Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-06-2014, 01:07   #1
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
THE END[Neuroshima] Zimowa Wyspa Skarbów

Wszyscy



Zima. Te słowo zdecydowanie zwładnęło niepodzielnie krainą w jakiej się znaleźli. Począwszy od tego, że była częstym tematem rozmów jej mieszkańców po jak najbardziej praktyczne zmaganie się z nią. A zima była uczciwa i solidarnie dawała się we znaki wszystkim. I starym i młody, i mężczyznom i kobietom, i tym którzy mieli doświadczenie w jej przeżywaniu i tych co zapoznawali się z nią po raz pierwszy. Zima.

Zima rozgościła się na dobre już parę tygodni temu. Właściwie nie do końca był dostrzegalny dzień czy moment w którym się zaczęła. Po prostu pewnego razu śnieg nie stopniał zmieniając się w kolejną porcję wody i błota tylko został. A po nim spadł następny. I następny. Śnieg padał całkiem często. Czasem z pół godziny, czasem pół dnia a czasem pół tygodnia bez przerwy. Temperatury nie stały się jeszcze ekstremalnie niskie ale już dawały się we znaki. I co prawda jeszcze mógł się zdarzyć dzień kiedy temperatura dostanie gorączki i podniesie się powyżej zera rozstapiając wierzchnie warstwy śniegu i lodu ale generalnie wciąż była na minusie albo bardziej na minusie.

Śnieg przykrył właściwie wszystko .Tam gdzie była jakaś cywilizacja i był na bierząco usuwany i zwalczany za pomocą piasku i popiołu był jeszcze na jakimś rozsądnym poziomie. Natomiast tam gdzie zaczynała się domena Pustkowi i człowiek był gościem śnieg królował niepodzielnie. Wystarczyło wyjść poza obszar zamieszkałych ruin czy budynków by znaleźć się w zimowym królestwie.
Mimo ujemnych ale jeszcze znośnych temperatur warunki były dość uciążliwe. Prócz czasowych roztopów aura okazywała wysoką pomysłowość w różnicowaniu warunków dnia codziennego. Zdarzały się deszcze czy deszcze ze śniegiem. Do tego o poranku prawie codziennie zalegała mgła. Sama mgła to był osobny temat. Mogła być rzadka i ograniczająca pole widzenia dopiero na kilkuset metrach czy nawet kilometrze. Ot utrudniała wówczas obserwację okolicy czy nawigację. Ale mogła być i taka, że widoczność spadała do kilku kroków. Co więcej czasem ograniczała się do godziny o świcie na pograniczu dnia i nocy a czasem potrafiła siedzieć cały dzień.

Podobnie było z chmurami. Zdarzały się słoneczne dni no ale właśnie… Zdarzały się. Zazwyczaj niebo było pokryte w mniejszym lub większym stopniu chmurami. Nawet jak akurat nic z nich nie sypało to i brak Słońca, gwiazd czy Księżyca utrudniał nawigowanie za ich pomocą tym co umieli korzystać z ich dobrodziejstw a nie poruszali się po znanym terenie.

Wszędzie panowała wilgoć. Temperatury nie spadły jeszcza do takiego poziomu by wysuszyć powietrze. Wilgoć często była jak najbardziej namacalna, zwłaszcza w dzień gdy niebo nie dzieliło się z ziemią swym wnętrzem. Nawet wówczas na ubraniach, włosach, brodach czy ekwipunku pojawiały się drobniutkie kropelki wody. Do tego powodowało to, że powietrze zdawało się ciężkie i lepkie. Zwłaszcza ludziom przyzwyczajonym do życia na południu czy zachodzie kontynentu.

Miejscowi pod względem pogody przyjeli postawę wyczekiwania. Najwyraźniej obecny etap był pośredni pomiędzy błotną, słotą jesieni a “porządną zimą”. Zdaje się, że ta druga mogła nadejść lada dzień. Wówczas temperatury znacznie spadną ale powietrze “wyczyści się”. Póki co zostawało im narzekanie i marudzenie na tą cholerną pogodę.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 15-06-2014, 20:02   #2
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Max Gibson




Śnieg. Znów padał. Padał jeszcze w nocy, kiedy przestał nie wiadomo. Przynajmniej nie wiedział tego Max ani jego kumpel Rob. Wydawało im się, że ledwo co się spotkali. Delikatny poszum w głowie wciąż był wyrazem tego radosnego spotkania. Tak samo jak przyschnięte do podniebienia języki. Oj, tak, na pewno radość ze spotkania była wielka i szczera i dali to odczuć reszcie świata. W tym wypadku jego niewielkiej części jaka było to zdemolowane podczas wojny a zamieszkałe obecnie w niewielkiej części miasteczko przycupnięte nad brzegiem jeziora.

Tak dokładniej to własciwie dali to odczuć innym gościom “Wesołego Łosia” oraz być może mieszkańcom okolicznych domów gdu brnąc przez snieg wracali do wynajętego lokum. Teraz pokonywali tę samą drogę tylko w dzień, wolniej, mniej raźno i zdecydowanie ciszej no i w odwrotną stronę oczywiście. Ciało domagało się uzupełnienia płynów dla odzyskania równowagi a i żołądek też przypominał o swoim istnieniu. Max był świadom, że zapłacił za pokój do dzisiaj więc przed wieczorem albo znów by musiał zabulić co nieco albo się wynieść. Pokój drogi nie był. Co innego drewno do pokojowego kominka. Jak tak dalej pójdzie to spłuka się w tej dziurze jeśli czegoś nie wymyśli…

- Max! Zobacz! Jest tutaj… Mówilem ci, że duży jest… - Rob złapał go za ramię i wskazał na śnieg. Faktycznie na nim było odciśniete mnóstwo śladów butów ale dało się dostrzec i specyficzne, nietypowe ślady dużych, szponiastych łap. Jak od jakiejś wielkiej kury albo jaszczurki. Ślady byłu już zdrowo zadeptane przez inne i zostało ich tylko kilka. W końću byli na głównej ulicy tej dziury i przed zdaje się “głównym miejscem odwiedzin wycieczek w ich programie” jak to się kiedyś mówiło. No i wyglądało na to, że stworzenie które je zostawiło chyba kręciło się obok tego lokalu a moze nawet i było w środku.

Rob splunął na śnieg i wydobył kolejnego papierosa. Wpatrując się w drzwi wejściowe spokojnie go zapalił. Następnie równie beznamiętnie przekierował swoje spojrznie na towarzysza. - No to co Młody? Co proponujesz? - spytał uśmiechając się półgębkiem.



John Doe



Śnieg. Z każdym dniem go więcej i więcej. Jakby ten kto tym sterował uparł się by kazdego dnia czy nocy sypnąć choć trochę. Choć póki się było w środku, w cieple, świetle było całkiem przyzwoicie a czasem nawet całkiem przyjemnie.

Miał tu spotkanie. No a przynajmniej gdzieś tu. Tak dokładnie jeszcze nie wiedział ani gdzie ani kiedy. Ale wiedział, że się dowie. To tylko kwestia czasu. Teraz siedział w tym całkiem suchym i przyjemnym cieple i popijał jakieś miejscowe piwo. Skończył już posiłek to i pić się po nim chciało. Spokojnie sącząc piwko mógł poobserwować innych gości. Przegląd był krótki bo o tej porze dnia i roku bar świecił pustkami. Większąść albo opuściła go z rana albo wróci popołudniu czy wieczorem. Obecnie było mało intersujące towarzystwo. Trochę inaczej rzecz miała się z ich zachowaniem. Bo John znał się na ludziach. I ich zachowaniach.

Barman na ten przykład przejawiał trochę zdawał się czymś zaabsorbowany. Wykonywał swoją pracę machinalnie myśląc zapewne o czymś innym. Przy barze siedział jakiś koleś ale był tyłem. Ten również był zamyślony choć widać było, że właśnie używa do czegoś swojej łepetyny. Akurat ten mężczyzna wzbudzał ciekawość obserwatora. Informacje jakie zebrał do tej pory mówiły mu, że może wiedzieć coś interesującego o poszukiwanym. Jego uwagę zwrócili dwaj kolesie na zewnątrz których widział przez okno. Sprawiali wrażenie twardzieli z południa. Ale tu w tej dziurze jak ktoś nie był stąd to i tak był z południa. Ci dwaj rozmawiali o czymś a może o kimś kto chyba był w barze. W końcu jeden z nich zapytał drugiego o coś i spojrzał wyczekująco.

Usłyszał odgłos kroków i spojrzał na nadchodzącego. Nadchodzącą właściwie. Kelnereczka zaś, całkiem niezła sztuka, zupełnie nie pasująca do tej dziury, szła właśnie w kierunku John’a całkiem fachowo kręcąc bioderkami przy okazji. Po niej widział, że się spieszy i że też jest zainteresowana tym facetem przy barze ale w zupełnie innym sensie. To pewnie by wrócić do baru i z nim pogadać tak się śpieszyła. Choć jak już się zatrzymała przy nim i posłała mu całkiem sympatyczny uśmiech to wiedział, że raczej szczery. Najwyraźniej nie miała z nim jakichś negatywnych skojarzeń.

- Zamawia pan jeszcze coś? - spytała zbierając naczynia i zostawiając tylko trzymane przez niego piwo.



Scott Sanders



Śnieg. Śnieg okazał się tym razem jego sprzymierzeńcem. Co prawda spowalniał go i utrudniał marsz a także warunki bytowe ale poszukwani przez niego mężczyźni zostawiali ślad. Jeśli nawet śnieg je zasypał to wystarczyło iść wzdłuż drogi by znów się na nie natknąć prędzej czy później. W ten sposób dotarł do osady jaką miejscowi nazywali Cheb. Przedwojenne miasteczko zamieszkałe w niewielkiej części. Jedną z enklaw była zamieszkała przez Czerwonoskórych. Tam własnie skierowała się grupka za która podążał.

Podążył za nimi. Udało mu się porozmawiać ze strażnikami przy wejściu. Wcale nie zaprzeczali ani nie ukrywali faktu, że ich “bracia” wrócili do domu kilka godzin temu. Nawet to, że jakiś mężczyzna o migdałowych oczach był z nimi się zgadzało. Ale spotkać się z nimi nie mogł. Nie dzisiaj. Wedle tradycji myśliwi wracający po tak długiej podróży musieli się oczyścić i nie mogli się kontaktować z nikim z zewnątrz. Jeśli chciał z nimi porozmawiać niech przyjdzie jutro. Jeden się nawet spytał czy przypadkiem nie chce się wymienić na broń. Ale stary Wichester, może i westernowy klasyk i broń którą zdobyto Dziki Zachód no ale za jego karabinek...

No i tyle. Teraz drałował znowu przez śnieg. Mógł wynająć jakiś pokój w mieście lub rozbić się gdzieś w ruinach. Mógł jeszcze… rozmyślania nad swoimi opcjami przerwał mu skowyt psów. Instynktownie rozpoznawał psy na łowach. Czy były z łowczym czy operowały samodzielnie nie miał pojęcia. Trochę jednak dziwne było, że polowanie odbywa się tak blisko ludzkich siedzib. Mgła tłumiła i widoczność i dźwięki ale wydawało mu się, że to gdzieś od północy na pograniczu ruin. Mijał tę okolicę wracając od Czerwonoskówych i raczej nie sprawiała wrażenie zamieszkałej.



David “Fury” Jackson



Śnieg. Cholerny śnieg! Jak się ciężko przez niego szło! A mógł jechać… I jechał… No i prawie dojechał na miejsce. Jego łazik radził sobie całkiem nieźle tak i z piachem czy błotem jak i ostatnio z ich śnieznymi domieszkami czy wreszcie z samym śniegiem. A tu o!

Już wjeżdżał w pierwsze opuszczone raczej przedmieścia tej dziury gdzie planował się zatrzymać na dłużej a tu o! Klasyczna pułapka. Przewężenie między wrakami i zaraz po tym pod górkę. Musiał zwolnić. Mijał setki takich miejsc na drodze i nic. A tu go trafiło u samego celu…

Jeden duży pick up z kilkoma ludźmi wyjechał mu przed nim tarasując drogę. Drugi jakiś jeepowaty za nim odcinając ją. Po bokach pojawiło się kilku ludzi z bronią wycelowaną w niego. Dzięki swoim neogocjacyjnym talentom udało mu się wytargować tyle, że pozwolili mu zabrać plecak, zatrzymać broń no i nie zarobił kulki ani nawet strzała w twarz. Można by rzec, że napad i rabunek odbyły się wręcz w dżentelmeńskich warunkach. Cholera był prawie pewny, że to zdaje się ktoś od Sand Runnersów z Detroit..

Ostatnie kilometry już wśród ruin musiał już przeczłapać pieszo. Myśl, że podobną trasę przebył by przed chwilą straconą bryką w może kwadrans, może pół godziny była irytująca. A tak to musiał brnąć z buta przez ten śnieg. Początkowo mijał tylko opuszczone lub wyglądające na opuszczone budynki. Nawet śladów na śniegu było niewiele. W miarę jednak jak zbliżał się do centrum tego “miasta” i jednego i drugiego było więcej. W końcu będzie mógł wejść do knajpy i ogrzać się bo akurat ani marsz ani jazda łazikiem temu nie sprzyjały. No i zjeść coś. I w cieple pomyśleć co z tym wszystkim zrobić...



Nicolette “Nico” DuClare



Śnieg. Śnieg mógł być dobry albo zły. Zależy jak kto umiał go wykorzystać. Jak z każdym terenem. Ona to umiała. Niestety tym razem trafiła na przeciwnika który umiał to także. Nie mieli ze sobą stałego kontaktu. Teren temu nie sprzyjał. Ciemność w nocy, mgła o poranku, padający deszczośnieg, lub śnieg no i las. Ale wiedziała, że są gdzieś w pobliżu. I mimo, że używała wszystkich swoich sztuczek co najwyżej mogła zyskać na czasie. Brakowało jej przełomu by się urwać pogoni.

Za każdym razem gdy udało jej się odzyskać trochę czasu i odległości musiała odpocząć. Wówczas nieubłagany wróg nadrabiał straty. Miał przewagę liczebną i wprost nieludzką wytrzymałość. Zresztą rzadko ktoś z ludzi zaliczał go jeszcze do gatunku ludzkiego a na pewno nie ona. Wróg chyba zresztą sam z siebie też nie. Oba gatunki nienawidziły się szczerze, zwłaszcza tu na Północy, i zwłaszcza zimą. Teraz była tu ze swym przeciwnikiem na północy i była zima. A upór wroga by ją dorwać mówił jej o sile jego nienawiści albo głodzie.

Początkowo był pat. Obie strony były w ruchu. Ona wybierała trasę a więc i teren. Ale była słabsza fizycznie i w perspektywie kilkudniowej pogoni zaczynała już słabnąć. Ale wreszcie była szansa na przełom. Wyszła z lasu i nagle się okazło, że stoi przed jakimiś ruinami miasteczka. Niskie zasnieżone raczej drewniano - parterowe budynki w stylu typowego przedmieścia. Ale lepsze niż las. Do tego to było to miejsce do którego zmierzała, osada Cheb. Gdzieś tam powinni być ludzie. Musiała tylko tam sie dostać i przetrwać ten ostatni kawałek. Ale Wojownicy Lodu byli jeszcze bliżej… I sądząc po ujadaniu właśnie spuścili psy…



Bosede “Baba” Kafu


Śnieg. Śnieg zdecydowanie nie przypadł do gustu byłemu gladiatorowi. To była jego pierwsza zima ze śniegiem… A przynajmniej pierwsza jaką pamiętał… No i ten śnieg… Jak cholernie utrudniał mu robotę! Idiotycznie i strasznie głośni skrzypiał co cholernie utrudniało podejście kogokolwiek. No i zostawiał te głupie ślady po których półślepy pijak mógłby trafić gdzie chciał. Zwłaszcza jak ktoś zostawiał mało standardowe ślady… Z drugiej strony jednak to samo działało i w drugą stronę… Tyle, że Bosede a dla przyjaciół Baby, niewiele to pocieszało. Raczej ciężko było znaleźć kogoś kto byłby na tyle odważny czy głupi by się próbował podkraść do niego i to raczej on podążał tropem innych a nie na odwrót. Tak, z tego względu zima i ten jej snieg zdecydowanie nie były fajne…

Na razie jednak maszerował raźno przez ten zimny niebieski puch czując jak się ugina pod jego stopami. Wracał właśnie od miejscowego kowala. Odebrał miecz jaki zamówił kilka tygodni temu. Sprawdził go na miejscu iii… był taki sobie. Nie najgorszy, nie najlepszy ot średniak. Przynajmniej kowal zrobił rękojeść odpowiednią na tyle, że Baba mógł ją swobodnie złapać. Choć uczciwie mu przyznał, przed robotą, że mieczy to zazwyczaj nie robi. Owszem podkowy, narzędzia, ostrzenie noży czy same noże albo groty ok. Ale nie miecze. Jakby jednak nie patrzyć Baba był teraz właścicielem miecza i umiał go użyć. Jak zreztą większość istniejącej broni białej.

Nagle do wyczulone zmysły nie tylko gladiatora ale i zwiadowcy ostrzegły go… No jeszcze nie wiedział przed czym. Rozejrzał się i zlokalizował przyczynę. Z jednego z domów wyszła osoba, po sylwetce poznał, ze to kobieta, szczupła, bez widocznej broni… I jak tak wyszła i spojrzała na niego to najwyraźniej stanęła “jak wryta” a przynajmniej nie wykonywała zadnego widocznego ruchu. Owszem Baba na pewno rzucał się w oczy ale bywał już w tej osadzie kilka czy klikanascie razy i miał wrażenie, że w miejscowych nadal wzbudzał lęk i nieufność, nadal czasem ktoś nerwowo no jego widok kładł ręke na kolbie broni czy rękojeśc noża no ale ten pierwszy szok już raczej minął. Więc zachowanie dziewczyny było raczej nietypowe. Zwłaszcza jak po kilku oddechach chyba wyrwała się ze stuporu bo bez słowa zaczęła uciekać najwyraźniej próbując zniknąć mu z oczu w uliczkach poza główną ulica osady którą szedł.



Clint Westrock



Śnieg. Był zimny i mokry i było go od cholery. I nie wyglądał na taki co miałby za chwilę stopnieć. Kompletnie inaczej niż na południu. Ale śnieg sam w sobie nie interesował zbytnio Clint’a. Clint miał inny cel. Ścigał swój cel już całkiem długo. Wreszcie już go prawie miał. Wcześniej spóźnił się o parę godzin i tylo dowiedział się, że przybysz o którego wypytywał udał się na pobliską wyspę.

Clint też więc miał zamiar udać się na nią. Szedł właśnie przez ruiny gdy z przeciwka zauważył idącego mężczyznę. Szedł z jakąś dziewczyną i chyba kłócili się i to ostro. Dlatego nie zwracali na niego uwagi. Oboje mieli podejrzane czarne skórzane kurtki jakże typowe dla gangerów wszelakiej maści. On miał czarne krótkie włosy a ona była brunetką. Tak się obnosili ze wszelaką anarchią czy czymś na podobę a jak co to te skórzane kurtki nosili niczym jakiś dobrowolny uniform ot w wielu wariantach i wariacjach.

Clint nie spotkał nigdy swojego celu ale mimo to wiedział czego się spodziewać. Powinien mieć właśnie skórzaną, gangerową kurtałkę z wyćwiekowanymi plecami. Niestety ten z przodu był frontem do niego więc chwilowo nie mógł go zidentyfikować czy należy do tego samego gangu co zbieg. Byli jednak na opuszczonych, północnej częsci tego miasteczka tuż przy wybrzeżu. Clint samego brzegu jeszcze nie widział ale już widział płastką, pustkę oblodzonego jeziora. Tamten mógł więc wracać tylko z wybrzeża albo i dalej. Dalej jak zdązył się dowiedzieć był tylko śniegi i lód, może jeszcze nie zamarznięta lodowata czerń wody. I tak wiele mil aż do kanadyjskiego brzegu po północnej stronie jeziora. No ale była też i Wyspa zaledwie kilka kilometrów dalej.

Tamtych było dwoje a on był sam. Jednak nie spodziewali się kłopotów jak było widać. No ale w końcu tamten pewnie nie wiedział o jego istnieniu a przynajmniej nie wiedział, że Clint go ściga. Nie powinien przynajmniej bo skąd? To Clint jechał za nim a nie na odwrót. Byli raczej w pustej części przedwojennego miasta to na dobre czy na złe raczej nikt więcej nie powinien się tu przypętać.



Yelena z Detroit



Śnieg. Taki brudnawy i rozdeptany, przesypany piaskiem i popiołem, trochę zawilgocony na wierzchu. Generalnie wyglądał zniechęcajaco i zmieniał się w zbryloną szarawą breję o lekko twardawej powierzchni. Przynajmniej tak było w tym “mieście” a własciwie zamieszkałym centrum. Co innego na peryferiach. Tu śniegu w swojej dziewiczej formie zachowało się dużo więcej. Oznaczało, to jednak, że jest się poza centrum czyli poza obszarem dominacji ludzkiej cywilizacji. Yelene była własnie na takim obszarze. Myśli o śniegu pomagały jej odepchnąć trudną decyzję. Wejść czy nie wejść? A jak wejść to co dalej?

Popatrzyła na ruderę przed sobą. Taki jakiś drewniany domek ze spadzistym dachem. Wszystko obecnie oczywiście pokryte tym cholernym śniegiem. Tam gdzie go nie było widać było odłażącą od drewna farbę. Razem z większością okien zabitych dyktą i dechami nie sprawiało zachęcającego wrażenia. Tak samo jak brak jakichkolwiek śladó odgraniania śniegu co już było dziwne bo wszyscy w mieście to roblili. Co chwila można było spotkać kogos kto szedł go szuflować, szuflował albo własnie skończył. A tu nic. Tylko wydeptana ścieżka w śniegu świadcząca, że ktos tu jednak mieszka i jednak wychodzi na zewnątrz. Całość można było podsumować jednym słowem: melina.

Dotarła tu zaledwie dwa dni wcześniej. Łosiu był tak miły, że ją podrzucił. Twierdził, że przyda mu się pwyrwać za miasto. Aura jednak niezbyt sprzyjała motocyklistom i wrócił na drugi dzień. Ponadto nie było się co dziwić, że ta dziura niezbyt przypadła do gustu urodzonemu Huronowi. Poza tym w przeciwieństwie do niej nie miał tu żadnego interesu by tu się kręcić a nie chciał utknąć tu na całą zimę. Więc została sama.

Od tej pory dowiedziała się dwie wiadomości. Pierwsza była zaskakująco dobra. Okazało się, że Mishka o dziwo i wyjątkowo miała rację i faktycznie z tą bazą czy koszarami na wyspie to prawda. Co więcej była tam teraz jakaś ekpia cwaniaków i Kozaków co się tam niedawno rozplantowała. I co najlepsze szukali ludzi! Na jakich warunkach i po co to miejscowi szczerze mówiąc nie byli pewni ale szukali. To, że byli tam ludzie i to tacy co sobie jakoś umieli ułozyć poprawne relacje z miejscowymi było całkiem dobrą informacją. W końcu skoro byli tam ludzie i mieszkali i w ogóle oznaczało, że nie ma tam tego całego tałatajstwa co się potrafi w takich miejscach zalęgnąć. Niestety samotna podróż przez zamarznięte czy raczej zamarzające jezioro nie wyglądała zachęcająco. Ale Wyspiarze bywali co pare dni w mieście by wymienić się na to czy owo. Już parę dni ich nie było więc można się było spodziewać ich lada dzień. Wczoraj nie to może dziś, może jutro…

Druga informacja była jakby radosna ale już mniej. Owszem, ludzie kojarzyli jej młodszą siostrę ale nie bardzo wiedzieli gdzie jest poza tym, że jest gdzieś w mieście. Całkiem często natrafiała na współczujące spojrzenie gdy mówiła im, że jest siostrą i czyją siostrą. Zdaje się, że Mishka trafiła w nieciekawe towarzystwo. Znowu…

W końcu jednak dostała konkret. Adres jakiejś meliny gdzie bywali “tacy jak ona”. Teraz stała na zaśnieżonej ulicy, wśród niewielu przechodniów i musiała stwierdzić, że ta melina faktycznie wygląda jak melina. To, że ktos tam był i mieszkał potwierdzał tylko słaby dym unoszący się z komina.



Diemientii Bruszczenko i Sergiej Kurczenko



Śnieg. To wszystko przez śnieg. I lód. Właściwie to przez lód. Chociaż oni pochodzili z kraju który był wręcz synonimem wszelakiej zimy, śniegu i lodu więc… To musiał być kapitalistyczny śnieg i faszystowski lód! No bo jakżeby inaczej? Z uświadomionym socjalistycznie lodem na pewno by sobie poradzili! A tak… Na pewno jakiś kapitalistyczny spisek na miłujących pokój przedstawicieli klasy robotniczo - chłopskiej! No bo jakże by inaczej? Kto inny by tak nawrzucał takich kamulców tuż przy brzegu? Perfidia imperialistó była tak wielka, że jeden z tych zatopionych kamulców przebił burtę ich dzielnego okręciku, kwiatu socjalistycznej myśli technicznej i to dokładnie w miejscu które niedawni naprawili! Co za perfidia! Perwersja normalnie! Ale czego po tych zgniłych kapitalistach można się spodziewać innego?

Oczywiście spracowanymi rękami i zgodnie z duchem marksizmu - leninizmu pokonali tę przeszkodę. Niestety zajęło im to cenne 24 h. W międzyczasie sytuacja zmieniła się diametralnie. Owszem stateczek był cały ale otoczony przez lód i w nim uwięziony. Obecnie więc utknęli w zamarzającym jeziorze przy brzegu jakiegoś cypla albo wyspy. Nie byli pewni bo wcześniej nie zdążyli go opłynąć. Lód jeszcze nie sprawiał wrażenia zbyt grubego czy mocnego i pewnie dałoby radę wyzwolić się z niego ale by przebić kanał do sektora wolnego od lodu to był zdecydowanie tytaniczny wysiłek jak na ich dwóch. I to zakładając, że lód ani by się nie pogrubił ani nie “uciekł” powiększajac się na kolejne obszary jeziora. A o ile załoganci znali się na zimie to szanse na to były marne.

Mimo, że byli niedaleko brzegu i on sam wygladał raczej bezludnie, ot kawałek plaży dalej chyba jakaś polna droga i las. Tak chyba było bo co dokładnie było pod sniegiem można było tylko zgadywać. Jednak po drugiej stronie widać było jakieś ruiny. To znaczy nie teraz bo mgła zasłaniała ale wczoraj widzieli jakieś. I jakas odległa ruchoma sylwetka od czasu do czasu migająca to tu to tam w ich okolicach mówiła im, że są to raczej zamieszkałe ruiny.



Will z Vegas



Śnieg. To był problem i to spory. Will miał niezła rozkminę. Zima ponoć miała zacząć się na dobre. Już teraz było zimniej niż kiedykolwiek pamiętał. Na pustyni owszem noce są chłodne no ale nie tak jak tu i teraz! Póki siedział pod ziemią nie było tak źle. Właściwie to było całkiem znośnie odkąd oczyścili bunkier z tego całego cholerstwa co tam mieszkało wcześniej. A jak już wspólnym wysiłkiem udało się przywrócić parę sektorów do życia no to ludzie! Żyć nie umierać. Światło, zimna i ciepła woda w kranie, prysznic, działające kible zamiast wiadra, tv, komputery, ładowarki, muza… Normalnie jak w Vegas! Tylko własnie jak na zewnątrz się wychodziło to nie było jak w Vegas…

Jednak nie było tak różowo. Wciąż mieli tyle roboty, że nie było kiedy odsapnąć. Całe zaopatrzenie grupy spadło na jego barki. No i ramiona Baby oczywiście. Z reszty ktoś czasem im towarzyszył, zwłaszcza na początku gdy wszyscy dochodzili do sił po zdobyciu bunkra i wyleczeniu się z zarazy no ale potem… Potem Barney wszystkich zagnał w taki młyn, że nie było kiedy wypuszczać się do tej osady. A z jednej strony autochtoni jakoś nie rwali się by coś im zrobić złego a Barney nie chciał “tracić ludzi” oderwanych od pracy. Więc ostatnio po wyprawy aprowizacyjno - handlowe wypuszczali się we dwóch z Babą.

Jeszcze jak byli ostatnim razem to udało im się przepłynąć łódką. Obecnie zaś musieli sklecić cos w stylu sanek które Baba ciągnął. Niestety w pewnym miejscu lód się pod nim zarwał i olbrzym wpadł do wody. Dała znać jednak mordercza odporność giganta i nie dość, że prawie sam się wydostał na skraj lodu to po chwili znów ciągnął te swoje sanki z bajerami na wymianę. Tym razem się udało jednak jak będzie następnym? W końću to mogły wpaść same sanki albo i co gorsza sam Will. A on z takiej kapieli już wcale nie musiał wyjść bez szwanku jak jego większy kolega. Jeśli lód złapie mocniej będa mogli chodzić bez obaw. Ale na razie jezioro zamarzało powoli. Żywa woda opornie poddawała się technieniu zimy. Jak tak dalej pójdzie to te wyprawy mogą stać pod znakiem zapytania póki lód nie stężeje. A z zapasami, zwłaszcza prowiantu, nie było wesoło. Teraz był tu i mógł wymienić się na coś więcej ale nie był na to przygotowany. Miał tylko mniej więcej standard w gamblach. Trzeba było coś wymyslić a już zostało tylko parę godzin dnia.

- Cześć Will. Jak interesy? - usłyszał za sobą młody, dziewczęcy głos. Pytanie było w wyraźnie zalotnym odcieniu. Odwrócił się. Marla. Kelnerka. Zadziwiająco ładna jak na tą dziurę. Navet w kasynie w Vegas zwracałaby na siebie uwagę a co dopiero tutaj. Podeszła i stanęła obok niego przy barze i przejechała palcem po jego dłoni. - To co? Zwiedzimy sobie pięterko jak ostatnim razem? Zaraz mam przerwę. - rzekła powabnym kuszącym głosem. Przypomniał sobie jak to “zwiedzali pięterko” ostatnim razem. Samo pieterko jak to pięterko… No ale przewodniczka…

Na dany przez barmana znak kiwnęła mu głową i skrzywiła się lekko. - Słuchaj, muszę jeszcze obsłużyć tamtego faceta w rogu i potem mam już wolne. - rzekła lekko dotykając jeszcze jego ramienia i ruszyła w stronę wspomnianego klienta. Will rzucił na niego okiem i stwierdził, że do niskich nie należy, do najmłodszych też nie i że wcześniej go chyba nie widział.



Vince Pietrow



Dzień zaczął się jak zwykle ostatnio. Barney zebrał ich wszystkim i każdemu przydzielił zadania. Był to mniej więcej wyśrodkownie pomiędzy możliwościami każdego z nich a potrzebami tego miejsca. Jedynie Will i Baba ruszyli na powierzchnię by przywieść kolejną porcję zapasów głównie żywności. Przynajmniej mogli sobie odetchnąć świeżym powietrzem. Z drugiej strony nieźle im pewnie przymrozi dupy tam na powierzchni. Z każdym tygodniem było chłodniej i choć czasem słupek rtęci zatrzymywał się czy nawet podnosił to generalnie tendencja była spadkowa.

Tym razem było inaczej. Ledwo dwie godziny po opuszczeniu bunkra przez handlarzy Barney wezwał ich ponownie. Od razu było więc wiadomo, że stało się coś nieprzewidzianego czyli pewnie nic dobrego.

-Dobrze, zebrałem was tu by… hm… przepraszam na chwilę… - zaczął ale zdegustowany spojrzał na drzwi i podszedł do nich.
- Mario? Przestań na chwilę odkurzać bo musimy porozmawiać dobrze? - rzucił do kobiety odkurzającej coś w innym pomieszczeniu.
-Ojej, przepraszam pana. Ale ten odkurzacz.. On jest taki dobry! Pan panie Barney nawet odkurzacz naprawić potrafi? - w głosie kobiety dał się słyszeć zachwyt.
-Coo?! Jak to “nawet odkurzacz”?! - akurat w głosie naukowca dał się dla odmiany słyszeć zaskoczenie i irytację. No ale przy jego umiejętnościach to faktycznie była obelga choć zapewne nieświadoma.
- Barney, daj spokój. Mów co masz do powiedzenia bo na mnie kuchnia czeka a kuchnia nie lubi jak się na nią czeka. - przerwał mu rodzący się spór Chomik. Chomik miał w grupie na tyle silny autorytet po jego sławnej prawie samobójczej akcji z wysadzeniem gniazda, że kazdy słuchał go gdy mówił.
- No dobra… - mruknął Barney wracając na miejsce. - No ale odkurzacz nawet… No słyszeliście to? No po tym wszystkim… Nawet odkurzacz… - z niedowierzaniem kręcił głową. Świat schodził na psy jeśli tacy łebscy kolesie jak on musieli naprawiać odkurzacze. Otrząsnął się jednak i przeszedł do sedna.

- No dobrze panowie. Sytuacja wygląda następująco… - zaczął przedstawiać jakieś plansze i wykresy, czasem prosił o potwierdzenie Stripera co ten potwierdzał i szczerze mówiąc sytuacja wyglądała naprawdę zaskakująco. Wedle słów ich speców ktoś z wyspy regularnie nadawał sygnał gdzieś - tam. Transmisja była krótka. Albo więc było to coś w rodzaju lokalizatora albo skondensowane wojskową technologią dane. Barney wraz ze Striperem przeprowadzili śledztwo w tej sprawie. Bunkier był zbyt dobrze izolowany by dało się taki sygnał wysłac spod ziemi więc ktoś musiał być na powierzchni by go wysyłać. Gdy po kolei ustawiali grafiki prac mogli po kolei zacieśniać krąg podejrzanych. Ostatecznie zostało dwóch: Will i Baba. Sygnały zawsze wychodziły gdy któryś z nich był na powierzchni. Dlatego zebranie odbywało się teraz gdy ich nie było. Od technicznej strony zagadnienia to było tyle. Co dalej z tym zrobić to własnie mieli ustalić na tym zebraniu.

Po chwili ciszy gdy było wiadomo, że skończył podniosła się wrzawa i każdy chciał coś powiedzieć albo sie spytać. Barney popatrzył wprost na Vince'a ze swego minipodium i spytał. - No Vince? Jak widzisz mamy remis a postanowić coś musimy. Co ty o tym wszystkim sądzisz? - słysząc pytanie naukowca reszta też przestała się zarzucać argumentami i kontrargumentami i spojrzała na niego wyczekująco.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 15-06-2014, 22:52   #3
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Śnieg. Większość ludzi narzeka, zamiast podziękować za darmową i w miarę czystą wodę. Można się spokojnie umyć i nie śmierdzieć parodniową podróżą. Oczywiście, najpierw taki śnieg trzeba ogrzać, ale to nie stanowiło problemu. Ostatni wysiłek wieczorem, kąpiel w ciepłej wodzie i lekki sen w tej dziurze.

John zajął w miarę bezpieczne miejsce, skąd mógł obserwować zarówno to co działo się na zewnątrz, jak i garstkę ludzi kręcącą się w środku.
Mężczyzna potarł w zastanowieniu brodę obracając w drugiej dłoni ostatniego fajka. Niewielki plecak leżał na krześle obok. Był w zasadzie gotowy do drogi, gdy coś go tknęło. To musiało być to miejsce. Ludzi niewielu, więc o znalezienie odpowiedniej osoby również nietrudno. W teorii.
Zza okna dobiegł go dźwięk prowadzonej przez dwóch mężczyzn rozmowy. Obdarzył ich przelotnym spojrzeniem, po czym wrócił myślami do środka.
Miał na sobie skórzane wojskowe buty pamiętające chyba czasy sprzed wojny. Dobrze zszyte, choć wysłużone, szaro-bure spodnie, ze skórzanym paskiem, do którego przyczepiona została kabura z pistoletem. Mężczyzna nosił również brunatny sweter wełniany, ciepły i zdobyczny. Na plecaku leżał długi kowbojski płaszcz w kolorze spodni i kapelusz. Na stole przed sobą leżała gruba wełniana czapka.

- Zamawia pan jeszcze coś? - Podniósł wzrok. Jego oczy spotkały się z oczami kelnerki. Zbyt pięknej jak na standardy tej dziury. Patrzył w milczeniu, jak uwija się z brudnymi talerzami i sztućcami. Papieros płynnie poruszał się między palcami mężczyzny, raz po raz chowając się we wnętrzu dłoni, by chwilę później znaleźć się na górze. Prosta sztuczka, jednak w pewnym momencie ostatni papieros jaki Doe posiadał buchnął ogniem! Cwaniak podniósł go do ust zaciągając się. Uśmiechnął na widok zaskoczenia na pięknej twarzy i odpowiedział
- Niestety, obawiam się, że oboje potrzebujemy spotkać się z tą samą osobą, choć oczywiście w różnych celach -
Oczy dziewczyny powędrowały w kierunku mężczyzny siedzącego przy barze tylko na moment, ale John wychwycił to od razu. Położył dłoń na jej ręce dodając spokojnie
- Nie przejmuj się - tylko tyle, lub aż tyle. Dotyk był ciepły, delikatny, dłonie lekko szorstkie. Mężczyzna nie pracował fizycznie, jak drwal, ale nie miał też dłoni pracą nieskalanych. Jego głos był niski, lekko zachrypnięty. Męski, władczy, choć z drugiej strony dziwnie kojący. Mężczyzna spojrzał jeszcze raz dziewczynie w oczy, po czym wstał i zabrawszy swój dobytek podszedł do baru.

Zrzucił plecak na ziemię obok krzesła, postawił piwo na barze i usiadł obok chudego mężczyzny. Zaciągnął się fajkiem, powoli wypuszczając dym.
- To niesamowite, że nie mogę się pozbyć tego nałogu - zaczął niby do siebie. Zaciągnął się jeszcze raz, zgasił resztkę i powoli wypuszczając dym do góry dodał
- Poszukuję pewnego człowieka, jestem pewien, że go znasz. Nazywa się Patrick. Barney Patrick i jest zajebistym cudotwórcą. Potrafi poskładać maszynę, że chodzi lepiej niż po wyjściu z fabryki i człowieka, że czuje się jak nowonarodzony.
John spojrzał na mężczyznę unosząc kufel do ust.
- Gdzie go mogę znaleźć?
 
psionik jest offline  
Stary 16-06-2014, 22:11   #4
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Nicolette "Nico" DuClare


-merde
(co zdaniem wielu historyków jest równoznaczne z "Gwardia umiera ale się nie poddaje") mruknęła Nico słysząc ujadające psy. Zębami ściągnęła palec wskazujący w zimowych rękawicach strzeleckich jeszcze raz oceniła dystans do zabudowań. W jej głowie pojawiła się myśl: "głupio byłoby umrzeć dobijając się do czyichś drzwi" szybko przerzuciła selektor z "safe" na "semi" i oddała strzał w powietrze, chwilę później drugi. To powinno zwrócić uwagę mieszkańców miasta. Następnie wyciągnęła palec z kabłąka spustowego i ruszyła biegiem. To będzie długie kilkaset metrów...
 
Leminkainen jest offline  
Stary 17-06-2014, 09:44   #5
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Clif Westrock
Spojrzał na Psa i cicho skierował się za zrujnowany dom, by zjeść z widoku.
- Dopóki nie upewnię się, że to ten którego szukam nikogo nie zabijamy bez potrzeby. - oznajmił Psu.
Pies usiadł na tyłku i ziewnięciem okazał zainteresowanie Clifowi.
- Nie proszę o nic, tylko mi ich nie spłosz.
Gdyby ktokolwiek mógł zobaczyć Psa dałby głowę, że ten wzruszył ramionami.
- Nieważne - mruknął Clif i ruszył ostrożnie w kierunku kłócącej się dwójki. Starał się iść najciszej jak się dało wykorzystując wszelkie ściany, gruzy i wraki jako osłonę. Uważał by nie nadepnąć na coś hałaśliwego ukrytego pod śniegiem. Odruchowo sprawdził czy może szybko dobyć broni.
Pies posiedział chwilę, wstał i ruszył na Clifem. Niektórzy opisując go przysięgali, że był wielkości kucyka. Do tego skołtuniona sierść, poznaczona bliznami. Na jego widok, pierwsza myślą jest "czy mam wystarczająco duży kaliber", za to po chwili przychodzi refleksja "czy się nie wkurwi bardziej jak go trafię?".
 
Mike jest offline  
Stary 17-06-2014, 14:29   #6
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Poprzedniego dnia

Baba wrócił pod wieczór ze swego patrolu. Wszystko zasnute było śnieżnym puchem. Zbliżając się do bunkru nawiązał kontakt radiowy z barney 'em, by otworzyli mu właz. Wszyscy ciężko pracowali by przywrócić systemy bunkru do używalności. Oczywiście, bezpieczeństwo było całkiem na górze sporej listy rzeczy do zrobienia. A Barney wraz z resztą co jakiś czas dopisywali nowe pomysły do listy.
Baba nie rozumiał wszystkiego. Ale ochoczo i z poświęceniem pracował. Jego mama mówiła zawsze, że ciężka praca cieszy Jezusa. Więc Baba pracował ciężko. Ale nie wiedział czy Jezus się cieszy, nigdzie go nie widział ani nie słyszał.
Niczym biały cień, wielki mutant wślizgnął się do środka. Otrząsnął się, zrzucając z ramion i stóp miękki biały puch.
Potem ruszył w dół, tam gdzie było cieplej. Bardzo się cieszył, że koledzy uruchomili ogrzewanie. Teraz na dole było tak przyjemnie. Baba lubił mróz, ale jeszcze bardziej lubił gorąco.
Zdał chłopakom raport z patrolu. krótki dość, bo nic ciekawego dziś nie wypatrzył ani nie napotkał. Baba już się nie łudził, że uda mu się odnaleźć Cindy tutaj. Dziewczyna na wiała z wyspy tyle był pewien. Ale z pewnością nie mogła zajść daleko. Baba wątpił też, by podróżowała w tą pogodę. Liczył na to, że zaszyła się gdzieś w jakiejś wiosce dookoła.

Po złożeniu raportu udał się do kuchni. Maria przygotowała mu gorącej kawy. Silny aromat rozniósł się w kuchni. Czarna kobieta podsunęła mu też talerz z kolacją. Uśmiechnięty od ucha do ucha Baba chwycił za widelec. W jego wielkich niczym bochny chleba łapskach, to małe narzędzie wyglądało jakby używał zestawu dla lalek. Jedzenie może nie było jakieś wytworne, lecz mimo to, Baba nie szczędził szczerych słów pochwały i podziwu. Rzeczywiście, w porównaniu z tym co Baba jadał, przyrządzone przez Marię potrawy były pyszne. W szczególności, że pani domu miała teraz dojście do pełnej kuchni. Może nie zostało tam za dużo prowiantu, ale za to było aż nadto przypraw.
- Proszę pani... - zagadnął nieśmiało Baba. Ale Maria wyglądała na jeszcze bardziej onieśmieloną. - Tak? - zapytała wyczuwając coś niedobrego. - No bo... ja obiecałem coś Jenny.... - wydukał baba.
Maria zmarszczyła brwi. Ale kiwnęła tylko głową, zachęcając by Baba kontynuował.
- No bo, widzi pani, Jenny chciała na biwak. No i jej obiecałem... i... no... czy pani pozwoli bym zabrał dzieci?.
Z początku Maria się nie zgodziła. Ale Baba uporczywie i z niewinnością dziesięciolatka wiercił jej dziurę w brzuchu, aż wreszcie się zgodziła. Być może bała się, że w końcu Baba straci cierpliwość... i rozszarpie ją i zje zamiast przygotowanej przez nią kolacji. na to wszak ak wskazywała jej mina.

Jenny pisnęła i skoczyła w ramiona baby, gdy ten powiedział jej, że jej mama się zgodziła. Baba poderwał dziewczynkę w górę i okręcił się szybko dookoła własnej osi, wymachując piszczącą z radości Jenny, tak że zatoczył nią młynka.
Tim, młodszy brat Jenny, przyglądał się zabawie. Baba odstawił Jenny i przyklęknął. - Chcesz też? - zapytał Baba. Ale chłopiec pokręcił jedynie z paniką w oczach głową. Jenny zaczęła coś ćwierkotać, o tym, jak Tim nie lubi latać. Ale Baba dobrze widział, że mały się nadal go boi. Choć nie tak jak kiedyś. Baba miał nadzieję, że kiedyś dotrze do małego. Może dziś.

Mutant zabrał dzieciaki na zewnątrz. Słońce zachodziło już, malując śnieg na czerwono. Baba zabrał dzieciaki na miejsce, jakie wcześniej przygotował. Palił się tam już ogień, tak że Baba musiał tylko dorzucić trochę chrustu.
Potem z uśmiechem małego nicponia wyciągnął torebkę słodkich pianek. Podał dzieciom też patyki, na których mogli je piec nad ogniem. Nawet Tommy wziął patyk.
Przez pewien czas w trzech siedzieli tak nad ogniskiem, opatuleni w koce. A Jenny opowiadała im jakąś bajkę. Baba i Tommy równie pilnie przysłuchiwali się jej słowom.
Gdy nagle w głowę Baby trafiła śnieżka. Mutant tak dał się zaabsorbować opowiadanej bajce, że nawet nie zauważył , jak Tommy przygotowuje pierwszą śnieżkę. Nieco zdezorientowany Baba spojrzał na mniej więcej ośmiu letniego chłopca, który przyglądał mu się jak gdyby nigdy nic. Baba zamrugał. W jego słuchawce odezwał się syntetyczny głos jego komputera. Ocenił Tim 'ego jako zagrożenie znikomego stopnia, sugerując profilaktyczną likwidację celu. Tak... czasem maszyna miała odchyłki. Ale Baba nauczył się dawno rozróżniać między przyjaciółmi a wrogami. Z czym maszyna najwidoczniej miała nieraz problemy.
Nim Baba jednak zrobił cokolwiek, Jenny z drugiej strony cisnęła w niego drugą śnieżką. Baba odwrócił się błyskawicznie w jej stronę. I oberwał kolejną prosto w twarz. Jenny się zaśmiała. - Spróbuj mnie trafić! - zawołała biegnąc dookoła ogniska. Baba przekrzywił głowę i wstał. Pochylając się, zaczerpnął w swe wielkie niczym łopaty dłonie śnieg. Jenny zatrzymała się, znów wołając i prowokując go. Nim ruszyła dalej, spadła na nią wielka kupa śniegu. Jenny aż przysiadła na tyłek. Plując i prychając dziewczynka otrząsnęła się z białego puchu. - Oj ty! Ja ci dam! - zawołała pochylając się by nabrać znów śniegu w ręce i lepiąc śnieżkę, która zaraz powędrowała w stronę Baby. Baba roześmiał się tubalnym głosem, gdy Jenny znów trafiła go prosto w twarz.

Po walce na śnieżki nadszedł czas na mały film. Baba kazał swej Si wyszukać Bambie , a potem za pomocą wbudowanego projektora, komputer Baby wyświetlił film na śniegu. Baba nie widział obrazu, jego wrażliwe na ciepło oczy nie były w stanie dostrzec kolorowego światła, ale Jenny przyszła mu z pomocą służąc jako narrator, komentując z wielką ekspresją każde poczynanie. Gdy mamusia bambie umarła, oba dzieciaki wtuliły się chlipiąc w Babę, a najgłośniej chlipał sam Baba.

***

Baba podziękował kowalowi za miecz. I dał coś ekstra. Nie dalej jak kilka dni temu odnalazł pod hangarem ciężki młot. Podarował go więc miłemu kowalowi. Ot, tak, jako wyraz jego wdzięczności.
Dla żony kowala miał też coś. Dwie filiżanki, takie małe i kruche... ale kobiety to lubiły. Dał więc zawinięte w miękka szmatkę filiżanki kowalowi. No... bo jego żona to raczej nie zbliżała się do Baby, a czasem nawet uciekała ryglując za sobą drzwi. Smuciło i bolało to Babę. Ale przywykł już do tego. Po jakimś czasie zaczęło go nawet bawić zachowanie kowalowej żony.
Kowal był w porządku. Może właśnie ze względu na swą żonę mężczyzna był tak miły do Baby. Cóż. Małżeństwo to coś dziwnego.
Prezenty Baba ukrył, Will by tego z pewnością nie pochwalił... Ale Baba lubił sprawiać prezenty innym. choć nie zawsze chcieli coś od niego przyjąć. Ale kowal był w porządku. Uczciwy i miły mężczyzna. Baba go lubił.
Wychodząc Baba sobie o czymś przypomniał i wrócił się do kuźni. Znów wyciągnął zdjęcie, jakie Will znalazł niegdyś przy martwym gangerze. Znów pokazał je Kowalowi z tym samym pytaniem co zawsze. I jak zawsze kowal pokręcił głową. Cierpliwy, ale stanowczy.

Nieco zamyślony, Baba wyszedł z kuźni. Włóczył się trochę bez celu przez wioskę. Nowy miecz wisiał na jego plecach, tak by nie przeszkadzał w szybkim biegu. Śnieg go irytował. Skrzypiał tak niemiłosiernie. Tu w wiosce nie miało to może wielkiego znaczenia, ale w dziczy? Baba postanowił udać się do kościoła i się trochę pomodlić do pana boga, Jezusa i Mari matki bożej.
Z zamyślenia Babę wyrwało dziwne uczucie, rozejrzał się dookoła i spostrzegł jakąś szczupłą dziewczynę. Jej ciało jarzyło się w podczerwieni na tle wszechogarniającego niebieskiego zimna. Baba uśmiechnął się niepewnie. Dziewczyny nadal go onieśmielały. - Dzień dobry, panience. - zaczął przedstawiać się Baba, ale dziewczyna rzuciła się do ucieczki. - .. Baba jestem... - dokończył już półgłosem spoglądając za dziewczyną.
Uciekająca dziewczyna wyzwoliła w nim najwidoczniej instynkt łowcy, gdyż niemalże natychmiast wielki mutant rzucił się do pogoni. Spod jego szponiastych trójpalczastych kończyn, wzbijały się chmury śniegu. By spokojnie, beztrosko opaść z powrotem na ziemię.
Baba był szybki, niewyobrażalnie szybki. A sylwetka dziewczyny świeciła się w podczerwieni niczym latarnia morska.
- Identyfikacja - zakomenderował Baba do swej SI. Komputer przewiną ostatnie nagranie, by wybrać najlepsze ujęcie dziewczyny. Zbliżył i wyostrzył twarz, po czym przystąpił do porównania z bazą danych, szukając zgodności.
 
Ehran jest offline  
Stary 17-06-2014, 22:12   #7
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will


Chłopak miał poważny problem. Roboty miał w cholerę, a czasu mało. Zorganizować żarcie dla 10 ludzi to nie jest zadanie należące do najprostszych.

W dodatku Will podejrzewał, że miejscowi wcześniej, czy później zainteresują się źródłem ich towaru i zaczną na regularne dostawy spoglądać chciwym wzrokiem. Mimo z natury optymistycznego podejścia do świata, chłopak tylko czekał aż do ich plaży dobije kilka łódek łasych na leżące bezczynnie gamble. A wtedy jak to mawiał jego znajomy z Vegas staruszek: "Kiedy ludzi kupa i Herkules dupa".

Na szczęście jego rozmyślania przerwała Marla. Will uśmiechnął się na jej widok i wspomnienie krótkiej, lecz intensywnej znajomości. Co prawda jej pojawienie się nie rozwiązywało żadnych z jego problemów, ale kontakt z nią wprawiał chłopaka w dobry nastrój.
Will nie mógł pojąć co taka dziewczyna robi w tej dziurze, ale jakoś nie miał okazji dłużej na ten temat porozmawiać. Widząc smutek dziewczyny, że jeszcze nie ma wolnego, z rozbawieniem puścił do niej oko i lekko obrócił się by widzieć do kogo idzie.

Mimo w miarę częstych wizyt w miasteczku, facet wydawał mu się całkowicie nieznajomy. Will raz jeszcze zerknął na Marlę i wrócił do myślenia o ich znajomości. Usłyszawszy jednak kroki dobiegające ze strony którą przed chwilą obserwował, chłopak wytężył słuch i udając całkowicie spokojnego dalej pił piwo nie dając po sobie niczego poznać. Gdy mężczyzna usiadł obok niego i odezwał się, Will okręcił się na krześle w jego stronę i spokojnie patrząc w oczy wysłuchał do końca jego wypowiedzi.
Następnie zdał sobie sprawę, że ma przejebane.
 

Ostatnio edytowane przez Carloss : 19-06-2014 o 18:32.
Carloss jest offline  
Stary 20-06-2014, 06:54   #8
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
post wspólny z Szarlejem i MG

Max wlókł się noga za nogą kierując się w stronę Wesołego Łosia. Z czego się ten jebany łoś cieszy. Kołatało się po obolałej głowie najmity. Śnieg pod jego stopami także hałasował stanowczo za mocno. - Nie łam się Młody gorzej bywało. Towarzysz Maxa, pomimo iż dobre ćwierć wieku starszy, miał świetny humor.



Choć może po prostu jeszcze nie wytrzeźwiał. - Pamiętasz, jakeśmy pobalowali po twoim awansie? Od odpowiedzi wybawiło Maxa dotarcie do ich wczorajszej jaskini rozpusty. Robert wskazał najmicie dziwne ślady trochę jakby kurze tylko duuużo większe. Maxowi przypomniało się jak wczorajszej nocy mentor próbował namówić go na swego rodzaju przebranżowienie się. Z każdą kolejną rundką pomysł wydawał się lepszy. W końcu Teksański Masakrator to klasa sama w sobie a oni mogliby sobie dorobić bez wychylania się nie? Pytanie partnera przerwało rozważania.

-A co tu proponować Robercie? - flegmatycznie odpowiedział Max - Wejdziemy, zjemy, obejrzymy go sobie. Następnie ty będziesz ubezpieczał a ja z nim pogadam. Reszta wyjdzie w praniu Gibson poczekał na potwierdzające skinienie i pchnął drzwi. Ciepło wnętrza mile wzywało ich do siebie. Max wybrał stolik w kącie niedaleko piecyka typu koza. Zasiedli, ściągnęli kurtki i czapki grzejąc się z przyjemnością. Po chwili podeszła do nich kelnerka i sprawnie przyjęła zamówienie. Całkiem niezła dupa jak zauważył ostentacyjnym szeptem Bob. Gdy miejscowa piękność stawiała przed nimi parujące talerze i kubki obydwaj bezczelnie patrzyli jej w khm … oczy. Jedząc Max odruchowo analizował sytuację. Żaden z bywalców nie stanowił zagrożenia, tego był pewien dzięki rozwinie temu przez lata wykonywania Zawodu instynktowi. Dwóch kolesi przy barze rozmawiało sobie, jakiś wędrowiec wszedł właśnie do baru, barman starym barmańskim zwyczajem polerował kufle. Ot sielanka. Przynajmniej według ich standardów. Posiliwszy się Max odzyskał większość formy. Poczuł się na tyle rześko by zacząć rozpytywać się o gladiatora. Na pierwszy ogień poszła kelnerka - Hej ty Masakrator często tu pije? zagadnął podchwytliwie najmita gdy dziewczyna przechodziła obok.- Nie znam takiego. Odparła zagadnięta nie przerywając rozstawiania naczyń przy sąsiednim stoliku. Po chwili zmyła się jak sen złoty zgrabnie wymachując tyłeczkiem. Max, jak każdy dobry wywiadowca, wiedział, że informacje warto zdobywać z wielu źródeł dlatego po chwili podszedł do Barmana. Czekając w kolejce wysłuchał łzawej historii kupca. - Znasz Masakratora? zapytał wprost gdy barman zwrócił się w jego stronę - Nie Barman również nie bawił się w subtelności – Nie wierzę. . Max miał już dość tego kulturalnego pierdolenia. To Kurewsko wielki mut na kurzych nokach. Nie sposób go przegapić a wkoło knajpy pełno śladów. warkot wydobył się z krtani Gibsona. Barman nie takie rzeczy najwyraźniej widział i słyszał gdyż nie zrażony odparł,że takiego mutka to znają. Ale on tu się Bosede nazywa i czasem tu przychodzi. Nawet dziś był ale poszedł.- A po co go szukacie? Zapytał na koniec.
-No interes jest. - Głos Maxa wrócił w normalne rejony - Pchnij no chłopaka po niego, to go tu obgadamy. Zarobek będziesz miał. - dodał na zachętę.
- Chłopaka… Z tym tu gadajcie, to jego kolega… Zresztą on tu jest od gadania. – piwolej wskazał na młodszego z rozmawiających przy barze mężczyzn.
Rozważania Maxa na temat najlepszego zagajenia właściciela muta przerwał nieznajomy który wcześniej opowiadał swą łzawą historię. Gdy tylko spojrzenie Najmity prześlizgnęło się wy tamte rejony gość zasalutował mu trzymanym w dłoni kubkiem. Kolejny interes przemknęło przez głowę Maxa. Postanowił podejść i to sprawdzić.

- John Falcon - przedstawił się wyciągając dłoń.
Mężczyzna ściągnął rękawicę z prawej dłoni. Palce miał jednolicie szare. Uścisnął krótko ale stanowczo prawicę Maxa. Ręka była protezą, sądząc po sprawności cybernetyczną. Polimery z jakich się składała mocno jednak wyróżniały ją od topornych wszczepów z Nowego Jorku czy Miami.
- Dawid Jackson. Mów mi jednak Fury. Napijesz się piwa?
Głową pokazał na stolik w głębi lokalu, z dala od wścibskich uszu.
- Zamów mi jakąś herbatę. Pochlałem wczoraj. - Powiedział Max gdy usiedli przy nowym stoliku. - Niechcący usłyszałem o twoim problemie. Opowiesz? Może będę mógł pomóc.
Fury zamówił jeszcze raz to samo. Niezbyt rozpoznawał zioła ale grunt, że było ciepłe.
- Ha! To się złożyło. Bo właśnie miałem zagadać czy nie jesteś przypadkiem najemnikiem bez zlecenia.. - Z kieszeni wyciągnął paczkę papierosów i wysunął jednego w stronę Johna/Maxa. Ściszył głos. - Generalnie napadły mnie jakieś fagasy. Chyba ci upaleni popieprzeńcy z Sand Runners. Dogadałem się, wzięli rozlatującego się buggy’ego i puścili. A wszystko wyolbrzymiłem bo barman chciał ze mnie zedrzeć. A jak ktoś chce mnie na gamble oszukać to zwykle odpłacam tą samą monetą. Ale! Mam na oku coś innego do czego przydałby mi się ktoś radzący sobie z bronią. - Zamilkł na chwilę by odpalić sobie papierosa.
- Widzisz, jestem łowcą. Z tego co się dowiedziałem pod tym bunkrem jeszcze jest kupa gambli. Tamte fagasy nie rozszabrowywały wszystkiego. Pewnie dlatego ciągle tam siedzą. Tylko, że nie ja jeden mam na to chrapkę. A sam grupie nawet zwykłych ciuli się nie postawię. No i gambli sam nie wyniosę. Zainteresowany na tyle, żebym mówił więcej?
- Mów kolego. Może się dogadamy. Żeby było jasne to takie zlecenia zazwyczaj biorę ze wspólnikiem. – odpowiedział Max cały czas uważnie lustrując otoczenie.
- No proszę. Czyli ten dzień nie jest taki chujowy. Nie będę musiał szukać drugiego cyngla. Mój informator dogrzebał się informacji o tym bunkrze. Robiono tam jakieś badania, na tyle ważne, że do ochrony użyto marines. Główny kompleks mieścił się jednak pod bunkrem. Jest duża szansa, że tamte fagasy nie dorwały się do wszystkiego. Oferuję udział w łupach. Ostatnio gdy dostałem z tego źródła info znalazłem to. - Fury popukał się w protezę. - I było tego więcej. Plan jest taki, żeby wybadać tamtych cwaniaków i albo wejść z nimi w spółkę albo ich jakoś ominąć. Co damy radę wynosimy na plecach, resztę ukrywamy i sprzedajemy info o tym. Ewentualną nagrodą podzielimy się… Powiedzmy połowa dla mnie, połowa dla Was.
- Pogadam ze wspólnikiem ale wychodzi na to, że mamy deal. Wrócę do Ciebie jak będę gotów. – odparł Gibson po chwili zastanowienia.
- Jasne. Zakwaterowałem się tutaj. Będę w okolicy. Ruszać chce jutro z rana.
Dawid wstał i wyciągnął na pożegnanie dłoń.
Max uścisnął podaną rękę i odszedł od stolika.

Idąc przez salę odkrył z zadowoleniem, że kac prawie mu minął. Dobrze, łatwiej będzie omówić niespodziewane zlecenie z Robertem i rozmówić się z właścicielem Masakratora.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.

Ostatnio edytowane przez cb : 14-07-2014 o 06:59.
cb jest offline  
Stary 20-06-2014, 23:50   #9
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz Leminowi za interakcję!

Scott Sanders wykonywał zlecenia dla wielu ludzi. Zajmował się ochroną karawan, podróżował ze specjalnymi przesyłkami robiąc za ochronę kurierską, pozbywał się trzęsących okolicą banditos oraz ustawiał do pionu zdegenerowanych renegatów. Mimo iż wiele razy robił za wypranego z emocji ochroniarza czy też nieugiętego cyngla to do archetypu maszyny do zabijania było mu daleko. Miał swoje zasady, które dla jednych były sprawiedliwe, dla innych chore. Kierował się własnym kodeksem moralnym, który takim coraz częściej bywał tylko z nazwy. Kiedy dochodziło do walki na noże, strzelaniny czy też zwykłego mordobicia on rzeczywiście nie miał litości. Był szybki, sprawny, agresywny. Co go sprowadziło w okolicę tajemniczej wyspy? Zacznijmy od początku...

Pewnego razu Sanders przybył do małej osady położonej w ruinach prowincji przedwojennego Detroit. Rewolwerowiec nie dawno eskortował karawanę kupiecką przewożącą podzespoły samochodowe z miasta wyścigów w okolice Charleston skąd te miały trafić do Federacji Apallachów. Podczas przeprawy karawana została napadnięta przez bandytów. Było ich więcej niż ochroniarzy, ale Ci bronili towaru i kupców zawzięcie niczym maszyny Bestii. Wielu z nich tego dnia pożegnało się z życiem. Jednym z nich był Frank Stark. Stark uratował Sandersowi życie po czym zginął trafiony kulą przez przywódcę bandytów. Scott trzymając stygnące ciało poharatanego Franka zgodził się znaleźć jego siostrę i pomóc jej w pewnej sprawie. Musiał. Nie mógł mu odmówić.


Poszukiwana miała na imię Akemi i nie trudno było zauważyć, że na pewno nie była rodzonym rodzeństwem Franka. Znała go jednak i opowiedziała Scottowi wiele na jego temat. Uważała go za brata, bo wspólnie się wychowali i żyli. Miała syna o imieniu Hisaki, który nigdy nie poznał swojego ojca. Podobnie jak matka myślał, że on nie żyje dopóki ta - kilka tygodni temu - nie spotkała podróżnika, który stwierdził, że go widział. W okolicy centrum przedwojennego Detroit. Akemi nie mogła w to uwierzyć. Chciała aby martwy już Frank znalazł jej męża. I w ten właśnie sposób Scott rozpoczął poszukiwania.


Gość miał na imię Tetsu i - podobnie jak żona - pochodził z kraju kwitnącej wiśni. Akemi bardzo dokładnie go opisała. Miał około 165cm wzrostu, był szczupły, wysportowany. Jego oczy były koloru orzechowego, a włosy czarniejsze niż u młodszego o kilka lat Sandresa. Miał mały, rozłożysty nos oraz kilka blizn po okresie dojrzewania. Niegdyś mężczyzna zajmował się obsługą i naprawą komputerów. Żona nie miała z nim kontaktu od czasu kiedy ten wyszedł po jedzenie i nie wrócił. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jego kobieta nosi w sobie jego pierworodnego. Od porodu minęły ponad 2 lata, a ona do tej chwili nie porzuciła nadziei...

Scott wypytał o skośnookiego mężczyznę w ruinach centrum Detroit i szedł jego tropem dobre kilka tygodni. Dowiedział się, że gość miał przy sobie trzech kompanów zajmujących się wojaczką. Wyglądali na rdzennych Amerykanów. Sanders zdobywał na ich temat coraz więcej informacji aż do chwili kiedy trop zaprowadził go w okolicę wyspy. Oni muszą gdzieś tam być. Tetsu już niedługo dowie się, że jego żona i syn na niego czekają. Oby tylko chciał do nich wrócić…


Biały puch był dla niego błogosławieństwem. Może i trzeszczał pod nogami, ale odciśnięte na nim ślady zostawały na długi czas i były cholernie wyraźne. Scott bez problemu mógł odczytać, w którym kierunku zmierzała jego zwierzyna. Chociaż ciężko tu mówić o łowach w sprawie, w której miał jedynie powiadomić o czymś i spróbować nakłonić do swoich racji poszukiwanego. Kto jak kto, ale Sanders czuł się nieswojo idąc tropem gościa, którego nie miał w żaden sposób uszkodzić. Wręcz przeciwnie! Miał go nawet od wszelkich uszkodzeń uchronić! Wojownik nie wiedział czemu, ale gdzieś tam w głębi - między kichami, a resztą bebechów - czuł się z tym jakoś nieswojo. Jak nastolatek przyłapany przez ojca na masturbacji nad czasopismami niekoniecznie związanymi z jego tokiem studiów...


Cheb nie wyglądało na dużą mieścinę. Ot, kilka enklaw rozrzuconych po niegdyś prowincjonalnym miasteczku. Scott pewnie stawiał kroki idąc do enklawy najbardziej wysuniętej na zachód. Okolica ta zamieszkała była przez Czerwonoskórych. Dwójka plemiennych wojowników pilnujących wejścia na ich ogrodzone w różnoraki sposób terytorium nie wyglądała na pogrążoną w ascezie i spokoju. Wręcz przeciwnie. Ich oczy były lekko rozbiegane, a ruchy płynne i prężne. Sprawiali wrażenie niesamowicie czujnych chociaż nie byli już pierwszej młodości. Byli za to - co dla Scotta bardzo przydatne - dość rozmowni. Nie ukrywali, że ich pobratymcy wraz z skośnookim mężczyzną przybyli do obozu kilka godzin temu. Sanders nie mógł jednak się z nimi spotkać gdyż zwyczaj nakazywał aby myśliwi wracający z łowów wypoczęli i uspokoili się nie nawiązując kontaktu z nikim z zewnątrz. Scott zamierzał to uszanować. Nie chciał robić problemu - tym bardziej, że lepiej dla jego sprawy aby zrobił dobre pierwsze wrażenie na Tetsu.


Jeden ze strażników enklawy był nawet na tyle zaciekawiony karabinem rewolwerowca, że zaproponował wymianę za... Winchestera. Mimo iż legendarny dwutakt przywoływał w pamięci Scotta całą masę wspomnień to wojownik z uśmiechem odmówił. Z pewnością jego karabin automatyczny, z 14-calową lufą, czterema wypasionymi szynami montażowymi Picatinny, chwytem ergonomicznym oraz w profesjonalnym maskowaniu 3D był wart kilku takich historycznych modeli. Porozmawiał natomiast z gościem na temat pochodzenia tej broni. Wersja wojownika klanowego nazywana była przez fachowców musketem. Charakteryzowała ją najdłuższa z dostępnych, okrągła lufa, magazynek na 17 naboi oraz to co rzeźnicy kochają najbardziej - zaczep na olbrzymi bagnet. Dzikus chyba szybko zdążył połapać się, że Sanders ma na punkcie broni jobla, bo po kilku zdaniach zaczął potakiwać głową jak zamszowy piesek. Wojownik postanowił wrócić tam kolejnego dnia... Czas najwyższy trochę się rozejrzeć.

Wracając od Czerwonoskórych Sanders coś usłyszał. Stanął i zaczął nasłuchiwać. Albo mu się zdawało albo słyszał psi skowyt dochodzący gdzieś z północy. Z bardzo daleka. Scott - mimo iż nie był myśliwym czy tropicielem - potrafił rozpoznać psy na łowach. Łowcy zwykle trzymali je blisko siebie spuszczając kiedy wręcz namacalna ofiara została ranna albo… nie miała już sił uciekać. Ujadanie dobiegało z daleka, a mgła nie ułatwiała mu zadania. Do celu miał zapewne ponad kilometr, ale mimo to zdecydował się na szybki, ubezpieczany marsz. Znał swoje zmysły i wiedział na jakie tempo może sobie pozwolić. Karabin w białym kamuflażu pojawił się w jego dłoniach, a selektor zmienił pozycję. Gdyby nie tempo dla niejednego wydałby się białą plamą na tle widoczności. W pewnym momencie usłyszał strzał, potem drugi. Karabin zawisł na zawieszeniu a on chwycił za lornetkę. Cały czas był jednak zbyt daleko od pogranicza ruin aby cokolwiek dostrzec. Zdecydował się na bieg. Cholernie ryzykował. Jego ciekawość kiedyś go zabije. Bez wątpienia.

Po kilkuset metrach biegu, nagle, wybiegając zza rogu drugiego od początku ruin budynku wojownik zauważył uciekającą kobietę. Za nią biegło na oko z tuzin psów. Była w nie lada opałach. Nie wiele myśląc Sanders chwycił za karabin.


- Tutaj! Nie bój się. Pomogę Ci. - jego uniesiona broń nie kierowała się w jej kierunku, ale w każdej chwili była gotowa do ataku na ewentualny pościg.

Wojownik nie chciał już na starcie być źle kojarzonym dlatego zdecydował się pomóc “ofierze”. Może kiedyś on będzie potrzebował jej pomocy? Dziewczyna widocznie go zauważyła i ruszyła w jego kierunku, a kiedy znalazła się w zasięgu głosu, nie zatrzymując się żeby złapać dach, zawołała do niego:

- Biali wędrowcy... z psami.

Wojownik nie wyglądał na wystraszonego. Jego przyklęknięta, stabilna pozycja, brak ruchu, spokój i lustrowanie otaczającej go przestrzeni… Był tylko on i mały cel jaki sobie postawił. Pomóc. Bezinteresownie. Robił to tak rzadko i tak dawno, że zapomniał jak to jest. Nie mógł jednak opuszczać gardy. Nie ufał nikomu, ale… ona była zmęczona. Bardzo zmęczona. Ofiara stada właśnie mijała symboliczną bramę wjazdową do miasta. Jej nadzieją okazały się drzwi zasypanego śniegiem budynku, które niestety były odgrodzone przez sporą zaspę. Sanders obawiał się, że jak dziewczyna zacznie się z nimi szarpać może nie zdążyć wbiec do środka. Padł pierwszy strzał, po którym jeden z psów poleciał do tyłu niczym pluszowy, porwany miś właśnie wyrzucający swe wnętrzności. Z tym, że te nie były watą, a skąpaną w posoce breją.

Scott wiedział, że w chwili kiedy psy zbliżyły się na odległość średniego zasięgu nie były już tylko iluzorycznym zagrożeniem goniącym kobietę. Były pewnym zagrożeniem dla niego. Ona mogła się schować, mogła uciec i Scott tego jej życzył. On jednak uciekać nie zamierzał. Mógł walczyć chociaż… martwiło go ilu musiało być myśliwych skoro bestii było aż tyle. Karabin poszedł do góry, a on nie zamierzał zaprzestać strzelać. Przynajmniej do czasu kiedy bestie nie wejdą w starcie bezpośrednie. Ku zdziwieniu mężczyzny uciekająca, wyczerpana kobieta wpadła przez zasypane zapewne stwardniałym już śniegiem drzwi do środka budynku i błyskawicznie je zatrzasnęła. Psy zaczęły odbijać się od przeszkody ujadając przy tym niemiłosiernie. Drzwi zdawały się lekko latać, a zatem ofiara musiała zapewne trzymać je za pomocą własnych, topniejących sił.

Bestie nie zastanawiały się ani chwili. Psy nie były istotami głupimi. Szukały wejścia do budynku. Jedne miały nadzieję wskoczyć oknem, inne obiegały budynek dookoła szukając drogi wejścia. Na ich nieszczęście wojownik nie przestawał strzelać. Kolejne cierpliwie wystrzelone pociski przeszyły dwa z psów, które ujadając okropnie uciekły gdzieś w ruiny. Kolejny z psów padł kiedy kobieta wystawiła przez drzwi pistolet i strzeliła mu prosto w rozwarty pysk pełen ostrych jak brzytwy kłów.

- Leżeć. Dobry pies. - powiedziała Nico kiedy bestia padła czego Scott słyszeć nie mógł.

Kolejne psy biegały wokół budynku. Jeden miał już wskoczyć oknem kiedy celny strzał Scotta rozerwał go niemal na pół. Kolejne dwa również nie miały szczęścia przedziurawione na wylot przez pocisk pokroju 7,62mm. Kobieta też nie próżnowała strzelając przez uchylone drzwi i trafiając w jedną z bestii. W zaledwie kilka sekund spokojna granica ruin zmieniła się w miniaturowy plac boju, a nieskazitelnie biały śnieg zalewał się czerwienią posoki coraz bardziej i bardziej. Niemal wszystkie pozostałe psy uciekły. Został jeden, który w panicznym niemal, szaleńczym natarciu ruszył w kierunku Scotta. Spokojny, niczym u ćpuna na porządnym haju, wzrok rewolwerowca przeniósł się na kolejną ofiarę, a on błyskawicznie dobył broni. Szabla trafiła do lewej dłoni mańkuta, a pałka do prawej. Sanders nie miał poważnego planu na tę walkę. Nie potrzebował go. Rozpędzony pies pierwszym atakiem szabli został przecięty niemal na pół. W pośmiertnych drgawkach pies wyglądał komicznie. Sanders uśmiechnął się krótko sam do siebie...

Kobieta nie kazała długo na siebie czekać. Wyszła z budynku i podeszła do swojego wybawiciela.

- Dzięki za pomoc. - powiedziała krótko.


- Nie ma sprawy. - odpowiedział basowym głosem mężczyzna w stroju kamuflującym wymieniając magazynek w karabinie. - Kto Ciebie ściga? - zapytał bez ogródek ściągając plecak i szukając w nim amunicji, którą uzupełni braki w karabinowym magazynku.

- Biali wędrowcy. Obawiam się, że tak łatwo nie odpuszczą skoro już ruszyli na południe. Chyba trzeba by powiadomić ludzi i zorganizować jakąś akcję. - odparła dziewczyna widząc, że wojownik przygląda się jej Diemaco C8 z celownikiem Elcan.


- Nie kojarzę tego oddziału. - powiedział odrywając wzrok od broni i ładując na maksa magazynek wojownik. - Scott Sanders. - dodał po schowaniu magazynka do ładownicy, wyciągając dłoń.

Poza Diemaco kobieta miała futurystycznie wyglądający pistolet Whitney Wolverine. W sumie dla Scotta nic ciekawego. Spluwa z okolic połowy XX wieku, z magazynkiem mieszczącym ledwie 10 naboi .22LR. Poza wyglądem raczej nie wyróżniało go nic o ile za nic miało się wysoką dostępność amunicji oraz jej niską cenę. Kopa to miało niewielkiego, a właśnie on dla Sandersa był częścią "duszy" broni palnej.


- Wojownicy lodu. Chyba nie byłeś zbyt długo na północy. Nazywam się Nicolette DuClare. Wygląda na to, że jestem Ci winna przynajmniej piwo. Ale na razie trzeba ostrzec mieszkańców, że mogą się spodziewać towarzystwa.

Nico miała wyraźny francuski akcent słyszalny szczególnie przy wymowie litery R. Kobieta zaczekała aż nieznajomy przeładuje po czym zmieniła magazynek karabinka na pełny. Później zabrała się za lustrowanie okolicy przez lunetę po czym wyciągnęła magazynek z .22LR i zaczęła uzupełniać go luźnymi nabojami wyciąganymi z kieszeni. Scott w tym czasie wytarł szablę o śnieg po czym dokładnie wyczyścił o kawał nieco brunatnej szmaty.

- Byłem, ale najwyraźniej nie miałem okazji ich poznać. - powiedział wojownik po czym zebrał do kieszeni zalegające obok truchła jednego z psów łuski. - Jak wielu ich jest? Jakiej broni używają? Powiedz co wiesz, a pewnie będę mógł pomóc. Musimy się rozejrzeć czy w tej mieścinie jest jakiś szeryf czy ktoś w tym stylu…

- Wiele nie tracisz. Bynajmniej nie zyskują przy bliższym poznaniu. - powiedziała Nico po czym zaczęła się nad czymś zastanawiać.

- Po ilości psów myślę, że musi być ich minimum tuzin. - powiedział Scott zakładając wojskowy plecak. - Z kilkoma może dałbym radę, ale nie z tak dużą grupą. Nie sądzę aby tylu wojowników szło za byle kim. Kim jesteś? Nie wyglądasz na córkę Boga Wojny. Bez obrazy…

- Zwykłym podróżnym, choć może trochę lepszym w umykaniu przed nimi. Trzeba czym prędzej powiadomić mieszkańców i zorganizować wycieczkę. Zanim ściągną następnych.

- Dobra. - rzucił wojownik spoglądając w głąb mieściny. - Chodź. Popytamy mieszkańców o kogoś pokroju szeryfa i przekażemy mu informację. Zobaczymy co z nią zrobi dalej…

- Biorąc pod uwagę, że nasze strzały jeszcze nikogo nie ściągnęły mam kiepskie przeczucia co do tego czy ruszą dupy.

- Spokojnie. - powiedział Scott. - Ta część nie jest zamieszkała. Tam dalej są już ludzie chodzący między budynkami, zapewne jakieś lokale gdzie można się zatrzymać i takie tam. Wiem, że na zachodzie mieszkają plemienni myśliwi, których mam zamiar jutro odwiedzić. O reszcie nie wiem zbyt wiele, bo sam nie zdążyłem się rozejrzeć. Dopiero co zmierzałem w głąb jak usłyszałem ujadanie psów. Chodź, a sprawdzimy czy ta osada jest na tyle duża aby stawiła opór tym wojownikom lodu. Strzelam, że ktoś się znajdzie, ale to się okaże.

- No to prowadź skoro znasz drogę.

- Nie znam, ale trafimy. Kierunek mniej więcej już sobie określiłem. Teraz tylko zapytać jakiegoś mieszkańca o dach nad głową, szeryfa i lokalne niesamowitości. - powiedział wojownik ruszając żwawo przed siebie. - Od jak dawna Ciebie ścigali? Pewnie byś coś zjadła, he?

- Parę dni. - rzuciła Nico zmęczonym głosem. - Tak, jestem cholernie głodna. Marzę o ciepłym posiłku, kąpieli i czystym łóżku. Jakiekolwiek szanse na którekolwiek?

- Nie mam zielonego pojęcia, Nicolette. - odparł Scott. - Jak byś chciała od razu coś zjeść mogę Ci dać trochę suszonego żarcia i placki drożdżowe. Mam też czystą wodę. Tutaj o nią nie trudno. - zaśmiał się. - Myślę, że o nocleg nie ma co się martwić, ale z tą kąpielą może być różnie… Priorytetem jest znaleźć szeryfa. Musimy zdążyć zanim do martwych psiaków zlecą się głodni tej krainy. Pewnie będą chcieli zobaczyć miejsce walki…
 
Lechu jest offline  
Stary 21-06-2014, 02:05   #10
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Yelena podziękowała Łosiowi za podwiezienie do celu, i szczerze powiedziawszy nie była zbyt wesoła, gdy ganger zbierał się w drogę powrotną. Mimo, że miał czasem spore odchyły, we dwójkę w końcu zawsze było raźniej... a tak została sama, w jakiejś zapadłej dziurze, szukając cholernej Mishki, z nadchodzącą dużymi krokami, cholerną zimą.

No cóż, nie ma to jak z powodu rodzinki opuszczać własne, ciepłe i bezpieczne gniazdko, by ryzykować własnym dupskiem, dla niezłego wykolejeńca, jakim była jej młodsza siostra. Jednak siostra to siostra, choćby nie wiadomo jak się stoczyła, nie należało więc aż tak biadolić nad swym losem, kto wie, co przyniesie ta wyprawa, może nawet monterka na końcu się wzbogaci? Grunt jednak, by wrócić w całości do domu, i z Mishką u boku, a inne wszelakie "dobra" byłyby miłym dodatkiem...


~


Po kilku godzinach szwendania się po wszelakich barach i knajpach, Yelena udała się pod kolejny adres, tym razem jakiejś meliny, gdzie ponoć przebywali tacy jak Mishka. "Tacy jak ona", czyli kto? Złodzieje, opimordy, ćpuny, margines społeczny który... w dzisiejszych czasach był właściwie powszechnym obywatelem tego kraju? Heh...

Stojąc na ulicy, i przyglądając się obskurnej ruderze, przeładowała i odbezpieczyła swojego Glocka 17, po czym wsadziła go ponownie do kabury na prawym udzie, nie zapinając jej jednak do końca. Miała zamiar samotnie wejść do wyjątkowo zapadłej dziury, lepiej więc, żeby to się dla niej źle nie skończyło. Odetchnęła głęboko, ściągnęła kaptur kurtki z głowy, po czym podeszła i zaczęła dobijać się do drzwi.


- Hej! Jest tam kto? - Spytała głośno Yelena.

Na jej głośne pukanie i właściwie to niemal już krzyki, nie było jednak żadnych reakcji. W środku zaś pewnie było o wiele cieplej niż na ulicy, nie widząc więc innej możliwości monterka nacisnęła klamkę i... weszła od tak po prostu do środka. Drzwi nie były bowiem zamknięte na żaden klucz czy jakąś zasuwę.

W środku panował półmrok, świeciła się może jedna czy dwie przypadkowe świece czy i ogarki. Śmierdziało alkoholem, brudem, zgnilizną i cholera wie czym jeszcze, uderzając ją tą gamą w twarz, jednocześnie z falą cieplejszego powietrza ze środka, ledwie zsunęła szalik z twarzy. Z dłonią na rękojeści spluwy Yelena zrobiła kolejny krok do przodu, by po chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności, i dostrzegła sylwetki ludzi. Na kanapie leżała jakaś parka, na podłodze kolejny mężczyzna, przy stole chrapał zaś następny. Wszyscy pozostawali bez ruchu, a sądząc po oddechach byli nieprzytomni lub narąbani niemalże w trupa...

Całe pomieszczenie było zasłane różnymi śmieciami, butelkami i słoikami, w większości pustymi. Wszędzie też walały się kiepy. Do tego jakieś różne części garderoby rozrzucone gdzie się da. Generalnie syf, kiła i mogiła.
Po chwili do uszu Yeleny z góry dotarły odgłosy pojękiwań, zupełnie jakby ktoś ze sobą kopulował. Nie widząc więc innej możliwości ruszyła na górę, towarzystwa na parterze pewnie bowiem nie byłaby w stanie dobudzić…

Wchodząc schodami na górę, miała mieszane uczucia. A co, jeśli to właśnie Mishka? Nadstawia tyłka jakiemuś obleśnemu śmierdzielowi za kolejną działkę? No ale, czy całe te szukanie siostry mogłoby być tak banalnie proste?


Z takimi myślami buzującymi jej w głowie, zatrzymała się przed pokojem z którego dochodziły owe odgłosy, wahając się nieco każdego kroku, i łudząc co też tam ją zastanie. A że przy okazji rozglądała się uważnie wokół siebie, zauważyła iż w rozwalonych na oścież drzwiach jednego z pokoi, spał kolejny typek, a naprzeciwko kolesia, który najwyraźniej zastygł podczas słuchania szumu morza w kiblu. Obok niego leżała mała plastikowa torebka z białym proszkiem i rewolwer.

- “Lepiej jeszcze bardziej nie ryzykować” - Przemknęło jej przez głowę, po wpatrywaniu się w rewolwer… no nic, nie było innego wyjścia, musi spółkującym przeszkodzić…
- Ekhem! - Odkaszlnęła, jednocześnie głośno stukając w futrynę półotwartych drzwi, i otwarła uchylone już drzwi jeszcze bardziej.

Nastąpiła chwila ciszy, po której była chwila zamieszania i pytań, czy się to słyszało, i czy ktoś tu jest, i coś czego się można spodziewać w takich sytuajcach. W końcu męski głos powiedział - Może ktoś przyszedł po towar… - następnie w progu pojawił się mężczyzna nieśpiesznie dopinający spodnie. Wyglądał na trochę zdezorientowanego cała sytuacją na pierwszy rzut oka. Na drugi sprawiał odpychające wrażenie dla zmysłów wszelakich.

- Czego tu? - spytał niezbyt przyjemnie i wręcz zaczepnie.
- Mishki szukam! - Odburknęła równie kulturalnie.

Facet wyglądał w pierwszej chwili na zdezorientowanego. Ale w tej chwili w pokoju w progu za nim stanął kolejny, podobnie jak on dopinający spodnie i kobieta, dla odmiany już w majtkach, ale jeszcze naciągająca jakąś bluzkę. Teraz jakby facet z którym gadała Yelena nabrał pewności:

- Spoko, dam Ci czego szukasz, co tylko zechcesz, bo znam tu każdego. Ot wystarczy, że będziesz dla mnie miła, bo jesteś taka ładniutka... - Uśmiechnął się lubieżnie, co wywołało rechot pozostałej dwójki.

Nie widząc innej możliwości, i mając na uwadze fakt, że typek może się na nią rzucić, monterka wyszarpnęła gnata, choć w nich jeszcze nie wycelowała…
- Nie jestem zainteresowana - Warknęła.

Groźba użycia broni najwyraźniej błyskawicznie poskutkowała, amator mocnych wrażeń cofnął się bowiem, unosząc ręce w górę. Jego towarzyszka schowała się zaś z powrotem w pokoju. Obydwaj mężczyźni byli zaś wyraźnie zaskoczeni, i zapytali się już trochę trzeźwiej, czego czy kogo ona tu szuka. Mnóstwo ludzi do nich przychodzi... Poprzez nich jednak Yelena dostrzegła, że dziewczyna właśnie podnosi rewolwer gdzieś z gratów na podłodze!.

- Siostry szukam, Mishka się nazywa. Chuda, jasne włosy, wymalowana i z tatuażami, dosyć młoda, czasem wołają na nią “Brzytwa”... - Yelena próbowała opanować nerwy, od samego początku wiedząc, że nie robi dobrze, wchodząc samej do takiej meliny… i zauważyła tą w pokoju podnoszącą rewolwer!
- Nawet nie próbuj złotko - Syknęła monterka, celując już z pistoletu lekko uniesionego przed sobą - Zostaw gnata na podłodze, albo zarobisz kulkę. Chcę tylko pogadać i już wychodzę, nikt do nikogo tu walić nie musi, za chwilę możecie sobie dalej baraszkować, a inaczej może być sporo syfu, krwi i bólu. A wolimy tego uniknąć taaaak?

Dziewczyna w pokoju zatrzymała się w pół ruchu, i stała przez chwilę zdezorientowana, po czym upuściła pierniczony rewolwer na ziemię. Faceci z kolei widząc, że nie dostaną się do spluw, by wyrównać swe szanse, wzruszyli ramionami i zaczęli niby z obojętnymi minami gadać. Powiedzieli, że kojarzą tę “gorącą suczkę”, i że czasem tu przychodzi po towar. Bujała się z jakimiś gangerami, ale oni nie byli ani stąd ani nawet z Detroid. Teraz już ich chyba nie ma, a ona została, bo se jakiegoś gacha znalazła na miejscu, i z nim się buja.

Jak dla Yeleny zaś nie mówili chyba całej prawdy, choć raczej nie kłamali otwarcie.

- Kiedy można Mishki się tu znowu spodziewać? I nie wiecie gdzie jest dokładniej? - Spytała monterka, po czym lewą dłonią wyciągnęła z kieszeni dwa papierosy, cały czas do towarzystwa celując z Glocka. Pokazała im iż to na pewno fajki, po czym im je rzuciła.
- Szukam po prostu siostry, potrzebne mi tylko informacje, i już sobie wychodzę… i sorry w sumie, że wam tu wlazłam, nic nie zakminiłam, jak chociażby tą torebkę prochów, obok tego kolesia w kiblu, bo nie mój interes. Grzecznie pogadamy i już spadam…


Małe przekupstwo i normalna gadka najwyraźniej ich nieco zmiękczyła, zaczęli bowiem gadać już konkretniej. Nie mieli pojęcia kiedy Mishka będzie. Pewnie jak jej się towar skończy. Jest raz na kilka dni a ostatnim razem była… i tu doszło do małej kłótni między trójką, przewijało się małe kołowrotkowe coś z imionami, ksywami, dniami tygodnia, datami, imprezami, rzyganiem, ruchaniem, piciem, wciąganiem, i generalnie w końcu ustalili wspólnym wysiłkiem, że to było ze 2-4 dni temu jak Drzazga ją zabrał. Kolo lubi sobie poużywać na dziewczynach, i w sumie ostrzegali ją, ale poszła z nim i tak. Zdaje się, że nawet oni współczuli jej jej obecnego losu?

Yelena ciężko westchnęła… jak znajdzie Mishkę, to naprawdę nakopie jej do 4 liter.

- No nic, dzięki, to mykajcie do wyrka bo zimno, a ja się już zbieram… dajcie mi chwilę nim wyskoczycie z pokoju ewentualnie, bo może być gęsto od ołowiu - Słabo się uśmiechnęła, odczekała ich reakcji, po czym… zamknęła drzwi za sobą, i dosyć szybko ruszyła na parter, idąc jednak właściwie bokiem, a celując do drzwi za którymi zostawiła towarzystwo… oby łajzy na dole nadal spały.

Drzwi co prawda za chwilę się otwarły, i monterka zobaczyła kolesia, jak ją odprowadza wzrokiem, ale nic więcej nie robił. Zdaje się, chciał się upewnić, że na pewno sobie idzie. Na pożegnanie Yelena zaś jeszcze usłyszała, że jest sztywniara, a z jej siostrą to się można było fajniej zabawić, i powinna ją nauczyć paru rzeczy.


~


Z lekko nadwyrężonymi nerwami, i obolałymi już od drałowania nogami, Yelena ruszyła w poszukiwaniu jakiegoś baru, gdzie mogłaby odpocząć, co przekąsić, a może nawet i wynająć nocleg. Posiadała nowe informacje odnośnie Mishki, i być może była znowu o krok bliżej odnalezienia siostry... Heh, oby tylko tych kroków nie było za dużo.

Wkrótce trafiła do "Wesołego Łosia".

Knajpa jak knajpa, stoliki i krzesła, paru gości, barman, była nawet i kelnereczka. Yelena ściągnęła więc plecak, z przytroczonymi do niego dodatkowo po obu stronach małymi torbami, i usiadła przy jednym ze stolików. Zamówiła co ciepłego, małą porcję, i przy okazji miała zamiar się oczywiście wypytać o Drzazgę i Mishkę, czy to u kelnerki, czy i samego barmana.


W sprawie zapłaty, jak i wynajęcia izby z kolei postanowiła nieco się potargować. A nóż widelec można by tu im co naprawić, mechanicznego, elektrycznego, a może i nawet elektronicznego... w najgorszym zaś wypadku, nie pozostawało nic innego jak zapłacić fajkami czy amunicją...
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 21-06-2014 o 02:18.
Buka jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172