Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-11-2015, 16:22   #101
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will uśmiechnął się gdy dojechali na miejsce. Pierwszy raz od dawna nie natrafili na poważniejsze problemy - bandyci na drodze w porównaniu z wcześniejszymi wydarzeniami można było uznać za prawdziwe błogosławieństwo.

Chłopak pożegnał panią weterynarz i rozejrzał się po miasteczku do którego dotarli. Za metropolię nie można było go uznać, ale z doświadczenia wiedział, ze w takich osadach z żywnością jest na ogół dobrze. Dzisiaj chyba jednak się o tym nie przekona, wydłużający się dzień kończył juz bowiem swój żywot i mieszkańcy szykowali się do powrotu do domu.

Na całe szczęście modyfikacja serum zrobiona przez Barneya dawała im dodatkowe 24h, podczas których nie zaczną cierpieć na mózgofilię - a przynajmniej taki był plan. Zostawał więc im jeszcze cały następny dzień, podczas którego muszą dokonać wymiany i wrócić do bunkra.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić... Chłopak jedbak był optymistą - rozmowa z ludźmi to dziedzina w której był akurat bardzo dobry, wszystko zostawało więc w jego rękach.

Will kazał zaparkować wóz w okolicy budynku wyglądającego na karczmę, poprosił kumpla Kelly żeby zaczekał, sam zaś z dziewczyną wszedł do budynku.

Po zamknięciu drzwi chłopak rozejrzał sie i ocenił znajdujących sie tam ludzi. Następnie podszedł do baru i przywitał się z barmanem. Po kilku słowach zamówił piwo, powiedział, że ma nieco rzeczy na wymianę i że jutro z rana chetnie przehandluje to na żywność. Liczył, że ta wiadomość jakos sie rozejdzie i juz od rana będzie mógł rozpocząć handel.

Na koniec poprosił jeszcze o pokój. Jeśli wszystko przebiegło zgodnie z planem, chlopak wrócił do wozu, zabrali z niego rzeczy i zanieśli do swojego pokoju.

Chłopak zasugerował żeby na zmianę pilnowali rzeczy, potem zaś zmęczony całodzienną podróżą rzucił się łóżko. Jutro czekał go pracowity dzień, a im wcześniej wstanie, tym więcej zdążą zrobić.
 
Carloss jest offline  
Stary 23-11-2015, 06:46   #102
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 12

Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 3 - zmrok; pochmurnie





Whitney Winchester




- Cieć? Idę o zakład, że nie nazwie go tak stojąc przed nim twarzą w twarz. - usłyszała za sobą głos tego jeźdźca który do niej zagadną gdy myszkowała wokół motocykla i radia. Z tonu wyczytywała ironię pomieszanę z szyderstwem i była pewna, że mówił celowo tak głośno by go usłyszała.

- Ee, daj spokój, nie ma o co się zakładać. Za plecami to każdy jest odważny. - usłyszała równie kpiącą odpowiedź z kozła wozu od kogoś z jego obsady. Jednak nie zależało im chyba a dyskusji z nią tak samo jak i jej z nimi więc zostali z tyłu przy ostatnim wozie a ona mogła wrócić na ten z Hildą i resztą dobytku ich obu.

W międzyczasie awantura z przodu się uspokoiła. Ale niedługo potem doszły jej nieco jakieś chichoty i żarciki niezbyt wybredne z tego co słyszała. Gdy podniosła głowę tam gdzie i patrzyła reszta podróżnych dostrzegła biegnącą siostrę. Biegła wzdłuż drogi na tą farmę za jeźdźcami którzy już byli właściwie na miejscu. Mrok co raz bardziej zwyciężał nad światłem i teraz już widzieli co raz mniej szczegułów a co raz bardziej kontury i sylwetki zwiadowców. Nie miała szans ich dogonić nawet biegnąc ale na ile ją znała chyba powinna dobiec do samego obejścia. Coś jej się zdawało, że chyba robili zakłady czy jej się uda czy nie.

- Hej Whitney a dałabyś radę zrobić nowe baterie? - z obserwacji rezultatów tych wieczorowych zakładów wyrwało ją pytanie Hugh'a. Spytał spoglądając na nią wyczekująco. - Bo wiesz, jakbyś zrobiła te baterie i tą krótkofalówkę to w wozie Szczoty jest drugie radio. Tylko takie większe. - rzekł chłopak przy okazji nakreślając gestami rozmiar wspomnianego urządzenia. Wskazywał coś wielkości przedwojennej mikrofali. Więc na standardowe radio było zdecydowanie za duże. Chyba, że był to jakiś przedpotopowy antyk na lampy próżniowe. Bo jak nie to albo nie było to w ogóle radio albo mogła być nawet radiostacja. W oby wypadkach raczej by sobie poradziła z przerobieniem drugiego ustrojstwa nie tylko na odbiór. Obie zabawki same z siebie były ciekawym gadżetem nawet jeśli byłyby sprawne ale gdyby je przerobić na krótkofale można by zyskać jakąś łączność zdatną do rozmowy.



Szuter i Tina Whinchester



Tina biegła najpierw po głównej drodze, potem odbiła w tą boczną i wreszcie na koniec zaczęła się zbliżać do rozwalonej bramy i samego budynku. W klacie ściskanej przez pancerz i pod jego ciężarem oraz karabinem tłukącym się o plery wcale nie było tak łatwo biec nawet po całkiem równej, asfaltowej powierzchni. Odległość była bez porblemu do przejścia czy przejechania ale do przebiegnięcia robiło się już całkiem daleko. Ale mimo to dała radę. Wpadła zźiajana i mokra z wysiłku przez bramę ale dała radę. Musiała dobre pare chwil przystanąć i złapać oddech, dobiegła na miejsce gdy już pozostali byli na miejscu no i tylko ona dyszała jak koń po westernie ale jednak dała radę.

- Kurwa i leci tu... - Tod mruknął cicho strzykając sliną prze zęby posyłając stróżkę gdzieś w trawę poniżej. Cała trójka widziała jak ta bliźniaczka nadbiega po drodze którą właśnie i oni przed chwilą przebyli tyle, że konno byli i prędzej i wygodniej. Nie dało się jednak nie zauważyć, że dziewczyna musi być chyba miłośniczką biegów bo przebiegła cały kawałek bez zatrzymywania się. Na oko Szutera to on sam mógłby dać radę powtórzyć taki wyczyn albo nie. W każdym razie jakby dał radę to pewnie by wyglądał tak samo jak ta zdyszana i zmachana brunetka w bramie.

- Dobra ja nie mam ochoty się z nią użerać. Ty ją weź i sprawdźcie dom. Ja z Sedną sprawdzimy obejście. - mruknął Tod odwracając niechętne spojrzenie od łapiącej oddech dziewczyny. Sedna kiwnęła głową i para jeźdźców ruszyła wolno i ostrożnie objeżdżając budynek. Oboje zerkali co chwila to na budynki i różne potencjalne kryjówki przeciwnika to na ślady opon na trawie. Te jednak w rzedniejącym świetle dziennym były co raz słabiej widoczne. Tod wydobył z olstra swoją strzelbę a Sedna kierowała koniem samymi nogami mając ręce zajętę łukiem i przygotowaną strzałą.

Szuter przez swoje szkiełka z bramy niewiele zobaczył bo wgląd na głębie terenu blokował mu ten budynek niegdyś chyba mieszkalny. Po bokach zaraz za drogą zaczynał się las wiec i tu ciemna kurtyna zasłaniała widok. Musiał przejść się albo na róg od strony podwórza za który pojechali zwiadowcy albo przeciwległy od strony płotu. Od strony płotu zauważył otwartą choć dość waską przestrzeń bo przerwa pomiędzy ścianą budynku a a płotem sięgała może z kilkunastu metrów. W niej w oddali po jakichś kilkuset metrach dostrzegł drugą bramę. Prowadziła pewnie na tą drogę którą tu przyjechali tylko od strony podwórza a nie domu. Te przez które wjechali wyglądalo na główny podjazd pod budynek mieszkalny i chyba na całą farmę. Ta druga brama była chyba przynajmniej w połowie otwarta bowiem widział przechyloną ale wciąż stojącą połówkę bramy. Była frontem do niego czyli pod kątem prostym w stosunku do drogi i płotu. I na tyle szeroka, że nawet na tej połówce pojazd czy to konny czy mechaniczny powinien się chyba zmieścić. A koń, pieszy czy motor na pewno.

Wrócił do frontu budynku. Jeśli coś było ciekawego za drugim rogiem to konni powinni chyba to znaleźć. Na razie znikli mu z pola widzenia ale nie dochodziły go żadne podejrzane odgłosy zza budynku. W budynku zaś dostrzegł jasniejszą plamę. Widać w ścianach musiała być dziura a może okna czy drzwi tworzyły pustą przestrzeń czy po prostu być jakiś większy przelotowy pokój. Parter pasował jak ulał na jakiś saloon czy cos takiego. Więc w tej dziurze dostrzegł po drugiej stronie jakiś metaliczny odblask. Coś stało nieruchomo po drugiej stronie budynku. Przez lornetkę widział, że to prawie na pewno dach samochodu. Choc widział tylko fragment i nie był w stanie stwierdzić czy to jakiś porzucony wrak czy może ten co zostawił te ślady na trawie. Jeśli nie kierowca nie chciał być widoczny z drogi to ten prosty manewr mu to skutecznie umożliwiał. Z drogi nawet przez lornetkę by był ciężki do zauważenia nawet gdyby wiedzieć czego i gdzie szukać.

W tym czasie Tina doszła do siebie po tych wieczornych maratonach. Widziała jak Tod i Sedna ostrożnie pojechali chyba na podwórze znikając jej z oczu zabierając ze sobą te cholerne konie. Przed budynkiem został tylko ten facet od motoru. Lustrował teren przez lornetkę i łaził z karabinem w łapie. Sprawiał wrażenie ostrożnego i nieskorego do ryzykowania w ciemno ze sprawdzaniem Ruin.




Detroit; dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 3 - zmierzch; pochmurno.




Julia "Blue" Faust



- No dokładnie! Tak właśnie ma być! Kapelusznikowi się nie odmawia! - zakrzyknął raźniej Rosjanin podchwytując myśl swojego blondwłosego gościa. - Lambardziara... Dobre sobie... Druciara - lambadziara.... Pieprzona lafirynda... Pasuje jej ta lambadziara... - dodał nieco nieskładnie ale z uznaniem opierając się wygodnie o fotel. Wraz z obietnicą pomocy w sprawie czy po prostu miłemu podejściu i humorowi jego nastrój się chyba też polepszył bo patrzył na nią nieco mętnym ale już innym wzrokiem bez wcześniejszej słowiańskiej alkoholowej smuty. Przedstawiał też typową rosyjską odporność na alkohol jakby ten wchodził jakoś niezależnie w ciało a niekoniecznie w umysł a przynajmniej nie w takim samym tempie.

- Nie no chcesz wysłać na Steve'a tego debila? - prychnął nagle z wyraźną irytacją. Była prawie pewna, że mówi o Troy'u bo machnął przy tym łapą w kierunku gdzie ten stał ostatnio. Poza tym niechęc w głosie pasowała do tonu w jakim wyrażał się zazwyczaj o jej osobistym ochroniarzu.

- No ja bym ci to doradzał. Nasz kochany Steve to psychopata. Jak zobaczy takiego mięśniaka to zaraz mu pikawa piknie a jak jemu skacze ciśnienie to ludziom spadają głowy. Czy ten twój goryl jest tak dyskretny by to skumać na czas to sama sobie odpowiedz. Na moje oko to nie. - rzekł z wyraźną niechęcią wyrażając się o jej ochroniarzu. Ile było w tym prawdy, ile zwykłej złośliwości i niechęci czy zakrzywionej alkoholem oceny tego nie była w stanie w tej chwili ocenić.

- Ze Stevem Clandey'em trzeba z wyczuciem i ostrożnie. I z konkretem. Nie ma czasu na pierdoły. W końcu to główny egzekutor starego mimo, że w tym swoim białym garniturku, czarnym płaszczu i pedalskim wąsikiem wygląda jak chłopaczek na telefon sprzed wojny. Ale to jebany psychol. I uwielbia swoją pracę. Skapnie się, że ktoś za nim czy wokół niego łazi to pewnie się kimś takim zainteresuje osobiście. A wiesz, jak on się kimś interuje osobiście no to potem ten ktoś zazwyczaj bardzo szybko przestaje się interesować czymkolwiek na tym ziemskim padole łez. Tego twojego mięśniaka w ogóle mi nie szkoda jakby wpadł w jego łapy ale widzisz White Hand raczej z niego wyciśnie kto go nasłał a wówczas następna wizyta może być już tutaj i będzie szukał ciebie i pewnie mnie. Szczerze mówiąc nie jara mnie taki scenariusz kompletnie ale to ty lepiej znasz tego swojego profesjonalistę. - przedstawił nieco mamrotliwym głosem ale poważnym tonem swój pogląd na tą sprawę. Dopiero pod koniec jak rozważał wizytę służbową tutaj white Handa był całkiem poważny i skupiony i widać było, że w ogóle nie podoba mu się ten pomysł.

- I wiesz Steve jest bardzo zajęty ale i sporo wie. Wykonuje wszystkie mokre roboty dla szefa a przynajmniej te najważniejsze. Więc mógł zlecić rąbnięcie tej fury choć nie jego profil więc sama widzisz jak to załatwił. Podbnie jak z tymi prochami co taki jeden co myślał, że jest supersprytny rąbnął wraz ze swoim gangiem i zwiali z miasta. Też Steve organizował pościg choć został na miejscu o ile mi wiadomo. No cały czas coś się tu dzieje więc jest facet zajęty w tej swojej katowskiej robocie. Więc trzeba z nim gadać konkretnie, przykuć uwagę, zaciekawić i Armio Czerwona broń nie wkurzać czy irytować bo i tak jest mało cierpliwy. - rzekł rozwijając temat wspomnianego schultz'owego ważniaka. Rozgadał się na dobre to widocznie zaschło mu w gardle bo przerwał, nachylił się do biurka i tym razem on rozlał wódkę do obu kieliszków. Stuknął się szkłem i wrócił do swojej rozwalonej pozycji na fotelu siostry który ostatnio całkiem często okupował.

- A znaleźć go można w Ambasadorze ale spotkać ciężko. Można próbować za to się umówić. Albo próbować szczęścia z rana w cukierni Fong na Bidget Street. Samego Ted'a można tam z rana spotkać na kawie i ciachu to i sporo ważniaków się tam kręci i z rana i potem. Poza tym naprawdę dobre ciasta tam dają to polecam nawet tak turystycznie miejsce ciekawe do odwiedzenia. - dodał unosząc palec i sprawiał wrażenie, że jest przekonany o tym co mówi jakby sam próbował tych wyrobów. Ale był w mieście tak długo i miał zamiłowanie do starych czasów i stylu tak jej znane, że było mao prawdopodobne by nie zawitał tam ani razu. Było to w końcu jedno z najbardziej znanych i rozpoznawalnych miejsc w Downtown znane właśnie z tego, że chodzi tam sam Ted Schultz właśnie na poranna kawę i ciastka.

- Jak nie znajdziesz mimo wszystko zawsze możesz spróbować z MacNeil'em. Jest zarządcą Starego. Wiesz Ted nie jest stworzony do naprawiania kranów i szukania winnych awantur o poranku. No i tym się zajmuje właśnie Rob. Powinien wiedzieć jak znaleźć Hand'a ale też jest zajęty facet i też z rańca bywa u Fong. Jak nie to możesz spróbować u Chromeboy'a bo często tam wpada i wypada. - pokiwał głową jakby zgadzając się z własnymi myślami. Chromeboy'a zaś nigdy nie spotkała ale był w końcu najlepszym a chyba najbardziej znanym blacharzem w mieście a jego sława sięgała daleko poza jego granice. Uznawany za mistrza swego fachu i już za życia będącego żywą legendą i jedną z ikon tego miasta. Na mieście powiadano, że jak już Chromeboy nie przywróci bryce porządanego kształtu to znaczy, że nawet Moloch w swoich fabrykach by tego nie zrobił.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 3 - zmierzch; pochmurno.




Alice "Brzytewka" Savage



Marcus stał gdzieś w połowie drogi pomiędzy jej biurkiem, skitranym za nim Drzazgą i siedzącą na siedzisku Alice. Każdy krok w stronę mebla przerażająco zwiększał szansę na wykrycie porywacza. Ale jakby zatrzymany niewidzialną scianą zatrzymał się jednak o krok czy dwa przed nim. Stał tak i patrzył na rudowłosą rozmówczynię a ta widziała jak główkuje nad jej słowami. Widziała jak waha się czy skoro zmiękła i ustąpiła drążyć temat i wykazać swoją dominację czy sobie odpuścić. Ona sama wiele dla niego chyba nie znaczyła na tyle by uszło jej na sucho takie numery jak na dole właśnie odstawiła. Ale powołanie się na szefa gangu i niejasna sytuacja powodowały, że właśnie była niejasna i Marcus postanowił najwyraźniej nie ryzykować eskalacji konfliktu. Zwłaszcza jak kobieta przyjęła teraz ugodową postawę i nie zaogniała sytuacji zmuszając go do desperackich kroków.

- Dobra pójdę po tego grubasa. - powiedział w końcu niechętnie odwrócił się do niej plecami by wyjść z jej gabinetu. A jeszcze wczoraj się jej po prostu słuchał. Co prawda zgłaszał jakieś obiekcje czy wątpliwości, czasem coż zażartował czy nawet rzucił jakąś złosliwostkę ale raczej robił co chciała. Tak jak widziała, że chętnie sklepałby tego Spider'a albo wywalił chociaż dosłownie na zbity pysk no ale jak go poprosiła by tego nie robił to jednak jej ustąpił. Teraz zaś drzwi zasłoniły już jego sylwetkę a po korytarzu jeszcze słychać było jego kroki nim umilkły gdy wszedł na schody. Wówczas ożywił się jej porywacz.

- Ocipiałaś?! - syknął na nią wściekle puszczając żurawia w stronę drzwi i zaraz wracając spojrzeniem wprost na nią. Wciąż trzymał ją na muszce choć już nie stał tak blisko jak wcześniej. Teraz miała okazję przyjrzeć mu się bliżej. Nie miał karabinu na plecach jaki widziała u niego wcześniej. A przy pasie widziała pochwę z nożem. Najwyraźniej nie przekazał swoim pobratyńcom ostatniego noża. Miał też kaburę która akurat była pusta a z tej broni właśnie mierzył do niej.


- Po chuja kazałaś ściągnąć tu tego starego dewotę! Miałaś go spławić i tego palanta i wszystkich! - syczał piekląc się na nią. Widziała, że jest zdenerwowany. Wciąż miał spocone czoło, przyspieszony oddech i nieświadomie pewnie wycierał spocona dłoń o spodnie. Wszystko to wskazywało na silny stres ale w takiej sytuacji wcale nie było to dziwne ani niezwykłe. Wiedziała jednak w przeciwieństwie do niego, że Marcus wróci z Benem za kilka minut. To znaczy powinien. Jeśli nic nie odwali, nie strzeli focha czy nie będzie chciał jej udowadniać kto tu naprawdę rządzi i to co on nie może. Nie wiedziała też czy wróci sam czy z kimś do pomocy. I Ben zdając sobie sprawę, że jest liderem jeńców i musi się jakoś zachowywać by dodać im otuchy zazwyczaj był głosem rozwagi i powagi z wiary jaka dawała mu niespotykaną zazwyczaj siłę. Był też zwyczajnie starszy od większości swoich ludzi jak i tych którzy ich uwięzili co jakoś w naturalny sposób dodawało mu powagi. Ale doprowadzony do desperacji tak jak widziałą jeszcze zimą w Cheb mógł przelać tą siłę na zdecydowanie bardziej desperacki czyn. Tak jak wówczas gdy w roztrzeliwanym przez Runnerów kościele zorganizował w pare minut ewakuację wszystkich tak jak zaproponowała a reszta Chebańczyków posłuchałą go od razu. Przy nim Drzazga sprawiał wrażenie szczura zagonionego w róg od którego tylko na chwilę odeszedł pies na szczury.

- Zamknij się i nie ruszaj się! - syknął do niej traper podejmując w końcu jakąs decyzję. Widziała, że schylił się nieco by wyjąc coś z bocznych kieszeni spodni. Zorientowała się, że musiał być w gabinecie jakiś czas choć nie wiedziała jak długi. Widziała na biurku swoje papiery które dała wczoraj Ridley'owi. Sprawiały wrażenie bezwładnie rzuconych jakby faktycznie któryś z chłopaków Marcusa wpadł, rzucił na biurko i wypadł z powrotem. W końcu w gangerowej hierarchii zajmowanie się papierami było nudne i głupie w porównaniu do atrakcji jakie czekały na chłopaków na dole. W międzyczasie Drzazga wydobył coś co błysnęło w nadchodzącym zmroku. A zmrok nadchodził, niedługo będzie zupełnie ciemno. Już teraz ciemniejsze kąty pomieszczenia tonęły w mroku a nawet papiery robiły się nie do odcyfrowania, może jeszcze przy oknie ale nie w głębi pomieszczenia. Ale widziała po błysku i charakterystycznych odwijających ruchach, że wyjął chyba żyłkę. Żyłka była zazwyczaj dość łatwa do przecięcia nawet ostrzejszą blachą czy nożem ale praktycznie nie do rozerwania nawet przez siłacza. I praktycznie przezroczysta więc bardzo trudna do zauważenia. Sądząc po spojrzeniu trapera miał zamiar użyć tej żyłki na niej.




Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 3 - zmierzch; pochmurnie




Will z Vegas



Zajazd pod jakim i potem w jakim się zatrzymali raczej ustępował pod względem ilości gwiazdek chebańskiemu "Łosiowi". Ale przy korzystnym dla chbańskiego lokalu zporównaniu, że sprawdzałoby się stan sprzed zimy a nie taki jak zostawili go dzisiaj. Bowiem z postrzelanymi ścianami, zniszczonymi sprzętami, ziejącymi kontrastem jasnych plam, swieżym drewnem i zalepionymi czym-się-da oknami obecnie ciężko by mu było konkurować z lokalem Douglasa. A ceny i menu w obu lokalach przesądzały sprawę. Gdy Will w końcu usiadł zmęczony przy barze i zapłacił zaledwie jednym nabojem za szklanke miejscowego pewnie piwa od razu wiedział różnicę w porównaniu z tym miejscem a Cheb.

- Ooo... Kupiec? A czym handlujesz? -
zagadną zaciekawiony barman i chyba była to życzliwa ciekawość. Pobudzona tym jak we trójkę wnosili towar z wozu do pokoi. To wzbudzało ciekawskie spojrzenia i barmana i obsługi i reszty co raz liczniejszych gości. W końcu był już wieczór i ludzie mając ochotę spotkać się z innymi ludźmi po robocie wpadali właśnie do baru na ploty, pogaduchy i coś do zapicia słów. Większość gości sprawiała wrażenie miejscowych farmerów i fizjonomia i ubiorem przypominała to co zazwyczaj można było spotkać i w Cheb i u Rudego Jack'a.

Wcześniej jeszcze jednak wejście mieli całkiem niezłe. Głównie o dziwo dzięki Kelly. Ruda weszła do środka razem z Will'em i o ile on wyglądał dość przeciętnie i nawet z karabinem przewieszonym na plecach nadal wyglądał doścspokojnie i przyjaźnie to ona już w swoim wojskowo - rangerskim ekwipunku sprawiała wrażenie profesjonalnej wojownczki. Zwłaszcza z tym czujnym czy wręcz wyzywajacym spojrzeniem jaki omiotła wnętrze baru. W efekcie pasowali do standardowego wizerunku kupca i jego ochroniarza. Ale czy z tego czy innego względu nikt do nich jakoś krzywo się nie odnosił. Zwłaszcza jak potem do kompletu pokazał się jeszcze Harry podobnie wyposażony jak jego szefowa. Wtedy już w ogóle wyglądali jak handlarz z dwójką ochroniarzy. Zwłaszcza, że z całkiem innych powodów ale pomiędzy Will'em a pozostałą dwójką była od zimowych wydarzeń w trzewiach bunkra poważna rezerwa granicząca z oschłością we wzajemnych relacjach. Tym razem jednak pasowało do zachowania takiego wizerunku.

Z pokoi były tylko dwójki. Zwłaszcza jak musieli zawalić wszystkie rzeczy z wozu to się robiło całkiem ciasno. Musieli wynająć dwa bo w jednym nie pomieściliby się za nic w świecie. Do baru wkórtce dosiadła się też sama rudowłosa i jej podwładny siadając po lewej stronie chłopaka z Vegas. Też zamówili po szklanicy bo przy tym dźwiganiu szło się zmachać. Musiała słyszeć pytanie barmana do Will'a choć nie reagowała i nie sprawiała wrażenia zainteresowanej.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 3 - zmierzch; pochmurnie




Bosede "Baba" Kafu




Aaron okazał się bardzo trudnym obiektem do schwytania. Póki polowanie odbywało się na Wyspie to miałby mizerne szanse umykac tak długo przed łowcą klasy nadczłowieka dopkowanego cybewszczepami i modyfikacjami w bazowym ludzkim modelu ciała. Ale udało mu się zdobyć łódź i czmychnąć z Wyspy a na stałym lądzie już nie było tak łatwo go wytropić. Dlatego nie zaszli z Kelly zbyt daleko od rogatek Cheb gdy najemniczka musiała zawrócić by mieć szansę załapać się na serum o poranku jeśli Barney zdoła je opracować. Z wraz opuszczeniem Wyspy i powrocie Kelly Bodese stracił wszelką łączność z Bunkrem. Więc nie miał pojęcia co się tam dzieje ani oni nie wiedzieli jak jemu się wiedzie. Nie mogli sobie pomóc nawzajem.

Sam Aaron też potwierdził tylko reputację, że jest świetnym rangerem co niejako było wpisane w profesję snajpera jaką się parał. Mutant tropił i szukał go całymi gdzinami i mimo, że człowiek w zwykłym marszu czy biegu nie mógł się z nim równać to jednak teraz obydwaj się nawzajem skradali, tropili, gubili i szukali, odnajdywali i gubili ponownie.

Snajper musiał mieć jakieś ubranie maskujące nie tylko zwykłe promieniowanie. Jeśli już go widywał gdzieś pomiędzy drzewami widział bardzo słaby obraz cieplny, nie pasujący do sylwetki zwykłego człowieka. Czy to było pomyślane z myślą o nim czy na przykład o robocich czujnikach tego nie wiedział ale w połączeniu z umiejętnościami snajpera i nieograniczonym terenem oraz trasą jaki tamten jako uciekinier wybierał pościg był bardzo trudny i wymagał czujności na każdym kroku.

Zastanawiające było czemu snajper nie srrzelał. Byłoby mu dość łatwo zasadzić się na mutanta, w wybranym przez siebie meijscu i pozbyć się prześladowcy na dobre jednym, celnym strzałem. Wówczas miałby spokój z pościgiem. Przez te trzy doby musiał mieć okazję lub chociaż pomyśleć o tym. A jednak nie strzelał ani razu tylko wciąż uciekał. Gonili się tak już trzecią dobę. Co więcej o dziwo Aaron wybrał trasę nie wprost na południe ale na zachód mniej więcej wzdłuż jeziora choć nie przy samym brzegu. Pierwszego dnia podąali po terenie który Baba choć ogólnie kojarzył jako najpierw bliższe a potem dalsze okolice i peryferia Cheb. Drugiego dnia z oddali minęli Mac gdzie w zimie przezył walkę z potworem zwanym przez Claytona trollem i ocalił z jego leża Monikę oraz przywiózł zdarta do kości połowę twarzy którą Barney zastąpił mu metalową płytką. Teraz z tą płutką to już w ogóle wyglądał jak klasyczny mutant Molocha.

Ale dzisiaj wkroczyli na tereny w ogóle mu już obce i nieznane. Nie wiedział czego się tu spodziewać poza tym, że leśno - wodny teren nadal przypominał ten z okolic Cheb i Wyspy. W końcu też chyba zaczęło dopisywać mu szczęście. Aaron w maskującym ubiorze mignął mu parę razy pod koniec dnia. Albo w końcu zaczął ie wytrzymywać tempa, albo natrafił na jakąś przeszkodę która zmusiła go do obejścia albo działo się cos jeszcze innego.

Snajper zniknął mu w kepie jakiś drzew. Gdy się do nich zbliżał usłszał odgłos silnika. Było to charakterystyczne pyrkotanie motocyklowego silnika. Gdy zamarł w swojej kryjówce przez drogę jaka przechodziła w pobliżu kryjówki nadjechała trójka motocyklistów. Po chwili zwolnili i zatrzymali się. Jeden z nich zsiadł z motocykla by najwyraźniej oddać cześć naturze. Pozostała dówójka pokrzykiwała na niego i śmiała się pokazując coś na wzgórzu. Wrzeszczeli coś a po chwili na wzgórzu pojawiła się jakas ludzka, cieplna sygnatura i zaczęła im machać i też cos odwrzaskiwać. Zachowywali sięcałkiemswobodnie najwyraźniej nieświadomi, że mają dwójkę widzów z czego jednego pomiędzy obiema grupkami.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 27-11-2015, 16:43   #103
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Współpraca z no_to_ten, Adi, Merill

Gordon kiwnął głowa na słowa Lynx’a i rzucił:
-Dobra… niech będzie i tak… - uśmiechnął się pod nosem - tyle miesięcy posuchy w walce z blaszakami, a teraz raptem jak się coś trafiło to jest to jakieś wielkie pieprzone bydle… taki fach… - zwrócił się do Dave’a i podszedł do niego - pozwolisz że pożyczę na chwilę - chwił wyrztunię EMP i zarzucił ją na plecy - Jak przeżyje to oddam… - ruszył w stronę stodoły z duszą na ramieniu, nie dając jednak nic po sobie poznać.

Odetchnął spokojnie kiedy już znalazł się na dachu. Z duszą na ramieniu, bardzo niepewny przebijał się przez bagno bojąc się że maszyna może mieć kolejnego asa w rękawie. Po kilku minutach grozy znalazł się na dachu. Sam nie był pewny jakim cudem… teraz z perspektywy czasu, a minęło go tylko kilka minut stwierdził że ten plan jest szalony. Po chwili stało się to czego się obawiał najbardziej. Salwa ołowiu znowu przecięła powietrze - na szczęście blaszak celował w kierunku ich sypialni. Cholera, blaszak musiał zauważyć Lynx’a który miał osłaniać Walker’a. Wychodzi na to że był zdany sam na siebie. Trzeba było podjąć jakieś działania. Rozejrzał się po dachu, próbował ustalić mniej więcej miejsce, w którym wewnątrz stodoły stoi maszyna. Powoli i bardzo ostrożnie stawiał każdy ze swoich kroków. Starał się byc tak cicho jak tylko potrafił. Rozglądał się za jakąś dziurą, za czymś przez co można włożyć lufę karabinu albo działo EMP. Chciał jak najszybciej załatwić sprawę. Musiał sie jednak najpierw zorientować czy z dachu jest bezpośredni pogląd na parter czy stodoła ma jeszcze pomiędzy jakieś piętro. Jeśli ma piętro to będzie musiał zejść niżej, a może nawet uda mu się wtedy zajść maszynę. Nieważne… najpierw trzeba się rozeznać.

Po chwili doszedł do niego znajomy dźwięk. Silnik… Łowca wracał, a już tak nieźle im szło. Miał nadzieję że jest obserwowany przez resztę ekipy. Niewiele myśląc dał wojskowy znak Brennan’owi lub Lynx’owi - zarówno jeden jak i drugi powinien zrozumieć o co chodzi. Wskazał ręką na sad, po czym pociągnął palcem w ich stronę malując w powietrzu jakby drogę łowcy. Sam Gordon po zasygnalizowaniu przykucnął najniżej jak tylko dał radę i wrócił do szukania dogodnego miejsca z którego mógłby zaatakować blaszaka.


- Łowca wraca - skomentował krótko reszcie znaki dawane przez Gordona. Zdmuchnął z twarzy pył z rozwalanych starych desek, który osiadł na nim, kiedy uciekał z parteru. Bestia musiała go zauważyć i tylko szczęściu zawdzięczał, że zdążył uciec na górę. - Odciągnijmy uwagę maszyn od Gordona - zasugerował moszcząc się na poprzednim stanowisku strzeleckim - otwórzmy ogień do maszyny w stodole, ale jednocześnie niech Nico ma baczenie na kierunek z którego wraca Łowca. Spojrzał przez lunetę na widziany przez niego fragment maszyny stojącej w stodole. Oddychał równo i miarowo, po czym ściągnął spust karabinu.

Gordon starał się być cicho jak potrafił. Ale zerodowany dach kompletnie nie chciał z nim współpracować na tym polu. Skrzypiał, trzeszczał i uginał się pod każdym ruchem. Jakby na dole byli ludzie na pewno by go usłyszeli. Przynajmniej miał wrażenie, że on by usłyszał kogoś kto tak skrzypi przy każdym kroku. Do tego ta stara blacha czy czym ten dach był wyłożony realnie groził zarwaniem się pod nim. Upadek pewnie by przeżył choć do miłych czy przyjemnych przeżyć by nie należał. Do tego jakby spadł do wody to pół biedy ale jak na jakiś gruz, złom, pręty albo pod same lufy robota? No na pewno dobre dla zdrowia by to nie było.

Ze swojej strony Łowcy nie widział. Tak samo jak całej powierzchni po pozostałych trzech stronach stodoły o ile nie zaczynały się powyżej dachu. Miał jednak wrażenie, że maszyna znowu zbliża się od tyłu, chyba do tych samych rozwalonych drzwi którymi opuściła rano ten budynek. Czyli od strony domu Fergusona nie będzie jej pewnie widać. Zaś chłopaki byli za daleko by jakkolwiek znaleźć się po drugiej stronie podwórza by coś próbować zrobić. Sam też mógł próbować przedostać się po dachu ku tyłowi budynku no albo pozwolić mu wrócić do środka.

Tymczasem od strony starego, farmerskiego domu nadeszła kontra. Wieczorne powietrze przeszył pojedynczy strzał. Gordon jako jedyny z ludzi był na tyle blisko by słyszeć jak wewnątrz budynku coś metalicznie łupnęło i chrupnęło potwierdzając tym samym celność trafienia ludzkiego snajpera. Ten zaś jak na te warunki miał wręcz dziecinnie prosty cel w postaci sporawej płyty czołowej robota. W lunecie i zielonkawej poświacie swojego implantu widział jak ułamek sekundy później w czole płyty pojawił się mały krater z peknięciami dookoła. Nico zaś stwierdziła, że z ich okien w ogóle nie ma szans dojrzeć tyłu stodoły. Jakby robot nadszedł gdzieś od czoła budynku czy wyłonił się pomiędzy domem a stodołą to byłby ładnie widoczny dla nich wszystkich ale jakby dokładnie wracał tak jak widziała z David’em jak wychodził to było to bardzo mało prawdopodobne.

Świetnie, Lynx zaczął ostrzał. To powinno pomóc. Gordon chciał wykorzystać ten moment by znaleźć jakąś większą dziurę w jego pobliżu przez którą mógłby popieścić blaszaka solidną dawką wiązki elektromagnetycznej. Powinien być w optymalnym dystansie do maszyny żeby ją trafić. Starał się rozrysować sobie w głowie obraz stodoły. Wyszło mu że blaszak stał mniej więcej na środku budynku. Nie będzie się wspinał po dachu. Tam było wyżej, zwiększyłoby to dystans. Nie chciał nadwyrężać siły konstrukcyjnej dachu i tym samym swojego szczęścia którego już i tak na dzisiejszy dzień było całkiem dużo. W końcu jeszcze żył i od wczoraj nic go nawet nie drasnęło. To mogło uchodzić za sukces. Ostrzał Lynx’a pomógł w zlokalizowaniu pozycji maszyny. Silna amunicja której używał ich strzelec wyborowy była sympatycznie głośna podczas bezpośredniego styku z powłoką maszyny. Gordon zlokalizował pozycję wroga i dziurę która pomieściłaby wyrzutnię EMP, ale tez nie na tyle dużą żeby w miejscu w którym jest dziura struktura dachu była nadto nadszarpnięta.

Lynx wiedział, że trafił. Stalowy potwór nie odpowiedział jednak ogniem, dlatego snajper skupił się na przycelowaniu w to miejsce gdzie ostatnio. Naruszony pancerz mógł być łatwiejszym celem. Po chwili celowania posłał kolejnego ołowianego posłańca ku kryjącej się w stodole maszynie.


Gordon ze swojej pozycji na krawędzi dachu miał chwilę by porozglądać się w poszukiwaniu improwizowanych, dachowych strzelnic. W pobliżu centrum budynku była jedna całkiem spora. Trochę po jego prawej stronie czyli skierowana nieco ku tyłowi budynku. Nie była dalej niż kilka kroków od niego ale w pobliżu szczytu dachu musiałby więc zaryzykować podróż przez ta parę, chwiejnych dachowych kroków by się tam dostać. W pobliżu krawędzi dachu widział parę kroków od siebie inną choć znacznie mniejszą. Dalby pewnie radę przez nią zajrzeć i może by wcisnął lufę karabinu ale jego głowa czy lufa choćby granatnika gdyby go miał ze sobą to już raczej by nie przeszła. No i musiałby z niej strzelać z bardzo niewygodnej pozycji prawie z nogami zwisającymi z dachu albo jakoś dziwnie wygięty bo od szczeliny do spadu dachu miejsca było naprawdę niewiele. Resztę dziur i szczelin jakie zauważył była zdecydowanie dalej od centrum budynku. No i ze swojego miejsca widział tylko swoje skrzydło dachu nie mając kompletnie wglądu ci się dzieje i jak to wygląda po drugiej stronie.

W tym czasie odgłos nadciągającego silnika stał się zauważalnie bliższy i głośniejszy. Nadal nie widział co to ale tak na słuch to nie mogło być raczej nic wielkiego ale jednak słyszalne całkiem nieźle czyli pasowało do tego dziwnego Łowcy o jakich mówili David i Nico.

Półtorej setki metrów dalej, w głębi zdewastowanego pokoju skulony za przewalonym meblem strzelec celował w odległy punkt. Tym razem cel był dużo trudniejszy niż cała płachta stalowego pasa widocznej części robota do jakiej strzelał poprzednio. Kraterek powstały po poprzednim pocisku był zdecydowanie mniejszy od ludzkiej głowy. Całość miała może przekrój puszki czy butelki a centrum nie było większe od kapsla czy monety. Ale mimo to dzięki precyzyjnej broni, przygotowanej pozycji strzeleckiej i własnym umiejętności trafił. Widział jak w lunecie odpryski z trafionego pancerza na moment przysłoniły poprzedni krater nim uderzyły w mętną wodę znikając w niej ostatecznie. Gdy obraz się moment później wyklarował miał wrażenie, że z miejsca trafienia wystrzeliła wąska smużka dymu. Po chwili znikła rozwiewając się i pozostawiając po sobie efekt trafienie niewiele więcej widoczny niż po pierwszym razie.

Ruszył do dziury spokojnym, powolnym i uważnym krokiem. Miał nadzieję że Lynx nadal będzie prowadził ostrzał by Walker z każdym strzałem mógł utwierdzać się co do pozycji maszyny. Gordon doszedł do wybranej dziury w dachu mimo skrzypiacego i trzeszczącego niemiłosiernie dachu grożącego nieprzyjemnym upadkiem przy każdym kroku. Upadek na ten złom czy wodę tak gdzieś z pogranicza pierwszego i drugiego piętra mógł być dość mało dobry dla zdrowotności ale robocie lufy na dole zapewne nie poprawiły by rokowań na szybkie ozdrowienie. A mimo nerwów na wodzy i duszy na ramieniu łowca jednak doszedł na miejsce nie niepokojony przez przeciwnika. Kiedy znalazł sie wreszcie przy dziurze którą sobie upatrzył, odetchnął ze spokojem. Każdy krok stawiał z obawą że stary skrzeczący dach nie wytrzyma ciężaru człowieka, takie tez sprawiał wrażenie. Było jednak zbyt późno by zmienić zdanie i zrezygnować z planu. Postał jeszcze chwilę przy dziurze przygotowując EMP i wsłuchiwał się we wnętrze stodoły. Kazdy strzał który trafiał w blaszaka dawał mu lepszy przegląd pola i pozwalał lepiej ustalić pozycję maszyny. Następny krok Gordon’a przewidywał szybkie zajrzenie przez dziurę z natychmiastowym oddaniem strzału w wielką puszkę. Nie miał zamiaru celować, stąd wsłuchiwanie się w to co działo się wewnątrz stodoły. Orientacyjny strzał lub dwa z wyrzutni powinny załatwić sprawę. Jak pomyślał tak zrobił. Pamiętał jednak o ledwo co trzymającym fason dachu. Zwinnym lecz spokojnym ruchem wejrzał z przygotowanym do strzału EMP do środka i natychmiast oddał dwa strzały w blaszaka. Na czuja, z wiarą w swoje zmysły.


Na słuch tak z bliska z dołu słyszał dość niewiele. Ten wielki kloc jak na swoje gabaryty był dziwnie cichy. Zupełnie jakby miał wyłączony silnik. Właściwie nie wydawał z siebie żadnych dźwięków poza tymi gdy pociski snajpera trafiały w blachy. Za to dużo głośniejszy był ten Łowca. Musiał być już całkiem blisko, mógł już nawet wchodzić przez wywalone odrzwia a na pewno był ich bliski. Dłużej Gordon nie czekał.

Zaryzykował i strzał właściwie na ślepo bez wcześniejszego rozpoznania. W końću każda sekunda zwłoki zwiększała szanse na wykrycie przez sensory maszyny. Więc od razu wychylił się przez dziurę i skierował w dół potężną rurę wyrzutni. W dole mignął mu kanciasty kształt w półmroku budynku. Ogarnął całą scenkę w mgnieniu oka. Ten furgonetkowy robot. Wieżyczki na dachu. Cztery. Z czego dwie skierowane w stronę domu starego Fergusona gdzie strzelały ostatnio. Refleksy wody tu i tam. Błyszczące od wilgoci kupy gruzu i złomu. I specyficzny brzęczący syk Davidowej wyrzutni gdy pociągnął za spust.

Półtorej setki metrów dalej towarzysze Gordona widzieli jego sylwetkę na dachu. Widzieli jak wyłania się po rabinie, jak lustruje dach i okolicę, jak ostrożnie podchodzi gdzieś na szczyt dachu no i wreszcie wychyla się z wyrzutnią skierowaną gdzieś w dół. Wiadomo więc było, że zaczął akcję mimo, że w porównaniu do standardowej broni wyrzutnia była prawie bezgłośna. Przynajmniej z półtorej setki metrów. Więc opierając przygotowaną i wycelowana wcześniej broń otworzyli ogień. Nico i David ze swoich karabinów i okien walili tripletami a Lynx ze swojego gniazda ze swojej snajperki. Ołów dosięgnął robota na pewno. To widział nawet David który miał najsłabszą optykę w swojej broni. Wiedzieli jak pancerz maszyny odkształca się, coś z niego odpada i znika w pluskającej wodzie a w wyłonionej dziurze sypią się jakies iskry i maszyna zaczyna dymić. Gordon zaś wciąż strzelając z wyrzutni na grzbiecie budynku widział znacznie więcej. Udało mu się oddać trzy szybkie, niecelowane strzały co nie oznaczało, że niecelne. Choć bez charakterystycznych efektów trafień jak ze standardowej broni ciężko było być pewnym czy ten rumor i iskry to od wyrzutni czy demolującego efektu działań ołowiu jaki wysyłali jego towarzysze. Wiedział jednak jak po pierwszej chwili dezorientacji maszyn w końcu zadziałał. Wieżyczki zaczęły się skrzypiąco przesuwać a lufy obracać ku centrum i górze budynku. Robot go w końcu namierzył. W zasięg oczu w szczelinie przez którą strzelał wszedł mu też Łowca. Faktycznie dziwny tak jak David mówił, objuczony jakimiś baniakami czy beczkami. Jeśli jednak nie miał broni zasięgowej a w końcu Łowca nie powinien, to na dachu był raczej bezpieczny bo robot nijak nie powinien się tu wspiąć. Teraz Łowca nie zwracając uwagi na to co się dzieje ciężko przedzierał się dalej przez głęboką dla niego wodę kierując się ku jednemu z boków budynku. Zaś do Gordona doszedł niepokojący i szybko zbliżający się dźwięk silnika elektrycznego. Sunął całkiem szybko gdzieś od jego prawej strony czyli z tyłu budynku. Był jednak niepokojąco wysoko choć na dachu nie było nic widać ale widać musiał być tuż pod nim a na pewno nie na poziomie wody. Zaś lufy wieżyczek dalej przesuwały się w jego kierunku mając zapewne zamiar otworzyć do niego ogień. Materia dachu na pewno nie wytrzymałaby takiej kanonady skoro ściany domu i stodoły się im poddawały bez trudu. Najszybciej byłoby odbiec ku krawędzi budynku ale to też była największa szansa by dach zarwał się a dzielny łowca runął w dół do robociego towarzystwa.

Gordon już wiedział że założenia planu nie powiodły się w stu procentach. Jedyna szansa na przeżycie to załatwienie robota dzięki zasadzce dachowej. Blaszak wytrzymał 3 strzały z wyrzutni, był cholernie twardy. Ale pewnie też zył na oparach… spustoszenia jakie czyni EMP maszynom są ogromne. Gordon o tym wiedział dlatego nie tracił pewności siebie. Do tego jednak doszedł jeszcze Łowca. Było teraz kilka wyjść. Pozostać na dachu ale czym prędzej opuścić “pole rażenia” kaemów, poszukać innej dziury i powtórzyć zasadzkę. Innym wyjściem było zejście z dachu i spróbowanie zajścia blaszaka od parteru skoro lufy wycelowane były albo w górę albo w budynek. Na dole z kolei mógł doskoczyć do niego Łowca. Z tym powinien sobie poradzić dzierżąc w łapie taki konkret jak EMP. Poza tym miałby na parterze wsparcie w postaci sokolego oka Lynx’a, które w połączeniu z lufą jego karabinu mogło go całkiem nieźle osłaniać. Ostatecznie jeszcze bliżej niezidentyfikowany odgłos silnika elektrycznego który słyszał w pobliżu również nie zachęcał do zmiany pozycji… z drugiej strony dach wręcz dopingował swoją zbutwiałą i mocno trzęsącą się strukturą do czym szybszego zejścia. Czas podjąć decyzję…

Gordon czym prędzej ruszył w stronę drabiny, po której wszedł. Kroki stawiał zdecydowanie, najszybciej jak się dało ale też ostrożnie i spokojnie. Nie mógł pozwolić sobie na podróż na dół. Jakby jeszcze miał pewność gdzie wyląduje i że nie zrobi sobie krzywdy to spadłby specjalnie z wyrzutnią i wtedy korzystając z kolejnego zaskoczenia wpakował by jeszcze kilka strzałów w blaszaki. Plan był taki. Zejść po drabinie i czujnie przeczekać salwę kloca, uważając przy tym na kręcącego się w pobliżu Łowcę i ten dziwny dźwięk silniczka. W każdej chwili był gotowy wpakować kilka wiązek elektromagnetycznych w każdego blaszaka jakiego ujrzy.

Snajper widział, że Gordon wystrzelił do wnętrza stodoły, coś jednak poszło nie po myśli zabójcy maszyn. Widok spieprzającego po dachu towarzysza broni, zmusił go do działania. - Strzelajcie dalej, ja zejdę na dół spróbuję szczęścia z parteru. Komandos z Posterunku miał zamiar wykorzystać swoją poprzednią pozycję strzelecką.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!

Ostatnio edytowane przez Leminkainen : 27-11-2015 o 20:36.
Leminkainen jest offline  
Stary 28-11-2015, 01:16   #104
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
W trzy minuty Blue dostała skrót informacji o interesujących ją szychach z schutlzowego rewiru i to wyłożony w prosty i przystępny sposób. Przepiła do Ruska po czym napełniła kielony raz jeszcze. Pod kopułą zaczynało jej szumieć, kończyny wypełniło przyjemne ciepło, zaś Julia sama rozsiadła się w fotelu wyraźnie rozleniwiona. Jak bardzo nie chciało się jej ruszać stąd dupska wiedziała tylko ona sama.
- Nie no, brat. Nie używa się młotka tam, gdzie potrzeba skalpela - zaśmiała się, a oboje wiedzieli do kogo w tym momencie pije - Nie chcę go wysyłać do Handa, tylko żeby poszwendał się po rejonach i nadstawił ucha. Może bryka jeszcze do niego nie dotarła, warto przycisnąć paru frajerków. Płotek, nie bój nic. Do subtelnej roboty Troy się nie nadaje, ale do wyciągania informacji jest pierwsza klasa. Noc jeszcze młoda, Runnerzy dostali zajoba i szukają winnego. Na miejscu złodzieja przyczaiłabym się trochę, no ale mogę się mylić - rozłożyła ręce pokazując swoją bezradność - Do rana niczego nie załatwię, przez ten czas jednak warto się zakręcić na dole wśród klientów. Może któryś coś chlapnie, chuj go wie. Co mi szkodzi spróbować? Za krawaciarza zabiorę się rano. A tak z ciekawości i innej mańki. Ty, to prawda, że jest książka o jakimś typie co nosi moje nazwisko? - zapytała, przypominając sobie rozmowę z rudym kurduplem na dachu kręgielni.

- Tak jest. Nawet uznawany za klasykę kiedyś. “Faust” napisany przez Goethego. - odpowiedział bez zająknięcia Rosjanin. Na chwilę zamilkł myśląc o tym co powiedziała nim się odezwał ponownie.
- No jak ja bym kradł tak trefny towar to za cholerę nie chciałbym na nim siedzieć.A jak to bryka to nawet w nocy miał wystarczająco czasu by ją tutaj przewieźć. - wyraził swoja opinie Kapelusznik zaczynając od tematów złodziejskofilozoficznych zasad przetrwania praktycznego w tej współczesnej ruinie przedwojennej metropolii. - Ale mogło coś się spieprzyć i bryka wciąż nie jest u pośrednika czy zamawiającego. - zgodził się mimo wszystko Rosjanin sięgając znowu po pudełko ze skręconymi ręcznie fajkami. I wyjmując kolejną ponoć rakotwórczą pałeczkę. Dziś perspektywa śmierci w ciągu 20 czy 30 lat regularnego przyjmowania trucizny jakoś nikogo nie przerażała.
- Wiesz, Steve skoro ma tą fuchę a nie ma jej od wczoraj, to musi coś mieć pod tym zwichrowanym dekielkiem. A jak nie wie to ludzie mu powiedzą by się wkupić w jego łachy. Więc to jest bezpieczniejsza opcja ale na tego twojego młota nie wiem czy nie okaże się i tak za subtelna. Choć może potrząsnąć zdoła i zwiać nim się zorientują i Steve za nim pośle albo co gorsza sam pójdzie. Ale jak wolisz, to twój człowiek. - powiedział obojętnie zapalając papierosa i milknąć tym samym na chwile.
- Jak dla mnie konkretne info będzie miał Hand. Więc jego trzeba wziąć pod lupę albo z nim to załatwić. A reszta to płotki i nie będą wiedzieć nic konkretnego. Ale mogą ściemniać, że wiedzą albo faktycznie fartem może i wiedzą. Jesteś z Vegas to sama mi powiedz czy masz fart na tyle wielki by na to liczyć? - uśmiechnął się do niej enigmatycznie wydmuchując pierwszy kłąb tytoniowego dymu.

- Kto nie ryzykuje, ten nie gra - Julia uśmiechnęła się samymi kącikami ust, czyli konus nie cisnął z niej beki, tylko mówiła prawdę. Jej ręce wylądowały na blacie stołu, tuż przed popaprańcem. Palcami lewej zaczęła jeździć po jednym z zarośniętych rudą szczeciną nadgarstków - Ale koło Handa też się zakręcę. Zobaczymy czego uda się wywiedzieć od płotek. Będzie trzeba odkryć parę kart, ale trudno. - popatrzyła mu prosto w oczy - I tak za długo siedziałam bezczynnie. Pora kończyć opierdalanie i brać się za porządną robotę. Tylko mnie nie wystrzelaj przed Troyem, sama mu powiem w swoim czasie.

Wypili jeszcze dwie kolejki, pożegnali się po słowiańsku i Blue szybkim krokiem opuściła gabinet Anny. .Chciała ją znaleźć, wyłożyć sens dealu zawartego z Guido i wykazać, że pomoc burdelmamy i jej dziewczynek w przysłuchiwaniu się tej nocy klientom będzie niezbędna. Tak samo jak Troy i jego przyciskanie płotek. Ona sama miała zamiar wskoczyć kieckę i wmieszać się w tłum dziwek. Jednak co własne ucho, to własne ucho. Jeśli karta dobre pójdzie do Handa pójdzie już rano z jakąkolwiek przydatną informacją.
Cukiernia... gdyby kurwa jeszcze lubiła słodycze.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 28-11-2015, 02:41   #105
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację



Ten dzień nie mógł skończyć się dobrze, po prostu nie wpisywało się to w algorytmy sił wyższych, fazy księżyca i zwykłej ludzkiej upierdliwości. Jeszcze przed szpitalem Alice udało się bezbłędnie ocenić nadchodzące godziny - nie wiedziała tylko czy ma z tego powodu śmiać się, czy płakać.
Zmrok zapadał szybciej, niżby sobie tego życzyła. Drzazga zaś nie miał zamiaru odpuszczać, wciąż przekonany o własnej racji, nieomylności i Bóg raczył wiedzieć czym jeszcze. Jego krótkowzroczność i narwany charakter poczynały działać dziewczynie na nerwy wyjątkowo intensywnie. Razem z irytacją pojawił się ból w skroniach, promieniujący zza oczodołów, poprzez zdrętwiałe policzki aż po koniec żuchwy. Przecież takim wielkim problemem było wysilenie szarych komórek i próba wychylenia nosa poza egocentryzm. Nieprzemyślane działanie pod wpływem impulsu, nie patrząc na ewentualne konsekwencje… dlatego potrzebowała starszego, rozumnego Ridley’a.
Im szybciej tym lepiej.
- Za drzwiami po lewej stronie jest moja sypialnia. - wskazała brodą we wspomnianym kierunku, próbując zachować opanowanie, choć nie było to proste. Im więcej czasu spędzała w tej wyjątkowo niekomfortowej sytuacji, tym mnie pozostawało go na pozostałe zajęcia których przed świtem jeszcze parę miała. Od biedy mogła dać Guido coś ze swoich zapasów, wolała jednak skupić się na pozyskiwaniu materiałów, nie zaś wykorzystywaniu tych już posiadanych. Wszystko jednak w swoim czasie Teraz miała na rudej głowie o wiele bardziej palący, wymagający uwagi problem, wciąć gapiący się na nią z odrazą o oczach. Odpowiadała mu tym co zawsze uprzejmym zainteresowaniem, za maską lekarza skrywają wszelkie zbędne grymasy. Miał prawo jej nienawidzić, jednak nie zamierzała usprawiedliwiać jego głupoty i dawać na nią przyzwolenia.
- Z przyczyn oczywistych nie wchodzi tam nikt prócz mnie. Możesz spokojnie stanąć za skrzydłem i stamtąd do mnie celować, ukryty bezpiecznie w cieniu. Spójrz za okno, robi się ciemno. Podejrzanie będzie wyglądać jeśli nie zapalę żadnego światła, ot choćby tej lampki - pokazała ręką na stojącą na blacie konstrukcję podobną do tej, jaką dźwigała w torbie. Ta jednak posiadała zakurzony, materiałowy abażur w poziome pasy, zaś drewniana noga skrywała większość kabli i drutów, upodabniając twór do porządnej, przedwojennej instalacji oświetleniowej. Zmontowanie wszystkiego zajęło lekarce pół dnia, lecz dzięki temu zyskała źródło światła niewymagające zaprószania ognia, co przy walających się na biurku i w jego okolicach papierzyskach, do rozsądnych byłoby niewskazane. Poza tym wyglądało ładnie… bez względu co tam przebąkiwała reszta gangerowego ogółu.
- Zawsze z niej korzystam kiedy robi się ciemno. Ale tej żyłki nie wytłumaczę, jeśli Marcus wróci z kolacją i będę musiała ją od niego odebrać… albo cokolwiek innego lub coś podpisać. Daruj ją sobie, nie jest potrzebna. Bo co… ucieknę ci, wskoczę na sufit, albo wyskoczę oknem? Bądźmy poważni. Jeżeli mam nie wzbudzać podejrzeń nie utrudniaj mi pracy. Bez twojego udziału czy pomocy udaje mi się to od przyjazdu z Cheb, czyli od dobrych kilku miesięcy. Apeluję o rozsądek. Nie zaprzepaszczaj tego teraz. - upiła łyk herbaty, a na dnie zielonych oczu pojawiło się zmęczenie.

- Zamknij się! Za dużo ględzisz! - warknął cicho zbliżając się do niej i stając za jej plecami. Słyszała szelest jego ubrań gdy chwilę coś majstrował.


- Jak przyjdzie ten gangster z Ben’em to każ mu spadać. Niech Ridley zostanie, że chcesz z nim pogadać. Tak jak mówiłaś wcześniej. - poczuła ruch i po chwili coś przesunęło sie po piegowatych policzkach oraz włosach, zatrzymując sie na nosie i uszach. Żyłka. Próbował jej założyć żyłkę, pewnie na szyję. Minęła dopiero chwila odkąd Marcus zniknął za drzwiami więc pewnie jeszcze chwilę go nie będzie.

- Na litość boską! - tego już było za dużo. Po prostu sytuacja przekroczyła masę krytyczną tym jednym, drobnym szczegółem. Uniosła ręce i przystawił je do szyi, nie mając zamiaru po dobroci pozwolić dać sobie założyć powrozu. - Przestań się zachowywać jak ostatni sprawiedliwy w obliczu globalnej epidemii terroru, bo nie jesteś teraz lepszy od nich. Nie będę po raz kolejny naprawiać twoich błędów, jeżeli genialny w założeniu plan okaże się klapą. Jak z tym nożem i rozmową w piwnicy. Nie przewidujesz konsekwencji, a to nie zabawa. Chodzi o twoje życie. Nie kontroluje “tego bandyty”, ani nie czytam mu w myślach. Różnie może być. Bądź więc tak uprzejmy i daj sobie pomóc, zamiast z definicji stawać okoniem. Proszę - raz jeszcze wskazała na drzwi - Nie mamy czasu na kłótnie, potem mnie pobijesz, połamiesz czy co tam chcesz.

- Zamknij się! - warknął do niej cicho jeszcze bardziej agresywnie niż poprzednio choć wciąż przypominało wściekłe syczenie. Przy okazji trzepną ją dłonią w bok głowy. Po czym szarpnął raz jeszcze i żyłka zeskoczyła niżej zaczepiając się jeszcze na brodzie. - Rób co chcesz, masz go spławić! I bez numerów z nim czy Ridley’em! Zrobisz co każę, a jak się stąd wydostanę to puszczę cię wolno. Nie potrzebuję cię po drodze. - mówił spiętym głosem mocując się z żyłką. Szarpał ją nerwowymi ruchami sprawiając dziewczynie nieprzyjemny, ale znośny ból. W półmroku nawet z bliska cienka i śliska żyłka była ledwo zauważalna. Nawet Alice ją bardziej czuła niż widziała. Pod tym względem ktoś po drugiej stronie biurka faktycznie miałby niewielkie szanse coś zauważyć.

- Potrzebujesz mnie teraz. - zwróciła uwagę na ten drobny detal, wciąż nie opuszczając rąk - Masz mnie w garści, po co jeszcze ta żyłka? Aż tak się mnie boisz?

- Byś czuła, że mam cię w garści, złotko. - warknął jej prawie do ucha przeciskając wreszcie żyłkę przez brodę. Od razu poczuła ciasny naszyjnik na szyi, mimo to opuściła ręce w geście dobrej woli. Nie cisnął jej jeszcze, nie dał jednak o nim zapomnieć. - To myśliwska pętla. Będziesz się szarpać sama się to zaciśnie się mocniej. Mogę też ją zacisnąć do oporu jak mnie czymś wkurzysz. Cały czas będę trzymał linkę więc nie próbuj niczego głupiego! - sapnął jej jeszcze tuż do ucha. Poczuła gorący, wilgotny oddech na małżowinie i włosach ją okalających.
- Z wami sukami to trzeba krótko inaczej małpiego rozumu dostajecie! - syknął znów się prostując. Zauważyła, że cos majstruje z tą żyłką przy swojej dłoni. Wyglądało, że chyba przywiązuje czy inaczej mocuje.
- Potrzebuję cię by się wydostać. Nie będę przecież cię niańczył przez Pustkowia do Cheb. Ale jakby mieli mnie załatwić to i ciebie zdążę jeszcze sprzątnąć. Od dawna ci się szmato jedna należy! - nagle zamarł i odwrócił się w stronę zamkniętych drzwi.
- Nie zapalaj światła i spław go! Zostaw samego Ridley’a! - zaczął się kitrać, choć tym razem za jej fotelem. Pętla uciskała lekarkę pod krtanią, choć na karku i bokach miała jeszcze znośne warunki. Na przełykanie i rozmowę nie powinno to wpłynąć. Teraz i ona usłyszała zbliżające się kroki. Więcej niż jednej osoby - dwóch czy więcej, tego nie była pewna.

Po raz kolejny przypomniała sobie nie tak odległe wydarzenia z przeklętej wiochy o nazwie Cheb. Gdyby się wtedy nie zgrywała Matki Teresy, lwia część jej problemów nigdy by nie zaistniała. Mogła na spokojnie zająć się tym, po co gangerzy ją… zaprosili na ową wycieczkę. Nie wychylać się, zostać zwykłym medykiem i po wszystkim odejść na bezpieczny teren, tak jak od zawsze radził jej Tony. Nie mieszać się, przejść obojętnie. Jakże prostsze byłoby wtedy życie.
- Więc mnie zabij. - odpowiedziała cichym, spokojnym głosem - Zrób to, jeśli aż tak ci na tym zależy. Mam serdecznie dość myślenia za was wszystkich i szukania rozwiązań problemów jakie przez głupotę tworzycie. Jestem zmęczona koniecznością patrzenia na to co beztrosko wyrabiacie w tym… czymś, co nazywacie swoim światem, choć twór ten bardziej przypomina rozpadające się truchło. Tak narzekasz i święcie się oburzasz na ludzi stąd, sam nie jesteś lepszy. Wszyscy do siebie pasujecie. Dalej, zaciśnij pętlę. Wyświadczysz mi przysługę… tylko inni twoi ziomkowi mogę mieć drobny problem, ale co cię to obchodzi. Myślenie przyszłościowe nie jest twoją mocną stroną.- naparła krtanią na linkę, choć odcinało jej to dopływ powietrza.

- Zamknij się do cholery! Jezu, ile można tak gadać?! - syknął trzepiąc ją znowu otwartą dłonią w czubek głowy. - Martwa do niczego mi nie jesteś potrzebna! I jak tak nie lubisz zabijania, to nie kombinuj, wtedy nikt nie zginie, nawet ty! - wysyczał jeszcze zza jej fotela a kroki juz stały się wyraźne. - Cały czas mam cię na muszce, nie licz, że fotel zatrzyma kulę! - ostrzegł jeszcze na koniec i prawie moment później otworzyły się drzwi. Najpierw zobaczyła zwalistą sylwetkę chebańskiego brodacza. Sądząc po charakterystycznym wygięciu ramion w tył Marcus go widocznie związał. Sam szef ochrony budynku popchnął jeńca lekko za ramię i ten zatrzymał się gdzieś w połowie pokoju pomiędzy biurkiem, a drzwiami. Ganger stanął trochę za nim i z boku by widzieć lekarkę, nie przerywając przy tym raczenia się skrętopodobnym tworem.


- No przyprowadziłem go. - mruknął wskazując głową na większego jeńca. - Mam go przywiązać, albo zmiękczyć przed rozmową? - spytał wskazując brodą drugie miejsce do siedzenia przed biurkiem, przy zmiękczaniu zwinął pytająco dłoń w pięść.
- Nie palisz światła? Po ciemku chujowo widać jak coś kombinują. - powiedział trochę zdziwionym tonem. Faktycznie jego twarz jak i ridley’owa już bardziej widziała jako owale, domyślając się bardziej niż widząc rysy, linie oczu oraz usta.

- Dziękuję Marcus - przybrała bardziej optymistyczny ton i wzruszyła ramionami - Kończę się zbierać do kupy, oczy mnie pieką. Zaraz zapalę światło, tylko dopiję herbatę. Będziesz tak dobry i zostawisz nas samych? Ben to rozsądny człowiek, nie będzie sprawiał problemów, prawda? - posłała pytanie w kierunku brodacza

- Pan jest moim pasterzem, nie lękam sie niczego. Nie obawiam się was. - rzekł w odpowiedzi dumnym i upartym choć raczej nie wrogim głosem Chebańczyk.

- Tak kurwa? Nie boisz się nas? Mnie? A kurwa powinieneś, wiesz? - słowa podziałały na gangerową naturę Marcusa jak płachta na byka. Zrobił krok do przodu i pokazał pięść jeńcowi tym razem tak by on też ją widział. - Słuchaj Brzytewka, chcesz zostać z nim sama? No zobacz jaki on wielki, przywiąże ci go chociaż, co? Bo jak coś to zanim przylecimy z dołu to wiesz… - wymownie wskazał na postawnego jeńca, masywniejszego nawet od Taylor’a głównie z powodu sporego brzuszyska, choć do Big Mo nadal mu wiele brakowało.
- Albo przyślę tu któregoś pod drzwi chociaż… - rzekł po chwili namysłu gdy tak popatrzył na już zamknięte drzwi gabinetu i pewnie w myślach odmierzył odległość z dołu. No faktycznie nawet do przebiegnięcia trochę było. Pomysł nie spodobał się Drzazdze, bo poczuła na potylicy dotknięcie niedużego, raczej chłodnego przedmiotu. Zupełnie jak lufa od pistoletu.

- Poradzę sobie, bez obaw. Niech chłopaki skupią się na zabezpieczaniu terenu. Ben doskonale wie, że jeśli zrobi coś… nieodpowiedniego, na dole jest jeszcze jedenastu jego rodaków - lekarka skrzywiła się, i sięgnęła po kubek Nie podobało się jej to co mówi, język ten jednak najlepiej przemawiał do Runnerów i im pokrewnych, a potrzebowała sprawę załatwić szybko - Guido chce ich żywych, co nie oznacza nieuszkodzonych. Poza tym jesteśmy poważni i dorośli, obejdzie się bez ekscesów. Doceniam troskę.. dzięki Marcus - uśmiechnęła się do szefa ochrony - Zejdę jak skończymy rozmawiać. Zajmiesz się resztą obsady w tym czasie żeby się nie nudzili?

- No dobra… - powiedział po chwili trawienia słów lekarki. - A ty słyszałeś?! Na dole są twoi ludzie! Zasady od zimy się nie zmieniły! Jeden Runner to dziesięciu waszych! - warknął do niego podsuwając mu palec prawie pod samo oko. - Nie zapominaj o tym jak te debile z waszej wiochy w zimie! Tym razem mamy ich w reku i załatwimy ich od ręki jeśli będzie trzeba! - dodał jeszcze po czym mruknął coś w ramach pożegnania i opuścił gabinet. Znów słyszała jego kroki, tym razem oddalające się. Ben pozycją ciała zdawał się trwać w półmroku nieporuszony nawet po wyjściu, zwłaszcza z tymi najwyraźniej związanymi dłońmi.

Dziewczyna poczekała aż kroki oddalą się na bezpieczną odległość i dopiero wtedy pozwoliła sobie na odetchnięcie. Połowa planu za nią, teraz pozostała ta gorsza część. Bardziej nieprzewidywalna. Sunąc wzrokiem po biurku zawiesiła uwagę na ułożonych na blacie książkach, należących jeszcze nie tak dawno temu do pastora Miltona.
“W stadzie wilków łatwo i owce wziąć za wilka, zwłaszcza jak wilczą skórą nakryta.” - miała wrażenie, że ciepły, pełen ukrytej siły głos chorowitego księdza rozlega się tuż obok jej ucha, lecz były to raptem wspomnienia człowieka, któremu wszyscy tak wiele zawdzięczali - “Stąd wybacz postronnym i błagam Cię o zrozumienie dla nich. Dziś ciężko o dobroć i cierpliwość i ciężko choć o pierwszą szansę a o drugą nawet wytrwałym modlić się bywa ciężko.”

Dobry człowiek zawsze robił to, co należy, nie patrząc na własną wygodę. Nie oceniał, zachowywał pokorę - filozofia jakże inna od tej wyznawanej przez ludzi w ćwiekowanych skórach.
Wystawiasz mnie pośmiertnie na ciężką próbę, ojcze. - gorzka myśl przeleciała przez rudą głowę. Niosła jednak ze sobą opamiętanie i nadzieję. Każdy zasługiwał na rozgrzeszenie, o ile jego skrucha była szczera. Może dla niej też nie było jeszcze za późno.
- Cieszę się, że cię widzę. Siadaj proszę - wskazała krzesło zapraszającym gestem - I wybacz to co powiedziałam. Wiesz że tak nie myślę, ale musiałam dać Marcus’owi dobry dowód oraz powód, żeby zostawił nas samych. - odwróciła głowę i dodała patrząc za plecy - Czy byłbyś na tyle uprzejmy, aby pomóc Ben’owi z więzami? Sam sobie nie poradzi, a z hm, przyczyn oczywistych ja mu z tym nie pomogę na chwilę obecną.

Ridley zdążył jeszcze zerknąć to na zamknięte drzwi, to na krzesło które wskazywała. I podniósł brwi lekko zdezorientowany, gdy lekarka powiedziała zdanie jakby mówiła do kogoś jeszcze. Zza fotela jak diabeł z pudełka wyskoczył nagle Drzazga, brodacz aż cofnął się i zrobił szerokie oczy. Traper od razu położył palec na ustach wskazują by jeniec pozostał cicho. Ben cofnął się jeszcze o krok nim się zatrzymał. Opanował się na tyle, że sapnął głownie z odruchowego zaskoczenia, nie wydał z siebie żadnego głośniejszego dźwięku.

- Zamknij się! - syknął standardowo traper chyba do nich oboje. Jeniec spojrzał nieco zdezorientowany to na niego to na lekarkę.

- To jednak cię nie złapali? Ale co tu robisz? Dlaczego nie uciekłeś? - szepnął wciąż zdziwionym głosem.

- Przez ten otwarty teren? Zastrzeliliby mnie nim bym przebiegł połowę albo przy zasiekach! Kurwa wiedziałem, że trzeba było was olać i wracać! Zrobiłem co mi Dalton kazał! Się mi kurwa zachciało braterstwa i to jeszcze z takimi dewotami jak ty! - parsknął zawiedziony, rozgniewany i rozgoryczony traper. Wcale nie wyglądał na szczęśliwego, choć w dotąd gorączkowej sytuacji z gangerem prawie za plecami nie mógł sobie pozwolić na żadne emocje poza najbardziej prymitywnymi. Teraz jednak ta bariera puściła choć trochę.

- No chwała ci za to. Drzwi Pana dla każdego są zawsze otwarte. - rzekł spokojnie lider jeńców wywołując zirytowane przewrócenie oczami trapera. - Ale czemu nie zwiałeś przez okno czy co… - spytał szczerze zaskoczony jego pobytem tutaj, w samym centrum wrogiego budynku.

- Bo tu są jebane kraty, debilu! - syknął zrozpaczonym głosem Drzazga, wskazując z grubsza ogólnym ruchem na nieco jaśniejsze od ścian plamy w murze. - Ale chuj w to! Ja stąd spadam! A ona mi to umożliwi. - traper machnął pogardliwie ręką i złapał siedzącą lekarkę za ramiona znów stając za nią.
- Zejdziemy na dół. Każ im zrobić cokolwiek by spierdalali z korytarza. Byśmy mogli przejść. Cokolwiek na minutę - dwie. Byśmy mogli się stąd wydostać. Będę bezpieczny to cię wypuszczę. - zwrócił się do niej zdeterminowanym głosem. Widziała, że stres i nerwy go zżerają żywcem, miał mentalność dzikiego zwierzęcia gotowego wydostać się z matni za wszelką cenę. To dodawało mu sił, podobnie jak Benowi jego wiara.

Dziewczynie zrobiło się szkoda człowieka zagonionego w pułapkę, otoczonego przez nastawionych niezbyt przychylnie gangerów. Bał się o swoje życie, normalna rzecz, tym bardziej, że według jego filozofii nikomu z miasta ufać nie mógł. W obliczu dużego stresu nie myśli się racjonalnie, popełniając przez to masę błędów… a w tym przypadku nie było na nie miejsca. Jedno potknięcie oznaczało dla Chebańczyka śmierć, patrząc na optymistyczniejszy wariat. Gorszy zakładał pochwycenie delikwenta żywcem i przesłuchanie, celem wyciągnięcia informacji, jakichkolwiek. Mógł też zostać zakatowany ot tak, dla zasady i by pokazać, że z Runnerami się nie zadziera. Nie lubili się, ale zgon był ostatnim czego Alice mu życzyła
- Poczekaj aż się ściemni do końca. Nocą łatwiej ci będzie się przemknąć, do tego większość z nich wyślę poza szpital, ale żeby to zrobić trzeba trochę czasu. Muszę wymyślić im sensowną robotę, ma też przyjechać ktoś od innej kapitan. Jeżeli się natkniesz na posiłki już poza moim terenem nie będę ci w stanie pomóc. Słuchaj, tu jesteś bezpieczny. Nikt prócz mnie nie wchodzi do pokoju po lewo. Daj mi chwilę na napisanie listu do Daltona, chciałam się tym zająć po przyjściu tutaj, ale wyszło jak wyszło - wzruszyła ramionami, pokazując, że mimo wszystko nie chowa urazy - Budynek ma dwie klatki schodowe: główną i boczną. Tej drugiej nie używamy, nie ma potrzeby. Jest węższa, a odbudowa nie stanęła jeszcze na etapie, aby drugie wyjście było potrzebne. Szczęśliwie niewielu słyszało tu o normach przeciwpożarowych, jeszcze mniej ich przestrzega. Drugie wyjście jest bliżej płotu, trzeba tylko ominąć zasieki. Jeżeli pójdziesz wzdłuż ściany na tyły, powinno być prościej. Powinno. - spochmurniała i naraz zaczęła bębnić palcami o blat biurka - Na wyższym piętrze nie ma krat. Jeżeli umiesz się wspinać, powinieneś dać radę zejść po gzymsie, rynnach i wystających z betonu prętach zbrojeniowych. Głównymi drzwiami wyjść nie możesz, za duże ryzyko. Kiedy ostatnio coś jadłeś, nie jesteś ranny?- zapytała krzywiąc się przy tym lekko.

- Coo? Więcej gangerów? Zgłupiałaś? Nie, nie, nie nie! Masz ich spławiać, a nie ściągać! Po chuja mi tu więcej tych palantów?! - ton trapera balansował na pograniczu paniki, irytacji i gniewu. Spojrzał nerwowo na drzwi to okna jakby już mieli przez nie się pojawiać. - Taa, pewnie, po piętrze i ścianach, a ty wrzaśniesz i ściągniesz mi ich na kark by mnie zestrzelili z niej lub na placu… akurat… - prychnął rozzłoszczony najwyraźniej w ogóle nie mając do niej zaufania i traktując na równi z resztą gangu.
- Te drzwi. Te drugie. One są zamknięte? Mają kłódkę? Nie kłam tylko, widziałem je z zewnątrz! - syknął i chyba naprawdę to była jedyna opcja którą udało jej się go chyba szczerze zainteresować.

- Gdybym chciała aby cię złapano, dałabym znać Marcusowi żeby zaczął działać - pokręciła głową, chcąc choć odrobinę poluzować oplatającą szyję żyłkę - Wpuszczonego pod drzwiami gazu paraliżującego nawet byś nie poczuł, póki nie byłoby za późno. Ciągle jesteś przytomny, potraktuj to jak chcesz… kłódka? Serio? Po co kłódka, jak tu nie ma nic cennego dla większości społeczeństwa? A więcej gangerów… jesteśmy w Detroit, tutaj tak jest. Ma się pojawić ekipa zaopatrzeniowa, dostaną rozkazy i polecą w miasto, ale nie wiem kiedy przyjadą. Trzeba poczekać aż się ściemni. Tu nic ci nikt nie zrobi, ale za progiem… nie mogę ci zagwarantować bezpieczeństwa. Przestań się rzucać, to teraz nie pomoże. I list, Dalton musi się o czymś dowiedzieć. W pojedynkę i żrąc się nie wydostaniemy cię stad. Ben, majstrowaliście coś przy drzwiach awaryjnych? Ty, albo któryś z reszty twoich chłopaków?

- Wiem jak działa gaz i inne chujostwo! Jak go poczuję to najpierw cię załatwię! - syknął traper pociągając za żyłkę a ja od razu napór na krtań z lekka zadławił i wbił głowę w oparcie fotela. Spojrzał dzikim wzrokiem na szczelinę pod drzwiami a potem omiótł szybko ściany ciemniejącego co raz bardziej wnętrza.
- I mówiłem mów normalnie jak się człowiek pyta! To tamte drzwi są otwarte? Jest jakiś alarm? - poluźnił chwyt by mogła mówić. - I chuj mnie Dalton obchodzi, mów co trzeba to mu przekażę jak wrócę. - powiedział nieco spokojniejszym tonem. Zresztą było już tak ciemno, że musiałaby pisać właściwie już po ciemku bez zapalania światła.

- Jak na zaczadzonego masz całkiem sporo siły. Mówię normalnie, chrząkając i wskazując palcem za szybko nie dojdziemy do porozumienia, więc skup się. Skupcie się. Obaj. Ben, co z tymi drzwiami, kazali wam je ruszać w jakikolwiek sposób? Nie siedzę tu całą dobę, a składać porządne raporty dopiero wesoły ogół uczę - wychrypiała z przekąsem, czując jak opór na krtani maleje. Zaraz się rozkaszlała. Obolała szyja dawała o sobie znać przy każdym przełknięciu śliny, oddechu i słowie.
- Może Dalton cię nie obchodzi, ale reszta Cheb już bardziej. Mieszkasz tam, utrzymujesz kontakty z resztą społeczności. Handlujesz, rozmawiasz, upijasz się w Łosiu. Pamiętasz jak pytałam wczoraj o epidemię? Nie robiłam tego bezcelowo. Cenisz swoje życie wysoko, co widać na załączonym obrazku - wskazała wzrokiem na spocone czoło trapera i wciąż rozbiegane oczy.
- I tak trzeba poczekać nim zrobi się całkiem ciemno, a słów pisanych nie da się przekręcić, albo zapomnieć. Bez urazy, ale tu każdy detal będzie istotny. Szeryf powinien zrozumieć, przynajmniej większość. Urodził się, wychował i pobierał nauki jeszcze przed wojną. Wtedy inaczej podchodzono do edukacji, choć i tak żeby to dokładnie wyjaśnić trzeba użyć całej sterty terminologii. Inaczej, to tak jakbyś ty próbował wytłumaczyć komuś takiemu jak ja tajniki polować, albo tropienia. Blokada, ściana, mur poznawczy. Nie ta bajka. Tak jest i z tym. To jak być lekarzem i rozmawiać z leka… - drgnęła, zaś kamienna dotąd twarz z przyklejoną do niej uprzejmą miną zmieniła się w maskę determinacji.
- Lekarz! - powtórzyła w olśnieniu, wodząc wzrokiem od trapera do brodacza - Mówiliście w zimie, że na wyspie jest lekarz. Kim on jest? Nie chodzi mi o skąd przyjechał, ale co wie. Istnieje choć cień szansy, że to ktoś z solidnym wykształceniem, odpowiednio wykwalifikowany nie tylko pod kątem pierwszej pomocy, ale szeroko pojętej medycyny? Nie weterynarz, znachor, szaman, lub ktoś kogo uczył dziadek lub babcia, ale prawdziwy, dyplomowany lekarz… lub naukowiec? Ktoś, kto zrozumie to co chcę przekazać?

- Kurwa, zamknij się! Mów co wiesz o tych jebanych drzwiach jak się pytam! - syknął rozzłoszczony i trzepnął ją znowu otwartą dłonią w bok głowy. - Jak są zamknięte te drzwi i czy jest jakiś alarm się pytam do kurwy nędzy! - dla podkreślenia jak bardzo mu na tym zależy szarpnął ja za włosy odchylając jej twarz ku swojej.

- Drzazga uspokój się! Przestań ja szarpać! - Ben zrobił krok do przodu sycząc na trapera ale zatrzymał się gdy zauważył wycelowaną w siebie lufę. Gdy się zatrzymał lufa z powrotem powędrowała ku szyi lekarki.

Zabolało, znowu. Siła przeciwnika odgięła rudy kark do tyłu, wyrywając przy tym zapewne sporą ilość włosów. Nic się nie zmienił… zupełnie jak wtedy na wieży. Ślepiec robiący wszystko, byle tylko zwietrzyć podstęp którego nie było. Gdyby zimą od razu dał lekarce pójść do Guido, obyłoby się bez wszystkich tych nieprzyjemności, za które darzył ją teraz gorącą, szczerą nienawiścią.
Działanie, rozwaga, planowanie - ktoś zawsze musiał postępować właściwie. Może jej metody nie do końca przypadały do gustu Drzazdze, w ogólnym rozrachunku opłacały się. Tyle, że nikogo nie dało się ratować na siłę, o ile sam tego nie chciał.

Teraz miała wrażenie, że mówi do ściany. Wszystkie argumenty odbijały się od rozmówcy. Savage potrzebowała swoich odpowiedzi. Większym polem do manewru również by nie pogardziła. Wątpiła jednak, aby traper odzyskał choć część równowagi, na pewno nie na terenie wroga. W to, że gdy już znajdzie się poza strefą Runnerów będzie chciał rozmawiać - nie liczyła na to.
- Słuchaj co do ciebie mówię i przestań się rzucać. - tym razem odpowiedziała dość chłodno, patrząc mu prosto w oczy. Resztki opanowania ulatywały, zastąpione zmęczeniem i rozdrażnieniem. Każdy miał jakąś granicę tolerancji - Po co pytasz, skoro chcesz się tylko wyżyć? I co ci to daje, prócz tego, że mam coraz mniejszą ochotę żeby ci pomóc w czymkolwiek? Potrzebujesz mnie żywej, współpracującej. Ale współpraca działa w dwie strony. Śmiało, rób tak dalej. Pomoże to i tobie i Benowi i pozostałej jedenastce. Twój wybór.

- Co ty pierdolisz?! - syknął zdenerwowany i chyba zdumiony traper słysząc litanię lekarki. - Masz gadać o tych drzwiach! Czego tu nie rozumiesz?! - upór rozmówczyni najwyraźniej co raz bardziej go rozdrażniał i wyprowadzał z równowagi którą dotąd się chwiała ale jakos trzymała jeszcze balansując na krawędzi szału i paniki.

- Powiedziałam już: o ile Ben ani nikt z pozostałych gości nie dostał rozkazu aby przy drzwiach majstrować, są otwarte. Nie siedzę tu całą dobę, nie wydaję wszystkich poleceń, tylko zwracam uwagę co trzeba zrobić. - powtórzyła tym samym tonem, przenosząc wzrok na brodacza, a ruda brew podjechała do góry w niemym pytaniu.

- To wstawaj! idziemy! - na zachętę szarpnął ją za ramie pomagając wstać na nogi. Znów był za nią i dla przypomnienia szarpnął raz żyłką co zaowocowało krótkim, nieprzyjemnym naciskiem na krtań. - Ty idziesz pierwszy! - syknął w stronę wciąż skrepowanego brodacza. Ten wzruszył ramionami i odwrócił się by opuścić pomieszczenie.
- Nie próbuj ich ostrzec! Zdążę cię rozwalić zanim cię uratują! - syknął jej jeszcze do ucha po czym popchnął w łopatki dając znać by ruszali. Wciąż trzymał się tuż za nią. Czuła jego dłoń na swoim lewym ramieniu. W drugim trzymał broń której lufa dotykała jej szyi. Popchnął ją jednak w stronę jej sypialni. Po otwarciu drzwi, widać było położony przy nich plecak i karabin.

- Jeżeli natkniemy się na kogoś na zewnątrz z tych, którzy mają przyjechać do pomocy… nie będę w stanie ich zatrzymać nim nie zrobią czegoś głupiego. Albo ty nie zrobisz. - pchana przez trapera dziewczyna nie miała zbyt dużego pola do manewru, prócz gadania. - Ilu jeszcze z rodaków jesteś w stanie poświęcić? Poczekaj aż całkiem się ściemni, próba ucieczki teraz to głupota. Głupota za którą życiem nie zapłacisz tylko ty. Zabijesz któregoś z Runnerów i co ci to da? Kiedyś wrócą co do Cheb, z tym swoim przelicznikiem dziesięć do jednego. Ostatni raz cię proszę, poczekaj i nie rób nic pochopnego.

- Mam czekać aż tu się zaroi od gangerów? Zgłupiałaś? W ogóle się nie znasz na przemykaniu… - sapnął chyba naprawdę zirytowany i zdziwiony ową propozycją. - I czego mnie nie słuchasz? Mówiłem ci, że jak dobrze pójdzie to nikt nie zginie. Więc kurwa skup się na tym by dobrze poszło. - rzekł zakładając jeszcze karabin na plecy i znów stając za Alice. Najwyraźniej szykował się do opuszczenia gabinetu.

Pokręciła głową na tyle, na ile pozwalała na to pętla. Znów miała się powtarzać, czy ona do jasnej cholery mówiła po chińsku?!
- Mają tu przyjechać na chwilę, potem rozjadą się po mieście. Dam im robotę poza terenem - zawiesiła wzrok na biurku i porozrzucanych tam papierach. Listy… niech chociaż uparty idiota weźmie ze sobą listy jeńców do rodzin, ale to za chwilę. Może jeszcze da się do niego dotrzeć. Podobno nadzieja umiera ostatnia - Reszta wkrótce da sobie siana z przeszukiwaniem okolic, uznają że uciekłeś i jesteś już daleko poza strefą. Jeżeli powiem, że to twoje słowa i wyciągnęłam je podczas rozmowy z Ben’em, uwierzą. Przecież to logiczne, po takiej wpadce najlepiej od razu się ulotnić, prawda? Zrobi się całkiem ciemno, ludzie Viper ruszą w miasto. Reszcie opadnie ciśnienie i przestaną biegać po okolicy. Spokój i cisza, łatwiej się przemkniesz. Teraz to samobójstwo. Poczekaj. Tu nikt cię nie będzie szukać.

W półmroku słabo rozpoznawała jakiekolwiek detale obiektów, więc nie widziała twarzy trapera nawet gdy odwrócił ją do siebie. Słyszała jego płytki, ostrożny oddech przestraszonego człowieka, obawiającego się głośniej odetchnąć, by nie ściągnąć uwagi drapieżnika. Traper był dość agresywny i nerwowy, zaś źródłem takiego zachowania zostawała obawa o własne życie i los. W razie schwytania przez przeciwnika niczego dobrego oczekiwać nie mógł. Wsłuchiwał sie i wpatrywał w mówiącą twarz niższej od niego kobiety. Kiedy skończyła, ciągle słyszała jego gorączkowy oddech i widziała jak oblizuje nerwowo wargi, spoglądając co chwila to na drzwi do korytarza, to na okna przez które powinni widzieć nadjeżdżające posiłki.

- Dobra. Ale kurwa jak mnie rolujesz albo ich jakoś ostrzeżesz to cię kurwa załatwię pierwszą! Zginiesz przede mną, obiecuję ci to! - syknął do niej wzmacniając nacisk lufy na szyję. Ciężko oddychał, wciąż się rozglądał. Nasłuchiwał. - I się kurwa zamknij w końcu! Cicho masz być jakbyś coś robiła czy co, do cholery! Po chuja tyle nawijasz? - rzucił zirytowano - podejrzliwym głosem. Mógł podejrzewać, że chce tą gadaniną uśpić jego czujność, lub dać komuś jakiś sygnał.

Ulga prawie ścięła dziewczynę z nóg. Wreszcie! Zaczął myśleć, rozważać inne scenariusze i dostrzegać lepsze rozwiązania. Miała ochotę odetchnąć, powstrzymała się jednak, woląc pozostać skupiona do końca owej farsy.
- Drzazga - zaczęła po chwili, dając mężczyźnie czas na ochłonięcie - Gdybym chciała żebyś umarł, naciskałabym na wycieczkę teraz, prosto w roztrząsane kijem mrowisko… i zawsze tyle mówię, spytaj Ben’a. To cisza byłaby nienaturalna, zwłaszcza, kiedy reszta wie, że nie jestem tu sama. Tylko z gościem. Ben’en - doprecyzowała, nim traper znów wpadłby w panikę - Cieszę się, że w końcu udało się nam dojść do porozumienia. Żeby nie zwracać podejrzeń trzeba odprowadzić go na dół. Daj mi to zrobić, inaczej kogoś tu wyślą, a tego nie chcemy. Masz moje słowo, że wrócę bez informowania kogokolwiek o sytuacji. Wtedy w zimie, na wieży obiecałam ci, że zrobię wszystko żeby pomóc cywilom z dołu, zakończyć konflikt i że was nie zostawię w potrzebie. Sam sobie odpowiedz, czy słowa dotrzymałam.

- Coo!? Nigdzie nie idziesz! Zostajesz ze mną! - traper aż prawie podskoczył na jej pomysł, że miałby ją stracić z oczu i zasięgu reki puszczając samopas. Nikt nie zdążył nic zrobić gdy zza okna doszedł ich odgłos nadjeżdżających pojazdów. Z okien widać było ulice i wjazd na teren dawnej szkoły. Ujrzeli jak dwa pojazdy z zapalonymi światłami ostro dają po heblach przed zakrętem, piszcząc przy tym niemiłosiernie. Zarzuciło nimi, drugi otarł się prawie, a może się otarł o barykadę postawioną jakiś czas temu na rozkaz Taylora, potem prawie znów na pełnym gazie ruszył pod sam budynek znikając im z oczu. Za to usłyszeli pisk hamulców i trzaskanie drzwi. Brzytewka była już gangerem na tyle długo by rozpoznać barwy swojego gangu. Sądząc po tym jak traper nerwowo przełknął ślinę i struchlał widząc tą prawie zmotoryzowaną szarżę albo też to wiedział albo zgadywał, że to pewnie jeszcze więcej Runnerów. Z dołu doszły ich pokrzykiwania, co właściwie nie dziwiło w przy takim wjeździe i do takiej sytuacji. Dwa pojazdy oznaczały, że Viper musiała przysłać sporą część swojej bandy choć jej samochodu nie widziała.
Albo to nie był nikt z bandy Viper.

- Wolisz, żeby to oni przyszli tutaj? - spytała i poklepała go po przedramieniu, chcąc dodać otuchy. Kolejna paczka gangerów znajdująca się w bliskiej odległości od ich aktualnej pozycji burzyła z takim trudem wypracowane zalążki psychicznej równowagi, ponownie wpędzając tropiciela na skraj paniki i szału. W myślach pogratulowała sobie drążenia tematu pozostania w gabinecie. Gdyby wyszli teraz na zewnątrz skończyłoby się rozlewem krwi.
- Tu cię nie znajdą, jesteś bezpieczny. - powtórzyła po raz kolejny i wysiliła się aby przywołać w tonie głosu cień uśmiechu - Żeby posłać ich w teren, muszę z nimi porozmawiać. Wydać rozkazy. Są dwie opcje: albo oni wpadną tutaj, albo ja zejdę do nich. Pierwsze jest zbyt ryzykowne, musiałabym się zacząć tłumaczyć po raz kolejny czemu siedzę po ciemku z jeńcem, mogliby też coś wywęszyć, a tak przekażę Ben’a poślę w cholerę i wrócę tu już na spokojnie. Nigdzie gdzie ci ucieknę. Zastanów się co będzie optymistyczniejszą opcją.

Traper wzdrygnął się gdy go dotknęła. Musiał być napięty i spięty do granic możliwości. Cala sytuacja zjadała jego nerwy już od paru godzin. Długotrwały stres rzadko komu wychodził bez szkód i racjonalnej ocenie sytuacji.
- Nie, nie, nigdzie nie pójdziesz, zostaniesz ze mną! - powtórzył wręcz chorobliwie. Tym razem głos miał niewiele głośniejszy od szeptu. Decyzja jednak nie została podjęta ani przez nią ani przez niego.

Usłyszeli dobiegające z korytarza odgłos kroków. Szybkich, wyglądało, że ktoś nadbiegał.
- Brzyteewkaaa! - wydarł się chyba już z końca korytarza głos Tom’a. Słyszała w nich obawę i powagę. - Choodźź. Mamy rannego! - darł się dalej nie tracąc czasu na dobiegnięcie do gabinetu. Był już chyba gdzieś w połowie korytarza.

- Siadaj dupę na fotel! Niegdzie nie idziesz, spław go! - syknął spanikowany myśliwy, popychając ją brutalnie na fotel i prawie siłą sadzając ją na nim. Sam znów skitrał się za oparciem. Ben wciąż stał nieco zdezorientowany na środku gabinetu z tymi zawianymi z tyłu rekami.

- Nie dam rady go spławić, nie w tej sytuacji. Od razu zrozumieją że coś jest nie tak! Nikt miał nie ginąć! - stres zaczął się udzielać i niewielkiemu rudzielcowi. Ranny, na miłość boską! Od tego tu była, nie mogła pozwolić żeby… zaniedbać kolejne obowiązki. Wiele potrafiła sobie zarzucić, ale jedno się nie zmieniło.
- Jestem lekarzem, pamiętasz? Tym się zajmuję - wydyszała, unosząc głowę do góry - To mój obowiązek, po to tu jestem. Jeśli nie pójdę sama, oni mnie zawleką. Daj mi iść, wrócę, obiecuję. Wzięłam odpowiedzialność za twoje zdrowie i życie. Nie pozwolę ci zginąć, zrozum do wreszcie!

- Co?! Zgłupiałaś? Siedź na dupie! - syknął spanikowany traper. Wszyscy słyszeli już zbliżające się kroki, Tom musiał już być tuż za drzwiami gabinetu. Ben też zaczął sprawiać wrażenie zdenerwowanego. W końcu ukrywali tu zbiega którego szukali na zewnątrz ci wszyscy uzbrojeni i wrzeszczący gangerzy. Jak go tu znajdą na pewno nie będzie się zapowiadać cicha i spokojna noc ani dla niego ani dla nikogo w tym budynku.

Drzwi otwarły się z hukiem i stanął w nich zdyszany pomocnik pomocnika lekarza. Na skrepowanego, Chebańczyka ledwo spojrzał, od razu kierując się wzrokiem na siedzącą w półmroku lekarkę po drugiej stronie biurka. Ta poczuła pętla na szyi zaciska się lekko naciskana przez doprowadzonego do stanu apopleksji trapera.

- Brzytewka, na co czekasz?! Potrzebujemy cię! George oberwał w brzuch, krwawi jak zarzynana świnia! Chris go wziął, ale wygląda chujowo, kazał lecieć po ciebie! Dawaj, nie ma czasu! - krzyknął ponaglająco z wyraźnym tonem zniecierpliwienia i chyba lekkiego zaskoczenia, że skora do niesienia pomocy dziewczyna cos nie reaguje na jego wołania. I wtedy o dziwo poczuła nagły luz na szyi. Trzymająca ją dotąd żyłka nagle zwolniła uścisk. Nadal ją wyczuwała na sobie, najwyraźniej jednak puszczono ją luzem

- Idź! Niech Ben zostanie! Jak mnie sprzedasz, to go rozwalę zamiast ciebie. Jak go zabierzesz, to chuj, zdążę do was strzelić! - w głosie myśliwego słyszała desperację, graniczącą z rozpaczą. Podświadomie wiedziała, że był gotów spełnić swoją groźbę i zastrzelić pobratymca. Ridley pewnie nie stanowił żadnej karty przetargowej dla reszty gangu. Nie był jednym z nich, do tego jeńcem - jego los w ogóle ich nie obchodził, więc groźba była skierowana głównie do Savage i jej sumienia.

Nie mogła w to uwierzyć. Puścił ją, tak po prostu odłożył swoją żywą tarczę, pozwalając jej odejść. Wypuścił z rąk jedyną gwarancję na wyjście cało poza teren opanowanego przez gangerów szpitala i powrót do Cheb. Czyżby był aż tak zdesperowany, by w końcu się przełamać i minimalnie jej zaufać? Gdzieś w głębi serca Igłę to ucieszyło, zdejmując przy okazji niewidzialny ciężar z ramion.
- Już idę. - podniosła się pospiesznie z fotela, a pierwsze od dawna samodzielne kroki, bez sapiącego za plecami porywacza wydawały się jej nienaturalnie lekkie. Przechodząc obok brodacza dyskretnie ścisnęła jego ramię.
- Zostań tu proszę, skończymy rozmowę gdy wrócę. I nie rób nic głupiego, pamiętaj, że nie jesteś tu sam - w półmroku śmiechu nie dało się zauważyć, ale dotyk to co innego.
- Tom, Ben tu zostaje. Mamy pewną dyskusję do dokończenia. Zanim to zrobimy niech nikt go nie niepokoi, tym bardziej nie prowadzi do reszty. Jest skrępowany, w oknach są kraty, zamkniętych na klucz drzwi nie sforsuje, a jak tak to usłyszymy - zwróciła się do swojego pomocnika, łapiąc w przelocie porzuconą na podłodze lekarską torbę i poganiając go do szybszego opuszczenia gabinetu. Przy okazji uprzedziła pytania i wątpliwości, jakie chłopak mógł mieć. - Chodź, nie ma czasu do stracenia.
Oby tym razem niczego nie pominęła...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 28-11-2015, 03:58   #106
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will uśmiechnął się słysząc ceny w lokalu do którego weszli. Po sporej liczbie miast i barów w których był, mógł stwierdzić, że cena piwa jest w miarę dobrym wskaźnikiem dostępności pożywienia w mieście.

- Broń, leki, garnki i inne głupoty - odpowiedział chłopak na otrzymane od barmana pytanie - Ogólnie co wpadło mi w ręce, to przywieźliśmy. W zamian liczymy znaleźć u Was trochę żywności. - zakończył.

Will zapłacił za swoich zdradzieckich towarzyszy jakimś gamblem z wozu i zmęczony ruszył do pokoju. Tam podzielili towary między dwa pokoje, tak żeby zmieściły się i nie wystawały na korytarz. Następnie chłopak zamknął od środka drzwi na klucz i rzucił się na łóżko.

Przy takim zmęczeniu zaśnięcie nie powinno stanowić problemu. Gorzej ze wstaniem, a wczesna pobudka była niezbędna w pracy handlarza.Chłopak miał zamiar od wczesnego ranka rozłożyć się gdzieś z towarem, tak żeby jak najwięcej ludzi mogło zobaczyć co chłopak sprzedaje.

Ale póki co myśli Willa były tylko przy jednym - spać..
 
Carloss jest offline  
Stary 29-11-2015, 12:10   #107
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Zdyszana Tina, przez chwilę łapała oddech, opierając się o kolana. To było niezłe, całkowicie spierdolone... ale może właśnie dlatego tak bardzo jej się to podobało. Uśmiechnięta od ucha do ucha, rozejrzała się na boki, powoli się prostując. Rudera jakich wiele… zwykłe wypiździewo gdzie wieje chujem a nie zagrożeniem.
- Masz… lat...arkę? - spytała mężczyny, szczerząc się jak szalona z wywieszonym językiem.

- Mam - odparł krótko Szuter podając dziewczynie lornetkę. - Sedna i Tod objeżdżają farmę z dwóch stron, żebyśmy mieli pewność, że nikt tam z boku nie wyskoczy. W środku jest samochód, widać jeszcze dach, ale szybko się ściemnia. - stwierdził, nie kończąc zdania. Widocznie uznał, ze dalsza część jest oczywista. spojrzał w niebo próbując ocenić sytuację
- Latarka przyda się dopiero jak upewnimy się, że nie ma tam żadnych gangerów, a ponieważ jest tam auto, to pewnie ktoś tam jest, więc lepiej nie świecić teraz.-
Szuter sprawdził jeszcze raz swój karabin i peemkę, przeładował oba, odbezpieczył bushmastera i chowając lornetkę, ruszył w kierunku farmy.
Zamierzał iść ostrożnie starając się chować za naturalnymi przeszkodami. Jego bury płaszcz i zielonkawo-szary pancerz pozwalał mu lepiej wtopić się w szarówkę. Niestety, konni zamiast objechać farmę wjechali do środka. Szuter kruwiąc pod nosem przyśpieszył kroku.
~ Chuj strzelił skradanie się z taką drużyną. ~
Po kilkunastu krokach mężczyzna odwrócił się, by sprawdzić co dzieje się z bliźniaczką.
~ Ja pierdolę, jeszcze ta jebana karawana się tu pcha? A co jeśli tu kurwa stacjonuje cała banda cwaniaków z półautomatami? ~ pomyślał nieźlu już wkurwiony. - Co za kretyn prowadzi te karawanę? - Szuter odwrócił się i przyśpieszył kroku. Obiecał własnoręcznie udusić Szczotę i utopić go w jego własnych wymiocinach.

Tina wzruszyła ramionami, niczego nie odpowiadając. Gangi były wszędzie, nawet na pustkowiu, bliźniaczka się do tego przyzwyczaiła i w pewien sposób nauczyła jak żyć pośród świszczących kul pojebańców w kolorowych kamizelkach. Zdecydowanie bardziej zainteresował ją temat samochodu. Ooo gdyby tak maszyna działała, mmm przejechałaby się po wiejskich wertepach na pełnym gazie, rozwaliła parę drzewek, rozjechała Hidlę i wprasowała parę kobył w ziemię.
- A co się przejmujesz? - burknęła nie do końca wiedząc, czy Szuter mówił do niej czy sam do siebie.

Zbliżyli się oboje na kilkanascie metrów do głównego wejścia budynku. Dość łatwo szło schować się za wrakiem, porzuconego traktora, którego sflaczałe opony i główna bryła dawały całkiem porządną zasłonę i przed wzrokiem i przed większością znanych im pocisków. Niestety, dalej przestrzeń od pierwszych paru schodków i ganku, a potem rozwalonych drzwi wejsciowych i okien, była raczej otwarta.

Szuter orientował się, że gdyby tam ktoś był i miał choćby porównywalną broń do tych gangerów dzisiaj spotkanych, to ładnie mógłby ich przerzedzić jeszcze w bramie jak byli na koniach, w grupie i bez broni w łapach. Tymczasem jeśli był, to nie reagował ani na ich przyjazd, ani na gadki, doiegającą jeszcze laskę z karabinem, a potem pozwolił by para konnych wjechała na podwórze. Jeśli za oknami był sprawny samochód to konni od podwórza mieliby szanse odciać odwrót do niego czy zwyczajnie go uszkodzić. A tymczasem wciąż w domu panowała cisza opuszczonego budynku.

Tina zaś wiedziała, że ludzie zazwyczaj obozują przy ogniu. Byli na tyle blisko, że raczej powinna wyczuć jego zapach nawet jeśli ktoś byłby ostrożny i schizowy i rozsypał czy zagasił ogień widząc karawanę i zbliżających się po drodze konnych. Z piętra czy dachu pewnie ładnie było widać całą drogę i główną i tą którą się zbliżali. Nawet bez żadnych lornetek i gdyby miał baczenie na tę stronę nie mógłby ich nie zauważyć. Do tego zapadał już zmrok, ale nie zauważyła żadnych śladów ludzkiej obecności wokół domu. A jesli ten samochód przyjechał tu z dzień czy dwa dni temu musieliby miec do czynienia z surwiwalowym fanatykiem o zdumiewająco silnej woli by nie narobić śladów, które by w tej chwili nie zauważyła. A nie zauważyła. I ubogość śladów świadczyła raczej na minimalną ilość osób spełniajacych takie warunki i raczej przebywających krótko. zdecydowanie krócej niż stały pobyt na całą dobę czy nawet dwie.

Rangerka za cel obrała sobie samochód. Idąc ostrożnie w kierunku zabudowania za którym kryła się bryka, czujnie rozgladała się w poszukiwaniu ruchu, świadczącym o obecności istoty żywej.

Tina ruszyła w stronę wejścia do budynku. Wnętrze było już dość ciemne i bez źródła światła widać było raczej ogólny zarys tego co się kryło w środku. Raczej ciężko było by ukrył się przed jej rangerskim okiem jakiś ruch, o świetle nie wspominając, ale póki coś czy ktoś były nieruchomo, świetnie zlewał się ze standardowym wyposażeniem wnętrza. Wciąż słyszała wokół ciszę, a przynajmniej żadnych, podejrzanych odgłosów innych niż można by się spodziewać po szykującym się do nocy lesie i jego mieszkańcach. Dzienne stworzenia szykowały się do snu, a nocne już dawały o sobie znać, choć najczęściej jeszcze sępiły wokół swoich nocnych kryjówek.

W progu wejścia, w oddaleniu z kilkunastu, może dwudziestu kroków, widniał dość ładnie zarysowany kontur tylnych drzwi. Widać też były wywalone czy otworzone na oścież tak samo jak te frontowe. Widziała jasniejsze nieco otwory prowadzące do jakichś pomieszczeń po bokach. Pewnie kuchnia, ten saloon, jakiś kibel i takie tam przedwojenne standardy życiowe. No i schody prowadzące na górę. Z korytarza, tego dachu pojazdu nie było widać, ale pewnie byłby widoczny z tylnego wyjścia.

Przeszła przez cały korytarz nie niepokojona. Choć podłoga skrzypiała jej pod nogami swoimi wypaczonymi deskami. Jakby gdzieś tu czaił się jakiś ganger ze spluwą pewnie by ją usłyszał. Te skrzypienie przynajmniej. A przynajmniej ona pewnie by je usłyszała. Ale żaden ganger ze spluwą nie wyskoczył. Za to przy końcu korytarza miała widok na kolejne rozwalone drzwi do pomieszczenia. Sądząc z resztek zlewu, kuchenki i lodówki chyba była to kuchnia. A w niej był stół. Zas na stole zauważyła plecak, który wyglądał jakby był zdecydowanie nowszy niż reszta powalanych rdzą, błotem i kurzem rupieci. Obok plecaka leżały jakieś puste puszki, chyba po konsrwach i otwarta menażka z rozłozonym przybornikiem. Zaś przez okno kuchni widziała dach samochodu. Tym razem już bardziej z góry i w poprzek niż wcześniej co włąściwie był nieco grubszą krechą. Wyglądał na dach osobówki, na wielkość i wysokość też pasował. Z drugiej strony wejścia do kuchni było zejście do piwnicy umieszczone pod schodami. Przy samym wejściu bielał prostokącik aluminiowej latarki. Wyglądało, jakby ją ktoś tam rzucił czy zgubił. Albo była wyłączona albo miała wyczerpane baterie bo leżała tak samo martwa i cicha jak i reszta sprzetów tutaj.

Tina przezornie, przygotowała broń do potencjalnego ataku. Wprawdzie ufała swoim umiejętnościom i była prawie pewna, że nie wyskoczy zaraz na nią dybuk albo inny czort, gotowy do gwału, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Ciekawsko przyglądając się plecakowi i bałaganowi świadczącemu o czyjejś obecności, przystanęła wpatrując się w latarkę. Takie cudeńko całkiem drogo chodziło na rynku, nie wspominając, że na pewno przydałoby się bliźniaczkom. Tylko głupek by ją porzucił… hmmm… czyżby to była pułapka, czy może dziewczyna za dużo kombinowała?
“Gdzie ten kutas przebrzydły…” wycofując się raczkiem z pomieszczenia, postanowiła przyprowadzić tutaj Szutera.

W tym czasie Szuter obszedł farmę z prawej strony nasłuchując i zaglądając do okien z bronią gotową do strzału. Odbezpieczony Bushmaster omiatał cały teren podążając posłusznie za wzrokiem zabójcy. Leciutki karabin miał same zalety. W tej chwili “Dekorator” wykorzystał jego lekką wagę, by w lewej dłoni trzymać zgaszoną latarkę w chwycie odwrotnym, a broń opierając na nadgarstku. W razie czego mógł więc błyskawicznie włączyć snop światła idący równolegle do wylotu lufy. Kroki stawiane w czarnych skórzanych butach były wyważone, ostrożne, minimalizujące wydawnaie dźwięków, ale jednocześnie umożliwiające szybki unik.
Wyglądało na to, że na zewnątrz nie działo się nic ciekawego. Nie zauważył żywej istoty, ani śladów idący z lub do farmy. Bardziej zmartwiony niż zadowolony wszedł na podwórze gdzie stał samochód. Spojrzał na towarzyszy dalej szukających śladów - Sednę, Toda w głębi podwórza i wychodzącą z budynku Tinę.
- Znalazłaś coś? -

- Ktoś stołował się w środku… zostawił trochę rzeczy jakby uciekł w pośpiechu albo miał zamiar tu wrócić. Piwnica stoi otworem i zaprasza do środka porzuconą u progu latarką… tak samo schody prowadzące na piętro. - Tina rozejrzała się od niechcenia, nie chcąc nawiązywać kontaktu wzrokowego z mężczyzną.
- Bryki jeszcze nie sprawdziłam… to osobówka. - burknęła smutno.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 29-11-2015, 21:56   #108
 
Okaryna's Avatar
 
Reputacja: 1 Okaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputację
Whitney wyglądała na człowieka maksymalnie styranego życiem.
- Co? Baterię? - zapytała zaskoczona - Nie wiem, nigdy nie próbowałam - odparła szczerze na pytanie.

Gdy się jednak nad tym zastanawiała doszła do wniosku, że sprawa jest do zrobienia. Trochę zwykłych drobiazgów jakie można było znaleźć w przeciętnym, przedwojennym domu, potem poskładać do kupy i pewnie w godzinę czy dwie jeśli miałaby potrzebny komplet części dałaby radę zmajstrować urządzonko prądotwórcze. Oczywiście przy przedwojennych bateriach wyglądałoby to na domową prowizorkę, ale jednak prąd by dawało czyli spełniało swoje zadanie podstawowe. Wtedy można by wywalić tą starą baterię w cholerę i zastąpić tą nową. Choć pewnie trzeba by od razu kilka zrobić bo niestety takie prowizorki były bardzo małe wydajne i szybko się zużywały. Pod tym względem przedwojenne modele biły je na głowę. Inną alternatywą byłoby znalezienie sprawnej baterii podobnego modelu, nawet rozładowanej. Wówczas można by ją podładować i załadować gdzie trzeba. No ale trzeba by taką mieć, a prowizorkę można było zmajstrować z grubsza od ręki i jeśli nie ze wszystkiego to z bardzo wielu rzeczy.

- Jak tak się zastanowiłam to myślę, że na 99% dam radę, ale musisz załatwić mi potrzebny do tego sprzęt. W końcu to tobie zależy na tej baterii nie mi, co nie? - uśmiechnęła się prawie, że przyjaźnie. Co jak co, ale nie miała zamiaru się nad tym wszystkim głowić. Wymieniła od razu czego by potrzebowała do stworzenia nowego zasilania, a co na to Hugh.. To już nie jej broszka.

- Nie no co ty… Nie spamiętam tego wszystkiego, nie znam się na tym… - mruknął niechętnie przyznając się do swojej niewiedzy. Ale rzeczy które nawet dla przeciętniaków z ulicy były niegdyś normą i powszechnie rozpoznawalne i znane dla obecnego pokolenia poza wyjątkami takimi jak ona było jak nie czarną magią to przynajmniej czymś mętnym i iluzorycznym. - Chodź ze mną to razem tego poszukamy. - zaproponował jej Hugh. Faktycznie jakby miała zdać się na niego czy jakiegokolwiek przeciętnego gamblożercę pewnie by musiała długo czekać na skompletowanie potrzebnych części. Jeśli w ogóle by się doczekała. Sama zaś pewnie by zdołała dość szybko skomponować co trzeba bo nawet jak nie znalazłaby czegoś dokładnie takiego jak cyna mogłaby ją zastąpić magnezem albo na odwrót. A jemu nawet jakby powiedziała czego szukać to jakby tego nie znalazł powiedziałby że nie ma nie wiedząc, że da się to od ręki zastąpić tym czymś obok.
 
__________________
Once upon a time...
Okaryna jest offline  
Stary 30-11-2015, 13:19   #109
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Gordon ruszył ostrożnie ku krawędzi dachu ignorując trzaskające wokół pociski robociej broni maszynowej. Odłamki dachówek obsywpywały jego nogi i plecy. Konstrukcja dachu okazała się dużo bardziej podatna na ołów niż odwaga i upór łowcy. Dach nie wytrzymał takiego stężenia ognia i cały fragment zarwał się a idący po nim łowca razem z nim. Upadł kilka metrów niżej. Poczuł jak wbija się w tafle zimnej wody która na szczęscie nieco złagodziła jego pęd nim grzmotną o posadzkę budynku. Był w środku. Placy bolały go strasznie od upadku ale chyba nic sobie nie połamał. Od kloca zasłaniała go jakaś hałda złomu czy czegoś podobnego. Maszn był na tyle cwany, że gdy cel zniknął mu z pola widzenia wstrzymał ogień czyli ten roboci móżdżek i sensory nadal miał całe. Gordon jednak miał inny problem. Zdecydowanie bliższy. Na belce pod sufitem zauważył ruch w półmroku. To była jakaś lżejsza, owadopodobna machina. Najwyraźniej nie miała najmniejszych problemów ze wspinaczką skoro tam wlazła. Pewnie to ona wydawała elektryczny dzźwięk silnika który słyszał wcześniej a o którym wspominała Nico. Maszyna najwyraźniej szykowała się na niego. Z wyglądu pasowała do jednego z modeli robotów chwytających swoje ofiary w sieć. Choć nie był pewny czy własnie ten model faktycznie by atakował siecią czy jakoś inaczej. Ale sądząc z pozycji namierzajacej jaką przyjął właśnie zamierzał zaatakować z góry Gordona.

Tymczasem Lynx ostrożnie zszedł na roztrzelany karabinami parter. Wyglądał dużo gorzej a właściwie dokłądnie tak jak pomieszczenie po demolującym ogniu broni maszynowej powinno. Gdy zajął pozycję za “swoim” biurkiem i rozejrzał się po okolicach stodoły stwierdził, że podczas tych paru chwil które potrzebował na relokację obraz walki zmienił się bardzo. W środku zrobiło się wyraźnie jaśniej. Pewnie nawet bez swojego cyberoka by widział już całkiem nieźle. Wciąż widział tą główną bryłę robota. Widać było, że maszyna oberwała i rzuca iskrami czy dymem tu czy tam. Ale wierzyczki były teraz wycelowane gdzieś w boczną ścianę stodoły i były w stosunku do domu Fergusona bocznym profilem. Nigdzie zaś nie widać było Gordona. Choć jeśli by leżał czy po prostu oberwał na dachu to z dołu nie byłoby go widać. Jakby spadł przy drabinie też raczej powinno być widać chociaż ciało. No chyba, żeby spadł do środka. Wówczas też by go niekoniecznie było widać póki by się jakoś nie pokzazał. Przez optykę broni widział z ciekawszych rzeczy kopułki i lufy robota. Poza tym samą główną bryłę robota bez jakiś wiele mu mowiących punktów charakterystycznych. Jeśli tam było coś ważnego to nie wiedział jak to rozpoznać. Był żołnierzem i snajperem a nie specem od punktów krytycznych robotów.

Gordon spanikowany po upadku zaczął podniósł się momentalnie z ziemi i kucnął za hałdą złomu, która go osłoniła przed ogniem kloca. Jednak teraz miał inny problem niż kloc. Patrzył własnie na jakieś małe owadopodobne gówno, które zbyt dobrze nie wróżyło. Walker czym prędzej chwycił wyrzutnię EMP przycelował w owadzie gówno które było nad nim i wypalił z wyrzutni. Musiał oszczędzać… Kilka razy już zdążył użyć wyrzutni, a wiedział że nie była ona wieczna… od czasu do czasu trzeba było i ją naładować… nie mniej jednak miał nadzieję że na tę walkę jeszcze mu starczy. Po załatwieniu owada, trzeba było zaczaić się na łowcę. Gordon zaczął rozglądać się po pomieszczeniu szukając jakiegoś chociażby zalążku planu.

Lynx nie za bardzo wiedział, co się stało z Gordonem, wiedział tylko, że na dachu go nie było. Jeśli był w środku i żył, to musiał zrobić wszystko by jakoś go wesprzeć. Podparł karabin i przymierzył dokładnie w jedną z kopuł zamontowanych na górze wielkiej maszyny. Cokolwiek w nich było, mogło być jakimś istotnym elementem systemu elektronicznego. Ściągnął spust, gotów ewakuować się na górę jak najszybciej.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 05-12-2015, 04:40   #110
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 13

Cheb; płd. bagna; farma Fergusona; Dzień 3 - późny wieczór; mżawka




Gordon Walker



Okazało się, że człowiek nie jest szybszy od maszyny. Walker zdołał wymacać prawie po ciemku obłą rurę wyrzutni na roboty którą upuścił przy upadku gdy przez powietrze przeszedł świst i poczuł jak coś momentalnie go oplata i krepuje ruchy. Sieć. Impet uderzenia był tak duży, ze powalił z powrotem wojownika do wody. Do tego zadziałały zamontowane w sieci obezwładniacze i spec od walk z maszynami odczuł obezwładniające działanie prądu. Był wewnątrz pomieszczenia opanowanego prze roboty, obezwładniony, skrepowany, otłuczony po upadku ale skoro oddychał wciąż nie był bezbronny.

Maszyna z siecią była wielkości sporwego psa. I bardziej słyszał niż widział jak oddala się. Potwierdzaoby to plotki, że tego typu maszyny posiadają tylko jedną sieć. Po następną musiały lecieć do jakiegoś robota - bazy w chwili obecnej więc pewnie tego "kloca w środku". Wiedział też, że z sieci jest szansa siewyplątać jeśli ma się odpowiednio dużo czasu. Oraz, że prąd z sieciowych zasobników nie starcza na zbyt długo. Kwestią zasadniczą było więc ile czasu będzie mu dane.

Z wnętrza dobiegł go jednak miarowy chlupot. Gdzieś zza hałdy przy której był ten kloc. Zupełnie jakby coś kroczyło czy przeskakiwało przez wodę. I niepokojąco zbliżało sięw jego stronę. Nie mógł to być ani ten kloc ani ten od sieci tylko coś jeszcze. Na ścianach zaś zauważył migotliwe błyski ostrego stroboskopowego światła. Takie same jak widzieli podczas pierwszej nocy. Tym razem z bliska doszedł go charaktrystyczny odgłos spawania. O ile ten kloc nie miał jakiś programów i mechanizmów naprawczych to musiał mieć jakiegoś naprawczego robota który go poskłada do kupy.



Nataniel "Lynx" Wood i Nico DuClare



Lynx widział już tylko dzięki swojemu cyberoku. Była może dopiero wczesny wieczór dobry by zacząć spotkanie w knajpie ale na zewnątrz nocna ciemność dominowała już całkowicie. Do tego pochmurne niebo zaowocowało męczącą mżawką dodając kolejne porcje wilgoci do tych skąpanych w niej bagien i zalewisk. Niemniej oznaczało to na polu walki w jakim się znajdowali, że zapadła ciemność zdecydowanie nie sprzyjająca większości ludzkich wojowników czy po prostu ludziom zmuszonym do walki w takich warunkach. Ale nie jemu. Cyberproteza zamontowana wiele lat temu gdy służył w Posterunku po raz kolejny udowadniała swoją przydatność.

Wycelował uważnie i zdążył strzelić raz. Trafił oczywiście bo widział jak fragment poszycia z obranej na cel wieżyczki odpada i znika z pola widzenia lunety. Trafiona wieżyczka nie poruszyła się, nie wrzasnęła z bólu czy nie złpapała się za trafione miejsce. Okazała typową robocią bezduszność i obojętność dalej mając wycelowaną lufę gdzieś w bok stodoły. Czy oznaczało to jej wyłączenie z walki czy po prostu inne priorytety blaszanego móżdżku tego jednak nie wiedział. Druga cała wieżyczka jednak też wciąż była nieruchoma. Sam "kloc" już nosił wyraźne ślady ostrzału. Dymił, sypał iskrami, widać było kratery, rysy oderzeń czy odstrzelone fragmenty poszycia. Wciąż jednak był nieruchomy i niemy i nie wiadomo było czy jak bardzo uszkodzenia wpływają na jego zdolność bojową.

Nim zdecydował sięczy strzelić ponownie czy wracać na górę wewnątrz roboty zaczęły nagle swoje robocie sztachetparty. Jakaś maszyna podobna trochę do owadziego łowcy zeskoczyła czy spłynęła gdzieś w głębi budynku i na przemian pojawiała się i znikała pomiędzy hałdami gruzu i złomu. Miała korpus wielkości dorodnego psa czy wilka choć rozpięte, owadzie nogi na jakich kicała optycznie powiększały jej sylwetkę. Strzał musiałby być szybki by zdążyć trafić w tych urwanych momentach gdy była widoczna.

Drugi robot objawił się trochę bliżej. W pierwszej chwili wyglądało na to, że jakiś większy fragment odpadł od kloca. Dopiero gdy nie zniknął w wodzie tylko zaczął kierować się w stronę pobocza budynku okazało się, że to jakiś robot. Ten wyglądał na bardzo trudny do trafienia. Nie dość, że był w ruchu, choć znacznie spowolnionym przez opór wody jaką musiał pokonać to jednak korpus był bardzo mały. Może wielkości korpusu przedwojennego odkurzacza, może trochę większy id ludzkiej głowy. Za to mielił powietrze i wodę patykowatymi onóżami i sprawiał mimo tamującego wpływu wody dość żywiołowe i zwinne wrażenie. Mógłby go zdjąć póki był widoczny. A był widoczny póki przedzierał się przez wodę i przez połowę hałdowego nasypu. Potem jeśli by nie zaczął poruszać się po jego koronie zniknąłby z jego pola widzenia.

Trzeci robot pojawił się wkrótce w polu widzenia. Ale dla odmiany dotarł do kloca i zaczął go chyba spawać co znów objawiło się znanym z poprzedniej nocy stroboskopowymi błyskami. Ten był największy, najwolniejszy i prawie nieruchomy jak tak gmerał swoimi licznymi odnóżami w uszkodoznym największym robocie. Swoją pracą jednak generował serię błysków które drażniły ludzkie oko na przemian zalewając ostrym swiatłem i pogrązając wnętrze budynku w ciemności. W efekcie cały ruch zdawał się być poklatkowo poszatkowanym filmem.

Nico z David'em mieli obecnie znaczne utrudnione pole obserwacji. Na świat nastała ciemność która okryła cale pole walki uniemożliwiając im włączenie się do dalszej walki. Z piętra jednak widzieli, że w pewnym momencie widać znane z poprzednie nocy stroboskopowe błyski. Widzieli nawet kawałek robota przycupniętego do burty "kloca" który je generował. Widzieli też sam kloc i kicającego od kloca w stronę bocznej ściany maszyny mniejszego robota. Jednak włączenie się do walki byłoby bardzo trudne bo mieli tyle światła ile zapewniał błyskający naprawami robot. Trzeba było strzelać szybko i celnie zaś cele wydawały się dość odległe i przynajmniej w tego oddalającego się robota bardzo ruchome.




Detroit; dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 3 - późny wieczór; mżawka.




Julia "Blue" Faust



Po przebraniu się w dziwkarskie ciuchy rola nowej dziwki okazała się dla długonogiej blondynki bardzo prosta. Przynajmniej takie miała wrażenie po zwyczajowej reakcji otoczenia które przychodziło do lokalu Anny by się zabawić. Czyli pośmiać, poszpanować, napić się, nawciągać, popalić i właśnie skonsumować to wszystko w chętnych, gładkich, kobiecych ramionach. Do tego zdaje się co wytrwalsi bywalcy "Grzesznika" zdawali się rozpoznawać w niej nową "dziewczynkę" więc propozycji na wspólne balowanie miała całkiem sporo.

Co innego ze słuchem. Ludzie przychodzili się tu zabawić a jak gadać to o czymś dla nich zabawnym, pozłorzeczyć wspólnemu wrogowi póki go nie ma w zasięgu słuchu czy mawrzucać sobie nawzajem to czy tamto. Przez większą część wieczoru nasłuchała się więć, z jakim to megakozakiem właśnie nie gada, co to ile może i komu, jaką jest gwiazdą Ligii co w tym mieście zdawało się być przepustką do wielu drzwi, łóżek i ramion no albo o co kto ma żal do kogo i jak go oczywiście załatwi.

Sam jednak motyw "bryki Guido" pojawiał się od czasu do czasu. Głównie jednak jako motyw złośliwej radości krzywdy jaka się stała jednemu z bossów sąsiedniego gangu. Wywoływało to raczej falę rozbawienia niż powagi i miała wrażenie, że raczej mało kto widzi powiązania ze Steve'm Cladley'em, starym czy w ogóle z gangiem Schultz'ów. Traktowano to po prostu jak kolejny numer który ktoś, komuś wyciął w tym mieście. Póki sprawa nie dotyczyła ich osobiście i nie uderzała w ich interesy był świetnym motywem do plotek, żartów i po prostu zabawny.

Drugim równie popularnym motywem była jakaś blond "superlaska" którą powinęły na dzielnie jakieś czarnuchy. Temat Xaviera i jego aukcji zdaje się już wyciekł tu czy tam choć podobnie jak w sprawie bryki Guido bez szczegółów. Miała wrażenie, że ploty o "superlasce" rozbudzały zazwyczaj męskie fantazję zwłaszcza w kontekście, że materiału na dziewczynkę. I w zdecydowanej większości oczywiście byli przekonani, że zrobiliby w owego blonddziewczęscia dużo większy użytek niez jakieś brudasy z dzielni kolorowych. Wszystko to jednak mówione było tonem najnowszych plotek, w oparach alkoholu, trawkowego i tytoniowego dymu polanych gangerowym swobodnym przechwałkowym sosem po części by zrobić wrażenie na sobie nawzajem czy przed otaczającymi ich płatnymi czy nie dziewczynami.

Z bryka Guido pojawiły się oczywiście spekulacje kto mógł mu zajumać brykę sprzed nosa. Miała wrażenie, że sama bryka i on są kojarzeni jako jedność i chyba wzbudzała zazdrość i nawet zawiść ta jego bejca. Chyba nikt nie był zdziwiony, że ktoś się w końcu na nią połasił i powinął. Cenne gamble zawsze miały wielu amatorów. Dumania kto to mógł zrobić były popularne ale mało konkretne. Większość rozmawiających była zdania, że jeśli Runnerzy balowali po meczu jak to mieli w zwyczaju to właściwie powinąć brykę mógł każdy. Nawet jakiś szczur dla zarobku, jakiś dzieciak dla kawału, małolat dla szpanu czy może jakiś Huron z zemsty za mecz. Jeśli tak było to sprawa była zbyt rozległa by zgadywać czy obstawiać. Co innego jeśli bryka była pilnowana. Ale wówczas wystarczyłby klasyczny złodziej samochodów. Kwestia była kto by się połasił czy odważył to zrobić. W końcu Guido może nie miał chodów jak Stary albo ten ich Hollyfield ale przecież płotką nie był i swoje roszczenia i pretensje miał jak wyegzekwować. Nie byłoby dziwne gdyby brykę powinął jakiś przyjezdny albo ktoś kto się i tak szykował opuścić miasto. Bo Guido do takich co puszczą płazem i odpuszczą na pewno nie należał. Właściwie nawet byli robić gotowi zakłady kiedy odnajdzie delikwenta i co mu wówczas zrobi.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 3 - późny wieczór; mżawka.




Alice "Brzytewka" Savage



Zostawiła obu Chebańczyków w swoim gabinecie z dusza na ramieniu. Mogła się tylko modlić by nic się nie stało ani nie wydało. Wystarczyłoby by Marcusowi strzeliło do łba zgarnąć Bena z powrotem na dół, Drzazdze puściły nerwy czy zaczęli się obaj z Benem sprzeczać a wyglądali na jaskrawo sprzeczne charaktery i światopoglądy i zaraz zacząłby się dym. A ona związana ze swoimi obowiązkami medyka na dole nic by nie mogła poradzić. Skorzy do przemocy Runnerzy byliby pewnie za definitywnym rozwiązaniem sprawy od reki. Tak samo jak zdesperowany traper który czuł się pewnie jak szczur zagnany w róg. Zresztą mógł nawet decydować się zwiać korzystając z zamieszania i też nie miała na to wpływu. Ale obecnie miała wpływ na co innego.

Dół czyli jedna z sal na razie sporo na wyrost nazywana przez nią"Salą Operacyjna" przywitała ją ponaglającym spojrzeniem uwalanaego krwią pacjenat Chrisa. Już po krwi i jej rozbryzgach widziała, że sprawa jest poważna, zdecydowanie przerastająca umiejętności jej pomocnika. Posałał jej krótkie i pełne ulgi spojrzenie choć sam pozostał czujny i spięty. Pacjent dla odmiany ubrany w skórzano - wojskowa modłę preferowaną przez Runnerów słabo kontaktował i współgrał z otoczeniem. Coś słabo jęczał i nemrawo mówił, że go boli, poruszając równie anemicznie kończynami. Słabł w oczach.

- Wypadek samochodowy... - zaczął szybko Chris patrząc na szykująca się do operacji szefową. Tom stał z boku trochę przestraszony chyba nie bardzo wiedząc co robić lub po prostu czekając na polecenia.

- Sam nie umiesz jeździć ciulu! Zasadzili się kurwa na nas! Widziałeś jak wyglądają nasze fury?! - wydarł się z progu jeden z nowych gangerów. Rozpoznała w nim Krogulca. Wygladał na wkurzonego. Tak samo rzpoznała faceta na łożu boleści. To był jego człowiek, ten wielgachny Bert z którym pare miesięcy temu Drzazga mocował się na kościelnej wieży póki ona nie wkroczyła do akcji po jednej ze stron. Jak zwykle w tym mieście posadzenie prawilnego Detroitczyka, że nie umie jeździć czy prowadzić było grzechem smiertelnym i najlepszym powodem do starcia czy pyskówki chociaż. A tak było gdy ktoś komuś mówił, że miał wypadek. Zwłaszcza elicie z Ligii czy większych gangów. Prawilny Detroitczyk nie miewał wypadków. Nawet po czołówce, dachowaniu czy eksplozji nadal nie miał wypadków. Po prostu "Wyścig mu nie poszedł" ale nie miał wypadków.

- Kurwa Marcus, zabierz tych debili! - wrzasnął asystent dając choć trochę uputu swoim nerwom. Nowi faktycznie zaczęli się burzyć na te wyzwiska ale wszystko ucichło wraz z trzaśnieciem drzwi gdy Marcus wkroczył do akcji wyegzekwować swoją pozycję głównego ochroniarza lokalu. Dalsze odgłosy zostały tłumione ale skoro nie doszło do strzelaniny to chyba obie strony doszły do obupólnego porozumienia.

- Noo too... Wypadek nie? - zaczął ponownie Chris wycierając rękawem czoło. Na dłoniach miał już założone lateksowe rękawiczki a gangerski pacjent został już rozebrany do samego podkoszulka. Miał na niej i ramionach oraz spodniach na udach sporo krwi ale rany jakie były widać nie były zbyt poważne. Nie na tyle by doprowadzić do takiego osłabienia jakie obserwowała. - I on był kierowcą... - kontynuował asystent medyczny swój raport.

- Jestem kierowcą... Najlepszym kierowcą... Wyjadę ze wszystkiego... - wysapał z trudem powalony ganger nagle odżywając i kurczowo chwytając Chrisa za chabet. Z trudem ogniskował spojrzenie a chwyt przypominał topielca. Zaskoczony Chris przerwał ponownie próbując odruchowo się wyzwolić z uścisku.

- No i kurwa się tam wbił i zakleszyczył kurwa i jak go wyciągali tam na miejscu to mu pewnie coś jeszcze rozjebali w chuj i kurwa go wrzucili z tyłu i kurwa przyjechali tutaj i on już taki kurwa był i mu do chuja nic nie mogśy zrobić a tam sa jeszcze inni też poszatkowani ale kurwa nie zdechnął od tego. - nie wytrzymał nerwowo Tom i wywalił całą litanię jak z akrabinu maszynowego kompletnie nie siląc się na profesjonalny slang jaki chyba póbował się zdobyć Chris. W końcu nie wytrzymał i ruszył by pomóc kumplowi wydobyc się z chwytu. Sam pacjent ponownie zapadł w otępienie tylko ten chwyt na chrosowym ubraniu mu pozostał niewzruszony. Anioł z Cheb zaś kojarzył objawy. Jak się z czymś zderzyli na drodze kierownica mogła mu pogruchotać to i owo wewnątrz. Wówczas na zewnątrz poważnie by to nie wyglądało a w środku mgół mieć kostno - krawy kogiel mogiel. Pasowało też do słabego oddechu i piany na ustach jaką widziała. Reszta obrażeń mogła powstać albo przy upadku albo przy tym wyciąganiu z auta. Chyba szybkiemu i brutalnemu co sugerowała jedyna rana postrzałowa na bicepsie jaką zauważyła u niego na barku. W każdym razie szykowała się długa i poważna operacja, zdecydowanie przerastająca możliwości jej obu pomocników.


---



Operacja się udała. Bezimienny facet przeżył. Czy przeżyje dalej było po części tylko kwestią pomocy medycznej i opieki a po części jak silny miał ogranizm. Widziała, podczas operacji, że z Chris'a zaczyna już być praktyczny pożytek. Nie był nadal w stanie samodzielnie robić nieczego poważnego ale już w roli jej trzeciej ręki sprawdzał się całkiem nieźle. Nadal za cholerę nie kumał przedwojennego medycznego żargonu czy specjalistycznej łaciny medyczno - anatomicznym i wówczas patrzył na nią baranim wzrokiem tak samo jak przeciętny ganger na dzielni. Ale gdy mówiła już uproszczonym językiem z gamgerskiego słownika życia cidziennego co już przerabiali tu czy tam podczas prac już łapał o co jej chodzi. Niektóre rzeczy aś po prostu już umiał i wiedział co w danej chwili trzeba robić. Tom zaś chyba nawet niezbyt starał się mu dorównać i chyba był zadowlony ze swojej pomocniczej roli pomocnika dla pomocnika ale jako trzecia ręka trzeciej reki też już sprawdzał się nieźle. Choć na razie raczej mógłby pełnić obowiązku góra na poziomie przedwojennej salowej w szpitalu.

W końcu gdy obaj asystenci powieźli pacjenta na znów nazwany na wyrost "blok pooperacyjny" mogła wreszcie wyjść na korytarz i zobaczyć co się tam dzieje. Wcześniej jedynie miała czas rzucić okiem w przelocie gdy prawie biegła na salę. Teraz zaś i na korytarzu panowało zdecydowanie mniej chaosu i hałasu.

- Kurwa no mówię wam! To na pewno byli Huroni! Trzeba powiedzieć Guido i zrobić im kurwa wjazd na dzielnię! Przecież nie możemy się tak dać pomiatać na naszej kurwa dzielni! Wyjdzie, że jesteśmy słabi i przestaną nas szanować! Trzeba im zrobić wjazd szmaciarzom! - pieklił się jakiś młody Rinner którego jednak nie rozpoznawała.

- Zamknij się. Coś masz do powiedzenia Guido to bierz brykę i zapierdalaj do kręgielni i mu powiedz. A tu się zamknij teraz. - odrzeł wyraźnie zniecierpliwionym głosem Marcus. Nie sprawiał wrażenie cierpliwego faceta a po całym dniu nerwów z jeńcami, Drzazgą i szefową tego przybytku na pewno miał tej cierpliwości jeszcze mniej. Miała wrażenie, że zaraz zdzieli w pysk młodeszego kolegę.

- Zabieraj brykę?! Jaja se robisz?! Widziałeś kurwa jak wyglądają nasze bryki!? - rozsierdził się na dobre młody wksazując z pretensją gdzieś w głąb korytarza w stronę dzrzwi wesciowych gdzie pewnie stały zaparkowane bryki.

- Zamknij się Youngblood. - odewał się Krogulec wstając z krzesła gdy zauwązył wychodzącą z sali operacyjną lekarkę. - Co z nim? - spytał podchodząc do niedużego rudzielca. Teraz zauważyła ją i reszta i też zamilkła czekając na to co powie. Widział, że ma przez czoło założone coś co chyba miało być opaską uciskową czy coś w ten deseń sądząc po czerowanwym zacieku jaki się przesączał przez nią. Pozostali z nowych też wyglądali na takich co oberwali choć nie tak jak Bert. Właściwie to miała wrażenie, że skorzystali z zasobów jej szpitala za wiedzą czy zgodą Marcusa lub nie i po gangersku się opatrzyli.

- Oo! Viper jedzie! - rozległ się ucieszony głos spod okna. Faktycznie przez hol wejściowy zamieciony został promień reflektorów samochodów i słychać było odgłos zbliżających się silników. Najwyraźniej wezwanie o pomoc czy jakieś inne dotarło i sama szefowa bandy przybywała zobaczyć co się dzieje. A może po prostu znów Guido posłał ją po coś czy kogoś. Obecność Krogulca była o tyle ciekawa, że szef traktował jego i jego grupę jako taką do ciężkich zadań, wymagających finezji i dyskrecji a przerastające fizycznymi możliwościami bliźniaków. Oni byli niejako egzekutorami jego poleceń ale działali na pojedyncze cele jak wówczas gdy przydzielił ich do jej eskorty/ochrony w zimie. Zaś Krogulcowi polecił przeniknięcie i wdarcie się do wieży przeciwnika co wzięłoby go w kleszcze. Właściwie gdyby nie jej interwncja i mistrzowski gambit zaminowaniem wieży pewnie by im się udało. Krogulec, Viper byli szefami pomniejszych band i mieli porównywalną pozycję w hierarchii. Ona zaś była szefową tego miejsca i miała nieokreślony status jako doradca do spraw dziwnych czy osobisty medyk szefa no i główny całej grupy. Ale bez własnej bandy jej pozycja w negocjacjach była dużo słabsza. Marcus w każdym razie na pewno był skory bardziej do egzekwowania poleceń Viper a nie Alice. Jego ludzie zresztą też traktując przydział do ochrony szpitala jako czasowy.




Topek; główna ulica; zajazd "U Doug'a"; Dzień 3 - wczesny wieczor; mżawka





Will z Vegas



Mimo, że chłopak z Vegas położył się do łózka o mało vegasowej porze spać w spokoju nie było mu dane. Chyba też nikt nie brał na poważnie, że tak wcześnie może ktoś chodzić spać. Więc najpierw przez leniwy poszum mżawki uderzającej o szyby rozległo się pukanie. Tak samo jak do drzwi w reszcie korytarza. Jakaś dziewczyna z obsługi chodziła pytając czy goście życzą sobie kąpiel i czy mają coś do prania. Cwaniak z Vegas dość szybko odkrył, że właściwie zbiera pranie teraz ale robić je będzie z rana czyli podobnie jak to się działo w Cheb u Rudego Jack'a. Ale dała do zrozumienia, że za parę naboi więcej te jedne pranie może zrobić jeszcze dzisiaj. Choć wówczas rano wciąż będzie mokre to jednak z rana i tak przecież planował handel wymienny. A na południe czy taką środkowodniową okolicę miało szansę już wyschnąć. Sama dziewczyna dość ciekawie zerkała przez ramię handlarza na rozwalone po całym pokoju rzeczy na wymianę.

Drugi prawie gość był zdecydowanie mniej sympatyczny. Jakis pijus chyba pomylił pokoje bo wściekle dobijał się do drzwi Will'a drąc się na pijacką modłę, że Will "zajefał mu kurwa pohuj" i ma go wpuścić i wypierdalać. Uspokoiła go dopiero interwencja Kelly i Henry'ego. Usłyszał jak drzwi od sąsiedniego pokoju się otwierają i ostry, kobiecy głos każe temu komuś dać sobie siana.

- D-do mnie mófisz ruda ziwko?! Jusz ja się nauszę szacunku szmato! - zapiał rozwścieczony pijany głos po czym z korytarza dobiegła krótka seria łomotów jakby cos upadło czy uderzyło o ścianę czy podłogę. - Henry, wywal go na zewnątrz. - padło krótkie polecenie z korytarza. Sądząc po odgłosach chyba faktycznie człowiek kumpeli Baby ruszył wykonać polecenie. Will zaś usłyszał pukanie do swoich drzwi i najemniczka pytała się czy wszystko w porządku.

Trzeci goście również zapukali choć zdecydowanie subtelniej niż ich poprzednik. - Hej kolego jesteś tam? - pierwsze pytanie było chyba rtoryczno - grzecznościowe. - Słuchaj wyglądasz na faceta z jajami. I takiego co ma gest i klasę. Może zagrasz z nami partyjkę? Twoje fanty przeciwko naszym co? Bo ci miejscowi to same gołodupce awidzieliśmy, że masz parę fajnych rzeczy. - głos mówił jakby należał do cwaniaka takiego samego jak on sam. Sądząc ze stylu wypowiedzi nie należeli do miejscowych a fanty na wymianę mogli sobie obejrzeć gdy Schroniarze przenosili towar z wozu na pokoje. Tego typu ludzi garnki raczej nie intersowały, lekarstwa w pudłach mogły im umknąć więc pewnie mówili o broni jaką widzieli.

- Właśnie a ta twoja ruda foczka to droga jest? Dużo byś wziął za nockę z nią? Wygląda na ostrą. Lubię ostre. - dorzucił drugi głos zainteresowany nieco innymi zasobami jakie najwyraźniej wpadły mu w oko podczas oględzin przy ich przybyciu tutaj.




Pustkowia; droga z Cheb; karawana Szczoty; Dzień 3 - wczesny wieczór; mżawka





Szuter i siostry Winchester



No i się rozpadało. A przynajmniej mżawka uderzyła w ten pogrążony we wczesnym etapie nocy ziemski padół. Drobne krople wilgoci uderzały w każdy fragment materii ożywionej i nieożywionej. Okazało się, że przepowiednia Sedny względem pogody była trafna jeśli uznać, tą mżawkę za opad o którym mówiła. Z drugiej strony było pochmurnie cały dzień więc wiosenna pora na dalekich przedpolach Detroit i Wielkich Jezior to wcale nie było takie dziwne. Może poza Szuterem który w ciągu ostatnich paru dni przezył więcej błota i opadó deszczu niż w jego rodzimej krainie przez cały rok można było spotkać. Może poza południowymi fragmentami pożeranymi nieustannie przez Zielone Piekło.

Obecnie jednak byli bezpiecznie chronieni przed większością kaprysów pogody przez ściany budynku. Po sprawdzeniu farmy przez zwiadowców Szczota zdecydował się na noclego w tym miejscu. Wyszedł z założenia, że skoro nic nie zaatakowało i nie próbowało zeżreć czwórki zwiadowców to i nie powinni się odważyć całej karawany.

Obóz jednak rozbił wewnątrz chyba stodoły czy czegoś podobnego. Tylko ten budynek był na tyle duży by pomieścić wszystkie wozy na raz. A gdy zaczęło mżyć nawet niezbyt wiele przeciekał. A tam gdzie wozy tam i ich załoga. Budynek był na tyle duży, że był zdolny pomieścić również ludzi i konie. Zaś gdy rozpalono ogniska, przez powietrze rozszedł się zapach gotowanego jedzenia, konie i wozy zostały rozprzężone to się zrobiło nawet całkiem przyjemnie. Można było mieć wrażenie, że te wszystkie spotkania z gangerami z Detroit były dawno temu. Zaś miejsce do obrony nadawało się dużo bardziej przed jakimiś psami niż tam gdzie obozowali poprzedniej nocy.

Przejeżdząjąc przez podwórze właściwi wszyscy zwracali uwagę na porzuconą osobówkę. Właściwie od strony podwórza czy nawet stodoły nie dało się jej nie zauważyć. Jednak Szef bezlitośnie wszystkich pognał łącznie ze zwiadowcami do rozbijania obozu co w ciemnościach jakie panowały póki nie zapłonęły ogniska dało każdemu zajęcie. Odetchnięto dopiero gdy obóz był już gotowy. Szczota zdawał się być zadowolony z pracy zwiadowców co było oznają, że Szuterowi i Sednie przydzielił drugą wartę czyli tę w okolicach północy. Była to najbardziej lubiana w nocnych wart bo po wieczornej krzątaninie człowiek najczęściej zbyt zmeczony jeszcze nie był, zaczynał stóżować gdy się wszyscy kładli a kończył na tyle wcześnie by jeszcze w nocy swoje pospać. Tod dostał pierwszą wartę ale obie siostry Winchester trzecią. Trzecia dla odmiany była jedną z najmniej lubianych bo przedzielała noc prawie na połowę więc ani przed ani po niej za wiele pospać się nie dało i człowiek najczęściej wstawał po niej niedospany. Towarzystwo w karawanie zdawało się odbierać to jako jawną karę dla Tiny za jej pyskowanie a Whitney najwyraźniej załapała się przy okazji.

Whitney gdy już dostała wolne od pracy podczas rozbijania obozu mogła się rozejrzeć po stodole. Stwierdziła, że byłoby trochę kabli do wymontowania, może jakieś żarówki ale przydałoby się jej jakieś światło a po drugie to z częściami do zmontowania baterii było niezbyt dobrze a przynajmniej oznaczałoby pewnie żmudne knucie jak cośtam zastąpić czymś tam. Ale budynek z założenia gospodarczy, nawet za przedwojennych czasów był uboższy w tego typu części i zamienniki. Pod tym względem dużo ciekawsze pole do popisu stanowił ten domek mieszkalny co go mijali. Z takiej przecętnej kuchni i pokoi prawie na pewno znalazłaby coś ciekawego nie tylko do zrobienia tej prościackiej baterii do radia. No i był jeszcze ten samochód.

Obie siostry nie miały jeszcze okazji go obejrzeć z bliska a obecnie po nocy nie był widoczny w ogóle po drugiej stronie podwórza zlewając się całkowicie z ciemną bryłą domu przy jakim był zaparkowany. Niemniej poza rzeczami zauważonymi w domu przez Tinę był to jedyny przedmiot nie pasujący do tego porzuconego otoczenia farmy. W zapadającym zmroku w jakim go mijali wyglądał całkiem przyzwoicie. Dwudrzwiowy sedan z kratkami zamiast bocznych okien i takąż kratą i żaluzjami na miejscu kierowcy i pasażera. Spokojnie mógł pewnie pomieścić cztery osoby a nawet i pięć choć to już mało detroidzkie by było tak się wieśniacko ściskać. Choć jedynie jedna para drzwi nie dawała komfortowego dostępu do tylnych siedzeń. Ale na jedną czy dwie osoby to się robiła niezła limuzyna. Pojazd nie miał runnerowych kolców, latynoskich akcentów kolorowych z Camino, nie był wyglancowany jak maszyny Schultz'ów ani nie miał wszedobylskich kotów i indiańskich motywów Huronów. Ósma Mila raczej też embelmatowała ósemkami swoje pojazdy. Słowem pojazd raczej nie nalezał do zadnego ze znanych i silnych w mieście gangów. O ile w ogóle był z tamtąd. Wyglądał na ochlapanego błotem jak po dalekiej podróży i z grubsza na cały choć bez bliższych oględzin stan jego silnika, baku czy tego co miał w sobie można było tylko zgadywać. Raczej nie sprawiała wrażenia godnej porzucenia przez właściciela chyba, że miała jakiś ukryty defekt niewidoczny na pierwszy rzut oka.

Okiem zaś Szutera miejsce na obozowisko było całkiem niezłe do obrony jak na możliwości jakimi dysponowali. Oba wrota były już dawno wywalone na ziemię więc zamknąć się ich nie dało. Wnętrze stodoły było więc jak najbadziej przelotowe co udowadniał wiejący, mokry wiatr. Wszyscy miescili się wewnątrz więc "w razie czego" o ile ktoś nie polazł wiadomo było, że coś czy ktoś na zewnątrz to nikt swój.

Noc znacznie ograniczyła pole widzenia choć nadal było jak na taka porę doby całkiem przywoicie. Z trzeszczącego przegniłymi i spróchniałymi dechami piętra nad wjazdem do stodoły w dzień ładnie by było widać całe podwórze a z drugiej strony nieco gorzej bo zarośnięty płot przesłaniał pole widzenia. Pozwalał się skryć przed wzrokiem obserwatora z budynku. Jednak by do niego dotrzeć musiałby wyjść z lasu co byłoby raczej do zauważenia. Ale w dzień. W nocy widać było niższą, bliższą ścianę przerośniętego żywopłotu i wyższą i ciemniejszą sciane lasu za nim. Obecnie prześlizgnięcie się pod płot nie byłoby raczej większym problemem. Na szczęście od płotu do stodoły nadal znajdował się tuzin czy dwa kroków raczej pustej przestrzeni. Dużo lepiej wyglądało to od podwórza gdzie właściwie z bliźniaczego posterunku widać było otwartą przestrzeń póki wzrok sięgał. A sięgał prawie na połowę podwórza choć w mroku pozostawał samochód, sam dom jawił się jako ciemna bryła a wjazd i droga wjazdowa w ogóle nie były wioczne nawet w dzień pewnie zasłonięte przez ten budynek. Co prawda możnaby się pokusić o posterunek w samym budynku, zwłaszcza na piętrze ale wówczas taki "farciarz" byłby skazany na samodzielne akcje bez wsparcia grupy bo od stodoły dzieliłoby go z kilkadziesiąt metrów. Może gdyby wrzeszczał byłby usłyszany przez tych w drugim budynku. Wówczas jednak pewnie byłby usłyszany przez to przed czym chciał ostrzec. Moznaby pobiec ale z latarką można było biec ale było ryzyko, że światło zostanie zauważone a możnaby i po ciemku ale bieganie po ciemku po Ruinach rzadko okazywało się mądrym pomysłem. Można było też zaryzykować walkę i strzelić. Wówczas jednak nie było wiadomo jak zareaguje ten do kogo się strzela jak i reszta karawany. Ryzyko było więc całkiem spore. Z drugiej strony dzięki decyzji Szczoty sam domek i samochód zostały nie rozdziwiczone poza wstępnym rozpoznaniem jakiego dokonali wcześniej z Tiną więc była szansa się obłowić. Domek zachęcająco nie wyglądał ale kto wie co tam mogło się kryć w środku.

Tina poszła w krzaki za potrzebą. Okazało się, że ledwo odwróciła się na ten głupi patrol na pięć minut i jej siostra już przygruchała sobie jakiegoś wieśniackiego lowelasa. Znaczy ściema była, że o biznes z baterią ale właściwie jakiej finezji możnaby się spodziewać po kimś z takiej wiochy? Na dziewczynie z Det trzeba było już trochę fantazji by zrobić wrażenia i najpewniej coś z Wyścigami a nie jakimś głupim radiem. Z drugiej strony jednak chyba się i tak wysilił, że przyszedł z radiem a nie widłami albo jakąś durną chabetą.

Z irytacją obserwowała jak zbliża się sylwetki dwóch kolesi kierując się w te same krzaki co ona. Perspektywa przyłapania z opuszczonymi spodniami wkrótce naszczęscie się rozwiała choć okazało się, że wybrali te krzaki z tego samego powodu co ona. No i dzięki temu podsłuchała co nieco z ich rozmowy gdy najwyraźniej nie spodziewali się w krzakach nikogo innego co by robił to samo co oni.

- No mówię ci tak jakiś cwaniaczek. Widziałeś jak z nimi nawijał? Jakze swoimi. Mówię ci to jeden z nich nie można mu ufać. - zaczął jeden głos z krzaków obok.

- Ale w sumie chuj wie o czym gadali no nie? - odpowiedział mu drugi najwyraźniej wątpiący.

- Ale wyglądało, że zrobili jakiegoś deal no nie? - odpytał pierwszy.

- No tak. Dał im jakieś paczki. Pewnie prochy. - rzekł domyślnie ten drugi chwaląc się własna spostrzegawczością i domyślnością.

- No właśnie. Zrobili deal. O tym właśnie mówię. - podchwycił ten pierwszy.

- Może znalazł przy motorze? - drugi zdawał się nieco wątpiący.

- I chuj, że znalazł! A jak nie? Jak miał od początku? Nikt mu nie sprawdzał jego rzeczy no nie? - syknął ten pierwszy.

- No nie, nikt mu nie sprawdzał. Do czego zmierzasz? - spytał znowu ten wątpiący.

- No, że zrobili deal z nim! Z nim a nie z nami! A jak on pracuje dla nich? Jest ich wtyką? - zdenerwował się ten pierwszy tępotą swojego rozmówcy.

- No ale jak? Przecież Szczota go w barze shaltował. - ten drugi zdawał się nadal powątpiwewać w wątpliwości kolegi.

- A kto przyszedł do kogo w barze? On do Szczoty czy Szczota do niego? - spytał zirytowanym głosem ten pierwszy.

- No on przyszedł do Szczoty. - flegmatycznie zgodził się jego rozmówca.

- No właśnie! A wszyscy wiedzieli, gdzie i kiedy Szczota wyrusza. Podesłali go ci gangerzy by był ich wtyką i wsparciem. Ammo i spluwy chce mieć każdy no nie? I co jeśli oni dogadali się ze Szczotą? - sfrustrowany głos znów zalał rozmówcę szepczącym potokiem syknięć.

- No ale ejjj... Jak to dogadali się ze Szczotą? Szczota ma swoje humory i jazdy ale nigdy mnie nie wyrolował w biznesie. Dlatego z nim jeżdżę. - ten drugi zdawał się być jawnie niedowierzający w taką wersję zdarzeń.

- Tak, mnie też. Ale do czasu. Wcześniej jakos nie brał patafianów mających układy z ludźmi Schultz'a. A jak już to powinien z Guido się dogadać a tak wieść pójdzie do Det to znów będziemy mieć przejebane wszyscy. Jak sądzisz co zrobi ten popapraniec w Det jak się dowie o układach z Schultz'ami? Może coś tam zrobi na mieście u siebie ale kurwa bekniemy za to my wszyscy ze szczotą na czele. A ten patafian może tu być by mieć oko na wszystko. - ten pierwszy był wyraźnie poruszony taką wizją i widać było, że sąsiadowi zza karzaka zdecydowanie ona się nie podoba.

- Ten Guido jest pierdolniety. Z Custerem było lepiej. Ale go kurwa zaciukali. - mruknął niechętnie zakrzaczony rozmówca.

- No jest pierdolnięty i było lepiej a kto za to wszystko musiał zapłacić? - prawie czuć było po głosie jak właściciel potakująco kiwa głową.

- No my... - odpowiedział mu podobnie potakujący głos. - Ale jak się dogadał z gangerami Schultz'a i wziął tego typa to po co jedzie z nami? - spytał zaciekawiony głos.

- No do czarnej roboty. Sam wiesz jak tam jest. Najczęsciej jest w porządku no ale czasem jest chujowo. I nas pewnie bierze na takie chujowo. A potem mamy towar na wozach i zjawiają się ci gangerzy. Kto wie, może Szczota każe nas załatwić by świadków nie było i wróci do Cheb jakby nigdy nic sprzeda jakaś historyjkę o napadzie czy co. - odpowiedział rozeźlonym tonem ten pierwszy.

- A te dwie? One też nie są od nas. Nikt ich nie zna. Też mają deal z Schultz'ami? - spytał po dłuższej chwili milczenia ten drugi.

- Chuj wie. Bezpieczniej założyć, że też z nimi robią. To już byłaby trójka. Jakoś z nami nie gadają i nie trzymają się no nie? A ta z karabinem jest jakaś jebnięta. Słyszałeś co Tod opowiadał jak to było z tym koniem? Pogięta jakaś, chłopak chciał dobrze a ta mu pojechała chuj wie za co. idiotka jakaś. - pierwszy głos zdawał się być jawnie zdegustowany zachowaniem rangerki z początku patrolu. - Ale sam zobacz, polazły we dwie na patrol w dzień i nie ostzegły nas o tych gagerach no nie? - zagadnął kolegę ponownie.

- Może nie mogły? Wiesz byli za blisko czy co tam... - drugi zdawał się szukać innego rozwiązania.

- Chuja tam a nie nie mogły... Co za sens wysyłać kogoś na patrol jak cię nie ostrzega na czas? A nawet jeśli to i tak dziwna zbieżność no nie? Wysyłasz gangerowe laski na patrol i nie ostrzegają cię o nadciagających gangerowych kolegach no nie? - facet na koniec zakończył splunięciem które nieświadome dla niego trafiło rozkraczoną niedaleko Tinę.

- Nie wożą się jak gangerzy Schultz'a czy Guido. - zaoponował krótko ale niezbyt przekonanym głosem ten drugi.

- No to co? Ten patafian też nie jest ubrany jak tamci. w sumie chuj wie w co on jest ubrany swoją drogą. Ale nie znaczy, że dla nich nie robią no nie? - spytał dla odmiany ten pierwszy.

- No tak. - zgodził się ten drugi. Chwilę trwało zgodne milczenie po czym znów zapytał. - To co chcesz teraz zrobić? Nie możemy nic zrobić Szczocie. Tylko on wie jak tam wejść i wyjść. Bez niego nie damy rady. - rzekł w końcu ten drugi.

- Nie wiem kurwa... Trzeba pogadać z resztą. Wiesz, Szczota to swój chłop ale cwaniak. Chuj wie z kim się dogadał a często go nie ma prawie tak często jak Drzazgi. Jak nas chce wycwaniakować to niech wie, że się nie damy. I na tą trójkę też trzeba uważać. Nie zamierzam skończyć na poboczu drogi z gangerową kulką w potylicy. - rzekł ten pierwszy kończąc najwyraźniej swoje wieczorne załatwianie spraw. Sądząc po odgłosach ten drugi również.




Pustkowia; pd od Mac; las; Dzień 3 - wczesny wieczór; mzawka




Bosede "Baba" Kafu


Pościg znów ruszył gdy tylko gangerzy na drodze skończyli swoje sprawy i ruszyli w dalszą drogę. Baba zauważył ruch po drugiej stronie. Niewielkie poruszenie gałązki sprzeczne z tym co nadawał na zewnątrz wiatr i opadająca wokół mżawka. Aaron nie wykryty przez niczego nie podejrzewających gangerów ruszył się najwyraźniej z miejsca choć jego samego zwiadowca nie dostrzegł. Ruszył jego tropem przecinając pustą już drogę na której dostrzedł odbite w błocie slady motocyklowych opon i wciąż żazące się pety.

Trop zawiódł go w górę wzgórza. Już zbliżając się do jego korony ułyszał jakiś tumult i odgłosu silników chyba od motorów. Ze szczytu wzgórza odkrył jeszcze więcej. A mianowicie cały obóz. Widział kilkanaście motorów i pojazdów rozsypanych tu i tam wokół jakiś budynków. Większość wyglądała dość spokojnie i stacjonarnie i odgłos silników pochodził od trzech motocykli które właśnie wjeżdżały do obozu. Całkiem możliwe, że tych samych których Baba widział niedawno na drodze za sobą. Mogli objechać drogą te wzgórze jakoś dookoła i dotrzeć w zbliżonym czasie jak Schroniarz z buta ale na przełaj.

Usłyszał kroki. Niezbyt ostrożne jak na jego standard. Na pewno nie należące do takiego profesjonalisty od znikania jak choćby Aaron o sobie nie wspominając. Niemniej dla przeciętnego gamblożercy pewnie uchodziłyby za ciche skradanie. Było ich dwóch. Mieli nonszalancko przewieszone przez ramię automaty na ramionach a charakterystyczne, zimne kształty UZI czy MAC-ów ładnie odbijały się na ich cieplnych sygnaturach. W drugiej dłoni mieli żarzący się zółtawo pet który był najjaśniejszym i najbardziej widocznym elementem ich sylwetki. Kurtka nieco blokowała i wytłumiała emancje ciepła sugerując, że jest zrobiona z jakiegoś grubszego materiału na przykład skóry. Wsytające z niej tu i tam kolce, ćwieki czy łańcuszki też raczej pasowały do mody popularnych u różnorakich grup bikerów.

- No kurwa, myślisz, że się zgodzi? - spytał wątpiąco jeden ze strażników.

- Pojebany jest jakby się zgodził. Ja tam kurwa nie wracam. - odparł zdecydowanym głosem drugi strażnik.

- Mówił, że ich spławi a gadają i gadają... - rzekł ten pierwszy odwrcając głowę w kierunku obozu w budynkach.

- O czym tu kurwa gadać?! Załątwmy ich i spływajmy stąd. Widziałeś ich sprzet? No ja pierdolę... - odparł rozmówca i przy wzmiance o sprzęcie dała się słyszeć zazdrość i podziw.

- Noo... Przydałby nam się taki... Ale nie wyglądają na łatwych do załatwienia... - drugi strażnik zgodził się choć zdawał się wątpić w realność przedsięwzicięcia.

- A ta jebana dziura w ziemi wygąda ci na łatwą do załatwienia? Jak chcesz załatwić coś co ci odpierdala mięso od kości i wyrzugjesz wąłsne bebechy? A tamci kolesie od kulki i kosy na pewno umierają tak samo jak każdy. - gangerski strażnik zdawał się oceniać ryzyko i chyba wydawało mu się na akceptowalnympoziomie w stosunku do alternatywy o jakiej wspomniał. Odwrócili się i zaczęli powolny marsz powrotny najwyraźniej kończąc swoją amrszrutę w tym miejscu. Gdy się odwrócili plecami zaczajony w krzakach Bosede dostrzegł tak znany mu z czeluści pamięci wizerunek Stalowych Ćwieków wyćwiekowany na kurtkach. Jednak trop Aarona z serum prowadził kompletnie w inną stronę niż marszruta gangerskiego patrolu. Jeśliby snajper utrzymał ten kierunek obszedł by pewnie raczej nie wykryty przy takim poziomie umiejetnosci obóz. Chyba, żeby zdecydował się na coś zaskakującego jak na przykład wizytę w tym obozowisku.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172