Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-06-2015, 12:08   #1
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
[Neuroshima] Wanted! Dead or Alive... - SESJA ZAWIESZONA

Wanted! Dead or Alive...



Teksas – Stan samotnej gwiazdy, czas w tej części Zasranych Stanów zapętlił się i cofnął. Nie dojrzymy tutaj maszyn wielkiej puszki, radioaktywnego gówna, nie usłyszymy też frontowych salw artyleryjnych... Tutaj po raz kolejny nastał czas kowbojów, niueustraszonych szeryfów z jajami ze stali, przepełnionych saloon’ów i hodowania bydła. Zielone pola, po których biegają krowy, kwitnące drzewa, okolica gdzie ciepły południowy wiatr obwiewa rondo kapelusza. Odkąd wjechaliście do Teksasu towarzyszył wam taki krajobraz. Z Dallas wyruszyliście dobry tydzień temu, zmierzając do Rosewell odległego ponad 500 km. Wczoraj wieczorem wjechaliście już na 285-tkę. Klimat zmienił sie dość mocno. Coraz mniej zieleni i chłodnego wiatru coraz więcej pustyni i żaru lejącego sie z nieba, coraz mniej spotykanych na drodze normalnych ludzi ale za to coraz więcej motocyklistów napadających karawany i podróżników. Tutaj już zaczynają się silne wpływy Hegemonii. Tak jak w większości Teksasu panuje prawo i porządek to tutaj silny wpływ Hegemonii powoduje ogromny wzrost bezprawia. Bataliony Hell’s Angels szukają zdobyczy praktycznie na całej długości drogi międzystanowej.

Rosewell jest jednak miasteczkiem jakich bardzo mało w całych Zasranych Stanach. Są wśród was ludzie którzy już byli w tym mieście i nieco wam o nim opowiedzieli. To miasteczko to pogranicze Teksasu i dawnego Meksyku, dzisiaj nazywanym Hegemonią. Mieścina jest podzielona na dwie części. Część meksykańską i część teksańską, a granicę wyznacza dawna międzstanowa 285-tka, którą właśnie jedziecie. Mimo całkiem sporej niechęci graniczącej wręcz z nienawiścią, w której tkwią obie strony, od dłuższego czasu panuje tutaj spokój, napięty ale jednak. Rosewell jest strefą zero, zawarto tutaj rozejm, panuje porządek, rozkwita handel i póki każdy siedzi po swojej stronie stołu nie ma nadmiernych zgonów. Ale że Banditos ciężko jest odgonić i zabronić im napadania na farmy, to i kowboje z Teksasu nie próżnują pokazując, że mają cojones i nie pozwolą sobie aby jakaś banda brudasów ich okradła. No i spluwy idą w ruch... strzelaniny rodem ze starych westernów pogrążają miasto w chwilowym chaosie... później wszystko wraca do normy i znów panuje spokój. Taka sytuacja ma miejsce średnio raz albo dwa razy w miesiącu. Jednak podczas podróży i postojach w przydrożnych knajpach udało się wam dowiedzieć że pokój jest coraz bardziej napięty i coraz bardziej zaniedbywany, a okolica wokół weszła pod panowanie Banditos, którzy jeszcze jednak omijają Rosewell w swoich poważniejszych napadach. Nikt nie wiedział albo nie chciał powiedziec dlaczego... jest to warte zastanowienia się... Malcolm oraz Roger odwiedzili już spory czas temu Rosewell i spędziwszy tam kilka tygodni nieco dokładniej poznali to miejsce. James wraz z June słyszeli o mieścinie ale mimo że odwiedzili swojego czasu Teksas nigdy do Rosewell nie zawitali. Po Teksasie jednak kraży wiele plotek o doniesień z Rosewell. Ani Johny ani Maria nie wiedzą nic o tym mieście więc podczas tygodniowej podróży temat pogranicza padł kilkukrotnie. Oto do jakich konkluzji udało się wam dojść. Rosewell jest podzielone między uczciwych, harujących jak woły twardych Teksańców (a Teksańcy z okolic Rosewell są zdecydowanie najtwardszymi kowbojami w stanie samotnej gwiazdy) oraz Meksykańców z Hegemonii, nie Banditos lecz normalnych ludzi (jeśli kogokolwiek z Hegemonii można nazwać normalnym) po tej stronie rządzi niejaki Manuel de Riva – zawzięty morderca, który ma powiązania z Banditos, którzy mieli silne wpływy w Rosewell od dawien dawna Banditos. Okupują okoliczny stary fort w El Paso zwany „Twierdzą”. Przez lata dziarskimi bandytami dowodził niejaki Commandante Carloss, chociaż doszły was słuchy że Carloss gryzie glebę a Banditos mają nowego charyzmatycznego lidera którego okrzyknięto szpetem nowym el Presidente. Po stronie meksów nie ma i nie było nigdy więcej do powiedzenia. Żaden białas stara się nie zapuszczać na stronę brudasów, bo jak to Hegemonii – najszybciej o kulkę w łeb.

Za to w teksańskiej części Rosewell panują jeszcze resztki cywilizacji powojennej. Za czasów kiedy byli tutaj Roger i Malcolm miasteczkiem rządził niejaki szeryf Jonah Williamson wraz ze swoją świtą – twardy sukinkot z jajami z żelbetonu. Bardzo zaimponował chłopakom jak bardzo zależy mu na tym aby w mieście panował spokój i porządek a jego mieszkańcom żyło się jak najlepiej. Mal oraz Roger mają tutaj również znajomego w postaci sklepikarza Thomas’a Myers’a, którego to córkę uratowali z rąk Banditos gdzies na wiosce przed Rosewell. Oprócz tego wszystkiego w Rosewell jest ogromny targ w miejscu gdzie kiedys był piętrowy parking, z mnóstwem straganów, knajpek, sklepów, targ jest strefą zero... mimo że znajduje się blisko strony meksów zabronione są tu burdy, wszelkie przestępstwa i kantowanie na prawo i na lewo. Delikwenta który nabruździ po prostu się sprząta. Nieważne czy biały czy brudas. Kolejnym ważnym punktem w Rosewell jest Kościół Jedności połozony idealnie na pograniczu przy międzystanowej. Jest to miejsce, w którym nawet meksowie nie robią awantur. De Riva jest bardzo religijny więc brudasy dostały odgórny zakaz nawet zbliżać sie z krzywym spojrzeniem do tego miejsca. A poza tym z Pastorem nie trzeba toczyć wojen, to swój chłop. Nazywa się Lawrence. Ma trochę ponad pięc dyszek, ale autorytetu jak 100 latek. Prowadzi swoją misję wraz ze starym dziennikarzem Michaelem Brockmanem i pielęgniarką, córką miejscowego szeryfa Bonnie Williamson. Pastor robi we wszystkim co dobre i mało dochodowe. Prowadzi szkółkę dla dzieciaków, przytułek, szpital i piekarnię. Tak wiem, że piekarnia i szpital to w dzisiejszych czasach świetny interes, ale nie u naszego pastora. On leczy za darmochę, chyba że musisz dostać jakieś drogie leki, a jak do niego pójdziesz i poprosisz o chleb, to też dostaniesz.

Kilka kilometrów za Rosewell była przed wojną baza lotnicza, dużo samolotów i tak dalej... Molochowi nie mogło się to spodobać, więc lotnikom się trochę oberwało. Baza była jedną, wielką kupą gruzu z zatrutym powietrzem, mutantami i cholera wie czym jeszcze. Tak było do czasu aż nie pojawili się oni. 4 lata temu do Roswell przyjechał spory oddział wojskowych. Ale taki wiesz, pełna kultura - mieli ciężarówki, samochody i transportery opancerzone. Bez pytania załadowali się do bazy lotniczej i rozwalili wszystko co rzucało się na nich z zębami. Jak tam wjechali to nie wychodzili przez 3 miechy. Nasi chłopcy jak ich zobaczyli to spieprzali jak najdalej. Wojskowi chodzili i chodzą w kombinezonach przeciw skażeniom, a na ryjach noszą maski przeciwgazowe. Wytłukli mutki z lotniska, więc nie było już bezpośredniego zagrożenia dla miasta, obiecali, że w razie ataku mutantów pomogą mieszkańcom, a jeśli trzeba będzie to pokierują ewakuacją. W zamian za to żądali, aby nikt nie zbliżał się do bazy lotniczej na odległość mniejszą niż 2 kilometry, czyli długość jedynego pasa ruin w Roswell. Cholera wie przed czym mielibyśmy się ewakuować, ale Manuel i Williamson nie chcieli zadzierać z wojskowymi. Przystali na ten układ i przez kilka miesięcy wszystko grało. Po tym czasie odjechali. I nie wrócili. Cały pas ruin jest najeżony minami, granatami i wilczymi dołami. Manuel tylko raz spróbował odwiedzić kompleks. Wysłał 30 Banditos, a wrócił pies. Nic o tych ruinach nie wiadomo, a i mieszkańcy krzywo patrzą na ludzi interesujących się tym miejscem.
To wszystko co udało sie wam zsumować towarzyszom, którzy nie wiedzieli nic o tym miejscu. Miasteczko powoli zaczynało pokazywać się na horyzoncie gdy zbliżaliście się do ruin zdezelowanej stacji benzynowej.



Było samo południe, trasa dawała wam już nieźle w kość. Zmęczenie, upał, pragnienie. Przeprawa przez tę część stanów to nie lada wyzwanie. Wy jednak mkneliście przez 285-tkę nie spotykając wcześniej żadnych przeszkód oprócz kilku Nomandów, którzy zaczaili się na was z pułapką. Mimo że wpadliście w ich sidła, daliście sie zaskoczyć to bardzo szybko skończyły im się argumenty. Kilka kilometrów temu minęliście ostrzelany stary przedwojenny znak mówiący "Rosewell 17 Miles"

Zjechaliście w cień stacji aby chwilę odpocząć, stanąć w cieniu i rozprostować nogi. W pewnym momencie Johny czujnie rozglądając się po okolicy zauważył w na horyzoncie kilka motocykli jadących naprzeciw wam. Póki co naliczył 6 sztuk. Dopiero zaczynali się wyłaniać zza horyzontu, szybki rzut oka na sytuacje jednak pozwoli stwierdzić że żeby was zobaczyc muszą podjechać pod samą stację. Dobrze że zajechaliście autem tak że w obecnej chwili nic jeszcze nie widza. Z obliczeń Johny’ego macie jakieś 2-3 minuty aż będą was mijać.
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 10-06-2015 o 12:26.
AdiVeB jest offline  
Stary 10-06-2015, 17:48   #2
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Nigdy nie planował, że w pogoni za kobietą dołączy do większej grupy. Nie żeby to przeszkadzało, i łatwiej, i bezpieczniej się wtedy podróżuje.
Szczególnie że mordy wydają się być w porządku. Maria, która prawdopodobnie poznała każdego tatuażystę w Detroit. Malcolm i Roger to dwóch przystojniaków z gadką, którzy mają na szczęście sporo umiejętności, a nie tylko charyzmę. Charyzmę ma również James, choć w jego przypadku kojarzy się ona z facetem, który w każdej chwili jest gotów podejść do jakiegoś zabijaki, dać mu w pysk i zabrać jego kobietę, po czym zażądać rekompensaty, bo była kiepska. Inna sprawa, że urocza June pewnie przestałaby wtedy być urocza i poszczuła go psem.
Porządne mordy.

No i on, który stał sobie spokojnie, oparty o ścianę, i żuł kawałek suszonego mięsa. Po kilku latach jedzenia tej podeszwy człowiek w końcu wyrabia sobie apetyt.

W trakcie tej beztroskiej czynności coś przykuło jego uwagę. Zmrużył nieco oczy, spoglądając w horyzont.


- Drodzy.

Black podniósł się, ze zmarszczonymi brwiami popatrzył jeszcze raz w stronę horyzontu, po czym zaczął powoli zdejmować kuszę z pleców. Wolną ręką wskazał w stronę nadjeżdżających.

- Szóstka na motorach.

Przeklnął w myślach.
Jakby nie można było po prostu posiedzieć chwilę w spokoju, z dala od tego typu sytuacji.

- Nie doskwiera nam nadmiar amunicji, także moglibyśmy się przyczaić i przeczekać...no albo przyczaić i przygotować. - uśmiechnął się smutno - Bądź co bądź, szybka decyzja. W takim tempie będą tu niedługo, za jakieś dwie minuty. A zauważą pewnie i wcześniej.

Zakończył grymasem, który kojarzył się ze zniecierpliwieniem i zmęczeniem. Zmęczeniem kłodami, które życie ciska ludziom pod nogi. Niepotrzebnie i bez sensu.
Jakby nie można było po prostu posiedzieć...
 

Ostatnio edytowane przez no_to_ten : 10-06-2015 o 18:00.
no_to_ten jest offline  
Stary 11-06-2015, 15:41   #3
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Ponad dwadzieścia lat temu, ruiny Nowego Jorku


- Nowy Jork poniósł duże straty. Wybuch i fala uderzeniowa zgarnęła pierwsze żniwo. Zniknął Manhattan a Wall Street zamieniło się w ruinę. Zniknęło różnorodne Quenns. Nowy Jork jednak nie umarł. Potem swoje zabrało promieniowanie. Ludzie wymiotowali i gubili włosy oraz paznokcie. Zwijali się w momencie w którym ich organy wewnętrzne odmawiały posłuszeństwa. Nowy Jork jednak nie umarł. Następne były wirusy, ten kto zapoczątkował apokalipsę nie miał ulubionego BMRu albo był kobietą i nie mógł się zdecydować. Dlatego oprócz atomówek poleciały jej starsze siostry broń biologiczna i chemiczna. Szybko mutujące wirusy i inne drobnoustroje dziesiątkowały ludzkość. Albo gnieździły się w ich ciałach na stałe zmieniając DNA, czyniąc z nich potwory. Abominacje. Nowy Jork jednak i wtedy nie umarł! A potem zaczął się czas umierania. Brat stanął na przeciwko bratu. Człowiek kierował w stronę drugiego człowieka nie otwartą dłoń a lufę karabinu. Są jednak ludzie, którzy ciągle z tym walczą. Są jak Nowy Jork. Dogorywają, są toczeni przez własne demony ale się nie poddają. Są to ludzie, którzy kochają i ufają kiedy mogą. A kiedy muszą szczerzą kły i wznoszą pięść. Syczą za zakrwawionych zębów "pieprz się". Nie umarliśmy dzięki frontowi. Frontowi, który jest w naszych sercach i duszach! Nie jesteśmy bez skazy, jesteśmy ludźmi! Ale bycie człowiekiem to nie chęć przetrwania za wszelką cenę. To zdolność do współodczuwania. Do podawania ramienia drugiemu gdy upada i przyjmowania tego ramienia gdy sami upadamy! To złapanie karabinu i wymierzenie go w stwory wynurzające się w ciemności. By dzieci i starsi mogli żyć. By ludzkość mogła przetrwać. I przetrwamy! Tak jak Nowy Jork przetrwa!

Mężczyzna stojący na stercie gruzów przemawiał z wewnętrzną siłą niespotykaną na co dzień. A na pewno nie w tych ciężkich czasach gdzie wielu się złamało. Na sobie miał mundur policyjny, pokrwawiony i pozszywany. Sfatygowany. Ale ciągle był to mundur policjanta. Na prawej piersi widniało nazwisko "Collins" a wokół niego kupili się ludzie. Ludzie obdarci i przestraszeni. Ludzie, którzy stracili nawet nadzieję i godność. A on przyszedł by im znowu je wlać w ich serca. Wśród nich był też mały chłopczyk, przestraszony po stracie rodziny. Chłopczyk, który patrzył rozszerzonymi na pana policjanta i chciał być taki jak on. Taki jak jego ludzie. Dorośli z bronią, różną jaka wpadła im w ręce. Jednak nie zabierający jedzenie a je rozdający. Chodzący między ogniskami obozowiska za światłem, których czaiło się zło. Bestie, kły i pazury. Jeszcze nie miały imion, jeszcze nie był to gankor czy harpia. Bezimienne potwory są straszniejsze. Ale pojawili się mężczyźni i kobiety zdolne obronić przed nimi słabszych. Chłopczyk przysiągł sobie, że będzie tacy jak oni. Że też będzie chronił i służył. Czemu tylko życie jest tak popieprzone i nigdy nic nie wychodzi tak jak tego chcemy?

Siedemnaście mil od Rosewell

John zobaczył motocyklistów jako pierwszy. Nie było w tym nic dziwnego, miał wzrok jak indianiec. Szybko poinformował innych, podobnie jak reszta przez miesiące wspólnej podróży i roboty z samotnika i indywidualisty stał się członkiem jednego, wielkiego i śmiertelnego organizmu o imieniu Black Sand. Malcolm, który sprawdzał budynek wyszedł na zewnątrz z bronią w ręku. Tylko na sekundę spojrzał w stronę nadjeżdżających, ufał rangerowi. Nie potrzebował dużo czasu aby stworzyć plan i przedstawić go reszcie. Oczywiście to nie było wojsko, każdy miał tu swój głos i dzięki sugestiom innym plan z dobrego stał się bardzo dobry. James z karabinem w rękach potruchtał do środka. Było widać dryg wojskowego weterana na każdym kroku. Ten człowiek nie delibrował na akcji a działał. Wiedział, że popisywanie się elokwencją należy zostawić na przyjęcia. Tuż za nim pobiegła June, cichym gwizdem przywołującego Paxa do siebie. Ukryła się wewnątrz tak by nie było jej widać ale by sama mogła się łatwo wychylić, pistolet trzymała już gotowy do strzału a pies warowal cicho przy jej nodze. W tym czasie Maria podprowadziła auto, stawiając je lekko pod skosem tworząc razem z ścianą stacji benzynowej dwa ramiona trójkąta z otwartą podstawą w stronę gliniarza i rewolwerowca. Sama się schyliła by nie było jej widać, gotowa w każdej chwili ruszyć, czy zapewniając ewakuacje innym najemnikom czy taranując motocyklistów. John… John jak zwykle zniknął. Niebywała zdolność do mimikry już nie dziwiła innych członków Black Sands jednak czasem naprawdę przypominała magię. Nikt nie wątpił, że jest gdzieś w skarłowaciałych krzakach gotów w każdej chwili wystrzelić z swej kuszy. Malcolm z Rogerem zaś czekali. Z jakieś dwadzieścia metrów od budynku. Pierwszy z nich miał w opuszczonej dłoni gotowy do strzału rewolwer. Witanie kogoś z bronią w ręku było w tych czasach czymś normalnym. Jego twarz nie zdradzała emocji a wiatr targał połami rozpiętej kurtki. Obok stał rewolwerowiec, nie zbliżał nawet dłoni do broni. Nie musiał, był cholernie szybkim sukinkotem i wszyscy wiedzieli, że zanim Malcolm, również wprawnym najemnik, zdąży przycelować i wystrzelić on już wyszarpnie klamkę i wypali conajmniej dwukrotnie. Glina nie był jednak niepoprawnym optymistą. W razie gdyby tamci byli od początku agresywni miał zamiar schować się za autem i stamtąd strzelać. Black Sands byli gotowi na przyjazd motocyklistów.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 12-06-2015, 01:53   #4
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję Zombie za dialog...

Na długo przed powstaniem Black Sands czyli retrospekcja numer zero...


Silne, żylaste dłonie mocno chwyciły drążek. Ich właściciel był wysoki, a jego plecy w trakcie podciągnięć pracowały tak wyraźnie, że można by na ich muskulaturze uczyć anatomii. Do swojego rodzinnego miasta przybył wczoraj i mimo zmęczenia podróżą nie chciał się zatrzymywać. Nie chciał stygnąć. Taki był. Uwielbiał ruch, a stagnacja była czymś czego zamierzał zaznać dopiero po śmierci.

Sala, na której ćwiczył była dużo większa niż przeciętna siłowania. Jakieś 30 metrów kwadratowych wyłożonych matą, na której ścierali się zapaśnicy, dalej lina zwieszona z kilkumetrowej wysokości sufitu, opona od traktora, w którą uderzali ciężkimi młotami, hantle, sztanga, ławeczka do brzuszków, a nawet ergometr wioślarski. Roger mógł skorzystać z sali grupy najemników, do których należał jego przybrany brat Samuel. Po skończeniu ostatniej serii wojownik musiał się umyć i właśnie kiedy brał prysznic, za który robiła mu przechylona konewka zlecieli się najemnicy. Roderick myślał, że skończy i pójdzie zanim zaczną pytać, ale najwidoczniej się mylił.


- Niezła dziara młody. - powiedział starszy od kowboja Sam. - Ostatnio jej nie miałeś...

- Sprawiłem sobie w NY, a w zasadzie zrobił mi ją tatuażysta, którego syna ocaliłem przed przymusowym wstąpieniem do gangu. - odpowiedział Roderick wycierając się.

- Słuchaj. Wraz z chłopakami idziemy do żarłodalni Thomasa. - powiedział Pazur. - Wybierzesz się? Jestem ciekawy gdzie się tyle podziewałeś, a poza tym u nas też się sporo zmieniło...

- Z chęcią wpadnę Sam. Tylko odwiedzę ojca. - powiedział Roger ubierając bojówki. - Pamiętam gdzie to. Do zobaczenia na miejscu. - dodał unosząc grabę.

U ojca nie zmieniło się wiele. Stary Randall Roderick jak zawsze pomagał innym niezależnie od ich płci, wieku i... rasy. Rasa była czymś co w Saint Louis w zasadzie nie miało znaczenia. Medyk operował, leczył z chorób i odbierał porody zarówno ludzkich kobiet, jak i porośniętych końskim włosiem mutantów. Nie krzywił się przy tym, nie płakał tylko robił co do niego należało. Dla pół-człowieka, a pół-mutanta jakim był Roger tolerancja była bardzo ważna o ile gdzieś chciał się zatrzymać na dłużej. Jeżeli kiedyś tak się stanie to będzie to właśnie Saint Louis. Miejsce, w którym żyli mutanci obdarzeni większą dawką człowieczeństwa niż ludzie. Co prawda nie każdy taki był, bo zdarzały się naprawdę paskudne bestie, ale w większości z mutantami szło się dogadać...

Ojciec Rogera był człowiekiem, który bardzo troszczył się o swych synów i niemal codziennie odwiedzał grób swojej żony. Był osobą lokalnie poważaną i chronioną nie tylko przez Samuela, ale przez społeczeństwo, którego członków leczył, naprawiał jego pojazdy i reperował broń. Wielu zdziwiłoby się jak dyplomowany lekarz może zajmować się rusznikarstwem. Randall też się dziwił - do czasu aż jego żona nie zginęła w zasadzce urządzonej przez garstkę idiotów. Po tamtym wydarzeniu coś w nim pękło i zaczął przygotowywać synów do prawdziwego życia. Samuela, który świetnie posługiwał się karabinami i Rogera, który mimo smykałki do tropienia z niemałą wprawą radził sobie z bronią krótką... Mimo iż Roger nie został w domu dłużej jak 5 dni to zdążył pogadać z przybranym bratem, pobyć z ojcem i odwiedzić grób matki. Mógłby co prawda posiedzieć dłużej, ale nie chciał stygnąć. Uwielbiał ruch, a stagnacja była czymś czego zamierzał zaznać dopiero po śmierci.


Powstanie "Black Sands" czyli retrospekcja numer jeden...


Z początku zapowiadało się całkiem normalnie. Roger wraz z Malem podróżowali przez ruiny, które jak zawsze chciały wyszarpnąć z nich krwawe żniwo… Ale kiedy to w ruinach było bezpiecznie? Chyba na długo przed ich narodzinami. Sytuacja zaczęła się komplikować kiedy rozpętała się burza piaskowa, a oni wraz z innymi ludźmi trafili do rudery niegdyś nazywanej centrum handlowym.

W starym, zdezelowanym budynku poza nimi zatrzymała się całkiem pokaźna karawana Ósmej Mili oraz czwórka podróżnych. Jako ludzie nawykli do zmieniającej się sytuacji potrafili sobie poradzić wśród grupy, której ludzie znikali niczym bałwany przy pierwszych roztopach. Współpraca z ludźmi spoza karawany była im na rękę, bo wszyscy stali w cieniu podejrzeń. Nic dziwnego. W końcu żaden z nich nie zaginął. Po rozpoznaniu sprawy, którym zajmował się głównie Malcolm grupa dokonała pacyfikacji podejrzanego świra, któremu najwyraźniej skończyły się psychotropy. Cóż… Szkoda, że ludzie ginęli dalej.

Świeże ślady krwi prowadziły ich do kanałów, w których nawet znajomość ruin Rodericka nie ustrzegła grupy przed cholernie niebezpiecznym zawałem. Gruz zleciał na nich nagle dzieląc korytarz, którym szli na dwie części. Roger jedynie dzięki wyćwiczonej zręczności uniknął przygniecenia stukilowym żelbetonowym klockiem. Rewolwerowiec uskoczył w bok nie widząc nic poza kurzem, który pchał się do jego oczu i nosa. Krzyk, który usłyszał wwiercał mu się w czaszkę. Był pewien, że był to damski głos jednak wiedział, że w takich sytuacjach nawet facet potrafił zapomnieć o zawartości swoich spodni…

Przez chwilę Roger myślał, że został sam, ale kiedy kurz opadł okazało się, że towarzyszyła mu niewielka, niemal filigranowa blondynka o imieniu June. Jej groźny facet James, cytata Maria, wyglądający na łowcę John i Malcolm musieli skończyć pod gruzem albo… po drugiej stronie. Źrenice wypełniające niemal całą widoczną powierzchnię gałek ocznych skupiły się na przygniecionej przez ciężki syf kobiecie, a przez myśl Rodericka przeszło tylko “Oby Mal nadal żył”.


Huk i drżenie ziemi, po których nastąpiła głęboka, dudniąca w uszach i przytłaczająca cisza, a kaskady wzburzonego pyłu tańczyły w powietrzu, skutecznie pogarszając i tak kiepską widoczność. Latarka zamrugała ostrzegawczo, jakby i ona miała w tym momencie zamiar wyciąć trzymającej ją blondynce paskudny numer. Wąski snop światła wydobywał z mroku raptem zasłonę kurzu, pomieszanego ze skalnymi drobinami oraz całym morzem piachu. I wielki, żelbetonowy kawał stropu, który przygniatał kobiecie nogi.

- James? - chciała krzyknąć, lecz z podrażnionego gardła wydobył się raptem cichy szept. Wystarczył on jednak, by drobne ciało przeszył skurcz. June rozkaszlała się, zasłaniając usta przedramieniem.
-James... - powtórzyła głośniej i zaczęła nasłuchiwać. Nie, to nie mogło się tak skończyć, nie po tym co ostatnio przeszli. Tygodnie na paskudnej, pełnej brudu pustyni, z palącym słońcem dzień w dzień mordującym swymi promieniami ludzką skórę. Znój, trud i koszmar podróży...i po co? Czy finałem miała być śmierć w tych zapomnianych przez Boga ruinach? Gdyby June wierzyła choć odrobinę w brednie serwowane przez nawiedzonych kaznodziejów, pewnie zaczęłaby się modlić, ale nie wierzyła.

James nie mógł zginąć, nie on. Nie godziła się na to. Złość zastąpiła niepokój, zimna wściekłość wyparła strach. Nie umrą tu, a jeśli przeklęty MacArtur coś sobie zrobił, udusi go gołymi rękami. Nie chcąc marnować czasu skierowała światło latarki w dół i z całej siły szarpnęła uwięzioną nogą, ale kawał skały pozostał nieczuły na zabiegi.

-James! - tym razem udało się blondynce krzyknąć, nim znów się zaczęła kaszleć.

- James wraz z resztą muszą być po drugiej stronie, June. - powiedział humanoidalny kontur stojący zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym leżała kobieta. - Czekaj. Pomogę Ci. - dodał po czym ruszył w jej kierunku.

Dziewczyna zmrużyła oczy i skierowawszy latarkę w kierunku głosu wyłoniła z mroku twarz rewolwerowca.

- R...roger? - spytała średnio przytomnie, szybko jednak się ogarnęła. - Ten większy kawał przygniótł mi nogę, nie mogę jej wydostać.

Mężczyzna rozpiął klamrę pasa biodrowego i ściągnął szybko plecak kładąc go dwa metry od kobiety. Podszedł blisko niej sprawdzając stabilność najbliższych kawałków gruzu, a później przyglądając się temu, który przygniótł jej nogę. Wyglądał na naprawdę ciężki, ale Roderick powinien dać radę unieść go na tyle aby June mogła się uwolnić.

- Ja go lekko podniosę, a ty zabierz nogę. - powiedział spokojnie chwytając za nieregularny kawał architektury ruin.

Kiwnięcie głową miało starczyć za całą odpowiedź. Co prawda June nie była do końca przekonana, ale postanowiła zaufać obcemu w gruncie rzeczy facetowi. Wyglądał na takiego, który wie co robi…

- Może nie wyglądam, ale swoje o ruinach wiem. - powiedział młody mężczyzna po czym uniósł kawał gruzu na tyle aby kobieta mogła wyciągnąć nogę.

Drobna blondynka nie potrzebowała lepszej zachęty. Czując jak ucisk kamiennego imadła maleje, od razu wyrwała stopę, przetaczając się przy okazji jak najdalej od gruzowiska. Żyła...i nawet nic sobie nie złamała. Poprzecinaną smugami brudu twarz rozjaśnił uśmiech, a potem wzrok zjechał w dół, na nogi.

- Kurwa mać! - jęknęła głośno, spoglądając ze zgrozą na poszarpaną nogawkę spodni, dodatkowo ozdobioną szerokim rozcięciem od kostki do połowy łydki. - I jak ja to niby zaceruję?! Nowe spodnie…

Kręcąc głową i ze zmarnowaną miną podniosła się na nogi i dopiero wtedy zwróciła uwagę na swojego wybawcę. Fakt...powinna mu podziękować. Skończyłaby marnie, gdyby nie jego pomoc. Światła słonecznego pewno nigdy by już nie ujrzała.

-Roger - zaczęła cicho, robiąc parę kroków w jego stronę. - A tobie nic nie jest? Cholera… Widziałeś Jamesa? Co z resztą? Nie przekopiemy się przez to...A jak coś się im stało? - zasypała towarzysza gradem pytań, otrzepując z godnością pył z ramion kurtki.

- Nic mi nie jest. Dzięki. - odparł kowboj powoli podchodząc do plecaka, podnosząc go i zakładając na plecy. - Na pewno masz całą kostkę? Adrenalina mogła podnieść twoją odporność na ból… - dodał mężczyzna spoglądając w kierunku porwanej nogawki kobiety. - Niestety nie widziałem ani Jamesa, ani Malcolma, ani pozostałej dwójki. Jak żyją to John powinien ich przeprowadzić do najbliższego wyjścia. Wyglądał na takiego co dobrze sobie radzi w takich sytuacjach.

- Jak żyją? - powtórzyła usłyszane słowa i zaraz zaczęła rozglądać się dookoła, możliwe że w poszukiwaniu wyjścia. - Na pewno żyją, dlaczego miałoby być inaczej? Przecież nam się udało, a jakoś nie wydaje mi się, żebyśmy posiadali specjalne względy u kogoś na górze. Ruszmy się, nie ma co tak sterczeć. Trzeba iść do przodu, obejść to osuwisko. Żyją, muszą żyć...i też idą do przodu, za tropem. Orientujesz się w poruszaniu po ruinach, byłeś już wcześniej w podobnej sytuacji? Ile masz lat? - June wyszczerzyła się nagle, a w świetle latarki w jej oczach lśniły wesołe ogniki. Wydawało się, że zapomniała już i o pułapce i o zniszczonych spodniach, a całą uwagę skupiła na towarzyszu niedoli z typowym dla kobiet, nadmiernym entuzjazmem.

- Oczywiście, że żyją. - powiedział z całą pewnością Roger siląc się nawet na uśmiech. - Iść za tropem w tym wypadku oznacza odnaleźć się w układzie tych tuneli i na nowo złapać trop. Czuję, że John jest lepszym tropicielem ode mnie, ale powinniśmy dać radę. - dodał całkiem skromnie Roderick. - W takiej sytuacji? - zapytał lekko rozbawiony kowboj. - Nie. Byłem w wielu podobnych. Wpaść w pułapkę, zgubić się czy kogoś w ruinach to nie pierwszyzna dla każdego z nas… Wybacz, ale pięknych kobiet i ogolonych mężczyzn nie pyta się o wiek. - Roger przejechał swoimi niezbyt czystymi dłońmi po swojej symbolicznie czystszej twarzy.

Blondynka zaśmiała się cicho, przymykając przy tym oczy z uciechy.

-A ogolonych kobiet i pięknych mężczyzn? - rzuciła lekko, a jej uśmiech stał się szeroki i wyglądał na szczery. - Różnie może być, z ciekawości pytam. Skoro już utknęliśmy tu i jesteśmy na siebie skazani... być może za rogiem czai się coś co nas dopadnie i na tym wielka podróż się skończy? Nawet naszych kości nie znajdą. Zostaniemy tu na zawsze: zasypani, zapomniani. Okoliczności przyrody skłaniają do refleksji nad sensem dalszego życia. A nuż to ostatnia sposobność by pogadać? Z urwaną głową ciężko będzie się porozumieć, poza tym młodo wyglądasz, a trzymasz się jak James: sztywno i poważnie... no dobra. Może nie do końca tak sztywno i tak poważnie. - przyznała z powagą, mierząc Rogera wzrokiem od stóp po koniuszek głowy. Po tonie głosu dało się zorientować, że święcie wierzy w to co mówi. - Ale jesteś blisko tego etapu... hm. Przynajmniej nie gapisz się na mnie spode łba, on się czasem gapi... szczególnie jak próbuję z nim porozmawiać. Ciągle narzeka, że za dużo gadam. Czy ja za dużo gadam? - zapytała, unosząc pytająco jedną brew.

- Dużo jest pojęciem względnym, moja droga. - odpowiedział Roger nieco komicznie udając akcent z okolic Apallachów. - Wracając do pięknych mężczyzn to ostatnio spotkałem takich w Vegas… Nigdy równie szybko nie wychodziłem z lokalu. Szybko i z dupą przy ścianie jeżeli wiesz jakich Panów mam na myśli. - zaśmiał się Roderick. - Co do mojego wyglądu to dziękuję bardzo. Ty również wyglądasz młodo i jestem nawet skory zaryzykować stwierdzenie, że w waszym związku to James jest starszy. - uśmiechnął się kowboj. - Wątpię abyśmy spotkali tutaj coś co będzie w stanie mnie zabić. No chyba, że harpie. Albo arachnoida. Lub tekle… - dodał kowboj drapiąc się po głowie.

Z gardła June wydobyło się ciche parsknięcie. Widocznie rewolwerowiec miał niemiłe skojarzenia odnośnie pięknych panów, ale przez wrodzony takt dziewczyna postanowiła nie drążyć tematu. Nigdy nie była w Vegas, ale nasłuchała się opowieści o tamtejszych kasynach, oszustach i całej masie atrakcji, od ruletki poczynając, poprzez wszelkiego rodzaju używki, a na dowolnie frywolnym towarzystwie kończąc.

- Harpie, tekle? Ja bym się bardziej podatków obawiała. - odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem. - Ich raczej nikt i nic nie jest w stanie uniknąć. Co gorsza trafiają co roku... czysta groza. Chociaż na tą chwilę jesteśmy chyba bezpieczni... taką mam nadzieję. Wiesz... tu jest ciemno, brudno. Zupełnie jak w kopalni. Nigdy nie byłam w kopalni, bo i po co miałabym tam schodzić? Tam pracują górnicy, a papa zawsze powtarzał, że robotnik jest od ciężkiej pracy, nie od zabawiania pracodawcy. - zamyśliła się, sięgając w międzyczasie po przytroczoną do paska manierkę z wodą. Upiła niewielki łyk i wyciągnęła bukłak w stronę Rogera - Dobrze, że się znasz na tym, co tu może być. Przynajmniej ty jeden. A James... a tam, może i on starszy, ale co z tego? Siwizna dodaje powagi, tak słyszałam. Zresztą twój przyjaciel też wydaje się starszy od ciebie. Jak on ma, Malcolm? Dobrze zapamiętałam? Długo już podróżujecie razem?

Roger wziął od dziewczyny manierkę i wypił łyka całkiem smacznej wody. Na jej słowa na temat kopalni pokiwał jedynie głową. Bogaci rodzice i ich dzieci. Lepiej aby June nie była świadoma na jak wiele sposobów mogli zaraz zginąć…

- Dzięki. Malcolm rzeczywiście jest nieco starszy ode mnie, ale to prawdziwy jajcarz i swój chłop. - powiedział Roger cały czas mając nadzieję, że po drugiej stronie żyła co najmniej jedna osoba i był nią właśnie Mal. - Razem podróżujemy kilka tygodni. Ty z Jamesem pewnie jesteście razem od lat, co nie? Wyglądacie na zżytych… - dodał wojownik oddając kobiecie manierkę.

- Trochę już tego będzie. - przyznała, uśmiechając się delikatnie i odebrawszy manierkę wskazała brodą niknący w mroku fragment korytarza przed nimi. - Chodź, nie ma co tak sterczeć. Możemy rozmawiać idąc, co nam szkodzi? Chcesz latarkę? Jeśli masz szukać śladów bardziej ci się przyda niż mnie... Bo co ja mogę zrobić? Jedynie wywalić się jeszcze raz, ale że spodnie mam definitywnie do wymiany, nawet szkoda nie będzie. Ciekawe czy jak wrócimy ci z Ósmej Mili sprzedadzą nam coś w czym nie wstyd pokazać się publicznie? Nie chcę wyglądać jak psu z gardła wyciągnięta. Wystarczy, że James chodzi w tych okropnych spodniach... a tyle razy mu mówiłam żeby je wyczyścił. Nie rozumiem, kolekcjonuje na nich plamy i ziemię z miejsc które odwiedziliśmy? Nawet Pax omija je szerokim łukiem... ciekawe, czy pamiętali o tym żeby go nakarmić? Hm, nieważne. Nie powinniśmy tu zostawać dłużej, czas poszukać reszty. Robię się głodna... a ty, Roger? Pewnie też być coś zjadł…

- Latarka faktycznie może się przydać przy szukaniu śladów. - powiedział wojownik biorąc od kobiety latarkę. - Nie przejmuj się teraz tymi spodniami. Jak chcesz mogę Ci później pożyczyć igłę i nici to sobie je zacerujesz. Możemy zjeść teraz. Mam trochę mięsa i warzyw suszonych w plecaku. Inaczej ruszamy naprzód, ale po cichu. Stąpamy jak tylko cicho się da i nie rozmawiamy. Zatrzymujemy tylko kiedy pokażę taki znak. - kowboj uniósł rękę zgiętą pod kątem prostym w łokciu i z zaciśniętą pięścią. - Pamiętaj aby uważać pod nogi oraz patrzeć co masz nad głową. To, że raz ocaleliśmy nie daje nam monopolu na cuda.



Bieżące wydarzenia...

Teksas... Stan wielkich, silnych facetów i pięknych, obdarzonych okrągłym biustem kobiet. Rosewell, do którego zmierzali obecnie najemnicy kojarzyło się kowbojowi z kilkoma ciekawymi nazwiskami i miejscami, które koniecznie wypadałoby odwiedzić. Roger, który jak zwykle miał uśmiech na pysku nie omieszkał podzielić się swoją wiedzą z resztą pasażerów ich potężnej, kultowej bryki.

- Jeszcze przed pojawieniem się na wielkim, powstałym z ruin piętrowego parkingu targu Rosewell wypadałoby poznać kilka nazwisk i miejsc, które pomogą wam wstrzelić się w klimat tego miejsca. - powiedział Roderick zapędzając się w najdalsze zakątki swojej pamięci. - Na starcie powiem wam, że okolica dzieli się między zapierdalających niczym woły Teksańczyków i twardych jak stal Meksów. Tym pierwszym przewodzi szeryf Jonah Williamson, którego córka Bonnie jest pielęgniarką tak dobrą, że Malcolm przy pierwszej okazji da się postrzelić. - dodał po czym wybuchł śmiechem.


- Poza szeryfem szychą wśród koniarzy jest pastor Lawrence, który naucza dzieciaków, prowadzi szpital oraz piekarnię. Pomaga mu w tym stary dziennikarz Michael Brockman, który swoimi czasy pisał całkiem nieźle. Powaga. Czytałem jego tekst o sposobach oszczędnego nawadniania szklarni i jak na wiekowego prasowca patrzy na życie pod bardzo praktycznym kątem. Podczas ostatniej wizyty mojej i Mala po stronie Hegemońców dowodził niejaki Manuel de Riva. Gość ponoć zjadł własnego psa, zadźgał matkę i ma całkiem ciekawe kontakty z banditos. Z resztą nim się nie musimy przejmować, bo zanim dojedziemy do Rosewell wataha Hell Angels zrobi nam z drużynowej dupy sito, a wtedy wszyscy wpadniemy w piękne dłonie Bonnie Williamson. Szkoda, że tym dzikusom się nie udało... - najwyraźniej możliwość zarobienia kulki bawiła Rogera bardziej niż występ dobrego kabaretu.

Kowboj pamiętał również Thomasa Myersa i jego córkę, którą swoimi czasy uratowali wraz z Malem. Ciekawe czy banditos, których wtedy podziurawili mieli jakichś chętnych do bitki kumpli? Myślenie rewolwerowca szybko zeszło jednak na mniej przyjemne tory takie jak zawartość bazy lotniczej czy prawdziwa armia bandytów, którzy przesiadywali w forcie, który dumnie nazywali "Twierdzą". I trzeba im było przyznać: mieli skurwysyny rozmach...

Stacja benzynowa, w której cień zjechali podróżnicy była bardzo kuszącą pozycją na tle ciągle piekącego słońca, duchoty i pragnienia, które Roger ugasił kilkoma solidnymi łykami ze swojej manierki. Kowboj nie zdążył dobrze rozprostować kości kiedy John oświadczył, że za chwilę będą mieli towarzystwo. Black gdzieś zniknął, a cała reszta rozpoczęła szybką naradę. Od początku istnienia ich ekipy w tej dziedzinie poczynili ogromne postępy. Wystarczył szkielet planu Malcolma, nieco mięsa od każdego z nich i mieli w pełni działający, żywy i reagujący na otoczenie organizm. Zgodnie z mózgiem tego organizmu Roger Roderick miał stać nieopodal Mala, być gotowym do rozmowy, asekuracyjnego rzucenia się za pobliski pojazd i walki. Na jego zwykle uśmiechniętej twarzy pojawił się stalowy grymas będący mieszanką determinacji, czujności i poświęcenia dla dobra ekipy... Każdy kto zdążył poznać Rodericka wiedział, że ten lubił żartować, ale kiedy przyszedł czas na akcję był zwarty i gotowy. Prawdziwy profesjonalista, ale taki z jajem, dla którego w wolnym czasie bardziej liczyła się dobra zabawa aniżeli kij w dupie.
 
Lechu jest offline  
Stary 12-06-2015, 19:55   #5
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację





kilka tygodni wcześniej; obskurna speluna pośrodku przysłowiowego niczego...




Bar jakich tysiące. W tle z starego gramofonu lecący jazz, barman pewnie miał obowiązkowego obrzyna i chorobę serca w gratisie do imienia po jakimś skurwysynie z komiksów a oni siedzieli przy stole. James akurat leczył na górze postrzały po ostatniej akcji, John gdzieś się zasiał swoim zwyczajem, a Maria stwierdziła, że znowu coś się poluzowało w aucie. Zostali we trójkę, Roger jednak zaraz ich opuścił z typowym dla siebie pseudo zabawnym komentarzem. Malcolm po dłuższej chwili milczenia uniósł kufel piwa i upił łyk.
- Pytałaś się już czy mają tu robotę dla chemika?

Siedząca obok blondynka nonszalancko założyła nogę na nogę i oparłszy łokcie o blat upstrzonego wielobarwnymi plamami stolika, uśmiechnęła się uprzejmie.
- Już zaganiasz mnie do pracy? Dopiero przyjechaliśmy, gdzie czas na złapanie oddechu? - spytała w zamyśleniu bawiąc się wyszczerbionym kuflem. Pax, jak na dobrego psa przystało, warował przy Jamesie żeby nie przyszło mu do głowy ruszać się gdzieś poza wynajętą klitkę. Miał odpoczywać, a nie szukać guza, poza tym June potrzebowała chwili dla siebie. Każdy czasem potrzebował.

- Tak dopiero przyjechaliśmy, że jeden z nas już załapał kulkę a jeden z miejscowych “bossów’ już ma do nas pretensje…

Dziewczyna posłała rozmówcy pełne politowania spojrzenie.
- Skarbie...ja wam kazałam wyciągać spluwy i zgrywać dużych chłopców? Mówiłam: załatwmy to na spokojnie, po co zaczynać wizytę od rozróby? - na jej twarzy pojawiła się lekka nagana - A o pretensje się nie martw. Coś się wymyśli.

- Nie wątpię, że coś się wymyśli. Dokładniej to z drugim miejscowym szefem skoro pierwszy nas nie lubi. A tak samo jak nie zawsze trzeba wyciągać klamki tak i nie zawsze trzeba załatwiać wszystko od rozmowy. Wszystko zależy od klimatu. Inaczej jest w Federacji a inaczej w Hegemonii.

-Rozmowa to zawsze dobry początek - upiła łyk piwa. Jak na taką spelunę nie było aż tak tragiczne, choć przysłowiowej dupy nie urywało, ale czego się spodziewać po podobnym zadupiu? - Daje czas na rozeznanie się, czy przeciwnik wart jest tego, by spróbować się z nim dogadać, czy szkoda na niego czasu. Zabijanie...jest nudne, chyba że to Hegemonia - ale to akurat wyjątkowo prostolinijne miejsce. Szczęśliwie tak się składa, że znajdujemy się teraz daleko poza jej granicami, można więc postępować w cywilizowany sposób.-zakończyła, spoglądając na mężczyznę znad szklanej krawędzi naczynia.

- Cywilizowany? W rozumieniu federacyjnym, nowojorskim czy posterunkowym? A może jeszcze innym?


-Aż tyle odległych miejsc dane ci było zwiedzić?
- odpowiedziała pytaniem na pytanie, dorzucając pod nosem ciche - Ciekawe…

- Skądże. Zdążyło mi się jednak poznać wielu ludzi z tych miejsc.


- Bazujesz więc nie na sprawdzonych informacjach, a zasłyszanych plotkach, których naocznie nie dane ci było potwierdzić? Oczywiście Mal, oczywiście. - June zamilkła na chwilę, po czym podjęła temat lekkim tonem - Nierozwaga, lekkomyślność. Nadpobudliwość. Łatwowierność… rozmawiamy o Rogerze? Wydawało mi się, że o tobie.

- Primo odrzuć Sophio zbędną semantykę, ją zostaw na naszych zleceniodawców. Secudno, rozmawialiśmy o Tobie nie o mnie a tym bardziej nie wiem skąd pomysł, że o Rogerze. Tertio bazuję nie na opiniach osób trzecich a na analizie psychologicznej osób z tamtych rejonów, które poznałem. Przyznaję, z dwóch z tych trzech rejonów były to tylko osoby z wyższych kręgów więc nie dające mi pojęcia o klasie niższej. Pozwolisz, że odbiję pytaniem? - Malcolm upił piwa, dla odmiany to on zaczął przypatrywać się rozmówczyni.

-Quatro Malcolmie: dlaczego pozbawiać się czegoś, co sprawia nam przyjemność? - nie spuściła wzroku, wychyliła się tylko lekko do przodu, kładąc przedramiona na stoliku - A quinto...cóż może zrobić biedna, nieuzbrojona kobieta, jeśli nie zgodzić się z pokorą na swój los? Powiedzmy, że powiem “nie”...co wtedy? Wyciągniesz kajdanki, przyprzesz do ściany i wyrecytujesz moja prawa? Chociaż jeśli lubisz zabawy w portrety psychologiczne, istnieje opcja zawleczenia podejrzanego na kozetkę celem przeprowadzenia szczerej rozmowy. Masz notesik i ołówek? Trzeba wyglądać profesjonalnie.

- Prosiłem o coś, o zarzucenie gier słownych. Aż tak trudno wyzbyć się czegoś co prowadzimy na co dzień?

- Skoro tak ładnie prosisz, jak mogłabym ci odmówić? - westchnęła z wyraźnym smutkiem - Ciężko wyzbyć się przyzwyczajeń, ale cóż począć? Pytaj więc, odbijaj piłeczkę...czy co tam akurat masz pod ręką.

- No tak. Rozmawiam w końcu z bezbronną kobietką, która w tej rozmowie ciągle przybiera formę ofensywną. A moje pytanie jest proste. Skąd Federatka, szlachcianka z wykształceniem do którego mi, prostemu glinie daleko, nauczyła się tyle o świecie. A raczej o ludziach w byłych stanach zjednoczonych?

-Formę ofensywną? - zdziwiła się wyraźnie, unosząc krytycznie lewą brew ku górze - Skarbie...nie wiem czy wiesz...może nie miałeś wielu kontaktów z kobietami, istnieje taka opcja. Pozwól, że coś ci wyjaśnię: kobiety z natury są ciekawskie i dużo mówią. Jeśli dany temat je interesuje - pytają. Kto pyta nie błądzi, chociaż “pyta” takie brzydkie słowo.

- Gra słów. Wysoka jak na ten pseudo bar gdzie slow fallus kojarzy się z nazwą karabinu bo zbyt uczenie brzmi. Formę ofensywną? Owszem. Ciągle próbujesz wymóc na mnie odpowiedzi nie podając samej zbyt wielu. Jakoś przy Jamesie nie zauważyłem tej dociekliwości a przynajmniej nie w tych kwestiach. A co do ciekawskiej natury kobiet to owszem zauważyłem ją. Jest ona tak samo prawdziwa jak fakt, że każdy facet jara się klamką. Większość facetów jara się desertem. Większość kobiet ogranicza swą ciekawość do “tak?”. Odpowiedz mi June uciekasz przed kimś czy szukasz czegoś? - Malcolm tym razem nie przypatrywał się jej znad piwa. Wbił w nią przyszpilający wzrok. Kogoś o mniejszym charakterze by złamał ale nie mówimy przecież o kimś “jako takiej” silnej psychice.

Blondynka posmutniała, ale nie odwróciła wzroku. Drobne usta wygięły się ku dołowi, przyjmując kształt podkówki. Wyglądała, jakby właśnie działa się jej wielka krzywda.
- Wszystkie rozmowy na osobności przeprowadzasz w formie przesłuchania? Wiesz… czasem warto zdjąć mentalny mundur, wtedy o niebo przyjemniej się żyje. To też doskonały przykład ludzkiej natury: są rzeczy których nie przeskoczysz, zawsze będą siedzieć głęboko w tobie. Zakorzenione prze wieloma latami, wypracowane i utrwalone do nawyków...a myślałam, że pracujemy w jednym zespole. - mówiła lekko obrażonym tonem, spokojnie i bez pośpiechu bawiąc się kuflem - Jakoś przy Rogerze nie zauważyłam tego policyjnego tonu…

- Ja porzucę swoje zakorzenione nawyki gdy Ty porzucisz swoje. Swoją drogą zabawne, już drugi raz wyrzucasz mi mój zawód tym samym unikając odpowiedzi na pytanie o sobie.

- Co poradzę? Nie jestem tak wdzięcznym tematem do rozmowy jak ty - znów uśmiechała się wesoło, samymi ustami. Oczy pozostawały obojętne - Wolę mówić o tobie. Lubię mężczyzn w mundurach.

- Wybacz, że Ciebie zawiodłem zostawiając swój w Zgniłym Jabłku. Myślę, że wdzięcznym tematem do rozmowy jest to co ukryte, a Ty?

- Czyżbym słyszała nutkę ekscytacji? Jak u dziecka trzymającego na kolanach prezent świąteczny i mającego pozwolenie od rodziców by go w końcu rozpakować. Niewiadome, nieznane… wszystko czego nie dotknęliśmy, nie spróbowaliśmy i nie poznaliśmy zawsze nęci niż to, co wiadome od samego początku. Każdy z nas ma w sobie żyłkę odkrywcy… policjanci w szczególności, ale co ja mogę się znać? Szkoda, że nie masz ze sobą munduru. Wyglądałbyś w nim zacnie.

- Tylko, że gdy prezentu zbyt długo nie możemy rozpakować przestaje on nas nęcić. Albo, wybacz policyjną metaforę, zaczynamy z niego słyszeć tykanie.

- Nie uczyli cię na kursie jak dobrać się do tego, co kobieta ma pod spodem? - rzuciła niewinnie, łapiąc między palec wskazujący, a kciuk, kołnierz bluzy i pociągnęła delikatnie - Zbytnia dociekliwość może czasem zostać potraktowana jako naprzykrzanie się, a na to są podobno paragrafy.

- Może w feudalnej Federacji macie kursy. U nas po prostu się żyje.

- Życie jest najlepszym kursem - przestała bawić się kuflem - a twoja teza jest bardzo wygodna. Spychoterapia...ale niech będzie. Odłóż na stolik swoją odznakę, ja odłożę pajęczynę. - oparła brodę na splecionych dłoniach i dorzuciła:
-Porozmawiajmy jak człowiek z człowiekiem.

- Porozmawiajmy.

- Cały czas rozmawiamy.

- To skąd zwrot “porozmawiajmy jak człowiek z człowiekiem”? Mieliśmy odrzucić swoje role.

June spojrzała się na niego wymownie.
- Przecież odrzuciłam swoją. Sprawdzam czy zrobiłeś to samo. Więc? - zawiesiła pytanie w powietrzu.

Na jej spojrzenie odpowiedział uśmiechem. Ale szczerym, kto jak kto ale ona potrafiła to rozpoznać, mimo, że uśmiechnął się samymi wargami.
- Porzuciłaś? Zapomniałaś porzucić też i semantyki.

- Och Mal. - machnęła ręką, unosząc na moment brodę ze splecionych palców - Nie myl semantyki z uprzejmym zainteresowaniem i stonowana ciekawością. Chcę porozmawiać z Malcolmem, nie oficerem Malcolmem. O co ten pierwszy chce zapytać, czego się dowiedzieć?

Chwilę milczał. Potem napił się piwa i znowu milczał, jeszcze dłużej.
- Chyba z Malcolmem Houstonem.
Po raz pierwszy słyszała jego nazwisko a on się przypatrywał. Niejako wyzywająco.

Dziewczyna leniwym gestem wyciągnęła rękę nad stolikiem i z ciepłym uśmiechem diabła odpowiedziała:
- Sophia de La Verda. Skoro już jesteśmy przy wzajemnej prezentacji. Ponowię pytanie: co chcesz wiedzieć? - zamarła z ręką w powietrzu.

Chwycił lekko jej dłoń i ją ucałował. Jednak nie z przesadną galanterią ani też nie jak ktoś nie nawykły do tego gestu, jak osoba nawykła do salonów.
- Wiele rzeczy ale jestem przecież tu po to by służyć pani, Sophio.

Dziewczyna zaśmiała się, ale bez złośliwości. Zupełnie jakby rozmówca szczerze ją rozbawił.
-No proszę...potrafisz być szarmancki, nie tylko gromić wzrokiem. Ciekawe spostrzeżenie - przestała chichotać i kontynuowała - June. Wystarczy June. Nie lubię mojego imienia. Powiedzmy… złe skojarzenia.

- Wybacz pani, nie jestem adekwatną osobą, która powinna to wytykać ale czy powinniśmy wstydzić się swojego imienia i nazwiska? Czy one nie determinują naszej osoby?
Mówił nie jak nadęty federata, było w tym więcej naturalności. Bardziej odzywał się jak dyplomata?

- Jesteśmy tym, kim sami chcemy, panami samych siebie. Jeśli będziemy o tym pamiętać, nikt nigdy nie zdegraduje nas z ludzi wolnych do roli niewolników, podludzi. Zależności...bywają czasem sytuacje w których musimy wbrew woli podporządkować się ogólnie przyjętym normom, lecz zawsze trzeba pamiętać o własnej wartości - zamyśliła się i przygryzając wargę wodziła wzrokiem po twarzy rozmówcy, uprzejmie uśmiechniętej - To nie kwestia wstydu, to kwestia wyboru. Jeśli nie podoba ci się przypięta odgórnie notatka na czole, zrywasz ją. Zresztą, to żadna tajemnica: moja ciotka tak ma na imię. Delikatnie rzecz ujmując, nie przepadamy za sobą. Jesteś zadowolony z odpowiedzi, czy znów zarzucisz mi żonglowanie słowem?

- Jakże mógłbym to zrobić?
Przepił do niej piwem. Nie licząc napitku i lokalu jego maniery faktycznie wskazywały na obycie w wyższych sferach. Naprawdę wyższych.
- Proszę wybaczyć ale nie zgodzę z panią. Nie jesteśmy tym kim chcemy być, mimo, że takich udajemy. Nie możemy zedrzeć kartki i napisać nowej ponieważ nie jesteśmy zmazać swoich doświadczeń. Jesteśmy rezultatem swoich decyzji. I jedyne co możemy zrobić to odpowiednio podejmować decyzje by te nas ukształtowały według pewnego schematu. Wszelkie inne decyzje to kłamstwa. Ale co ja, biedny sługa prawa może o tym wiedzieć? Szczególnie w rozmowie z taką erudytką?

- Pozwolę sobie mieć na ten temat inne zdanie, ale szanuję twoje. Każdy ma prawo do własnych opinii, gdybyśmy wszyscy myśleli tak samo świat stałby się nudnym miejscem. Z kim wtedy prowadziłoby się podobne dyskusje? - ponownie wzruszyła ramionami - Porzućmy ten oficjalny ton, nie miejsce na to i nie czas. Podrzędna dziura jak ta i tak tego nie doceni, a przecież pracujemy razem, prawda? Możemy spróbować nawiązać między sobą mniej sztywne relacje. Jeśli erudycją nazywasz umiejętność budowy zdania złożonego, w takim razie kim jesteś, o biedny sługo prawa, wygnany tak daleko od rodzinnego miasta?

- Skromnym sługą drogiej pani… Ale mieliśmy porzucić formalny ton. To czemu Ty June tu zawędrowałaś? Ty, która mogłabyś z swoja osobowością zostać na dworze jakiegoś barona lub samego Collinsa?

- Przeceniasz mnie. Jestem tylko prostą, łatwowierną i nastawioną do życia zbyt optymistycznie blondynką. Nie dla mnie wielkie miasta i otoczenie kogoś takiego jak nasz drogi Prezydent. Uznam to jednak za komplement. - kiwnęła głową, jakby w podzięce - Wędruję tam, gdzie James. To jemu trzeba by zadać to pytanie...a jak jest z tobą? Czemu porzuciłeś służbę i wybrałeś Pustkowia, miast pilnowania i egzekwowania porządku w Wielkim Mieście?

- Mieliśmy porzucić gry słowne. Omamy. Ale dobrze, odpowiem i to szczerze. Nie porzuciłem niczego, nie że zdezerterowałem. Wymówiłem pracę według wszelkich zasad przyjętych w NYPD. Czemu? Bo wkurwiało mnie upolitycznienie policji. Odpowiesz szczerze w zamian na moją szczerą odpowiedź? Na którekolwiek z moich wcześniejszych pytań?

-Mal, Mal... jesteś niemożliwy! Przecież odpowiedziałam z pełną szczerością. Twój policyjny nos każe ci wietrzyć kłamstwo w każdym usłyszanym zdaniu? Wybacz dygresję, ale nadmierna podejrzliwość jest jedną z oznak paranoi.- wydęła usta i zmarszczyła brwi - I kto tu się bawi w gry słowne, “skromny sługo”?

- Oboje się bawimy. - ponownie się uśmiechną. - A pięć lat łapania gwałcicieli, morderców i innych odszczepieńców uczy szukać w ludziach tego co złe. Jeśli chcesz optymizmu i wiary to tym zajmuje się Roger.

- Co widzisz we mnie, że wciąż raz za razem próbujesz mnie obrazić? - zapytała z uprzejmym zainteresowaniem - Stawianie na jednej półce z podobnym elementem, jest nieuprzejme.

- Obrazić? Czym? Komplementami, konwersacją na bardziej wymagające tematy niż te jakie zwykle prowadzimy w naszym gronie. Hm… Czym ostatnio Ciebie tak zaciekawiliśmy? Różnicą między karabinami szturmowymi na 5,56 i 7,62? A może przyjęciem do wiadomości tego co ciągle utrzymujesz, że jesteś zwykłą, delikatną blondyneczką udającą się na koniec świata z dala od wygód za swoim wybrankiem? A Roger jest młody, musi się wyszumieć i powygłupiać.

June spojrzała w dół, na swoje ręce bez odcisków, które fizycznej pracy nigdy nie zaznały, po czym powróciła wzrokiem do oczu policjanta.
- Wybacz, ale o zagadnieniach odnośnie sprzętu lepiej rozmawiać z Marią, nie moja działka. Nie wymagaj ode mnie za wiele - skrzywiła usta - Mnie ostatnio zaciekawił pewien glina, który odszedł ze służby z przyczyn ideologicznych i tą wersję mamy uznać za prawdziwą. Ile w niej prawdy, wie tylko on. Gdzie nam, biednym żuczkom pytać i dociekać. Prawda jest podobno jedna, ale dla mnie zawsze istniały trzy jej odmiany.

- Znam je. I to ja wszędzie doszukuję się kłamstwa… Aby udowodnić, że jestem szczery mam Ciebie zanudzić konfliktem między pierwszym a drugim wydziałem policji? Przekazywaniu uprawnień dla wojska? Jeżeli chcesz ładniejszą historię mogę jakąś wymyślić. O miłości kolidującej z pracą, ucieczce przed byłymi kolegami… Ale bajki lepiej opowiada Roger. Więcej w nich wybuchów, przelecianych dziewczyn i hord przeciwników, których sam pokonał.

- Pozwól słuchaczowi ocenić co jest dla niego ciekawe, co nudne. Skąd możesz wiedzieć co go zainteresuje? Szczerość...widzisz Mal? Od razu uciekasz w stronę fikcji, zamiast skupić się na faktach… ale jak odróżnić fakt od fikcji? W twoim wykonaniu jedno przeplata się z drugim, ciekawi mnie tylko czy wciąż potrafisz je od siebie odróżnić, czy zlały ci się w jedno i sam już w nie wierzysz.

- Mówisz z doświadczenia?

- Z obserwacji kochanie, nie bierz tego tak do siebie.


- Absolutnie. Powiedz mi, jak to jest grać na co dzień? Budzić się co rano i zakładać maskę. Kłaść się z nią spać. Ani chwili naturalności.

- Przecież doskonale wiesz - zachichotała, kręcąc z namysłem głową - Musimy rozmawiać o rzeczach oczywistych? Oczywistości są nudne.

- To co oczywiste dla nas dla innych jest niepojęte. O ile to zrozumiałe w przypadku Rogera to dziwi mnie w przypadku Jamesa. Człowieka, który tyle przeżył a ciągle nie widzi pewnych spraw.

- Nie martw się o niego, potrafi sobie poradzić...w każdej sytuacji.

- Nie martwię, dawno przestałem zbawiać świat.

- Więc co cię tak dziwi, hm? - w jej głosie pojawiła się fascynacja. Patrzyła na Malcolma jak na wyjątkowo ciekawy okaz jadowitego węża. Od zawsze lubiła węże...

Gliniarz jak zawsze był spokojny i opanowany.
- Znowu zarzucisz mi paranoję i zbytnią podejrzliwość…

- Jestem po prostu ciekawa twojego zdania, czy to źle?

- Dobro, zło… Ale skoro sobie życzysz… -Dopił piwo i gestem pokazał kelnerce by przyniosła im po jeszcze jednym.
- Dwójka federatów. Kobieta, młoda, sądząc po manierach i elokwencji córka co najmniej barona. Mężczyzna, starszy, były żołnierz więc pewnie drugi lub trzeci syn dla którego nie starczyło majątku. Do tego dumny, w końcu nie chciał służyć innemu szlachcicowi. Podróżują do Hegemoni lub Teksasu zamiast do bardziej cywilizowanego miejsca gdzie mogliby znaleźć spokojniejsze stanowisko. Powstaje pytanie, czemu? Najprostszym wytłumaczeniem jest ucieczka. Czym spowodowana? Mezalians. Tylko sprawy rzadko są tak proste jak nam się wydaje. A tym bardziej sprawy w która ty, droga Sophio jesteś zamieszana.

- Nic nigdy nie jest proste...ale podam ci pewien trop, szczerość za szczerość i nie myśl, że jeśli mnie upijesz zacznę dzielić się opowieściami z dzieciństwa - mruknęła, odstawiając prawie pusty kufel na koniec stolika - Dobrze zauważyłeś: James to żołnierz. Weteran. Ktoś przyzwyczajony do wojennej zawieruchy, adrenaliny. Jak myślisz, czym dla kogoś takiego jest wizja siedzenia do końca życia w jednym, wygodnym co prawda, ale za to na dłuższą metę monotonnym miejscu?

- Nie małej adrenaliny dostarcza polowanie na gankora w górach. Albo najazd na sąsiada lub pojedynek. Jednak skłonny jestem uwierzyć, że to adrenalina pchnęła go do podróży. Podobnie jak Rogera. Jednak co z tobą? Nie mów mi tylko o miłości, w tą chyba oboje nie wierzymy.

- Czemu? Nie jesteś w stanie uwierzyć w wyższe uczucia? Spójrz na Blacka. - zauważyła, wspominając zaobrączkowanego, cichego i na dłuższą metę porządnego tropiciela.

- Black jest innym typem człowieka. Ktoś kto na co dzień zakłada różne maski jak rękawiczki, ktoś zdolny manipulować emocjami nie jedzie na drugi koniec świata przez pełne niebezpieczeństw pustkowia z miłości.

- Każdy z nas ma jakieś wartości nadrzędne, które pielęgnuje. Nieważne kim jest, czym na co dzień się zajmuje - obróciła głowę w stronę schodów na wyższe piętro i pokoju w którym pod kuratelą wielkiego, czarnego psa odpoczywał jej partner. Przez dłuższy moment nic nie mówiła, uśmiechając się jedynie ciepło w eter.
- Rozczaruję cię. Widocznie nie jestem aż tak wyrachowana i skomplikowana jak zakładasz - przerwała ciszę - Zależy mi na nim, to takie ciężkie do pojęcia?

- Skądże. Każdy z nas jest zdolny do uczuć. To nas odróżnia od maszyn.


- Teraz ja odbiję piłeczkę...dlaczego podróżujesz z Rogerem? Przecież nie dla jego poczucia humoru. Ochrona pleców, ktoś kto w razie potrzeby nie zostawi cię na pastwę losu? Wiadomo...w grupie zawsze raźniej i bezpieczniej.

- Można nim polegać a to rzadkie w dzisiejszych czasach. Chłopak ma kręgosłup moralny i jest dobry w swoim fachu. A humor… Sam kiedyś opowiadałem w barach niestworzone historyjki.

- Ciągle to robisz. - zauważyła, rozglądając się wymownie po wnętrzu lokalu.

Uśmiechnął się.
- Widzisz? Pewnych odruchów trudno jest się pozbyć.

- Mieliśmy odłożyć na bok przyzwyczajenie i sztuczki. Podobno, tak słyszałam przynajmniej, a może pamięć już mnie zwodzi? To piwo jest paskudne, ale mocne.

- Czego więcej chcieć od piwa? Ustaliliśmy też, że nie sposób pozbyć się masek.

- Nazywają mnie kłamcą. Jeśli mówię, że kłamię jest to prawda, czy fałsz? - westchnęła z rozbawieniem.

- Znałem kiedyś człowieka. Mówił on wszem i wobec, że jest oszustem, że robi wszystko dla zysku. Robił to jednak z taką klasą i wdziękiem, że wszyscy śmiali się jak z dobrego żartu. A potem zostawali w samych gaciach.

- Utalentowany człowiek - zgodziła się wesoło, przyjmując z rąk kelnerki nową porcję piwopodobnych szczyn - ale nie rozmawiajmy o nim, tylko o tobie. Komu nadepnąłeś na odcisk, że ciepła, wygodna posadka gliny w Jabłku przestała być tak wygodna? Poglądy polityczne aż tak mogą zniszczyć człowiekowi życie? Niee...w tym musi być coś więcej. Akcja, reakcja. Konsekwencje. Nic nigdy nie jest takie, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka, prawda skarbie?

Podziękował skinieniem głowy kelnerce i podał jej wyciągnięte z kieszeni dwa naboje.
- A czasem szukając drugiego czy trzeciego dna sami je tworzymy. Odszedłem z pracy bo ta przestała mnie pociągać. Jeżeli nie chcesz uwierzyć w ideologię to uwierz w dumę. Nie podobało mi się jak policjantami pomiatała bezpieka. I nie, nie uciekłem, złożyłem wypowiedzenie. A co może robić człowiek, który potrafi tylko strzelać i widzieć w ludziach to co najgorsze?

- Wyrazić wdzięczność za napitek i dalej się uśmiechać?- podpowiedziała, nie przestając się niewinnie szczerzyć. Było w tym tyle samo szczerości, co i w całej ich rozmowie. Prawda i fałsz - granice między nimi już dawno się zatarły, ale ani jej ani rozmówcy specjalnie to nie bolało. Chodziło o sam taniec z nożem ukrytym za plecami.
Kto nadawał się do tego lepiej niż oszust i glina?
A noc dopiero się zaczynała...





Teksas, aktualnie...



W chwilach takich jak te, June serdecznie żałowała, że nie została w Federacji. Rok temu słysząc słowo Teksas, przed jej oczami stawał obraz prawie sielankowy. Widziała wielkie stada bydła przepędzanego po rozległych zielonych pastwiskach przez zarośniętych, śmierdzących kowbojów w wysokich butach i o niedogolonych mordach. Myślała o miastach pełnych ciężko pracujących, prostych ludzi nawykłych do znoju i trudu dnia codziennego...coś na podobieństwo robotników pracujących w kopalniach należących do jej rodziny. Jednak tym, co powitało podróżnych w stanie Samotnej Gwiazdy nie był miejscowy element, lecz upał. Ostre, palące promienie słońca zalewały cała okolicę, zmieniając ziemię w spękaną, chrzęszczącą nieprzyjemnie pod stopami skorupę, a podmuchy wiatru zamiast ukojenia przynosiły ze sobą tylko kolejne porcje nieznośnego upału.
Było za gorąco, za jasno, za brudno...za irytująco. Dobrze chociaż, że banda najemników poruszała się samochodem. Gdyby przyszło im ciągnąć się na piechotę przez spiekotę i żar okolic Rosewell, dziewczyna czułaby się w obowiązku zwrócić reszcie uwagę na kilka istotnych detali. Uczyniłaby to spokojnie, acz dobitnie i z odpowiednią dozą ekspresji… jak zwykle zresztą.

Znosiła katusze z godnością, zachowując ciszę i tylko sunąca mechanicznie po psim karku ręka drgała co jakiś czas, jakby miała ochotę zacisnąć się w pięść i komuś przypierdolić. June doskonale zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli rzuciłaby się z pazurami na oponenta, ten zaśmiałby się jej w twarz i pstryknięciem palców posłał na drugi kąt placu niczym upierdliwego komara. Fizycznie na tle pozostałej części Black Sands wypadała...bardzo mizernie, delikatnie mówiąc. Już czarny cane corso warujący grzecznie tuż obok wzbudzał więcej respektu, niż jego wątła blond właścicielka, ale nie od bicia tu przecież była. Dobrze, że James stał tuż obok: jego obecność łagodziła większość niedogodności, układając usta dziewczyny w ciepły uśmiech.


Pax też wydawał się być w pełni szczęśliwy i zadowolony z obecnej sytuacji. Ziajał wesoło i kręcąc olbrzymim łbem z prawa na lewo, cieszył się z krótkiego postoju. Stacja benzynowa zapewniała przynajmniej odrobinę cienia i chłodu, oraz namiastkę cywilizacji w tej dzikiej, nieprzyjaznej krainie.
Spokój. Każdy potrzebował czasem chwili dla siebie...

Życie jak to życie, musiało się w końcu spierdolić. Komitet powitalny motocyklistów przerwał moment relaksu. Dobrze, że Johny wypatrzył ich nim oni zobaczyli zakurzony samochód, zaparkowany w ruinach stacji benzynowej.

Chwila zamieszania, ustaleń i już każdy wiedział co robić, ale nic dziwnego. Podróżowali ze sobą już jakiś czas, zdążyli się dotrzeć i rozumieli w lot, czasem nawet bez słów.
Truchtając za Jamesem, blondynka mocowała się z kaburą broni, a gdy mężczyzna się odwrócił, posłała mu pełne troski spojrzenie. Patrzyli na siebie przez dwa uderzenia serca, po czym każde zajęło swoją pozycję.
Kolejna awantura.
Kolejne trupy.
Rutyna...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 12-06-2015 o 20:24.
Zombianna jest offline  
Stary 12-06-2015, 22:18   #6
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Co mają wspólnego były glina, rewolwerowiec będący nowym wcieleniem Billy’ego Dzieciaka, weteran z Frontu, zawodowa oszustka, złota rączka i łowca idealista? Że nic? Ty chłopie chyba nie słyszałeś o Black Sands. To twarde skurwiele. Jak się zgadali?

Ciężkie pytanie. Większość wskaże zasypane piaskami ruiny supermarketu w jakimś miasteczku, którego nazwę znajdziesz tylko na przedwojennych mapach. Ja jednak poszukałbym trochę wcześniej. Pod Nowym Jorkiem w osadzie powstałej wokół jedno z nie wielu nieskażonych ujść wodnych. Dziura nazywała się Oaza a raczej tak na nią wołali karawaniarze to tam Malcolm się spiknął z Rogerem. I nie, nie jest to opowieść jak ocalili samego Collinsa.

W okolicy znikali ludzie, obu zwabiła nagroda. Mało pokaźna, nie współmierna do ryzyka ale obaj potrzebowali gambli na żarcie i mogli albo wziąć te zlecenie albo zacząć wyprzedawać swój sprzęt. Wybrali to pierwsze. Nie oni jedni, również enigmatyczny mężczyzna przedstawiający się jako Rusty po którym widać było wojskowy dryg oraz Ben syn jednego z farmerów, któremu marzyły się przygody. Po krótkim śledztwie udało im się dowiedzieć, że widziano jakichś ludzi w pobliskich ruinach bazy wojskowej, już dawno splądrowanej. Faktycznie był to obóz handlarzy ludźmi, udało się ich zdjąć i uwolnić ludzi. Niestety młody farmer zamiast przygód znalazł w strzelaninie śmierć.

Zgarnęli gamble i chcieli rozejść się każdy w swoją stronę. Cóż… Nie wyszło. Gdy opijali we trójkę sukces szóstka miejscowych zakapiorów wystartowała do nich. Przewaga liczebna i broń w łapach sprawiały, że czuli się pewnie. Roger pokazał im, że nie klamka czyni zawodowca. Nim zdążyli się zdziwić gnat sam wskoczył mu do dłoni i oddała trzy precyzyjne strzały. Wywiązała się strzelanina w barze na skutek, której Rusty oberwał wredny postrzał w brzuch. Przeżył ale był wyłączony na wiele dni. Malcolm i Roderick nie lubili gdy ktoś próbuje ich zabić a jakoś nie wierzyli w przypadki. Jak jednak dorwać tego kogoś? Wszyscy gangerzy leżeli martwi a trupy nie mówią. Cóż… Trupy nie mówią jednak nowojorczyk nie na darmo był kiedyś jednym z lepszych śledczych. Pokręcił się na mieście, przycisnął parę osób i wszystko zgrabnie poskładał. Chwilę później już byli u drzwi burmistrza, tego samego, który wyznaczył zniechęcającą nagrodę, ewidentnie dla pokazu. Dwóch jego ochroniarzy próbowało spławić najemników. Dwóch jego ochroniarzy poszło sprawdzić czy lepszy świat istnieje, Roger to naprawdę szybki sukinkot. A Malcolm nie lubi się pierdolić. Burmistrz szybko pękł pod zimnym wzrokiem gliny i wymierzonym w kolano coltem pythonem. Chciał dorobić i wystawiał swoich ludzi dla łowców niewolników. Wywlekli go na środek osady gdzie zebrał się ładny tłumek gapiów i zmusili by powtórzył swoje wyznanie. Gdy nad Oazą wzeszło słońce przywitało nową ozdobę przy bramie. Wisielca. Niech Ciebie nie zmylą różnice, które dzielą tych dwóch. To są dobrzy kumple.

Spójrz na targane wiatrem góry Apallachów. Na drobną kobitkę, nienawykłą do trudów podróży i mężczyznę jedną ręką podtrzymującego kapelusz a drugą pas od karabinu. To June i James MacArthur. Wielu widzi w nich tylko cyngla i jego laskę. Nie dostrzegają jednak tajemnicy, która wisi nad nimi. Czegoś co ich napędza i sprawia, że tworzą nieprawdopodobną parę?
A tam? Miami pełne błota i mafiozów. Oraz mężczyzna w barwach maskujących i stroju maskującym zarys sylwetki. Pod ręką ma kuszę i czyta książkę. To John Black. Nie, późniejsza nazwa ekipy nie wzięła się od jego nazwiska. Jakbyś jednak dowiedział o nim więcej zobaczyłbyś, że przeszedł nie mniej niż ktokolwiek z ekipy.

A ta pyskata latynoska z wieloma imionami charakterystycznymi dla hiszpanów wykłócająca się w barze? Tak, ta z dziarami, których zrobienie kosztowało tyle co emka z pełnym magiem. To Maria. Wszyscy zmierzali gdzie indziej. Wszyscy trafili w te samo miejsce. Wszyscy mieli coś wspólnego, coś co kazało im się trzymać razem.

Pamiętasz jak mówiłem o ruinach centrum handlowego?


To tam się spotkali. Zagnała ich do tego miejsca burza piaskowa i odcięła od świata na wiele dni. Nie tylko ich, również karawanę Ósmej Mili. Zamknięte otoczenie, zwarta grupa i szóstka obcych do tego kotła dorzuć jeszcze trupy i znikających ludzi. Zgadnij kogo oskarżyli karawaniarze? Ta… Obcych. Zanim doszło do linczu postanowili wziąć sprawy w własne ręce. W atmosferze wzajemnych podejrzeń, w końcu każdy wiedział, że to nie on zabija to musiał to być ktoś z reszty. Tutaj trzeba oddać honor przede wszystkim June i Malcolmowi. Już wtedy zaczęli tworzyć podwaliny pod świetny duet wywiadowczy. Wszyscy skupili się na gliniarzu prowadzącym śledztwo nie zauważając uśmiechniętej i miłej blondynki. Wspólnie dowiedzieli się, że jeden z ochroniarzy o imieniu Randall cierpi na bezsenność i często kręci się w okolicy a co rano łyka jakieś tabletki. Maria skojarzyła, że niebieskie tabletki w słoiczku z brązowego szkła to psychotropy. Przycisnęli kolesia co nie było proste, był on byłym komandosem z Posterunku jednak James razem z Rogerem go spacyfikowali. Okazało się, że przez burzę piaskową nie miał tabletek i zaczęło mu odwalać.

Ludzie odetchnęli z ulgą gdy znaleziono mordercę, wytoczono nawet baryłkę bimbru. A w nocy zaginęła kolejna osoba. Podejrzenia znowu padły na obcych, w końcu mogli wrobić biednego Randalla. Cóż… Psychopata stał tylko za zabójstwami nie za zniknięciami. Nikły ślad krwi doprowadził ich do podziemi i przejścia do kanałów. W tych jednak pokazało się, że szczęście nie zawsze dopisuje odważnym. Zawał rozdzielił ekipę. Po jednej stronie Roger i June, po drugiej Malcolm, John, James i Maria. June miała wybitnego pecha, uwięziona pod zwałami gruzu mająca przed sobą powolną i paskudną śmierć. Na szczęście rewolwerowiec nie był bez sumienia, sprawnie odkopał federatkę i podjął trop.

Drugą odnogą szła pozostała czwórka. John pewnie prowadził a za nim szedł szalejący z niepokoju James oraz Maria z Malcolmem zamykającym pochód. Niezależnie od siebie cała szóstka dotarła do hali, kiedyś było tam ujście ścieków a wilgotne i ciemne miejsce spodobało się pająkom. Wielkości pieprzonego buldoga. O dziwo ich najświeższa ofiara ciągle żyła. Monterka szybko uwolniła ją z kokonu i razem z June, która sprawnie uspokoiła rozhisteryzowaną kobietę pomogły jej uciec osłaniane przez policjanta. W tym czasie pozostała trójka w wątłym świetle latarek odpierała bestie. Stojąc ramię przy ramieniu, chroniąc własne plecy zdjęli potwory a James dzięki kupionemu od Ośmio-milowców, granatowi fosforowemu spalił kokony. Uratowana kobieta okazała się wystarczającym dowodem by karawaniarze dali spokój przybyszom a nawet by się znalazły gamble na nagrodę. Wspólne ryzyko i fakt, że zgrali się pomimo ciężkiej sytuacji połączyło szóstkę obcy i pozwoliło stworzyć Black Sands.

Pytasz się, kto jest kim w tej ekipe? Pytaj się, potem może być już za późno...

Wiesz, Black Sands można połączyć niejako w duety. I nie, nie chodzi o to, że James i June się pieprzą.

James i Roger to ich główna siła ognia. Federata z swoim karabinem wspierany przez rewolwerowca stanowią główną siłę uderzeniową. Nie oznacza to jednak, że inni też nie potrafią złapać za broń. Oni są po prostu w tym ekspertami. Pieprzone maszyny zagłady.

John i Maria głupio zrobisz lekceważąc ich. Bez wsparcia Black Sands sypnęłoby się już dawno. To dzięki łowcy są wstanie poradzić sobie na pustkowiach czy dorwać kolesia, który zabił Twoją żonę, zgwałcił psa i zwiał w ruiny. A dzięki Marii ich sprzęt działa a elektryczne drzwi bunkra nie są przeszkodą nie do przebycia.

Malcolm i June to dwójka skrajnie różnych ludzi, naciągaczka i glina w teorii powinni żyć jak pies z kotem. Faktycznie ich relacje są trochę pogmatwane ale potrafią działać. Wiesz co robi ta niepozorna blondyneczka? Słucha. Uśmiecha się. I zapamiętuje. Informacja to potężna broń. Wiesz po czym poznać patałachów? Wchodzą tacy do baru lub idą do szeryfa i mówią “jesteśmy cynglami, szukamy roboty” i słyszą “no w sumie, są w ruinach bandziorki ale to cieniasy nie przeszkadzają nam bo się nas cykają ale psują interesy, jak ich zdejmiecie to ten stary ford jest wasz...” I pakują się na grupkę Hell Angels. A Black Sands działa inaczej. Przychodzi taki Mal i wylatuje z tekstem: “Witam, nazywam się Malcolm i reprezentuję grupę najemników, Black Sands. Wiem, że macie problem z Hellangels. Siedemnastu motocyklistów, mają broń palną i zabili już trzech miejscowych, siedmiu pobili i naprzykrzali się pana córce. Wiemy gdzie się ukryli. Podoba nam się pana jeep i karabin tego tam w kącie.” Skąd to wie? Bo miejscowi chętnie gadają przy ładnej blondynce.

******

Obłok kurzu na horyzoncie, nie zwiastował nic dobrego. Na szczęście Black, zauważył motocyklistów wcześniej. Nigdy nie rozumiał co pospólstwo widzi w tych piekielnych maszynach. Nie ufał niczemu co miało mniej niż trzy koła. Choć musiał przyznać, że June potrafiła świetnie panować nad jednośladami. Nie rozpaczał jednak, kiedy jakiś czas temu musieli go porzucić. Malcolm i Roger szykowali się, by przywitać nadjeżdżających.


MacArthur doszedł do wniosku, analizując sytuację, że najlepiej przygotuje sobie stanowisko ogniowe gdzieś we wnętrzu budynku. Osłona i podparcie dla karabinu, wydatnie powinno zwiększyć ich szansę. Złapał wzrokiem swoją partnerkę, June szamotała się z kaburą pistoletu. Położył swoją wielką dłoń na jej drobnej rączce i pomógł wyciągnąć pistolet. - Nigdy nie pojmę, jak kobieta z tak zwinnymi palcami jak twoje, może tak niezgrabnie obchodzić się z bronią - na kącikach jego poważnych ust, błąkał się uśmieszek. Dziewczyna swoim zwyczaje prychnęła tylko, odpowiadając podobnym uśmieszkiem. Nie musieli nic więcej mówić, znali się nie od dzisiaj. Pax otarł się o jego nogę, jakby uważając, że James zbyt długo jest blisko jego pani.

Poprawił kapelusz i oparł łoże karabinu o załom muru, mając pod ogniem całą okolicę. Pozostało czekać...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 14-06-2015, 16:29   #7
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Maria José Contessa Louisa Francesca Almendarez





W życiu różnie bywa, a szczególnie w tym po apokalipsie.




Można się pogodzić z faktem, że świat rozpierdzieliło, i próbować jakoś przeżyć, można i się z tym nie godzić, i jak te ćwoki z NY starać się odbudować cywilizację. Można i się na to wszystko wypiąć, i celowo żyć z dnia na dzień, czy to uczciwie(a są tacy?), lub kombinować jak się da, czasem nawet biorąc to i owo siłą.

Maria należała... po części do każdej z grup. Nie, żeby ona sobie co za pomocą gnata przywłaszczyła, od czasu dnia 0 wiele jednak przeszła, a jeszcze więcej się zmieniło. Kiedyś miała rodzinę jak każdy, jako takie szanse na przeżycie w jej towarzystwie, szanse, które malały z każdym kolejnym rokiem. Mroźne zimy, głód, bandyci, promieniowanie, choroby... długo by wymieniać. Najważniejsze, że przeżyła?

Naprawa bojlerów, czajników, jakiegoś radia czy lodówki, w końcu fuszka w fabryce. Jakoś to leciało... rodzinka się powoli jednak kończyła, pojawiły się za to perspektywy na polepszenie życia. Zwinne dłonie, sporo oleju w głowie, i pomoc wuja José, umożliwiły jej pracę w warsztacie samochodowym. To były dobre czasy, oj tak. Ale wszystko co dobre, ponoć kiedyś się kończy?

José dostał kulkę w czasie jednego z napadów, a Maria została dumną właścicielką warsztatu, choć na bardzo krótki czas, ledwie bowiem 13 dni. Zjawił się brat José, roszcząc sobie prawa do wszystkiego co po nim zostało. Nie wiadomo, kogo i czym przekupił, przyznano mu jednak oficjalnie rację, on zaś... Marię wyrzucił na zbity pysk, obsadzając warsztat swoją liczną rodzinką. Straciła więc praktycznie wszystko na co ostatnio tak ciężko pracowała, za to jej siostrze życie odmieniło się na wiele lepsze.

Schlała się wtedy po raz pierwszy do nieprzytomności... a gdy wytrzeźwiała, postanowiła całkowicie zmienić styl swojego życia. Koniec z grzeczną i porządną Marią, z szarą myszką grzecznie naprawiającą to i owo za wikt i opierunek. Un beso me culo, i to wszyscy! Będę żyła jak mam ochotę, i korzystała z tego, co w tym porypanym życiu jeszcze zostało!


***


Piach i kurz, słońce i pragnienie, monotonna jazda kilometr za kilometrem, kwadrans za kwadransem... oj nie lubiła takich długich wycieczek. Napiła się małego łyka z manierki, po czym przetarła czoło obwiązaną na lewym nadgarstku bandaną.

- Ej compañeros, pobudka - Rzuciła profilaktycznie do reszty na widok stacji benzynowej, choć chyba i tak nikt nie drzemał, poza Paxem.


....


Ledwie wyszli z wozu, a chica przeciągnęła się, wyginając niczym kociak, gdy na horyzoncie pojawił się zwiastun ewentualnych kłopotów.

Ech, nie może być nawet 5 minut spokoju jak już gdzieś zajadą? Kilka szybkich decyzji, zajęcie odpowiednich pozycji, i już byli gotowi na przyjęcie nadjeżdżających gości. Na wszelki wypadek przeładowała również swój pistolet i rozpięła kaburę, by w razie czego szybko sięgnąć po gnata. Wskoczyła ponownie za kierownicę, chowając się jednak tak, by jej nie było widać, po czym nastąpiła długa chwila wyczekiwania. W razie czego odpali wóz i wyskoczy nim w przód, rozjeżdżając jakiegoś delikwenta, czy to na motorze, czy i bez...






.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 15-06-2015, 09:00   #8
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Byliście gotowi, rozstawieni i czekaliście na rozwój styuacji. James z June byli w budynku, zapewniając przy tym osłonę całego placu. Maria czekała w aucie. Gotowa w każdej chwili ruszyć z piskiem opon po spękanym słońcem asfalcie. John, jak to typowy mysliwy - jeszcze zanim wy ruszyliście dupy, już miał wybrany krzaczor za którym mógł się schować. Roger i Malcolm czekali chcąc przywitać motocyklistów. Plan wydawał się być idealny i bez skaz. Jednak życie bardzo szybko zweryfikowało wasz plan.



Po chwili zza motocykli jadących na przedzie wyjechało jeszcze dobre kilkanaście maszyn oraz furgonetka. (tutaj macie dosłownie kilka skund przegrupowanie się zanim was zauważą; uwzględnijcie w poście zmianę pozycji albo i brak zmiany tej pozycji - Malcolm i Roger) Zmierzali cały czas w waszą stronę, niefart... istniała jednak szansa że minął stajcę albo zjadą w odnogę między stanowej która znajdowała się jakieś 50m od stacji przy której się zaszyliście. Tak też było, kilka motocykli zjechało z trasy przed stacją, i bardzo szybko zniknęli wam z oczu. Reszta jednak jechała twardo w waszym kierunku. Już po chwili pierwsze motocykle zaczynały mijac stację. Furgonetka zatrzymała się przy samym wjeździe na stację (jakieś 20m od ścian budynku łatwo się zorientować że nie widzą wejścia które jest za rogiem), za nią około dziesięciu motocykli. Z paki vana wyskoczyło spokojnie na luzie 8 drabów, w skórach i z nieciekawymi mordami. Jeden z nich – wysoki, barczysty i brodaty jakby nigdy się nie golił - umięśniony ganger podszedł do okienka kierowcy i zaczął o czymś z nim rozmawiać. Ryk silników, i głośna muzyka z kabiny vana uniemożliwiła wam zrozumienie czegokolwiek. Po chwili łysy kiwnął głowa i klepnął ręką w dach furgonu, który wraz ze świtą motocykli odjechał z waszej kryjówki. Zostało tylko tych kilku drabów. Nie zauważyli was, stoją tak że widzą budynek z drugiej strony. (wy podjechaliście z południa; oni z północy; widoczność dzieli więc budynek stacji). Spokojnie zaczęli zmierzać w kierunku stacji, przeszukując wraki aut porozrzucanych na terenie stacji benzynowej. Czterech odłączyło się od reszty i poszli sprawdzić ogromną cysternę w której kiedys mogło byc paliwo. Reszta (4 gangerów) zmierzała w stronę wejścia. Szybko dało się zauważyć że na pewno 3 z nich ma broń palną – jeden pistolet i dwa peemy. (w ekipie tych co zmierzają w stronę stacji jest tylko jeden pm) Reszta dzielnie stąpała dzierżąc gazrurki i kije bejsbolowe.
 
AdiVeB jest offline  
Stary 19-06-2015, 20:49   #9
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za pierwszą walkę...

Gangerzy początkowo nie dostrzegli nikogo z Black Sands pomimo wyraźnie pobudzonego, rozglądającego się, czujnego dowódcy w postaci łysego mięśniaka. Malcolm bez problemu dostrzegł w nim wojskowy dryg, a nawet odrobinę garnizonowego wyszkolenia. Rozglądał się czujnie zwracając uwagę na rzeczy nieistotne dla słabiej przeszkolonych jednostek. Poruszał się blisko osłon i mimo iż jego broń była przygotowana do strzału Mal wyraźnie widział wyuczoną dyscyplinę spustową. Bez wątpienia to nie był byle cieć, którego jaja odcisnęły się na baku jego motocyklu. Pozostali gangerzy wyglądali na typowych dla ich profesji idiotów potrafiących nosić ciężkie - i często nieporęczne - zabawki. Grupa, która ruszyła aby sprawdzić cysternę już przy niej była. Jeden z bandytów zaczął wchodzić po drabince aby dostać się do górnego wlewu paliwa. Kolejny stał na czatach, a pozostała dwójka szabrowała najbliższy cysternie wrak...


Grupa, którą zamierzali przywitać Roger i Malcolm powoli zbliżała się do wraku, za którym krył się nowojorczyk. Łysy dowódca poruszał się na końcu orszaku i zatrzymał się przy wraku bacznie się rozglądając w każdą ze stron. Nieświadoma zagrożenia reszta zmierzała wprost w objęcia Malcolma. Jeden dorwał się do bagażnika wraku, a dwóch pozostałych zmierzało do budynku, w którym czaił się federata z jego śmiercionośnym karabinem szturmowym. James był ostatnim człowiekiem, u którego dostrzegłoby się chociaż cień litości.


Dowódca gangerów zaimponowałby niejednemu czujnością, dzięki której dostrzegł ukrytego wewnątrz starej stacji Jamesa. Łysol nie zdążył jednak unieść broni obrywając dwoma karabinowymi pociskami w okolice obojczyka. MacArthur strzelał cholernie celnie jedynie jedną kulę posyłając gdzieś na spękany asfalt. Reszta gangerów zareagowała szybko rozbiegając się. Dwóch zaczęło biec w kierunku wejścia do budynku, a grzebiący wcześniej w bagażniku dopadł do ściany stacji mając wzrok skierowany w kierunku okna, w którego światło walił właśnie ołowiem jego szef. Grupa, która znajdowała się przy cysternie zniknęła zostawiając wspinającego się do drabince kompana. Stał on na platformie - nieopodal włazu - z wyciągniętym pistoletem...

Herszt gangerów padł zwijając się z bólu, ale po chwili zaczął się czołgać w stronę stanowiącego osłonę wraku. Wrzasnął niemiłosiernie zapewne będąc gotowym do dalszej walki, bo zaraz po krzyku z jego ciała wydobył się głośny śmiech. Ciężko było stwierdzić czy był w szoku czy też taki twardy z niego skurwysyn. Kiedy herszt oberwał, kolejny z gangerów dostał w bebechy z pozdrowieniami od Mala. Padł na kolana i zaczął zwijać się z bólu. Tak. Postrzały w kichy bolały jak jasna cholera. Trzeci z gangerów rzucił się na Malcolma z gazrurką, ale nie dane mu było dobiec, bo trzy celnie wystrzelone przez rewolwerowca kule dosięgły jego torsu i dosłownie ścięły go z nóg.

Widząc jak jego kompani padają jak kaczki koleś stojący na cysternie zaczął ostrzeliwać pozycję Mala. Ostrzał ten nie był jednak zbyt celny, bo ganger stał za daleko, a sam cel był osłonięty przez zdezelowany samochód. 3 kule obiły się niebezpiecznie blisko pozycji byłego gliny. Dowódca bandytów wystawił zza osłony tylko PM po czym posłał serię w okno budynku, w którym krył się James. Nic oprócz kilku odłamków szkła nie trafiło jednak federaty. Póki co gangerzy wiedzieli jedynie o trzech przeciwnikach, którzy w kilka sekund wyłączyli z gry dwójkę z nich. Na ich nieszczęście mieli do czynienia nie z trzema dobrze walczącymi jednostkami, a organizmem nazywającym się Black Sands. Mieli przyjemność z doskonale przygotowanym taktycznie Malcolmem, kurewsko szybkim Rogerem, niebezpiecznie sprytną June, zawziętym Jamesem, egzotyczną Marią i niepozornym, ale genialnie się kamuflującym Johnnym. Jedyna nadzieja gangerów zniknęła w chwili kiedy minęli iluzoryczny znak "Unstable ground. Keep off." i wpakowali się w niebezpieczne, ruchome piaski. Czarne piaski.

Malcolm spokojnie zgrał przyrządy celownicze na jednym z gangerów. Nie na tym, z którym strzelał się federata. Jeśli James wziął kogoś na muszkę to było jak wyrok śmierci z klauzulą natychmiastowej wykonalności. Strzelał w tego, który zastawił “pułapkę” na MacArthura, stając tak by móc strzelić pierwszy, gdy tamten się wychyli jednocześnie stojąc samemu jak kaczka na strzelnicy.

Roger natomiast zmienił pozycję błyskawicznie przechodząc na drugą stronę wraku. Wychylił się i zamierzał strzelać jak tylko kogoś zobaczy. Strzelał szybko i bez celowania jak zawsze stawiając na osłonę własnej osoby i szybkość, z której słynął.

James zamierzał się wychylić i strzelić do gościa stojącego na cysternie. Zgodnie z wyuczonym zagraniem taktycznym MacArthur następnie zamierzał się schować. Wytatuowana Maria wyciągnęła gnata od razu go odbezpieczając. Schowana w aucie próbowała dostrzec cokolwiek przez lusterka.

June może nie należała do typu wojowniczki, ale pomyślunek posiadała całkiem zdrowy. Zmieniła pozycję aby żaden ganger nie wjechał w duet J&J od tyłu. Przeszła na górę schodów i czaiła się w mroku. Dobytą wcześniej broń trzymała w małej, szczupłej, niepozornej dłoni. Pax warował nieopodal robiąc za czujkę z bardzo dobrym słuchem i węchem.

Johnny Black - niedostrzeżony przez przeciwnika - cicho i sprawnie przeczołgał się na dogodniejszą dla siebie pozycję. Czołgał się aż miał herszta na linii strzału. Z takiej pozycji zamierzał strzelić do potężnego bandyty z równie potężnej kuszy.

Mierzony strzał Malcolma sięgnął gangera właśnie dobywającego broni w okolice uda. Zbir przeklął i wrzasnął zaczynając po chwili rozglądać się po okolicy i kuśtykać w stronę wraku, za którym krył się jego szef. W tym momencie Roderick zdążył już zmienić pozycję i wychylając się oddał szybki strzał. Kula trafiła gangera w bebechy, a ten padł krzycząc niczym porażony prądem. W tym samym czasie James przekonany o swoich umiejętnościach wychylił się z okna i... pouczył gangera. Ten jednak zbyt wiele z tej nauki nie wyniósł gdyż strzał prosto w szyję skutecznie strącił go z cysterny, a jego niemy i nieruchomy lot utwierdził federate w przekonaniu o skuteczności jego spluwy.

Schowana w drużynowym aucie Maria zaczynała rozglądać się po polu walki. Widziała jak jej wprawni kompani robią z gangerów miazgę. Każdy bandyta w zasięgu jej wzroku padł. Każdy poza hersztem, który wychylił swoją broń zza wraku i wywalił w stronę Mala i Rogera niezbyt kontrolowaną serię. Kilka kul jednak wbiło się w ścianę obok Malcolma i w samochód z hiszpanką w środku. Wyglądało to jakby dowódca gangerów strzelał zupełnie na ślepo grając na zwłokę. Nie przewidział jednak faktu, że drużynowy łowca, który wyszedł zza swojego krzaka miał go na linii strzału. Bełt, który z przerażającą prędkością opuścił broń Blacka przeszył szyję herszta zmiatając jego trupa na ubitą, suchą ziemię.

Podczas gdy inni zajmowali się czarną robotą June ubezpieczała Jamesa. Pies wiernie jej pilnował i nie odstępował na krok. Znalazła jakieś biurko, które dała radę przesunąć do schodów. Narobiła przy tym ogromnego hałasu kiedy stalowe nóżki biurka piszczały niemiłosiernie w starciu ze starą posadzką. Każdy będący w budynku słyszał ten dźwięk bardzo wyraźnie. Po nastaniu ciszy do uszu June, Jamesa oraz stojących nieopodal budynku Mala, Rogera i Blacka doszedł dźwięk tłuczonego szkła. Pies zaczął ujadać w stronę schodów prowadzących na dół. Gangerzy chyba planowali zaskoczyć przeciwnika, ale póki co nieudolnie im to wychodziło. Z drugiej strony mógł to być całkiem niezły plan odciągający uwagę bohaterów od... koktajlu mołotowa, który wleciał do pomieszczenia przez wybite od wielu lat okno naprzeciwko schodów.


Nastąpił wybuch, który fartownie jedynie lekko poparzył rzucającą się na ziemię, absolutnie zaskoczoną June. Zdecydowanie mniej szczęśliwym faktem było to, że płomienie dość szybko zaczęły trawić pomieszczenie, a logika podpowiadała, że gangerzy czaili się na parterze zrujnowanej stacji benzynowej.

Roger planował znowu się przemieścić i zająć pozycję za drużynowym pojazdem. Później chciał się wychylić i walić w leżącego przeciwnika aż jego dusza spierdoli do piekła. Jak wcześniej stawiał na zasłonięcie własnej osoby i szybkie strzały.

James zamierzał podejść do kolejnego okna, wychylić się i strzelić do gangera, który wrzucił do budynku płonącą niespodziankę. Takie czynności nie mogły pozostać bez odzewu cholernie zawziętego żołnierza.

Johnny przewiesił przez plecy kuszę i sięgnął po pistolet. Nie ruszył się jednak ze swojej pozycji nadal pozostając uprzejmie dyskretnym.

Dla Malcolma wszyscy gangerzy byli wyłączeni z walki. Niektórzy nawet na dobre. Była to jednak tylko jedna grupa, bo druga gdzieś się czaiła. Odgłos bitego szkła w środku nie świadczył dobrze. W środku był James jednak skupiony na froncie budowli obstawiany przez June. Malcolm cenił dziewczynę i to czasem najbardziej z całej ekipy, jednak nie za doświadczenie bojowe. Dlatego przygarbiony zamierzał przebiec do okna znajdującego się przy wraku i wychylić się. Jeżeli zobaczyłby przeciwnika strzeliłby z nabytą w boju precyzją.

- Vete a la verga culero! - wrzasnęła Maria, gdy usłyszała kulę przywalającą w jej ukochany wóz. Wychyliła się odrobinę, by zobaczyć co się dzieje przez przednią szybę… po czym odpaliła maszynę. - Mal, ja go rozjadę! - wydarła się wkurzona hiszpanka.

June przywołała Paxa i wspólnie z nim cofnęła się do pozycji Jamesa. Trzeba było przyznać, że jak na nią była całkiem dzielna nie narzekając, że boli i jej ubranie było brudne. Jej klamka była cały czas w pogotowiu.

Po wybuchu mołotowa James gotowy do dalszej walki błyskawicznie przeskoczył do okna, przez które wpadła butelka i od razu wypatrzył strzelca, któremu posłał dwie celne kulki w okolice klatki piersiowej. Grenadier padł martwy. W tym samym momencie Roger, który po raz kolejny zmienił pozycję oddał trzy strzały w leżącego gangera. Niestety trafił tylko jednym w lewą nogę rabusia. Auto odpaliło z krzyczącą ze środka Marią, która ruszyła z piskiem opon nie zważając na to, że za samochodem stał Roger, który dostał po twarzy i ubraniu sporą ilość piachu. Na pełnej kurwie hiszpanka przejechała leżącego gangera, którego łeb stał się... w sumie rozbryznął się od ciężaru auta i zniknął. Pozostała po nim czerwona plama krwi i kilka większych części czaszki. Maria zaczęła się całkiem dobrze bawić, a Roger stał nieco zdezorientowany z piaskiem na mordzie. Malcolm ruszył by sprawdzić budynek. Nie był jednak na tyle głupi żeby wpadać tam drzwiami. Schował się za róg budynku i gotowy oddać strzał wychylił się z bronią do środka. Dostrzegł gangera kucającego za biurkiem i oddał strzał. Jednak chybiony...

Wydawało się że sytuacja wyglądała coraz lepiej. Większość gangerskiego ścierwa nie żyła, a ci którzy zostali na placu boju mieli przesrane. Tylko jeszcze tego nie wiedzieli. Dość nieciekawie zaczynała wyglądać sytuacja Jamesa i June, którym ogień już prawie odciął drogę ucieczki. Oddech stawał się coraz trudniejszy w pomieszczeniu, w którym zaczynało brakować życiodajnego tlenu. Ganger do którego strzelał Mal wychylił się i wykosił długą serię w stronę okna gdzie stał Malcolm. Przez fakt, że seria była bardzo niekontrolowana tylko jedna kula zdołała go drasnąć. Bez wątpienia grupowy spec od dialogu miał szczęście. Kula tylko drasnęła jego ramię zdzierając trochę skóry i warstwę materiału ubrania. Podczas serii kumpel gangera czający się za rogiem ruszył sprintem w stronę rogu, za którym zaszył się Mal i gdy tylko dobiegł staranował go i powalił. Malcolm padł na ziemię i za chwilę miał przywitać się z kijem bejsbolowym gangera.

Roger zaklął cicho przecierając rękawem oczy zaraz po tym jak Maria sypnęła mu w nie piaskiem. Rewolwerowiec widział jak ganger rzucił się na Malcolma. Roderick wycelował w głowę gościa mając na celu mu ją odstrzelić. Trafi. Był pewien, że trafi.

James po tym jak posłał do piachu domorosłego pirotechnika odwrócił się słysząc duszącą się od dymu June. Chwycił dziewczynę i ruszył z nią w kierunku schodów. Jednocześnie rzucił do Paxa:

- Bierz go! - i czarne, masywne ciało zwierzęcia ruszyło w dół schodów gotowe rzucić się do gardła każdemu wrogowi. MacArthur pomagał swojej partnerce zejść po schodach, osłaniając ją własnym ciałem od płomieni.

Malcolm opanowany nawet - a może szczególnie - w ogniu walki nawet nie zaklął. Adrenalina grająca w żyłach sprawiła, że zupełnie nie poczuł rany. Chwilę zaskoczony przypatrywał się gangerowi jednak widok kija sprawił, że długo się nie zastanawiał. Przeturlał się, gdy ganger brał zamach.

Pobudzona Maria chciała strzelić rundkę wozem wokół cysterny i ogólnie naokoło budynku… Miała zamiar sprawdzić czy gdzieś nie ukrywał się jakiś palant gotowy przywitać twarzą zderzak grupowej fury.

Johnny miał na celu oddać spokojny, celowany strzał. Celował w korpus. Kula w klacie powinna skutecznie powstrzymać faceta od wyszorowania Malowi zębów bejzbolem.

Koniec walki był szybki i ciężki do przewidzenia. Zanim ganger się zamachnął i uderzył kijem nowojorczyka dostał celną kulkę w łeb od Rodericka. Johnny widząc jak ganger pada nie oddał strzału ubezpieczającego. James sprowadził June po schodach bez uszczerbku na zdrowiu. Pax natomiast rzucił się na gangera siedzącego za biurkiem i wgryzł mu się w gardło. Ogień powoli się rozprzestrzeniał.

 
Lechu jest offline  
Stary 22-06-2015, 09:47   #10
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Johnny widział już trochę paskudnych śmierci. Głównie takich, gdzie wygłodzone i zmutowane bestie wywąchały jakiegoś biedaka. Zwierzęta nie miały broni, także ich mord nie polegał na kilku kulach w korpusie czy nawet eleganckim strzale w potylicę. Miały za to kły o długości ludzkiej ręki, pazury oraz potrzebę jedzenia ludzi żywcem. Krzyki, smród rozwlekanych wnętrzności oraz o dziwo spokojny warkot bestii, gdy ta odrywała kolejne płaty mięsa, budziły pewien niesmak na początku jego podróży po Stanach. W końcu pojawiło się przyzwyczajenie.

Mając w głowie tę myśl, spojrzał na Marię. Potem na samochód. A potem na miejsce, w którym walały się szczątki mózgu, kości i sprasowane zwłoki człowieka, który dopiero co został przejechany kilkutonowym pojazdem. Łowca wzdrygnął się nieco, mając nadzieję, że nikt nie zauważył tego aktu słabości.

Były zresztą inne problemy. Ogień, ranni, no i Mal, który leżał na ziemi. Mało co, a dostałby w łeb jeszcze raz. Johnny próbował zastrzelić gangera z bejzbolem, choć z pistoletami nie radził sobie tak jak z kuszą. Nie był rewolwerowcem strzelającym jakby od niechcenia we wszystko, w co chce. Przymierzył i już miał pociągać za spust, gdy przysłowiowy wilk, o którym mowa, uprzedził go. Ganger leżał na ziemi, chwilę po tym jak z jego głowy bryznęła krew. Roderick stał kawałek dalej, i bez wątpienia to on oddał ten strzał.


Johnny pozwolił sobie na ciche parsknięcie śmiechem. Lubił styl kowboja, lubił to napieprzanie kolejnych serii, no i to, że Roger zdawał się być wszędzie tam, gdzie ktoś potrzebował pomocy. Najpierw pomógł z pająkami, z tymi krwiożerczymi paskudztwami, które zjednoczyły Black Sands.

Potem pomógł Johnny'emu.


***

Z początków Black Sands

Małe polowanie


Wszystko działo się cholernie szybko. Ledwie tydzień temu siedzieli przyszpileni przez burzę piaskową, nieufnie spoglądając na siebie i będąc gotowymi do odparcia ataku nieznajomych, a już dziś tworzyli zespół. Jeszcze niezbyt zgrany, ale powoli docierający się organizm, który niczym wojskowy szpej z czasem miał nabrać charakteru i koszerności. Roger - wbrew pozorom - nie należał do najbardziej paranoicznych ludzi w grupie. Był nawet całkiem otwarty mówiąc szczerze o kilku zleceniach, które zdążyli wspólnie walnąć z Malcolmem. Rewolwerowiec nie szczędził też sobie żartów, z którymi bywało różnie, bo poczucie humoru - jak gacie - każdy miał własne.

Wśród nowych dla niego ludzi całkiem ciekawym obiektem wydawał się Johnny. Owiany nutką tajemnicy łowca wyglądał jakby pochodził z serca Florydy i bywał w tych bardziej błotnistych terenach Zasranych Stanów. Był wysoki, dobrze zbudowany i zapewne posiadał niemałe doświadczenie obieżyświata. W jego wyrazie twarzy, wzroku było coś naturalnego i szczerego. Coś co skłaniało - niemal mimo woli - do zaufania mu bardziej niż June czy nawet Malcolmowi. Z Malem byli kumplami, ale Roger wiedział, że ten potrafiłby skłamać na tyle perfekcyjnie, że w życiu by się nie połapał. I dlatego też niby przeciętny Black, ze swoją wielką kuszą, z normalnymi nerwami, szczerym uśmiechem czy smutkiem, z obrączką na palcu wydawał się bardziej szczerym, naturalnym człowiekiem. Do June - oczywiście - na tym polu nie miał nawet porównania, bo mimo nieodpartego uroku kobiety Roger do chwili obecnej nie wiedział co o niej myśleć. Mogła mieć “złote serce” albo też wciskać kit przy każdej nadającej się do tego okazji.

Po znalezieniu schronienia w pierwszej mieścinie grupa oddzieliła się od handlarzy i zamierzała trochę odsapnąć. O ile June nie wyobrażała sobie życia bez idealnie czystych, zacerowanych - lub nawet nowych - spodni to tacy ludzie jak Roger czy Johnny woleli “aktywny” wypoczynek. Przed wojną było to bieganie, wspinaczka czy jazda na rowerze, a teraz… wystarczyło pójść w ruiny. Zawsze nadarzyła się okazja do przebieżki, wspinaczki czy - ulubionego zajęcia - polowania. To też Roderick postanowił zaproponować Blackowi. Wyglądał na sprawnego myśliwego, a zatem kowboj będzie miał okazję nie tylko go lepiej poznać, ale też nauczyć się kilku myśliwskich sztuczek.

- Może chciałbyś się wybrać na jakieś małe polowanie, Johnny?- zapytał zaraz po tym jak reszta ekipy ulotniła się mając na celu spełnienie jedynie sobie znanych marzeń. - Jestem laikiem, ale tropienie mam we krwi. - dodał siląc się na uśmiech Roger.

Johnny zaśmiał się z rozbrajającą, ciepłą szczerością.

- Upolowałeś już parę pająków i zrobiłeś to w powiedziałbym ekspresowym tempie. Nieźle jak na laika. - odstawił plecak, wziął z niego tylko manierkę i małe, grzechoczące pudełko z napisem "AVTDS". - Chodźmy, będzie co jeść wieczorem.

- Dobra. Co zabieramy? - zapytał Roderick. - Jak weźmiemy wszystko będzie przy okazji sposobność aby podszlifować kondycję. - zaśmiał się. - Chociaż nie wyglądasz mi na kogoś kto by często narzekał na zadyszki.

- Wodę. Jeśli masz, to bandaże czy plastry, w końcu różnie bywa. Może to nas upoluje jakiś głodujący skorpion. Albo zerkniesz w dół, a tu wąż, którego jad ma więcej toksyn, niż Mississipi. Trochę jedzenia. Mam nieco suszu, ale wątpię, żebyś chciał to potraktować jako smaczną przekąskę. No i coś na szczęście. - uniósł dłoń do góry, zginając odrobinę wszystkie palce poza serdecznym, na którym widniała obrączka. - Lepiej mieć, niż nie mieć.

- Też prawda. - powiedział Roger spoglądając na obrączkę. - Wodę i żarcie mam, a wyposażoną apteczkę możemy zajść i kupić. Kilka naboi powinno wystarczyć, bo przecież nie wybieramy się na wojnę. - dodał kowboj z lekkim uśmiechem. - Od dawna szukasz tej swojej Rose? - zapytał śmiało mężczyzna.

- Szmat czasu. Strzelam, że już z dziesięć lat minęło, gdy ją straciłem. Czasem gdzieś o niej usłyszałem, więc szedłem do kolejnej wiochy. Okazywało się, że to nie medyczka, tylko medyk. Albo jakaś świątobliwa, która dwa razy się pomodliła i rzekomo wyleczyła komuś czyraki na dupie. Raz, jak ostatni idiota, uwierzyłem jednemu gangerowi, że tak, że jest w mieście. - na twarzy Blacka pojawił się uśmieszek pełen ubolewania nad tym kretyńskim zachowaniem. - Że o tam, w knajpie siedzi. No i pognałem jakby mnie co goniło, tylko po to, żeby zobaczyć zastęp ludzi z mordami równie milutkimi co James, gdy coś go zirytuje. Albo Pax. Następnego dnia obudziłem się z rozwalonym łbem i pustym plecakiem. Nawet igły mi zabrali. - łyknął nieco wody. – No, ale człowiek uczy się na błędach i szuka dalej.

Zrobił chwilę przerwy, która co bardziej rozgadanym duszom mogłaby wydać się niezręcznym milczeniem.

- Znacznie łatwiej byłoby mi znaleźć Ciebie, nie każdy chodzi z takim ostrzem. Dobry zakup, łup, czy może prezent?


- Zwykły zakup. - powiedział Roger patrząc na miecz, wyciągając go z polimerowej pochwy i podając rozmówcy trzymając za ostrze. - Znaczy w sumie niezwykły, ale też za zajebiście niezwykłe gamble. Kilka razy uratował mi dupsko. - dodał Roderick po czym zamilkł. Johnny bawił się w tym czasie mieczem. Obrócił go parę razy, przyłożył sobie do przedramienia. I lekko przesunął.

- Cóż. Niewiele wiem o mieczach, czy nawet nożach, ale na pewno jest ostry. - chustą wytarł strużkę krwi. - No i zwyczajnie wygląda na produkt lepszy, niż przeciętny scyzoryk.

- Szukasz jej 10 lat? Masakra. To rzeczywiście szmat czasu. Na szczęście teraz nie jesteś sam. Pomogę Ci ją znaleźć. - kowboj był całkowicie szczery. - Masz może jakąś mapę gdzie już o nią pytałeś? Najlepiej będzie ustalić jakąś taktykę poszukiwań.

Łowca popatrzył badawczo na rozmówcę. Nie zawsze oferowano mu wskazówki, nie za często oferowano choćby wskazówkę gdzie szukać innych wskazówek, a już na pewno nie oferowano mu pomocy. Badawcze spojrzenie przekształciło się w podejrzliwe, mierzące Rogera od stóp do głowy, szukając ukrytego ostrza i kłów w tej niecodziennej propozycji. Czasem trzeba zaufać intuicji i zmysłowi. Podpowiadały, że nie ma tu żadnego zagrożenia. Sięgnął do plecaka, z którego wyjął skórzaną tubę. A z niej olbrzymi kawałek papieru, który rozłożył na ziemi.


- Mapę mam. Taktyki nie mam, i mieć nie mogę, bo Rose cały czas się przemieszcza. Jest medyczką, osobą z powołaniem. Poznałem ją, gdy w Miami mieliśmy epidemię gorączki krwotocznej. Wszyscy rzygali sczerniałą krwią, która na dodatek ciekła im jeszcze z oczu. Ludzie zdychali w smrodzie krwi, wymiocin i strachu. Rose odnajduje się w takich sytuacjach. Potrafi leczyć, a choroby zdają się ją omijać. Krąży po Stanach i pomaga. A ja krążę za nią. Moje pierwsze poważne gamble wydałem właśnie na tę mapę. Świetny zakup. Wyruszyłem z Miami. - zaczął wodzić palcem po mapie. - Skierowała się do Atlanty, ale tam jej nie znalazłem. Miałem iść prosto do Nashville, a potem do Memphis, ale ktoś z nią rozmawiał i miała udać się o tu, do Alabamy. - mina łowcy stawała się coraz bardziej zacięta i skupiona. Ilekroć wyjmował tę mapę, przypominał sobie, że zwyczajnie nie wie gdzie jest jego żona. - Potem urywały się kolejne tropy, aż trafiłem na jedną małą wiochę, gdzie pomogła komu się tylko dało. Według miejscowych poszła do Memphis. Tam oczywiście nikt, kurwa, nic nie wiedział. Musiałem strzelać, udałem się na południe. Od Orleanu, aż do Houston. Potem Dallas. Na kolejnym zadupiu na północy okazało się, że przez nie przechodziła, po czym ruszyła na wschód. Czyli znowu jebane Memphis, gdzie znowu nic.

Westchnął ciężko i spuścił na chwilę głowę. Po czym kontynuował.

- Memphis to był pierdolony błąd. Poszedłem do Kansas. Potem do Saint Louis. Nie zwracaj uwagi na to Chicago. - wskazał na nabazgraną notatkę na środku mapy. - Fałszywy trop. Dobry trop złapałem jednak właśnie w Saint Louis, gdzie jeden handlarz chciał kupić od Rose jej naszyjnik, który kiedyś jej dałem. Wysłał mnie w rejony Federacji, choć po prawdzie to zdawał się raczej zgadywać. No, ale i tak nie miałem większego wyboru. Z początku chciałem skierować się od razu w stronę Ohio, usłyszałem jednak o problemach z mutkami na terenach przy brzegu. - zakreślił kółko wokół linii brzegowej. – Pomyślałem, że którejś biedaczce urodziło się dziecko z niebieską skórą albo ktoś miał ogon, czy inne tego typu błahostki, a ludzie oczywiście od razu rzucili się do rzezi. Rose pomyślałaby tak samo, ale i tak poszłaby sprawdzić, czy może się przydać. I nic. Usłyszałem tylko, że w Norfolku jest jakaś medyczka, która ze swych umiejętności jest praktycznie chwalona przez całą miejscowość. Kapłanka od czyraków na dupie, o której Ci mówiłem. Kompletnie straciłem trop. Udałem się w stronę Waszyngtonu. Jechała karawana w stronę Wirginii, zabrałem się z nimi. I trafiłem na innego lekarza, który z nią rozmawiał. Opisał ją, powiedział o obrączce i naszyjniku. To musiała być ona. Pognałem do Nowego Jorku, przez Baltimore. Dowiedziałem się, że "była tu taka jedna", i że o tam, w knajpie siedzi. Wtedy właśnie obili mi mordę, a ja musiałem zostać na miejscu i zarobić parę gambli, żeby móc kontynuować. Zajęło mi to trochę czasu. Wylizałem rany, kupiłem kuszę, zrobiłem zapasy. Kiedyś tam wrócę, i tym razem to ja obiję kilka mord. - ostatnie zdanie powiedział nieco groźniejszym, mniej spokojnym niż zwykle tonem. - Ale zemsta na umysłowych kmiotach to najmniejsze z moich zmartwień. Udałem się do Filty, a potem do Jabłka. A potem trafiłem na was.

Roger słuchał nie przerywając. Nie mógł się nadziwić ile dla dobra drugiej, bliskiej osoby jest w stanie zrobić człowiek… Dziwił się do czasu aż przypomniał sobie ojca, brata i dom. Ludzi, dla których potrafiłby zrobić tyle ile Johnny dla Rose. Chociaż jego historia była naprawdę niesamowita, bo mimo iż nie widział jej od dekady mówił jakby cały czas miał zapał i nie tracił nadziei. W jego oczach Roderick widział prawdę, której na próżno szukać u pozostałych członków Black Sands.

- Zwiedziłeś kawał świata. Podziwiam Cię. - powiedział Roger patrząc na mapę. - Z tego co mówisz nie byłeś za nią w okolicach Vegas, Meksyku i Teksasu. Na nasze szczęście mam przyjaciół w tych dwóch ostatnich. Jak to byłby dobry trop warto uderzyć też do Salt Lake, San Fran i LA. Jak zły to lepiej odbić w kierunku Denver, a później Minneapolis. Wątpię aby poszła leczyć frontowców, ale mogła się skusić pomóc biedakom z okolic Enklawy Molocha. - kowboj zaczął się nad czymś zastanawiać. - To mała mieścina, ale skoro już o tym wiem głupotą byłoby o nią tutaj nie zapytać. Przy okazji zakupów możemy pogadać z kilkoma osobami. Co ty na to?

- Nigdy nie była skora do pchania się na front, nawet jeśli miałby to być front speluny. Też nie sądzę, żeby nagle zmieniła nastawienie. Ale muszę to brać pod uwagę, w końcu tam najbardziej potrzebują ludzi, którzy potrafią łatać. Teksas to niekoniecznie najlepsza opcja. Mają więcej zdrowych osób niż którykolwiek inny stan. - wgapiał się przez chwilę w mapę. - Ale wiadomo też, że neodżungla swoje robi, całe to trujące ścierwo roznosi jakieś gówna. No i będzie po drodze do Meksyku. Zresztą i tak nie mam teraz choćby strzępka informacji, przez tych pojebańców z Baltimore. Bądź co bądź. – odchrząknął. - Potem wprost do Miasta Aniołów, potem San Francisco. Po drodze jeszcze jest San Jose, w którym też warto popytać. I na końcu Salt Lake. Tam lubią osoby, które poświęcają się dla innych. Jeśli podałaby się za kapłankę jakiegoś bożka, to mogłaby się całkiem dobrze ustawić. No, ale ona nie ma talentu do wciskania kitu. Na końcu Denver i Minneapolis. Trzeba będzie zadbać jednak o coś bardziej odpowiedniego, niż miecz czy kusza. A do trzeba będzie nieco gambli. Parę zleceń by nie zaszkodziło temu zespołowi, a lepiej zainwestować w coś, z czego Moloch nie poszcza się ze śmiechu w swoje układy oprogramowania.

Odciągnął wreszcie wzrok od mapy, a spojrzał na Rogera.

- Dzięki. - wyciągnął dłoń, wygiętą nieco ku górze. - Johnny.

- To ja dziękuję za zaufanie mi. Roger. - odpowiedział kowboj całkiem konkretnie, z szacunkiem ściskając rękę rozmówcy. - Co racja to racja. Przydałoby nam się kupić po karabinie aby w razie mobsprzętu jakoś sobie poradzić.


Roderick wyciągnął z polimerowej kabury S&W Sigme od razu wyciągając magazynek, odciągając zamek i pokazując swojemu towarzyszowi, że nie ma naboju w komorze.

- To moja ślicznotka chociaż przyznam, że nie ze wszystkim sobie poradzi. Z większością, ale nie ze wszystkim. - kowboj pokazał Blackowi pistolet po czym włożył magazynek, zwolnił zamek i schował klamkę do kabury. - To jak? Najpierw zakupy, rozmowa z kilkoma osobami, a później uderzamy w ruiny? - zapytał z lekkim uśmiechem.

- Brzmi jak dobry plan. - odwzajemnił uśmiech, schował mapę z powrotem i sięgnął po kuszę - Na razie zajmijmy się jednak tym, co tu i teraz. Czyli nasze małe polowanie.

***


To co tu i teraz. Mal leżał na ziemi, stacja w ogniu. Nie wyglądało na to, żeby ktoś jeszcze jechał w ich stronę, ale nigdy nic nie wiadomo. Lepiej zapobiegać, niż leczyć. Czyli mówiąc po ludzku, trzeba szybko spierdalać.

- Mal? - krzyknął idąc w stronę leżącego - Wszystko ok, czy może mamy już dzielić się Twoimi gamblami?

Mały żart na rozluźnienie sytuacji.
Bo poczucie humoru - jak gacie - każdy miał własne.
 

Ostatnio edytowane przez no_to_ten : 22-06-2015 o 12:21.
no_to_ten jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172