Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-09-2015, 17:01   #11
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
“Cholerna burza” - pomyślał, spoglądając przez wybite okno starego magazynu. Zostało mu kilka kilometrów, ale był zmuszony przerwać wędrówkę. Ściana deszczu jaka spadała z nieba i zimny porywisty wiatr, wygrały z jego determinacją do powrotu. Był w drodze ładnych już kilka tygodni, wracając początkowo przez zaspy i zlodowaciały śnieg, a teraz brodząc po kostki w błocie. “Kilka godzin i tak nie zrobi mi już różnicy”.

Cała drogę zżerała go niepewność o los Kate. Jego ręka po raz kolejny odruchowo powędrowała za pazuchę płaszcza, w stronę wymiętolonej już do granic możliwości gazety. Tej samej z której dowiedział się o walkach w Cheb. Artykuły o bohaterskiej obronie przed gangiem motocyklowym znał już niemal na pamięć. Niestety, dla niego były i tak zbyt ubogi w szczegóły. Dlatego parł na północ, przez tak parszywą pogodę, by jak najszybciej dotrzeć do wioski. Od tamtych wydarzeń upłynęło już sporo czasu, niemniej miał nadzieję, że Austin była cała i zdrowa.

Zostawił ją bez słowa, choć był jej winien pożegnanie. Jednak jeśli Dickson zorientowałby się ile dla niego znaczyła, to ten zimnokrwisty skurwiel, bez wahania wykorzystałby ją w roli przynęty. Wiedział, że sprawił jej tym sporo bólu. Wyleczyła go, zarówno z fizycznych obrażeń, których miał sporo, zanim doczołgał się do Cheb - małej, spokojnej, rybackiej osady nad brzegiem jeziora. Próbowała też, choć nie było jej łatwo, uleczyć rany jakie jego dotychczasowe życie odcisnęło na jego duszy i psychice. Nie mógł sobie wybaczyć, że opuścił ją w tak parszywy sposób. Nie mógł pozwolić, by zginęła za jego dawne grzechy.

Deszcz stał się mniej intensywny, wiatr też jakby troszkę ustał. Jednak granatowo-purpurowe chmury nadal złowieszczo wisiały nad horyzontem. Wyszedł ze swojego schronienia i ruszył w kierunku miasteczka. Ze zdziwieniem zaobserwował pomarańczowy osad, jaki pokrywał cienką warstwą, kałuże i błoto. Widoczne przyszedł wraz z deszczem, Lynx pochylił się i sprawdził jego zapach i konsystencję. Nie wyczuł nic co by mu mogło podpowiedzieć, co to za świństwo. Postanowił nie przejmować się tym, skoro i tak nie mógł nic z tym zrobić.

Do miasta wszedł od południa, będąc już solidnie zmęczonym i zziębniętym. I już tutaj widział pierwsze ślady walki. Połamane ogrodzenia i zniszczone miedze, które oddzielały ziemie poszczególnych farmerów. Znał tą okolicę dość dobrze, często towarzyszył Kate podczas wizyt u farmerów. Ich zwierzęta, tak jak ludzie w dzisiejszych czasach, chorowały aż nadto często. Pani weterynarz w Cheb, była bardzo ceniona i szanowana, jak każdy spec zresztą. Zbliżał się do pierwszych zabudowań. Im głębiej wchodził w miasteczko, tym więcej śladów walki widział. Postrzelane seriami z karabinów ściany, osmalone od ognia i wybuchów. Gdzieniegdzie widział zniszczone i spalone wraki samochodów, które na pewno należały do najeźdźców. Przestrzelone mury kościoła, mury z cegły, grube na dobre kilkadziesiąt centymetrów! To mogła być tylko półcalówka. Widział podobne zniszczenia na Froncie, parę razy nawet sam prowadził ostrzał z tego bydlęcia. Resztki barykad i bruzdy okopów, które teraz wypełniały się burym błotem, były kolejnymi świadkami zimowych starć.

Wioska nie miała zasobów, by przeciwstawić się takiej sile. Przynajmniej na tyle miał wiedzy, o zaopatrzeniu Cheb, zanim stąd wyjechał. Tubylcy odgryzali się dzielnie, tyle wiedział z gazety i widział po pozostawionych wrakach, jednak ostateczny wynik mógł być tylko jeden. Runnersi musieli wyjść z tego na tarczy, a skoro raz udało im się dopiąć swego, będą chcieli regularnie skubać miejscowych. Cheb, już nigdy nie będzie spokojną osadą, jaką pamiętał.

Spotkał kilku miejscowych, którzy odświętnie ubrani podążali w kierunku cmentarza. Stary Williams z rodziną, farmer z południowych rubieży miasteczka. Pamiętał go, bo kiedyś Kate uratowała jego wzdętą krowę. Poznał go, ale Lynx nie mógł powiedzieć, żeby ucieszył się na jego widok. Był raczej zdziwiony, że widzi go żywego. Od niego dowiedział się, że Kate żyje, wyjechała zaraz po nim, chciała go szukać. Po tych słowach aż się skurczył w środku, wyrzuty sumienia powróciły ze zdwojoną siłą. Pastor nie przeżył zimy, zawsze był chorowity i nigdy nie przepadał za Natanielem, uważając, że nie nadaje się na partnera dla Kate. Wzajemnie zresztą, Wood uważał go za skończonego hipokrytę i tchórza, jednak z niezrozumiałych dla niego przyczyn, medyczka bardzo go szanowała.

Weteran Posterunku postanowił pójść do centrum Cheb, jednak przy Łosiu odbił się od drzwi. Widać Rudy Jack też wybrał się towarzyszyć “wielebniętemu” w ostatniej podróży. Barman zawsze wiedział o wszystkim co się działo w mieście, rangą i mirem wśród mieszkańców dorównywał mu tylko szeryf Dalton i pastor. Tego ostatniego komandos mógł już skreślić z tej listy. Rudy zawsze miał jakąś ciekawą robotę nagraną, czasem Lynx się u niego najmował. Teraz zapowiadało się na to, że nie dowie się niczego ciekawego. Skierował swoje kroku ku sklepowi Andrew, najlepiej zaopatrzonej składnicy broni i ekwipunku w okolicy, jednak i tutaj spotkał się z rozczarowaniem. W miejscu solidnego, murowanego budynku o dwóch kondygnacjach, ziała teraz w ziemi ogromna dziura. Nad nią w strugach deszczu stał mężczyzna.

Lynx spoglądał na nieznajomego dłuższą chwilę. Stał wpatrując się w to co zostało ze sklepu Andrew. Słyszał już od miejscowych, których spotkał do tej pory, że walki prowadzone zimą były ciężkie, ale takich zniszczeń się nie spodziewał. Podobne kratery widywał tylko na Froncie i to po pociskach z ciężkich armato-haubic.

Nieznajomy na pewno nie był stąd, to była pierwsza myśl Lynxa, wskazywało na to uzbrojenie i ubiór. Sam strój był dośc standardowy, za to skórzana zbroja jaką miał na sobie już nie. Podobnie z uzbrojeniem, belgijski pistolet maszynowy P90, nie był standardową pukawką spotykaną w takiej dziurze jak Cheb. Poręczny, ale na rzadką amunicję. Wood przypuszczał, że jakieś zmutowane ścierwo zakończyło parszywy żywot by posłużyć za materiał na tę dziwną zbroję. Nieznajomy odwrócił się i chwilę lustrował wzrokiem zbliżającego się Nataniela. Ten początkowo nie odpowiedział na jego pytanie, dopiero kiedy stanął obok niego na skraju krateru, odezwał się do niego, nadal wpatrując się w strumienie szaroburej wody, ściekającej na dno leja: - Tutaj? Nigdzie, w całym Cheb ponoć ciężko o amunicję i prowiant. Najbliżej chyba w Detroit znajdziesz coś konkretniejszego - podniósł wzrok na nieznajomego - z daleka jesteś?

Teraz nieznajomy zamilkł nie spuszczając wzroku z twarzy Lynxa.
- Detroit nie jest mi po drodze - odezwał się w końcu. - Co tu się działo? -
Posterunkowiec znowu skierował wzrok w stronę dziury w ziemi. Wszystko pokrywał ten pomarańczowy osad. Zaprezentował w ten sposób nieznajomemu szkaradną bliznę na prawym policzku. Nienawidził jej, ale w przedziwny sposób robiła wrażenie na niektórych ludziach: - Podobno stary Andrew wysadził się z całym dobytkiem. Gangerzy z Det chcieli go okraść, ślady walk są w całej wsi. Nie wiem jeszcze co się tu wydarzyło, dopiero wrociłem do Cheb. Szukasz czegoś konkretnego? Nie dosłyszałem jak na Ciebie wołają?
- Bo nie przedstawiałem się. - odpowiedział nieznajomy uparcie wpatrując się w profil rozmówcy. Po chwili dodał jednak: - Mówią na mnie Szuter - Zapewne stwierdził, że i tak jego strój jest wystarczająco rozpoznawalny. Mimo to, co to było za imię - Szuter?

Nataniel chwilę oderwał wzrok od rumowiska, nawet przez chwilę się nie zdradzając, że w dole zauważył jakiś kanciasty kształt. Początkowo jego oko go nie wyłowiło wśród potoków deszczówki i błota, ale teraz woda coraz bardziej go obmywała: - Lynx - przedstawił się żołnierz. - Mieszkałem tu jakiś czas, człowiek wyjedzie na chwilę, wróci a tu taki rozpierdol. Szkoda Andrewu, był nieźle zaopatrzony. Do twojej zabawki pewnie miałby parę pestek - wskazał ruchem głowy belgijski pistolet maszynowy. - Na co polujesz? Bo chyba nie na jelenie - skrzywił twarz w uśmiechu, ale sprawiło to, że blizna wyglądała jeszcze bardziej makabrycznie.

Szuter wyciągnął rękę na powitanie - brakowało w niej małego palca. - Zależy za co zapłacą. Czasem mutant, czasem ganger. Czasem bandzior, a czasem dłużnik. - odpowiedział. - Wszędzie w okolicy kierowano mnie do tego właśnie sklepu. Dobrych pestek zawsze mało, widać tutaj również ich zabrakło. - Jeżeli blizna wywarła wrażenie na rozmówcy, nie dał tego po sobie poznać. Wzrok cały czas skierowany był prosto w oczy Lynxa.

Snajper wyczuwał w rozmówcy profesjonalistę, kogoś podobnego niemu, przynajmniej tak mu się wydawało, nauczył się jednak nie ufać pierwszemu wrażeniu: - A no brakło, cholerni gangerzy - skrzywił się i splunął ze złością w stronę kałuż zbierającej się na dnie dołu. - Ścierwo. Długo już w Cheb? - zapytał ściskając podaną mu rękę.
- Przejazdem od rana. To by tłumaczyło dziury w ścianach i nowe meble w Łosiu. Ty jesteś stąd?
- Jakiś czas temu mieszkałem tutaj. Nie było mnie kilka miesięcy, sądząc po przestrzelinach w ścianach kościoła, gangerzy przyjechali tu ciężkim sprzętem, nigdzie poza Frontem i Nowym Jorkiem, nie widziałem półcalówek w akcji - podzielił się swoimi wcześniejszymi spostrzeżeniami. - Szukasz czegoś konkretnego? Trochę amunicji mam na sprzedaż, ale pewnie nic co by cię zainteresowało.
- Dobrego jedzenia, zimnej wódki, gorące dziewki i kilku dobrych pestek - powiedział wskazując swoją PMkę. - Nie wyglądasz na kogoś, kto ma ostatnie dwie. - Po raz pierwszy na kwadratowej okraszonej kilkudniowym zarostem twarzy pokazał się uśmiech. - Półcalówki powiadasz? Ktoś musiał nieźle namieszać, skoro brudasy wyciągnęły naprawdę ciężką amunicję.
- Chebańczycy wspominali, że przyjechali po haracz, więc pewne coś poszło nie tak. Żarcia za dużo nie mam, amunicji do swoich karabinów nie sprzedam, ale po szczeniaku mogę polać - zaśmiał się Lynx. Ciśnienie trochę z niego zeszło, kiedy dowiedział się, że z Kate wszystko w porządku. Zamierzał iść do niej zaraz po pogrzebie, więc została mu jeszcze godzina, albo dwie.
- Nie godzi się odmawiać. Znajdźmy jakieś cywilizowane miejsce. Słyszałem, że po pogrzebie w Łosiu będzie można usiąść i może nawet coś zjeść.
- To może chodźmy teraz? Po pogrzebie mam do załatwienia jedną sprawę i trudną rozmowę, więc możemy teraz. Planujesz zostać na dłużej w Cheb?
- Niech będzie. Też mam coś do załatwienia, ale to może poczekać.

Nataniel myślal chwile nad znaleziskiem, które spoczywało w dole. Lekkie nie bylo na pewno, sam mółl nie dać rady wytargać skrzynki czy cokolwiek to bylo: - Mam jeszcze jedna propozycje. Pomożesz wytarabanić mi z leja - wskazał na kanciasty ksztalt - to coś? Cokolwiek to jest moze byc coś warte. Gamblami podzielimy się po połowie? Powinnismy sie uwinąć zanim pogrzeb pastora sie skończy. Co Ty na to? - teraz on bacznie obserwował minę Szutra, ciekaw jego reakcji.
- Straszne błoto się tam zrobiło - odpowiedział Szuter nawet nie spoglądając na lej. - Nie wiem jak chcesz to zrobić, żeby się nie upierdolić.
- Czyścioszek mi się trafił - zaśmiał się. - Nikt nie mówił że będzie łatwo, ale jeśli Andrew schował coś tak, ze przerwało wybuch, to nie mogło być byle co. Mam line, przywiążemy jej koniec tu na górze i zejdziemy po to, zamocujemy line i wciągniemy na górę? - Lynx miał nadzieję ze uwiną się szybko.
- Po prostu nie uśmiecha mi się tonąć w błocie. - odpowiedział Szuter bez cienia uśmiechu, ale nie protestował. Sam też miał linę, którą wyciągnął z wojskowej kostki.

Lynx zrzucil plecak na kawalek starej deski. Przy schodzeniu na dol nie chcial byc za bardzo obciazony. Snajperke schowal do pokrowca przy plecaku a calosc przykryl brezentem. Przywiazal linke do kawalka solidnie wygladajacego zelbetonowego gruzu. Poczekał aż Szuter zrobi to samo, przyglądał się jak jego towarzysz przywiązuje do swojej liny plecak: - Sprytnie - powiedział z uznaniem i zrobił dodatkową pętlę na swojej lince, kopiując działanie Szutera.

Pomysł z linami okazał się strzałem w dziesiątkę. Lej okazał się śliski i grząski a w połączeniu z katem nachylenia stoku zdradliwy. Schodzenie okazało się nie tak całkiem łatwe ale jeszcze znośne. Pewnie dałoby się zejść bez lin. Co innego z wyjściem. Gdy znaleźli się blisko bajora z mętną wodą przykrytego tym dziwnym, pomarańczowym nalotem nagle lej jakby urósł. A przynajmniej wydawał się większy niż patrząc z jego krawędzi. Z tej perspektywy wyjście z niego bez lin wyglądało na niezła gimnastykę.

Z bliska znalezisko okazało się skrzynią. Jakąś metalową, obdrapaną, pognieciąną i chyba wygietą albo od wybuchu albo i wcześniej. Niemniej nadal jak na przygody które przeszła wyglądała całkiem obiecująco. To co udąło im się w miarę lekko odgrzebać zapowiadało się na pojemnik zdecydowanie większy niż standardowy zasobnik na amunicję do umg. Sądząc po proporcji i kształcie zapowiadało się, że wystaje ten najmniejszy bok pojemnika. Gorzej było z wydobyciem. To co udało im się wygrzebać od reki dało im wzgląd, na szacunkowe warunki pracy. Wyglądało, że tym co mają przy sobie dadzą radę odwalić opadającą, mokrą ziemię. Za to jednak obawy Szutera co do ubabrania się błotem wyglądały na całkiem zasadne. No i czas. O ile Chebańczycy nie preferowali specjalnie długich ceremonii pogrzebowych to szanse by zdążyć odgrzebać tą skrzynię i potem dojść na cmentarz zapowiadały się marnie.

“Cholerne błoto” - myślał odgrzebując kanciasty, metalowy pojemnik z błota. Szło im wolniej niż się spodziewał, ale póki co nie najgorzej. Kiedy już wydobyli go na tyle, że mogli zamocować liny, Lynx obwiązał swoją linką skrzynkę, odsówając się potem, by Szuter mógł zrobić to samo. Pozostało już tylko wciągnąć pojemnik na górę. Kiedy wygrzebali się na powierzchnię, Lynx ze znalezionej rury, walającej się na placu po wybuchu, zrobił dźwignię, próbując zwiększyć przełożenie swojej siły przy wyciąganiu metalowego pojemnika.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 12-09-2015, 21:43   #12
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
- Dziwna sprawa.
David starał się omijać co większe toksyczne plamy na drodze, tak jak robiłby to każdy normalny człowiek. Nie bardzo się dało, bo syfu było pełno, odczuwał związany z tym dyskomfort. Walka z maszyną jest prosta. Jest on, jest ona, kto pierwszy uderzy tam gdzie trzeba, wygrywa. Ale cała ta chemia? Jej nie idzie zastrzelić, a wystarczy, że wda się w jedną małą ranę, zadrapanie i już noga robi się spuchnięta w przeciągu godziny, a po kolejnej trzeba amputować. Oczywiście gdyby tak było wszędzie i przez cały czas, to Stany chodziłyby o kulach. Gangerzy jeździliby nie na motorach, a na wózkach inwalidzkich. Trzeba jednak pamiętać, że czasem to jedno konkretne miejsce, jak niepozornie by nie wyglądało, jest bardziej trujące niż Mississipi.

- Może to jakaś większa morwa, której przepaliły się obwody. Odłączona od Molocha nie wie co ma robić i idzie po prostu przed siebie, bez celu i zadania do wykonania.

Głośne plaśnięcie. Brennan musiał szarpnąć nogą, żeby wydostać ją z gęstego, głębokiego błota, sprytnie zakamuflowanego jako płytka kałuża. Nie należał do ludzi dbających o wygląd, ale lubił swoje buty, nie były to byle szmaty owinięte wokół stóp. Dla człowieka, który jest cały czas w ruchu, to prawdziwy skarb.

-Możemy tak iść i iść. Nie wiem czy mamy co liczyć na to, że padną jej baterie.

Parszywa pogoda działa na Gordon’a mocno negatywnie. Był podburzony i wyraźnie zmęczony tą wędrówką przez ten chemiczny syf. Przed nim szedł jego kompan, od czasu do czasu rzucając złotymi myślami, których Gordon na razie nie raczył komentować. Szedł za David’em również starając się unikać wszelkiego babrania się w bagnie:
- Nie o to chodzi… mamy dwie opcje… albo idziemy dalej do Cheb i tam szukamy kilku strachliwych, którzy zapłacą nam grube gamble za ubicie kilku puszek albo… idziemy ubić jedną sztukę żeby mieć dowód że kilka maszyn się faktycznie tu kręci… dobrze wiesz stary, że ślady jednej maszyny mogą bardzo szybko zmienić się w ślady kilkunastu maszyn… - kiedy mijali kolejny ślad kucnął nad nim i mówił dalej - jeśli odpuścimy to przy takiej pogodzie możemy blaszaka później nie znaleźć… deszcz zmyje wszystko….
- Jeśli nie odpuścimy, to razem ze śladami zmyje i nas. - otarł twarz z wody -To okoliczne wsie. W promieniu całego regionu nie ma drugiego duetu gości, którzy wyglądają jakby zdezerterowali z frontu zabierając ze sobą pół magazynu Posterunku. Jeśli gdzieś pojawią się maszyny, to ktoś stamtąd spieprzy. Wystraszony ojciec, szczur, jakiś handlarz. Wieść się rozniesie. Jeśli ktoś zobaczy nas targających granatnik i EMP, również wieść się rozniesie. Mamy dwie wieści i mamy kontrakt. Zresztą sam mówisz, że maszyn może być sporo. Czujesz się odpowiednio przygotowany? Informacji brak, pułapek brak, znajomości terenu brak, stan broni niesprawdzony, pogoda marna, szanse zgubienia się spore, a jeśli któregoś z nas postrzelą, to nawet nie będziemy wiedzieć gdzie jest ktoś, kto zna się na łataniu ani tym bardziej jak do niego dojść. Wolę żebyśmy najwyżej stracili jedno zlecenie, niż samobójczo poszli za czymś, o czym nic nie wiemy. Pójdźmy do Cheb, tam chwilę odpoczniemy i popytamy. Nie wiem jak Tobie, ale nasz mały walkabout po pustkowiach daje mi się we znaki.

Gordon kiwnął od niechcenia głową w geście zgody:
Ruszajmy więc do Cheb… Intryguje mnie co takiego ciekawego jest w tej mieścinie że maszyny zawędrowały tak daleko… to nie może byc zbieg okoliczności.

Walker zamknął temat i ruszył przed David’em w stronę miasteczka. W taką pogodę na pewno zajmie im to trochę… ale przynajmniej odpoczną.

-Ja wiem? Strzelałbym raczej, że coś pomieszało się w obwodach. Rzadko, ale się zdarza. W końcu co miałby tu robić, to totalne zadupie.

Gordon mruknął coś niezrozumiale pod nosem i ruszył do spokojnie i cicho w stronę zadupia jakim było Cheb.*

***
Szli tak dłuższą chwilę w ciszy. David już od samego początku znajomości wiedział, że Walker nie należał do gadatliwych. Nie przeszkadzało mu to, jedni są, inni nie. Czasem jednak próbował trochę pociągnąć go za język, ot żeby nie stracił głosu od milczenia.
- Klimat jak u nas w Federacji. Syf, brud. Brakuje tylko arystokraty z szabelką.


Gordon kiwnął głową i krzywo się usmiechnął:
Nie lubię Federacji… więc i to miejsce mnie póki co nie przekonuje… już jednego szalchciurę z sobą targam, uwierz mi… drugiego i to z szabelką mi już nie potrzeba…
- A gdzie mi do szlachciury?*

Przynajmniej nie marudzisz jak co drugi gość z Federacji jakiego znam… parszywa banda wyniosłych łachmytów… - kontynuował, nadal mijając kałużę za kałużą, przeskakując z suchego na suche - daleko do tego Cheb… możnaby pomyśleć że do tej pory napatoczylibyśmy się na coś więcej niż tylko ślady jakiegoś blaszaka… czym prędzej dobijemy do tej zabitej dechami dziury tym szybciej załapiemy jakieś zlecenie i tym szybciej stąd pryśniemy… chociaż - zastanowił się przez chwilę i rozejrzał po okolicy - tutaj raczej nie zapuszcza się zbyt wielu łowców głów, a już na pewno nie ten szaleniec Esteban...

- Dla niego jesteśmy raczej za daleko od frontu. - wzdrygnął się, gdy znikąd pojawiło się coś dziwnie oślizgłego wielkości szczura i z pięcioma pazurzastymi łapami. Jakby jaszczurka, choć David miał co do tego poważne wątpliwości. Uczepiło się jego nogi i tylko gapiło przed siebie. - Litości.
Chwycił cudactwo stworzone przez naturę i promieniowanie, po czym odrzucił w siną dal.
- Federacja nie jest aż taka zła jak się powszechnie uważa. A już na pewno nie tak bardzo jak Salt Lake. Nigdy nie byłem, ale ilekroć spotykałem kogoś, kto wierzył w odwieczne byty, dziwnym trafem pochodził właśnie stamtąd. Albo tam zmierzał. Słyszałeś że podobno jest jakaś grupa, która czci maszyny? - uśmiechnął się - Mają być nowym, lepszym gatunkiem. Przyszłością.

Gordon uśmiechnął się:
- Hah… jeśli świat nie zacznie szkolić lepszych zabójców maszyn niż ty to na pewno tak będzie… ale martw się, masz mnie… póki ja żyję żadna metalowa puszka się do ciebie nie dobierze… jeszcze jest szansa żeby byli z ciebie ludzi Brennan!
- I dlatego pozwalam sobie na fuszerkę w tej pracy. Twoja magnetyczna osobowość sprawia, że i tak wszystkie maszyny garną właśnie do Ciebie, tak jak wszystkie kobiety właśnie do mnie.
- No tak… - kiwnął głową w akcie bezsilności - znalazłeś sobie czarnucha… widzisz to śmieszne bo naprawdę jestem czarny… kiedyś pożałujesz za te słowa… a ja jak będę miał okazję cię uratować przed jakąś puszką - usiądę na spokojnie i popatrzę czy dasz radę się wywinąć…
- Chyba mi nie powiesz, że legendarny Anioł Pustkowi, chodząca dobroć ze spojrzeniem szczenięcia, Gordon "Cyberucho" Walker, będzie tylko patrzył jak zbieram baty?
-Przesadziłeś z tym aniołem przyjacielu… ale tak… masz teraz powód żeby częściej zaglądać pod blachy maszyn niż pod kiecki lasek, zboczony niewyżyty partaczu… - uśmiechnął się, po chwili jednak spoważniał mocniej naciągając czapkę na głowę by lepiej zasłonić swoje cybernetyczne ucho - uważaj żeby ci się taki komentarz dotyczący cyber-czegokolwiek wymsknął gdzieś podczas wędrowania po Cheb, nie wiadomo jak chłopaki i dziewczyny z Cheb zareagują na takie dziwactwa...
- Gordonie mój mroczny, obaj przecież wiemy, że z tymi kobietami, to nie tak na poważnie. Tak jak z Twoim grobowym podejściem. Rozchmurz się trochę. Pogoda i tak jest marna, świat zyskałby na naszych promiennych uśmiechach. O ucho się nie martw. Jeśli chłopaki i dziewczyny nie będą przychylnie nastawieni, to targasz na plecach coś, co zawsze pomaga zmienić nastawienie.
Skinął głową w stronę długiej stalowej ramy broni, z przymocowanym rewolwerowym bębnem wypełnionym granatami. Do tego kolba, spust. Pierwszy lepszy zabijaka frontowy rozpozna MGL. Bardzo przydatna rzecz w ich branży.

Gordon tylko zerknął na opisywany przez jego kompana granatnik i podbił go nieco poprawiając pas nośny. David miał rację ale Walker nie lubił używać granatnika na ludzi. Wydawało mu się to szczególnym sadyzmem… ale już nie raz musiał po niego sięgnąć więc opory były raczej natury czysto teoretycznej niż faktycznie empatycznej:
- Grobowe podejście może wreszcie się zmieni jak dojdziemy do tego pieprzonego Cheb… napiłbym się czegoś, posiedział w suchym miejscu… bez błota…
- Fakt. - Brennan był całkowicie przemoczony - Czasem żałuję, że nie mamy samochodu. No ale więcej z tym problemu niż pożytku. Benzyna też nie spada z nieba.
- Ale nogi zdrowsze… - odburknął pod nosem zabójca maszyn.
- Obaj wiemy, że w naszym godnym szacunku zawodzie nie kończy się ze zdrowymi nogami. Ciężko o dobrą furę, trzeba by pewnie co chwila naprawiać rzęcha. Nie mamy gambli na coś, co wygrałoby w Detroit konkurs techno-urody. - patrzył z poważną miną na Walkera. W końcu pojawił się szeroki uśmiech - Poza Twoim uchem.
 
no_to_ten jest offline  
Stary 12-09-2015, 23:29   #13
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will ochlapał sobie twarz zimną wodą i z cichym westchnieniem oparł dłonie na umywalce. Po kilku oddechach uniósł głowę i spojrzał w lustro na swoje odbicie. Chłopak z niesmakiem musiał przyznać, że zazwyczaj był to bardziej przyjemny widok. Zazwyczaj pełne życia, bacznie obserwujące otoczenie oczy, teraz były smutne i jakby zrezygnowane. Ale nie było w tym nic dziwnego – ostatnie miesiące były dla Willa niezwykle trudne. Z tej perspektywy chłopak musiał dłużej się zastanowić żeby przypomnieć sobie od czego to wszystko się zaczęło.

A zaczęło się od chęci pomocy mieszkańcom Cheb. Przylecieli oni z prośbą o możliwość przeczekania w ich schronie ataku gangerów, a dobrotliwy Baba oczywiście się zgodził. Szkoda tylko, że sam nie brał udziału we włączaniu generatora… Chociaż sądząc po jego opowieści i stanie w jakim się znalazł, przeszedł o wiele gorsze akcje niż chłopak…

Will jeszcze raz włączył kran i tym razem przetarł sobie kark zimną wodą. Generator – Barney powiedział, że żeby mogli przyjąć mieszkańców muszą włączyć generator żeby odpaliły się pompy na pełną moc i wtedy wszyscy się nie poduszą. Tego samego dnia więc zeszli na dół i włączyli ten cholerny generator. Chodź cała ta droga w tę i z powrotem trwała zaledwie kilka dni, ich oddział zdążył zamienić się w całkowity szpital: połowa oddziału została oślepiona, jedna osoba sparaliżowana, prawie wszyscy pogryzieni przez jebane zombie, a dodatkowo Kelly z zimną krwią zamordowała ich przyjaciela…

Chłopak naprawdę nie był w stanie ogarnąć jakim cudem ta suka nie dostała kulki w łeb. Wszystko przez tę całą sprawę z ich chorobą: Barney musiał sprawdzić, czy nie zarażają, potem zaczął robić całe dnie to serum… Oprócz tego wrócił Baba w opłakanym stanie i trzeba było zająć się jego ranami i hmm – brakiem sporej ilości skóry. Nikt więc nie miał ochoty, siły i czasu żeby wymierzać sprawiedliwość.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że w tym czasie jak chociaż trochę zdołali się ogarnąć, pomoc mieszkańcom już dawno nie była potrzebna. Ominął ich bowiem atak jakiś dzikusów, a potem gangerów. Okazało się więc, że to zejście było całkowicie niepotrzebne…

Nie – wcale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że po tym wszystkim przecudowna dziewczyna zawinęła swoje manatki. Chłopak spojrzał się w lustrze na prysznic, w którym tuż przed zejściem na niższy poziom ostatni raz spędzali razem czas i ze wściekłością walnął pięścią w ścianę.

A teraz ten kutas uciekł z całym zapasem ich serum. Byli siebie w trójkę naprawdę wszyscy warci…

Chłopak jeszcze raz ścisnął palcami nasadę nosa próbując się skupić. Musieli znaleźć jakiegoś wirusologa i to jak najszybciej, musieli znaleźć inne źródło żywności i paliwa niż Cheb, musieli zrobić tyle rzeczy…

Will zawsze uważał, że całkiem nieźle wychodzi mu znajdywanie rozwiązań w trudnych sytuacjach. Jednak odkąd wyniósł się z Vegas i ruszył szukać gambli w tym bunkrze coraz częściej natrafia na sytuacje w których zwyczajnie nie ma dobrych rozwiązań… I szczerze mówiąc był już tym wszystkim zmęczony…

Chłopak przeszedł do swojego pokoju i rzucił się na łóżko. Na odwal machnął ręką, trafił jednak w przycisk włączający odtwarzacz i muzyka z jego ulubionej płyty popłynęła z głośników. Cóż – były też plusy ich wyprawy do podziemi. MUZYKA

Will leżąc na brzuchu przestał myśleć o czymkolwiek wsłuchując się tylko w muzykę. Wraz z kolejnymi zwrotkami z chłopaka uchodził strach, z kolejnymi solówkami na gitarze umysł chłopaka coraz bardziej się restartował, a przy refrenach nie był w stanie powstrzymać się od cichego szeptania tekstu. Przy piosence Civil war, chłopak wstał i nie wyłączając muzyki poszedł wziąć kąpiel. Zimna woda zupełnie otrzeźwiła chłopaka i zmusiła go do wzięcia się w garść.

Po wytarciu się ręcznikiem chłopak jeszcze raz spojrzał się w lustro – trzeba było się wreszcie ogolić. Wykonując tę monotonną pracę, chłopak zaczął myśleć o pogrzebie pastora. Barney jest zajęty robieniem serum żeby jutro nie stali się postaciami z Walking dead, a Baba ściga tego frajera. Z ludzi których miejscowi znali, został już praktycznie tylko on…

Chłopak postanowił więc iść. Wcześniej przeszedł się tylko do Barneya żeby go o tym poinformować i dowiedzieć się jak idzie z serum.

Gdy nadeszła wyznaczona godzina, Will założył czarną koszulę i spodnie, przerzucił przez ramię torbę do której na wszelki wypadek zapakował metalowy kubek, obrzyn i jakieś głupoty. Tak przyszykowany chłopak ruszył do wyjścia zastanawiając się, czy znajdzie po drodze jakieś białe kwiaty…
 
Carloss jest offline  
Stary 13-09-2015, 22:35   #14
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Cheb; Centrum; lej po sklepie Andrew'a; Dzień 1 - popołudnie




Szuter



Przygodna znajomość z tym obcym zbrojnym zaowocowała garścią informacji o tym zadupiu zwanych przez miejscowych Cheb. Zaowocowała wysiłkiem opłaconym potem pod ubraniem i błotem na ubraniu. Lej wcale nie chciał tak łatwo oddać swojego znaleziska. A zaimprowizowanymy narzędziami z pomocą lin, drągów i prętów których uzywali do wydłubania z gliniastej ziemii tej skrzynki też szło to opornie. Zeszło im z dobre dwa czy trzy kwadranse. Ale w końcu ją wyciągnęli.

Metalowa skrzynia. Bardziej płaska niż wysoka. Na oko zdolna pomieścić ze dwie czy trzy sztuki broni długiej. Uwalana błotem, ziemią i tym dziwnym pyłem który się przyczepiał do wszystkiego razem z tym błotem nadal wyglądała obiecująco. Była obdrapana i wybuch najwyraźniej odkształcił ją i podziurawił tu i tam jakimiś odłamkami ale ogólnie nadal wyglądała na raczej całą.

Wciąż też była zamknięta na małą kłódkę. Po obejrzeniu samej skrzynki jakoś nie zauważyli żadnych drucików, światełek, kabli i innych takich podejrzanych ustrojst znamionujących pułapkę dla nieupoważnionego personelu. Sama kłódka zaś również nie stanowiła poważnego wyzwania dla nich dwóch. Szybko poddała się ich próbom i wreszcie mogli zajrzeć co jest w środku.

Tam zaś jak można się było spodziewać po ruinach sklepu z bronią i amunicją była właśnie broń i amunicja. O ruskiego pochodzenia. Ich wprawne obyte z walką i bronią ręcę i oczy szybko oszacowały, że i broń i ammo wyglądają całkiem nieźle jak na tak wybuchowe przygody jakie przeszły. Teraz zostawała sprawa podziału znaleziska. Nowy znajomy Szutera śpieszył się i długo nie zamierzał zwłóczyć miał swoje sprawy do załatwienia na mieście. Szuterowi została decyzja towarzyszyć mu czy udać się gdzie indziej. Tamten przynajmniej do "Łosia" nie zamierzał się udawać tak od razu.




Detroit; Dzielnica Schultz'ów; klub "Grzesznik"; Dzień 1 - popołudnie




Julia "Blue" Faust



- A widziałaś jak na ciebie spojrzał? Może lubi niebieskookie blondynki? - Kosa która poprzedzała schodzącego na dół Egora zdawała się widzieć wszystko i wszystkich. O ile coś zdawało się jej wystarczająco warte uwagi. Pytanie posłała do "Blue" która faktycznie miała aparycję klasycznej niebieskookiej blondynki czym jej typ urody wyróżniał się znacznie i od najdrożej grzesznicy i od jej włascicielki.

- On jest facet a Julia ładna dziewczyna jest to i czemu miał nie spojrzeć? - Anna miała jak zwykle bardziej przyziemne spojrzenie na sprawę i argumenty. - No, Egor, no pospiesz się tu wreszcie, biznes jest do zrobienia! - ofuknęła brata który może i sie nie guzdrał ale przy skocznej Leah i niecierpliwoącej się siostrze faktycznie poruszał się dość niemrawo.

- Biznes?! To gadałaś z nim o biznesie? Tylko? I wcześniej też? - Leah aż przystanęła przy siostrze Egora pytając i patrząc na nią z wyraźnym rozczarowaniem.

- Nie twoja sprawa co z nim robiłam. A teraz nie twoja sprawa o czym będziemy rozmawiać. Idź się doprowadź do porządku bo wieczór już nie daleko. - szefowa obsztorcowała pracownicę. Do tego wyślizgała się od jednoznacznej odpowiedzi więc Leah odchodziła bardzo niepocieszona nie zaspokoiwszy swojej kobiecej ciekawości. Ale faktycznie w lokalu zaczynało się robić tłoczniej i już zapowiedź wieczornego tłumu rozsiadała się wokół baru i stolików choć nadal to były pojedyncze osoby.

- Ale jeszcze weź mi przynieś dziewuszka, coś do zwilżenia gardła bo mnie tam na górze strasznie ta małolata wymęczyła. - rzekł do odchodzącej dziwki, wręcz artystycznie zmęczony kapelusznik. Mówił tonem jakby tam na górze ktoś mu kazał biegać czy skakać i wyczyniac inne fizyczne tortury. Najwyraźniej chciał nie tylko Julce uwypuklić jak ciężko się poświęca w pomaganiu siostrze prowadzić ten interes.

- A własnie i co z nią? - siostra Forlow jakby przypomniała sobie dopiero teraz po co i z kim poszedł na górę do jej biura.

- Cóż, młodka. Szału nie ma. Posłuszna ale zahukana. Bierna. W ogóle bez dziwkarskich odruchów. Nie wierzę, że była dziwką wcześniej. Szło by ją obrobić no ale właśnie trzeba by ją obrabiać. Więc zależy czego szukasz. Zresztą spytaj Julki, była na końcówce. - streścił w paru słowach swoje wnioski z rozmowy o pracę jaką właśnie przeprowadził. - Jaki biznes jest? - spytał rozsiadając się wygodnie mając obok siebie blondynkę a na przeciw brunetkę.

- No właśnie biznes. Więc jak widzisz szukam nowych dziewczyn... - zaczęła mówić najwyraźnej wreszcie zadowolona, że może im opowiedzieć co ją tak podekscytowało. Jednak jej brat nonszalancko sobie z tego nic nie robił i wręcz złożliwie przypomniał, że rozważała razem z nim nowy zestaw audio co by im się przydał przy koncertach. Przez chwilę blondynka wysłuchiwała wręcz rodzinnej kłótni bo najwyraźniej Egor "się poczuł", że siostra oczywiście jemu nawijała o tym zestawie a sprawny nawet w Det nie było łatwo tak znaleźć a teraz chciała wydac kasę na interes "z jakims łachmytą". Anna zaś był najwyraźniej zirytowana, że jej przerywa i nie rozumie czemu się wzbrania przed okazją. I, że Xavier, jak najwyraźniej miał na imię ten koleś od tej niedorzecznej zdaniem Egora a bajeranckiej zdaniej Anny bryki, ma własnie okazję. I na razie chce ją sprawdzić i wcale nie jest powiedziane, że wyda na to szmalec.

A okazja była. Facet znał ludzi. Był nowy, wypłynął dopiero w tym sezonie. Na pewno nie był miejscowy i tego nie ukrywał ale skąd był to nie chciał zdradzić. Tak samo zbywałw wszelkie pytania o brykę. Zatrzymał się parwie u Schultz'a za oknem czyli niedaleko jego "Ambasador'a" gdzie miał swoją główną bazę. No i znał ludzi. A konkretnie jakichś handlarzy. Ci mieli do sprzedania "dziewczynę o niesamowitych możliwościach". Mutanta. Ale wyglądała prawie jak człowiek. Miała coś z dotykiem i to było własnie w niej takie wyjątkowe. I zdaniem Xavier'a też wyglądała całkiem pociągajaco. No i dziś była aukcja. Można było ją kupić. Egor strzelił focha dokumentnie więc nie chciał nawet rozważać by pójść "na tą głupią aukcję" więc Anna spytała właśnie panne Faust czy by z nią nie poszła. Xavier był czarujący ale wolała mieć kogoś swojego przy sobie.




Detroit; Dzielnica Runnerów; laboratorium Jednookiego; Dzień 1 - popołudnie




Alice "Brzytewka" Savage



Śpieszyła się. Jak zwykle ostatnio. Cała masa spraw do załatwienia. Jak tylko para bliźniaków pokłociła się i pogodziła i wkońcu razem wsiedli do bryki Hektora, którą już nie krzyczał do Paula, że mu ją zniszczył a ten nie odgrażał się, że jest debilem co nie umie jeździć a w Det takie oskarżenie wszystkim rodowitym Detroitczykom chyba podnosiło adrenalinę to jednak jakoś się pogodzili choć przez chwilę wyglądało, że zaczną się prać po pyskach. Przyjaźń znowu zwyciężyła nad złością i jakoś razem odjechali nie warcząc już na siebie.

Alice zaś musiała się włąśnie śpieszyć. Miała sprawę do Jednookiego. A właściwie on do niej a wyprawa do Mechstone zeszła dłużej niż się spodziewała. I jeszcze jej dwaj medyczni pomocnicy. No okazało się, że Chris jak na na wychowanego w tej detroidzkiej gangerlandii jest wyjątkowo chętny do nauk medycznych. Jak na gangera. Zwłaszcza jak mógł się zgrywać na Tomie i okolicznych czy pacjentach czy przypadkowcy gagerach drobiną medycznego żargonu jaki podłapał u swojej nauczycielki. Jednak całego życia w tym miejscu nie dało się przekreslić żadną grubą kreską. Tego właśnie była świadkiem jak już prawie zbiegała po schodach na dół by udać się do Jednookiego.

- Tom, łap go! Ej ty wracaj! Pacjenci nie mogą uciekać ze szpitala! - usłyszała dobiegajacy gdzieś z parteru korytarza głos Chrisa. Był postęp. Już załapał, że ci którzy przychodzili tutaj po pomoc medyczną to się ich nazywa pacjentami właśnie. Ale idei leczenia za darmo nadal nie pojmował za cholerę.

Dobiegały ją też faktycznie jakby odgłosy gonitwy. Moment później widziała jak przez fragment korytarza prawie, ze przemknął jakiś obcy facet. Bez spodni. Te jedną nogawką miał jeszcze gdzieś zamajtaną przy kostce ale drugą sunął za sobą więc biel jego biegnących nóg aż świeciła wręcz z daleka. Facet kulał więc pewnie miał coś z tą nogą bo nawet w biegu i w przelocie widać było nieregularność w jego poruszaniu się. Zaraz za nim śmignął jej Tom który najwyraźniej do serca wziął sobie polecenie Chrisa. Sama jej prawa ręka już wręcz przeszedł szybkim krokiem. A jej wprawne oko wyłapało znajomy kształt piły lekarskiej. Takiej do cięcia kości i amputacji.

- Mam go! - Tom wydarł się triumfalnie a z korytarza dobiegł odgłos kotłowaniny.

- Niee! Już się czuję dobrze! Noga mnie wcale nie boli! Już mnie lepiej! Spierdalaj z tą piłą! - darł się obcy facet co chwila przerywając gdy najwyraźniej siłował się z tomem.

- Nie znasz się. - rzekł wyniośle młody adept sztuki lekarskiej. - Masz obrzęk. I wda ci się zakażenie. Więc amputujemy ci nogę byś nie umarł. To dla twojego dobra. - znów zauważyła progres w jego słownictwie. Już mówił o amputacji a nie jakw cześniej o "ujebaniu" czy "upierdoleniu" nogi czy czego innego. Zeszła już na dół więc widziala całą scenkę teraz na własne oczy. Facet leżał przygnieciony przez Tom'a i najwyraźniej gorączkowo nadal próbował się wyślizgać z jego uchwytu. Chris zaś mówił całkiem spokojnie i stał już przy nich ale spoglądał na uniesioną piłę z prawdziwą satysfakcją. Alice zdawało się jasne, czemu jak tłumaczyła o zakażeniach i potrzebie amputacji wydawał się tym bardzo zainteresowany. Nawet powtarzał jej słowa choć oczywiście w swoim gangerskim wydaniu.

- Kurwa dla mojego dobra? Chcecie mi tu ujebać nogę dla mojego dobra?! Pojebało was?! To tylko draśnięcie! - facet wyrywał sie dalej a zwabieni awanturą i krzykami z przeciwka wyszli dwaj ochroniarze. Z niewiadomych dla Alice względów ostatnio Guido zmienił im przydział i teraz zamiast ochronie ludzi Big Mack'a podesłał jej ludzi od Viper.

- Nie no, tutaj, na podłodze? No coś ty. W ambulatorium ci ją amputujemy. Chłopaki, weźcie pomóżcie go zgarnąć do ambulatorium. - odparł Chris spokojnie na koniec zwracając się do dwóch ochroniarzy a ci ruszyli by wspomóc personel medyczny w uporaniu się z krnąbrnym pacjentem.


---



Tak, sytuacja nie zabrała jej zbyt wiele czasu ale jednak pogłębiła jej spóźnienie do Jednookiego. Nawet jak ją podrzucili jej nową bryką to niezbyt poprawiło jej wynik. W efekcie zastała pracownię sapera pustą i bez właściciela. Zostawił jej jednak wiadomość. "ROZBIJAM BANK". Napisał na takiej białej tablicy po której pisało się markerami. Wiedziała, że to dla niej bo nikt inny pewnie nie kłopotałby się z czytaniem takiego badziewia a i sama tablica była wewnątrz magazynu gdzie poza nim mało kto zaglądał.

W środku zaś wyglądło ne jeden wielki miszmasz szalonego naukowca. Jakby ktoś w domowych warunkach próbował destylować bimber, produkowac prochy czy bomby właśnie. Powietrze przesycone było żrącym i mało przyjemnym zapachem chemikaliów. Jednooki nawieszał gdzie się dało znaczków o zakazie palenia które w tym miejscu wyglądały na jak najbardziej na miejscu a te kumali nawet gangerzy. Były też takie których niekoniecznie kumali jak główki z wielkimi okularami, główki ale z profilu czy w kaskach, łapki, przewracjace się figurki i chyba tylko powszechnie znany znaczek "wiatraczka" był rozpoznawalny choć czy faktycznie saper gangerów miał materiały rozszczepialne u siebie to nie miała pojęcia. Ale czasem miała wrażenie, że tw wszystkie ostrzeżenia o sprzecie ochronnym czy różnych niebezpieczeńśtwach to rozumieją tylko oni we dwójkę jak dwa przeżytki z dawnych czasów z nikomu nie potrzebną dzisiaj wiedzą.

Widziała też masę kabli i ustrojst w których Jednooki konstruował nadajniki i detonatory. Materiały na lonty, budziki, zegarki, telefony, łuski po pociskach, same pociski, niewypały, stare miny czy granaty, kadzie z kwasem, różnorakie materiały zebranie z nie raz dziwnych lub całkiem codziennych miejsc z któych dało się przerobić lub uzyskac materiał na coś płonącego czy wybuchowego. Ale sam saper najwyraźniej był teraz w tym banku. Widziała, że zostawił dalmierz. Laserowe cudeńko pozwalajace od ręki mierzyć odległość od obiektu. Na przykład ułatwiajace robotę ile tego lontu trzeba uciąć. Najczęsciej więz saper zabierał je ze sobą. Przynajmniej jak szedł coś wysadzić. Sam bank nie był tak daleko i starszawy mężczyzna wspominał o nim ostatnio często jako o miejscu próby przed wyprawą do tego Schronu. Najwyraźniej miało to być właśnie dziś.




Cheb; wschodnie rogatki; magazyn budowlany; Dzień 1 - popołudnie




Tina i Whitney Winchester



Każdy krok oddalał ich od ruiny w jaki przemienił się obecnie ich pikup. Ostra jazda, walki w ruchu, strzelaniny, nieprzyjazne wszelkim okazom motoryzacji drogi nie remontowane od dwóch dekad a wreszcie ta cholerna wiosna jeszcze z tą burzą zmogły wreszcie ich pojazd. Obecnie, porzucony, uwalany błotem i z poprutymi oponami wyglądął naprawdę żałośnie.

Z każdym krokiem jednak oddalały się także od tej drogi po której miał się zaraz pojawić ich pościg. Za to zbliżały się do tego budynku o wyglądzie sporego magazynu. Albu kurzej fermy. Hilda gdakała próbując protestować gdy rzucało nią w rytm dziarskich kroków. Na pewno wzywała jakieś swoje posiłki które miały ją wyratować z opresji. Kto wie, może nawet to ona jakoś wezwała tamtych z samochodach. W końcu pewnie planowała tą zagładę ludzkości rozpocząć od swoich pogromczyń i to wysługując się innymi śmiertelnikami nie znaącymi prawdy komu służą tak naprawdę. Pasowało do podstepnej logiki tego podstępnego rudego stworzenia.

Magazyn miał dwie wywalone na oścież bramy od węższej sciany. W środku panował półmrok. Zaś wewnątrz były jakieś stare palety, skrzynie, pakunki, worki, chyba cegły i tego typu graty. Część zdawała się nadal leżeć jak je zostawiono i porzucono kiedyś. Ale większość była powalana i użytkowana przez ostatnie dwie dekady. Widać było czarne plamy po ogniskach, czasem osmolenia od dymu, nawet ślady po kulach tu czy tam. Ale ogólnie panowała cisza i bezruch sugerująca pernamentne porzucenie tego lokalu bez stałych mieskzańców.

Ale jednak było coś co się zdecydowanie wybijało z tej szarej, niezbyt przykuwającej oko masy zwykłych śmieci. Stało w głębi pomieszczenia pod jedną ze ścian. Nawet w półmroku ostrzegawcza żółta pomarańcza barwy rzucała się w oczy. Przedwojenna spychoładowarka stała sobie spokojnie w rogu tak samo cicha i nieruchoma jak i cała reszta magazynu. Na oko Whitney wyglądała całkiem "zdrowo" a zdecydowanie lepiej niż ich Barack. Choć więcej mogłaby powiedzieć gdyby zajrzała pod maskę tego mechanicznego potwora. Dwie dekady garazowania mogły w takiej aurzę mogły wykończyć każdą maszynkę.

Zaś na ucho Tiny to pościg był już na miejscu. Gdy z ukrycia wyjrzała na pozostawioną za sobą drogę widziała samochód z nieprzyjaznymi dla nich oznaczeniami. Pojazd zatrzymał się przy ich porzuconym wraku i po chwili wyszły z niego dwie sylwetki kierując się ku niemu by najwyraźniej go obejrzeć. Zaś od strony skąd i ścigający i ścigani przyjechali widziała nadjeżdżajacy drugi pojazd. Zatrzymał się obok pierwszego. W tym czasie te dwie sylwetki wróciły do głównej grupy i chwilę najwyraźniej się naradzali. Niedługo potem oba pojazdy ponownie ruszyły. Tym razem zdecydowanie wolniej. Ten pierwszy utrzymał kierunek i ruszył ku tym ruinom miasteczka. Ten drugi, jakaś furgonetka, zaś skręciła w boczną droge po której niedawno szły i kierowała się w stronę magazynu. Jeśli nie zmienia prędkości miały góra parę minut nim zajadą na miejsce gdzie stały obecnie.




Cheb; dzielnica wschodnia; kościół; Dzień 1 - popołudnie




Nico DuClare



- Traktory? Maszyny rolnicze? - szeryf aż podniósł brew ze zdziwienia. - Obawiam się, że nie dysponujemy tak skomplikowaną technologią rolniczo - budowlaną. - odparł wsiadając na powóz i wskazując zapraszająco miejsce dla traperki. - Sprawę trzeba by więc załatwić ręcznie. - dodał po drodze machając ręką do Scott'a który również załapał się na podwózkę do głównej części osady.

- Właściwie to w sąsiedniej wiosce jest jeden traktor. I czasem z niego korzystaliśmy. No ale zazwyczaj płaciliśmy za to jedzeniem albo amunicją... - wzruszył ramionami najwyraźniej rozmyślajac nad pytaniem Kanadyjki. Wyglądało na to, że Cheb straciło podczas zimowych walk swój główny gambel na wymianę z okolicą. Z oboma tymi towarami nawet na własne potrzeby było teraz krucho.

- Wygląda z sensem to co mówisz. Dobrze, to opracujcie plan we dwoje. Przedstawcie mi projekt. Pojazdami da się wjechać głównie z dwóch stron, od zachodu i wschodu. Na południe są bagna, na północy jezioro. Najłatwiejsza droga do Detroit to ta od zachodu i z tamtąd większość przybywa. Ale w zimie przyjechali od wschodu. Byli tu w zimie więc znają układ miasta. No i jak będą mieli kogoś kto tu przybywał wcześniej co rok po haracz to może znać się całkiem dobrze. Ale nie uśmiecha mi się walka z nimi. Jeśli się zacznie będziemy mieli ofiary. Wolałbym by przyjechali w zimie po haracz, zabrali go i wrocili do Detroit bez problemów. Wówczas mamy szansę przetrwać ten rok. - szeryf bez ogródek przedstawił im swój punkt widzenia. Z jego punktu widzenia zasoby jakimi dysponowali był zniechęcające do proawdzenia jakichkowliek większych walk. Nie mieli tego wszystkiego co było niezbędne do prowadznia walk a czym dysponowali gangerzy z det. Broń, pojazdy, amunicja, paliwo, wyszkolenie. Kontrast i dysproporcja sił wydawała się przytłaczająca. No i gangerzy mieli ich zakładników wywiezionych do swojej bazy z ktorymi nie wiadomo było co się stało.

- Mogę wam dać Brian'a i Eliott'a do ogarnięcia terenu. I tych schwytanych przez Chomika gangerów. I z tuzin ludzi od nas. - razem dawało to prawie dwa tuziny ludzi do prac. Jak na pozostałych przy życiu Chebańczyków całkiem sporo. Jak na zestaw prac jakie mieli do wykonania tak sobie. Trzeba było umiejętnie pokierować tymi siłami by wykonać najważniejsze prace. Niewiadomą pozostawał czas. Gangerzy mogli wrócić za miesiąć, jutro lub dopiero w zimie po kolejny haracz.

W międzyczasie dojechali do kościoła gdzie miała miejsce mieć stypa po zmarłym pastorze. Widzieli już gdzieś jak mignął im kapelusz Saxton'a. Prawa ręka szeryfa zdawał się być porządnym facetem i był raczej lubianym. Zwłaszcza jego postawa podczas zimowych walk i los siostry i matki które wpadły w łapy gangerów zjednywały mu sympatię mieszkańców. Mimo młodego wieku sprawiał porządne wrażenie. Skoro Dalton był gotów przydzielić go do tych prac które zaproponowała Kanadyjka oznaczało, że traktuje sprawę poważnie. Eliott zaś był starszy i spokojniejszy, wręcz flegmatyczny. Na co dzień na niego spadała opieka nad aresztantami którymi od czasu zimy byli głównie ci pojamni gangerzy. Pewnie więc podczas prac nadal miałby mieć na nich oko. Od czasów zimowych walk rany jakie odniósł podczas pierwszej wyprawy zwiadowczej jaką odbył razem z Nico, Scott'em i Daltonem gdy odkryli pierwszą grupkę dzikusów już się zaleczyły i obecnie poruszał się już sprawnie.



---




Nataniel "Lynx" Wood



Czarno to widział. Nic dziwnego bowiem ta barwa dominowała wśród będących na pogrzebie ludzi. Co kontrastowało znacznie z jego ubiorem. Zwłaszcza, że podczas mokrych od potu i błota zmagań w leju o tę znaleźną skrzynkę nie szło pozostać czystym. Jednak dzięki temu wzbogacił swoje uzbrojenie o przedwojenny okaz rosyjskiej myśli technicznej ich przemysłu zbrojeniowego. Wcale nie szło łatwo ani gładko i skrzynka dała się wyciągnąć prawie w ostatnim momencie czasu jaki sobie dał na to.

By zdążyć na pogrzeb i tak musiał ostro przebierać nogami. Żaden tam spacerek w niedzielne popołudnie. Ale jednak opłaciło się bo zdążył. Co prawda na końcówkę ale jednak zdążył. Widział więc przystrojonych na czarno Chebańczyków towarzyszących w ostatniej drodze swojego kapłana. Tłum był całkiem spory ale jednak zdecydowanie mniejszy niż powinien. Tyle mogło przyjść swego czasu na cotygodniową mszę pastora do jego kościoła ale na takie wyjątkowe mimo wszystko wydarzenie powinni się ich zebrać więcej. W pewnym sensie jednak było ich więcej. Widział świeże mogiły jasniejące świeżym drewnem i regularnością nowych nagrobków. Nowych mogił było całkiem sporo. Aż z kiladziesiąt co widział od ręki a ile było przysłonięte przez zebrany tłum tego nie był w stanie oszacować. Przy tak niewielkiej społeczności procent strat w sile zywej był przerażający.

Na pogrzebie też widział co bardziej charakterystyczne osoby z osady. Widział kapelusz Daltona który wracając z pogrzebu rozmawiał z jakąś obcą, młodą kobietą. Potem razem wsiedli na powóz i dokuśtykał do nich jakiś młody facet, też dla niego obcy ale najwyraźniej nie dla nich bo czekali i ruszyli dopiero jak wsiadł. Wyłowił też jego zastępce Saxton'a który stał w grupce ze swoją rodziną. Widział rzucajacą się w oczy grupkę wystrojonych w tradycyjne, kowbojsko - indiańske tradycyjne stroje czerwonoskórych z enklawy. Za to tę najważniejszą dla siebie osobę nie mógł wyłowić z tłumu. Choc przez chwilę wydawało mu się, że ją widzi. Też szczupła, czarnowłosa sylwetka w płaszczu, stojaca nieco na uboczu. Dopiero pod koniec pogrzebu gdy sie odwrócicła twarzą do wyjścia zauważył, że to nie ona tylko ta Diane Davis, miejscowa kurtyzana, zdecydowanie zawyżając miejscowy standard w czymkolwiek z wyglądem na czele. Nawet w tym płaszczu i ubiorze wygladała elegancko i nie szło za nic odgadnąc jej prawdziwej profesji jeśli się jej nie znało. O Kate zaś dowiedział się, że zabrała się trochę wcześniej by pomóc w przygotowaniach do stypy nim głowna grupa z cmentarza wróci do kościoła.

Ludzie patrzyli na niego albo obojetnie i z zaciekawieniem. Ci którzy najwyraxniej go nie znali czy nie rozpoznali. Ale częsciej widział zaskoczone i zdziwione spojrzenia takie jak widział już wcześniej jak wszedł do miasta. Najwyraźniej zaskoczenie jego niespodziewanym powrotem było powszechne. Albo wyglądem. Wyglądał jakby wrócił na piechotę z kądeśtam z całym podróżnym domem na plecach. A po wizycie w leju również ubranie miał uwalone w finezyjne plamy i rozbryzgi w barwach brązowego błota przemieszanego z tym pomarańćzowym pyłem o ledwo wyczuwalnym zapachu. Choć raczej zapach nie kojarzył się z jakąś chemią.



---




Will z Vegas



Droga na cmentarz wcale nie była taka łatwa i prosta. Przynajmniej jak się startowało z bunkra. Najpierw tą leśną drogą która od krzyżówek stawała się znów wyraźnie rozjeżdżona kiedyś przez ciężki wojskowy sprzęt i choć teraz była w wiekszosci zarosła trawą to nadal to dawało się zauważyć. Tak samo jak na jesieni, tylko w zimie śnieg przykrył i wyrównał te koleiny. Potem trzeba było dojść do tej osady w której zamieszkali uchodźcy. Od nich też sporo osób udawało się na pogrzeb więc przeprawa łódkami przez jezioro poszła mu dość łatwo. Dalej mógł już podróżować razem z nimi. Miał wrażenie, że są ucieszeni, że ktoś ze Schroniarzy też przybył na pogrzeb pastora. Razem z nimi musiał przebyć praktycznie całe Cheb od portu na północy, poprzez centrum aż na południe gdzie był cmentarz. Razem jednak z uchodźcami było raźniej i nie dłużyło się.

Do wyprawy prawie na ostatnią chwilę dołączyła Marla. Może nie była z Cheb ale mieszkała tam jakiś czas i jej pastor też zapadł w pamięć jakoś pozytywnie. Chciała więc uczestniczyć w tej uroczystości. Poza tym od zimy nie była w miasteczku i nie opuszczała właściwie bunkra i Wyspy jak większość jego mieszkańców. Teraz ubrana była w ciemne choć nie czarne ubranie jakie miała ze sobą a może znalazła gdzieś w bunkrze. Jednak na dłoniach miała zimowe rękawiczki i mimo, że szła obok przedstawiciela Schroniarzy to jednak unikała dotykania go i jego dotyku. Na handlarzu też sprawiła wrażenie, że unika także jego spojrzenia jakby miała wyrzuty sumienia czy czuła sie skrepowana tą sytuacją. Niezbyt paliła się też do rozmowy jakby wstydząc się odezwać i ogólnie wyglądała jak uczennica przyłapana na paleniu fajekw kiblu przez naucziciela. Przynajmniej tak to czasem wyglądało w kinie w Vegas. Pomogła jednak mu nazbierać kwiatów i razem we dwójkę uzbierali nawet na ładną wiosenną wiązankę którą była kelenerka ułożyła w całkiem elegancki bukiet. Kwiatki były co prawda małe i drobne jak to te wszystkie dzikuny i pewnie po ścieciu zdechną za dzień czy dwa ale w tej chwili prezetowały się naprawdę elegancko.

Rozmowy toczyły się głównie wspomnień o pastorze którego wszyscy powszechnie żałowali. Zmarł co prawda niedawno ale wszyscy najwyraźniej traktowali go jak bohatera poległego w obronie miasteczka. Ciężko im było się pogodzić, że tak dobry i łagodny człowiek oddał życie na ołtarzu swoich wartości. Za jego śmierć obwiniali gangerów z Cheb oraz tych obcych którzy wywołali awanturę która ich tu ściągnęła. Z tych obcych z żywych została tylko "ta monterka". Co do niej były mieszane opinie bo ludzie cenili ją za jej umiejetności ale nadal obiwniali za uczestnictwo w tej awanturze. No i nie mogli jej zapomnieć "grzecznego pytania" ze spluwą w dłoni.

Sam pogrzeb zaś nie odbiegał jakimiś udziwnineniami od standardowych, przedowjennych pochówków. Na miejscu widział całą masę ludzi ubranych w większosci na czarno. Sam Will był zaś rozpoznawalny i to chyba całkiem pozytywnie. W głównych walkach w zimie nie brał co prawda udziału a o jego wyprawie w trzewia bunkra Chebańczycy chyba nie wiedzieli no ale nadal był razem z Babą i Chomikiem najbardziej rozpoznawalnym Schroniarzem.

Normalnie pogrzeb byłby zapewne prowadzony przez pastora ale skoro to był jego pogrzeb więc uroczystości przewodził szeryf. Choć sporo osób zabrało głos mówiąc o pastorze coś miłego lub jak im zapadł w pamięć. A zapadł zdecydowanie pozytywnie nawet jeśli uroczystość niejako zobowiązywała do tego by o zmarłym dobrze mówić i Will czuł, że gdyby zabrał głos dorzucajac swoje trzy grosze byłoby to mile widziane. W końcu chyba był postrezgany jako reprezentant Schroniarzy i "ten od gadania" w przeciwieństwie do np. Baby który mu najczęściej towarzyszył i był na okazje używania "cięższych argumentów".

Po pogrzebie szeryf podszedł do Will'a i podziękował im za przybycie najwyraźniej biorąc ich dwójkę za przedstawicieli ze Schronu. Zaprosił też na stypę po pastorze w kościele. Tam mogła być okazja do jakiejś dłuższej rozmowy bo sam pogrzeb niezbyt temu sprzyjał. Chebańczycy byli skorzy ich podwieźć do kościoła by nie musieli zasuwać z buta. Gdzieś w międzyczasie doszły go słuchy typowo ludzkiej mentalności gdzie tuż po pogrzebie tan czy tamten jak zwykle zaczęli obgadywanie kto w czym przyszedł, jak wielki znicz czy świeczkę zostawił czy z jakim bukietem zostawił. Słuchał jednym uchem i przez chwile ale na podstawie tego co wyłapał ich bukiet chyba prezentował się w czołówce.

Spotkał też całkiem sporo znajomych bo przecież nie tylko jego rozpoznawano. Widział jak szeryf wracajac do swojego wozu rozmawia z Nico. Najemniczka która przybyła w zimie do Cheb i pomagałą spacyfikować krnąbrnych awanturników w "Łosiu" najwyraźniej rozgościła się tu na dobre i widać miała z szeryfem całkiem poprawne relacje. Przynajmniej tak widział z mowy ciała, nawet jak nie słyszał o czym rozmawiają. Facet zdawał się traktować poważnie albo ją albo to co mówiła w tej chwili. Widział też drugiego najemnika, Scott'a Sandersa. Nadal kulał bo tak jak zdiagnozował Barney będzie kulał do końca życia jeśli nie wymieni mu się zmiażdżonej części w kolanie. Ten był małomówny i beznamiętny. Załadował sie na wóz Daltona nie ozdywając się chyba w ogóle. Widział też Claire z którą ubił ostatni interes w zimie nim zaczęła się ta cała zimowa nawałnica. Szła powoli wraz ze swoim synem Brian'em, którego Will również znał z widzenia. We dówjkę pomagali razem z nim kuśtykać swojej córce April którą gangerzy okaleczyli pewnie na resztę życia.



Cheb; dzielnica zachodnia; "Wesoły Łoś"; Dzień 1 - popołudnie




Gordon Walker i David Brennan



Szli rozmawiajac i pokonując kolejne minuty, kwadranse i kilometry drogi. Zrujnowana osada robiła się co raz bliższa i większa aż w końcu dostrzegli także ruchome sylwetki ludzi wedrujące ulicami tu czy tam. Zdumiewająco wiele było ubranych na czarno kojarzacych się z żałobą strojach. Burza także i tutaj zostawiła po sobie ten dziwny, pomarańczowy osad. Jakiś chłopaczek właśnie zmiatał go na ulice spod budynku wyglądającego na połączenie baru z hotelem. Nad wejściem był wyszczerzony wizerunkek łosia z kuflem piwa a obok niego napis "WESOŁY ŁOŚ".

Choć chyba nie tak całkiem wesoły. Okna bowiem były zabite dyktami, blachami i deskami a z otwartych drzwi wyzierał półmrok rozswietlany cieplym światłem lamp naftowych albo świec. Sama osada wyglądała na typowe osiedle ludzkie rozłożone w ruinach dawnych budynków. Niektóre budynki jakie mijali wyglądały na puste czy wręcz zapuszczone i to od dawna. Inne zaś wyglądały jakby nadal ktoś w nich na stale mieszkał. No i wojna. Albo przynajmniej walki. Widzieli jej okrutny oddech jaki oznaczyła na tym miejscu. Jakiś spalony wrak samochodu, postrzelana ściana, rozwalony róg domu, wypalone ruiny czy wbita gdzieś wysoko w drewnianą ścianę włócznia którą najwyraźniej nikomu nie chciało się ściągać.

No i ludzie. Najwyraźniej budzili ich zdziwnienie. W porównaniu do przeciętnego przechodnia jakiego mijali byli wręcz obładowani bronią i sprzętem. Co prawda przychodzili z zewnątrz a miejscowi po wyjściu z domu mogli do niego wrócić więc nie musieli nic specjalnego dźwigać. No ale i tak wyglądem pasowali w jakąś zdecydowanie odmienne miejsce niż w te wymarłe i senne miasteczko które najwyraźniej wcale nie zawsze było takie senne. No ale mimo wszystko jakaś cywilizacja więc mieli szansę spędzić tą noc pod ciepłym dachem a nie pod chmurką jak zazwyczaj ostatnio. A do wieczora i nastepującej po nim nocy wcale nie było tak daleko.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest teraz online  
Stary 16-09-2015, 13:54   #15
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
David rozglądał się po ludziach. Czasy rzeczywiście nie są ani lekkie ani tym bardziej przyjemne. Jednak atmosfera Cheb była depresyjna nawet jak na ówczesne standardy.
- Proponowałbym jedzenie i sen. Wszelkie inne aktywności przełóżmy na jutro. Ewidentnie staliśmy się tutejszą atrakcją, także dajmy ludziom przespać się z myślą, że czarnobiały duet z dużą siłą bojową przyszedł w odwiedziny. Zresztą sam padam z nóg.

Gordon słuchał swego towarzysza ale chyba nie podzielał jego zdania:
- Hmm… to idź załatw nam jakies miejsce do spania, pogadaj też barmana czy ktokolwiek będzie w tym “Wesołym Łosiu”… niedorzeczna nazwa na knajpę swoją drogą... ja poszukam kogoś odpowiedzialnego za jakikolwiek wymiar sprawiedliwości w tym miejscu i podpytam o te ślady walki i ewentualną możliwość angażu dwóch otwieraczy do puszek… To raczej niespotykane żeby wrak samochodu po w miarę świeżej eksplozji stał sobie ot tak na środku placu pod knajpą o nazwa “Wesoły Łoś”... niedorzeczna nazwa… - Walker’owi widocznie strasznie przeszkadzała nazwa tutejszej knajpy. Sądząc po wzroku i subiektywnym poziomie niedorzeczności chyba chciałby trafić odłamkowym w ten znak i zmienić nazwę knajpy na “Wesoły <dziura po granacie> Odłamkowy” albo “<Dziura po granacie> Odłamkowy Łoś” - to ostatnie mogłoby byc ciekawe...

Kiwnął głową w geście w stronę David’a i zaczął zmierzać w pierwszym lepszym kierunku gdzie zauważył zmierzających ludzi. Zaczepił kilku z nich by zapytać kto tu rządzi i gdzie obecnie jest. Jeśli otrzymał wiadomość idzie za wskazówkami.

Na ulicach nadal było stosunkowo niewielu ludzi. Ci których podpytał Gordon wskazywali mu na kościół w którym powinien być szeryf. On zajmował się tutaj tego typu sprawami. Kościół był na drugim końcu miasta więc właściwie po drodze pewnie by mijał biuro szeryfa. Ktoś z jego zastępców pewnie by tam był nawet jakby nie było jego samego. Ale sam szeryg pewnie był w kościele bo po pogrzebie pastora tam odbywała się stypa ku jego pamięci.

Świeże ślady po walkach, pogrzeby, stypy… kolejna dziura zdziesiątkowana jakimiś bezsensownymi walkami podczas gdy na północy wielka puszka się rozrasta… kurwa, pomyślał Gordon, co jest nie tak z ludzkością… Ruszył powolnym krokiem w stronę, którą wskazali mu tubylcy. Nie interesowało go zbytnio to że rozgrywała się tam stypa i że niedawno był pogrzeb… organizacja tego miejsca w wypadku ataku maszyn była fatalna. Jeśli szeryf to rozsądny gość to na pewno wynajmie dwóch zabójców maszyn, a jak będzie naprawdę łebskim gościem to zrobi wszystko żeby dwóch zabójców maszyn zabawiło tu dłużej. Szczególnie jak dostanie informacje że faktycznie kręcą się w pobliżu maszyny. Szedł dalej kontynuując w myślach swój dialog. Były dwie opcje dlaczego znaleźli ślady maszyn w takiej dziurze. Albo Brennan miał rację i to jakiś nawet nierzadki przypadek i po prostu oprogramowanie jebło albo to zwiad Molocha po zauważeniu czegoś co go zaciekawiło… ma przecież dostęp do przedwojennych map, wie gdzie były bunkry, składy broni, fabryki i inne ciekawe rzeczy. Ta druga opcja i tak wydawała się mu najbardziej prawdopodobna. Nie miał dla niej żadnego logicznego poparcia… czuł tu w bebechach, jego instynkt mówił mu że to nie jest zbieg okoliczności…

Minał właśnie biuro szeryfa. Powiedziano mu jednak żeby iść do kościoła. Nie lubił kościołów, wiary ani popaprańców z Salt Lake… Miasteczko Cheb naprawdę wyglądało źle. Co tu się mogło stać sam jeden Bóg nawet nie wiedział, ups no i mu się wymknęło, przecież Boga nie ma albo sobie dawno temu gdzieś poszedł i zabalował na tyle że jeszcze nie zdążył wrócić… jakby nie było co on tam może wiedzieć… to raczej nie maszyny, szkody byłyby większe, najprawdopodobniej po tej dziurze nie zostałoby śladu, o żywej istocie nie wspominając.

Wreszcie trafił do kościoła. Wszedł bez ceregieli z zaciętą firmową miną i stanął w progu świątyni. Goście stypy szybko zwrócili oczy w jego stronę. Wiedział że tak będzie, już go to przestało dziwić. Zresztą, jak często widuje się czarnego gościa z granatnikiem bębnowym i mordą której sam Moloch się boi. Ruszył leniwym krokiem w głąb kościoła… ruszył w stronę ołtarza, wypatrując szeryfa. Nie powinien być trudny do wypatrzenia. Zazwyczaj gość w podeszłym wieku, bardzo często z kapeluszem jakby się wyrwał z jakiegoś westernu albo jeszcze gorzej… Teksasu… z ponurą gębą i oczywiście gwiazdą na prawej piersi… Kiedy podszedł do szeryfa nie zważając na to z kim rozmawia i rzuca:
- Witam… chciałem porozmawiać o interesach, które nie powinny czekać…

Wyglądał imponująco kiedy szedł przez kościół, później gdy stanął przed szeryfem i rzucił swoją stałą formułkę. Był dobrze zbudowany, solidnie wyposażony a granatnik wydawał się lekką przesadą. Ale zawsze każdego interesowało co tak mocno uzbrojony gość może chcieć w tak zapadłej dziurze.


Gdy wszedł do kościoła szmer rozmów stopniowo zamilkł a większość głów zdawała się zwracać twarze ku niemu. W środku panował półmrok rozświetlany jedynie mniejszymi i większymi plamami światła jakie dawały świece i lampy naftowe. Czuło się wyraźny przeciąg bo większość okien była wybita i szyby zastąpiono materiałem który zdecydowanie słabiej przepuszczał światło a właściwie w ogóle. Wzdłuż bocznych ścian widać było jakieś nawy czy galeryjki. Kościół również nosił ślady walk i to dosłownie na każdym kroku. Widział odstrzelone fragmenty na filarach czy wypalone ogniem plamy na podłodze. Ławek albo nie było albo zostały gdzieś usunięte by zrobić miejsce dla tylu zebranych gości. Przy jednej z bocznych naw zauważył jakieś stoły. Wygladało na jakieś stoisko z herbatą czy czymś takim.

No i ludzi. Wewnątrz kościoła było pełno ludzi. Wyglądało jakby wrócili z dopiero co skończonego pogrzebu sądząc po strojach. Czuł ich presję gdy tak bezceremonialnie zakłócał im uroczystość. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie a on przeszedł już prawie przez cały budynek wzmógł się szmer rozmów gdy najwyraźniej zastanawiali się kim jest i po co przychodzi. Szeryf znalazł go sam. Poznał go po gwiaździstej odznace w klapie. Kapelusz też miał ale wzorem przedwojennych dżentelmenów miał go opuszczony na plecy.

- Nie zakłócajmy tej uroczystości synu. Wyjdźmy na zewnątrz. - starszawy facet odparł spokojnie wskazując z powrotem na wyjście z kościoła. - O co chodzi synu? - spytał gdy znaleźli się na zewnątrz. Wraz z nimi wyszedł drugi, młodszy ale też z gwiadą w klapie. Jak zauważył obaj mieli broń w kaburach czym chyba zdecydowanie zawyżali średnią uzbrojenia ludzi w kościele.

Gordon czuł na sobie wzrok wszystkich ludzi, może i jego wejście miało zbyt duży tupet ale cóż zrobić. Taki już był, nie lubił ludzi i często z wzajemnością. Na słowa szeryfa kiwnął spokojnie głową i ruszył za nim przed kościół. Widział kątem oka jak za nimi ruszał przydupas szeryfa. Niezbyt go to obchodziło. Zdecydował wręcz ignorowac obecność pomocnika. Kiedy szeryf zadał swoje pytanie usłyszał odpowiedź:
- Nazywam się Gordon Walker, jestem zabójcą maszyn. Wraz z towarzyszem natknęliśmy się na ślady maszyn kilka kilometrów przed Cheb. Uważam że to dość nietypowe żeby tak daleko od frontu zapuszczały się zupełnie bez powodu. Na razie znaleźliśmy bliżej nieokreślone ślady maszyn. Chcielibyśmy pomóc w zabezpieczeniu tego miasta i zapewnieniu spokoju Panu i pańskim ludziom. Oczywiście jak Pan się domyśla nie robimy tego z dobroci serca… mówię jak jest, żeby nie było nieporozumień. Rozumiem że może Pan podchodzić do mnie mocno sceptycznie, ale taki sprzęt - potrząsnął ramieniem na którym wisiał jego granatnik bębnowy - naprawdę nie jest do ozdoby. Możemy Panu pomóc Szeryfie

- MGL… Ładny. Skuteczny. Ale to tylko narzędzie. I jak mówisz synu, narzędzia można użyć do wielu celów. I przeciw wielu. - szeryf zaczął mówić od końca przypatrując się chwilę wspomnianej przez grenadiera broni. Potem przeniósł wzrok na niego samego.

- To moża ja też zaznaczę od razu. Zeby nie było nieporozumień jak to zgrabnie synu ująłeś. Nie lubimy tutaj żadnego machania bronią taką czy inną. Ani osobistego załatwiania porachunków. Może to nie jest wielkie miasto ale jednak jakoś nie chcemy tu strzelanin za oknami. Jeśli są z czymś jakieś problemy proszę zgłosić to mnie albo na komisariacie. Jeśli szłeś przez miasto to musiałeś go minąć. - starszy już facet również zaczął od wyłożenia kawy na ławę. Wzorem wielu stróżów prawa najwyraźniej nie lubił problemów na swoim podwórku i tych co wszczynali owe problemy.

- No a teraz zgłoszenie. - pokiwał głową i założył kapelusz na głowę. Siegnął do kieszeni na koszuli na przedzie i wydobył z niego niewielki notes z ołówkiem. - Gordon Walker… - mruknął najwyraźniej zapisując imię rozmówcy w notesie. - Dobrze. A teraz mi powiedz gdzie i co dokładnie widziałeś. Bo “nieokreslone ślady maszyn” to mi bardzo mało mówi synu. Co właściwie widziałeś? Kiedy? Ile? Jak duże? Czemu uważasz, że to ślady maszyn a nie czegoś innego? - szeryf zadał serię pytań by bardziej doprecyzować zeznanie Gordona. Na razie nie było wiadomo co o tym sądzi i jak sprawę potraktuje. Twarz emanowała mu powagą i spokojem. Młodszy mężczyzna zdawał się być bardziej “czytelny” i chyba był zdziwony słowami zabócy maszyn. Na razie jednak nie wtrącał się w rozmowę.

Gordon rzucił krzywym uśmiechem, raczej szczerym niż szyderczym, kiwnął głową na pierwszą wypowiedź szeryfa i odpowiedział mu również spoglądając kątem oka na swój granatnik:
- Oczywiście… ale to narzędzie może okazać się bardzo przydatne temu miastu Szeryfie… nie przyszliśmy tutaj robić burd… tylko pomóc... Akceptuję wszystko co Pan powiedział…
Po tej odpowiedzi Szeryf wyciągnął notes i zaczął notować, zadawał pytania. Gordon spokojnie po kolei zaczynał odpowiadać na wszystkie pytania odpalając papierosa:
- Niecałe 2 lub 3 godziny temu, kilka kilomterów od Cheb widzieliśmy ślady maszyny lub maszyn, nie wiem dokładnie, musimy to jeszcze sprawdzić. Mogło to być wiele blaszaków… Ślady szły w poprzek drogi, więc dość łatwo było na nie wpaść... Żadne inne stworzenie nie zostwaiało takich śladów. Nie łapy, nie pazury, nie opony, ani nawet gąsiennice... tylko regularne wgłębienia po odnóżach. Nie mógł być to zbyt duży czy ciężki blaszak. Pewnie coś na wielkosć dużego psa, może średniego wzrostu i budowy człowieka. Ale raczej podłużny jak jakiś czworonóg. Pewnie cztery albo sześć odnóż. Teren sprawiał mu problem bo poza kawałkiem twardej nawierzchni na drodze zaraz za nią zaczynała się podmokła łąka z krzakami i młodnikiem. Po burzy, która nas spotkała teren zmienił się prawie w zarośnięte bagno. Maszyna radziła sobie z taka kompozycją z wyraźnym trudem. Samej maszyny nie widzieliśmy... ale jak się ponad 10 lat spędziło na froncie walcząc z maszynami Szeryfie to pewne znaki i poszlaki poznaje się od razu. Zresztą mój partner jest tego samego zdania. A jak dwóch zabójców maszyn się zgadza że ślady pozostawiła maszyna... proszę mi wierzyć i uznać to za fakt. Ten cały proces nasuwa łowcę… albo innego pajęczaka. Nie sprawdzaliśmy tego dokładniej bo nie pracujemy za darmo a ten problem dotyczy Pana, pańskich ludzi i tego miasta. Stwierdziliśmy, że najlepiej najpierw zrobić rekonesans zeby nie wepchnąć się maszynom prosto w paszczę. Trzeba wszystko dobrze przemyśleć. Niestety jeśli burza się utrzyma to zmyje ślady maszyny i będziemy musieli zaczynać całą zabawę w tropienie od nowa. Ale jedno wiemy, cos się tu dzieje.

Stał przez chwilę w milczeniu po czym kontynuował:
- Szeryfie… widzę że z całą pewnością przeszliście ostatnio wiele złego… ale to miasto nie jest zupełnie przygotowane na jakikolwiek ewentualny atak maszyn. Jeśli do takowego dojdzie to… wybaczy Pan, ale powiem wprost… zostaniecie wyrżnięci co do ostatniego mieszkańca - zastanowił się - Jeśli nie ma Pan nic przeciwko teraz ja mam kilka pytań. Czy jest tutaj w okolicy coś co mogłoby zainteresować Molocha na tyle żeby wysłał tu maszyny? Jeśli jest, musimy to wiedzieć, ustalenie tego faktu bardzo przybliży nas do określenia potencjalnej siły ewentualnego ataku. No i oczywiście… czy były jakieś wczesniejsze wypadki z jakimikolwiek maszynami?


- Nic mi nie wiadomo by w okolicy mogło być coś interesującego poza naszą nieasmowiecie interesującą społecznością oczywiście. Pewnie dlatego nie było tu nigdy żadnych maszyn. - odparł szeryf spokojnie pukając ołówkiem w notes. - Poza tym nie mam pojęcia co takie roboty uznają za interesujące. - dodał po chwili.

- Dziękuje ci za zgłoszenie synu. Jeśli uważasz to za takie ważnie to myślę, że możesz pokazać paru naszym zwykłym wiejskim chłopakom miejsce gdzie widzieliście te ślady. Bo “parę kilometrów stąd” to nada całkiem spora połać terenu do przeszukania. - rzucił na koniec czekając co odpowie mu łowca.

Gordon kiwnął głową i rzekł, wypuszczając dym z ust:
- Widzę Szeryfie, że podchodzisz bardzo sceptycznie zarówno do tego co ci powiedziałem jak i do samej zaoferowanej pomocy… ale w porządku. Pokaże twoim ludziom te ślady, jeśli jeszcze tam będą, burza dość skutecznie potrafi zmyć wszelkie ślady. Dziś już i tak nie wyruszymy. Nocą maszyny mają zdecydowaną przewagę nad ludźmi. Mam jednak jeszcze dwie prośby… jeśli nie jest to problemem nie chciałbym brac z sobą na obławę wsiowych ludzi. Chciałbym żeby mimo wszystko poszedł ktoś choć odrobinę doświadczony w walce. Jeśli trafimy na maszynę muszę mieć wolne pole manewru, nie moge sobie pozwlić na niańczenie ludzi. To maszyna szeryfie, jest szybka, czujna i celnie strzela. Druga prośba dotyczy przemyślenia jeszcze raz mojego pytania o to dlaczego mogą tu byc maszyny… to ważne. Moja propozycja jest taka. Jutro skoro świt zjawię się w pańskim biurze. Zabiorę z sobą jednego z pańskich pomocników - wskazał głową na człowieka który stał przy nich. - Jak wrócę z dowodami to przedyskutujemy czy chcę Pan naszej pomocy i ile jest dla Pana warta. Umowa stoi Panie...? - wyciągnął rękę ku szeryfowi i czekał na reakcję i podanie swego imienia.


- Wsiowych ludzi? - szeryf podniósł brew. Zwrot raczej zdecydowanie nie przypadł mu do gustu. - Posłuchaj synu, przyjdziesz rano do mnie do biura. Pojedzie z wami paru moich ludzi. Pokeżecie co widzieliscie dzisiaj. I potem pomyślimy co z tym zrobić. - odparł szeryf raczej cierpkim tonem. Wygladało, że raczej zbiera sie do zakończenia rozmowy.

Gordon przytaknął szeryfowi słowami, chowając wcześniej wyciągnięta rękę:
- Sam Pan to powiedział… że mam pokazać kilku prostym wiejskim chłopakom to co widzielismy… ja tylko proszę żeby Pan starannie dobrał tych ludzi do obławy. Prosze mi zaufać. Jeśli odnajdziemy ślady to chciałbym niezwłocznie ruszyć za maszyną i przynieść ją Panu, rzucić pod nogi i odtańczyć swój taniec “a nie mówiłem”. I prosze nie czepiać się pojedynczych słów… niech Pan uwierzy lub nie… ale robię to z dobroci serca… żeby nikt później nie miał do mnie pretensji jak spotkamy maszyny że ktoś zginął. Nie kazdy jest stowrzony do tej roboty szeryfie. Tak się składa że ja i mój partner jesteśmy i naprawdę przybywamy z pomocą, nie z wszczynaniem burd… - zakończył, pstrykając kiepa za siebie - Do jutra szeryfie… skoro świt…

Odwrócił się poprawiając granatnik i karabin na ramieniu i odszedł spokojnym leniwym krokiem w stronę knajpy gdzie rozstał się z Brennan’em.
 
AdiVeB jest offline  
Stary 18-09-2015, 11:00   #16
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
David wolałby być przy braniu potencjalnego zlecenia. Posępna morda Gordona potrafiła zniechęcić człowieka jeszcze bardziej, niż maszyna. Poza tym jeden fakt pozostanie faktem: jeśli jakimś cudem znalazłby się tu jakiś Teksańczyk, to momentalnie pojawi się między nimi problem. Ale tym będzie martwić się później.

Wszedł do Łosia. Sama knajpa w środku nie wyróżniała się niczym specjalnym poza tymi wybitymi oknami. W środku nie zauważył ani jednego okna w którym uchowałyby się szyby więc szlag trafił chyba wszystkie. Stąd mimo środka dnia panował iście wieczorny półmrok rozświetlany tylko światłami lamp naftowych i świec które rozstawione były na każdym stole i na odpowiednich stojakach na ścianach i barze. Ciepłe światło, żywego, kontrolowanego ognia sprawiało jednak przyjemne i zachęcające wrażenie. Co innego wnętrze lokalu.

“Łoś” również nosił ślady walk. I to chyba więcej i gęściej niż widział dotąd na ulicy na zewnątrz. Nawet w półmroku jego bystre oko zauważyło liczne, charakterystyczne dziury po przestrzelinach. Doszedł go też zapach świeżego drewna, które dochodziło od jaśniejących świeżą bielą mebli. Począwszy od ław, krzeseł i stołów na półkach za barem skończywszy. Wyglądało jakby niedawno spora część barowego wyposażenia została zastąpiona nowym, świeżo wykonanym w tym sezonie.

Ludzi natomiast za wielu nie było. Był co prawda środek dnia więc raczej niezbyt barowa pora ale najwyraźniej i tak było pustawo. Zliczył może kilka osób rozlokowanych w parach czy pojedynczo po całym lokalu. Wszyscy w końcu skierowali w jego kierunku głowy widząc najwyraźniej rzadki widok faceta z plecakiem i wielką wyrzutnią. Wzbudził ich zainteresowanie co właściwie jak na sprzęt z jakim chodził wcale nie było takie rzadkie. Za barem zauważył jakiegoś starszawego, łysiejącego grubcia który coś poprawiał i kręcił się zgodnie z domeną barmanów na całym świecie.

Przyzwyczajenie nakazywało nie przejmować się zbytnio spojrzeniami. Taka reakcja była powszechnym zjawiskiem w każdym miejscu, które nie leżało przy pasie przyfrontowym. Nie wspominając o samym froncie.
Skierował się w stronę barmana. Nie przejmował się na razie licznymi śladami strzelaniny. Później o to zapyta, na razie priorytety.
- Dzień dobry. - chciał sprawić wrażenie przyjaznej duszy, a nie potencjalnego zawadiaki. Uśmiech i ciepły głos miały pomóc zbudować takie wrażenie - Znajdzie się może coś do jedzenia i picia?
- A dzień dobry. - odpowiedział barman podchodząc do nowego klienta. - Tak, znajdzie się coś do jedzenia i picia. Tu ma pan menu. - rzekł obsługujący bar starszawy, rudy facet wskazując na średniej wielkości czarną tablicę z wypisanymi głównymi daniami i drinkami. Na niej zauważał głównie dania z ryb. Właściwie z nie-ryb było tyle co kot napłakał. Z drinków był większy wybór bo były różne wina, pewnie domowej, miejscowej roboty. Było nawet coś co się nazywało “WHISKEY” ale było też coś co się nazywało “JACK”S WHISKEY” i było o połowę tańsze od tej pierwszej.

- Z daleka? Mamy też pokoje do wynajęcia jeśli pan chce. Na noc albo dłużej. Za skromną dopłatą możemy zorganizować wodę do kąpieli. Z podwójną cenę ciepłą. Ale to potrwa nagrzać tyle wody więc trzeba zamówić i poczekać. Rano zbieramy też rzeczy do prania jeśli ma pan coś za skromną opłatą. - facet najwyraźniej mógł w tym lokalu zaoferować dość kompatybilne usługi w zależności od wymagań i kieszeni klienta.

Perspektywa zmycia z siebie pomarańczowego osadu była zbyt kusząca. Niestety nie szła w parze z budżetem pozwalającym na luksusy.
- Wziąłbym teraz kąpiel, starczy zimna. Zejdę i wtedy coś zjem. Zamiast szkockiej wziąłbym po prostu wodę, ale to później.
Dalej przeglądał kartę.
- Z daleka. Pas przyfrontowy. - kiwnął tylko głową, nie wdając się w szczegóły. Podniósł wzrok znad menu, rozejrzał się trochę teatralnie, jakby dopiero teraz coś sobie uświadomił - Swoją drogą mam tu pewne skojarzenia z frontem. Było tu trochę strzelania w ostatnim czasie?
- Rozumiem. Z pokoi jedynka czy dwójka?- barman kiwnął głową i chciał doprecyzować zamówienie. Podszedł krok czy dwa do ściany za plecami baru i wyciągnął rękę w kierunku szafki z zawieszonymi kluczami. Pewnie do pokojów o jakich mówił.
- Dwójka.
Wrócił po chwili z kluczem w dłoni i rzekł do nowego gościa jego lokalu.
- Ano… - pokiwał smętnie głową również dołączając się wraz z nim do zlustrowania wnętrza w jakim przebywali. - No może nie tak w ostatnim czasie ale można by rzec, że mieliśmy gorącą zimę w tym sezonie jak pan widzi. - smętnie się skrzywił wracając z oględzin lokalu i kładąc klucz na ladzie blatu.
- Skoro zimy u was takie gorące, to strach co teraz wiosną będzie.
 
__________________
[I]Stars shining bright above you
night breezes seem to whisper "I love you"
birds singing in the sycamore trees
dream a little dream of me[/I]
no_to_ten jest offline  
Stary 18-09-2015, 19:44   #17
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Dziwny gość wyglądający jak milion gambli nazywał się Xavier. Imię niewiele Blue mówiło, tak samo jak twarz i jego wcześniejsze zachowanie. Skądś ją znał albo kojarzył. Zostawało pytanie skąd konkretnie. Jasne było że siedząc na kanapie nie zdobędzie żadnych informacji, nawet jeżeli przewałkuje właścicielkę lokalu starymi sprawdzonymi metodami wydobywania faktów. Okazja nawinęła się sama a tylko debil nie skorzystałby z niej, skoro sama pchała się w łapy i jeszcze jęczała o uwagę.
- Mutanci to ryzykowny biznes. Nigdy nie wiadomo czy nie przyczołga ci się do lokalu jakiś pojeb z Miami albo z Teksasu. Taki co obecność wszelkich nieludzi traktuje jako skazę na honorze swoim, swojej rodziny albo chuj tam wie czego jeszcze. Oni są dziwni ale od czegoś jest Leo - Julia zamyśliła się, spoglądając uważnie na burdelmamę i jej brata. Obdrapany szton znowu rozpoczął wędrówkę między kostkami prawej dłoni jak zawsze kiedy blondynka coś knuła - Coś takiego przyciągnęłoby klientów. Ludzie lubią nowości, perwersów też nie brakuje. Dla każdego coś miłego a jeżeli oprócz tych dziwnych zdolności ma w zestawie gładką buźkę to ma sens. Ale nie ma co się zastanawiać na sucho. Pojedziemy i zobaczymy na czym sprawa stoi i gdzie jest haczyk. Chętnie rzucę okiem na ten cud natury. Gorsza niż to drewno co je testował Egor nie będzie. Z którego tartaku ja wyciągnęłaś? Olewając niezadowoloną i pokrzywdzoną minę ona nie robiła nic poza leżeniem i byciem materacem. To jakby rżnąć kawał mięsa, gdzie tu zabawa? Chyba że chcesz ją oddać klientom do zakatowania, inaczej szkoda zachodu. - powiedziała swoje zdanie spokojnie i bez emocji jakby ustalali co zjeść na obiad - I brat. Pamiętaj o tej gazecie. Im szybciej tym lepiej. Wiem że dla ciebie to pryszcz, a bardzo mi tym pomożesz.

Egor kiwnął głową gdy wspomniała o gazecie a resztę skwitował nonszalanckim milczeniem. Najwyraźniej nawet obecność Julii nie była go w stanie nakłonić do zmiany zdania. Zwłaszcza jak siostra poparła prawie wykrzykując radośnie, że właśnie tak mu tłumaczyła.

- Skoro nie czujesz się na siłach weźmiemy ze sobą Troya albo Leo - Julia skrzywiła się wypowiadając pierwsze imię - Ktoś musi pilnować żeby dwóm bezbronnym kobietom nie stała się krzywda na targu ludzi. Jeszcze nas pomylą z towarem i co wtedy? Ktoś powinien tam być i stanąć w naszej obronie. Wezmę graty z góry i za niedługo zejdę - dodała do drugiej kobiety i nie spiesząc się wstała z kanapy. Kierując się ku schodom na piętro posłała ruskowi kwaśny uśmiech i zniknęła w wąskiej klatce schodowej.

Dojście do pokoju i zebranie sprzętu nie zabrało jej więcej niż dziesięć minut. Przebrała się w najlepsze ciuchy jakie miała, założyła barwy wojenne na twarz, za pasek zatknęła pistolet. Resztę drobnicy upchała po kieszeniach płaszcza i spodni. Spięła włosy przytrzymując kok dwoma drewnianymi szpilkami. Do torby wrzuciła kamizelkę i to co uznała że może się przydać i czym prędzej opuściła piętro.

Troya i Foxy usłyszała nim zdążyła postawić stopy w piwnicy. Zajęli jeden z pokoi tuż na początku korytarza. Nie przejmując się czymś takim jak pukanie bez ceregieli wparowała do środka. Darowała tylko sobie otwieranie czegokolwiek z kopa. Kultura do czegoś zobowiązywała.
- Robota jest. Zakładaj gacie i lecimy w miasto - poinformowała otoczenie od progu nim klamka od wewnętrznej strony pokoju zdążyła z hukiem uderzyć w ścianę. Ze złośliwą satysfakcją odnotowała że zabawiająca się na łóżku parka zamarła w bezruchu, wyraźnie niezadowolona z wtargnięcia. Oboje dyszeli ciężko a zaczerwienione twarze jednocześnie zwróciły się w stronę intruza. Machado należał do sporych mężczyzn, przy jego gabarytach leżąca pod nim dziewczyna wydawała się bardzo mała. Wrażenie było tym silniejsze że facet ściskał ją jedną ręka za gardło i dosłownie wgniatał w materac.

- Już...teraz? - sapnął wyraźnie zły że przerywa mu się i to w takiej chwili. Przyduszana dziwka próbowała coś powiedzieć ale tylko warknął na nią uciszając zanim zaczęła. Poluzował też chwyt na jej gardle. Anna obdarłby go żywcem ze skóry gdyby gdyby wykończył jedna z jej dziewczyn i to na początku nowego sezonu.

- Nie do chuja, za miesiąc - Julia przewróciła oczętami stawiając torbę z ekwipunkiem na podłodze - Teraz tylko wpadłam z przyjacielską wizytą bo się stęskniłam za wami. Co słychać, jak pogoda? Podobno nieźle padało w nocy, słyszeliście coś o tym?

- Blue… łapię że jesteś trzeźwa i wstałaś lewą nogą...ale weź się opanuj dobra? - Troy przekręcił się nieznacznie i uniósł na łokciach nie przejmując się tym że jeden z nich wbija się w ciało leżącej pod nim dziewczyny. Ta syknęła z bólu i chciała coś powiedzieć, ale znowu uciszyło ją wściekłe warknięcie i ostrzegawczy plaskacz do kompletu. Nienawidził kiedy ktoś mu przeszkadzał a że nie mógł odreagować na Blue musiał znaleźć inny cel. Foxy wyjątkowo wolno kojarzyła fakty skoro do tej pory się tego nie nauczyła. A przecież uciekinierzy z Vegas gościli w Grzeszniku już od dobrych kilku tygodni.

- Przeszkadzam ci? Nie mów że się peszysz - zadrwiła blondynka, opierając się barkiem o framugę. Przemoc jej nie ruszała o ile to nie ona była jej obiektem. Zamiast zareagować podjudziła swojego ochroniarza - Od kiedy to stałeś się taki miękką pałą robiony? Może mam ci jeszcze świece zapalić i puścić jazz z kompaktu?

- Daj mi pięć minut - rzekł i wrócił całą uwagą ku łóżku. Julia odwróciła głowę żeby zapalić w spokoju. Czekała słuchając coraz cięższego sapania, skrzypienia mebla i zduszonych, bolesnych jęków które z przyjemnością nie miały nic wspólnego. Po paru minutach mężczyzną zatrzęsło, prychnął przez zaciśnięte zęby i w pokoju zaległa cisza.

- Trzy za styl, pięć za technikę i siedem za wrażenia estetyczne. Praca nóg do poprawy - skomentowała rzucając kiepa na podłogę i przyduszając go butem.

Troy ubrał się szybko i wypchnął blondynkę z pokoju, wykopując przy okazji torbę na korytarz. Trzasnęły zamykane drzwi, odgradzając ich od szlochającej prostytutki. Blue zdążyła pomyśleć że do wieczora jej przejdzie i znów zacznie łasić się do tego sadysty kiedy nagle poszybowała w powietrze. Nim się zorientowała Machado chwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany, wbijając kolano między uda przez co zawisła stopami kilka centymetrów nad posadzką.
- Tyle razy cię prosiłem. Masz się na kimś wyładować to znajdź sobie jakiegoś frajera. Skrój go, zajeb, chuj mnie obchodzi co z nim zrobisz. Nawet ci jakiegoś skombinuję tylko przestań mi dopierdalać w tańcu bo to nie fair - syknął jej prosto w twarz - Ogarnij się bo ja tego za ciebie nie zrobię. To już nie jest Vegas.

- A pierdolisz...- odpowiedziała markotnie. Dobra, może rzeczywiście ostatnio trochę przeginała...

- No właśnie już kurwa nie - opuścił ją na podłogę. Ciągle jednak stał tuż obok i przyciskał za ramię do ściany - Zgrywaj się przed resztą, ja cię za dobrze znam. Co ci powiedział ten ruski pojeb że tak się wściekłaś? Nie w tą dziurę wsadził czy co? - dokończył już z wrednym uśmiechem.

- Teraz dopiero dojebałeś do pieca - Julia roześmiała się ale radość nie trwała długo - W okolicy Anny kręci się dziany typ. Xavier, robią razem interesy. Jeździ Bentosem, łazi w garniaku i chyba mnie zna. Nie wiem skąd, ale takie miałam wrażenie jak mnie obczajał. Nie kojarzę go ani z twarzy ani z imienia. Może to przypadek a może coś więcej. Nie podoba mi się to. - podzieliła się wydarzeniami które Troy pominął pod swoją nieobecność.

- Nie mogłaś powiedzieć od razu? - pokręcił z nagana głową. Zrobił krok do tyłu, zabrał ręce i obejrzał ją dokładnie. Pokiwał głową widząc że spięła włosy, bez cackania się obszukał pospiesznie. Znowu kiwnął głową a Blue tylko westchnęła.

-Tak. Jest wszystko co potrzeba - wskazała na leżącą na środku korytarza torbę - Masz mnie za amatora?

- Nie, za dzieciaka którego trzeba pilnować żeby nie zrobił niczego głupiego - wyszczerzył się, zgarnął sprzęt z podłogi i klepnięciem w tyłek skierował blondynkę w kierunku schodów.





Anna dywagowała chwilę z Julią czy nie zabrać Leo. Ale ostatecznie zgodziła się na Troy’a najwyraźniej woląc by lokalowy personel został w lokalu. Pojechali więc jej samochodem we trójkę. Anna prowadziła całkiem spokojnie kompletnie nie przypominając jazdy “szaleńców z Detroit” co to mają ponoć za punkt honoru rozjechać każdego pieszego. Miasto żyło swoim życiem i rytmem. W porównaniu do Miasta Neonów było ciemne, brzydkie i ponure. W porównaniu do ojczystego miasta panny Faust te światła które widzieli w budynkach czy nawet czasem jako szyld czy reklamę nie umywały się nawet do nędznych przedmieść Vegas. Nie było się co dziwić w końcu jakiś nędzny generator czy przerobiony silnik tu czy tam nie miał szans się równać ze sprawną elektrownią atomową która napędzała życiodajną energię zdolną rozświetlić każdy dom i zaułek jaki było to możliwe.

Za to nie na darmo zwano to miejsce stolicą motoryzacji. Pojazdów było tu zdecydowanie więcej.Były wszędzie i w każdej postaci. Od fragmentów karoserii i drzwi którymi łatano budynki, po płyty z blach i masek robiące za chodnik, po miejsca gdzie wraków było na tyle dużo, że jechało się między nimi jak w wąwozie no ale najbardziej rzucały się w oczy te sprawne, jeżdżące, buchające spalinami i warczące silnikami z turbosprężarkami czy bez. Brali udział w zdarzeniu które miało się chyba szansę wydarzyć tylko tutaj: utknęli w korku. Normalnie w każdym innym miejscu chyba samochody może jakby zebrać na jedno miejsce to może i by im się ten korek udało sprokurował. Tu zaś nie był niczym niezwykłym co najdobitniej potwierdzała ich kierowca która zżymała się na korek tak samo jak w innych miejscach na deszcz czy pogodę. No ale w końcu dojechali pod wskazany adres.

- To tutaj. - rzekła siostra Egora zatrzymując swoją maszynę pod jakimś starym budynkiem który faktycznie sprawiał hotelowe wrażenie. Tyle, że było w zdecydowanej większości martwe, puste, zdewastowane i opustoszałe. Jednak nie do końca. Stało tu z tuzin czy nawet dwa samochodów. Prezentowały różnorakie zamiłowania i trendy od w miarę przedwojennych standardów w jakich lubowali się ludzie Schultz’a czy miłośnicy oryginałów po jakieś nabijane kolcami i kratami dziwolągi których na pewno nie uświadczyła przedwojenna motoryzacja.

Wysiedli z samochodu. Anna widząc pusty i ciemny budynek zdawała się czuć trochę niepewnie. Troy chyba również niezbyt przypadł do gustu bo wysiadł ostrożnie i czujnie lustrował budynek.
- Xavier mówił, że trzeba wejść przez główne drzwi. I w recepcji ktoś powinien nas pokierować. Mamy się na niego powołać. Aukcja ma być w piwnicy. - powiedziała zamykając w końcu drzwi od swojej maszyny. Faktycznie stali niedaleko czegoś co wyglądało na główne wejście. Czujne oko blondyny wyłapało jednak za drzwiami wejściowymi jakiś ruch i światełko jakby ktoś w głębi budynku palił papierosa.

- Ale pierdolnik - Blue podsumowała krótko miejsce spotkania. Było brudno, szaro i zniechęcająco. Tak jak w całym tym obrzydliwym mieście. Zero kultury, zero wyczucia smaku. Tylko blachy, bryki, syf, kiła i mogiła, ale czego się spodziewać po hołocie z Detroit? Daleko im było do porządnych przedsiębiorców z Vegas i tamtejszych standardów. I jeszcze budynek walił pułapką na dwie mile, ale może akurat to miało odstraszyć nieproszonych gości i poniekąd miało sens. Każdy dobry pokerzysta wiedział że pozory to podstawa a dobry blef miał wysoką wartość. Dlatego złapała Rosjankę pod ramię i na pozór beztrosko przyciągnęła ją do siebie po przyjacielsku.

- W środku ktoś jest, widzę żar od fajka - powiedziała cicho i z powagą z którą kontrastował uśmiech na jej twarzy - Obserwują nas, nie stójmy jak te kije w dupie tylko chodźmy. Troy ubezpieczasz ale nie zaczynamy pierwsi żadnej rozróby. Czekasz na sygnał. Mamy interes do załatwienia, no nie? To idźmy go załatwić - pociągnęła Annę w stronę wejścia cały czas przyglądając się uważnie okolicy zza ciemnych okularów.

Ruszyły obie przodem. Troy pół kroku za nimi bo zwłaszcza Anna i tak mu nie przeszkadzała w lustrowaniu terenu przed sobą. Po chwili ognik z fajka poleciał łukiem w dół i odbił się niedbale od podłogi ale z krótszej odległości widzieli już właściciela. I jego kolegów. z podwórza widzieli tego co rzucił fajka i jego kolegę. Gdy weszli w drzwi wejściowe widzieli jeszcze dwóch w niedbałych pozach za starym stolikiem i rozwaloną kanapą. Cała czwórka głów zwróciła się w ich strony. Ci dwaj mieli puste dłonie. Jeden ubrany był trochę bardziej starannie od jego towarzyszy. Ten obok niego miał kaburę z bronią przy biodrze. Na stoliku u tych pod ścianą poza petami gaszonymi w starej puszcze leżał shotgun i jakiś peem oraz rozłożone karty. Ci dwaj sprawiali wrażenie typowych cieci czy strażników którzy czują się całkiem pewnie na swoim stanowisku.

Poza lokatorami reszta holu z recepcją nie wyglądała zbyt zachęcająco. Właściwie wyglądała na permanentnie zapuszczoną i porzuconą a jej goście po prostu przyszli tu po coś czy za czymś. W każdym razie jednak nawet we czwórkę nie mogli zostawić tyle samochodów na zewnątrz a na razie jakoś innych ludzi nie było widać ani słychać.

- Państwo szukają tutaj czegoś? - spytał ten “elegancik” wymownie podnosząc brwi. Zaś pozostała dwójka przy ścianie prychnęła rozbawionymi uśmiechami. Choć zaprzestali gry i nadal patrzyli na nowych wyczekująco. Tylko ten przy tym co ich spytał nie uśmiechał się i wyglądał jakby trójka nowych zapowiadała kłopoty.

Uwagę Julii naturalnie przyciągnęły karty. Chętnie zagrałaby w pokera i wyciągnęła parę gambli od stróżujących patafianów, ale nie przyszła to dla tego typu rozrywki.
- Tak szukamy kogoś, kto wskaże nam drogę do piwnicy. Xavier tak zachwalał dzisiejszą aukcję że nie mogłyśmy jej przegapić - odpowiedziała temu najbardziej wygadanemu. Obcięła go powłóczystym spojrzeniem wydymając przy tym nieznacznie usta.

- Ah, przyjaciele Xaviera! - facet który najwyraźniej w tym gronie był od gadania rozpromienił się jakby Julia miała mu właśnie dać pliczek talonów na paliwo. Ci dwaj przy ścianie również najwyraźniej się uspokoili. Tylko ten wielki pozostał nadal przy ponurej minie. - Przyjaciele Xaviera są naszymi przyjaciółmi. - zapewnił ten gadacz dalej się uśmiechając. - oczywiście, że na aukcję w takim razie. Państwo wybaczą te środki ostrożności ale to aukcja na odpowiednim poziomie a nie dla szmaciarzy z ulicy. - wyszczerzył się szczerze jak rodowity oszust z Vegas by się nie powstydził.
- Proszę za mną. - rzekł do nich machając ręką i ruszając w głąb budynku. Ponurak zaś skoncentrował swoją uwagę na Troy’u najwyraźniej biorąc go główne źródło ewentualnych kłopotów. Ci dwaj przy ścianie nie ruszali się z miejsc obserwując nadal całą scenę.

Blue świerzbiły palce, ale nie sięgnęła do kieszeni po obdrapany krążek. Jeszcze ktoś z ochrony wziąłby to za próbę wyciągnięcia broni. Ich uwagę przyciągał Machado i o to chodziło.
- Dawaj, lecimy z tematem. Ale jak to nas sprzedadzą to ogolę cię na łyso - szepnęła do towarzyszącej jej kobiety w ramach dowcipu mającego ją podnieść na duchu. Pakowały się w pułapkę, brzydkie wrażenie stawało się coraz silniejsze. I nie chodziło tylko o paranoję.

Daleko nie zaszli. Niedaleko za recepcją była dalsza część holu a tam windy z czego jedna zamknięta, druga otwarta i straszyła ciemną czeluścią szybu no i schody w górę i na dół. Tam w dół się właśnie skierowali za tym gadaczem. Pochód zamykał ten ponurak. Na półpiętrze dostrzegła jakieś stare strzałki dla gości kierujące odpowiednio do przebieralni, pryszniców, salonów masażu, siłowni i basenu. Poczytać można było ale jeśli były w takim stanie jak recepcja to nie zapowiadało się zbyt ujmująco. W Vegas to przynajmniej jakaś szansa, była, że choć część z tego typu udogodnień by działała o ile budynek byłby pod opieka jakiejś rodziny czy innego biznesmena.

Zaczynało się robić całkiem ciemno a facecik wydobył z kieszeni latarkę oświetlając sobie i reszcie drogę. Ten ponurak za nimi też wyjął co widzieli po promieniu światła przemykającym im zza pleców. Jednak już przy klatce schodowej w piwnicy widać było łunę ciepłego światła bijącą z jakiegoś bocznego wejścia z kilkadziesiąt kroków od schodów. Facet skierował się w ich stronę a w miarę jak się zbliżali zaczynały też ich dochodzić odgłosy zebranych ludzi. Z ogólnego tonu rozmów słyszalnego co raz bardziej na słuch nie wyglądało podejrzanie. Przynajmniej nie jeśli faktycznie zbierali się tam na tą aukcję. Przynajmniej nie dochodziły ich żadne odgłosy walki czy strzelaniny a światło zdawało się płynąć z lamp czy pochodni bo przecież nie z oświetlenia elektrycznego.

Facet od gadania wszedł pierwszy, za nim obie kobiety, Troy i ten dryblas bez uśmiechu. W środku wyglądało na jakąś starą przebieralnie a przynajmniej głównym elementem wyposażenia były stare, metalowe szafki. Na pewno zaś współczesnym elementem dekoracyjno - użytkowym był koksownik ze starej beczki oraz kilka pochodni. No i kolejnych trzech typów którzy zwrócili znowu głowy z pytającym spojrzeniem na grupkę która weszła.

- Spokojnie oni są od Xaviera. Są zaproszeni. - rzekł facet zatrzymując się tylko na chwilę i przy wejściu. Ci trzej też sprawiali wrażenie jakichś standardowych zbirów od ochrony choć już byli innego sortu. Z takiego lepszego gatunkowo choć nadal nie sprawiali wrażenia elity. W przeciwieństwie do tych z góry jednak zdawali się uważnie lustrować nowych.

- No dobra. Ale to aukcja dla kulturalnych i miłujących pokój przedsiębiorców. Wybiorą sobie państwo szafkę i zostawią tam broń. Możecie zabrać klucz ze sobą oczywiście. Uprzedzam, że będziemy musieli przed wpuszczeniem państwa dalej was obszukać. - rzekł zaczesany gadko jeden z miejscowych ochroniarzy o jakimś latynoskim typie urody. Wskazał ręką na rząd szafek pod ścianą gdzie w zamkach faktycznie były klucze z opaskami by można było je przyczepić za nadgarstek czy gdzie indziej. Kiedyś ludzie potrafili zadbać o wygodę klientów. Widzieli, że część szafek jest otwarta na oścież i pusta, część jest zamknięta i ma kluczyki albo nie. Gdzieś zza pleców tych trzech dobiegał ich już zdecydowanie wyraźny odgłos ludzkiego zgromadzenia, czasem salwa jakiegoś śmiechu czy głośniejsza wypowiedź choć jeszcze nie dawało się rozróżnić słów.

- Zasady to zasady. Jesteśmy w końcu cywilizowanymi ludźmi. - jasnowłosa głowa kiwnęła chociaż jej właścicielka nie była z tego zadowolona. Dając dobry przykład że nie szuka dymu, wyciągnęła zza paska pistolet a z cholewy buta nóż. Oba przedmioty ułożyła na metalowej półce i kiwnęła Troyowi żeby zrobił to samo. Nad Anną nie miała władzy ale liczyła na jej zdrowy rozsądek.

Jej ochroniarz skrzywił się ale skoro dała osobisty przykład to postąpił tak samo. Anna również nie wyglądała na zadowoloną ale okazało się, że też ma w posiadaniu niewielki pistolecik który miała w torebce. Po chwili ich dobra zostały zamknięte w szafce a Julia stała się posiadaczem kluczyka na żółtawym plastiku. Trójka ochroniarzy ruszyła ku nim najwyraźniej naprawdę mając zamiar ich obszukać. Ten ich przewodnik czekał spokojnie przed nimi a ten wielki ponurak wciąż stał w przejściu przez które przybyli.

- Byle szybko - Blue rozłożyła ręce i posłała typowi zachęcający uśmiech. Była ciekawa czy przyczepią się do czegoś z tego co sobie zostawiła. Przecież podręczny szmelc nie dało się już policzyć jako broni. Zostało czekać i zdusić przemożną chęć wydrapania kaprawych oczu zbliżającego się do niej kolesia.

Przeszukanie poszło sprawnie choć widziała, że ci dwaj którym się trafiły dwie, młode kobiety byli wyraźnie bardziej zadowoleni od tego któremu przypadł patrzący na niego krzywo Troy. Ale poza wzajemnym udowadnianiem kto ma twardzielskie bardziej choć trochę spojrzenie nic się właściwie nie stało. Więc po chwili ci trzej najwyraźniej uznali nowych za odfajkowanych i machnęli na tego ich przewodnika. Ten już dalej poprowadził ich sam. Niezbyt daleko bo za zakrętem szatni w jednej ze ścian widniała wielka dziura w ścianie a za nią już widzieli tylko słyszany dotąd tłumek.

Za dziurą od razu znaleźli się w jakimś większym pomieszczeniu. Wyglądało jakby wyszli w jakimś starej hotelowej sali sportowej czy do widowisk bowiem od razu otoczyły ich ułożono schodkowo plastikowe ławki i krzesełka. Przynajmniej te które się ostały na tych plastikowych platformach. Całość była rozświetlona pochodniami więc było dość jasno. Choć tam gdzie ich nie było nadal były większe i mniejsze plamy piwnicznej ciemności. Dobiegał ich też przytłumiony ale nadal wyczuwalny zapach równie piwnicznej zgnilizny i stęchlizny świadczące na korzyść ezy, że ten budynek rzadko był użytkowany. Choć ten wilgotny zapach był przytłumiony przez spalany materiał zużyty do zrobienia pochodni i koksowników. Ale najważniejsi byli ludzie i oni najbardziej rzucali się w oczy.

- No dalej już chyba sobie poradzicie. Ja wracam na górę. Wychodzi się tak samo jak przyszliście.
- ich przewodnik najwyraźniej skończył robotę ale faktycznie wyglądało, że są na miejscu. Ludzie byli zgrupowani w małych kilkuosobowych grupkach podobnej do nich. Rozmawiali ze sobą, żartowali czasem, czasem spoglądali podejrzliwie czy uważnie na siebie nawzajem czy na nowo przybyłych ale nie odbiegało to sytuacji jakiej na tego typu imprezie należało się spodziewać. Julia nie zauważyła u innych widocznej broni więc chyba wszyscy przeszli przez procedurę taką jak oni. Jeśli ktoś miał coś skitrane to musiał mieć skitrane bardzo dobrze choć z drugiej stronie tłum jak tłum, nie dało się zauważyć i pooglądać wszystkich.

Tłum był różnobarwnie ubrany i reprezentował wszystkie chyba typy ludzkie i mody. Były jakieś eleganciki rodem jak od Schultz’a. Byli jacyś kolorowi w złotym lub sprawiające złote wrażenie biżuterią o manierach gangerów z Camino. Był nawet koleś w rażąco białym futrze o wyglądzie klasycznego alfonsa. Wszyscy zdawali się podekscytowani. Im bliżej sceny tym tłum gęstniał Wyglądało, że jest ich wszystkich ze dwa czy trzy tuziny. Liczebnie pewnie większość stanowiła świta handlarza bo w końcu ich też była trójka a kupująca jedna. Często owe centrum grupy dawało się wyraźnie odizolować na tle jego asysty, doradców i ochroniarzy. W każdym razie wyglądało stylowo pstrokato ale chyba jak na detroicki standard faktycznie biedota i standard nie miał tu wejścia.

Zauważyła też tego Xaviera. Podchodził od grupki do grupki rozmawiając i żartując chyba ze swoimi gośćmi zgodnie z klasyczna rolą gospodarza. Nie zaliczał każdej jaka się nawinęła ale w końcu albo ich zauważył albo może i tak miał zamiar ich przywitać bo skierował się prosto na nich.

- Oh, proszę, proszę kto skorzystał z mojego skromnego zaproszenia. Najpiękniejsza Rosjanka w Detroit! - rzekł wyciągając ręce by przywitać się z Anną. Ta dała się objąć i styknąć policzkami jak to kiedyś się robiło w dobrym towarzystwie. Przynajmniej tak to w kinach w Vegas wyglądało na filmach.

- Oh, Xavier, ty niepoprawny zalotniku! - siostra Egora odwzajemniła uprzejmość choć na oko Julii to takie traktowanie sprawiało jej przyjemność.

- I przyprowadziłaś ze sobą równie piękną koleżankę. - zwrócił sie równie szarmancko do dziewczyny z Vegas. Uniósł ramiona by najwyraźniej przywitać się z nią w podobny sposób. - A kim, że jest ta tajemnicza piękność? - spytał patrząc blondynce prosto w twarz i nieco mrużąc oczy. Julii wydawało się to naturalne. Ale też było niezłym trikiem do utrzymania pożądanego wyrazu twarzy. Jak było tym razem to w tym momencie nie była pewna.

Nie odwracając wzroku od jego oczu Julia zrobiła pół kroku do przodu. Wystawiła przed siebie prawą nogę i automatycznie całą połowę ciała przez co nie stała już do lalusia frontem. Zmiana pozycji nie wyglądała groźnie szczególnie że objęła Annę w pasie lewym ramieniem.
- Już nie taka tajemnicza. Widzieliśmy się dzisiaj rano. Jestem Blue. - rzekła z identycznym uśmiechem pozwalając na odstawienie powitalnego rytuału - Da się tu napić czegoś porządnego? Polecisz mi coś?

- Xavier. Xavier Hand. - przywitał się z nią tak samo jak z Rosjanką. Troy’a zignorował albo przez wzgląd na to, że to facet albo może wziął go po prostu za ochroniarza czyli żywy element dekoracji w zestawie do ludzi biznesu i sukcesu.

- Oczywiście można umoczyć usta w tym czy owym. - rzekł wskazując zapraszającym gestem na jakieś dwa stoły z zastawionymi butelkami, wazami u szklankami. Z bliska okazało się, ze to dosłownie typowo grzecznościowy poczęstunek do zwilżenia ust. - Ale przecież nie przybyliśmy tutaj na imprezkę tylko w interesach prawda? - pytanie było raczej retoryczne.

- Aukcja zaraz się zacznie. Dziewczyna o jakiej mówiłem nazywa się Angel. Będzie na samym końcu jako gwóźdź programu. Ale oczywiście da się kupić nie tylko ją. Dostępne są również inne dziewczyny. Choć już nie aż tak egzotyczne no ale i nie w tej cenie. Albo mężczyźni. Choć ci już raczej do walk. Tak samo jak bestie. Wszystko jest okazja do obejrzenia, pomacania i kupienia po niesamowicie niskiej cenie. Choć tych bestii nie radziłbym dotykać. Ale jak widzicie moje drogie urocze damy konkurencji jest trochę no ale jak mawiam, niech wygra najbogatszy. - patrzył na przemian to na Forlow to na Faust kompletnie ignorując ich ochroniarza. Na dziewczynie z Vegas sprawiał wrażenie dobrego kupca i organizatora który chce podkręcić napięcie i chcice wśród klientów choć wychodziło mu to świetnie.

Tak bardzo że Julia zrobiła krótki rachunek i wzruszyła radośnie ramionami. Za to co przy sobie miała raczej nie kupi nikogo, ale wizja posiadania własnego niewolnika kusiła. W porównaniu do Troya mogłaby mu wyciąć jęzor i oszczędzić sobie słuchania zbędnego pierdzenia za uchem.
- Już pozbywasz nas swojego uroczego towarzystwa? - zrobiła wybitnie zawiedzioną minę.

- Pozbywam? Moje dwie najładniejsze klientki? Ależ moja droga Blue to byłby ogromny nietakt z mojej strony. - Xavier sparodiował zatroskana i urażoną minę co mu wyszło na tyle zabawnie, że Anna prychnęła śmiechem a Troy prawie prychnął z irytacji. Widać niezbyt mu podpasował styl tego elegancika w gajerze który zdawał się być ulepiony z kompletnie innej gliny niż on.

- To dobrze, bo z tego co mówisz ktoś mógłby nas chcieć ukraść - też się uśmiechnęła. Typek był zabawny i miał w sobie coś co przyciągało uwagę. I nie chodziło tylko o gajer i brykę.

- Wówczas na pewno bym był pierwszym klientem by odkupić i zatrzymać przy sobie takie dwie ślicznotki. - Xavier najwyraźniej był obyty z językowymi potyczkami i rozmowa sprawiała mu przyjemność tocząc się swobodnym, niewymuszonym tonem.

- I co byś z nami zrobił? Zamknął w złotej klatce ? - drążyła dalej, przypatrując mu się z uwagę - Jesteśmy drogie w utrzymaniu, szybko poszedłbyś z torbami. byłaby szkoda, dobrze ci w tym garniturze. Grzech go zamieniać na strój mniej stylowy.

- Ależ moja droga Blue, jeśli bym was kupił to dalsze koszty utrzymania byłyby minimalne. Po to się właśnie kupuje takie cuda nieprawdaż? - uśmiechnął się nonszalancko patrząc na nią.

- Wszystko opiera się o intencję. Zależy czy nabytek traktujesz jako chwilową zabawę czy inwestycję na przyszłość - puściła mu oko i wyciągnęła szyję oglądając dokładnie zgromadzony tłum.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 18-09-2015, 20:22   #18
 
Okaryna's Avatar
 
Reputacja: 1 Okaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputacjęOkaryna ma wspaniałą reputację
Tina syknęła niezadowolona obserwując wydarzenie na ulicy. Dwa samochody gangerów oznaczały dwa razy więcej roboty. Szczęście w nieszczęściu, że pościg postanowił się rozdzielić. Dziewczyna liczyła, że w ten sposób zyskały niejaką przewagę na wrogiem.
- Ko ko koniec jest już bliski, gdy będzie po wszystki… - zaintonowała cicho Hilda ale nie dokończyła, widząc lecącą w jej kierunku pięść, schowała łebek po klapę plecaka.
Rangera, przeskanowała jeszcze raz pomieszczenie magazynu. Gdyby tak się schować za paletami wzmocnionymi cegłami, poczekać aż te durne jałopy wjadą… może nawet wyjdą z samochodu… wtedy BUM! Granatem w ryj! I ratatatata przywitać ich serią! Dobry plan był dobry… do momentu kiedy bliźniaczka spojrzała na Whitney śliniącej się do spycharki.
- Jedzie do nas furgonetka, a ty się modlisz do jakiegoś złomu? - warknęła wściekle na siostrę - Chuj wie ilu ich tam siedzi… Co robimy?

Withney nie słyszała żadnego syku niezadowolenia bliźniaczki czy też walki z Hildą. Ona widziała i słyszała teraz tylko jedno.. Spycharkę. Spycharkę przez duże 'S'.
- C-co? - zapytała zdezorientowana i kompletnie wybita z rytmu oraz swoich myśli. Siostra coś do niej gadała, ale co?
- Jaka furgonetka? - wyraźnie była nieprzytomna.

- Sraka. - fuknęła bliźniaczka i zgięta w pół podbiegła do kupy palet. W tym samym czasie Hilda ponownie wychyliła główkę i obserwowała Whitney z pełnym pogardy spojrzeniem.
- Mamy na karku dwa samochody wyładowane po brzegi zjebanymi Panewkami... jedno auto pojechało do ruin a furgoneta za jakieś 5 minut wjedzie nam przez wejście do magazynu. Co-Ro-Bi-My?!

Whitney rozjerzała się gorączkowo po pomieszczeniu, gdy nagle spłyneło na nią błogosławieństwo niebios.
- Spycharka - oznajmiła z powagą.

- Spierdarka! - huknęła na siostrę - Nawet z granatami i karabinem nie poradzimy sobie z piątką chłopa, chuj ich wie, ilu się tam zmieściło! Dobra... tylko spokojnie... masz jedną próbę zapalenia tego rzęcha jeśli nie zadziała to... spierdalamy w bagna i przygotujemy się do walki.

- Spycharka - nie dała za wygraną. - Podprowadzimy ją pod wjazd. Rozdupczymy frajerów jak tylko wjadą.
Po chwili dostała jednak pozwolenie od siostry. Tak! Tyle wygrać! Pokicała jak młoda łania w stronę ciężkiego sprzętu i wskoczyła do kabiny, aby pokombinować przy zapłonie i spróbować odpalić to bydle.
 
__________________
Once upon a time...
Okaryna jest offline  
Stary 18-09-2015, 20:23   #19
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Tina popatrzyła na siostrę wyczekująco. Słysząc jednak kaszlnięcie spycharki szybko zrozumiała, że nie ma co liczyć na cudowne odpalenie. Trzeba działać. Zdjęła plecak i wyciągnęła Hildę.
- Suka... - opierzona dzióbnęła dziewczynę w palec - Zdechnij...
- Morda... dziób znaczy się - warkneła rangerka wyciągając dwa granaty z dna plecaka.
- Whit, nie mamy czasu musimy się kryć - machnęła na bliźniaczkę gestem przywołania.

Już chciała się ucieszyć widząc jak kontrolka zapala swoje śmieszne światełka, ale już po chwili konsola ponownie umarła pozostawiając wnętrze kabiny nieprzyjemnie ciemne. Zeskoczyła więc zawiedziona z bydlęcia, nie było czasu na zabawy z umarniętym akumulatorem czy wyczarowywanie paliwa z powietrza. Podeszła posłusznie do siostry.
- Może i by odpaliła, ale jakbym miała akumulator Baracka. Nie wiadomo ile ten złom tu stał, ale nie ma co na niego liczyć na dłuższą metę - mrukneła w skupieniu - Gdzie chcesz się kryć? Na pewno przeszukają cały ten zawszony magazyn.

- Masz świetlika - podała siostrze granat, po czym upchnęła szamoczącą się kurę, ponownie do plecaka - Ja z Hildą powinnam schować się na zewnątrz, co by zagłuszyć jej kokoszenie, ale niestety mamy za mało czasu. Ukryjemy się tutaj z dobrym widokiem na jedno z wyjść. W razie czego rzucaj granatem ale uważaj na oczy. Ja póżniej odpalę dymny i będziemy spierdalać... może przeżyjemy. - rangerka rozejrzała się po magazynie po czym prowadząc Whitney za ramiona wcisnęła ją między dwa stosy palet i cegieł stojacych pod zmurszałą ścianą magazynu. Chwyciła kilka połamanych desek i obstawiła wejście by wyrwa nie rzucała się za bardzo w oczy a siostra miała jako takie pole widzenia i ew. ucieczki.

Wzieła odruchowo granat do ręki. Whitney miała brzydki zwyczaj chwytania każdego podanego przez siostrę przedmiotu. Czasami się tak nacieła łapiąc Hildę za chudą szyjkę czy też za ostrze scyzoryka. Taki z niej był debilek, no.
Zawsze też była najgorsza w chowanego. Wszystkie dzieciaki z okolicy to wiedziały i niecnie wykorzystywały, aby ogrywać ją w tej prostej zabawie każdego bahorka. Dała się więc zapakować pod stosy i rozejrzała się po nowym lokum.
- Przytulnie - powiedziała kiedy Tina zasłoniła wejście.
Boże jak ona nienawidziła takich ciasnych, małych pomieszczeń.

Tina bardzo chciała by obie siostry mogły jeszcze trochę pożyć. Nie tracąc jednak czasu na pożegnania i rozterki ruszyła pędem w kierunku kanciapy, która kiedyś mogła być pokojem socjalnym dla pracowników. Miała nadzieję, że trafi tam na metalowe szafki, które kiedyś widziała w ruinach szkoły. Gdy weszła do pokoiku okazało się, że postawiła na dobrą kartę. Pod jedną ze ścian, tą na przeciw drzwi, stał zwichrowany rząd metalowych szafeczek pancernych, natomiast drugi leżał rozwalony na podłodze. Tina przedarła się pod ścianę. Zdjęła plecak i wcisnęła go w szparę między ścianą a szafą, po czym sama do niej weszła. W jednej dłoni trzymała granat a drugą trzymała na broni.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 18-09-2015, 23:14   #20
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Kiedy wreszcie wyciągnęli skrzynkę na górę, byli ubłoceni i przemoczeni. Wysiłek jednak się opłacił, tak przynajmniej pomyślał każdy z nich oglądając zawartość skrzynki. Nataniel przy otwieraniu chciał przestrzec Szutera, w końcu naoglądał się już sporo Techmorw, czy Puszek Pandory, podrzucanych przez Molocha w najróżniejszych miejscach, ale nie musiał. Tamten wykazał się odpowiednią dozą ostrożności. Stali się posiadaczami dwóch granatników rosyjskiej produkcji. Nie dumali długo nad podziałem gambli, zachowali się jak dwójka profesjonalistów i każdy z nich wyszedł z tego zadowolony. Lynx ruszył w kierunku cmentarza, a Szuter jako, że nie miał nic innego do roboty, poszedł z nim. Stanęli nieco na uboczu, snajper wiedział, że nie pasują do tego miejsca i chwili, ale czujnym wzrokiem próbował z tłumu wyłowić Kate, a kiedy to się nie udało, podpytał innych mieszkańców, kiedy już ceremonia się zakończyła.

Lynx wyszedł z uroczystości pogrzebowej razem z resztą odprowadzających pastora a drugą stronę. Kate nie było wśród zebranych, usłyszał, że była wśród przygotowujących stypę po pastorze. Ruszył w kierunku kościoła, którego pokiereszowana wieża sterczala dumnie nad okolicą. Ten sam farmer, którego spotkał tuż przy wejściu do osady, podwóizł go pod kościół swoją zdezelowaną bryczką. Znalazł się na placu chwilę wcześniej, niż przybyła reszta żałobników. Już miał wejść do kościoła, kiedy podjechał wóz szeryfa Daltona. Postanowił z nim porozmawiać. Pasażerowie właśnie opuścili powóz a stróż prawa przywiązywał zwierzę do koniowiazu: - Witam szeryfa - zwrócił się do niego, kiedy ten zakończył czynność. - Poznaję mnie Pan - zapytał upewniając się. Dalton nie musiał odpowiadać, grymas na jego twarzy mówił snajperowi wszystko. - Współczuje straty. - przerwał na chwilę, po czym kontynuował, wyciągając zza pazuchy bluzy pamięta gazetę z opisem walk w Cheb: - Co tu się stało? Interesuje mnie to, czego w tej gazecie nie napisali - głos miał spokojny i opanowany.

- Lynx. - rzekł krótko Dalton wpatrując się w przybysza. Z tak krótkiego powitania ciężko było wyczytać coś więcej. Szeryf pokiwał lekko głową jakby zgadzając się z czymś czy kimś. Po chwili przeniósł wzrok na wyciągniętą gazetę i wziął ją do ręki. Spojrzał na tytułową stronę i zdjęcie i znów pokiwał głową tym razem już wyraźnie na tyle, że nie dało się nie zauważyć. Oddał Natanielowi papierowy nośnik informacji i znów popatrzył na jego brodatą twarz.

- No proszę. Zaginiony pan Wood sam się znalazł. Po paru miesiącach ale jednak się znalazł. I życzy sobie wysłuchać raportu kwartalnego. - tym razem dla odmiany pokręciła głową co dość jasno powiedziało snajperowi, że rozmowa nie zaczęła się dla niego zbyt dobrze.

Posterunkowiec wiedział, że szeryf zawsze pałał do niego niechęcią. Uważał go za takiego, za któym ciągną się kłopoty. Pośrednio miał rację, ale jego niechęć wynikała też z tego, że przez Nataniela, Kate odrzuciła konkury jednego z jego zastępców. Pomimo nieprzychylności stróża prawa postanowił zachować spokój i kontynuował: - Z powodów mojego odejścia, tłumaczył się będę jedynie Kate, nie Tobie szeryfie. Żałuję, że mnie nie było podczas tych zdarzeń, ale kiedy tylko się dowiedziałem - uniósł ku górze jeszcze raz skrawek gazety trzymany w dłoni - szedłem tutaj nieprzerwanie kilka tygodni. Więc uszczypliwości może Pan zachować dla siebie, nie po to tu przyszedłem. Chcę zostać w Cheb i oferuję pomoc. Farmerzy, z którymi rozmawiałem, obawiają się, że gangerzy z Detroit wrócą. Pomogę przy obronie miasteczka, jeśli oczywiście się zgodzicie, szeryfie. Zabrzmi to arogancko - nie dbał już o to co o nim myśli szeryf - ale nie wydaje mi się, że jest Pan na pozycji, która uzasadniałaby odrzucenie mojej pomocy - dodał spokojnie.

- Ależ oczywiście synu. Nie musisz się mi z niczego tłumaczyć co do powodów swojego zniknięcia. Twoja prywatna sprawa. Ja jestem tutaj tylko szeryfem i jedynie organizuje poszukiwania gdy zgłoszone mi zostanie zaginięcie. Wówczas ściągam ludzi od ich spraw i szukamy zaginionego. Bo właśnie to jest moim zdaniem służbowym obowiązkiem stróża prawa. Tak przynajmniej nas kiedyś uczono w Akademii. Więc świetnie rozumiem i potrafię uszanować czyjąś prywatność. - odparł niespiesznie stróż prawa w kapeluszu i gwiazdą szeryfa na klapie. Przed dalszą częścią wypowiedzi ponownie zlustrował przybysza, choć przecież już musiał go wcześniej obejrzeć i wiedzieć jak wygląda.

- Może to zabrzmi arogancko synu ale jeśli naprawdę myślisz osiedlić sie tutaj i nie zgrwać ważniaka z wielkiego świata to i tak nam pomożesz. Tak jak my wszyscy stanęliśmy ramię przy ramieniu w godzinę zagrożenia. Wszyscy, czy umieli walczyć czy nie. A jeśli nie to chyba tu po prostu nie pasujesz. - szeryf sprawiał wrażenie faceta którego już trzeba się postarać by wyprowadzić z równowagi ale teraz chyba był trochę zirytowany słowami Lynx’a. - Więc sam zdecyduj czy jesteś z nami czy tylko tak mówisz. - wygladało, że zbliża się koniec rozmowy i stróż prawa chcę ją zakońćzyć.

- Szczerze powiedziawszy dziwię się Panu. Nigdy, nic złego Tobie, ani Cheb nie uczyniłem. Nie sprawiałem kłopotow, chyba, że aż tak Wam sie nie spodobało to, że związałem sie z Kate - mowil cicho i opanowanie, ale w jego głosie pojawiło się niebezpieczne zgrzytnięcie. - Nigdy też nie zgrywałem ważniaka z wielkiego świata. Jedyne kłopoty jakie mogłem ściaągnąć na Cheb i Kate odeszły ze mna... - przypomniał sobie truchło zabitego Dicksona - ... i już nie wrócą tu za mna. Traktujesz mnie protekcjonalnie i nieuczciwie, ale jakos to zniosę. Jeśli nie wierzysz moim slową, uwierzysz czynom? Jutro rano przyjdę na komisariat, możesz mnie spławić albo dać mi jakies zadania, ja i tak zostaje w Cheb. Tymczasem idę porozmawiać z Kate - po ostatnim zdaniu westchnął ciężko, jakby czekała na niego góra ciężkiej, fizycznej pracy. Po prawdzie nawet by tak wolał.

- A czy Cheb i jej mieszkańcy uczynili Ci kiedyś coś złego? Sprawiali ci kłopoty? - szeryf przekrzywił nieco głowę i uniósł pytająco brew. - No i nie zgrywasz ważniaka? Znikasz kiedy masz ochotę, pojawiasz się tak samo, twierdzisz, że nie musisz nic się tłumaczyć, chcesz mieć raport z okresu co się działo gdy cię nie było. Natychmiast. No nie wiem jak dla ciebie ale dla mnie to odzwierciedla całkiem spore mniemanie o sobie. Lub niewielkie o nas. Lub o mnie. - odparł facet w kapeluszu patrząc na niego cierpko. - A z kłopotami jak kogoś gdzieś nie ma to i raczej ich nie ściąga a jak jest to ściąga albo nie. - wzruszył ramionami najwyraźniej niezbyt trafiły mu do przekonania tłumaczenia przybysza o permanentnym załatwieniu sprawy z kłopotami. - Ale chcesz udowodnić swoją wartość dobrze. Dam ci szansę. Przyjdź rano na komisariat. Nie jesteś w służbie stróżów prawa ale myślę, że coś do roboty się znajdzie. - odparł przybyszowi najwyraźniej sondując go jak zareaguje na te słowa.

"Nadęty dupek" - pomyślał Nataniel. "Mocny w gębie, ale bez realnych środków by tych ludzi bronic" - Lynx był bliski zapytania się, czy do gangerów z połcalówkom też wyskoczy z tekstami jak Clint Eastwood ze starych filmów. Zgrzytnął zębami ze złości, dusząc w sobie wszystkie uwagi na temat wioskowego twardziela i tym podobne. Zatarg z szeryfem, na pewno nie pomógłby mu w naprawieniu relacji z Kate. Dlatego skłonił się lekko i na odchodnym jeszcze dodał: - Zatrzymam się w Łosiu, tymczasowo. Do zobaczenia, szeryfie.

Pełen niepokoju i niepewności wślizgnął się do kościoła bocznym wejściem. Nie chciał robić sensacji swoim wyglądem, który był delikatnie mówiąc nie na miejscu. Ubrudzony błotem i zmęczony podróżowaniem nie pasował do tego pełnego zadumy i poczucia straty miejsca. Znalazł ją niedaleko zakrystii, gdy krzatala się przy stole ze skromnym poczęstunkiem. Nie wiedział co jej powiedzieć, głos mu zadrżał, kiedy wydusił z siebie krótkie: - Witaj, Kate - jego sylwetka jakby niezauważalnie się skurczyła, w oczekiwaniu na zasłużony cios.

Nie udało mu się wśliznąć niepostrzeżenie. Wyglądał jakby wrócił z wojny albo co najmniej z poligonu czy manewrów jakichś. Obwieszony bronią, plecakami, sprzętem kompletnie nie pasował do ludzi którzy wyglądali jakby wyszli z domu do kościoła. Zwracał więc sobą uwagę. Zwłaszcza, że przynajmniej część go chyba rozpoznawała. Znów odczuł te powszechne zdziwienie i zaskoczenie. Mimo to sam tłum go częściowo zakrył przed miejscową weteryniarz i gdy stanął przed stołem za którym podawała zgromadzonym herbatę i jakieś napoje chyba ją zaskoczył. Gdy się do niej odezwał wyglądała na najbardziej zaskoczoną osobę jaką do tej pory dzisiaj tu widział. Kompletnie ją zamurowało. Przez jeden oddech stała tak z do połowy uniesionym kubkiem w jednej dłoni i chochelką do nalewania w drugiej. Potem tak stała drugi i trzeci oddech. W końcu w jej twarzy i figurze pojawiło się życie i emocje. Zacisnęła usta w wąską linię i prawie z impetem dokończyła nalewanie herbaty podając jakiejś czekającej na to dłoni. Ale nie odezwała się ani słowem.

Podszedł bliżej stając za jej plecami, nie chciał podnosić głosu by nie zwracać na siebie uwagi, cicho powiedział: - Chcę porozmawiać, wszystko Ci wytłumaczyć - sam sobie zdawał sprawę, jak naiwnie muszą brzmieć te słowa, ale był szczery i nie kłamał - tylko tyle proszę, choć wiem, że to dużo. Jeśli nie chcesz teraz, to wrócę później…

Odwróciła się do niego napięcie wściekła jak osa z wycelowaną w jego twarz chochelką do herbaty. - Nic nie musisz mi tłumaczyć! Ani teraz ani potem! I nie wracaj ani teraz ani potem! - syknęła do nie wściekle. Kilka starszych kobiet co pomagało obsłużyć uroczystość tak samo jak ona spojrzało na niego z wyraźną dezaprobatą. Ludzie którzy czekali po drugiej stronie na swoja porcję naparu również spoglądali na nich wyczekująco.

Niemal fizycznie czuł spojrzenia żałobników, ktorzy śledzili jego rozmowę z Kate. Zaczynał żałować, że w ogóle poszedł na pogrzeb i do kościoła, był przemoczony, brudny i obładowany sprzętem jak juczny muł, chęć zobaczenia Austin zwyciężyła... i teraz tego żałował. Słowa weterynarz bolały, choć wiedział że miała do nich prawo. Przyjął pare razów, doszedł więc do wniosku że tych kilka więcej już go bardziej nie dobije: - Zostaję w Cheb, proszę tylko o szansę wytłumaczenia się, nie oczekuję przebaczenia - głos zrobił mu się sztywny i chropowaty, jednak kontynuował: - Zbyt długo szedłem tu z powrotem, modląc się żebym zobaczył Cię całą i zdrową, Kate. Możesz mnie jeszcze bardziej znienawidzić, ale musisz dać mi szansę wytłumaczyć się z tego. - Przy ostatnim zdaniu odzyskał rezon i pewność siebie. Kątem oka patrzył na coraz wiekszą ilość osób zainteresowanych ich rozmową. Jego oczy w świetle świec kościelnych, błysnęły niebezpiecznie. Chciał jej wszystko wyjasnić i postanowił nie zwracać uwagi na zainteresowanie wścibskich, czy rzucane nieprzychylne spojrzenia.

- Trzymaj się ode mnie z daleka. I nic ci nie muszę dawać ani nic od ciebie nie chcę. - warknęła oschle weteryniarz odsuwając się od niego. Wróciła do nalewania herbaty czekającym ludziom najwyraźniej uznając sprawę za zakończoną.

Przybity szedł w stronę “Wesołego Łosia”, nie tak wyobrażał sobie powrót do Cheb. Wiedział, że z Kate łatwo nie będzie, nie spodziewał się jednak, że odmówi mu nawet kilku słów rozmowy. Ciągle miał przed oczami wściekłość jej spojrzenia i złość gorejącą w jej oczach. Cała nadzieja, jaką niósł w sobie przez kilka tygodni uleciała. Pomimo tego, postanowił, że zostanie w wiosce, bo niby gdzie miałby pójść. Planował spróbować pracy u szeryfa, liczył, że może po jakimś czasie uda mu się sprawić, że Austin znowu spojrzy na niego przychylniej. Dzisiaj chciał przenocować w Łosiu, najeść się do syta i wykąpać. Potrzebował tego jak jasna cholera.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172