Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-12-2013, 23:30   #1
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Post THE END[Neuroshima] Pola nienawiści



Pola Nienawiści: Prolog



Chciałbym mieć siłę
Wielką siłę, niemądrą siłę
Wygrać z rdzą, wygrać z rtęcią
By postawić na jeziorze stalowy dom
Piękny, błyszczący, na samym jego środku
Na czerwieni jeziorze postawię nam stalowy dom



03.03.2056

- Żyłem dobrze, tak mi się wydaje. – Nieznajomy przerwał prawie godzinną ciszę. Clyde spojrzał na niego dygocąc. Mimo, iż kilka chwil wcześniej dołożył do ognia, a teraz siedzieli pod grubymi kocami, zaraz obok siebie, to temperatura pustynnej nocy dawała mu się we znaki. Było mu przeraźliwie zimno, szczękał zębami i cały się trząsł. Nieznajomy za to, mimo znacznego upływu krwi nawet nie drgnął.
– Żyłem dobrze, choć jak idiota – zachrypnięty głos znów odezwał się w ciemności. King spojrzał na niego obojętnie. Facet chyba zaczął majaczyć. – Ty też jesteś idiotą. I ty też umrzesz. – Powiedział uśmiechając się. Nauczyciel nie spuszczając wzroku z nieznajomego powoli włożył rękę do płaszcza szukając po omacku uspokająjącego kształtu Glocka. – Szedłeś sam, bez przewodnika drogą należącą do Gus Burners... Co, ty właściwie sobie myślałeś, co? –Gwałtownie podniósł dłoń do ust, tłumiąc atak okropnego kaszlu. Po chwili spojrzał na nią ponownie, zbliżając ją do ognia. Cała pokryta była krwawą plwociną. – Więc naprawdę tu zdechnę – przerwał swój wywód na chwilę, gdy obaj obserwowali skradającą się obok ognia małą, kolczastą jaszczurkę.


Zwierzę powoli stawiało kroki zupełnie niezrażone ich obecnością. Przyglądali się jej kilka minut.
– Wiesz jak się nazywa? Ta jaszczurka? – zmącił ciszę Clyde. – Moloch straszliwy. – odpowiedział sam sobie nie czekając na reakcje tamtego. - Widocznie, kiedyś ludzie zupełnie inaczej, niż teraz definiowali strach. – Znów pogrążyli się w dłużącej się ciszy. Nagle z oddali dobiegł ich odgłos okrutnego skrzeku, jakby zarzynanego zwierzęcia. Przez chwilę coś przeraźliwie piszczało, by w następnej sekundzie natychmiast umilknąć. Nieznajomy sycząc z bólu przyciągnął do siebie swój karabin i wyuczonym ruchem wprowadził nabój do komory. Pospiesznie opierając broń na skale, obrócił się w stronę, z której dobiegł dźwięk. Już przystawiał policzek do kolby karabinu przygotowanego do strzału, kiedy opadł ciężko, wydając z siebie dźwięk przypominający zduszony śmiech.
- I znów zachowuje się jak idiota – powiedział wyciągając z kieszeni kilka dużych naboi. Dalej chichotając wcisnął je Clydowi i z wielkim wysiłkiem podciągnął swoje ciało w kierunku ogniska.
Co mi właściwie zależy? – King trzęsąc się już bardziej ze strachu, niż z zimna, starał się wypatrzeć cokolwiek w mroku. – Jeżeli mam umrzeć to w ciepełku – bredził dalej tamten, dorzucając gałęzi do ognia. – Całe życie babrałem się w tym gównie. Leżałem wpatrując się w lunetę tego karabinu, modląc się, nie wiem do czego, żebym zobaczył tamtych szybciej, niż oni zobaczą mnie. A teraz to pierdole. Teraz sobie umrę w ciepełku.

***

Kilka godzin później znad widnokręgu szarej o tej godzinie pustyni powoli zaczęło wychylać się słońce. King z głową opartą na kolbie karabinu walczył już tylko z zamykającymi się powiekami. W ciągu nocy słyszeli mrożący krew skrzek jeszcze kilka razy, ale to coś nie zbliżyło się do ich obozowiska. Clyde wystrzelił nawet dwa razy odczuwając wielką siłę karabinu, ale chyba w nic nie trafił.
Naukowiec wstał z trudem rozciągając zastanę przez noc kości. Przetarł pięściami oczy i kilka razy uderzył się w policzki. Nie zmrużył oczu nawet na chwilę, bojąc się, że wykorzysta to czający się w mroku stwór. Spojrzał na nieznajomego. Tamten, cały blady grzebał złamaną gałązką w dogasającym ogniu.
Weź.. weź mój plecak. Masz tam trochę gambli. Mi się już nie przydadzą. – Powiedział gasnącym głosem. – i mój karabin... Miałeś racje, czuje, że zostało mi niewiele czasu. – Nieznajomy wygrzebał ze swojej torby zakorkowaną butelkę. Podał ją Clydowi, patrząc na niego błagalnie. Ten wyciągnął mocno siedzący korek i oddał mu ją z powrotem. Nieznajomy pociągnął duży łyk, krzywiąc się niemiłosiernie.
Jak zwykle zbyt mocna. – Powiedział, kładąc butelczynę obok siebie. Spojrzał w stronę wschodzącego słońca i głęboko wzdychnął.
Mam żonę. Nazywa się Clarice. Wiesz gdzie jest Nashville? – King skinął głową. Nashville - stolica dawnego stanu Tennessy. Jakieś 600 mil stąd. Wieczność. Jakby inny świat, do którego prowadziła droga przez szereg innych rzeczywistości.
Oddaj jej to. – Mówił ściągając z szyi rzemień, na końcu, którego wisiała złota obrączka. – Clarice, żona Bisleya, żeby wiedziała i nie czekała, głupia... W Nashville. Proszę... – Mężczyzna przymknął delikatnie oczy i nadspodziewanie silnym głosem powiedział. – Idź już. Chcę sam... – Clyde uścisnął mu dłoń.
Dziękuje. – Powiedział Spec patrząc jak umiera Bisley, mąż Clarice, kobiety mieszkającej w Nashville. Zabawne. Dopiero wtedy pierwszy raz usłyszał, jak nieznajomy miał na imię.

***

Jego stary Ford nie chciał odpalić. Jedna z kul gangerów przebiła bak paliwa. Szedł więc wolnym tempem w stronę Cincinnati. Co jakiś czas potykał się w wyrwę w popękanym asfalcie, przeklinając ciężar zdobycznego karabinu. Z nieba padał coś jak szary popiół, który nietutejszy mógłby wziąć za ostatni tej zimy śnieg.
W pierwszych dniach wojny Miasto Stali oberwało, czymś czego natura nie była do końca znana Kingowi. Cokolwiek to było spowodowało, że czasami w jego okolicach można było zaobserwować opady czegoś, co miejscowi nazywali deszczem popiołu. Był to niezależny od pory roku, szary opad substancji podobnej do śniegu, topniejącej w temperaturze około 7 stopni. Opad nie był radioaktywny, ani trujący. Mimo badań, jakie przeprowadził na nim Clyde, nigdy do końca nie zrozumiał natury tego fenomenu.
Po kilku godzinach przedzierał się już przez całe zaspy popiołu. Po drodze minął kilka doszczętnie spalonych budynków i wraków samochodów. Nie znalazł nic wartościowego. Pod wieczór jego wzrok przyciągnęło światło na horyzoncie. Znał to miejsce. Studnia Pułkownika Trautmana - mały zajazd, a raczej uzbrojony obóz dookoła czystego ujścia wody. Kilku byłych najemników z rodzinami pod wodzą pułkownika i jego żony sprowadziło się tu, wypędziło poprzednich właścicieli, zasiało zboża, kupiło kilka krów i zaczęło prowadzić handel z karawanami oraz przeszukiwaczami często przejeżdżającymi międzystanówką. King przyspieszył trochę kroku. Na pewno nie miał zamiaru spędzić kolejnej nocy na pustyni.

***


Po godzinie wyczerpującego marszu dotarł na miejsce. Teren otaczała wysoka palisada skonstruowana z samochodowych wraków. Kilku strażników przeczesywało przedpole. Jeden z nich, stojący na samej górze konstrukcji, która zaprzeczała prawom grawitacji, skierował na niego lufę CKMu.
Czego, kurwa? – Zapytał znudzony.
Szukam jedzenia i miejsca do spania. – Podszedł do niego drugi strażnik, wysoki blady mężczyzna, na pierwszy rzut oka pozbawiony jakiegokolwiek owłosienia. Dźgnął go pod żebra lufą strzelby.
- Nie wyglądasz na bogatego. – King spojrzał na niego znudzony.
– Mam gamble.
– Odpowiedział. Tamten uśmiechnął się szpetnie eksponując nierówny rząd poczerniałych zębów.
A nie wyglądasz.. umiesz coś? – King spojrzał na niego, a następnie na strażnika na wieżyczce.
Potrafię poskładać człowieka, znam się też trochę na mechanice. – Strażnicy spojrzeli po sobie.
- No to nawet, jak nie zapłacisz, to może się na co przydasz. Zostaw nam broń i właź. –King spojrzał na nich nieufnie. Bywał tu kilka razy, ale tych gości nie poznawał. Studnia musiała dostać po dupie, jeżeli pułkownik wynajął kogoś nowego. Pospiesznie wyładował magazynki z broni i oddał pistolet i karabin strażnikowi. Musiał przyznać, że z radością pozbył się z pleców ciężkiej konstrukcji. W zamian dostał kolorowy żeton do ruletki, na którym nożem ktoś wyciął cyfrę trzy. Rozcierając ramiona ruszył szybkim krokiem w stronę betonowego budynku robiącego za zajazd. Mimo zapadających już ciemności Clyde zauważył, że w głębi małej fortecy zaparkowane jest więcej pojazdów, niż zwykle. Najprawdopodobniej zatrzymała się tu jakaś większa karawana. Jakby na potwierdzenie swoich myśli dostrzegł zaparkowaną w głębi opancerzoną ciężarówkę, wyglądającą na jedną z tych, które wożą za duże opłaty towary do najbardziej niebezpiecznych miejsc.


Już miał otwierać drzwi przybytku, kiedy wyparowała z niego dwójka podróżnych. Pierwszy z nich zatoczył się i upadł tuż przed Kingiem. Drugi spojrzał na naukowca mocno zaskoczony i krzyknął.
Zobacz, jak mi się ta świnia schlała! – Podszedł do towarzysza, próbując go podnieś. Pijak machając łapami próbował się opierać.
Zostaw.. zostław mie! No kurwa, Ty... – Trzeźwiejszy po chwili stracił cierpliwość wypłacając awanturnikowi porządnego kopa w tyłek.
Ruszaj się, cwelu jebany! – King minął ich wchodząc do baru. Mimo tego, iż po ilości samochodów można było spodziewać się w środku małego tłumu, to tylko kilka stolików było zajętych przez pojedynczych gości. Oprócz rozregulowanego radia odbierającego chyba Orbitala nic nie mąciło ciszy. King podszedł do baru przyglądając się nieufnie otoczeniu. Po drugiej stronie kontuaru stał tutejszy kucharz. Nigdzie jednak nie było widać Trautmana, który robił tu często za barmana.
Pijesz, jesz, śpisz i płacisz albo wypieprzaj. – Rzucił spode łba. Na kontuarze pojawił się duży nabój karabinowy. Barman spojrzał na niego z podziwem.
Piwo, placki ziemniaczane z mielonką i łóżko na noc. – Kucharz odchrząknął.
Nie starczy. Dwa takie. – King położył jeszcze na ladzie zepsuty, srebrny zegarek znaleziony w plecaku martwego towarzysza.
Pokój z prawdziwym łóżkiem i do tego czystej wody do mojej manierki. A i nie żałuj mi tej mielonki. – Barman chciwie włożył przedmioty w kieszeń poplamionego fartucha.
Idź do stolika, podam Ci. – King wybrał stolik w rogu baru, plecami do ściany, skąd mógł obserwować całą salę. Przyjrzał się pozostałym bywalcom. Większość z nich była ubrana na wojskową modłę. Kilku rozmawiało cicho rzucając dookoła nieufne spojrzenia. Żaden z nich nie miał przy sobie plecaka i nie wyglądał na osobę, która przebywa wiele mil pieszo. Ci faceci najprawdopodobniej byli kierowcami samochodów stojących na zewnątrz. Nagle dobiegł ich głośny łoskot z góry. Kucharz wyparował na zewnątrz z pałką basebollową w garści.
Dentysta! – Krzyknął do właśnie wchodzącego do środka trzeźwiejszego imprezowicza z dwójki, którą King spotkał przed wejściem. – Idź tam na górę i zajmij się tym fagasem... Popili się, chłopaki. – stwierdził w stronę gości przepraszającym tonem. Dentysta zniknął za drzwiami prowadzącymi na górę, by po chwili wrócić z przerzuconą przez ramię malutką dziewczyną. Rudowłosa, zarzygana kobieta wyglądała na nieprzytomną. Ochroniarz szybkim krokiem przemierzył salę wychodząc głównymi drzwiami. King odprowadził go wzrokiem, póki nie zniknęli pomiędzy samochodami. Wzdrygnął się, kiedy z hukiem wylądował przed nim talerz z całkiem nieźle wyglądającym jedzeniem.
Zaraz dam piwo – rzucił barman odwracając się na pięcie.
Gdzie jest pułkownik? – Barman nie odwracając się, odpowiedział.
Leży chory - King spojrzał za nim.
Jego źrenice rozszerzyły się.
Barman odchodząc zostawiał za sobą krwawe ślady podeszw. Zza kontuaru na ziemi powiększała się ciemno bordowa kałuża. Głośny łomot ze stolika obok odciągnął jego wzrok od posoki. Jeden z gości leżał z głową na blacie.
Dentysta! Kolejny zapity skurwiel! Co ich dziś, pojebało?!


17.04.2056

Rudy świt skończonego świata. Pierwsze promienie słońca obudziły go z głębokiego snu. Spał w kabinie starego żurawia budowlanego. Zjadł małe śniadanie i powoli zszedł na dół. Chciał dziś zwiedzić, tą część miasteczka, której nie zdążył przeszukać wczoraj przed zapadnięciem zmierzchu.
Popalone deski skrzypnęły mu pod nogami. Głęboko wzdychnął rozglądając się dookoła. Nie miał pojęcia na co liczył. Skorupa wypalonego miasteczka wydawała się doszczętnie rozrabowana. Kiedyś, po wojnie musiało być tu dużo osiedle. Teraz została wszechobecna sadza i smród spalenizny. Gdzieniegdzie walały się nadpalone ciała poprzednich mieszkańców. Widział leżące łuski i dziury po kulach. Ktoś lub coś wymordowało mieszkańców i puściło to wszystko z dymem.
Być może był jakiś powód, a być może zrobił to dla czystej rozrywki.
Randal starał się poruszać jak najciszej. Czujny, lufą pistoletu otworzył nadpalone drzwi do kolejnego pomieszczenia. Na jego środku, niedotknięty pożarem stał dziecięcy wózek. W środku siedziała nadpalona lalka. Wszędzie dookoła porozrzucane były stopione zabawki. Na złamanym łóżeczku leżał malutki szkielecik.
Nagle z pokoju obok dobiegł go cichy zgrzyt. Powoli, nie spiesząc się wychylił się zza rogu. I wtedy ją dostrzegł. Poszarpana kobieta chyba po dwudziestce, umorusana w krwi, błocie i gównie, klęcząca nad zwłokami mężczyzny. Rozcinała kawałkiem szkła jego brzuch, wkładała do niego wychudłą rękę i starała się wyciągnąć, co lepsze kąski. Nagle zamarła i powoli podniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęła się do niego eksponując zgniłe zęby.

***

Kilka minut później opuścił ruiny, nie oglądając się za siebie. Kobieta nie miała nic przy sobie. Mężczyźnie ściągnął całkiem dobre buty. Pasowały, jego rozmiar.
Powoli szedł na północ dawną drogą międzystanową. Nie miał konkretnego celu. Chciał zwyczajnie mijać miejsca, które wydawało mu się, że znał. Przystanął na chwilę. Uklęknął obok szczeliny w szosie, w której zbierała się deszczówka. Zanurzył w niej dłonie, obmywając je z krwi. Wstał, przeszedł kilka kroków i usiadł na dachu pobliskiego wraku. Wyciągnął z plecaka kawałek suszonego mięsa i długo żuł go patrząc na widnokrąg.
Sam nie wie, czy do końca odnalazł się w świecie, który teraz tworzył.
Już miał ruszać w dalszą drogę, kiedy w oddali zauważył zbliżające się w jego stronę auto. Wstał, rzucił plecak obok swoich stóp i wyciągnął rękę przed siebie. Zastanawiał się, kiedy ktoś go odstrzeli, jak będzie stał jak ten głąb zaraz obok drogi.
Kilka minut później obok niego zatrzymał się pordzewiały Cadillac. Kierowca – młody kurier otaksował go dokładnie.


Gdzie jedziesz? – Zapytał. – Przed siebie, a Ty? – odparł Randall uśmiechając się. – Do Nashville.. wiozę pocztę. Mogę Cię tam zawieźć za 15 gambli. Stoi? – Wędrowiec zastanawiał się chwilę obserwując rozpadający się wóz. – 10 i jadę – powiedział. Kurier westchnął. – Wsiadaj, no.
Nie odzywali się do siebie. Przez prawie całą drogę. Randall raz czy dwa próbował zagaić do kierowcy, lecz ten szybko go zbywał. Chyba nie zabrał go po to, żeby pogawędzić. Nie zapłacił też dużo, na tej trasie, niektórzy brali i dwa razy więcej. Jechali szybko. Facet widocznie się spieszył. Mimo zimna panującego w kabinie pocił się. Ręce wędrowały mu po kierownicy, mimo prostej drogi, co jakiś czas zerkał w lusterka.
Randall widząc zachowanie tamtego spróbował jeszcze raz zagadać, tym razem stanowczym głosem. – Zatrzymaj się – kurier spojrzał się na niego zdziwiony – Co Ty chcesz, koleś? – Autostopowicz nie dawał za wygraną. – Mów mi, o co chodzi albo się zatrzymaj. – Tamten miał już coś powiedzieć, kiedy po raz setny spojrzał w lusterko, po czym natychmiast przyspieszył. – Kurwa... myśl, myśl.. Kurwa! – Wóz jechał szybciej. Kurier dusił pedał gazu do deski. Randall położył rękę na broni, po czym również się odwrócił. Za nimi podążała grupa kilku motocykli. – Dobra, człowieku – zaczął kierowca. – Póki nie wsiadłeś do tego wozu, to ja miałem przejebane. Teraz siedzisz obok mnie, to razem, koleś mamy przejebane. Nadążasz, małolat? – Popierdoleńcy z Detroit i ich popierdolone pomysły. – Chyba, że cię rozwalę. – Wycedził Randall wyciągając broń. Kierowca nie spuszczał uwagi z drogi, mimo colta przystawionego do skroni. – Strzel do mnie, a się rozpierdolimy. - Facet był przerażony, ale niegłupi. Starał sobie wyhandlować jeszcze kilka minut życia i na razie szło mu świetnie. – Strzel do mnie, cipo i nawet jeśli jakoś wyjdziesz cało z dachowania na tej drodzy, to tamci wyciągną cię z wraku, wyruchają, a później zrobią z ciebie jebany podnóżek. – Spojrzał mu prosto w oczy. – Łowcy niewolników, mówi ci to coś, koleś? – Mówiło mu. Ci faceci, którzy biorą jeńców, choć lepiej byłoby zginąć. – Kurwa! – Pierwsze kule motocyklistów zastukały o pancerz samochodu. Silnik rzęził w ostatkach sił. – Strzelaj, Jezus Maria, strzelaj do typów! – Kierowca wydzierał się zagłuszając miarowe dudnienie pocisków uderzających raz po raz w karoserię. Randall spojrzał lusterko, tamci byli za daleko na jego Colta. Próba trafienia ich z czego innego niż z automatu byłaby cholernie trudna. – Dlaczego nie strzelasz?! – Darł się kierowca. – I tak nie trafię! Nie masz innej spluwy?!– Odkrzyknął wędrowiec. – Nie! Chuj, sprzedałem! Więc kurwa mać, spróbuj ze swojej! – Z dużą szybkością wpadli w zakręt. Wóz uderzył bokiem o przedwojenne bariery. Te na szczęście wytrzymały, kiedy kierowca próbował znów zapanować nad samochodem. Pędząc, wjechali w ruiny rozbitego trzęsieniem ziemi miasta. Pięć motocykli siedzącym im na ogonie raptownie zwolniło, odpuszczając pościg. – Udało się! Kurwa, udało! – Ekscytował się kierowca uderzając pięścią w klakson. Tamci mieli ich na widelcu, a się zatrzymali. Randall wiedział, że z jakiegoś powodu mają teraz bardziej przesrane niż jeszcze kilkanaście sekund temu. – To pułapka.. – wycedził. Kierowca spojrzał na niego z miną „co ty mi tu gościu pierdolisz?”. Pędzili więc dalej w stronę skrzyżowania. Z dwóch kierunków droga zawalona była gruzem. Mogli tylko zawrócić, bądź skręcić w lewo. Kierowca dalej w entuzjazmie efektownie ściął zakręt.
A mówił, że mieli przesrane.


Jechali wprost na barykadę. Za trudem kolczastym stało kilku żołnierzy, część z nich już składało się do strzału, reszta po prostu patrzyła. Randall założyłby się, że głośno się śmiali. Za nimi kilka zaparkowanych było kilka wozów całkowicie blokujących drogę.
Kurier spojrzał na autostopowicza ściągając nogę z gazu. Randall widział jak radość zmienia się w zwątpienia, a później dziką determinację. Facet ponownie rozpędził samochód. Jedną ręką trzymał za kierownicę drugą zapiął pas. – Nie dam wam tej satysfakcji, skurwiele – wysyczał. Autostopowicz próbował również wymacać pas patrząc, jak zbliżają się do barykady. W końcu udało mu się przypiąć do fotela. Kierowca, na kilka sekund przed pewną kraksą szarpnął kierownicą w lewo. Samochód wpadł w gwałtowny poślizg. Strona pasażera zmierzała wprost na mur połowicznie zawalonego budynku.
Zgrzyt miażdżonego metalu.
Krzyk kuriera.
Krzyk Randalla.
Cisza.
Słyszał niewyraźne krzyki. Kilka wystrzałów. Świat wirował. Danse macabre. Ktoś wywlekł go na zewnątrz. Otworzył oczy. Kurier z twarzą całą we krwi ciągnął go w kierunku ruin. W ręce trzymał jego rewolwer celując mu w głowę. – Nie wezmą mnie, nie wezmą mnie kurwy... – Wyszeptał. – Zostaw... – zdołał wysapać Randall. – Zamknij się, człowieku. Mogłeś do nich walić, a nie! To twoja pieprzona wina! – Kurier położył go gdzieś w zawalonym budynku, a sam schował się za rozbitą szafą. Randall próbował podnieść się na łokciach, żeby ocenić sytuacje. I wtedy go poczuł.
Tępy, wręcz paraliżujący ból w lewym udzie.
Spojrzał w dół. Jego noga była ułożona w dziwaczny sposób, prawie na pewno złamana. – Oż, kurw... – wydusił. – Zamknij mordę! Idą tu! – Wykrzyczał kurier. Randall sycząc z bólu podczołgał się do dającego osłonę gruzowiska – Przysięgam, człowieku.. rozpierdolę cię, zanim wezmą mnie do niewoli, rozpierdolę cię, koleś! – Krzyczał kierowca, grożąc mu jego własnym rewolwerem. – Nikogo nie rozpierdolisz. – Odezwał się nieznajomy głos dochodzący z ulicy. – Wyłaźcie z łapami w górze. – Choć wydawało się to niemożliwe kurier zaczął zachowywać się jeszcze bardziej nerwowo. Pot lał się z niego strumieniami, co chwilę zerkał w stronę, z którego nadchodził głos, ręcę trzęsły mu się tak bardzo, że ledwo był w stanie utrzymać rewolwer. – D-dogadajmy się, no... Mam tu gościa! Sprzedam wam go! W zamian za mnie go sprzedam!
Nie dostał żadnej odpowiedzi.


21.04.2056

Samochodem, wnioskując po ryku silnika czymś większym, zatrzęsło na wyboju. Więzień uderzył głową w dach. – Kurw.. – wysapał. – Stul pysk! – Rzucił siedzący obok pierwszy głos. Przez worek, który miał założony nie widział, gdzie jadą, choć w sumie nie miał wątpliwości.
Był trupem.
Zbyt ciasno założone kajdanki upijały jego nadgarstki. - Się dogadamy... – Zaczął powoli. Mocne uderzenie w twarz pozbawiło go wątpliwości. Się nie dogadają. Przełknął rdzawy smak krwi w ustach. – Widzisz Joshua... – zaczął drugi głos. – Gówno widzę przez tą maskę. – Odparował. Silna dłoń złapała go za gardło i uderzyła jego głową o szybę samochodu, ta trzasnęła pod naciskiem. Kurier poczuł jak mokra plama spływa mu po skroni. – Uważaj, kuźwa! Skurczybykiem mi wóz rozpierdolisz! – Krzyknął trzeci głos, chyba kierowca. – Wracając, chłopcze.. – Drugi głos mówił nadzwyczaj spokojnie. – Widzisz, nie możemy się dogadać. Być może dało się to wszystko załatwić inaczej, zanim puściłeś z dymem warsztat. – Głos na chwilę zapauzował. - Zresztą ja w dupie mam ten warsztat... Widzisz, chłopcze, ciężko pewnie będzie Ci to zrozumieć, ale Detroit nie stoi furami, wyścigami i waszą popieprzoną gonitwą w stronę Molocha. – Joshua roześmiał się. – Dwadzieścia pięć lat żyłem w błędzie! – Trzy brutalne ciosy i chrzęst łamanego nosa wyprowadziły go z błędu. Mógł być trupem, a oni grabarzami, a nikt tu nie łapał wisielczego humoru. Drugi głos kontynuował niewzruszony. – Detroit to narkotyki. Wyrób, przetwórstwo i handel na skalę, której sobie nie wyobrażasz. I tak się składa, że pod warsztatem, który wysadziłeś, dając popis swojej gówniarskiej zemście, był magazyn. – Zimny dreszcz przebiegł Joshue. Liczył, że być może się z tego wykaraska, a w najgorszym razie nie będzie boleć. Teraz już się nawet nie łudził. Czeka go najdłuższa noc życia. – A w tym magazynie, jak się pewnie domyślasz leżała pokaźna ilość Blue Bambino. – Kolejny cios wylądował na jego głowie. Czuł jakby jego mózg miał zaraz eksplodować, a nawet jeszcze nie wysiedli z samochodu. – A wiesz do kogo należało te dragi? Tutaj leży twój największy problem. Wiesz, na pewno. Nie jesteś przecież durny. – Był durny. Był największym idiotą po tej stronie Missisippi. – Twój Papa to przy nim płotka. No to jak stawiasz, dzieciaku? Dla kogo pracuje ja, papa, czy połowa Detroit? No, do kogo należał magazyn? – Tylko jeden człowiek w mieście posiadał na tyle duży zapas bambino, żeby bawić się w składowanie ich, gdzie indziej niż pod swoim łóżkiem. Władca tego miasta. Człowiek, którego nazwisko wymawia się z egzaltyczną wździęcznością, bądź mrożącym przerażeniem.
Theodore Schultz.
Kolejny cios chyba wyłamał mu szczękę.

***

Samochód powoli wytracał prędkość. Trzeci głos obwieścił. – Jesteśmy. Miejscowi nie będą robić problemu? – Drugi odpowiedział, po czym wysiadł. – Nigdy nie robią. - Drzwi obok kuriera otworzyły się i mocny kopniak w plecy wypchnął go na zewnątrz. Zarył twarzą w grząską ziemię. Zwichnięta szczęka bolała go okrutnie, zagłuszając nawet pulsowanie całej głowy. Silne ręce postawiły go na nogach i popchnęły do przodu. Zdołał zrobić kilka kroków, kiedy kolejne kopniaki obaliły go na ziemię. – Otwórz bagażnik i wyciągnij dziewczynę. – Drugi głos zdecydowanie tutaj rządził. Ktoś podszedł do niego od tyłu i ściągnął mu maskę.
Byli na szczycie wzgórza, chyba na starym cmentarzu. Samochód, czarny Jeep Grand Cherokee zaparkowany był między poprzewracanymi krzyżami i rozgrzebanymi mogiłami. Nad jedną z nich klęczał Joshua.


Jeden z kiziorów, szeroki w barach jak byk z twarzą przeoraną przez jakąś mutacje stał naprzeciwko niego. Mutant mierzył prawie dwa metry i na oko ważył ze 150 kilo. Aż dziw, że udało się na niego skroić czarny garnitur – wizytówkę Schultzowych gangsterów. Mężczyzna przyglądał się mu z rozbawieniem celując do niego z karabinka AR-15, wyglądającego w jego rękach jak dziecięca zabawka. Wyczuł te pięści. Facet to siedzący obok niego pierwszy głos. Jego dotychczasowy kat.


Drugi z oprawców wyszedł zza jego pleców. Na oko azjata miał około 60 lat, ale mimo wieku poruszał się sprężystym krokiem, przyglądając mu się czujnie. Miał zdjętą marynarkę, a w kolbie zawieszonej na klatce piersiowej włożony rewolwer. Gdy ich spojrzenia się spotkały uśmiechnął się do kuriera. Drugi głos.


Od Jeepa nadszedł trzeci z gangsterów - trzeci głos. Niski człowieczek z brzuszkiem. Lufą Spasa popychał idącą przed nią dziewczynę.
Joshua ryknął ze wściekłości i ruszył w stronę oprawcy. Mocny cios mutanta zatrzymał go w miejscu. – SKURWYSYNY! KURWY! CO ONA MA DO TEGO?! ZAJEBE WAS! ZAJEBIE! ROZUMIECIE?! BĘDĘ KURWA SIĘ TAPLAŁ W TWOICH FLAKACH, KURWO! – Krzyczał, co jakiś czas przełykając krew. Drugi cios kolbą w twarz obalił go z powrotem na ziemię. Z jego ust wydobywało się tylko nieartykułowane rzężenie. Tym razem na pewno złamali mu szczękę. Jego kobietę, co im zawiniła jego kobieta? Najsilniejszy z trójki przytrzymywał go na ziemi, dociskając obcasem jego gardło. – Klękaj suko. – Dziewczyna usłusznie wykonała polecenie klękając przed grubaskiem. Wydawała się zamroczona, jakby przećpana. – Zawołajcie mnie jak skończycie – rzucił starzec, wycofując się do samochodu. Grubas rozpiął spodnie. – A teraz suko ssij. – I tym razem dziewczyna posłusznie usłuchała. – Błaa.. gham... Błagham... – wysapał Joshua. Tamci tylko się roześmiali.
Łzy bezsilności wyżłobiły swoje koryto wśród krwi.
Kilkanaście minut szloch kuriera zagłuszyły spazmy orgazmu grubasa. Nieobecna twarz kobiety pokryta była szarobiałymi łzami. – No, dobra była – powiedział grubas, zapinając spodnie. - No, a Ty Joe? Chcesz się karnąć? – zawołał do mutasa.
Joe.
– Jak patrzę na twój ryj, to mi cały nastrój psujesz – rzucił tamten. – To idę po szefa – powiedział widocznie rozczarowany grubas. – A zapomniałbym - zwrócił się w stronę kuriera. – Pożegnaj się, ze swoją małą. – Przystawił jej lufę strzelby do głowy. Joshua znów wierzgnął pod butem mutka, rycząc jak zranione zwierzę. Strzał poszatkował piękną twarz. Ciało z łoskotem wpadło do jednego z rozkopanych grobów. Grubas śmiał się idąc w stronę auta.
Chwilę później wrócił w towarzystwie swojego szefa. – Idaho, rozpal ognisko. – Starzec zwrócił się do swojego podwładnego.
Joe. Idaho.
- Widzisz, Joshua. – Starzec zwrócił się do niego. – To nic osobistego. Pan Schultz nie ma Ci nawet za złe tego magazynu. Znowu tak dużo nie stracił. Chodzi o.. hmm.. przykład dla miasta. Skończymy tutaj z Tobą, zostawimy na kilka dni, jak dobiorą się do Ciebie szczury, to przyjedziemy tu z powrotem, zawieziemy do miasta i rozwiesimy twoje ciało na magazynie, który puściłeś z dymem. Ludzie muszą wiedzieć, że pewnych spraw nie można się dopuścić. Ścigajcie się chłopaki, róbcie sobie te swoje wyścigi z molochem, ale w Detroit ma być spokój. Bo inaczej... Zresztą sam wiesz... Idaho skończyłeś? – Zawołał cały czas obserwując Joshue. – Tak, panie Kang. Rozpalone. – Odkrzyknął Idaho, znad tlącego się ognia.
Joe. Idaho. Kang.
Joe. Idaho. Kang.
Joe. Idaho. Kang.
Będę waszym piekłem.
Dobra, wiesz, co robić. – Najsilniejszy postawił kuriera na nogi i choć nic nie wskazywało na to, że Joshua będzie się bronić, to i tak mutek podwójnym Nelsonem całkowicie go unieruchomił. Gruby w tym czasie podszedł do auta, poszperał w nim trochę i włączył muzykę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=URmlMI0I2GQ[/MEDIA]

Wyszedł i tanecznym krokiem podszedł do ofiary. – Znasz to, młody?! – Ciało kuriera podrygiwało w rytm, który nadawał mu trzymający go wielkolud. Gruby robiąc piruet zaciągął się papierosem, nagle doskoczył do niego i trzymając go za włosy zgasił mu niedopałek na policzku. Joshua syknął. Tamtem cofnął się, wyciągnął pistolet i wycelował mu w głowę. – Żartowałem! – Krzyknął i schował broń do kabury. Z kieszeni wyciągnął nóż sprężynowy. Ostrze wysunęło się celując w kuriera. – Teraz już nie! – Ganster w sekundę był już obok niego. Jedną ręką złapał mocno za jego ucho, drugą ciął tkankę. Joshua zawył z bólu, próbując się wyrwać. Trzymający go wielkolud przewrócił go na kolana i mocno trzymał przy ziemi. – Nie wierć się, kurwa! – Grubas przerwał ucinanie ucha i dźgnął go nożem między żebra. Joshua zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. – Nie chcesz po dobroci?! Nie chcesz po dobroci, suko?! – Ganster zaczął rwać ręką nadcięte ucho. Tkanka w końcu ustąpiła.
Ciągle był przytomny.
Oprawca odszedł z satysfakcją przyglądając się kawałkowi mięsa ściskanemu w dłoni. Podszedł do ogniska, przy którym siedział Kang. Odpalił od niego kolejnego papierosa i mocno się zaciągnął. – To co? Teraz jajca? – Starzec spojrzał na niego z dezaprobatą. – Facet spalił magazyn, a nie zgwałcił kobietę, czy dzieciaka. Pozwól mu zachować resztkę godności. – Gruby szybko przytaknął. – I pospiesz się. Chciałbym wrócić przed świtem. – Gruby wrzucił peta do ogniska i ruszył w stronę łkającego kuriera. Stary odprowadził go wzrokiem, po czym wstał i odszedł w stronę samochodu. Grubasek podniósł głowę kuriera, przystawił sobie jego odciętę ucho do ust i zapytał. – Halo? Czy ktoś mnie słyszy? – Oboje z mutantem roześmiali się głośno. Joshua poczekał, aż przestaną po czym splunął w twarz oprawcy.
I tak już nie żył.
- O ty... O ty kutasiarzu jebany! O ty szmato jedna! – Uderzył go na odlew w twarz. – Idaho! Dawaj skurwysyna do ognia! – Mutant złapał Joshue za kurtkę i jak szmacianą lalkę dociągnął w stronę ogniska. Przez całą drogę grubas kopał go gdzie popadnie. – Dawaj ten durny ryj w ogień. – Kurier kolejny raz zaskowyczał. Żelazny uścisk mutanta wepchnął jego twarz w żar. Zacisnął powieki. Czuł jak płomień wżera się w jego skórę, jak liże samą czaszkę, czuł ból nieporównywalny do niczego, co czuł kiedykolwiek indziej. Jego nozdrza gwałtownie atakował odór palonego mięsa.
A mimo tego nie tracił przytomności.
Mutant wyciągnął go i rzucił na ziemię. Gruby podszedł do niego przerzucając pistolet z dłoni do dłoni. – Ostatnie słowa? – Zapytał. Joshua wyszeptał coś niezrozumiale. – Może Ci pomóc? – Zapytał gangster, chowając pistolet za pasek, znów wyciągając sprężynowiec, otwierając mu siłą usta i łapiąc brudną dłonią jego język. – Co dziwko?! Może Ci pomóc?! – Wykrzyczał. Nagle drugi z oprawców mutant odepchnął go. – Co ty wyprawiasz? – Zawołał tamten. – Przesadzasz Joe. – Mutant wyszarpał zza paska rewolwer i wycelował Joshule w twarz. Kurier spojrzał się na niego niemal błagalnie.
Błysk.
Huk.
Ciemność.
Cisza.

***

Urywane strzały. Wybuch. Śmiech kobiety. Krzyki. Śpiew. Ktoś szarpnał nim mocno. Otwórz oczy.
Przeraźliwy ból. Przeszywający jakby jego czaszka miała eksplodować. Czy on przeżył?
Odruchowo położył dłonie na czole. Krzyknął z jeszcze gorszego bólu. Jeszcze niewygojone oparzenia pulsowały pod grubą warstwą wilgotnych bandaży. – Ghe ja...? – Nikt nie odpowiedział na jego pytanie. Powoli i ostrożnie rozsunął materiał zakrywający mu oczy. Leżał na metalowym łóżku ustawionym w rzędzie wraz z innymi. Większość z nich była pusta, ale na części z nich leżeli nieprzytomni, okrutnie poranieni ludzie. Opuścił nogi na ziemię i spróbował wstać. Zachwiał się, podtrzymał się ściany, ale był w stanie chodzić. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Miejsce to wyglądało, jak szpital w Detroit przed wielkim pożarem. Duża, pomalowana na biało sala robiła przytłaczające wrażenie.
Nagle usłyszał wystrzał w pokoju obok. Chwile późnie drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wparowało trzech uzbrojonych brudasów. Ich poszarpane ubrania kontrastowały z bielą pomieszczenia. – I co robimy, Dentysta? – Jeden z nich zawołał przeszukując półkę z lekami. – Tak jak w poprzednim, tylko tych co chodzą. – Jeszcze go nie widzą.
Jeszcze.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-02-2014 o 12:43.
Lost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172