Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-06-2015, 20:25   #1
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
[neuroshima] Prawo postapokalipsy - SESJA ZAWIESZONA

“Słabym pozostaje tylko jedna broń. Błędy silnych.”
Georges Bidault



Miasta były niszczone nie tylko przez ładunki nuklearne, większość z tego co widzimy obecnie, te wszystkie ruiny, uległy entropii nie przez ingerencję człowieka a jej brak. Niekonserwowane i nie chronione, wystawione na liczne kaprysy postapokaliptycznej przyrody. Burze, tornada i trzęsienia ziemi. Czasem to wyglądało jakby świat nie tylko chciał wymazać człowieka ale i jego dzieła.

W nocy po ruinach się nie chodzi. Po 2020 noc znowu stała się nieprzychylna człowiekowi. Pełna zagrożeń. W nocy łatwo postawić nogę nie tam gdzie trzeba, a wtedy można mówić o szczęściu gdy “tylko” skręci się kostkę. W nocy polują drapieżnicy. I to nie wilki czy zdziczałe psy, chociaż i one stanowią duże zagrożenie. Bestie, stwory, które pomutowały tylko w jednym celu. By zabijać. Póki masz broń i światło możesz się przed nimi bronić, stara zasada mówi, że ołów działa na każdego. Jednak to nie są głupie zwierzaczki, żeby nie wyginąć musiały nauczyć się jak walczyć z człowiekiem. Będą krążyć, zmuszać ciebie do strzelania na oślep. A gdy się wypstrykasz z pestek, gdy byle jak naładowana powojenna bateria wyzionie ducha, one zaatakują.

Dlatego gdy zapada zmrok, należy znaleźć schronienie. Oświetlić je i czuwać. W miarę możliwości umocnić. To pierwsza zasada podróżowania. Dostosowali się do niej i ci podróżnicy. Nieznany kataklizm zawalił drogę odsłaniając tunel metra. To w nim rozbili obozowisko. Zapas drewna, kolejna niezbędna rzecz w ruinach, został ułożony w mały stosik a gąbka z krzeseł w metrze posłużyła za rozpałkę. Na prowizorycznym rusztowaniu powiesili kociołek w którym gotowała się w cennej wodzie fasola. Resztki suszonych warzyw i twarde, zasolone mięso miało chociaż trochę nadać jej smak.

Mężczyzna, a raczej młodzik, z pompką z nadzieją zerwał folię z paczki przedwojennych fajek, które znalazł przy trupie. Gdy jednak wyciągnął pierwszego tytoń wysypał się z gilzy. Skruszał doszczętnie. Zaklął. i wyrzucił śmieci.
Drugi mężczyzna z zadowoleniem wyciągnął nogi do ogniska, siedział wygodnie na znalezionym pod gruzami plastikowym krześle. Mimo, że w podróży nie spowalniał młodszych od siebie towarzyszy czuł w kościach przekroczony czwarty krzyżyk i nieubłaganie zbliżający się piąty. Powiódł wzrokiem do koni, które razem z młodszym przed chwilą skończyli oporządzać. Wierny pies ułożył się u jego stóp.
Trzeci z mężczyzn wychynął z ciemności. Swoim zwyczajem nic nie mówiąc usiadł trochę na uboczu kładąc pod ręką długi karabin z lunetą. Inni wiedzieli, że skoro jest tutaj to sprawdził dokładnie okolicę i nie znalazł niebezpieczeństw.
Ostatnia z grupy, jedyna kobieta siedziała oparta o unieruchomiony wagon. Wpatrywała się w tańczące płomienie, jak powoli liżą osmalony i pordzewiały garnek. Niedaleko niej stał oparty łuk bloczkowy. Kolejna zasada pustkowi, nigdy, przenigdy nie rozstawaj się z bronią. Przy drugim boku czuła ciepło napotkanej dziewczyny. Wiedziała, że tamta tego potrzebuje. Jak zwykle milczała, zawsze gdzieś na uboczu. Wielu drażnił fakt, że potrafiła przez cały dzień nie odezwać się słowem.


Spotkali ją gdy szukali schronienia. Zagubioną, przestraszoną, samotną. Jakiś odruch człowieczeństwa, nie zabity jeszcze przez bezlitosne czasy, kazał im się nią zająć. Teraz przerywanym głosem mówiła o sobie.
- Nazywam się Angelika Burchfied. Mój ojciec miał… Miał farmę niedaleko stąd. Za tymi ruinami. Miał bo, bo…
Zawiesiła głos. Trójka podróżników wiedziała co to była za farma. Christopher Burchfied był znany z dwóch rzeczy. Utrzymywania największego znanego haremu, nie żałował gambli na nowe “dziewczynkI” i znajdowały się tam same piękności, oraz stworzenia ziemi eksterytorialnej. Między Teksasem a Hegemonią zawsze były spięcia. Lekko mówiąc. Na ziemi Burchfieda obie strony mogły się spotkać i dogadać. Mimo tego co mówią ranczerzy i gangerzy wcale często dochodziło do takich spotkań. A i podróżni często tam przybywali. Za odpowiednią liczbę gambli można było się zabawić z niektórymi dziewczynkami. Angelika zebrała się w sobie i kontynuowała.
- Wszystko zaczęło się z miesiąc temu. Ziemie zawsze mieliśmy żyzną jednak zaczęły na niej rosnąć dziwne rośliny. Trujące a niektóre… niektóre żywiły się ludźmi. Ludzie, ochrona… Zaczęli się zmieniać. Jak w tych opowieściach o neodżungli. Oni… oni… Nas zaatakowali. Ludzie, którzy nie dawno byli normalni, uprzejmi. Zaatakowali nasz dom, weszli do środka. Musiałam uciekać. Uciekłam, nie pamiętam jak. Błąkałam się po ruinach i spotkałam was.
W najstarszym z nich obudził się rzadki w tych czasach przejaw współczucia dla młodej dziewczyny, która nie wiedziała co się stało z jej rodziną i domem. Łuczniczka rozumiała ją jeszcze lepiej. Niepewność o życie bliskich, szalone dni ucieczki, widoki zlewające się ze strachu w jeden. Najmłodszemu z nich zalśniły oczy. Jeśli w ranchu Burchfieda były tylko jakieś bestie to gamble leżały odłogiem. Dużo gambli. A i w nim, w synu teksańskiej ziemi czaił się jeszcze okruch człowieczeństwa i starych zasad. Nakaz pomagania sobie nawzajem w podróży. Spojrzał na swojego brata, strzelec wychwycił wzrok i tylko skinął głową. Odkąd wrócił z swoich podróży odzywał się nieczęsto a w nocy nie raz zbudził go parszywy koszmar. Ciągle jednak rozumieli się bez słów.

***

Podróżowali cały dzień. Serce ich małej karawany stanowił prosty, drabiniasty wóz zaprzężony w konia. Na koźle siedział najstarszy z mężczyzn, pod ręką zgodnie ze swoim zwyczajem miał swoją torbę z narzędziami weterynarza i krótką strzelbę o dwóch magazynkach. Koło niego siedziała łuczniczka, czujnym wzrokiem obserwując ruiny. Z tyłu, koło ich bagaży leżał duży pies, ktoś znający się na przedwojennych rasach poznałby tosa. W jego futro wtulona leżała Angelika. W nocy nie zmrużyła nawet oka, teraz odsypiała. Do drabiny wozu ktoś przywiązał konia, te zwierzę ewidentnie było ułożonym pod siodło, śmigłym stworzeniem.
Awangardę stanowił młody kowboj. Wyprzedzał wszystkich na swoim wierzchowcu o trzy długości. Prawa dłoń ciągle krążyła przy kaburze, młodzieniec wyrobił w sobie ten nawyk bardzo dawno temu i nie mógł się go pozbyć. W ariergardzie jechał jego brat, kiwając się lekko w siodle w rytm muzyki sączącej się z starego odtwarzacza. Tej nocy wyspał się jak dawno, kto inny roztrząsałby czy to dobry czy zły znak. On od dawna nauczył się przyjmować od życia wszystko co otrzymywał z kamiennym spokojem i się dostosowywać.
Podróż minęła im spokojnie, kowboj wybierał drogi nie zasłane przez wraki tak aby wóz mógł przejechać. Obrzeża nie miały swoich mieszkańców lub ci ukryli się przed ludźmi. Lub odsypiali nocne polowanie… Posiłek zjedli nie zatrzymując się, nawykli do wykorzystywania maksymalnie dnia. Słońce już dawno przekroczyło najwyższy punkt a z nieba siąpiła mżawka. Sądząc po chmurach mogli spodziewać się nasilenia się tej pogody, weterynarz był tego pewien. Czuł to w swoim kolanie.

Minęli przedmieścia z wznoszącymi się nad nimi ruinami starego kościółka i wyjechali z ruin. Widok ukazał się im niecodzienny. Jakieś trzysta metrów od nich zamiast pokrytej wysoką, charakterystyczną dla tych regionów trawą wyrastały paprocie, niektóre wielkości krzewów sięgały za pas dorosłego człowieka. Gdy się zbliżali widzieli, że dalej, tam gdzie kiedyś stała farma było gorzej. Pnie pokryte mechem zdawały się bazą dla licznych pnącz. Kwiaty o zamkniętych płatkach były wielkości zaciśniętej pięści. Przysłaniały widoczność i ograniczały możliwość poruszania się. Konie jeszcze mieli szansę wprowadzić za uzdę ale o wjechaniu wozem nie mogło być mowy. Zresztą nie tylko oni mieli taki problem bo widzieli pozostawiony samochód. I nie był to wrak a auto odrestaurowane po apokalipsie. Angela, która już nie spała patrzyła na zielone piekło szeroko otwartymi oczami.

 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 20-07-2015, 18:10   #2
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
post wspolny

Anomalia.... chyba tak kiedyś zwano podobne wybryki natury. Teraz jednak całą dawną terminologię można było wsadzić sobie głęboko w buty, dziękując otoczeniu za kilka dodatkowych centymetrów wzrostu, dzięki którym pole widzenia człowieka powiększało się tym samym zwiększając szansę na przeżycie. W ogarniętym szaleństwem świecie bezprawia ten kto pierwszy dostrzegał przeciwnika, wygrywał. Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozpatrywał swojej osoby przez pryzmat ofiary, raczej zwycięzcy...tak było najwygodniej, najzdrowiej i najlogiczniej.
Zielone Piekło, rozciągające się tuż przed nosami podróżnych nie stwarzało pozorów zagrożenia, lecz była to tylko ułuda. Matt szarpnął za lejce swojego wierzchowca i uniesioną ręką wstrzymał pochód. Wóz z cichym jękiem zatrzymał się, konie zarżały niecierpliwie. Czy nie podobał się im nagły postój, czy podobnie jak ludzie chciały jak najprędzej oddalić się od mamiącego ciszą i spokojem poruszanych wiatrem liści zagrożenia, nie dało się jednoznacznie stwierdzić. Podobno zwierzęta posiadały instynkt przetrwania rozwinięty dalece dalej niż przeciętny człowiek, lecz ile w tym prawdy? I kogo na dobrą sprawę to obchodziło? Zasady, wytyczne, mądrości, kodeksy moralne... z każdym kolejnym rokiem wszystko traciło na wartości, ulegało dewaluacji.
Powojenny świat rządził się w końcu swoimi własnymi prawami.

Mężczyzna bez słowa zeskoczył na ziemię i trzymając w jednej ręce lejce podszedł ostrożnie do auta. Te widać, że nie jedno przeszło, lecz czy obecnie znajdowało się na chodzie ciężko mu było ocenić, ale całe szyby i opony sugerowały, że przynajmniej jakiś czas temu dało się nim poruszać. W środku ujrzał dwa przednie siedzenia i kanapę z tyłu, na której zmieściłyby się spokojnie zmieściłyby dwie-trzy osoby. Żadnych rzeczy ani kluczyków w stacyjce. Bagażnik z tyłu opuszczono i co najmniej zatrzaśnięto na głucho.

Widząc co działo się przed Mike'em, drugi Teksańczyk zboczył odrobinę z głównego szlaku przejeżdżając na flankę aby mieć dobre pole do obserwacji. Uważał żeby nie zbliżyć się nadto do co ciekawszych okazów tutejszej flory. Przełożył bron przez lęk siodła, trzymając prawą ręka rękojeść M21, mając lufę przewieszona przez lewe przedramię i ściskając zarazem lewa dłonią wodze.

Obaj bracia zajęli się sprawdzeniem okolicy. Młodszy stał przy samochodzie taksując okolicę: z całą pewnością w bezpośredniej odległości nie widział żadnego zagrożenia, jednak pobliska ściana zieleni była idealną kryjówką. Czy to dla człowieka czy dla czegoś gorszego. Dystans miał jednak po swojej stronie, jeśli nie był tam ukryty ktoś z bronią palną to nie mógł im zagrozić. Na razie. Mike zaś podprowadził konia również obserwując z wysokości jego grzbietu okolicę. Gotów w każdej chwili wspomóc ogniem swojego brata.
Miał więcej szczęścia, zdecydowanie była to kwestia tylko losu. Na wierzy mijanego wcześniej kościółka dostrzegł odbłysk światła. Kto jak kto ale on nie składał tego na przypadek. Sam by wybrał tamto miejsce jako gniazdo, zapewniało idealny widok na okolicę.

- Trochę to wszystko śmierdzi - powiedział niezbyt głośno Matt. - Kto zostawia dobrą furę bez opieki?

Mike spokojnie, leniwie wręcz podjechał do przyjaciół, wyjął z uszu słuchawki od mp3 i stwierdził:
- Ktoś, kto chce abyś go znalazł i wystawił się jak kaczka na strzał. Braciszku. Nie ruszaj wozu, nie patrz nawet na niego. Zejdźmy z tej strzelnicy i to tak szybko jak się da.

- Myślisz Mike? - Matt podszedł do brata starając się ustawić swojego wierzchowca tak, aby ich konie odgradzały ich choć częściowo od zieleni i ruin. - A wiesz gdzie są?

Starszy z Franklinów kiwnął głową.
- Spieprzajmy stad. W tej chwili nie mamy nic, co może nam pomóc.

- A gdzie chcesz spierdalać? - Teksańczyk pokręcił głową - Jeśli to zasadzka to jesteśmy już otoczeni. Odpierdolmy coś pojebanego, jak ginąć to z fasonem - uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając zapasową białą koszulę.

- Byle dalej od tej dzwonnicy. - Mike nawet spojrzeniem nie wskazał miejsca, w którym spodziewał się snajpera. Poza tym... Jeszcze nie zaczęli strzelać.
-Tak? - Dodał kręcąc głowa na idiotyczne wzmianki brata na temat życia, śmierci i takich tam...

- Matt Franklin człowiek który ze śmiercią tańczył kankana - Kowboj puścił oko do brata. - Może nie koniecznie chcą nas zabić? Póki co nie strzelają. Postaram się zyskać ich uwagę a ty rób co trzeba.

- Może tylko zgwałcą tych młodych i nie golących sie jeszcze....

- Przyjemności na bok jak by co będę spierdalał w tamtą stronę. - Matt wskazał dyskretnie kierunek, następnie puścił lejce i trzymając koszulę w opuszczonej lewej ręce powoli ruszył w kierunku auta.

- Jeśli cię zabija... Sam będziesz tłumaczył się Mamie.... - Mike zaczął rozglądać się za odpowiednim stanowiskiem do oddania bezpiecznego strzału.

Koleś raczej nie był laikiem i już miał kogoś z podróżnych na celowniku. Albo w okularach lornetki. Problemem było to, że Mike musiał najpierw namierzyć tamtego, przycelować i dopiero oddać strzał, żaden snajper nie da mu tyle czasu. Potrzebował zniknąć mu z oczu a to mogły umożliwić albo rośliny albo skrycie się pod wozem/samochodem. Przy czym zwiększało to tylko jego szanse.
Matt podszedł do samochodu. Wierzył swojemu bratu, że są na celowniku jednak strzelec póki co nie strzelał. Ani teraz ani wcześniej gdy zbliżył się do auta.Mike dalej rozglądał się czujnie. Nigdzie nie było powiedziane ze celuje w nich tylko jedna lufa.

Na tych terenach zwykle dominowała roślinność stepowa, tutaj jednak raptownie wyrastała karykatura lasu. Roślinność krzewiastą zastępowały paprocie, nie ustępująca wielkością dorodnym krzewom bukszpanu. Kawałek dalej w niebo wyrastały pnie, porośnięte zamiast korą chyba czymś w rodzaju mchu. Zamiast gałęzi zwisały liany, niektóre cienkie jak sznurek inne wielkości łańcucha od kotwicy, który Mike widziały w Miami. Tuż przy ziemi dostrzegł parę kwiatów o dużych, zwiniętych pąkach.

Mike przyłożył M21 do ramienia i zaczął lustrować okolice przez lunetkę. To w prawo, to w lewo... To przypadkiem zwracał się na chwile w kierunku dzwonnicy, starając się dojrzeć coś ciekawego. Nie nachalnie i szczególnie długo... żeby w razie coś zobaczyć. Robił to trzymając bron niedbale, tak by potencjalny strzelec myślał właśnie ze ogląda sobie teren, a nie składa sie do strzału. Jednocześnie oceniał dystans, wiatr i parametry potrzebne do oddania strzału.

W tym czasie Andrea bez pośpiechu podniosła się z kozła i rozłożywszy szeroko ramiona przeciągnęła się aż zatrzeszczały stawy. Stojąc na furmance spoglądała badawczo na okolicę.

Stojący przed ścianą zieleni wózek nie był dobrym omenem. Nikt nie zostawia takiej fury bez opieki, stary John wiedział o tym aż za dobrze. Zatrzymał powóz w sporym oddaleniu od wozu, ale nie zjeżdżał z drogi. W rękach trzymał lejce, ale ocenił dystans do wrzuconej w olstro przy koźle strzelby bojowej. Bracia Franklin podjechali do przodu. Stones gwizdnął na Saxona:
- Pobiegaj piesku.

Wielkie psisko z gracją zeskoczyło na ziemię i ruszyło między trawami, biorąc kierunek na prawo od drogi, tak by okrążyć trochę terenu i dopiero potem zbliżyć się do muru paproci.

Saxon zaczął biec w kierunku roślin, jednak zrobił przystanek przy aucie. Obwąchiwał je chwilę a potem uniósł tylną łapę i obsikał koło. Andrea w tym momencie spokojnie zaczęła obserwować okolicę, podobnie jak wcześniej Mike miała wrażenie, że dostrzegła z wieży kościoła refleks słońca na jakiejś błyszczącej powierzchni. Teksańczyk w tym czasie lustrował przez optykę flanki by zyskać pretekst przyjrzenia się gniazdu snajpera.

Stones powoli zszedł z kozła, kolano napierdalało go okropnie, instynktownie wyczuł, że coś śmierdzi w całej tej sytuacji. Udając, że poprawia coś przy wozie, starał się odgrodzić pojazdem od ściany zieleni.





Andrea zeskakując na twardy grunt, bez zbędnych emocji rzuciła krótko:
- Mamy towarzystwo, Snajper na wieży kościoła, około trzysta metrów.

Mike rozejrzał się po prawej, rozejrzał się po lewej. Było czysto. W końcu przeniósł wzrok na wieżę kościoła. Dostrzegł strzelca za późno. Skurwiel umościł sobie bardzo dobre stanowisko, maskując je kocem z przymocowanymi drutem kawałkami otoczenia. Dodatkowo wystawała tylko lufa karabinu i ciała od ramion w górę.
Nim kowboj zdążył coś zrobić, strzelec ściągnął spust. Wszyscy usłyszeli huk a Mike poczuł ból w lewym ramieniu gdy kula przebiła biceps. Zacisnął zęby jednak jego najlepsza przyjaciółka adrenalina już dołączyła do tańca i pozwoliła działać.
Gdy huknęło Matt odruchowo kucnął za autem przy którym stał, przywierając do niego plecami a Angelika padła na płask na wozie nakrywając głowę dłońmi.

Mike zeskoczyłby z gracja z siodła gdyby był cały. Ponieważ cały nie był, uczynił to tak prędko i tak sprawnie aby znaleźć sie na ziemi możliwie szybko, olewając noty za styl. Postarał sie dopaść możliwie szybko do furmanki i paść pod nią. Potem ustawił M21 i zaczął szukać celu. Matt w tym czasie spróbował otworzyć drzwi, te okazały się zamknięte.
John wiedział, że mają przejebane, snajper dominował nad okolicą, a oni byli jak na widelcu. Krzyknął do Angeliki:
- Nie ruszaj się dziewczyno!
Na szczęście Andrea schowała się już za osłoną. Gorączkowo rozglądał się po okolicy, oceniając w którą stronę najszybciej znajdą osłonę.
- Musimy się ruszyć - szepnął do kobiety. Potem zawołał na Jeda:
- Wio! - chciał pod osłoną wozu dostać się bliżej paproci. Modlił się w duchu, by temu skurwielowi z góry nie przyszło do głowy strzelać do zwierzęcia. Zapowiadało się kilka długich metrów.

Wszystko się działo szybko, bardzo szybko. Matt szarpnął za klamkę w chwili gdy Mike już był na ziemi i w susie znalazł się na ziemi. W tym samym czasie John krzyknął do obu dziewczyn i popędził konia. Pechowo w tym samym momencie w którym Mike położył się pod wozem chcąc ustrzelić wrogiego strzelca. Spłoszony strzałami zwierzak wiele nie potrzebował. Ruszył przed siebie.
Ledwo zdążył się przeturlać znajdując się za wozem, niestety musiał wypuścić karabin. Ten znalazł się pod kołem. Ciężka, drewniana kolba została wprasowana w ziemię, na szczęście delikatniejsza optyka czy lufa nie ucierpiały. Kula snajpera wbiła się tuż przed koniem ciągnącym wóz. Ułożone zwierze na szczęście jednak zamiast stanąć dęba przyśpieszyła kroku. Podobnie drugi z koni, przyczepiony do wozu. Pozostałe dwa niespokojnie drobiły w miejscu ale jeszcze nie uciekły. Matt też dostrzegł Saxona, który dowodził psiej inteligencji i gdy zaczęły huczeć strzały schował się pod samochód.

Mike należał do opanowanych ludzi, ale po zaledwie kilkunastu sekundach wiedział juz czym grozi praca w takim zespole. Brak zgrania, brawura i elementarna nieznajomość taktyki mogły doprowadzić jedynie do śmierci. Bark bolał jak jasna cholera, pomimo tego przestał być teraz zagrożeniem nr jeden. Kula, która świsnęła przed chwila przed końskim łbem była tego najlepszym dowodem. Starszemu z Franklinów przyszedł do głowy jeden pomysł na wykorzystanie całego tego zamieszania. Na miarę swych możliwości rzucił sie w kierunku broni, przeturlał i ułożył w pozycji do strzału.

Wszystko działo się szybko. Jeszcze nim padł strzał w konia Andrea już była na wozie i przykryła swoim ciałem Angelikę. John, mimo ostrzału popędzał wóz dalej. Jeszcze chwila i będą przy samochodzie za którym krył się Matt. Młodszy z Franklinów wyszarpnął rewolwer z kabury i rozwalił rękojeścią szybę od strony kierowcy, szybko namacał blokadę i otworzył drzwi. Jego brat zaś brawurowym skokiem rzucił się po karabin, przeturlał się niczym na ćwiczeniach i złożył do strzału. Nie zdążył wziąć jednak tamtego na cel gdy kolejna kulka powędrowała w stronę konia. Kula trafiła w tors zwierzęcia, John skrzywił się widząc kawał mięcha jaki kula ze sobą wyrwała. Koń stanął dęba a potem wyrwał przed siebie ciągnąc wóz. O dziwo inne konie słysząc jego pełne bólu wołanie nie spłoszyły się i nie pognały w step. Matt zaś ułożył się do strzału, szybko wyszukał chłopaka i zgrał krzyż optyki na jego sylwetce. Skurwiela było lekko widać, wiedział, że czeka go trudny strzał i wolał oddać go na spokojnie. Nie wziął dobrej poprawki na odległość, 300 metrów dla 7,62 to już przeszkoda. Dodatkowo paskudna pogoda i bolące ramię nie ułatwiało oddania strzału. Dlatego trafił trochę niżej, nie w strzelca a w fragment balustrady. Strzelec się schował a Mike był pewien, że widział bryzg krwi.

- Skurwiel! - krzyknął John, widząc co kula karabinowa zrobiła z jego ukochanym zwierzęciem. Wierzchowiec wyrwał się do przodu, ale dał radę spiąć się tylko o kilka metrów, padając z bolesnym jękiem na ziemię. Stary weterynarz wiedział, że nie było już co ratować. Takich postrzałów u koni się nie leczy… Zadziałał instynktownie i odpiął lejce luzaka od wozu, by nie stracić drugiego zwierzęcia. Przeprowadził go na drugą stronę wozu, by choć trochę zasłonić go od ostrzału. Wiedział, że wystawia się na widok, ale musiał zaryzykować. Nie poruszał się już tak sprawnie jakby chciał , lata już nie te. Gwizdnął na Saxona i po chwili potężny pies stanął u jego nogi. Wskazał mu palcem linię paproci przed nimi i wydał komendę:
- Szukaj!!! - pies dostał za zadanie sprawdzić, czy w tych paprociach w najbliżej okolicy nic się na nich nie czai. Stones wyciągnął rewolwer z kabury i ruszył w kierunku ciężko rannego zwierzęcia… wiedział co musi zrobić, a złość wypełniała mu duszę...
Weterynarz zachował się, jak na weterynarza przystało. Zamiast pomoc rannemu strzelcowi, poszedł dobić konia... Mike sapnął ciężko, na poły z bólu, na poły z nie dowierzania...

- Matt !!! - Wykrzyknął nie odrywając oka od lunety i dalej celując w dokładnie tym samym kierunku. - Pomóż. W niezbędniku mam opatrunek osobisty.... - Brat może nie był lekarzem, ale nie jednokrotnie krowy opatrywał... a mięso, to przecież mięso.

- Zostaw - powiedział głuchym głosem John do Matta, młodszego z Franklinów. - To nie potrwa długo - wskazał na konia:
- a jak coś spieprzysz będziesz mu do końca życia fujarkę przy sikaniu trzymał, bo jak ścięgna poszły, to narobisz więcej bałaganu niz. jest teraz.

-Idę brat! - Krzyknął Matt rozglądając się nerwowo. - Pierdolone czarnuchy. - mruknął podbiegając do leżącego Mika. Co tu dużo gadać bał się o niego. Nie wiedział na ile poważna jest jego rana.
- Co ze strzelcem ? - Zapytał padając.

Ten zdjęty. Chyba. Zaczynałby sam coś takiego? Mike skrzywił się gdy Matt dopadł do niego i padł obok trącając go.
- Musimy sprawdzić ta wieżę !

-Daj rurę i przyłóż szmatę. Niech cię pozszywa łapiduch. - Matt nie był babą by pitolić po 10 minut o sprawach na 5 sekund. - Dojdziesz za wóz? Ja was obstawię.

-Masz swój Taniec. Ze Śmiercią... Jak to nazwałeś... Can-Can?- oddal karabin bratu. - A zawsze ja muszę obrywać po dupie... Dobra... Był tam...- wskazał palcem miejsce ostatniego strzału.
- Zaraz wracam i tam idziemy. Jasne?

-Jak dupa. Ogarnij się i krzyknij przejdę za wóz - Powiedział, składając się do strzału.

Mike podniósł się, przykładając szmatę opatrunku osobistego do rany i poszedł za wóz szukać, o ironio, weterynarza.

Stones wyciągnął z torby bandaże i bimber i zabrał się za opatrywanie postrzału, na szczęście uspokoił się już na tyle, że ręce nie trzęsły mu się ze złości.
Nastał spokój, pozorny zapewne i tymczasowy, o ile nie liczyć charczenia umierającego zwierzęcia i ludzkich podniesionych głosów. Andrea przez całą zawieruchę nie wstawała ze swojego miejsca, przyciskając mniejsze ciało dziewczynki do podłogi. Milcząc wsłuchiwała się w odgłosy strzałów, zżymając się w duchu na ludzkie rozgorączkowanie. Wystarczyło kilka sekund, by jeden z towarzyszy zarobił kulkę. Na jej oko powinien sie cieszyć, że ukryty na wieży snajper nie postanowił dorobić mu trzeciego oka pośrodku czoła - wklęsłego, czerwonego i trupio ślepego. Bezużytecznego, tak dla odmiany.
Kobieta otaksowała szybkim spojrzeniem leżącego pod nią dzieciaka. Wydawał się przerażony, ale cały i nawet nie draśnięty. Tyle dobrego.
-Leż. - burknęła ochryple, unosząc głowę ponad burtę wozu chcąc sprawdzić co z resztą kompanii. Hałasowali i kręcili się niczym mrówki w których mrowisko czyjaś złośliwa ręka wetknęła długi kij.
-Sprawdzę zarośla.- ciche mrukniecie nie było skierowane do nikogo konkretnego.

- No przydasz się na coś - Matt z lekkością kowadła rzucił w stronę pleców tropicielki. Uśmiech na jego twarzy przeczył grobowemu tonowi głosu.

Kobieta spojrzała na niego z politowaniem. Przeniosła wzrok na postrzelonego i po chwili wróciła oczami do rozmówcy, wykrzywiając usta w coś co przy dużej dozie dobrej woli dało się wziąć za uśmiech. Połowiczny co prawda, ale zawsze. I prawie bez sarkazmu.

W odpowiedzi posłał jej teatralnego całusa takiego z cmokaniem, ruchem dłoni i całą resztą tego badziewia.

Rozdrażnione prychnięcie miało stanowić całą odpowiedź ze strony tropicielki, która zeskoczywszy z wozu skupiła uwagę na poletku paproci, rosnącym beztrosko tuż przed nimi.




- Dobra, jestem.- Stwierdził oczywistą oczywistość Matt dobiegając do wozu i oddając karabin bratu. - Zrobimy tak: Mike ty mnie obstawisz jak by co, a ja tam podskoczę raz dwa na Lucky Lucku. Sprawdzę co i jak. Albo ty tam wbij z rurą i będziesz nas osłaniał a my sprawdzimy okolicę, co?

- Na "Lucky Lucku"?- Mike wypluł dwa wyrazy, a potem podniósł rękę z zamiarem zdzielenia brata prze łeb. - Młody uspokój się! Wchodzimy na paluszkach. Dobrze by było gdybyś zabrał Andreę, a ja z Doktorkiem, będziemy obstawiać. Gdy dotrzesz do wejścia poczekasz... Jeśli dostaniemy sie na gore, będziemy wiedzieli co dzieje sie dookoła.

-Bez sensu - kowboj może nie był starym wiarusem ale swoje wiedział- Jeżeli ktoś go obstawiał to max jedna osoba. Fura nie jest duża to raz, a dwa to jeżeli jest ich więcej to czają się w pobliżu jako dobijacze - szabrowacze. Idź tam z góry bardziej się przydasz, a ty i tak jesteś inwalida.

- Jeszcze ci dupę skopię. Wystarczy jedna dobrze ustawiona lufa, a wszyscy zatrujemy sie ołowiem. Idziemy razem uważając na to co dzieje sie wokoło. Potem wejdę na gore i sie rozejrzę.

-Chuj nie ma czasu. - Matt uważał co prawda, że Mike jak zwykle nie ma racji ale faktycznie nie było czasu pierdolić trzy po trzy. - Dawaj raz dwa obczaimy furę może po gratach zorientujemy się ilu ich jest. Dwie minuty to zajmie.

-Pierwszy raz powiedziałeś dziś cos z sensem... Prowadź.

Matt przebiegł szybko do samochodu i zerknął na graty poniewierające się w środku. Nie szukał zapomnianych naboi tkwiących pod kanapą ani drobnych leżących pod dywanikiem . Wypierdolił wszystko ze schowków , podszedł do bagażnika i profilaktycznie przypierdolił nu z kopa.. Miał pewne problemy z otwarciem bagażnika jednak Mike wykazując się doświadczeniem nabytym z wiekiem znalazł dźwignię pod maską i zwolnił blokadę. Z pompki już nie zdążył bo klapa sama odskoczyła Oczom młodszego z Franklinów ukazał się duży worek z jakiegoś materiału, plastikowy baniak z wodą oraz trochę szpargałów.

-Bo trzeba mieć tu... - drugi z rodzeństwa sugestywnie popukał sie w głowę.

- Na chuj mi rozum jak przystojny jestem. - odpowiedział jego brat rozbrajająco szczerze.

Matt nie szczypiąc się wysypał graty z torby i rozgarnął je butem po trawie. Ogarnął wszystko wzrokiem i schwał lusterko oraz brzytwę. Sam miał lepsze ale gambel to gambel.
- Na pewno jeden facet. Tyleśmy się kurwa dowiedzieli. Jedziemy?

Stones pozbierał się już w sobie, nawet nie patrzył na truchło zwierzęcia, które jeszcze kilka minut temu, służyło mu wiernie. Jak będzie czas, oskóruje zwierzę i co lepsze partie mięsa z pomocą Andrei zakonserwuje.
- Wątpię, by był tu sam. Po jaką cholerę by tam siedział i strzelał do ludzi? Musiał mieć kogoś do osłony, albo robił za tylnią straż dla jakiejś ekipy, albo po prostu zostawili auto na wabia i czekają gdzieś dalej żeby ograbić nasze trupy. - Wtedy przypomniał sobie o Saxonie. Gwizdnął na zwierzaka, w charakterystyczny sposób, zaraz powinien wrócić.

- Nie istotne to jest, John - Matt nie lubił dzielić włosa na czworo zwłaszcza w takich chwilach. - Pozbądźmy się ich. Mike ogarnie wieżę, Andrea krzaki, ty obstawisz młodą a ja zrobię flaszkę co wy na to?- Kowboj najwyraźniej dostawał głupawki. Po chwili ogarnął się i rozejrzał
- Albo zerknę w krzaki po drugiej stronie.

- Co robimy ustali się, jak wróci Andrea, na pewno nie pójdzie sama za daleko. Wróci z informacjami i ruszymy dalej - weterynarz rozglądał się po okolicy w poszukiwaniu jakiejś osłony albo miejsca gdzie mógłby schować furmankę. Planował wziąć co cenniejsze rzeczy na drugiego wierzchowca. - Jak ogarniemy najbliższą okolicę, pomożecie mi z Jedem - jego głos znowu stał się pusty.
- Tyle mięsa nie może się zmarnować...

- John. Mam ci pomóc konia sprawić teraz? Serio kurwa? Nie wiadomo co kto i gdzie się czai a ja mam sprawiać twojego konia? - Szczęka Matta opadła prawie do ziemi. - Opanujmy sytuację a potem weźmiemy się za gary. Mike wieża, ok? - Matt spojrzał pytająco na brata.
- Może lepiej przestawmy wóz tak aby z samochodem dały coś na kształt osłony, barykady. Jak dobrze to zrobimy to wiesz John, trzy strony mamy osłonięte.

Angela zeskoczyła z wozu, nie widzieliście kiedy z niego wstała. Była wyraźnie podenerwowana ale opanowana.
- Może mogę jakoś pomóc?

- Młody skończ wygłupy, bo dawno chyba pasem po rzyci nie dostałeś. Jasne kurwa, że nie teraz - zaklął ze złości Stones, gówniarzowi wydawało się, że to zabawa. - Obudź się, nie zostanę na tej cholernej patelni ani chwili dłużej niż to potrzebne. Póki co i tak musimy czekać na Andreę. - Odwrócił się w kierunku ściany zieleni, skąd wypadł Saxon, zziajany i ubrudzony błotem. Musiał w najbliższej okolicy nie znaleźć nic niepokojącego, pewnie dziewczyna też zaraz wróci. Na pytanie Angeli powiedział:
- Możesz mi pomóc, dziecko. Zaprzęgniemy drugiego konia do wozu - pochylił się i pomasował bolące kolano - Mam zamiar ukryć go w tych ruinach - wskazał na wieżę - jeśli okażą się bezpieczne, przez te cholerne krzewy i tak wóz nie przejedzie.

- Dobra, jakkolwiek . - Głupio, naprawdę głupio było się wykłócać z człowiekiem który sprowadził cię na świat i to właśnie wkurwiało Matta ilekroć John robił coś głupiego.
- Powiedz mi droga panno - przeniósł spojrzenie na ocaloną - umiesz strzelać z pompki?

Stones jeszcze się wtrącił:
- Sprawdzimy w międzyczasie ile jest paliwa w baku? Akumulator też gambel, a tak udupimy skurwieli, że dalej się nie ruszą.

- Nigdy nie strzelałam. Znaczy z strzelby. Ale z pistoletem nieźle sobie radzę.

- To patrz - pokazał jej swojego remingtona - Tym końcem do wroga, tu naciskasz a tak przeładowujesz. Masz siedem naboi. Celować nie musisz bo to śrut więc na krótkim dystansie zgarnia wszystko a na długim gówno zrobi. Trzymaj jak by co - wręczył dziewczynie strzelbę.
- Wiesz co John to może odstawcie go w dwójkę a ja poczekam na panią gadułę?

Dziewczyna z uwagą przypatrywała się instrukcjom Matta, wzięła od niego strzelbę i skinęła krótko głową. Stones podczas gdy Matt tłumaczył dziewczynie zasady korzystania z Remingtona, spróbował otworzyć maskę samochodu, chcąc zająć się akumulatorem maszyny. Chwilę musiał pogmerać przy kierownicy w końcu jednak otworzył maskę. W środku zobaczył plątaninę kabli i jakichś urządzeń, chyba poznawał akumulator. Z grubsza wiedział jak wygląda: plastykowa kostka z dwoma wychodzącymi uchwytami na kable. Wyciągnął solidny myśliwski nóż i próbował odciąć oba przewody.Po chwili jednak się zawahał:
- Ktoś z Was ma może jakąś maczetę? Albo siekierkę? Za cholerę się na tym nie znam, ale chciałbym, by ich wierzchowiec też już nie pociągnął.

- Chcesz się mścić czy utrudnić im odjazd?

- To i to - wskazał mu plątaninę pod maską - Znasz się na tym?

-Ni chuja, ale wiesz takie auto to jest trochę warte. - Matt kombinował co by tu zrobić. Zabicie konia człowiekowi to okrutna zniewaga i obraza i należy ją mścić a z drugiej strony gambel to gambel. Mike umiał prowadzić. - To może tak, albo pierdolnij w to moją saperką na pewno popsujesz albo odkręćmy temu koła co? Jak nie będzie miało koła to nie pojedzie. a jak wrócimy to je założymy. I odjedziemy i sprzedamy. Oni będą stratni i wkurwieni o ile przeżyją a my zarobimy ty się zemścisz, co ?

- Chrzanić to - weterynarz zamknął ze złością maskę - Odstawmy wóz w te ruiny i pójdziemy dalej? - głos miał zmęczony. Był zły na to, że dali się tak łatwo podejść. Stracił zwierzaka… i jeszcze to cholerne kolano bolało z powodu wilgoci.

- Jak chcesz. Jared był twój - Matt spojrzał na starego ze współczuciem - Wiesz przykro mi.

Stary potrząsnął głową:
- To jedźmy, wóz i tak nie zmieści się między te rośliny, podobnie konie. Może znajdziemy jakieś osłonięte miejsce, gdzie da się je zostawić?

Sytuacja się uspokajała, adrenalina powoli opadała. Nie mogło to jednak trwać długo. Z głębi zarośniętego terenu rozległy się dwa strzały. Chyba pistoletowe… Chyba, ciężko było ocenić z racji na odległość...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 20-07-2015 o 23:37.
Zombianna jest offline  
Stary 20-07-2015, 18:12   #3
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Chwila oddechu i możliwość skupienia się na tym, co znała - więcej do szczęścia Roe nie potrzebowała. Zagłębiając się wśród paproci w końcu przestała zgrzytać zębami. Chwilowo, ale zawsze lepsze to niż nic. Czuła wściekłość na samą myśl o powrocie do reszty grupy. Zapalczywość, brak umiejętności logicznego planowania i chłodne podejście do problemów...w końcu po co zawracać sobie głowę podobnymi bzdurami, skoro można z miejsca zacząć pruć ołowiem do wszystkiego w okolicy, a potem dziwić się konsekwencjom w postaci ran, straty sprzętu, dogodnej pozycji i życia kogoś z towarzyszy? Nigdy nie należała do osób gwałtownych, a minione lata skutecznie nauczyły ją ostrożności, graniczącej momentami z jawną paranoją, lecz podobne zachowanie się sprawdzało - wciąż dychała i mimo wszelkich przeciwności losu wciąż co rano otwierała oczy. Bardzo chciała, aby ten stan rzeczy pozostał niezmieniony. Szczeniackie wyskoki, stroszenie piórek i mierzeni długością lufy swojej wartości oraz dokarmianie ego... kobieta czasem zastanawiała się dlaczego wciąż trzyma się reszty zgrai.
Ach, no tak. Obiecała pomoc John'owi, zresztą dwaj bracia na dłuższą metę nie byli aż tacy tragiczni. Tak przynajmniej sobie wmawiała...




Powoli podchodziła do zarośli w których wcześniej zniknął pies Johna. Z całą pewnością roślinność była wypaczona. Skupiła się jednak na szukaniu śladów innych osób. Wydeptany szlak przez węszącego Saxona był dość łatwy do wypatrzenia, po kwadransie spędzonym jednak na uważnym przepatrywaniu okolicy dostrzegła ludzkie ślady. Wiodły one ewidentnie od auta, a w gąszczu stawały się wyraźniejsze. Szła tędy trójka osób, co do liczby była pewna. Trop jednej z nich wychwyciła z trudem bo ta poruszała się z wprawą w tym terenie, a pozostała dwójka w znacznej części je zadeptała. W zaroślach dostrzegła również dwie łuski, leżały tu od paru dni a trójka ludzi przeszła tędy najdalej dwanaście godzin temu. Ostrożnie podniosła jedną z nich. .45 ACP.

Kucnęła przetaczając gilzę między palcami lewej dłoni. Ludzkie odciski były świeższe i to im poświęciła więcej uwagi. Przyglądała się pozostawionym w błocie śladom butów, po wzorze podeszwy próbując ustalić rodzaj obuwia. Ciężkie, wojskowe buciory o porządnych podeszwach, a może zwykłe, wytarte i gładkie mokasyny? Czasem najprostszy szczegół potrafił dostarczyć interesujących informacji. Im głębsze odciski, tym cięższy człowiek je zostawił. Przydawał sie też rzut okiem na odległość pomiędzy jednym krokiem a drugim - określały potencjalny wzrost celu, jednak o wiele ciekawszy był kierunek z którego przyszli nieznajomi, lecz nim kobieta postanowiła zająć sie za chwilę, wpierw zbierając tyle danych, ile tylko mogła.

Ciężko było ocenić obuwie, które miała pierwsza osoba. A co do pozostałej dwójki musiała zagłębić się kawałek w dżunglę. Osoba idąca jako druga chyba była mężczyzną, albo kobietą o dużych stopach. Podeszwy miały dziwną fakturę jednak na pewno nie było to ciężkie obuwie. Trzecia z nich była albo drobnym mężczyzną albo kobietą ewidentnie obutą w wojskowe buty. Z niczym nie da się pomylić śladu wojskowego trepa. Była też pewna, że przyszli z tego samego kierunku co ona. Z grubsza od auta.

Z głową nisko opuszczoną ruszyła tam gdzie leżały łuski. Przeszukała pobieżnie najbliższe krzaki, pociągając nosem i zamierając w bezruchy przy intensywniejszych szmerach. Przyszykowała strzałę, ściągnęła też z pleców łuk, a sprawdziwszy czy najbliższa okolica nie kryje zwłok, podążyła wzdłuż linii śladów. Była ciekawa dokąd ją zaprowadzą i czy po drodze nie natknie się na kolejne niespodzianki. Zachowywała ostrożność, gotowa przypaść do ziemi w razie niebezpieczeństwa. John znów zmyłby jej głowę, gdyby wróciła w stanie daleko wykraczającym poza powszechnie przyjęte znaczenie zwrotu “w formie”. Z napiętym łukiem poszła śladami. Te były ciężkie do podchwycenia, ale ona nie była byle kim. Nawet w terenie jej nie znanym radziła sobie bardzo dobrze. Na granicy widzenia w tym buszu na prawo zobaczyła szary element, kawałek odzieży? Musiałaby podejść bliżej.
Zmrużyła oczy, lecz niewiele to pomogło. Nieznany obiekt znajdował się za daleko, by jednoznacznie móc go zidentyfikować. Musiała podejść bliżej, ale nie zamierzała leźć jak krowa prosto przed siebie w linii prostej. Ruszyła po łuku, rozglądając się po najbliższej okolicy. Szukała wzrokiem nagłych poruszeń wśród zieleni, połamanych liści świadczących ze ktoś przed nią przedzierał sie tą samą drogą. Śladów odciśniętych w błocie, nie tylko tych ludzkich. W podobnych kniejach lubiły pomieszkiwać przeróżne paskudztwa od jadowitych węży zaczynając, na innym zdziczałym paskudztwie kończąc. Nieprzyjemne byłoby też natknięcie się na linki pułapek, zakopane miny. Cholera wiedziała kim byli ludzie którzy przechodzili tą trasą pół doby temu. Zachowanie najwyższej ostrożności wydawało się logiczne i jak najbardziej wskazane.

“Paranoja moją jedyną przyjaciółką”, ta zasada przyświecała Andrei. Ostrożnie, zgarbiona i z strzałą na cięciwie łuku zaczęła zbliżać się do obiektu. Z początku wydawało jej się, a potem była pewna, że ta roślinność żyje. I to nie tak jak grzeczny dąb stojący w miejscu przez wieki. Pędy lian drgały, zwijały się i oplątywały pnie drzew. Powoli, leniwie, przypominały w tym węże. Bajecznie kolorowe kwiaty jak na niesłyszalną komendę rozpostarły swe pąki, rozsiewały słodką, przyjemną dla nosa woń. Z każdym krokiem upewniała się, że to co leży to podarte ubranie. Obeszła najpierw okolicę i upewniając się, że jest bezpiecznie, przyjrzała się im. Szary len kiedyś był spodniami. Zostały jednak rozerwane w szwach. Kawałek dalej leżały mokasyny, również rozsadzone od środka. Najbliższy pień był jak wszystkie inne oplątany lianami, jednak między nimi a zielonym drewnem błyszczała klamra. Przyjrzała się uważniej i dostrzegła brązowe fragmenty paska, lekko zniekształcone, jakby ktoś polal je kwasem. Ciągle była do niego przymocowana kabura z pistoletem jednak by go wydobyć potrzebowałaby rozrąbać pędy. Widziała ślady, zdawało się jednak, że roślinność specjalnie je ukrywa. Chyba należały do istoty dwunożnej, o stopie porównywalnej do wysokiego mężczyzny ale zakończonej pazurami. Znikały w głębi pseudo dżungli. Miała też nie miłe wrażenie, że coś ją obserwuje, lata spędzone w ruinach nauczyły ją ufać takim wrażeniom.

Pierwszym co zrobiła był szybki rzut oka ku górze, wprost na kołyszące sie nad jej głową gałęzie, dopiero potem skupiła sie na sprawach przyziemnych. Nie wyglądało na to by ofiarę coś dopadło, bardziej że sama... zmutowała? Powiększyła nagle masę ciała, a ubranie przystosowane do poprzednich gabarytów pękło, rozrzucając dookoła fragmenty materiału i skór. Zastanawiające były też stopy: ludzkie, ale zaopatrzone w pazury niczym u drapieżnego zwierzęcia. Pytaniem pozostawało: w jaki sposób nieszczęśnik przeszedł upiorną przemianę? Ugryzienie owada lub gada? Zatrute kolce z pobliskich zarośli? Ewentualnie zarodniki rozsiewane przez zabójczo piękne kwiaty. W Zielonym Piekle nawet oddychanie mogło człowieka doprowadzić do zguby, dlatego Roe automatycznym ruchem podciągnęła oplatający szyję szal nieco wyżej tak, aby zasłonił nos. Prowizoryczna ochrona zapewniała bardziej komfort psychiczny niż realną ochronę, jednak i to pierwsze posiadało swoje zalety. Mrowienie karku nakazywało zagęszczenie ruchów i powrót do reszty zgrai. Wystarczająco dużo czasu zmitrężyła w falujących leniwie zaroślach, a nie wykształciła jeszcze zdolności obserwacji wszystkiego dookoła - do tego trzeba było dodatkowych oczu...te jednak wolała nadal mieć w ilości fabrycznej. Jednak gambel to gambel. Pozostawienie sprawnej broni na tej popapranej łączce wydawało się kobiecie czystym marnotrawstwem. Z paranoją pod ramię, zbliżyła się do porzuconej broni. Wpierw dźgnęła ją końcem łuku aby zniwelować ryzyko pierwszego kontaktu. Diabli wiedzieli, czy przypadkiem klamki nie pozostawiono jako wabik na nieostrożnych szabrowników. Ktoś patrzył, cały czas obserwował...tylko z którego kierunku? Poprzedni właściciel mógł ciągle czaić się w okolicy. Raz jeszcze rzuciła okiem na pobojowisko. Ślady kwasu cholernie się tropicielce nie podobały, cała reszta zresztą też.

Andrea w myśl drugiej zasadzie pustkowi “moja paranoja silną jest” zdjęła plecak i wyjęła z niego maskę przeciwgazową i ją założyła. Nie wiedziała co jest w powietrzu jednak stanowczo nie chciała tego wdychać. Trzecia ręka może i była przydatna (można było na raz się podcierać i grać na skrzypcach) ale nie była w jej sferze marzeń. Zostawiła plecak na ziemi, opierając o niego łuk a w dłonie biorąc łom. Chwilę przypatrywała się jak go najlepiej wbić między liany. Nim jednak przystąpiła do pracy usłyszała za sobą ruch. Całkiem niedaleko.

Powietrze z cichym sykiem wydostało się przez zaciśnięte ze złości zęby, ciało wyprężyło się automatycznie. Zadziałał instynkt. Kobieta wypuściła z rąk dzierżony łom i obracając się na pięcie, sięgnęła do kieszeni po ukryty tam rewolwer. Zobaczyła ruch w gąszczu zieleni. Jakąś sylwetkę, humanoidalną ale zgarbioną. Całą pokrytą czymś w rodzaju mchu z wypustkami na plecach i paskudnymi szponami. Gdy odwróciła się on zerwał się do biegu w jej kierunku.




Paskudztwo było obrzydliwe, ale rzadko którego mutanta dało się zaliczyć do znośnych z wyglądu. Kobieta nie czekając aż potwór znajdzie się na wyciągnięcie długich pazurów, nacisnęła za spust i nim huk broni przebrzmiał, spięła mięśnie aby odgrodzić się od przeciwnika drzewem, bądź jakąkolwiek inną przeszkodą. Drzewo wydawało się sensowne.

Wystrzeliła, nigdy jednak nie radziła sobie dobrze z bronią palną. Kula trafiła w bok bestii. Ta zasyczała i zgubiła rytm. W tym czasie Andrea odskoczyła za drzewo zwiększając dystans. Na jej gust zdecydowanie za mały. Potwór skoczył w jej kierunku, był tuż tuż, może parę metrów.

W głowie pojawiła się natarczywa myśl. “Trzymaj dystans”... gdyby to jeszcze było takie proste. Odległość między nimi malała z każdą sekundą, a patrząc na jego szpony wiedziała, że wspinaczka na drzewo albo salwowanie się ucieczką równa sie samobójstwu. Z tej potyczki tylko jedno z nich mogło wyjść żywe, dlatego znów nacisnęła na spust, gotowa uskoczyć gdy tylko kula opuści lufę broni. Rewolwer szarpnął potężnie, to nie była broń, którą można było oddać wiele strzałów i tego nie odczuć. Z drugiej strony nie była to też broń z której można było oberwać wiele postrzałów i tego nie odczuć. Bestia dostała w udo, kula wyszła wyrywając spory kawałek zielonej skóry i posokę, ciemną, niemal czarną. Bestia padła wydając z siebie syk, tuż pod nogami tropicielki. Szybko jednak zaczęła się podnosić. Andrea nie czekała na to. Praktycznie nie celując strzeliła a następnie odskoczyła i oddała kolejna strzał z znacznie bezpieczniejszej odległości. Pierwsza kula ponownie przygwoździła bestię do ziemi, trafiając w plecy a wychodząc brzuchem tworząc kolejną kałuże paskudnej posoki. Tropicielka wypaliła z dalszego już dystansu ale strzał nie padł. Chyba natrafiła na trefny nabój.Miała ochotę zakląć, ale to tylko zmarnowałoby cenny czas. Zgrzytając zębami rzuciła się w kierunku odrzuconego na początku potyczki łomu. Kawał solidnego, ciężkiego metalu miał magiczne właściwości rozłupywania czaszek i rozrywania tkanek, o ile zadało się cios odpowiednią stroną.

Kilka uderzeń serca wystarczyło, by dorwała solidny kawał metalu, przekładając rewolwer do drugiej ręki. Gdy obróciła się zobaczyła, że bestia zaczyna się podnosić… Skurwysyn był wytrzymały, to musiała mu przyznać. Ona po czymś takim leżałaby na ziemi błagając by ktoś ją dobił..o ile wciąż miałaby siłę mówić. Rozluźniła palce, trzymane w dłoniach przedmioty upadły na miękkie błoto, a ona zamiast nich, sięgnęła po łuk. Gdy przeciwnik wciąż ma siłę się poruszać, trzymanie dystansu to podstawa.

Abominacja już wstała. Kiedy kobieta nakładała strzałę na cięciwę ta zaczęła iść w jej stronę. Dopiero teraz Roe zauważyła, że istota jest ślepa: powieki miała zrośnięte z ciałem. Kroczyła wyraźnie kulejąc, ale mimo to nieubłaganie poruszając się w jej kierunku. Napięła cięciwę i podniosła broń, strzeliła praktycznie nie celując. Łuk zdecydowanie był jej bronią w przeciwieństwie do rewolweru. Intuicyjnie wystrzeliła strzałę w kierunku wątroby. Stwór padł na plecy orząc pazurami u stóp i dłoni ziemię, jednocześnie wydając z siebie niepokojący, prawie ludzki wizg.

Potyczka się zakończyła, lecz walczący narobili tyle rabanu, że ktokolwiek znajdował się w promieniu kilkuset metrów - kolejny mutant, ludzie których łuczniczka śledziła, nieważne - już wiedział o obecności osób trzecich. Czas zaczął się nagle kurczyć, a wciąż pozostawał problem wyciagnięcia bezpańskiej spluwy z czułych objęć drzewa. Mimo wszystko Andrea nie mogła darować sobie krzywego, pełnego satysfakcji uśmiechu, jaki skrzywił jej usta skryte pod przeciwgazową maską. Krótki dystans, broń na której się nie znała...a jednak żyła. Udało się. Parsknęła przez nos, przewieszając łuk przez ramię. Ponownie ujęła łom i ostrożnie wetknęła prosty koniec pomiędzy liany, tuż nad skórzaną kaburą. Nim jednak szarpnęła mocniej, zielone pnącza wystrzeliły błyskawicznie, oplatając jej przedramiona swoimi śliskimi splotami.

Zaklęła w myślach, jej serce zgubiło kilka uderzeń po czym podjęło pracę ze zdwojoną siła. Odskoczyła do tyłu, rzucając się na plecy. siła bezwładności i masa ciała tym razem wystarczyły, by zielsko zaskrzeczało i pękło z cichym trzaskiem, pozostawiając dookoła górnych kończyn tropicielki drgające sploty. Z obrzydzeniem strząsnęła je z siebie, śląc w myślach gromy na własny, beztroski kark. W przejawie głupoty zapomniała o jednej z najważniejszych zasad - w Zielonym Piekle wszystko chce cię zabić, a najgroźniejsze są przeszkody najbardziej niewinne.

Babranie się z żywymi pnączami odpadało, lecz od czego był łom? Z jego pomocą Roe przyciągnęła do siebie kaburę z pistoletem, a zerknięcie do bębenka potwierdziło jej przypuszczenia. Znalezione na samej granicy zmutowanej puszczy gilzy pasowały do broni.


Dwa dni...tyle wystarczyło by z człowieka zrobić ślepego potwora...

Andrea wzdrygnęła się, chowając broń za pas. Jej własny rewolwer się zaciął, a potrzebowała mieć coś zapasowego. Łuk nie sprawdzał się w ciasnych pomieszczeniach, zresztą kopyta mordowały zdecydowanie szybciej i łatwiej było znaleźć do nich amunicję. Nim ruszyła ostrożnie w drogę powrotną, wyciągnęła jeszcze strzałę ze zwłok. Marnowanie zapasów - tylko idiota pozwoliłby sobie na podobna lekkomyślność. W sytuacji zagrożenia nawet jeden pocisk mógł uratować życie.
Dość czasu zmarnowała, a jeśli coś by się jej stało, John urwałby jej łeb przy samej dupie.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 20-07-2015 o 20:57.
Zombianna jest offline  
Stary 22-07-2015, 19:07   #4
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
"Widziałam twory Molocha. Jeśli myślisz, że koleś, który zamiast ręki ma granatnik, zamiast drugiej piłę łańcuchową a porusza się na mechanicznych odnóżach jest straszny tylko przez swój wygląd, to jesteś w błędzie. Wyobraź sobie, że to Bill. Bill na którego ślubie byłeś świadkiem. Bill, który zawsze rzucał kiepskimi dowcipami i przegrywał w pokera kwitując to słowami "kto nie ma szczęścia w kartach...". Tak miał wtedy kretyński umysł. To Bill, który miał marzenie o prowadzeniu własnego hotelu, naiwne marzenie z którego nie zwierzył się nawet żonie. Tobie o nim powiedział. Ten Bill wywala do właśnie do ciebie czterdziestomilimetrowym odłamkowym i kroczy by pochlastać zwłoki piłą. Walczyłam z tworami Molocha.
Walczyłam też z ludźmi. I to nie z gangerami. Walczyłam z innym człowiekiem gdy reszta siedziała w pracy, żarła hamburgera i pieprzyła się. Wtedy zabijałam Mike'a, Boba i Suzi. Tak, ludzi, którzy mieli swoje marzenia. Swoje rodziny. I realne szanse na ich powrót. Widziałam dzieci, które weszły na IEDa. Widziałam zapłakane matki wyciągające kałacha bo inaczej skrzywdziliby ich dzieci. Sama zmuszałam takie matki do zmiany stron. Walczyłam też po 2020. Zabijałam małą Agie, tą rozczochraną dziewczynkę z bloku obok. Zabijałam Jima, który łyknął propagandę Stalowego Orła. Widziałam wszelkie okropieństwa, które człowiek mógłby wypowiedzieć człowiekowi.
Walczyłam też z mutantami. Istotami stworzonymi do walki. Zaopatrzonymi w najnowszy hi-tech. Dzieci Borgo. W blasku rac pojawiali się w okularze Balalajki a gdy ją straciłam w optyce M40. Chora parodia ludzi.
Słyszałam o neodżungli. I nigdy nie pośle tam swoich chłopców. Tam gdzie samo powietrze mutuje. Gdzie kwiat zabija. Jesteśmy żołnierzami. Musimy widzieć wroga. Nawet gdy ma czerwone oczy."

Fry Face

"Boimy się tego co nieznane. Boimy się abominacji. Tego, że możemy się stać tacy sami. Niepomni, że staliśmy się przez te lata gorsi. Bo sami pozbyliśmy się człowieczeństwa. Dlatego neodżungla jest taka straszna. Bo tam skrzywienie przybiera fizyczny obraz."

Dexter Ranner

"Walczyłem na Froncie, zabijałem ludzi... Byłem też w neodżungli. Widziałem żyjące tam plemiona. Wszędzie ludziom towarzyszył strach. Jeśli złamiesz go w sobie to poradzisz sobie ze wszystkim."

Geoffrey Rorthman nad kolejnym kieliszkiem

"Pierdolenie. Rośliny, bestie... Miotacz ognia, maczeta i śrut poradzą sobie ze wszystkim"

Anonimowy żołnierz z frontu Południowego

***


W ruinach gdy spotykasz kogoś albo się chowasz albo strzelasz. Tylko dzięki temu przeżyjesz. Rozmawiać możesz gdy masz kogoś na muszce. Najlepiej jednak pozwolić komuś odejść nie zdradzając swojej pozycji. Żadne gamble nie są warte twojego życia. Tak mu mówił jego świętej pamięci ojciec. Obserwował przez lornetkę.

Grupka, która kręciła się przy samochodzie musiała być tą samą, która wcześniej minęła jego kryjówkę. Schował się wtedy a teraz kucał przykryty kocem z którego zrobił prymitywny ghuit suit i wychylał tylko głowę i ramiona.

Trzech mężczyzn, wszyscy w kapeluszach, takich z szerokim rondem. Najstarszy z nich z krótkim karabinkiem powoził wozem do którego przywiązano drugiego konia. Dwóch jechało wierzchem, pierwszy przez plecy miał przewieszoną pompkę, drugi w poprzek siodła położył karabin z optyką. Przyjrzał się dokładniej, chyba M21. Oprócz nich jechały dwie kobiety, obie na wozie. Pierwsza bez broni, młoda, chyba młodsza od niego. Druga z maską przeciwgazową na szyi wiozła łuk. Nie jakiś prymitywny kawałek patyka z sznurkiem a jeden z tych przedwojennych. Dobra broń wymagająca wprawy. Uśmiechnął się z uznaniem.

Nie reagował gdy ten z pompką zaczął ciągać za klamki samochodu Crazy, podobnie gdy pies zaczął go obsikiwać. Nawet lekko się uśmiechnął. Nie stwarzali zagrożenia ani dla niego ani dla gambli ich grupy. Wodził wzrokiem między poszczególnymi osobami. Rozluźniał się...

Spiął się jednak gdy ten z wyborówką podniósł karabin i zaczął przez optykę przeszukiwać jego pozycję. Jeżeli koleś go wypatrzy był trupem. Odłożył lornetkę i wziął obwiązany szmatami karabin. Szybko ponownie odszukał strzelca, wziął poprawkę na warunki, przeniósł krzyż celownika trochę w bok i do góry. Strzelił, w ramieniu poczuł znajome kopnięcie.


Andrea

Uspokoiła się, oddech się wyrównał, ręce przestały drżeć. Dopiero po chwili zobaczyła, że mankiet prawego rękawa kurtki ma rozdarty, pewnie przez pnącza. Cena była jednak niewielka. Zebrala swoje rzeczy i ruszyła do reszty grupy. Mimo, że nie przeszła daleko klimat zmienił się. Upał pustkowi został zastąpiony przez duchotę. Koszulka lepiła się do ciała, język szybko wysychał zmuszając tropicielkę do częstego sięgania po wodę. Pot perlił się na czole, zlepiał włosy i ściekał po twarzy.
Nie to jednak było najgorsze a uczucie bycia... obserwowaną? O ile można było tak określić gdy obserwatorem był las. I być może ślepe bestie. Wzdrygnęła się na wspomnienie niedawnego spotkania. Bystre oczy Andrei wyłapywały ruch. Poruszenia pnącz, otwieranie i zamykanie się kwiatów. I to czego nie było a powinno być w lesie. Ptaków i zwierząt szeleszczących krzakami. I owadów. Przy tej duchocie powinno się aż roić od komarów.
Co raz schylała się gdy jakieś pnącze czy roślina uniemożliwiały jej przejście. Nie chciała niczego dotykać. W końcu zobaczyła skraj tego zielonego piekła. Szarą blachę samochodu i ludzki ruch.

Mat, Mike i John

Zwierzę przestało wierzgać, wystarczył jeden strzał weterynarz. Stone był przyzwyczajony do kończenia zwierzętom cierpień. Co innego jednak dobić chorego psa a co innego konia, który jeszcze przed chwilą był zdrów. John splunął i krótkim "skurwiel" wyraził co myśli o strzelcu.

Starszy z Franklinów, już opatrzony ciągle obserwował ruiny. Nie wiadomo czy tamtych było więcej. Nie wiadomo czy tamten nie podniesie się, nie spróbuje oddać jeszcze jednego strzału. Był cierpliwy. Przez pięć lat gdy był po za domem nauczył się tego. Narwańcy zawsze ginęli pierwsi.

Mat obserwował ścianę lasu, obok niego stała dziewczyna trzymając kurczowo jego strzelbę. Kowboj wyobrażał sobie górę gambli. Stary piernik, który wcześniej był nadziany. W chuj nadziany. A teraz to wszystko leżało tam, niepilnowane, niczyje. Czekało na niego. Ale gdzieś w tym zielonym cholerstwie czaili się kumple snajpera. Jeden, dwóch? I bestie o których mówiła Angelika. Jak dobry Bóg pozwoli to powyrzynają się nawzajem.

I wtedy usłyszeli strzały. Dwa, trzy? Chyba z klamki. Chyba... Nikt z nich nie potrafił ocenić. Mike zmienił pozycje, przykucnął za samochodem. Krzaki go irytowały. W każdej chwili coś mogło z nich wyskoczyć albo wystrzelić a z tej odległości ciężko będzie mu strzelić przez optykę. Przerzucił karabin przez ramię i wyciągnął siga, odbezpieczył broń i wprowadził broń do komory. Czekał, obserwował, gotów zareagować w każdej chwili.
Mat w tym czasie rzucił do dziewczyny:
- Za wóz młoda.
Ta spojrzała na niego, widział, że jest wystraszona ale na szczęście nie spanikowała. Wykonała polecenie ciągle ściskając remingtona. Sam przykucnął przy bracie z meduzą w dłoni. Ustawił sie tak by Angelika nie zahaczyła go śrutem.
John mimo wieku i osiadłego trybu życia stracił odruchów nabytych za młodu. Z swoją paskudną strzelbą w łapach skrył się po drugiej stronie ich wozu. Kątem oka spoglądał na niespokojne konie. Poprawił uchwyt na broni i gwizdnięciem przywołał Saxona. Odbiegł myślami do Andrei, dziewczyna nie miała broni palnej, chyba nawet nie potrafiła z niej strzelać. Czyli to musiał być jeden z kumpli snajpera. Do kogo walił? Do niej? Do jednej z besti z opowiadań Andrei?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 09-08-2015, 10:39   #5
cb
 
cb's Avatar
 
Reputacja: 1 cb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemucb to imię znane każdemu
tekst wspólny z Merillem i Zombianną. Dzięki.



Odgłosy strzałów zelektryzowały kowboja. Czyżby przybłęda wpierdoliła się w zasadzkę wroga? Matt nadal czujny i gotowy ruszył w stronę strzału. Wstąpił między rośliny, coś mu raptownie uciekło spod nóg wijąc się. Wzdrygnął się i cofnął podążając wzrokiem za ruchem i próbując wypatrzyć węża. Zamiast tego dostrzegł jednak drzewo zwijające jedno z pnączy. Zaklął. Wcześniej już uważał, teraz jednak rozglądał się w dwójnasób, poprawił chwyt spoconej dłoni na rewolwerze, chropowata faktura uchwytu go uspokoiła. Trochę. Zgarbiony ruszył przed siebie.

Kiedy usłyszeli strzały w zaroślach, kwestia snajpera, martwego konia i opuszczonego samochodu, zeszły dla Johna na dalszy plan. Ruszył niepewnie za Mattem, przekraczając ścianę zieleni.
- Andrea!!! – krzyknął. Nawet jeśli mu nie miała jak odpowiedzieć, to jego wołanie mogło spłoszyć albo zdekoncentrować wroga z którym niewątpliwie ścierała się kobieta.

Zagłębiali się w paskudne zielsko. Po paru krokach usłyszeli dobiegające z prawej, z głębi tego paskudztwa gwizdnięcie.
- Wyłaź, co gwizdasz?- powiedział Matt obracając się w kierunku dźwięku. Stary weterynarz postąpił za Mattem, rozglądając się na boki. Cały ten las mu się nie podobał. Paprocie zafalowały, by chwilę później wypluć spomiędzy zielonych liści kobietę z łukiem w garści i z maską przeciwgazową na twarzy. Wolną rękę uniosła ku głowie, chwyciła za pochłaniacz i opuściła osłonę na szyję, ujawniając kwaśny uśmiech goszczący na jej ustach. Sytuacja należała do stresujących, towarzystwo było wybitnie nerwowe i z pociągiem do maltretowania spustu broni. Dorobienie się dodatkowych otworów w ciele nie plasowało się na szczycie listy życiowych marzeń łuczniki, zresztą ostrożność jeszcze nikogo nie zabiła, zaś jej brak - tu sprawa wyglądała juz diametralnie inaczej. Zamiast odpowiedzieć Andrea parsknęła zirytowana i kiwnięciem brody zasugerowała, by wycofać się na z zarośli do samochodu. Bez słowa ruszyła w tamtym kierunku. Pozostawanie w otoczeniu Zielonego Piekła nikomu nigdy nie wyszło na zdrowie.
- Te Andrea co to za strzały były? Kto i do czego walił? – pytał Matt posłusznie kierując się za łuczniczką.
- Ja. – burknęła niechętnie i było to wszystko co zamierzała powiedzieć. Zacisnęła mocno szczęki i przyspieszyła kroku. Potrzebowała przepłukać twarz i zwilżyć gardło wodą. Duchota panująca pomiędzy zmutowaną roślinnością wysysała z człowieka siły prawie tak szybko, jak intensywny bieg w pełnym rynsztunku.
- Do czego? – Matt z doświadczenia wiedział, że przybłęda jest mało komunikatywna jednak nie zamierzał łatwo odpuszczać. Informacje na temat zagrożenia, nawet martwego, były bezcenne. Roe zazgrzytała zębami i prychnęła pod nosem, przeskakując lekko nad zbutwiałą, porośniętą mchem kłodą. Rozglądała się czujnie dookoła, poświęcając rozmówcy marginalną ilość uwagi. Korowód pytań… przecież i tak powiedziałaby im wszystko, ale nie tutaj. Wciąż znajdowali się na terenie potencjalnie niebezpiecznym. W każdej chwili coś mogło na nich wyskoczyć, chociażby kolejny nieszczęsny głupiec zmieniony w coś gorszego niż oszalałe zwierzę. Powinni zachować ostrożność, nie rozluźniać się i urządzać niedzielne pogawędki przy herbatce. Czuła się obserwowana, a falujące zwodniczo łagodnie zielsko przyprawiało ją o dreszcze. Wiedziała jednak, że facet nie odpuści, więc aby trzymał szczęki złączone, ona rozluźniła swoje.
- Mutant. – rzuciła niecierpliwie nawet się nie odwracając.
- Elokwentna i wygadana jak kurwa zwykle. – oczy Matta czujnie błądziły po okolicy. - Ciekawe tylko kiedy zakumasz, że komunikacja pomiędzy zwiadowcą a resztą grupy jest kluczowa dla bezpieczeństwa tejże. Zwłaszcza jeżeli rzeczony zwiadowca wychodzi na zwiad z łukiem, zatrzeliwuje mutasa z giwery a potem bez słowa spierdala. – przebieranie nogami i ustami jednocześnie wychodziło kowbojowi nad wyraz sprawnie. Trzymaną w lewej ręce saperką odgarnął z drogi jakieś pnącze i nadal szedł za traperką.
- Wyjdźmy z tej cholernej zieleniny? – zaproponował John. - Zbadajmy te ruiny z dzwonnicą i dopiero jak skończymy z Jedem, to zabierzemy się za wędrówkę przez tę cholerną gęstwinę? Może da się ją ominąć?- z nadzieją dodał, rozglądając się dookoła z palcem na spuście. Kobieta tylko uśmiechnęła się pod nosem, choć stary weterynarz nie mógł tego dostrzec jako że szła przed nim. Przynajmniej on rozumiał, że wszelkie pogaduszki w klimatach roślinnego piekiełka to czysta głupota.

Wyszli w końcu z zielonej gęstwiny, zobaczyli samochód i stojący za nim wóz. Konie co raz ruszały niespokojnie łbami i prychały. Za autem kucał Mike w dłoni ściskając pistolet a obok kucała Angelika z pompką Mata.

- Dobra Andrea dość już zgrywania pani niedostępnej. – Powiedział Matt zachodząc łowczyni drogę. Zaczynała go już wkurwiać przybłęda jebana. Miała się za lepszą od niego? - Co się tam stało?

Kobieta oparła się plecami o maskę samochodu i po odkręceniu korka manierki, upiła solidnego łyka wody, aż zagulgotało. Dopiero ugasiwszy pragnienie, przeszła do krótkiego sprawozdania.
- Trójka ludzi. Jeden wysoki i masywny, może dodatkowo czymś obciążony. Zostawiał głębokie ślady. Drugi niższy i o wiele lżejszy, za to w dobrych wojskowych butach. Trzeci to zwiadowca. Ruszyli od auta w środek Piekła do dwunastu godzin temu. Jak daleko zaszli, nie wiem. – machnęła ręką w kierunku w którym poprzednio podążała z nosem przy ziemi. Zamilkła na chwilę, po czym podjęła temat, obracając się w stronę Matt’a. Spojrzała na niego z niechęcią i rzuciła w jego kierunku znalezioną gilzę - W powietrzu są zarodniki lub inne kurestwo. Liany przy drzewach też są trujące...i żywe. Mają w sobie rodzaj...kwasu, zmieniającego cię w obrośnięte mchem, przepakowane mięśniami monstrum. Możliwe że po dwóch dniach. Stwór był ślepy, reagował na dźwięk. Miał kiedyś broń. Strzelano z niej ze dwie doby temu – wyciągnęła zacięty pistolet, przekręciła go kilka razy w dłoniach i podała weterynarzowi z niema prośbą w oczach.
- Zaciął się. – burknęła na koniec.
- Rychło w czas mówisz o tych zarodnikach kobieto! – Matt czuł, że zaraz coś go trafi. - Zrób mi przysługę, bardzo cię proszę i przy najbliższej okazji odwiedź prawdziwego lekarza. Skoro gnat jest zacięty i był używany ok 2 dni temu to z czego strzelałaś?
- Zarodniki były dalej. Szliście w bezpiecznej strefie. Broń...ściśnij otwór i rusz łbem, Matt. To nie boli. Zacięła się. Po strzale.Co zdziałaliście przez ten czas, jak mnie nie było?- spytała niecierpliwie, nie spuszczajac wzroku z Johna. Akurat jego nigdy nie wystawiłaby na niebezpieczeństwo i staruszek dobrze o tym wiedział. Na koniec dorzuciła pytanie prosto w jego kierunku i nawet wysiliła się na grymas przypominający uśmiech - Naprawisz?
- Wiem to i owo, pokaż – Mówiąc to Matt spróbował wyjąć kobiecie broń z ręki.
- Zajmę się tym młody – ubiegł rewolwerowca i odebrał broń od Andrei . - Jeszcze Ci coś w tych niezgrabnych łapach wybuchnie – nie mógł sie powstrzymać, żeby nie zażartować sobie z niego. - Po jednej rzeczy na raz, proponowałby zająć się tymi ruinami i tajemniczym snajperem. Podejrzewam, że pracuje razem z tymi co poszli w las. Nie przyjechali jedną furą, więc pewnie tam w ruinach jeszcze jakiś pojazd jest. No i nie wiemy, czy był sam. Nie chciałbym zostawiać za plecami kogokolwiek. Co do przejścia przez tą dżunglę, wiem, że wszystkie zwierzęta i rośliny boją się ognia, więc trzeba będzie pogłówkować jak to zrobić.
Odzewała się milcząca dziewczyna, ktora do tej pory kucała przy Michaelu.
- Nie wiem czy ogień to dobry pomysł. Podpalenie lasu będac w nim może być niebezpieczne.
- Nie mówiłem o podpaleniu, raczej miałem na myśli pochodnie – pomyślał chwilę - Jeśli jednak wiatr byłby odpowiedni, to moglibyśmy pomyśleć nad podpaleniem tego cholerstwa, poczekalibyśmy aż zgaśnie i droga byłaby wolna? Co sądzicie?
- Można zrobić wiele – Matt podrapał się po głowie i splunął - Ot choćby spuścić benzynę i użyć jej do podpalenia tego i owego. Nie wiem tylko czy podpalanie gambli ma sens. – Kowboj zrobił zafrasowaną minę i cmoknął. - Bo wiecie misja misją a gamble gamblami. W jednym John ma napewno rację. Nie łapmy trzech srok za ogon. Choćmy najpierw w ruiny a potem się zobaczy.
- Jest za mokro na ogień. – łuczniczka wyraziła swoje obawy odnośnie piromanckich zapędów starego weteryanrza. Pomilczała, pokręciła głową z lewa na prawo i dopowiedziała ochrypłym od gadania głosem - Ruiny...i dzięki John.
- Zajrzę do niego kiedy przeszukamy dzwonnicę. – gwizdnął na psa i poczekał, aż reszta się zbierze. - Mike, obserwuj jego miejscówkę – kiwnął na jego karabin - jak jeszcze dyszy może nam dobrać się do dupy.

Matt za plecami weterynarza i tropicielki pokazał bratu co myśli o całej sytuacji kręcąc placem wskazującym przy skroni. Nie komentował jednak poczynań starucha i przybłędy. Mijało się to z celem. Jedno natomiast nie uległo jego zdaniem wątpliwości. Franklinowie znowu będą musieli posprzątać gówno które zrobi ktoś inny.
 
__________________
Pierwsza zasada przetrwania, nie daj się zabić.
Druga zasada przetrwania: To że masz paranoję nie znaczy, że oni nie chcą cię dopaść.
cb jest offline  
Stary 15-08-2015, 00:17   #6
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
+18 post zawiera brutalne sceny nieodpowiednie dla młodej czy też wrażliwej psychiki


Zielone okulary. Tak mawiał Dustin na noktowizor. Nie wiedziała czemu teraz sobie to przypomniała. Stała oparta o ścianę obok drzwi, po drugiej stronie, lekko znudzony kucał James. Nie poprawiali nerwowo chwytu na klamkach, akcje już ich nie stresowały a dłonie w rękawicach taktycznych nie pociły się. Czekali. W końcu ich uszu dobiegł głośny wybuch. Głośny mimo ścian. flashbang. Sygnał. Vinc i Carlos musieli kropnąć ochronę i wbić do środka. Jak na komendę oderwali się od ścian. Stanęła z bronią trzymaną oburącz obstawiając mężczyznę. Hegemoniec kopnął w drzwi, bez rozpędu. Raz wystarczyło. Solidne, drewniane drzwi dodatkowo wzmacniane blachą wleciały do środka. James wszedł do środka w jednej ręce trzymając rugera a drugą wyciągając maczetę. Ruszyła za nim odpinając kaburę. Pałka teleskopowa rozłożyła się z charakterystycznym dźwiękiem.

W noktowizorach widzieli wyraźnie wnętrze baru. Poprzewracane krzesła i stoliki. Kulące się i leżące sylwetki. Krzyczące, drżące. Między nimi chodziła dwójka mężczyzn. Obaj w mundurach i z kamizelkami pełnymi szpeju. Głowy kryły im hełmy do których podczepiono noktowizory a w dłoniach mieli pistolety zakończone charakterystycznym owalnym kształtem. Carlos odruchowo w nich wycelował, zaraz jednak opuścił broń i wrócił do swojej roboty. Wiedział, że jego ludzie zrobią to co do nich należy. Sam z Vinem brutalnie sprawdzali twarz ludziom a gdy okazywało się, że to nie ten, którego szukają przykładali do nich tłumiki swoich giwer. Miało nie być świadków.

James gestem, nieco przesadnym pokazał jej by szła pierwsza. Za symulowała dygnięcie, na tyle na ile można było będąc w pełnym osprzęcie bojowym i mając obie ręce zajęte bronią. Gdy pokonała parę pierwszych schodków na ich szczycie pojawiła się sylwetka z krótką strzelbą. Strzeliła krótko celując. Mężczyzna ciężko złapał się za ramię puszczając broń i padł na barierkę ta zatrzeszczała i złamała się pod nim. Ranny spadł na dół.
Gdy wkroczyła na piętro tam czekał na nią drugi, z automatem. Zbiła go krótkim ciosem pałki. Odruchowo zauważyła, że ten ma na sobie ciężką kamizelkę z płytami SAPI. Kto śpi w kamizelce? Władowała mu dublet z przyłożeni. .45 nie przebiła się ale impet swoje zrobił. Cofnął się, nie upadł, był twardy. Doskoczyła, krótkim ciosem teleskopówki strzaskała mu rzepkę a gdy padł dla pewności jeszcze rękę. Ktoś z chłopaków później sprawdzi czy to cel.

Metodycznie sprawdzali pokój po pokoju. Kobiety szły od razu do piachu, mężczyzn unieruchamiali i sprawdzali. Potem też szli do piachu. Znalazła go w przedostatnim pomieszczeniu. Skurwiel się przygotował. Mimo kevlaru i grającej w żyłach adrenaliny poczuła uderzenie. Stał trzymając pistolet i osłaniając kogoś sobą. Nie strzeliła, skróciła szybko dystans, zdążył wystrzelić raz jeszcze. Zagryzła wargi do krwi gdy dziewiątka trafiła w ramię i przeszła na wylot. Była już tuż tuż. Zamachnęła się uderzając w nadgarstek, ofiara krzyknęła i wypuściła glocka. Po ciosie w brzuch padł rzygając pod siebie. Pod ścianą stała nastoletnia, chuda dziewczynka. Zgadzałoby się, cel miał podróżować z córką. Upuściła pałkę i dla pewności brutalnie szarpnęła go za włosy, facjata zgadzała się z zdjęciem, które widziała. Puściła cofając się o krok. .45 zniosła twarz dziecka. Miało nie być świadków.


Andrea, Mat i John

Padało. Cholerna, irytująca mżawka przesiąkała przez ubranie, sprawiała, że zaczynało ono nieprzyjemnie przylegać do ciała. Pokonywali drogę do ruin raz jeszcze, tym razem pieszo. Mike został z Angeliką przy wozie. Mat z krzywym uśmiechem wrócił myślami do tego jak jego brat skomentował gest. Krótkie wzruszenie ramion, poprawienie chwytu na karabinie. Nigdy nie był gadatliwy a odkąd wrócił z swojej wyprawy zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Mat próbował go podpytywać jednak bez skutku. Mimo, że to młodszy z Fanklinów był głośniejszy to starszy bardziej niebezpieczny. Kiedyś do wsi zajechało paru gangerów. Próbowali się mądrzyć a miejscowi wziąć ich za pysk. Mimo groźnych okrzyków i wyzwisk po obu stronach najpewniej skończyłoby się na sklepaniu przyjezdnych. Mike sączący sobie piwko na uboczu bez słowa wyciągnął klamkę i odstrzelił ich. Dwóch dostało po kulce w głowę, trzeci, który uciekał w plecy a potem nożem po gardle. Od tamtej pory nikt starszemu z Franklinów nie skakał.

Andrea szła pierwsza w milczeniu. Nie liczyła, że w tą pogodę znajdzie jakieś ślady ale dla pewności się rozglądała. W duchu cieszyła się, że kiedyś nie żałowała gambli na przedwojenny kompozyt. Cięciwie z sztucznych tworzyw nie przeszkadzał deszcz, normalny łuk musiałaby zabezpieczyć i byłaby bezbronna. Tak jak sądziła, nie dostrzegła tropów, mimo to czujnie się rozglądała. Mogli trafić na kumpli snajpera. Lub mutantów, którym znudziło się siedzieć w krzakach.

John przeklinał podwójnie deszcz. Nie tylko go moczył ale i kolano co raz odzywało się tępym bólem. W mokrych dłoniach shot źle leżał. Rozglądał się czujnie, wiedział jednak, że jest w dobrej obstawie. Andrea znała się na przeżyciu a obaj bracia uchodzili za najlepszych strzelców w miasteczku. Jeden z rewolwerów drugi z sztucerów. Dziwne rodzeństwo ale i ich staruszek miał swoje odpały Kolekcjonował nałogowo noże a nawet sam je wyrabiał. Niedaleko pada jabłko...

Dotarli do ruin kościółka. Obaj mężczyźni stanęli przy wejściu do niego, weterynarz z kelem w dłoniach a kowboj z ręką przy kaburze rewolweru. Andrea w tym czasie zaczęła krążyć, obwąchiwać teren. Nie śpieszyła się. Brak cierpliwości w ruinach to najlepszy sposób na pewną śmierć. Obeszła teren i upewniła się, że nic im nie grozi. Z śladami jednak nie miała szczęścia. Może nikogo nie było, dobrze też wiedziała, że nawet kiepski przepatrywacz potrafił nie zostawiać śladów a w razie czego je zamaskować. No i ten pieprzony deszcz. Wróciła do mężczyzn i krótkim gestem pokazała im, że jest czysto.

Kościół był zrujnowany. Wszędzie walały się kawałki cegieł. Nie widzieli w środku niczego innego, nawet zbutwiałego drewna po ławkach. Po 2020 ludzie szybko nauczyli, że każdy śmieć można jakoś wykorzystać. Szli ostrożnie. W środku John, śrut w zamkniętym pomieszczeniu był potężnym zagrożeniem. Po prawej miał Andree z strzałą na cięciwie a po lewej Mata, który w końcu dobył broni. Szybko sprawdzili nawę i wrócili do schodów. Te były w opłakanym stanie i gdzieniegdzie skruszały. Mężczyźni przypatrywali się im niepewnie. Andrea prychnęła i weszła na nie. Wprawnym okiem oceniła, że powinny ją utrzymać. Szczególnie gdy będzie szła przy ścianie gdzie podłoże było najstabilniejsze. Za nią wszedł Mat, nie mógł być przecież gorszy. Pochód zamykał Stone co raz oglądając się za siebie.

Na dzwonnicy okazało się, że ostrożność tym razem była zbyteczna. Na środku leżał dzwon, jednak nie wynieśli wszystkiego. Oparty o niego leżał strzelec. Twarz miał pobrudzoną chyba sadzą, brodę pokrywała zaschła krew. Był młody, szczeniak jeszcze się nie golił. Ubrany w mundur w czarne, białe i szare ciapki. Na brzuchu zabarwił się na czarno. Jego prawa dłoń była cała we krwi, chyba chciał nią zatamować krwawienie. Palce lewej miał praktycznie pozbawione paznokci, połamane. Kamień znaczyły ślady krwi. Spodnie martwego dzieciaka pokrywała druga plama, nie krwi, na kroczu i w jego okolicach.

Andrea poczuła jak zbiera jej się na wymioty od widoku i wgryzającej się w ciało woni. Podbiegła do barierki i przechyliła się przez nią, jej ciałem wstrząsnęły torsje. Mat poczuł, że jedzenie i mu podchodzi do żołądka. Stłumił jednak odruch, blady oparł się o ścianę i schował broń. Nie chciał by inni widzieli jak lata mu dłoń. John jako jedyny były opanowany. Spokojnie rozejrzał się.

Ślad krwi prowadził do przestrzelonej barierki. Leżał tam koc do którego ktoś przymocował kawałki drutu, blachy i innych śmieci. Obok oparty na dwójnogu stał spory karabin z lunetą. Znał ten model SR-25. Po drugiej stronie dostrzegł też wypchany wojskowy plecak i pustą puszkę po konserwie.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 04-09-2015 o 22:44.
Szarlej jest offline  
Stary 01-09-2015, 23:05   #7
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Matt przeprowadził szybki dialog wewnętrzny ze swoim żołądkiem. Rzygająca tropicielka nie ułatwiła mu sprawy. Kowboj potrzebował kilku dłuższych wdechów nim ruszył , śladem Johna po gamble. Młody Ani myślał dzielić staff teraz. Przysunął do trupa otwarty przez Weta plecak i zaczął wrzucać do niego fanty.
- To Mike go odwalił więc on pierwszy wybiera - rzucił głośno tak by Andrea także usłyszała. Następnie spojrzał wymownie na starego i przeniósł wzrok na plecak.

John prychnął pod nosem: - To ja się pytam gdzie on jest? - a no tam, wskazał ręką widoczny z góry wóz, przy którym został Mike. - A to co zabieram, to powiedzmy, że starczy na poskładanie go do kupy. I tak wziąłeś gnata i amunicję, więc nie marudź młody. Powinieneś raczej się pomodlić, żeby Mike mógł się na koniu utrzymać, po takiej ranie - stary najwyraźniej nie miał ochoty kontynuować sprzeczki z gorącokrwistym kowbojem. Szczerze powiedziawszy, miał w dupie jego zdanie na temat podziału gambli. Siedzieli w tym razem, więc dzielili się zarówno cięgami jak i gamblami. On i tak już stracił zbyt dużo dzisiaj.

- John chyba cię bóg opuścił - stary zaczynał już działać Mattowi na nerwy. Szacunek szacunkiem ale to już kurwa było przegięcie. Mimo to kowboj postanowił po raz ostatni spróbować argumentacji - Ta lornetka którą masz na szyi czy ta tu giwera to gwaranty między innymi i twojego zdrowia i życia. Mike zrobi z nich sensowniejszy użytek. Nie mówię, że nic ci się nie należy ale dzielmy staff sensownie a nie pazernie i we właściwym momencie. Na razie zabieram wszystko do samochodu. Potem podzielimy. Co do rany to nie dramatyzuj. Jak chcesz pieniędzy za leczenie to powiem ojcu żeby dał ci byczka na zimę. Nawet ci go sprawię. Franklinowie na swoich nie oszczędzają. - kowboj spojrzał weterynarzowi prosto w oczy oczekując na reakcję.

- Właśnie widziałem jaki to gwarantem naszego zdrowia jest Mike. Ja mogłem nie pomyśleć, że na wieży może być snajper, ale on? Mało nas nie wystrzelał, że mojego konia nie wspomnę, więc nie pieprz młody o cielaku. Zresztą - rzucił w jego kierunku gamblami - zobaczymy jak to podzielisz, oby uczciwie. A twojemu ojcu to sam powiem, to co mówiłem od dawna, że za dzieciaka za mało pasów dostałeś i pyskujesz starszym. Weterynarz ruszył w dół wieży, zostawiając Franklina z gablami: - Andrea idziesz? Sprawdzimy choć parę budynków okolicznych, czy jeszcze coś ta się nie czai?- Błogosławieni ubodzy duchem albowiem do nich należy królestwo niebieskie. - Matt rzucił do pleców Johna. Głupawy uśmieszek nie mógł spełznąć z jego twarzy. Stary najwyraźniej odpłynął do innej rzeczywistości. Przecież każdy widział, że Mike zrobił co do niego należało. Kowboj wrzucił gamble do plecaka zostawiając pod ręką jedynie lornetkę i krótkofalówkę. Tę włączył na nasłuch. Może się czegoś dowie? Przewiesiwszy karabin przez ramię ruszył obstawiać starego.

Obeszli kilka najbliższych budynków, przeglądając załomy i wykroty utworzone ze zrujnowanych budynków. Nie znaleźli nic niepokojącego. Wyglądało na to, że szczeniak na wieży kościoła był w ruinach sam.

Gdy podeszliście do prowizorycznego obozowiska Mike podniósł się z ziemi. Chyba cały czas leżał wypatrując zagrożenia przez optykę. Angelika usiadła z tyłu wozu, do którego Franklin przywiązał konie. Gładziła konia Mike’a po chrapach. Koło niej leżała strzelba, dziewczyna chyba nie chciała rozstawać się z bronią. Strzelec spojrzał na was uważnie. Nie pytał jak poszło, brak ran i objuczony gamblami jego brat mówiło więcej niż słowa. Gdy znaleźliście się na zasięg głosu odezwał się o dziwo pierwszy.
- Jak mamy tam wejść trzeba gdzieś zostawić konie. Ruiny?

Odpowiedziała mu Adrea, choć zrobiła to po swojemu. Wpierw spojrzała na Johna, a po chwili przeniosła wzrok na młodszego Franklina i kiwnęła krótko głową. Od poprzedniej narady nie wypowiedziała ani słowa. Pogrążona w milczeniu trawiła powoli obraz z wieży kościoła. Widziała w swoim życiu masę trupów, sama przyczyniła się do zgonu wielu ludzi...ale dzieciaki nie zasługiwały na śmierć, a chłopak ze snajperką był dla niej dzieciakiem. Ile mógł mieć lat, piętnaście? Tyle, ile miałby teraz…

Wzdrygnęła się i spochmurniała jeszcze bardziej a jej palce zatańczyły nerwowo na majdanie ściskanego oburącz łuku. Ruiny miały sens, większy niż stanie w szczerym polu i czekanie na cud, który jak wiadomo nigdy nie nastąpi. Cuda zdarzały się tylko w starych bajkach.
- Mogą być ruiny w sumie wszystko jedno i już o tym gadaliśmy chyba - powiedział Matt zbliżając się do brata. Położył koło niego plecak i resztę zdobytych fantów. - To rzeczy tego z wieży. Wybieraj oszczędnie bo John nie jest pewny czy starczą na pokrycie jego pomocy przy twojej strasznej ranie. - Kowboj nie mógł sobie darować cynicznego uśmiechu.
Mike spojrzał to na brata to na weterynarza, minimalnie skinął głową i zaczął przebierać.
- Proszę John odbierz co ci się w ramach honorarium należy - Matt demonstracyjnie odsunął się od leżących na ziemi fantów.

Weterynarz bez entuzjazmu wziął kilka fantów, nie komentując słów kowbojów. Starzec był cierpliwy, nie takich cwaniaczków już przerabiał.

Matt zebrał resztę gambli do plecaka i podał go osieroconej dziewczynie: - Masz przyda ci się jeśli się rozdzielimy. Sobie zostawił nóż i Ar 7 wraz z nabojami.

- Dziękuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się do Matta, zarzuciła plecak na ramiona i kucnęła żeby podrapać Saxona.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 04-09-2015, 22:25   #8
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację

Krążownik szos pruł przed siebie, przez otwarte szyby po bokach dostawał się pył pustkowi. Szorstki piasek osiadał na tapiterce, kierowcy i obrzynie leżącym na siedzeniu pasażera. Dwóch motocyklistów jechało na czołówce. Na bakach swych maszyn mieli wyrysowane skrzyżowane różowe piszczele a irokezy pofarbowane na ten sam sposób. Dziwne zamiłowanie do tego koloru nie zmniejszało zagrożenia z ich strony. Ten po lewej wywijał łańcuchem, fakt, że nie obił się przy tym świadczyło, że to nie jego pierwszy raz. Jego kumpel w ręku trzymał sporych rozmiarów rewolwer. Trzeci z gangerów jechał za kierowcą. Dwuśladowce w teorii nie mogły zagrozić krążownikowi ale gangerzy byli nawykli do walki z samochodami. Mieli pecha. On też. Niespodziewanie wyhamował i wrzucił wsteczny momentalnie się rozpędzając. W momencie w którym trzeci z motocyklistów chciał wyminąć mniej zwrotny pojazd, wojownik szos złapał za ręczny hamulec. Udało mu się zapanować nad rwącym samochodem i ten zatrzymał się. Ganger nie. Jego maszyna uderzyła w krążownik z impetem pozostawiając spore wgniecenie. Czaszka motocyklisty w zetknięciu z popękanym asfaltem okazała się mniej odporna.
Kompan zmarłego oddał trzy strzały, dwa chybiły a trzeci wbił się w nadkole. Kierowca samochodu złapał za obrzyna i wystawił go przez okno. Ładunek śrutu z dwóch luf wyleciał, nim sięgnął cel przemienił się w dość znaczną chmurę co jednak wystarczyło by przebić przednie koło. Ganger nie zapanował nad potężną i ciężką maszyną. Ostatni z napastników wyhamował maszynę i ją zawrócił oddalając się szybko. Crazy z uśmiechem na twarzy odpalił swoje maleństwo i udał się w pogoń.

Andrea, Mat i John

Ruszyli. Szyk narzucił Mike. Pierwszy szedł John z twarzą obwiniętą szmatami gotów zgarnąć z swojej pompki wszystko co stanie mu na drodze. Zaraz za nim szedł starszy z Franklinów z sigiem trzymanym oburącz, uważnie lustrował otoczenie gotów osłonić starszego kompana. Środek pochodu stanowiła dziewczyna, starała się trzymać fason ale widać było, że tak naprawdę boi się. Białe palce kurczowo zaciskała na pompce Mata. Za nią szła Andrea, jako łuczniczka potrzebowała najwięcej miejsca do strzału. Podobnie jak strzelec rozglądała się szukając zagrożenia. Pochód zamykał kowboj z swoim wiernym rewolwerem w dłoni i maską przeciwgazową na twarzy. W duchu czekał tylko aż jakieś ścierwo wyskoczy. Najlepiej ścierwo obwieszone gamblami.

W trójce mężczyzn ta "roślinność" budziła wstręt. Przyzwyczajeni do stepów i pól Teksasu czuli się niepewnie wśród poruszających się pnączy, zamykających się i otwierających kwiatów, wielkich paproci czy dziwnego porostu na drzewach. Nie było tu nic swojskiego a bliskość roślin utrudniała widoczność a ułatwiała podejście.
Szli długo, Andrea co raz korygowała kierunek, Mike chciał obejrzeć mutka. W końcu dotarli. Nie było widać śladów walki, udeptanej ziemi czy zniszczonej ziemi. Za to ciała mutka, przyjrzeli mu się ze wstrętem. Jeśli to było kiedyś człowiekiem to dawno temu. Wygięty kręgosłup niezdolny do pozycji wyprostowanej, paskudne i długie szpony, zarosnięte oczy i wypustki na plecach nieznanego pochodzenia.


Teraz leżało na brzuchu a na jego ramionach, nogach i plecach leżały pnącza. Luźno, jeszcze niezaciśnięte. Nie zdążyli mu się przyjrzeć gdy wydarzyły się trzy rzeczy. Wszyscy usłyszeli kobiecy krzyk, z oddali. Nie zamilkł a trwał, zarywał się tylko wtedy gdy ofiara musiała zaczerpnąć oddechu. W tym samym czasie Andrea spostrzegła ruch za nimi, ktoś uciekał. Człowiek a przynajmniej ubrany i nie wygięty jak mutki. Zwiewał jednak szybko i klucząc uniemożliwiając tropicielce dostrzeżenie szczegółów. W tym samym czasie Mike uniósł rękę i wskazał na lewo od nich. Podniósł również pistolet w tamtym kierunku.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172