Okrążyli nas! – rozległ się czyjś krzyk.

- Przeklęte hegemońskie psy! – Dalton wyszarpał z kabury wysłużoną trzydziestkę ósemkę, on i Deakin byli jednymi z nielicznych Teksańczyków posiadających przy sobie broń. Nie mogli się równać wrogom, ani tym bardziej nie mogli konkurować z ich siłą ognia.

Najeźdźcy nie byli zwykłymi Meksami szukającymi zabawy w Teksasie, działali sprytnie i pewnie, każdy ruch wydawał się być doskonale przemyślany. Nie strzelali by zabić, lecz by złamać wolę walki farmerów, wybić im z głowy stawianie oporu. Najliczniejsza grupa zbliżała się w ich kierunku zaskakująco sprawnie rozsypując się w tyralierę.

- Poddajcie się! – krzyknął jeden z wrogów.

- Dalton, nie mamy z nimi szans - rzucił Deakin ruszając już w kierunku studni, która wydawała mu się najlepszą osłoną przed wzrokiem wrogów.

- Poczekali skurczysyny, aż wszyscy się tu zbiorą i teraz nas biorą, że wszystkich stron! Jak psy! Żadni z nich mężczyźni! – wykrzykiwał wściekły Dalton.

- Ktoś musi zawiadomić Szarych – wtrąciła się nagle wnuczka, dopiero teraz Deakin zauważył, że klęczy ona na ziemi na kolanach trzymając głowę swojej matki. Mówiła oczywiście o armii Teksasu, potoczne określenie wzięło się od barwy mundurów.

- Nie przebijemy się - stwierdził ponuro Ezechiel - Nie wszyscy. – Rozglądał się nerwowo szukając jakiejś drogi ucieczki.

- Rów melioracyjny! – niemalże wykrzyknęła dziewczyna - Polem biegnie rów melioracyjny! – rzuciła podekscytowana.

Ezechiel jedynie skinął głową, wahał się, nie chciał pozostawiać członków swojej rodziny na pastwę nieznanych napastników. Z drugiej strony lądując wraz z nimi w niewoli na niewiele by im się zdał. Spojrzał na dziewczynę, a ta uśmiechnęła się do niego i skinęła głową porozumiewawczo. Wziął głęboki oddech ciesząc się powietrzem wypełniającym jego płuca. Miał jej ciche pozwolenie, a to musiało mu w tym momencie wystarczyć.

Przedostanie się do rowu melioracyjnego okazało się być zadaniem niezwykle prostym, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, zbyt wiele się działo, a wrogowie skupieni byli na farmerach i tańczącym w zbożu ogniu. Czołgał się więc, pośród błota, smrodu i fekaliów, czuł jakby tonął w najgorszym kiblu, lecz nawet na moment się nie zatrzymał. Oparzenia boleśnie dawały mu się we znaki, ocierał się o kamienie i twardą ziemię, śmierdząca woda zalewała mu twarz. Pokonał niemalże siedemdziesiąt metrów, gdy nagle został zmuszony do zatrzymania się. W jego stronę zbliżał się mężczyzna, na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak wróg, ubrany był typowe dla szczura szmaty, lecz w rękach dzierżył karabin Scar, a to nie była byle zabawka. Pod dłonią Ezechiel wyczuł średniej wielkości otoczak, palce natychmiast się na nim zacisnęły. Wróg szedł prosto na niego, ale póki co kompletnie pochłonięty był pożarem. Prawa ręka rewolwerowca zbliżyła się do rewolweru, lewa zrobiła szybki ruch i cisnęła kamieniem w przeciwną stronę. Szczur dał się nabrać, zmienił kierunek i kiedy wydawało się, że Deakin jest bezpieczny – odwrócił się.

- Co jest kurwa… - Pociągnął Scara do góry.

Ezechiel błyskawicznie wyciągnął rewolwer, pozwolił sobie na szybkie wycelowanie, a następnie rozległ się strzał. Pocisk wyskoczył z lufy jego Magnum i pomknął w kierunku wroga. Kula wbiła się w klatkę piersiową i przeszyła ją na wylot pozostawiając w miejscu serca krwawą dziurę. Szczur wypuścił z rąk Scara, jego ciało runęło w dół, prosto do rowu. Deakin czekał moment, a gdy upewnił się, że strzał zaginął pośród krzyków podczołgał się do zwłok, karabin leżał obok, ale rewolwerowiec skupił się na przetrząsaniu prostej, taktyczne kamizelki szczura. Znalazł kilka osobistych, nieprzydatnych rzeczy, także leki i bandaż oraz nóż w skórzanej pochwie. Za plecak nawet się nie brał, nie miał też zamiaru targać ze sobą Scara, bo zawsze bardziej ufał broni krótkiej. Za to bandaże oraz nóż zachował, nie miał przy sobie swojej szabli, a znacznie bezpieczniej czuł się z ostrzem u boku.


Zdołał przedostać się dalej już bez żadnych przygód, umorusany w nieczystościach wdrapał się na jedno ze wzgórz okalających gospodarstwa. Zdążył akurat by zobaczyć jak nieznani napastnicy zręcznie tworzą z farmerów długą kolumnę, wraz z którą ruszają na wschód. Zdecydowanie nie tak wyobrażał sobie spotkanie z rodziną, minęło już kilka lat odkąd musiał dobywać broni, a wystarczyło wrócić do Teksasu by jego rewolwer niczym kat stracił dwie osoby.

Ze złością przyglądał się oddalającym się postaciom, dłonie mimowolnie zaciskały mu się w pięści. Nie czuł zewu krwi takiego jak dawniej, myślał spokojniej nie pozwalając sobie na szaleńczą próbę walki, nie chciał mordować. Wiedział jednak, że to zrobi. Zabije każdego, który wejdzie mu w drogę, każdą osobę odpowiedzialną za to zajście. Wytropi ich i zabije. Odnajdzie krewnych i przyjaciół albo zginie próbując. Nie zatrzyma się, nie podda. Póki starczy mu sił będzie walczył. Zerknął na rewolwer wnuczki, prosty dziewięcionabojowy Astra Cadix był jedyną rzeczą, która mu po niej została.

Odwrócił się, do najbliższego posterunku Szarych był kawał drogi, a musiał jeszcze wrócić po swoje rzeczy. Zerknął na bandaż, po drodze należałoby opatrzeń rany.

Lost 28-12-2013 16:52


03.03.2056

Obrzydliwy smród prawie pozbawiał przytomności. Zza metalowych krat starał się dostrzec skąd pochodzi. Bezskutecznie. Większość małych cel w mobilnym więzieniu była pusta. W części leżeli, bądź w kucki siedzieli inni towarzysze w niewoli. Większość, tak jak Clyde w zarzyganych szmatach próbowało sobie odpowiedź na pytanie, jak dało się złowić łowcom. W środku było głośno. Przez cienką blachę naczepy przebijał się dźwięk pracy silnika ciężarówki i sporadyczne krzyki łowców. – Też ze Studni? – Zagaiła rudowłosa dziewczyna klęcząca w celi obok. King widział, jak ten, na którego wołali Dentysta znosił ją z piętra zajazdu. – Tak. – Milczeli przez dłuższą chwilę, gdy dziewczyna próbowała jakąś chustą zetrzeć resztki wymiocin z jej kręconych włosów. – Utnę skurwielowi jaja, jak tylko z tego wyjdę – Clyde tylko westchnął. – Zapewne. – Powiedział cicho. – Nagle zawtórował mu drugi głos gdzieś z głębi wagonu. – Na pewno suko odetniesz.. Najpierw cię zgwałci ich dowódca, później wszyscy pozostali. Ile ich może być? – Jakaś inna kobieta rozpłakała się histerycznie. – Z dwudziestu? Trzydziestu? Jakby było ich mniej, to nawet nie mogliby chrząknąć na temat zajęcia studni – głos nie odzywał się przez chwilę. Płacz nieznanej kobiety jeszcze się wzmógł. – Więc zgwałci cię trzydziestu gości, a po takim rajdzie w twojej cipce nie będziesz nawet w stanie chodzić, głupia szmato. – Ruda patrzyła w ciemność ze znudzeniem. – Skończyłeś już? – Rzuciła. Tamten nie odezwał się już więcej.
Kobieta, która wciąż zawodziła łkając zapytała – Czy.. Czy oni.. tak każdej? Wszyscy? – Odpowiedziała jej cisza. Po chwili inny kobiecy głos z prawej strony odpowiedział. – Każdej. Byli i będą. – Lodowaty głos mówił coraz ciszej. - A jest ich dokładnie dwudziestu ośmiu. Później ma dołączyć więcej. Za każdym razem sukinsynów liczę.
Ustały nawet łkania.

***

Przebyli wiele kilometrów. Jechali całe dnie. Od czasu do czasu, ktoś wchodził do środka, dorzucając im kolejną grupę jeńców, bądź przynosząc jakieś podłe żarcie. Po chyba tygodniu, ciężko było liczyć upływ czasu będąc w zamknięciu, cele były przepełnione, a do smrodu nie można było już się przyzwyczaić. Choć wcześniej sądził, że to niemożliwe, to do jego klatki łowcy upchnęli kolejnych dwóch jeńców. Młodych, roztrzęsionych chłopaków pochodzących z jakiegoś małego osiedla, które nie miało nawet nazwy. Z jednym nie rozmawiał prawie wcale. Dzieciak płakał całe dnie, nie odzywając się prawie nigdy. Drugi był bardziej otwarty. Chociaż wyglądał na lekko opóźnionego dało się z nim porozumieć. Chłopak miał na imię Wolfgang, chociaż z trudem je wymawiał. Przynajmniej tak twierdzili ludzie, którzy znaleźli go kiedyś nieopodal kojociej jamy. Clyde domyślał się, że jego matka widząc mutacje chłopca po prostu porzuciła go na pewną śmierć. Dzieciak opowiadał, że pomagał w osiedlu za jedzenie.Choć wydawał nie zdawać sobie z tego sprawy miejscowi traktowali go jak potwora i najgorszego sortu niewolnika. Opowiadał też trochę o drugim chłopaku. Wołali na niego Arefu i był synem farmera. Ojciec został zastrzelony podczas najazdu łowców. Nie wiedzą, co się stało z matką. Niezgorzej dogadywali się całą trójką. King starał się dzielić jedzenie po równo i tłumić co jakiś czas wybuchające między dzieciakami kłótnie.
W innych celach wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Ludzie stradali zmysły z braku miejsca i światła. Zdarzały się morderstwa i samobójstwa. Handlarze wydawali się nic z tego nie robić, wyrzucając tylko co jakiś czas ciała, jak gdyby chcieli zostawić sobie najsilniejszych i najbardziej zdeterminowanych. Wszystko skończyło się na początku drugiego tygodnia siedzenia w zamknięciu. Wtedy do środka wpadło kilkunastu łowców otwierając klatki i wyciągając niewolników na zewnątrz. Wpierw oślepiło go słońce. Później mocny cios kolbą prosto w szczękę. Stała nad nim kobieta z poparzoną twarzą.
– Jesteś moją własnością.



***

Obserwował. Nie płakał za rodziną, która dawno już odeszła z tego świata. Nikt inny nie był mu też szczególnie bliski. Rzadko poza okazyjnemu pomaganiu tutejszemu sanitariuszowi – Zszywaczowi przy rannych, czy pracach wspólnych całej grupy miał cokolwiek do roboty. Łowcy niewolników przydzielili go do, jak to sami nazywali Komanda Specjalistycznego Sześć i traktowali go, jak i innych członków komanda jako więźniów lepszej kategorii. Dawali trochę więcej jedzenia, a czasami papierosy, pozwalali się wyspać, często zamiast rozkazywać maszerować, zgadzali się by jechali na pakach wozów, dwa razy zastanawiali się zanim dobili ich rannych. Po za tym Łowczyni, która wzięła go do niewoli od czasu, do czasu do czasu zaciągała go też do swojego namiotu. Miała na imię Chloe, była łowcą prawie tak długo, jak dowódca grupy – Dentysta. Rzadko rozmawiali, a po wszystkim dawała mu jakiegoś małego gambla.
Obserwował. Karawan zarówno w marszu, jak i na postoju składała się z trzech zasadniczych członów. Pierwszy najbardziej wysuniętu w kierunku, w którym podążali składał się z kilku najbardziej doświadczonych łowców, często dowodzonych przez zastępcę dowódcy całej grupy, którym był aktualnie najemnik zwany przez wszystkich ze względu na kolor swoich włosów Rudym. Zespół ten miał za zadanie prowadzić zwiad, nawiązywać kontakty handlowe z innymi karawanami, zbyt silnymi by łowcy zdecydowali się na atak. W razie walki byli pierwszą linią, a po przybyciu posiłków wsparciem walczących. Czasami razem z nimi na czoło udawało się jedno z komand mające pomóc, na przykład przy odgruzowaniu ulicy.
Zasadnicza część karawany poruszała się w środku. Tutaj znajdowała się tak zwana masa, czy mięcho – niewolnicy nie mający szczególnego fachu w rękach mający zostać sprzedani do pracy w polu, w kopalniach, na szybach naftowych, czy do burdelu. Ich liczba wynosiła przed okresem dużej sprzedaży około 150 sztuk mięcha. Ponad to podróżowali tu członkowie Komand Specjalistycznych, liczących po kilka osób grup mających być sprzedani po o wiele większej cenie do zajęć wymagających odpowiednich umiejętności. Byli tu lekarze, wojownicy i mechanicy. Łowcy dbali o swój towar. Poza krótkimi okresami gorszego urodzaju niewolnicy byli regularnie karmieni, dawano im odpocząć, ranni byli opatrywani bądź dobijani. Rzadko kiedy ktoś ginął bez powodu z ręki łowcy. W razie takiej sytuacji musieli oni zwrócić pełną wartość takiego niewolnika. Absolutnie każdy z niewolników na swojej wierzchniej odzieży miał z dwóch stron wymalowny farbą fluorystencyjną duży X i czasami mazakiem dopisany numer komanda. Łowcy niewolników nazywali ten X tarczą i w razie ucieczki jakiegoś niewolnika, które zdarzały się bardzo rzadko, dentysta płacił małą premię temu, który zatrzymał uciekiniera strzałem dokładnie na skrzyżowaniu ramion znaku. Wszyscy też oprócz nadzorców grup byli przykuci krótkim łańcuchem do innego towarzysza niedoli. Clydowi dostał się na jego oko durny łowca mutantów. Nazywał się Nerod, czy jakoś tak, ale powiedział, żeby wołać do niego Szajbus.
Niewolników pilnowało około 50-60 łowców i kilkunastu kandydatów na handlarzy. Tutaj też poruszały się wozy z zaopatrzeniem i mobilne cele, do których tłoczony był towar, jeśli karawana musiała przyspieszyć.
W ogonie pochodu poruszały się przede wszystkim rodziny handlarzy. Dla części z niewolników szokiem było, że facet, który przerobił ich twarz na krwawy tatar, po swojej zmianie stawał się kochającym mężem i ojcem dwójki dzieciaków. Tutaj pędzone też było okazyjne bydło i trafiali ranni. Poza tym przypadkiem niewolnik powinien nawet bać się pomyśleć o trafieniu w to miejsce. Końcówki pochodu strzegło kilkunastu najbardziej doświadczonych łowców, a same rodziny również były pod bronią.
Obserwował. I nie chciał zostać tu ani chwili dłużej.


04.11.2056

Naga kobieta wygięła się w pałąk, wstrzymując oddech i wbijając paznokcie w jego klatkę piersiową. Drugi dzisiejszego poranka orgazm przeszywał ją na wskroś. Randall patrzył na nią z podziwem ściskając jej wybijające z mrozu sutki. Uwielbiał, kiedy dochodziła. Kobieta spojrzała na niego lubieżnie rozmarzonym wzrokiem. – Jeszcze... – Wyszeptała, po czym zaśmiała się głośno. Randall zatkał jej dłonią usta.
Może już nie należeli do szarej masy mięcha, ale dalej byli niewolnikami. Randall został nadzorcą Komanda Robotniczego Sześć. Przysługiwało mu kilka przywilejów, które stawiały go wyżej od pozostałych. Po pierwsze nikt nie kontrolował tak ostro jak innych. Dostawał lepsze jedzenie. Mógł mieć kobiety, spał sam i posiadał broń – trochę wyrobioną pałkę teleskopową. Jednakże nie każdemu z łowców się to podobało. Szczególnie seks dwójga niewolników w czasie dnia roboczego.
Kobieta spojrzała na niego przepraszającym wzrokiem, po czym opierając ręcę na zagłówku podniszczonego wraku ruchami bioder raz po raz pozwalała mu wchodzić w nią co raz to mocniej. Fray złapał ją za krucze włosy, mocno przyciągając jej twarz do swojej. Maria włożyła mu język do ust. Mężczyzna wymierzył jej silnego klapsa. Jęknęła. – Zrób to mocniej... – Zabawne. Widzi, że dziewczyna trochę się wstydzi, zawsze kiedy się przed nim rozbiera. Dopiero, dobre rżnięcie ją rozluźniało.
Uwielbiał w niej to, że była inna od pozostałych uległych, bądź przerażonych niewolnic. Za każdym razem musiał ją zdobywać. Dawała mu tym namiastkę wolności.
Randall zaczął głębiej oddychać. Dziewczyna znieruchomiała, patrząc na niego przekornie. – Lubisz się droczyć, co? – zapytał. Ona bez słowa podniosła się, wysuwając go z jej ciała. Przygryzając wargę i cały czas utrzymując z nim kontakt wzrokowy opuściła się na dół ku jego kroczu. Po chwili Randall aż dygnął z dreszczu zadowolenia, czując jej język tam, gdzie lubił to najbardziej.
A jeszcze trzy miesiące temu obkładała go pięściami na jakieś spalonej farmie.

12.08.2056
Randall syknął z bólu potykając się o nagrobek ukryty w wysokiej trawie.


Dopiero całkiem niedawno lekarz wyjął mu z uda śrubę, która pozwoliła się zrosnąć połamanej nodze. Mimo, iż czasami czuł w ból nodze to i tak cieszył się, że nie skończył na stale uziemiony, jak inny połamany pacjent Zszywacza – medyka łowców. Podobno tamten facet spadł z wysokości, czy ktoś go zepchnął. Złamał sobie podstawę czaszki i krucho było u niego z chodzeniem. Inna sprawa, że miał trochę szczęścia. Łowcy sprzedali go jakieś wioski skupionej dookoła starej fabryki samochodowej. Facet był od czegoś specjalistą i jak na kalekę osiągnął dobrą cenę. Lepsze to niż być porzucony przez łowców na jakieś opuszczonej autostradzie.
Prowadził grupę łowców niewolników pod wysokie wzgórze, które sąsiadowało z teksańską farmą. Wymyślił ten plan dla Dentysty, który miał atakować z przeciwnej strony i przeszkolił handlarzy do jego wykonania. Nie był to może taktyczny majsterszyk, ale powinien wystarczyć na kilkudziesięciu nieuzbrojonych wieśniaków. Oby wystarczył, bo Dentysta, aż nazbyt często przypominał mu, do kogo Randall należy i co może z nim zrobić, jeżeli się nie sprawdzi.
Godzinę temu wysłał czterech ludzi by podpalili jedną z dosyć oddalonych od centrum osiedla farmę oraz otaczającą je pola. Nastęnie mieli poczekać, aż pojawi się tu większość mieszkańców tego miejsca próbując ugasić pożar. Mieli ich przepuścić skryci na okolicznych wzgórzach. Po kilkunastu minutach akcji ratowniczej Dentysta da sygnał i łowcy zaatakują farmę. Mają strzelać nad głowami tamtych, tak by ograniczyć liczbę zabitych i rannych, a pozbawić ich chęci do walki. To mogło się udać.
W rękach ściskał poobwijane szmatami M14 załadowane jednym pociskiem. Tylko na tyle zaufali mu łowcy. Zaraz za jego plecami szedł jeden z nich, co jakiś czas przypominając mu lufą automatu pod żebrami, co wydarzy się, jeżeli spróbuje ucieczki.
Radall położył się i zręcznie podczołgał kilka metrów. Pozostali poszli w jego ślady. Spojrzał na nich, zapamiętając tych durniów, którzy trzymali swoją głupią dupę wyżej niż niewiele mądrzejszy łeb. Musiał jeszcze sporo nauczyć niektórych chłopaków, jeżeli miał zarobić na swoją wolność. Zajął pozycje i powoli rozgarnął trawę zasłaniającą mu widok na przedpole. Mieszkańcy chyba niezauważyli żadnego z nich próbując ugasić płonące pole. Ktoś wyniósł kobietę z płonącego domu, ktoś próbował uruchomić pompę beczkowozu. Nie wyglądało to źle. Mieli przed sobą większość tych wieśniaków, zaaferowanych gaszeniem. – Chyba damy radę. – wyszeptał łowca leżący obok niego. Mimo, iż uśmiechał się do Randalla to lufa jego automatu dalej celowała w głowę wędrowcy.
Nagle w dolinie rozległ się przeciągły gwizd. – Za mną! – Rzucił Randall wstając. Łowcy posłusznie wykonali rozkaz. Jeden z nich wyprzedził Fraya strzelając ze swojego karabinu w stronę zdezorientowanej grupy wieśniaków. – Do szyku! – Fray wykrzykiwał komendy. – Klin! Tworzyć klin! – Obejrzał się za siebie. Ku swojemu zaskoczeniu handlarze szybko rozsypali się w tyraliere. Złapał za megafon zwisający z kamizelki taktycznej kobiety idącej obok niego. – Poddajcie się! – Wydarł się do niego. Większość mieszkańców stoczyło się w małe grupki,a część pobiegła w pola, gdzie pewnie została wyłapana przez innych łowców. W stronę handlarzy padły może trzy strzały.
Pospiesznie wkroczyli do palących się ruin. Musili działać sprawnie, nie wiedząc za ile przybędzię tu armia. Randall kolbą obalił jakiegoś stawiającego się mu wieśniaka. Kilka kroków od siebie dostrzegł Dentystę. Razem z dwoma innymi łowcami - Zszywaczem i Dogiem stali nad klęczącym starcem w słomkowym kapeluszu broniącym dostęp do starszej kobiety leżącej nieprzytomnie. Dog wymierzył siarczysty policzek starcowi. – Z drogi, głupia kurwo! – krzyknął. Starzec, aż upadł na ziemię plując krwią. – Co z nią? – Zapytał Dentysta wskazując na kobietę. Zszywacz uklęknął obok sprawdzając jej tętno. – Żyje, ale chyba się zaczadziła. Będzie trzeba ją nieść – powiedział patrząc na dowódcę z rozbawieniem. Dentysta się roześmiał. – Ile ona ma lat? Ze sześćdziesiąt? Możesz ją nieść, jak chcesz, a później sprzedaj ją do burdelu. – Rzucił za siebie odchodząc. Zszywacz parskął śmiechem, wyciągnął z cholewy buta długi szpikulec i szybkim ruchem wbił jej go w gardło. Starzec zaskowytał i skoczył w stronę lekarza. Dog kolejnym mocnym ciosem obalił go na ziemię. Starzec zakołysał się i padł na ziemię, kilka kroków od niego. Znudzony podszedł do niego i szarpnięciem postawił do pionu. – I co kurw... – W ręcę starca był rewolwer. Strzał. Pocisk rozerwał Dogowi szczękę, wychodząc tyłem głowy. Ciało ciężko upadło na ziemię. – Co do... – Kolejny strzał otarł się o Zszywacza. Ten przewrócił się, szarpiąc się z kaburą pistoletu.
Mocne kopnięcie karabinu o biodro. Durny odruch, pamięć mięśniowa.
Rewolwerowiec złapał się za brzuch i skulił się w pół. Rewolwer upadł u jego stóp. Krew niemal natychmiast przesiąkła przez rozcapierzone palce. Randall opuścił jeszcze dymiącą broń. Starzec przeszedł kilka kroków i oparł się o studnie obok ciała kobiety. – A to skurwiel... Dzięki, stary. – Powiedział przerażony medyk klepiąc Randalla po ramieniu. – A z Tobą jeszcze nie skończyłem – powiedział podchodząc do leżącego na ziemi rannego mężczyzny. Dwoma strzałami rozbił kolana jeńca. Starzec krzyknął z bólu. Nagle z grupy niewolników wyskoczyła młoda kobieta, biegnąc w stronę zajścia. – Panie Dalton! – Krzyczała. Randall zastawił jej drogę.
Dziewczyna z całych sił obkładała go pięściami, póki nie wepchnął ją z powrotem w tłum.


29.05.2056
- Na ziemię! Wyciągnij ręce! Wyciągnij do przodu! Nie patrz na mnie! Odwróć głowę! – Joshua posłusznie wykonywał rozkazy. Łowca niewolników obalił go na ziemię i założył ciasno kajdanki. – Będę potrzebował tu pomocy! – krzyknął medyk zakładając rannemu doktorowi kołnierz ortopedyczny. Zza rogu wybiegło dwóch łowców niosąc na zakrwawionym prześcieradle trzeciego. Ranny co jakiś czas pokrzykiwał łamiącym się głosem. Sanitariusz ociągając się wstał od doktora i podbiegł do towarzyszy. – Gdzie dostał? – Krzyknął patrząc na prowizoryczny opatrunek zawiązany na jego brzuchu. Ten, który wcześniej strzelał do Joshuy z okna rzucił krótko. – W bruch i żebra. Pistolet. – Sanitariusz obrócił się. – Dobra, Dentysta kładź gościa obok mięcha. – Położył mu palce na tętnicy i sprawdził jego oddech. – Nie jest dobrze. – Joshua obserwował całą scenę spod obcasa handlarza, który go złapał. Łowcy posłusznie położyli położyli postrzelonego na ziemię. Sanitariusz uklęknął obok niego otwierając torbę. – Mocno krwawi... – Ten, którego nazywali Dentysta i najwidoczniej dowodzący stanął nad ciałem lekarza. – A co z tym? – Sanitariusz tylko zerknął przelotnie rozkładając na prześcieradle przyrządy chirurgiczne. – Nie wiem, nie zdążyłem go zbadać. Podnieś mi go na bok! – Rzucił do drugiego łowcy, który przyniósł rannego. Młody, rudowłosy chłopak, cały we krwi kompana, chodził dotąd dookoła, nieobecny, jakby w transie. Na słowa doktora momentalnie doskoczył do pacjenta i dźwignął go na bok. Sanitariusz odsłonił szmaty zawiązane na brzuchu postrzelonego. –Dwie wlotówki.. – rozpiął rzepy kamizelki taktycznej postrzelonego i rzucił ją na bok. – I jedna wylotówka. – Ranny mamrotał coś pod nosem, co jakiś czas wydając z siebie jęk bólu. Joshua obserwował, jak rudy chłopak ze łzami na twarzy odpowiadał mocno ściskając rannego za rękę. – Jasne Jude.. wszystko będzie w porządku. Zszywacz już o to zadba... Człowieku, nawet tak nie mów... On Cię potrzebuje, Jude.


Dentysta stanął nad nimi, przyglądając się jak sanitariusz robi wkłucie w żyły swojego pacjenta. Położył mu rękę na ramieniu. – Idź do mięcha, tym zajmiemy się my. – Medyk spojrzał na dowódce zaskoczony. – Co, kurwa? Dentysta, do chuja! Jude beze mnie zejdzie... – Tłumaczył podwieszając kroplówkę na opartym o ścianie karabinie. - Tamten to gówno, Jude... Kurwa, no! – Dentysta złapał Zszywacza za kołnierz i postawił na nogi. – Natychmiast. – wycedził lodowatym głosem. Medyk skulony ruszył w stronę doktora. – Dog! Dawaj tu tego skurwiela i chodź mi pomóc. – Do tej pory stojący niewzruszenie wojownik podniósł Joshue i mocnymi kopniakami popędził go w stronę rannych. Kierowca potknął się i z ciężko upadł obok już tylko głośno sapiącego rannego. Mężczyzna również był ryży, podobny do rudego, acz dużo starszy. Z satysfakcją spojrzał w jego nieobecne oczy. To był na pewno sukinkot, który próbował wyważyć drzwi. Dobrze gościa urządził. Wzrok ten zauważył rudy chłopak. Zaryczał jak zwierzę i rzucił się w stronę Joshuy okładając go pięściami. – Skurwielu! Brata mi zabił!– Dentysta i Dog starali się odciągnąć Rudego. Ten dalej kopał skulonego kierowcę. – Córka mu się miesiąc temu urodziła! Rozumiesz, cioto?! – Dentysta obalił podwładnego na ziemię. – Uspokój się, Rudy! – Tamten choć już jego ciosy nie mogły sięgnąć Joshuy próbował go opluć. – Jak on tu zdechnie, to Ty kurwo zaraz po nim! Zabije cię, jebańcu, słyszysz! – Zszywacz wydarł się przekrzykując kotłowaninę. – Kurwa mać! Rudy! Twój brat na pewno umrzę, jak mu nie pomożesz! Później se odkupić jebańca i go odstrzelisz, ale teraz pomóż mi tu, do cholery! – Rudy przestał się rzucać ciężko oddychając. – Co.. Co mam robić? – Dentysta zszedł z niego i uklęknął obok rannego. Dog szybko podszedł do doktora. Zszywacz zdenerwowany wydawał rozkazy. – Dentysta, najpierw przetnij to gówno, którym go obwiązaliście. Później, weź hemostatyki.. Ten proszek w żołtym opakowaniu. Wysyp mu to na rany.– Dowódca posłusznie wykonywał polecenie. - Wszyscy najpierw wymyjcie dłonie w alkoholu. – Medyk zwrócił się do klęczącego obok niego Doga. – Obróć mi go na bok. – Joshua spojrzał na tył głowy lekarza. Rana nie wyglądała najlepiej, jednakże nie było to coś na co się umiera . Zszywacz przejechał dłonią po kręgosłupie pacjenta. Po chwili skupienia uśmiechnął się. – Kręgosłup cały. Może z tego wyjdzie. Jak u was? – Zwrócił się w stronę Rudego i Dentysty. – Zasypałem, nie krwawi już tak kurewsko. – Zszywacz wskazał leżące na prześcieradle dziwaczne nożyczki. – Włóż to w ranę i rozewrzyj. – Rudy spojrzał na niego zdezorientowany. – Do której mamy je włożyć? – Zszywacz nawet na niego nie zerknął zajęty doktorem. – Do wlotu tej bez wylotówki. – Rudy skinął głową. Pacjent cicho jęknął gdy stalowe nożyce znalazł się w jego ranię. Dog wskazał medykowi na ciało doktora. – Kurwa, facet krwawi z uszu. – Zszywacz skinął. – Widzę. Ma złamaną podstawę czaszki. Będę musiał go operować. – Wyciągnął z torby dużą strzykawkę i zaaplikował jej zawartość doktorowi. Szybko doskoczył do rannego łowcy. – Daj zerknąć. - Uwijał się w ukropie. - Pocisk naruszył żołądek. O tutaj jest. Widzisz go? – Dentysta potwierdził. – Ile minęło od postrzału? Nieważne, będziecie musieli się pospieszyć. Weź to. – Powiedział podając mu dużą pesetę i sam biorąc duży skalpel. – Wyciągnij pocisk. – Dentysta posłusznie zaczął grzebać w ranie. –Cholera, zniknął mi... Kurwa, wszędzie są kawałki drewna... – Rudy przyświecił mu latarką przyklejoną taśmą do jego karabinu. Dziwnie wyglądał stojąc tak i celując do swojego brata.
Ze strony zabudowań dobiegło ich echo wystrzałów. Żaden z nich zdawał się nim nie przejmować. Joshua, widząc jak są zajęci udzielaniem pomocy, spróbował powoli się podnieś. Zszywacz momentalnie wyszarpał z kabury pistolet, przerywając cięcie na karku lekarza. - Nawet kurwa nie próbuj – rzucił celując mu w twarz. Kierowca ciężko opadł na ziemię. – Tak jest, kurwa! – Krzyknął nagle Dentysta wyrzucając spłaszczony kawałek ołowiu na ziemię. Zszywacz wyciągał z torby blaszki, śruby i dużych rozmiarów wkrętarkę. Rzucił Dogowi czyste szmaty. – Wycieraj krew z karku, będę wiercił. – Podał Dentyście igły i nić chirurgiczną. – Musisz mu wyciągnąć jak najwięcej odłamków tego drewna z żołądka, później mu go zaszyć. Bez tego facet padnie. Rudy, weź to. – Powiedział podają ryżemu gumową rurkę. - Włóż do środka i zsij, tylko nie połknij ani trochę tego gówna. To kwas i krew z jego żołądka. Jak to zostawimy to wypali mu bebechy – Rzucił mu butelkę alkoholu. – Co jakiś czas płukaj usta. Dobra, to jedziemy – rzucił, rozszerzając cięcie, którego dokonał na karku doktora. Za pomocą wkrętarki wwiercał śruby przytrzymujące blachy w podstawę czaszki pacjenta. Dookoła czuć było spalenizną. Trwało to kilka minut. – Skończyłem.. - rzucił Dentysta. Zszywacz oderwał się od swojej pracy. Jego wyraz twarzy w ciągu sekundy ze skupionego zmienił się w zaskoczony. – Kurwa! On nie oddycha! – Rzucił się w stronę łowcy, odpychając Dentystę. Przyłożył ucho do jego klatki piersiowej. – Ja pierdole... – Natychmiast rozpoczął masaż serca. Rudy dławiąc się obrzydliwą cieczą, usiadł obok chowając głowę w kolana. Jego ciałem wstrząsał spazmatyczny szloch.

***

Kilkanaście minut później Zszywacz zbierał zakrwawiony sprzęt do lekarskiej torby. Obok leżał cały ekwipunek Jude. Wszystko przesiąknięte było posoką. Dog klęczał, wycierając ją z należącej do martwego towarzysza amunicji. Ciało zabitego przykryte było brudnym prześcieradłem. Obok niego stał jego brat, wpatrując się tępo w przestrzeń. Co jakiś czas mijały ich większe bądź mniejsze grupki łowców pchając niewolników w stronę niedawno przybyłej, opancerzonej ciężarówki.


Joshua siedział w kucki obserwując, jak Dentysta z dwoma innymi handlarzami powoli przekładają lekarza na drzwi służące za prowizoryczne nosze. – Niech jedzie na powozie, albo niech mięcho go niesie. Żeby nim nie trzęsło – powiedział Zszywacz wstając. Podszedł do Rudego i położył rękę na jego ramieniu. – Przykro mi stary, ale nic nie mogliśmy zrobić. - Mężczyzna skinął głową. – Wiem... Kurwa.. – Odwrócił się w stronę medyka. – Gdybym tylko ja wyważał te pieprzone drzwi.. Stary, on nie powinien umierać. – Zszywacz spojrzał na niego ze zrozumieniem. Liczne blizny pokrywające ciało medyka wskazywały na to, że wiele przeszedł i zdążył już pochować wielu tych, którzy podążali tą samą, co on drogą. – Nie mów tak, człowieku. To nie twoja wina. Może teraz tego nie rozumiesz... – Rudy poprawił prześcieradło tak by zakryć gołe stopy brata. Buty wziął już Dog. – Jak ja to powiem Tamarze, co? – Zszywacz przeczesał ręką włosy. – Nie wiem... – Zastanowił się chwilę – I nikt nie wie. – Medyk obrócił się na pięcie i z opuszczoną głową odszedł w stronę ciężarówki. Rudy spojrzał na wciąż siedzącego nieopodal Joshue. Zimny dreszcz przebiegł po kierowcy. Łowca niewolników podniósł karabin. – Zapieprzaj do ciężarówki. – Joshua podniósł się i sprintem ruszył w stronę pojazdu. Ktoś z mijanej przez niego grupy handlarzy zaśmiał się. – Zobacz, jak się tej szmacie, kurwa spieszy! Samych takich!
Rudy patrzył za nim, oburącz dusząc w sobie kolejną falę rozpaczy.

Lost 28-12-2013 16:52


19.07.2056


Kirk miał kiedyś pomysł. Całkiem niezły mu się wydawał. Ale od początku. Najpierw był farmerem w okolicach Missisippi, ale ciągłe powodzie zabierały mu plony. A Kirk, mimo iż cierpliwy, to nie był głupi. Mimo, iż jego rodzina dawała sobie wcześniej jakoś radę, to teraz nie dało się z tego godnie żyć. Sprzedał więc ziemie. Pieniądze zainwestował w taki mały interes. Handlował różnym szpejem, ale to nie bardzo w końcu wyszło. Stracił prawie wszystko oprócz swojego starego Crossa. Pomyślał więc, że będzie kurierem, ale to też średnio mu szło. Za mało zleceń, za dużo kilometrów. Zjeździł pół stanów na swoim motocyklu ale kiedy maszyna rozkraczyła mu się na środku pustyni postanowił, że to ostatnia przesyłka jaką wiezie. Wielu w tym momencie rzuciłoby robotę od razu, ale Kirk należał do słownych gości. Na piechotę doniósł paczkę i dopiero wtedy powiedział sobie, że to pierdoli.
Próbował później jako przepatrywacz, ale gambel ledwo starczał mu na jedzenie i leki. Pracował więc jako górnik w Appalachach. Nawet długo, bo z 7 lat. Zrezygnował, jak wybuch metanu zabił jego dobrego kumpla i 48 innych. Bał się później wjechać do szybu. Przeniósł się na budowę linii kolejowej pomiędzy stanami. Kilka miesięcy tam robił, aż w końcu trafił do Nowego Yorku. Nie układało mu się na początku życie. Najpierw trafił do zakładu rzeźnickiego, ale to nie była praca dla niego. Dużo wieczorami od tych widoków pił i awanturował się w marnych spelunach. Raz jakiś facet przetłumaczył mu sprawę tulipanem. Od tego czasu nosi tą paskudną bliznę na pysku.
Po tej nocy, rankiem poszedł do masarni i rzucił robotę. Miał ponad trzydzieści lat, jakieś dwadzieścia gambli w kieszeni, nie opłaconą czynszówkę i chyba robił już prawie wszystko, a nic mu nie wychodziło. Wtedy zobaczył plakat. Starszego gościa, jakiegoś niby wujka, który wskazywał na niego i hasło, żeby wstąpił do oddziałów obronnych NY.
W zasadzie, co miał do stracenia. Strzelać umiał, ojciec go nauczył, jak za młodu razem polowali. Kilka razy musiał pomachać pistoletem, jak robił za kuriera. Nic wielkiego ale zawsze. Armia dawała dach nad głową, ekwipunek i dobre pieniądze za służbę. Wstał więc, poszedł do koszar i wsiąknął. 10 lat odsłużył w siłach NY, dochapał się nawet stopnia kaprala,wyżej nie chciał, odpowiedzialność za duża. Dużo się tam nauczył, strzelił pierwszy raz do człowieka, odłożył trochę gambli na naprawdę dobry sprzęt.
Będąc po czterdziestce, był już starym wiarusem z kolejnym głupim pomysłem w głowie. W okolicach koszar stało dużo pustostanów, a żołnierze, jak wychodzili na stałki, to musieli trochę miasta przejechać, żeby się napić. Wprawdzie kilku handlarzy zaglądało pod samą bramę z bimbrem, ale bez pozwoleń często lądowali w ciupie. Budynki stały puste, ze „względów bezpieczeństwa”, jak twierdził jego dowódca.
Ale Kirk jako świeżo upieczony emeryt był dla wojska całkowicie bezpieczny. Więc kupił najbliższy pustostan i kilka weksli na alkohol. I cóż, jak to zwykle bywało w jego życiu, źle policzył i zabrakło mu pieniędzy na dalszy rozruch. Ale znów pomógł mu przypadek. Siedział w barze, kiedy podsłuchał rozmowę dwóch gości stolik obok. Byli łowcami nagród i opijali ostatni kontrakt, który dostali od jednego z wydziałów Urzędu Miasta. Gdy rzucili sumę, jaką zarobili za ten jeden kontrakt, Kirk prawie upuścił swoje piwo.
Nie mógł spać tej nocy. Znał się na robocie, przez 10 lat nawet zbyt dobrze. Potrzebował więcej pieniędzy, a gamble wydawały się łatwe. Z natury nie był agresywnym gościem, ale ci, którymi miał się zajmować nie powinni chodzić po tym świecie.
Nad ranem poszedł najpierw na targ i za weksle kupił sprzęt i broń, a dalej do Urzędu dowiedzieć się o aktualnych listach gończych.
Kurwa mać, jak Kirk bardzo się za to później nienawidził.
Oderwany kawał betonu z impetem uderzył go w hełm. Kirk, aż przysiadł przerywając ogień. Miał mroczki przed oczyma, a głosy dochodziły do niego, jakby z głębokiej jaskini. Ktoś potrząsał go za ramię, krzycząc. - .. wyszły na wierzch! Ona tu umrze! Spójrz, żesz na nią, cholera cię jasna! – Starzec, który przedstawił się, jako Winters, wskazywał na leżącą w rogu dziewczynę. Tamta wciąż trzymając w jednej ręce karabin, cichutko jęcząc starała się drugą wepchnąć poszarpane organy do rozerwanego brzucha. Widział już takie coś podczas swojej służby. Pocisk ze starszej wersji AK z krzyżem naciętym za pomocą pilnika na naboju. Zrobisz to źle to urwię Ci palcę, zrobisz to dobrze, to wybebeszy tego po drugiej stronie lufy.
Kirk wierzgnął i przyciągnął starucha do siebie. – Strzelaj, kurwa! – Wykrzyczał mu prosto w twarz. Stary spojrzał na niego przerażony. – Po co? – Wyszeptał. – Po co? Mają nas... – Kirk odepchnął go od siebie łapiąc oburącz za swój karabin, wychylił się zza winkla i oddał strzał. Jakiś indianiec upadł na ziemię z przestrzeloną ręką.
Kirk usiadł na ziemi. Właśnie wystrzelił ostatni nabój. Spojrzał na dziadka ten pokręcił przecząco głową, wskazując na puste ładownicę. Trudy już nie oddychała. Ostatni magazynek wystrzelała kilka minut temu. Rzeczywiście ich mieli. Kolejna robota, którą Kirk zwyczajnie spieprzył. Pozostało im tylko siedzieć i czekać, bo i uciekać nie było za bardzo gdzie.
Kilka długich minut wypełnionych smutną ciszą później Kirk postanowił wyjrzeć przez wyrwę w ścianie. Na ulicy leżało kilkanaście ciał. Drzwi do budynku, w którym bronił się sierżant Powell i jego córki i ten młody chłopak były szeroko otwarte. Na zewnątrz nikt się nie poruszał. Leżało tam kilkanaście porozrywanych ciał. Widział coś takiego podczas swojej służby. Zawsze obserwując ten widok czuł rozgoryczenie ściskającego go w gardle.
Kirk wstał, przewiesił swój karabin przez ramię i wyciągnął rewolwer. Spojrzał na Wintersa. Mężczyzna nie poruszał się, tępo wpatrując się ścianę. Wydawało się, jakby wszystko było mu całkiem obojętne. – Idziesz? – Zapytał Kirk. Starzec nie patrząc nawet na łowcę nagród odpowiedział. – Niby dokąd? – Cóż miał racje. Niby dokąd miał teraz iść?
Nagle dobiegł ich jakiś hałas z zewnątrz. Kirk odruchowo przylgnął do ściany. Starzec nawet nie drgnął. Kirk powoli wyjrzał przez okno. Jeden z handlarzy niewolników, trzymając się za zakrwawiony brzuch wyszedł z budynku, ciągnąc za sobą młodszą córkę Powella.
Kirk zacisnął zęby. Nie pozwoli, nie pozwoli skurczybykowi.
Choćby miała być to pierwsza rzecz, którą zrobi w życiu naprawdę dobrze.

***

Kilkanaście minut później uciekał ile sił w nogach w kierunku ruin. Gdyby nie zadyszka i łowcy w okolicy śmiałby się na całe gardło. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście i w głupotę bandytów. Zostawili dziecko same i wrócili z powrotem do budynku. Słyszał z niego jakieś krzyki i szarpaninę. Wygląda na to, że hieny już walczą o padlinę. Kiedy dotarł na miejsce Elli już zdążyła doczołgać się w kierunku ruin.
Tego samego wieczora, kiedy siedzieli w ruinach starego autobusu ogrzewając się przy małym ognisku dziewczynka opowiedziała mu wszystko. Opowiedziała mu wszystko. O Łowcy, który zamordował jej siostrę, który próbował ją zadusić, o tym, że prawdopodobnie zabił też jej ojcia i przyszywanego brata, że chciał sprzedać do burdelu.
Pewnego dnia dziewczyna go dopadnie. Być może nie będzie wtedy Kirka obok niej, ale żołnierz był tego pewien. Widział to w oczach tej małej. Ten łowca niewolników zaczął swoje życie na kredyt.
I Elli będzie tam pewnego dnia by odebrać dług.

***

Szajbus mocnym kopniakiem otworzył drzwi. Mocno uciskał ranę na brzuchu, jednakże pomiędzy jego palcami wciąż ciekła z niej krew. – Kurwa.. - wydyszał. Padł na schody prowadzące do budynku opierając na kolanach zdobyczny karabin maszynowy i kilka innych karabinów. Rzucił wzrokiem w miejsce, gdzie wcześniej leżała Elli.
Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. Dziewczyny nigdzie nie było. Z trudem wstał mieląc przekleństwa, zostawiając łupy na progu zdobytego garnizonu. Przeszedł kilka kroków, kiedy zdał sobie sprawę, że i tak jest za późno na poszukiwania. Drogą, obszukując ciała niedoszłych łowców szedł zwiad prawdziwych handlarzy. Na jego czele podążał Dentysta trzymając w rękach strzelbę.


Wyglądał na bardzo wkurwionego. – Gdzie są niewolnicy?! – wydarł się podchodząc do Jacoba. – Stawiali opór. – Odpowiedział butnie Szajbus. – Stawiali opór... Słyszeliście chłopaki?! Wystrzelali całe mięcho, bo stawiało zajebany opór! – Znów spojrzał na łowcę. – A co kurwa myślałeś?! Że wyjdą z łapkami podniesionymi do góry, zgłaszając się na niewolnika?! – Obszedł szajbusa rozglądając się dookoła. Nagle mocny cios kolby obalił najemnika na kolana. Natychmiast pozostali łowcy podnieśli swoje karabiny celując w Szajbusa – Gdzie są pozostali?! – Dentysta wydarł się mu wprost do ucha. – Dookoła – powiedział Jacob pokazując dłonią leżące dookoła nich poskręcane trupy. – Ja pierdole! Chłopaki! - Jego podwładni przyglądali mu się nie pewni. - Tego jeszcze nie było! Ilu ich wysłaliśmy?! Rudy?


Młody żołnierz opierający się o pickupa bezczelnie uśmiechnął się patrząc w oczy Szajbusowi. To właśnie ten chłopak zrekrutował Nemroda razem z pokaźną grupą innych ochotników. – Z dwudziestu paru. – Dentysta zdejmował właśnie strzelbę i maczetę z ramienia Jacoba. Tą i resztę jego co bardziej niebezpiecznego, czy wartościowego ekwipunku rzucił na pokaźną stertę, na którą inny handlarze niewolników znosili znaleziony sprzęt. – A ilu mieli przeciwko sobie? – Rudy już nie ukrywał swojego rozbawienia. – Jak ich tu obserwowaliśmy to jakiś sześciu. Wliczając w to kobiety i dzieci.. A i jeden z nich.. Jeden z nich jeździł na kurewskim wózku! – Łowcy parsknęli ze śmiechu. – Dentysta uklęknął na przeciwko Jacoba. Czyjeś mocne pięści i kopniaki rozpłaszczyły go na ziemi. Kolano jednego z oprawców wylądowało na jego karku, mocno wciskając jego twarz w pył. Facet złapał go za rękę wykręcając mu ją i zakładając kajdanki.
Kolejny raz miał przesranę.
- Widzisz. Nie mogę pozwolić sobie, żeby w moich szeregach był gość, który ledwo co poradził sobie z dziećmi i facetem na wózku. – Szajbus wierzgnął – Moja wina, że tamte gówna dały się wystrzelać? Moja?! – Dentysta spojrzał na niego z politowaniem. - Oczywiście, że nie twoja. – Rudy przerwał wywód dowódcy, trzymając w rękach radiostacje. – Czwarta drużyna zajęła Babylon. Bez strat, mają siedemnaście sztuk mięcha. – Dentysta ciągnął zadowolony. – Słyszysz, jednak można... Ale wracając. Nie twoja wina, ale widzisz, jak to mówią biznes to biznes, a ja muszę zarabiać. A ty jesteś niezłym gamblem. – Szajbus wodził oczyma po uwijających się łowcach szukając jakiegoś punktu zaczepienia. – Ale RKM... Broń.. zdobyłem dla was broń! – Wierzgnął ale czyjeś kolano jeszcze mocniej wbiło go w ziemię. Dentysta spojrzał na niego beznamiętnie.
- Nie handluje bronią.

09.08.2056

Mały Billi ciągnął strzelca za ramię. – No ploszę Pana! Ja chcę popatrzeć! Ploszę! – Mężczyzna spojrzał na niego uśmiechając się. Dzieciak, mimo kategorycznego zakazu od jego matki po raz kolejny wspiął się na dawną wieżę ciśnień. Pomyśleć, że jeszcze rok temu chłopak uciekał, jak tylko go widział. Bał się jego pustego oczodołu i zdeformowanej czaszki – pamiątki po czasach, kiedy pracował jako ochroniarz rozwrzeszczanego gówniarza jednego z bossów mafijnego światka Nowego Vegas. Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych czasów. Nie znosił swojego klienta, ale uwielbiał gamble dziwki, kokainę. A i zapomniałby o czystej kokainie wciąganej z pośladków luksusowych dziwek. Teraz miał już pod trzydziestkę, ale nie czuł się stary, czy wyniszczony. Wymyślił sobie nowe imię – Vargas, osiedlił się tu, w Federacji i po krótkim pokazie strzelectwa, dostał robotę jako jeden z zastępców szeryfa. Całymi dniami przesiadywał na wieży ciśnień, obserwując przez lunetę okolicę i od czasu do czasu paląc coś mocniejszego. Wiedział, że przyjdzie kiedyś taki dzień, że spakuje manatki i ruszy przed siebie. Ale jeszcze nie teraz. – Ja chcę go zobaczyć! – Dzieciak niecierpliwił się. Vargas spojrzał na niego zrezygnowany. –To weź chłopaków i leć w stronę lasu – Dzieciak bez słowa rzucił się w kierunku drabinki i w kilka sekund był na dole. Gdyby widziała go matka, to nie mógłby usiąść na tyłku przez kilka dni.

***

Grupa umorusanych dzieciaków wybiegła łowcy z naprzeciwka. Jeden z nich, najroślejszy prowadzący całą grupę wykrzyknął. - Wrócił! - Po czym znieruchomiał i z piskiem przerażenia pobiegł wraz z pozostałymi z powrotem w kierunku zabudowań. Minęły zaniepokojonego szeryfa. O’nill zdjął z ramienia obrzyma i powoli ruszył drogą prowadzącą z miasteczka w stronę lasu. Mijając wierzę ciśnień spojrzał do góry. Vargas siedział na swoim stanowisku. – Wszystko w porządku! Łowca mutków wrócił! – Krzyknął zastępca. O’nill już trochę bardziej odprężony kontynuował wolnym krokiem. Po kilkunastu krokach znieruchomiał. – O żesz jego... – Zza linii drzew wynurzył się Ridley. Jego poszarpana twarz cała była we krwi. Ubranie nosiło ślady licznych ugryzień. Na szyi zawieszony miał karabin. W lewej ręce trzymał maczetę, na którą miał nabity łeb największego wilka jakiego O’nill w życiu widział. W drugiej ręce niósł naręcze odciętych ogonów. Nikogo innego nie było razem z nim.


Wzrok mężczyzny wydawał patrzeć się pusto, pozbawiony emocji.
Bez słowa minął szeryfa, kierując się wprost do urzędu miasta. O’nilla owionął swąd taniego alkoholu. Ridley znalazł butelkę przy ciele jednego z ochotników. Szeryf pokręcił głową z dezaprobatą i ruszył za nim, niepostrzeżenie kierując lufę strzelby w plecy przybysza. Niektórzy mieszkańcy przystawali by obejrzeć ten osobliwy pochód. Część mężczyzn patrząc na łeb zwierza kręciła głową z szacunkiem, bądź niedowierzaniem. Kobiety spuszczały wzrok z obrzydzeniem. Dzieciaki ośmielone biegły za nimi, co jakiś czas łapiąc łowcę za poszarganą kurtkę. W końcu przekroczyli próg przedwojennego budynku. Na ich widok muskularny ochroniarzy burmistrza zerwał się z ławki, na której siedział i zatrzymał ich gestem ręki, drugą kładąc na kaburze pistoletu maszynowego. – Z drogi, kurwa - wysyczał łowca piorunując go wzrokiem. Tamten nie zrażony żuł tytoń patrząc na niego wyzywająco. – Broń – rzucił. Ridley bez słowa rzucił mu pod nogi strzelbę i karabin. - Maczetę też – wskazał głową trofeum. Ridley ściągnął z niej głowę bestii w taki sposób, że krew ochlapała tamtemu buty. Ochroniarz niezrażony zaczął go przeszukiwać, zdecydowanie bardziej dokładniej niż ostatnim razem. Z łatwością znalazł nóż, który Ridleyowi udało się ukryć poprzednim razem. – Nieładnie – powiedział uśmiechając się zjadliwie, chowając jego broń za pasek. – Teraz możesz wejść. – Ridley ruszył wzduż korytarza, dwaj mężczyźni byli za nim o krok. Łowca kopniakiem otworzył drzwi gabinetu. Za biurkiem siedział burmistrz wyraźnie go oczekując. Na krześle pod ścianą siedział jakiś mężczyzna z nogą w gipsie. Obok niego stały dwie przedwojenne kule. Nigdzie nie było widać sekretarki. Ridley z całej siły cisnął głową wilka o biurko burmistrza. Złoty napis For the Federation I will give my life pokrył się gęstą juchą. Nieznajomy prawie podskoczył na krześle, by po chwili złapać za gips sycząc z bólu. Szeryf mocno szarpnął Marsa za ramię. Ten odwrócił się rzucając mu pod nogi ogony. – Co to kurwa miało być? – wysyczał Mars, obserwując pozostałych. Burmistrz niewzruszony obcinał cygaro. – Panie Mars, proponowałbym Panu poskromić emocje. Rozumiem, że nie zabił Pan niedźwiedzia? – Ridley poczerwieniał ze złości. – Wiedzieliście, kurwa o tym gównie?! Wiedzieliście i mi do chuja nic nie powiedzieliście?! – Burmistrz otworzył szufladę swojego biurka w poszukiwaniu zapalniczki. – Oczywiście, że wiedzieliśmy. – W końcu wyciągnął grawerowane Zippo i odpalił cygaro. Zaciągnął się głęboko, chrząknął i wypuścił dym. – Proszę wybaczyć moje maniery. Poczęstuje się Pan? – Ridley patrzył mu prosto w oczy, dysząc z gniewu. Jedyne co powstrzymywało go przez rozszarpaniem tej kreatury, to lufa obrzyma wbijająca się mu pod żebra. Burmistrz kontynuował. – Rozumiem, że nie – zapauzował, by znów się zaciągnąć. – Nie rozumiem Pana nerwów. Trzy dni demolował Pan bar pijąc z większością tutejszych górników na koszt mojego miasta. Zaproponowałem Panu honorarium daleko przekraczające Pana kompetencje i wymagania finansowe – jego głos zdradzał rosnący w nim gniew. - Przydzieliłem Panu uzbrojonych ludzi, którzy zniknęli bez wieści. – Mały człowiek wstał uderzając pięścią w stół – I teraz przychodzisz tu, obrażając mnie wnosząc to tu truchło i jeszcze się mnie pytasz, czy kurwa wiedziałem o tym gównie?! – Burmistrz z powrotem usiadł na swoim fotelu, biorąc głęboki oddech. – Oczywiście, że wiedziałem – ton jego głosu powoli wracał do oślizgle wyrachowanej normy. - Ale ani Pan, ani żaden inny łowca nie przyjąłby tego zadania wiedząc, co go czeka. – Ridley miał dość tego miejsca. Chciał wziąć swoje gamble, upić się i wypieprzyć stąd jeszcze na kacu. Spojrzał burmistrzowi prosto w oczy cedząc słowa. – Dajesz 500 gambli, powiedzmy zatankowany terenowy samochód wypełniony amunicją, skórami i waszym bimbrem. Wybiłem całe stado tych skurczybyków. Niedźwiedź jest poważnie ranny, przez jeszcze wiele dni nie będzie sprawiał problemów. Za powiedzmy.. następne 50 gambli pokaże wam na mapie miejsce, w którym ma legowisko. – Uśmiechnął się zajadle. – Płacicie i jutro mnie nie ma. – Burmistrz roześmiał się. – Doceniam Pana zasługi dla Małej Kalifornii, ale mam dla Pana o wiele lepszą propozycje. Co Pan powie na swoje życie? – Nagle znieruchomiał, kiedy poczuł, jak lufa pistoletu maszynowego opiera się o jego potylice. – Poznaje Pan tego dżentelmena? – Powiedział burmistrz wskazując ruchem głowy na siedzącego przy ścianie mężczyznę o kulach. Ridley mógłby przysiąc, że pierwszy raz widzi tą mordę. – Cóż.. chyba nie. To Pan Matt Douglas, dówódca milicji w Pine Creak. – Ridley już sobie przypominał. Będąc pijany jak bela, zapakował temu gościowi serię w stopę. Zaraz przed tym jak mu podpalił knajpę jego kuzyna. Pine Creak – impreza jego życia. – Mówiłem Panu, że nic Panu nie grozi z mojej strony, póki Pine Creak nie będzie w strefie moich wpływów. Sytuacja trochę się jednak zmieniła przez ten tydzień, kiedy Pan pił i polował na mutanty. Ja razem z tamtejszym nawiązaliśmy bardzo korzystną dla obu stron umowę handlową. Jednakże kiedy szeryf tego pięknego miasteczka dowiedział się, że Pana zatrudniamy postawił warunek, że wydam pana na szafot. – Ridley rzucił mu przepełnione nienawiścią spojrzenie. – Ty skurwielu... – Burmistrz spojrzał na niego niewzruszony. – Jednakże do tej pory nie wiedząc dlaczego to zrobiłem, ustaliłem z naszym szanownym gościem, że jeżeli wykona Pan zadanie wymierzę sprawiedliwość własną miarą i wynagrodzę im koszty, które musieli przez Pana osobę ponieść. – Burmistrz wskazał na odcięty łeb bestii. – Cóż, wprawdzie nie zabił Pan niedźwiedzia, ale nie można było od kogoś takiego jak Pan oczekiwać zbytniej inicjatywy, nie mam racji? Szeryfie? – Zwrócił się do O’neilla podając mu leżący na biurku mapnik. – Zostanie Pan sprzedany łowcom niewolników, którzy pojawią się w mieście za 2 dni. Gamble, które zostaną za Pana i pozostałych więźniów zaoferowane, pokryją straty, jakie poniosło Pine Creak. A co do Pana oferty. Jeżeli chcę Pan dożyć w naszej celi do przyjazdu handlarzy, bardzo Pana proszę o wskazanie na mapy miejsca, w którym znajduje się legowisko. - Szeryf podsunął Ridleyowi mapę. - Nie rób nic głupiego. - Wyszeptał zatroskany. Myśliwy cedząc przekleństwa wskazał palcem kwadrat który obejmował polanę. – Panie Mars – kontynuował uśmiechnięty burmistrz. – Interesy z Panem to prawdziwa przyjemność.


12.08.2056

Ezechiel starł rękawem pot z czoła. Mimo, iż prowizorycznie opatrzone oparzenia piekły, a nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, jeszcze trochę przyspieszył. Oddychał głęboko i co jakiś czas mielił pod nosem przekleństwo, gdy następował na bolesny pęcherz na lewej stopie. Od pięciu godzin maszerował w stronę najbliższego posterunku Armii Obronnej Teksasu. – Kurwa jego pierdolona mać! – Wykrzyczał. Kipiał z gniewu. Teksańczycy w tych rejonach stali się rozlaźli i leniwi. Kiedyś, za jego czasów tworzyli samodzielną milicje, na kształt przedwojennych Rangersów. Jej posterunki widać było na drogach w pobliżu osiedli i co kilka kilometrów pomiędzy nimi. Teraz tylko co jakiś czas mijał opuszczone budynki przy szosie, a obok nich pojedyncze, porwane worki z piaskiem i puste tektury po amunicji. Na niektórych powiewała flaga Teksasu – brudna i poszarpana.


Scentralizowana władza stanu Teksas i znaczne oddalenie rodzinnej miejscowości od granic i miejsc konfliktów doprowadziła do pełnego rozprężenia ludności. Miejscowi, aż nazbyt widocznie zaufali szarym mundurom zamiast własnym rewolwerom. Powoli zapomnieli, jak to jest bronić się przed ciągłym zagrożeniem. Czyhającym na nich pod postacią wędrownego gangu, sfory dzikich zwierząt, niepewnego sąsiada, czy meksów i czarnuchów. Teraz, jedyne co zaprzątało ich myśli to żarcie i zarabianie na nim gambli.
Póki nie stali się mięchem dla jakieś bandy szukającej łatwych łupów.
Ezechiel dostrzegł coś poruszającego się na horyzoncie. W końcu. W jego stronę zbliżała się chmura pyłu, zwiastująca szybkie spotkanie z cywilizacją. Deakin obejrzał się. Słup dymu znad jego farmy, stąd wprawdzie odległy z każdą chwilą się powiększał.
Pospiesznie skrył się w rowie. Nie po to czołgał się kilkaset metrów w gównie i maszerował przez pięć godzin, żeby dać się zastrzelić byle komu jak jakiś nowicjusz. Po kilku minutach odetchnął z ulgą. W jego stronę zmierzał opancerzony pick-up w barwach Teksasu. Na pacę siedziało trzech żołnierzy w szarych mundurach. Ezechiel szybko pobiegł w ich stronę. Jeden z wstał wstał i mocnym uderzeniem pięści w szoferkę rozkazał kierowcy się zatrzymać.

***

- Więc ilu ich było? – Młody sierżant patrzył z niedowierzaniem na umorusanego Ezechiela. Mężczyzna wyglądał jakby przeszedł przez wszystkie kręgi piekieł. Jego ubranie było poszarpane i całe umorusane w błocie i fekaliach. Twarz cała w sadzy. Brwi i część włosów popalone. Jedynie jego zdeterminowane spojrzenie i .44 u boku dodawała mu powagi. – Z trzydziestu, uzbrojonych. Wzięli całe osiedle za zakładników – samochód szybko pokonywał odległość do dawnej farmy Deakinów. Dowódca złapał za słuchawkę radiotelefonu i połączył się z bazą. – Łubin, zgłasza się Patrol 41-1, odbiór. – Po chwili szumów dało się usłyszeć wyraźne słowa. – Melduj, Patrol 41. – Dowódca przetarł twarz ręką, wziął głęboki oddech i zaczął nadawać. – Łubin, mamy tu gościa, który twierdzi, że był na miejscu pożaru! Mówi, że w rejonie patrolu może znajdować się około trzydziestu tango! Wzięli jeńców. Zmierzamy w stronę ich ostatniej pozycji. Odbiór, Łubin! – Radiostacja zatrzeszczała. – Patrol 41 przyjęliśmy. W razie kontaktu wzrokowego wycofujcie się i meldujcie. Przyjęliście? – Sierżant zabębnił pięścią w dach szoferki. –Przyjęliśmy, Łubin. Bez odbioru! – Krzyknął do kierowcy. – Słyszałeś, Charlie? Dawaj! Dawaj! – Ktoś poklepał przyjacielsko Ezekiela po ramieniu. – Pamięta mnie, pan?! – Wykrzyczał do niego siedzący obok żołnierz. Mężczyzna miał na oko z 30 lat. Był mocno opalonym blondynem. Nogami mocno ściskał brudną, białą torbę z charakterystycznym czerwonym krzyżem namalowanym farbą w sprayu. Deakin zastanowił się chwilę, ale uśmiechnięta twarz tamtego nie mówiła mu nic. – Jestem Tommy, Tommy Gibson! Prawocowałem kiedyś na Pana farmie! – Deakin przytaknął. Rzeczywiście, kojarzył, że kiedyś 10 letni chłopak o tym nazwisku pomagał u nich. Jednakże facet, z którym rozmawiał kompletnie nie przypominał tego roztrzepanego smyka. – Trochę się zmieniłem, musi Pan przyznać. – Roześmiał się. Deakin tylko się skrzywił. Jego rodzinna farma spłonęła, nie ma pojęcia, co wydarzyło się z jego znajomymi... A ten palant siedzi tu i się śmieje. Medyk niewzruszony wskazał palcem oparzenia. – Proszę zdjąć kurtkę, to Pana opatrzę! – Powiedział otwierając torbę i wyciągając z niej kilka wojskowych opatrunków i jakiś spray. Deakin posłusznie się rozebrał. – Dałbym Panu morfiny, ale... – Zaczął sanitariusz. Deakin przecząco pokręcił głową, uciszając młodzieńca. I tak musiał być teraz przytomny.
Auto podskoczyło na wyboju. Powinni być za kilkadziesiąt minut na miejscu.

***

- Czysto! – Dobiegł go krzyk. – Tu też! – Zameldował kolejny żołnierz. – Całość czysta! – Deakin wolnym krokiem przemierzał spalone ranczo. Historia jego rodziny, kilkunastu pokoleń wstecz żyjących na tej ziemii spłonęła w dniu, w którym chciał pożegnać się ze swoim bratem.
Na farmie leżało kilka ciał. Większość z nich to mężczyźni, których miał nigdy nie poznać, ochotnicy, gaszący pożar. Jeden z nich wyglądał jednak jak typowy obszarpaniec, na pewno nie mieszkaniec tych ziem. Nigdzie widział też swojej torby. Deakin uklęknął nad ciałem napastnika. Pocisk złamał mu żuchwę i wyszedł potylicą.Mężczyzna przez naruszoną szczękę wyglądał karykaturalnie, jakby się śmiał. Przy tym jego oczy rozwarte były z przerażenia. Inni obecni tu rozwlekli jego ekwipunek, nie pozostawiając nic wartościowego.
Ktoś nieźle faceta urządził.
Stąpając po dawnym podwórzu, przeczesując nogą popioły, usłyszał cichy jęk. Z obnażoną bronią szybko podbiegł do studni, skąd jak sądził dochodził. Oparty o nią siedział stary Dalton. Rany postrzałowe kolan i brzucha krwawiły obficie. Obok niego leżała bratanica Ezechiela. Dalton płakał głaskając ją po głowie. Kobieta nie żyła. Ktoś przebił jej gardło. Deakin upadł na kolana obok starego przyjaciela i zaczął tamować krwawienie jego ran płótnem spódnicy bratowej. – Zarżneli... – Wydusił łamiącym się głosem tamten. – Zarżneli ją skurwysyny, jak świnie, bo nie mogła wstać... Na moich oczach mi ją, moją kochaną zarżneli... – Deakin na chwilę znieruchomiał, otworając szeroko oczy ze zdumienia, jednakże nic nie powiedział. Bratowa nie była wdową nawet od miesiąca. Dalej opatrując ranę starego przyjaciela zapytał. – Dalton, gdzie jest reszta? – Mężczyzna spojrzał na niego zrezygnowany. – Ale jednego żem z tych kurew odstrzelił.. prosto w łeb mu zapakowałem. – Chyba majaczył. – Zabrali... – Po chwili kontynuował już z większym sensem. - Zabrali wszystkich i twoją wnuczkę też zabrali i popędzili na zachód. To nie były meksy... Łowcy niewolników. - Stanął nad nimi medyk. Spojrzał przelotnie na rany Daltona i pokręcił tylko przecząco głową. – Ezi – odezwał się cichnącym głosem starzec. – Musisz żesz dopaść skurwieli. Nie zostawić tego. Pozabijaj ich, pozabijaj, co do jednego. – Wyciągnął do Deakina rękę wręczając mu stary klucz na grubym rzemieniu. – Masz, do mojej stajni. Weź konia, dobry, teksańczyk i mój sztucer. Na zachód poszli... – Deakin uścisnął dłoń przyjacielowi, po czym spojrzał na niego i powoli zamknął oczy.
Wkrótce jego świszczący oddech ustał.
Ezechiel wstał i podszedł do dowódcy. – Niech Pan idzie do domu. – Powiedzał sierżant. Deakin rozejrzał się po spalonych ruinach. Słowa żołnierza napełniły go goryczą – Nasze wojska podejmą pościg. – Ezechiel spojrzał na niego niechętnie i bez słowa obrócił się na pięcie. Być może i podejmą, ale pewnie do granicy stanu, bo tylko tyle obchodzi ten zasrany rząd. Tamci mieli jakieś 5 godzin przewagi i pewnie nie poruszali się pieszo. Deakin nie oszukiwał się. Jeśli nie on ich dopadnie, to nikt tego nie zrobi.
Bez słowa, nie odwracając się za siebie, w zupełnej ciszy wolnym krokiem ruszył w stronę wzgórz. Po kilkunastu minutach dotarł na miejsce. Pod rozłożystym dębem w wydeptanej trawie stała prosta kamienna tablica.



***

Od prawie trzech miesięcy był w drodze. Mało spał, mało jadł. Jak pies gończy na tropie swojej ofiary. Zaraz za nimi. Prawie tak blisko, że czuł ich zapach. Mijał spalone osady, rozwłóczone ciała, cmentarzyska, które kilka dni temu były tętniącymi życiem skupiskami ludzi. Roztrzęsione kobiety wskazywały mu drogę. Ślady wielu opon w błocie dawały mu nadzieje. Łuny na horyzoncie i echa dalekich wystrzałów przepełniały determinacją.
Nigdy jednak nie widział samych łowców.
Aż do dnia, w którym wkroczył do rozległych ruin oznaczonych na starym, drogowym znaku, jako Nashville.


17.11.2056

- Wstawać, mięcho! – Mocny kopniak Chloe wyrwał Clyda ze snu o wolności. Im ostrzej było w nocy, tym bardziej zgrywała się przed łowcami nad ranem. Rudy w tym samym czasie potrząsał Ridleyem. – W górę, kurwa! – Krzyczał mu prosto w twarz. Śmierdział wódką, tak wspaniale, że Mars prawie by się rozmarzył. Mocny policzek zdecydowanie popsuł atmosfere. Randall potrząsnął Joshuą. – Wstawaj, facet. – Powiedział wkurwiony. Kilka sekund temu łowcy urządzili mu podobną pobudkę.
Po chwili wszyscy stali już przed namiotem. Czerwony świt wstawał nad ruinami Nashville. Miasto rozbite było przez toczącą się tu wojnę – Kolejno odlicz! – Krzyknął nadzorca. Zbliżali się do tego miejsca od kilku dni. Łowcy zachowywali się nerwowo. Wzmocniono straż, a niewolników popakowano do ładowni i na wozy i powoli, wręcz ślimaczym tempem przemierzali teren. Wszędzie dookoła widać było ślady toczącej się wojny. Stada kruków obsiadające rozkładające się ciała, leje po wybuchach, wypalone do zgliszczy pojazdy. Wczoraj jeden z wozów wjechał na minę. Zginęło kilka więźniów, kilku porzucono na śmierć.


I smród. Wszechobecny smród śmierci.
W końcu ostatni wykrzyczał dziesięć. - Naprzód marsz! – Zakomenderował Randall. Równy krok niewolników i pięciu eskortujących ich łowców rozniósł się echem po opuszczonym cmentarzysku. – Gdzie idziemy? – Zapytał cichy głos z tłumu. Chloe odwróciła się patrząc ze złością na mięcho. – Kilka wraków stoi na drodze. – Zaczęła cicho. Widocznie nawet ją przerażało to miejsce. Odchrząknęła i kontynuowała już głośniej. – Blokują przejazd. Usuniecie je. - Przez grupę przeszedł pomruk zadowolenia. Ciężka praca fizyczna, jednakże ciężko było coś spierdolić i się na razić, a przy tym mogli liczyć na dobry posiłek i luzu przez następny dzień. – Zamknąć się tam! – Zawołał idący na czele Rudy.
Po kilkunastu minutach doszli na miejsce. Rzeczywiście droga zastawiona była gruzem i wrakiem autobusu. Wszędzie dookoła na ziemi leżały łuski różnych kalibrów. Miejsce chyba było barykadą, broniącą dostępu do dalszych części ruin. Walały się tu ograbione ze wszystkiego, nawet ubrań pokaleczone ciała. Nie wszystkie należały do ludzi. Clyde spojrzał na okręconego dookoła słupa mężczyznę. Po rozkładzie ocenił, że tamten leżał tu jakiś tydzień. Zabił go strzał w kręgosłup. - Okrutna śmierć. – Powiedział do Nemroda. Łowca mutantów skrzywił się myśląc o Amantcie. – Noo... – Powiedział po chwili, już obserwując tyłek jednej z niewolnic, która wraz z kilkoma towarzyszkami w kucki zbierała łuski i inne porzucone przez obrońców przedmioty. Randall uśmiechnął się, kiedy w jednej z kobiet rozpoznał Marię. – Stać! – Krzyknął Rudy. – Nadzorca! - wskazał na Randalla. – Rozdać posiłek grupie! Powiedział wskazując mu stojącą obok garkuchnie. Palenisko obok, którego stało kilku łowców wyglądało bardzo zachęcająco. – Reszta zgłosić się po narzędzia! Macie 15 minut na żarcie! Później, zajmijcie się czyszczeniem trasy! Mamy stąd ruszyć się przed południem! – Rudy odwrócił się i pociągnął duży łyk z manierki. Mocny alkohol wykrzywił mu twarz. Ruszył w stronę garkuchni. Potknął się po drodze wyrzucając z siebie ostrą wiązankę. Spojrzał w dół. Okropna morda mutanta leżała mu pod stopami.
Kurwa, oby interes z Nashville był tego warty.

Szarlej 06-01-2014 01:15

Najbardziej pechowy stop w życiu

Podróżnik leżał chwilę patrząc na nogę. Chyba miał ją złamaną. Przeniósł wzrok na kuriera. Chłopaczek drżał jak osika a rewolwer w jego rękach latał. Kiepsko. Nie trafi pewnie w tamtych a taki nieruchomy cel jak Fray leżał już w jego zasięgu. .38 w bebechach oznaczało powolną śmierć. A Fray chciał żyć. Tyle miejsc miał jeszcze do zobaczenia. Wymusił na ustach uśmiech, wyglądał dość przyjaźnie. Gdyby tylko ktoś mógł zobaczyć oczy. Czaiło się w nich coś… Strasznego. Pierwotnego. W końcu Fray odezwał się uspokajającym tonem.
- Popatrz, jakbym do nich strzelał to bym zmarnował pestki. To .38 nie przebije się przez blache. No i przed sobą i tak mieliśmy blokadę. A tak zaoszczędziłem naboje. Masz ich sześć, sześć trupów. Dzięki temu, że nie strzelałem możesz się przebić. Tamci wejdą tu i zajmą się mną a Ty wymkniesz się na obrzeża. Jak któryś stanie Ci na drodze to…
Fray złożył jak dziecko palce lewej dłoni w pistolet i szarpnął ją symulując strzał. Jednocześnie przetoczył się trochę na prawy bok wkładając rękę do kieszeni. Tak by niepostrzeżenie móc wyciągnąć kastet. Czując znajomy mosiądz na palcach poczuł się znacznie lepiej.
- Kurwa, kurwa... - wycedził kurier, nerwowo przeczesując dłonią włosy. - Stary, zjebałem, zjebałem na całej linii… Dlaczego te chuje się nie odzywają? Ee! Słyszycie mnie?! - Wydarł się. - Mam kurwa broń! Wejdzie, tu jakiś to odjebie!
- Tu nie masz szans. Jest ich za dużo i mają automaty. Uciekaj tylnym wyjściem. Ja ich zatrzymam. I tak nie mogę z tą nogą uciec. Ratuj życie.

Kurier spojrzał na Randalla zdenerwowany. - Słuchaj, a może zamknij ryj? - znów wycelował mu w głowę.
Autostopowicz był pewien, że ktoś przemknął za wóz. W jego głowie rodził się plan w tym czasie dzieciak dalej pierdolił zmieniając zdanie jak kobieta w czasie okresu.
- Pierdole! Nie mam zamiar tu zdychać, a Ty mnie stąd wyciągniesz! - Kurier zbliżył się do Randalla próbując go podnieść. - Dawaj, wychodzimy!
- Stary. Nie mam kurwa jak. Mam rozjebaną nogę. Zamykam się. Ty masz broń. Ty tu rządzisz ale nie mam jak Ciebie stąd wyciągnąć.

Facet klęknął obok Randalla, zasłaniając dłonie twarzą.
- Kurwa, ale spierdoliłem.

I wtedy lewa dłoń wystrzeliła do przodu łapiąc tamtego za ciuchy i ciągnąc go w stronę rannego. Druga wystrzeliła na spotkanie twarzy jednak zamiast trafić w podbródek łamiąc kości zeszła po uchu tylko lekko ogłuszając przeciwnika. Zwarli się, Fray szybko zmienił chwyt łapiąc za nadgarstek orężnej ręki tamtego. Padł strzał, na szczęście rewolwer w porę poszedł w bok i kura tylko nieszkodliwie zrykoszetowała w ruinach. Mimo mikrego kalibru huk i tak rozbrzmiał potężnie w uszach walczących. Wędrowiec wymierzał kolejne ciosy jednak dzieciak mimo, że zestrachany miał dobry instynkt odbijając je. Padł jeszcze jeden strzał znowu uderzając tylko w resztki ściany. I wtedy coś wpadło do pomieszczenia, przedmiot. Dzieciak rozkojarzony powiódł wzrokiem za nim, drugi z mężczyzn nie był w ciemię bity i wykorzystał szansę uderzając ręką przeciwnika o beton i wyłuskując mu rewolwer, który dodatkowo w szamotaninie potoczył się kawałek. Huknęło, lekko, jak fajerwerki, które Fray słyszał w dzieciństwie. W pomieszczeniu rozległ się syk i zaczął się rozprzestrzeniać niebieski dym. Kurier jakby dostał nowych sił, nie tylko wywinął się sprawnie z uścisku rannego ale wychylił się ponownie uzbrajając się. Obaj w tym momencie rozkaszlali się, oczy zaszły im łzami od dymu.
Coś w Fray zaskoczyło, nie próbował już bić. Zadziałał prosto i śmiertelnie. Wbił tamtemu palce oczy. Padł strzał, kolejny chybiony. Los nie sprzyjał dzieciakowi, nie urodził się chyba pod szczęśliwą gwiazdą Vegas. Mimo to ból dodał mu sił, wyszarpnął się z uścisku ale Fray mimo bólu i łzawienia ponownie zwarł się z nim. Rewolwer już po raz drugi wyleciał z rąk pechowego kuriera. Gaz paraliżował, osłabiał. Tłumił resztki chęci walki. Zwierzęcego instynktu nakazującego walczyć.

Wtedy z oparów wyłoniła się postać. Wysoka, upiorna, wydająca świsty zamiast oddechów z bronią długą w rękach. Wycelowała w Fraya, po chwili bezruchu i odrzuceniu broni przez strzelca można było sądzić, że pompka mu się zacięła. Kurier wykorzystał to i rzucił się po pistolet. Napastnik wyciągnął pałkę teleskopową. Jednym ruchem rozłożył ją trafiając dzieciaka w plecy i go obalając.


Fray wiele nie myślał i nie stawiał się, miał złamaną nogę, gaz drażnił jego oczy i krtań. Uniósł ręce nie zdejmując kastetu a potem zakładając je za kark.
- Wyluzuj kurwa! Nie chcesz mnie zabić!
Po tym krzyku Randall zaniósł się kaszlem.
Nie dostał odpowiedzi ale kolejne parę ciosów w kark oberwał nie on a rozhisteryzowany dzieciak. Z oparów wyszło kolejnych dwóch mężczyzn w maskach przeciwgazowych. Pierwszy wycelował z Fraya z strzelby a drugi założył mu kajdanki. Nie bacząc na złamaną nogę wywlekli go na zewnątrz gdzie czekali ich kumple. W sumie ponad dziesięciu. Jeniec podniósł załzawione oczy, wzrok jednak ciągle wyrażał pewną butę. Starał się wychwycić, który z nich jest szefem i utrzymać z nim kontakt wzrokowy.
- Jak załatwiliście tego fagasa prowadźcie mnie do szefa. Będzie chciał wysłuchać co mam do powiedzenia.
Tłum wybuchł śmiechem. Jeden z łowców, klęknął przy Frayu zdejmując maskę. Słyszał, jak trójka, która weszła do budynku, wywleka z niego kuriera. Tamten darł się żałośnie i najpewniej próbował wyrwać. Kilka głuchych uderzeń zagłuszyło go skutecznie. Łowca patrzył prosto w oczy Randalla.
- Mówią na mnie Dentysta, od teraz jesteś moją własnością. To ja ustalam, czy chcę słuchać twojej żałosnej gatki. - Przerwał na chwilę, patrząc na pobitego kuriera. Ten wyglądał jak strup krwi. - Twój kolega ma już przesrane. Ty w sumie trochę też. - Wyciąga z kabury udowej Deserta i przystawia go podróżnikowi do głowy. - Teraz zastanów.. kurewsko się zastanów nad tym, co masz mi do powiedzenia. Nawijaj.
- Jesteś panem mojego losu. Kumam. Możesz ze mną zrobić co chcesz. Ale zabijając lub sprzedając mnie stracisz. A raczej nie zyskasz. Przede wszystkim tamten fagas to nie mój kumpel. Twoi ludzie widzieli na pewno, ze walczyliśmy. Chociażby ten, który próbował skrycie nas podejść za samochodem. Chujowo mu to szło. - Dentysta wykrzywił twarz w geście uznania, pozwalając autostopowiczowi kontynuować. - Jestem ranny. Mam złamaną nogę. Koszty jej nastawienia są zbyt wysokie. Bo nie dostaniesz za mnie dobrej ceny, nie jestem dostatecznie barczysty by pracować na roli czy w kopalni. Nie przez tyle by zwrócić moje kupno. Nie jestem też wymuskanym paniczkiem więc i w burdelu nie osiągnę dobrej ceny. Jednym słowem wygląda na to, że opłaca się poderżnąć mi tylko gardło. Bo kulka do Twojego Deserta Storma trochę kosztuje, do tego nie wszędzie ją dostaniesz. .50 AE to rzadki kaliber, ciężki w produkcji. Jednak możemy obaj coś z tego osiągnąć. Ja życie, a Ty inwestycje w przyszłość. Na pewno jesteście twardzi ale co Twój człowiek pokazał nie każdy zna się na prowadzeniu obławy. Ze szturmem pewnie jest gorzej. Jeżeli, Twój człowiek odsłoni moje prawe ramię zobaczysz tam tatuaż. Nie jakąś dziarę robioną z podgrzanego tuszu od długopisów przez podpitego kola. Powinien zagwarantować o moich umiejętnościach. Wy nic mi nie zrobiliście, to ten debil wpakował mnie w barykadę, złamał nogę a potem chciał odstrzelić. A komuś takiemu jak Ty przyda się ktoś, kto potrafi rozdzielić ludzi tak by przeciwnik nie zjażył się, że go podchodzą. Bo jakbym był kumplem tego fagasa to bym mu wskazał kolesia za samochodem albo nie zajął go gadaniem a potem walką. I byś miał o minimum jednego człowieka mniej.
Dentysta wciąż patrząc jeńcowi w oczy wycelował w twarz kuriera i natychmiast wystrzelił. Krwawa mgła osadziła się na jego twarzy.
- Aaaa! Kurwa!!! Moja noga!!! Moja pierdolona noga!!! - Jeden z łowców momentalnie obalił się na ziemie. Dentysta nie oderwał nawet wzroku. - Wyleczę Cię. Później odpracujesz swój dług. Jako mój niewolnik. Specjalnie nie masz chyba wyboru. - Mężczyzna wstał. - Wezwijcie Zszywacza. Niech zrobi coś, żeby tamten kutas się tak nie darł.
Mimo, że łowca odwrócił się Fray krótko skinął głową. A potem ją pochylił. By łowcy nie widzieli jego uśmiechu. Złośliwego i niepokojącego, jakby Randall nie należał do osób najzdrowszych psychicznie.


Nadzorca

Minęły miesiące. Fray był kimś, nie mięchem a nadzorcą. Najwyżej cenionym niewolnikiem. Dymał ładną laskę, żarł coś lepszego niż mdłą potrawkę, kimał sam i miał broń. No i dogadywał się z Zszywaczem i Dentystą, całkiem nieźle jak na niewolnika. Niejeden był zadowolony. Fray też nie narzekał, wzięcie pod włos Dentysty podczas pierwszej rozmowy dzięki pokazaniu temu jak gówniani są jego podwładni opłaciło się. No i znaleźli wspólny temat klamkę. Mało osób poznałoby w niej coś innego niż Deserta. A to podnosiło klasę jego posiadacza. W mniemaniu Randalla do "głupi lansiarz". Noszenie ciężkiej, drogiej w utrzymaniu, o małej pojemności magazynka i z małym magazynkiem klamki tylko dlatego, że robiła duże dziury było głupie. No i zmarnowanie kulki na ewentualne ratowanie tyłka zarówno naczelnego twardziela jak i lekarza było jedyną słuszną decyzją. Nawet jakby staruszek ich zabił to ktoś by przejął po nich pałeczkę. Ktoś niekoniecznie sprzyjający Frayowi. A tak zaplusował im. Dzięki temu miał co dymać i z czego strzelać. Wzbijając się na wyżyny swoich zdolności perswazji udało mu się zachować znalezionego super shorty'ego. Co prawda zamiast znalezionych naboi śrutowych dostał gumowe ale oberwanie takich bolało jak cholera.

Teraz Fray siedział bawiąc się obitą i lekko wyślizganą teleskopówką poganiając oporne mięcho. Nie był szczególnie sadystyczny. Raz bo nie chciał uszkodzić mięsa i oberwać od handlarzy. Dwa bo w razie buntu nie chciał być celem numer jeden jakim łatwo mógł stać się nadzorca. Nie szczędził kopniaków, przekleństw a i razów pałką ale nie wkładał w nie całej swojej siły. Teraz gapił się na Marie. Gdy ta spojrzała się na niego uśmiechnął się i mrugnął. Spojrzał na swoich "podopiecznych", właśnie kończyli żreć rozdany wcześniej posiłek. Wstał, noga zabolała jak jasna cholera. Będzie kulał jeszcze przez długi czas. Może do końca życia? Koniec z podróżami stopem. Trzeba będzie znaleźć sobie nowe hobby. Podszedł do nich stukając o udo teleskopówką.
- Zbierać się. Do roboty kurwa!
Gdy niewolnicy ruszyli on jeszcze raz spojrzał na swoją kochankę. Dawno nie miał takiej kobiety młodej, ognistej i ładnej. Powoli nudziło mu się u łowców. Rutyna go zabijała. Nienawidził jej. Lubił ruch, chaos. Będzie trzeba coś zrobić. Może zainspirować bunt? Albo się wyrwą albo dojdzie do rzezi, która będzie bez wątpienia krwawa. A przez to ciekawa. Może gdy stąd się wydostanie weźmie Marie ze sobą? Przyda się, ogrzeje w nocy. Nie tylko w nocy. Fray uśmiechnął się pod nosem swoim psychopatycznym uśmiechem a potem wrócił do roboty. Opierniczał zbyt powolnych a gdy trzeba rozdzielał razy. Pomógł też zepchnąć parę wraków by Chloe się nie przypierdoliła, że nic nie robi i się rządzi. Czekał. Na wenę. Wenę, która natchnie go do działania. Jakiego? Jeszcze nie był pewny.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:04.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172