Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-03-2016, 23:47   #31
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


“Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli. Ponieważ bowiem przez człowieka przyszła śmierć, przez Człowieka też dokona się zmartwychwstanie. I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni, lecz każdy według własnej kolejności."
1 Kor 15, 20-23






SANDERS


Wedle słów niesięgającego Sandersowi do pachy gnojka, gdzieś w okolicy czaiło się wybawienie w postaci ambulatorium lub innego pomieszczenia przeznaczonego pierwotnie do opatrywania rannych tudzież stawiania na nogi średnio zdrowych. W końcu, do jasnej cholery, znajdował się w kompleksie naukowym, badawczym. Pseudomedycznym, bo te jajogłowe skurwysyny lubujące się w porywaniu ludzi i pakowaniu ich do lodówek, bankowo miały tytuły doktorskie. No kurwa jak w jakiejś sekcie - tajne miana i stopnie wtajemniczenia. Doktor, profesor, laborant, praktykant - jedna mafia łapiduchów.

Pozostawało pytanie czy dzieciak, prócz znania najwidoczniej adresu mety na prochy i bandaże, umiał też z nich korzystać. Rozróżniał która ewentualnie tabletka zbije gorączkę, a która wyśle pacjenta na drugą stronę tęczy pospiesznym ekspresem o nazwie nagły zgon. Niby szczylek nie wyglądał jakoś wyjątkowo - ot zabiedzony, brudny gówniarz jaki tysiące tropiciel widywał na powierzchni przez te wszystkie lata szwendania się po Zasranych Stanach. Tyle dobrego, że jednak potrafił gadać i komunikowali się werbalnie. Dochodzenie o co gnojowi mając za wskazówki raptem wymowne spojrzenia i miganie łapami… nieee, nie dzisiaj. Na to Sanders był definitywnie zbyt obolały, wściekły i chory.

Wydawało mu się, że wydostanie się z mokrej, capiącej trupek kloaki wyssało z niego resztkę sił. W świetle latarki widział jak niegdyś białe bandaże teraz zmieniły kolor na brudno-gówniany z domieszką ciemnego szkarłatu wciąż sączącego się z ran. Krwawił, głowę rozsadzała mu gorączka, zaś drobna część jego duszy cieszyła się z mokrych od wody ubrań, które choć śmierdzące okrutnie, ochładzały trawione gorączka ciało.

Gorączka, słabość i ból przy każdym nawet najmniejszym poruszeniu… ale musiał iść. Musiał ścisnąć poślady razem z zębami i iść w ślad za gnojkiem bez imienia. Szedł więc, opierając się ciężko dłonią o ścianę, a złośliwy chochlik wewnątrz ciemnowłosej głowy nie omieszkał nie zauważyć faktu iż bez tej podpórki, Sanders wypieprzyłby się jak długi i być może już się nie podniósł.

Momentu w którym dzieciak wziął go za rękę, a potem posłużył ponownie za żywą podporę… cóż. Tego zmysły tropiciela nie zarejestrowały. On sam walczył z dwojącym się obrazem, drgającym niekontrolowanie i wirującym wbrew wszelkiej logice, niczym obraz po kwasie. Ten kto nigdy nie żarł kwasu nie wiedział nic o halucynacjach.
Oczy Sandersa błądziły po ciemnych śliskich ścianach, przez które przebijały sie fantastyczne kształty i kolory, nadając okolicy tęczowego blasku. Już nie szedł ciemną doliną, lecz słoneczną aleją w ogrodzie pełnym…

Wpierw poczuł uderzenie w twarz: słabe, ale samym faktem zaistnienia przykuwające uwagę.
- Sen zły! Wstań! - usłyszał chrypokwik Szczyla tuż przy swoim uchu. Zaraz dołączyło do niego szarpanie za mniej pokancerowane ramię i mężczyzna ze zdziwieniem odnotował, iż leży w pozycji horyzontalnej na paskudnych, zimnych płytkach parę kroków od pomieszczenia w którym znalazł swojego towarzysza.

Ponaglany drobnymi rączkami, szarpiącymi jego ubranie w usilnej próbie pomocy przy relokacji na ponoć bezpieczny teren. Świecił latarką na ziemię tuż przed poruszającym się na kolanach starczym mężczyzna zbyt słabym aby stanąć o własnych siłach. Skupił uwagę na światełku przed nosem, skaczącym po coraz to nowych elementach. Płytki, kolejne płytki. Rozbite szkło.

Szkło… cholera…

Więcej czerwieni…
kolejne gęste jak melasa krople. Skąd one się biorą?

Świtało pada na przedramię, oczy Sandersa mrugają niezdecydowane czy się zdziwić czy przerazić. Na tle białej jak kreda skóry krople czerwieni lśnią niezwykle intensywnie, lecz nie to jest niezwykłe. Cała powierzchnię skóry przecina pajęczyną żył - czarnych, napuchłych i wyraźnie chcących sie wydostać poza ciało. Nie powinny tak wyglądać, nie jak na tej mutantce z trumny, zabitej przez odmrożonych!

Trumna. Mutant. Ręka.

Trzy pojedyncze słowa, próbujące przebić się przez opary cierpienia. I ciemność.

Czerń tropiciel przywitał z ulgą, osuwając się nieprzytomny w jej lepkie, kojące ramiona.


***


Ile leżał nieprzytomny... trudno było Sandersowi jednoznacznie stwierdzić. Był w końcu pod ziemią, za towarzysza mając raptem średnio wygadanego dzieciaka. Budził się powoli - wpierw poczuł zimno i twardość powierzchni na której leżał, potem doszedł go smród stęchlizny i rozkładu.

Pamięć rozbudzała się niechętnie, szurając ostentacyjnie kapciami po podłodze z mózgu tropiciela, czym doprowadzała go do kurwicy... ale się budził.

Ciężka niczym trumienne wieko powieka podniosła się powoli, z trudem i przy zużyciu większości posiadanej teraz przez mężczyznę chęci życiowej.

- Leż - nim mrugnął doleciał do niego zdenerwowany szept Szczyla. Siedzieli w ciemności, a niewielki okrąg jasności dawanej przez latarkę przypominał bardziej mdłe echo, niż solidny promień oświetlający mu drogę gdy szedł na kolanach... widocznie trochę czasu zajęło nim wrócił do świata żywych z krainy wiecznych łowów.

Obok latarki zauważył swoją apteczkę, zaiwanioną ze stróżówki wydawało mu się dziesiątki lat temu.

Czuł się lepiej - nie dobrze, czy zajebiście, o nie. Wciąż było mu chujowo.
Chujowo ale stabilnie.




ABIGAIL

Otoczenie Ryan przywitało jej decyzję z zadowolonym pomrukiem. Atmosfera odrobinę się rozluźniła, choć wciąż szarpała napięte niczym postronki nerwy wizją zbliżającego się nieuchronnie paskudnego końca. Dowódca najemników kiwnął głową z miną wybitnie mówiącą “to się okaże”. Wydawał się jednak mniej wściekły niż przed nagłym odwrotem, a uśmiechopodobny grymas jaki zagościł przez mgnienie na jego twarzy wyglądał szczerze.

- Daaaaa… miedik - pierwszy odezwał się Rusek, stając nad blondynką i obcinając ją wybitnie oceniającym spojrzeniem, zupełnie jakby szacował czy owa teza z lekarzem ma racje bytu, a może jest kolejną ściemą? Na żołnierza Abigail nie wyglądała, do tego wskazywała zatęchłe, mroczne korytarze jako swoje poprzednie miejsce pracy. Coś musiało być na rzeczy, zresztą każdy głupi wiedział, że ci jajogłowi znali się na nikomu niepotrzebnych pierdołach i umieli je przekształcić na umiejętności przydatne otoczeniu. - Nu, komandir zobaczy jak sje gapi na nas. Da jej komandir nożnice to zaraz nas będzie zadźgać chciała.

- Nożn… że kurwa co?
- ranny Murzyn warknął gdzieś z kąta. Wyglądał źle - poszarzały, spocony. Trzymał się za brzuch, przyciskając do niego pokrwawioną szmatę niewiadomego pochodzenia. Uparcie odmówił przyjęcia pomocy nim reszta oddziału nie zostanie opatrzona.

- Boisz się jednej małej laski, Dymitri?
- Burris parsknął i sięgnął łapami w kierunku jeńca. Zachrobotał kluczyk, po chwili jęknął metalicznie mechanizm otwieranych kajdanek. Dziewczyna zdążyła raptem rozetrzeć obolałe nadgarstki, gdy na jej kolanach wylądowała czarna paczka z wiele mówiącym nadrukiem przedstawiającym równoramienny, biały krzyż.

Wciąż obserwowali każdy jej ruch, lecz pozwolili działać, przemieszczać się już samodzielnie. Z popychanego i pogardzanego jeńca stała się jeńcem z zalążkiem własnego statusu. Co prawda o zaufaniu nie mogło być mowy - nie dostała nawet głupiego noża, a wszelkie ostre przedmioty z apteczki używała pod czujnym nadzorem wzrokowym Ruska - nie przeszkodziło to jednak w zdobyciu paru fantów.

Skupiona na zszywaniu rozoranego pazurami przedramienia pucołowatego najemnika jakiego widziała pierwszy raz na korytarzu piętro niżej, kiedy to spacerował razem z Sony’m i tą oddziałową laską, wpierw poczuła ciepło na ramionach. Odruchowo skuliła się, przyciągając barki do siebie i chowając w nich głowę, co wywołało szydercze, rozbawione śmiechy i ciche komentarze.

- Patrzcie ją, zejdzie ze strachu i po kłopocie
- ktoś parsknął głośno, ktoś inny mu zawtórował, a Ryan zorientowała się skąd pochodzi ciepło. Okryto ją flanelową, męska koszulą, wyciągniętą zapewne z prywatnych zapasów milczącego ponuraka w kapturze. Roger’a o ile dobrze kojarzyła.

- Nie mam zapasowych butów, ale masz to - kobiece ręce wcisnęły w blade dłonie medyczki dwie pary ciepłych, wełnianych skarpet. Do obuwia było im cholernie daleko, jednak i tak stanowiły nieporównywanie lepsza ochronę przed chłodem, niż sama skóra. Przynajmniej nie poucieka dalej na boso…

Nim założyła ostatni szew i przeniosła się na kolanach do drugiego rannego, Burris zdążył naradzić się z kapturnikiem. Obaj jak na komendę przeładowali broń, wprowadzając naboje do komór magazynków. Dźwięk był na tyle niespodziewany, że Ryan znów się wzdrygnęła, a otoczenie również tym razem nie oszczędziło jej kpiących uśmieszków, przeplatanych z cichymi docinkami. Ucichły niczym ucięte nożem, gdy dowódca zabrał głos.

- Dana zostaniesz z Sony’m, dopilnujesz żeby nasza laleczka nie zaszyła mu nie tego co potrzeba - pozwolił sobie na wymowny żarcik, chociaż uśmiechał się i mówił przez zaciśnięte zęby. Znów rozsadzała go złość, a obudzona niedawno kobieta aż czuła jak pali jej skórę - My sprawdzimy pozostałą część trasy. Nie możemy pozwolić na ponowne zaskoczenie, kończy się nam mięso armatnie - rzucił lekkim tonem, nie odrywając świdrującego spojrzenia od “nie nazywaj mnie Ryan”.




WILLIAM

Bieg, szybko… szybciej! Nie zatrzymywać się, nie wolno stawać! Rusz się, jeszcze tylko kawałek! Dasz radę! Musisz biec!

Tylko jak to zrobić, gdy kolejne ciosy wczepionego w plecy stwora darły skórę i mięśnie, zaś skute ręce nijak nie potrafiły poradzić sobie z dosłownym zrzuceniem problemu z karku? Ciało Williama poderwało się do biegu, choć każdy pokonany przez niego centymetr trasy znaczyły szkarłatne krople, gęste i czarne w kiepskim, mrugającym pod sufitem oświetleniu. Wyminął jednego przeciwnika, przed drugim już nie dał rady uskoczyć.

Warkot wygłodniałej bestii zlał się w jedno z ludzkim okrzykiem cierpienia, jakim Lennox powitał wbijające się głęboko w lewe udo pazury. Mimo to biegł, choć biegiem coraz trudniej było to nazwać. Zataczał się, tracił tempo, rzężąc coraz głośniej i bardziej boleśnie.

Siedzący na plecach stwór nie dawał za wygraną. Szamotał się wściekle zaś każdemu drgnięciu jego śmierdzącego octem cielska, towarzyszyły fale potwornego bólu. Rwał, rozrywał, wbijał ręby w kark i bark, dokładając kolejne rany do coraz bogatszej kolekcji zranień Lennoxa. Wykazywał w tym tyle zacięcia i złości, że wystarczyło kilkanaście sekund, aby koszula mężczyzny cała zmieniła kolor na ciemno-bordowy. Tak samo jak spodnie.

Każdy kolejny krok był cierpieniem, obraz przed oczami przesłoniła rubinowa mgła. Dźwięki poczęły uciekać gdzieś w dal, wyparte coraz głośniejszym hukiem z jakim pulsowały jego skronie. Coś spadło na niego z sufitu.

Niczym w zwolnionym filmie przyglądał się jak podłoga złośliwie pędzi mu na spotkanie, zbliżając się coraz prędzej i prędzej. Uderzenia o nią nie poczuł, zbyt pochłonięty szaleńczym miszmaszem darcia, łamania, rozrywania, miażdżenia, rwania, siekania, żucia i odgryzania.

Dopadły go niczym chmara szarańczy, przyszpilając do podłogi ostrymi jak skalpele szponami. W panującej dookoła ciemności nie widział ich dokładnie… i chyba nie chciał widzieć.

Wystarczyły mu błyszczące krwią paszcze pełne ostrych białych zębów, refleksy świetlne na łuskach podłużnych pysków i oczy - lśniące po kociemu w coraz gęstszym mroku. Były samym ruchem, sykiem i agresją dającą ujście właśnie na nim. Podrygiwał w jej rytmie, rozrywany żywcem po kawałku… mimo to nie krzyczał.

Zachował ciszę nawet w momencie, gdy wielka łapa wielkości trzech jego dłoni, oparła się o podłogę tuż przy jego twarzy. Poczuł oślizgłą wilgoć na policzkach i czole, naraz nie miał już czym oddychać.

Nim do umierającego umysłu doszło co się dzieje, olbrzymie szczęki zacisnęły się z przyprawiającym o torsje, mokrym bulgotem, odrywając ludzką głowę od tułowia.

Wreszcie Lennox nie czuł już nic.




 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 23-05-2016, 01:25   #32
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Sanders kontra Predator
Niemniej było lepiej. A to było lepsze niż totalna chujoza sprzed chwili.
Ciekawe, skąd Szczyl tak nauczył się opatrywać? Mózg Sandersa nie działał zbyt płynnie w tej chwili, trudno było w tej chwili nad tym myśleć. Niemniej było to lepsze, niż jakby Szczyl nauczył się zapierdalać z shotguna i karabinem wymachiwał mu przed nosem.
Tak to przynajmniej gówniarz go nie zapierdoli z giwery.
Teraz otoczenie. Sanders musiał wytężyć zwoje mózgowe do pracy, żeby skojarzyć, że wciąż są na tym samym piętrze. Ledwo zajarzył, że kampi z dzieciakiem w pobliżu starego gabinetu medycznego.
- Pij - pod jego gębą pojawił się… słoik. Pieprzony półlitrowy słoik wypełniony bezbarwną cieczą bez zapachu. Zamrugał i ogarnął, że nie jest to szkło z jego kolekcji. Widocznie Szczyl zachomikował je gdzieś na czarną godzinę i teraz postanowił z niego wyskoczyć, wpatrując się w tropiciela tymi załzawionymi oczami.
- So to? - dalej nie ogarniał co się dzieje. Najwyraźniej zamienił się ze Szczylem rolami - teraz to z Sandersa zrobił się problem, którym przydało się nakarmić chujostwo z piwnicy. No w sumie, to by było sensowne, że gówniarz dałby mu coś, co spowodowałoby, że wykitowałby na miejscu, tylko właściwie po co…? Ech, kurwa, jego łeb zdecydowanie nie nadawał się dzisiaj do myślenia.
- Woda - dzieciak burnknął przyciskając krawędź naczynka do spękanych warg tropiciela. Miał przy tym minę, jaką dało się określić słowami “pij, nie pierdol”. Dzielił uwagę między Sandersa i otoczenie, temu drugiemu poświęcając zdecydowanie więcej nerwowej uwagi - Musimy iść. Wkrótce.
Kurwa, chyba mu się to naprawdę wszystko śniło, że zmienił się w ciotę. Co on kurwa odpierdala ze sobą, jak nisko się musiał stoczyć, żeby to dzieciak nim sterował? Heh...
Sanders paroma haustami opróżnił słoik z wodą.
- Iziemy - zadecydował, jakoś powstając na nogi.
Bachor poprowadził Sandersa wśród śmieci, odgarnął stos, przy którym tropiciel zobaczył go pierwszy raz. Była to góra dziwnego, polamanego syfu zlozonego z fragmentow mebli, sprzetu laboratoryjnego. Szczyl bez slowa padł na brzuch i zaczął sie czołgać do środka i dopiero wtedy Sanders zauważył, że cała ta sterta to maskowanie tunelu wentylacyjnego. Wyrwano kratę tuż przy podłodze i dzieciak właśnie wpełzł do szybu.
Wyglądało na to, że ten jebany tunel prowadził w lewo. Był tak ciasny, że czołgając się nim Sanders musiał przyciskać łokcie do boków - no i przejście śmierdziało stęchlizną. Miał wrażenie, ze cofa się tam, skąd przyszedł. Dzieciak cały czas uparcie milczał. W pewnym momencie znowu rozległy się strzały - wówczas przypadł płasko, nieruchomo w tunelu…

Strzały dobiegły z daleka, były przytłumione i zniekształcone przez załamania korytarza i to że Sanders siedział poniekąd w ścianie, ale na jego ucho to z okolicy klatki schodowej z której wyszedł na te piętro. To echo, pogłos odbijajacy się po korytarzach. Cichy, ale tropiciel jakimś cudem to usłyszał. Przed sobą miał tunel ciemny jak murzyńska dupa, rozświetlany przez szczyla latareczką. Za sobą… za sobą słyszał posykiwanie i odgłosy węszenia.
Chyba czemuś się tu bardzo nudziło i prosiło o wpierdol, najlepiej z kałacha.
Niestety, Sanders nie miał na to miejsca, musiał pospieszyć szczyla, by się sprężał, bo sam nie zamierzał karmić sobą jakieś zmutowane ścierwa.
Wydawało mu się, czy temperatura wyraźnie spadła… a może w grę wchodził strach? Zwykła, ludzka obawa przed ponownym starciem z czymś, co przy poprzednim spotkaniu prawie pozbawiło go życia? Na czoło wstąpiły krople potu, oddech wyraźnie przyspieszył. Ręce zadrżały, zacisnął je więc w pięści i dalej czołgał się przed siebie. Karabin… jakże cudownie byłoby go mieć. Niestety nie dysponował aż tak zaawansowanym sprzętem, co przy jego aktualnej sytuacji, dodatkowo z odgłosami ołowianego sztachet-party, rozgrywanego gdzieś w popieprzonych podziemiach jajogłowych perwersów, nie zapowiadało szczęśliwego końca. Sytuacja pieprzyła się z sekundy na sekunde, do dyszenia i ostrych wizgów, dołączył odgłos szponów drapiących płyty, zaś każdemu z nich towarzyszyło szybsze uderzenie serca, bijącego trwożliwie w piersi tropiciela.
Szczyl przed nim zamarł, również nasłuchując. W wątłym świetle dawanym przez latarkę, dało sie dostrzec nagle pobladłą twarz i rozszerzone dziko oczy. Przyłożył palec do warg w ogólnie rozumianym, jasnym gescie zachowania ciszy.
- Streszczaj się - syknął mu burkliwie Sanders, zły humor jeszcze bardziej mu sparszywiał na myśl, że nie ma niczego, co pozwoliłoby mu rozwalić maszkarony, które za nimi lazły i to, że szczyl go “pouczał” w momencie, kiedy gdzie było brać dupę za pas i zapierdalać. Może miał gorączkę, ale nie znaczyło to jeszcze, że go doszczętnie pojebało, by drzeć ryja na całą wentylację. Czym szybciej wydostaną się wyżej czy gdzieś, tym lepiej… chyba. Przydałaby się jakaś bazuka, kałach albo karabin - obowiązkowo z amunicją. Ale nie czas na dyrdymały, trzeba było przeczłapać się dalej.
W odpowiedzi na jego głos zapadła głucha cisza, powietrze stężało. Ślepia dzieciaka zrobiły się jeszcze większe, prawie wypadając z orbit. Nim zdołał wykonaj najmniejszy gest, tunelem zatrzęsło, a na głowę Sandersa posypały się drobiny… cegieł, betonu? Nie to jednak było najistotniejsze. Wraz z duszacym pyłem, chrobotem, hukiem i drżeniem całej konstrukcji, ścianę przebiła wyposażona w szpony łapa. Łuskowana, śmierdząca kwaśno. Wielka. W porównaniu do niej dłoń tropiciela wydawała się śmiesznie mała, zupełnie jak Szczyl pełznący ile sił w krótkich kończynach, byle przed siebie… i jak najdalej od zagrożenia.
Nawet nie myśląc - Sanders dobył noża, który niedawno zdobył w “rajskiej” kanciapie i dźgnął ogromną łapę na tyle silnie, ile mu pozwalał stan zdrowia, a potem wycofał rękę. Prysnęła zielona posoka, pokraka znieruchomiała na chwilę i skrzekła, ale łapy łaskawie nie cofnęła. Zaraz dołączyło drugie wielkie łapsko i chwyciło tropiciela za spodnie na wysokości uda. Szczęśliwie chwyciła sam materiał.
Sanders postanowił się wyrwać po raz kolejny szponom samej śmierci. Serce waliło, tłocząc krew nasączoną adrenaliną po całym ciele. Teraz nie będzie prosto, ale postanowił walczyć, a gdyby się dało - to uciec. Postanowił poważniej pokaleczyć łapę Bestii, na tyle, by ostrze przeszyło tętnicę, najlepiej jeszcze po drodze uszkadzając ścięgna sterujące nią. A potem wiać. I tak na przemian.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 22-08-2016, 00:46   #33
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Kwaśna mina, oceniające, świdrujące spojrzenie i ledwie tłumiona złość, rozdymająca nozdrza i wprawiająca szczęki w ruch. Abigail nie słyszała tego, lecz była sobie w stanie wyobrazić dźwięk zgrzytających zębów, tłumiony przez zaciśnięte w wąską kreskę usta. Burris się wściekał, próbował nad sobą panować, ale ledwo mu się to udawało. Dyszał wściekłością, wydychając ją przez nos razem z kolejnymi porcjami dwutlenku węgla. Stał nad rannym i opatrującym go medykiem, gromiąc tego drugiego wzrokiem i posturą. Przez to że klęczała, różnica wzrostu między nimi była jeszcze bardziej zauważalna… Ryan nie należała do karłów, najemnik też nie zahaczał ciemieniem o framugę gdy przechodził przez drzwi, ale i tak blondynka musiałaby podskoczyć żeby mu dorównać pod tym kątem. Tylko, że teraz miała pełne ręce roboty, więc podobne pokazy dało się spokojnie zepchnąć z pierwszego planu. Żadnych głupot, nagłych ruchów i czegokolwiek, co mogło zostać uznane za atak i dać pretekst do rozłupania czaszki. Chciała żyć, wydostać się na powierzchnie i znaleźć odpowiedzi. Dorwać wreszcie konkrety, zamiast korowodu domysłów i niedopowiedzeń, wymiennych z czystą spekulacją. Kto ich tu zamknął, czego chciał i co dokładnie zrobił. Dlaczego zamknął w chłodniach i zafundował kilkumiesięczną drzemkę bez pytania o zgodę… albo jak duża istniała szansa na to, że zmieni się w twór podobny kobiecie uwięzionej w sarkofagu – pierwsza paczka pytań, tych najbardziej palących, czekała w kolejce na zajęcie się nimi.

Ale najpierw ranny Murzyn. Sony – tak go wołali… i nieźle oberwał. Przekonała się o tym, ledwo poprosiła aby opuścił przyciśnięte do brzucha ramię. Facet jęknął, sapnął, pobladł i poszarzał, po czym powoli wykonał zalecenie. Przez poszarpany mundur widziała głębokie, czerwone szramy na jego brzuchu, przez które wychylały się blade, cuchnące surowizną sploty sinych jelit. Facet przytrzymywał je ręką w usilnej próbie wepchnięcia na powrót do kałduna.

Szło mu całkiem nieźle, miał szczęście, że pazury bestii nie pozostawiły szerszych śladów, przez co nie miałby już czego przytrzymywać. Gdyby gadziny rozpruły mu flaki dokumentnie, szanse na przeżycie spadłyby do zera, a tak wciąż miał szansę.
- No to pięknie – wyrwało się kobiecie nim zdążyła pomyśleć, że sianie defetyzmu w podobnej sytuacji nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Szybko przybrała kamienną minę, krzywiąc się prawie tak jak sapiący w blond kark trep z karabinem.
Nie licz na szybki zabieg, trzeba to porządnie zacerować, inaczej zamiast paska twój człowiek będzie przytrzymywać spodnie własnymi flakami… a na to nie pozwolę. Jak mam się nim zająć to na moich zasadach, bo bez tego zejdzie, a winą obarczysz mnie. Na prowizorkę szkoda też czasu i materiałów. Szkoda też aby te bestie szły za nami jak po sznurku. Mają dobry węch, wyczują cieknące rany i ledwie wyjdziemy na korytarz, zleci się cała najbliższa okolica. Okazy z sufitu były małe, pewnie młode albo skarłowaciałe. Zostają jeszcze te wielkie, wyrośnięte. Walcząc narobimy hałasu, który ściągnie niepotrzebną uwagę… i szkoda go – przyznała bez grama cynizmu, wbijając w ciemnoskóre ramię wąską igłę strzykawki, naciśnięty pewnymi palcami tłoczek wcisnął pod jego powierzchnię przezroczysty płyn. Sony westchnął z ulgą, ułożył się też jakby odrobinę mniej spięty i przede wszystkim bez ciągłego krzywienia znamionującego odczuwany ból.

- Kurwa… jak dobrze – pacjent wychrypiał, a gdzieś pod całym pokładem twardzielstwa, Ryan usłyszała coś na kształt wdzięczności. W końcu wiadomo, że prawdziwy facet nie okazuje słabości jak ktoś to widzi, cokolwiek by się nie działo… ewentualnie dobrze udawał.

- Ile ci to zajmie? – usłyszała nad głową głos dowódcy najemnych. Samo pytanie, konkretne, krótkie. O dziwo na tę chwilę nie wyciągał w kierunku jeńca łap, nie szarpał ani nie wyrywał jasnych, potarganych włosów – niewielki, jednak jakiś progres.

- A ile mam czasu? – spytała równie krótko, zabierając się za rozpakowywanie bandaża. Przerwała w pół ruchu, zadzierając spojrzenie ku górze, aby spojrzeć mu w twarz. – Macie tu bezpieczny kąt? Bezpieczniejszy niż ten fragment – zatoczyła dłonią koło, precyzując o które konkretnie pomieszczenie jej chodzi.

Burris zmrużył oczy i prychnąwszy pod nosem, wyprostował plecy z zamiarem ruszenia do własnych obowiązków. Rannemu poświęcił raptem parę sekund, podczas których zlustrował go, zatrzymując uwagę na krwawiącym brzuchu.
- To jest kurwa nasz bezpieczny fragment, czaisz? Masz go do chuja poskładać, pozaklejać… jebie mnie jak, musi być na chodzi i sprawny. Nie cackaj się i nie pierdol mi tu spec farmazonów, tylko bierz do roboty – warknął na odchodne, a pozostali zbrojni ruszyli za nim niczym cienie.

Ryan zacisnęła zęby, wracając uwagą do potrzebującego teraz pomocy żołnierza. Prócz nich w salce pozostała ta wciąż nieprzytomna Latynoska i najemniczka z obrzynem. Albo żołnierka. Albo chuj jeden wiedział
- Dla kogo pracujecie? Posterunek, Nowy Jork? Ktoś inny – spytała jej ledwo za Ruskiem zamknęły się drzwi.

W ramach odpowiedzi rozmówczyni splunęła w kąt, sadzając tyłek na stercie skrzynek zaraz przy progu. Obrzyna położyła na kolanach, palców zaś nie zdejmowała z okolic spustu. Drugą dłonią stukała w kolano, dzieląc uwagę między obserwację przytomnego jeńca, nieprzytomnego jeńca zamkniętych drzwi, obok których warowała. W porównaniu do wrót po przeciwnej stronie pomieszczenia wydawały się małe, błahe i nieistotne.
- Słyszałaś szefa – wysila się na dwa słowa, gdy Ryan straciła już nadzieję na werbalną komunikację.

Nic się nie dowiedziała, a drążenie tematu mijało się z celem – miała wobec tego dziwne przeczucie. Krótkie rozkazy, zdawkowe odpowiedzi… wszak nie siedzieli na pikniku, tylko w podziemnym grobowcu wypełnionym czymś, czego nie widzieli wcześniej na oczy i cholernie niebezpiecznym. No i jej nie ufali.

Może i racja – gadanie powodowało hałas, a nie wiedzieli ile gadów czai się w najbliższej okolicy.
Brakowało blondynce kogoś, z kim mogłaby podzielić się wątpliwościami, lękiem i niepewnością. Kto wlałby w wychłodzone ciało siłę i nadzieję. Wzrok automatycznie zahaczył o flanelową koszulę milczącego ponuraka w kapturze, teraz założoną na własny grzbiet. Roger podzielił się okryciem dobrowolnie, bez zachęty i rozkazu dowodzącego tą całą mundurową zgrają pieniacza. Od Dany dostała substytut butów, przyjemnie grzejący stopy. Sam Burris też znalazł w sobie dość… spokoju i wyrozumiałości, żeby z nią pogadać i wyciągnąć rękę, zamiast przylać w bladą mordę.
- Dzięki za skarpetki – powiedziała cicho, zabierając się do oczyszczania i szycia murzyńskiego brzucha. Jak na razie nie trafiła najgorzej. Potrzebowali jej, ona potrzebowała ich – symbioza.
Symbioza… ciekawe czy znali to słowo? Spyta Burrisa, albo Rogera – gdy już zabezpieczą teren i dadzą radę odłożyć karabiny na przysłowiowe pięć minut. Musieli pogadać, ale wszystko w swoim czasie.
Najpierw obowiązki, potem… się zobaczy.
O ile nic nie zabije ich po drodze.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 03-09-2016, 09:43   #34
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację



“Pan jest mym światłem i moim zbawieniem: Kogóż bać się będę? Pan jest obrońcą mego życia: Kogóż mam się lękać? Gdy nacierają na mnie złoczyńcy, Aby pożreć ciało moje - Są oni moimi wrogami i nieprzyjaciółmi - Potkną się i upadną. Choćby rozbili przeciwko mnie obozy, Nie ulęknie się serce moje, Choćby wojna wybuchła przeciw mnie, Nawet wtedy będę ufał. O jedno prosiłem Pana, o to zabiegam: Abym mógł mieszkać w domu Pana przez wszystkie dni życia mego By oglądać piękno Pana i by odwiedzać świątynię jego. Bo skryje mię w dzień niedoli w szałasie swoim, Schowa mnie w ukryciu namiotu swego, Postawi mnie wysoko na skale. Teraz wznosi się głowa moja Nad nieprzyjaciółmi, którzy mnie otaczają. W namiocie jego będę składał ofiary przy okrzykach radości, Będę śpiewać i wysławiać Pana. Słuchaj, Panie, głosu mego, gdy wołam, I zmiłuj się nade mną, i wysłuchaj mnie! Z natchnienia twego mówi serce moje: "Szukajcie oblicza mego!" Przeto oblicza twego szukam, Panie. Nie odwracaj swej twarzy ode mnie, nie odwracaj się od swego sługi w gniewie: bądź moją pomocą, nie porzuć mnie, oraz, o Boże mój Zbawicielu, nie przeocz mnie. Choćby ojciec i matka mnie opuścili, Pan jednak mnie przygarnie. Naucz mnie, Panie, drogi swojej I prowadź mnie ścieżką prostą z powodu wrogów moich! Nie wydaj mnie na pastwę wrogów moich, Bo fałszywi świadkowie powstają przeciwko mnie i dyszą gwałtem! Ja jednak wierzę, że ujrzę dobroć Pana W krainie żyjących. Miej nadzieję w Panu! Bądź mężny i niech serce twoje będzie niezłomne! Miej nadzieję w Panu! "
Psalm 27






SANDERS


“Wyrwać się szponom samej śmierci”
brzmiało zajebiście: z polotem i odpowiednim pierdolnięciem. Bez dwóch zdań podobny tekst nadawał się na dobry początek barowej opowieści - rzucony nonszalanckim tonem znak krawędzi kufla z pewnością przykuje uwagę… w sumie całe to popieprzone zamieszanie nadawało się na niezłą opowieść. Problem polegał na tym, że aby ją opowiedzieć, Sanders musiał przeżyć. Tutaj zaczynały się schody, jak w życiu. Nic nigdy nie mogło iść prosto i bez zbędnych komplikacji, serwując człowiekowi najłatwiejsze rozwiązania prosto na srebrnej tacy…

Aktualnej scenerii daleko było do barowego wnętrza, ba! Wystrojem plasowało się dokładnie na przeciwległym krańcu osi tolerancji… tyle, że poraniony, złapany w pułapkę człowiek nie miał za wiele do gadania, ani komu złożyć zażalenia.

Szczyl przed nim zniknął gdzieś w ciemności, pozostawiając po sobie raptem odgłos uderzających o metalowe ściany szybu kończyn. Widać zachował resztki instynktu przetrwania, woląc uciekać, zamiast wdawać w bezsensowne z punktu widzenia niewyrośniętego gnoja, potyczki.
Dobrze chociaż, że zanim się zmył, posklejał starszego mężczyznę i nafaszerował czymś, co przynajmniej chwilowo pozwalało się skupić i odegnać widmo krążącego w ciele zakażenia.

W wąskim, ciasnym tunelu czuł się niczym w pułapce. Brakowało mu pola manewru, możliwości ucieczki, broni. Tlen też się powoli kończyć, przez co jego oddech stał się ciężki, rzężący. Łapał z wysiłkiem kolejne rozpaczliwe hausty, waląc na oślep nożem i ze wszystkich sił próbując odczołgać się poza zasięg pary olbrzymich łap, które młóciły okolicę, szukając czegokolwiek, co da się złapać, urwać, zmiażdżyć, rozerwać - najlepiej fragment Sandersa.

Słyszał syk i powarkiwanie, za każdym razem, gdy stalowe ostrze trafiało w którąś z rąk i przebijało przez pancerz łusek. Ilekroć się to udało, w tropicielu odżywała nadzieja, zyskiwał te parę sekund na pokonanie kolejnego łokcia trasy. W którymś momencie szarpnął nogawką, ortalionowe spodnie poddały się z jękiem dartej materii, zostawiając w dłoni przeciwnika spory ochłap buro czarnej, mokrej od wody i krwi tkaniny.

Znów krwawił, ostatnio żadna nowość. Krwawił, sapał i pełzał na brzuchu poprzez wąską, metalową rurę… znaczy próbował pełzać. Przeszkadzał mu taki jeden skurwiel, prujący ściany i powietrze szponami długości sporego noża.
Zatrzymał się dokumentnie, gdy coś złapało go w końcu za kostkę lewej nogi, prawie ją miażdżąc, a w eterze rozległ się tryumfalny syk, niesiony echem po całej tubie systemu wentylacyjnego.




ABIGAIL


Spokojnie, krok po kroku i nic na szybko. Opanowanie, skupienie na pracy - teraz tylko to się liczyło. Działanie wedle woli i rozkazów Burris’a, powolne i żmudne kupowanie jego zaufania. Oraz leżący tuż obok Ryan człowiek, oddychający coraz słabiej, nieprzytomny. Zastrzyk zadziałał jak powinien, razem z bólem odbierając także świadomość… ale to dobrze, bardzo dobrze. Przynajmniej ranny nie rzucał się podczas opatrywania.
- Spoko - rozległo się za jej plecami. Głos należał do strażniczki, wyczuwała w nim coś pośredniego między zmęczeniem, a rozbawieniem. Fakt, bieganie w samych skarpetach podczas gdy cała reszta oddziału stukała o obrzydliwe płytki podłogowe ciężkimi buciorami… nawet ten drobny, nieistotny z pozoru fragment rzeczywistości pokazywał wyższość najemnych nad dręczoną przez amnezję blondynką.

Mała, bezbronna, bez kondycji i do tego jeszcze wybitnie podejrzana - Abigail nie rysowała się przed ich oczami w wybitnie dobrym świetle, lecz by to zmienić potrzebowała czasu oraz szansy na przekonanie ich o dobrych intencjach. Zwłaszcza tego jednego, chowającego wściekłość pod maską pozornego opanowania. Zniknęli za metalową zaporą moze dziesięć-piętnaście minut temu i od tego momentu panowała podejrzana cisza. Nikt nie krzyczał, nie strzelał. Brakło odgłosów bieganiny i szurających po ścianach szponów. Chaosu jaki jeszcze chwilę temu stał się udziałem ludzkiej masy, przemierzającej pospiesznie korytarz wraz z hukiem karabinowych salw.

Ze swojego miejsca blondynka nie słyszała żadnych dobiegających zza drzwi odgłosów, zresztą pewno i tak niezbyt wyszłaby jej ich identyfikacja. Za to Dana co parę minut podnosiła czujnie głowę, obracając twarz to w kierunku potężnych wrót, to obdarzając uważnym spojrzeniem mniej spektakularne drzwi po drugiej stronie śluzy. Większość czasu poświęcała jednak pilnowaniu jeńców, a także uważnemu przyglądaniu się medykowi przy pracy. Jeśli coś zwracało jej uwagę, nie dzieliła się spostrzeżeniami, zajęta swoją pracą.

Tak samo jak Ryan. Wpierw zdjęła z torsu rannego wierzchnią warstwę ubrań, przemyła rozcięcie, upchnęła co dało się upchnąć i zaszyła ostrożnie kilka warstw tkanek. Na chwilę obecną wystarczyło, jednak aby koleś przeżył, potrzebował antybiotyków w dużej ilości.
Po kolei… otrzewna, mięśnie…
Ręce pracowały same, mechanicznie bez udziału mózgu. Rutyna, sekwencja zakodowanych w mięśniach odruchów… robiła to setki razy.
Setki… razy...

Naraz ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz, do gardła podjechała fala mdłości. Obraz zafalował, a sceneria zmieniła w mgnieniu oka. Oświetlony pojedynczą sufitową lampą pomieszczenie śluzy zmieniło się na sterylną sale operacyjną. Tylko ręce pozostały te same - drobne, pewnie trzymające chirurgiczne narzędzia. Zamiast Sony’ego stał stół, rzęsiście oświetlony od góry ostrym, białym blaskiem. Na nim zaś leżał mężczyzna, przykryty białym prześcieradłem, wciąż czystym i niesplamionym krwią. Stan ten trwał krótko.

Ręce Ryan zjechały w dół, czubek skalpela zagłębił w odsłoniętym kwadracie skóry, przecinając ją w okolicach kręgosłupa na odcinku lędźwiowym. Wpierw delikatnie, pieszczotliwie wręcz, ostrze sunęło wzdłuż miękkiej tkanki nad kręgami.

- Mówiłaś że jak się nazywa? Znasz go dobrze? - spokojny sopran zadał pytanie gdzieś zza jej pleców, podając kleszcze. Blondynka wyczuwała w pozornie luźnym stwierdzeniu podtekst. O wiele prościej pracować na nieznajomych, niż na bliskich ludziach. Druga opcja rodziłą komplikacje. Nikt nie lubił komplikacji.

- Lennox, składałam go parę razy. Często obrywał, taką miał fuchę - usłyszała własną odpowiedź, bardziej pochłonięta krojeniem niż chęcią przedłużania dyskusji. Czekało ją tyle pracy, przecież właśnie po to ich tu ściągnęła...

Blask zniknął, wróciła ciemność i smród zatęchłej piwnicy.
- Co ty kurwa robisz, zasnęłaś? - słowa najemniczki wyrwały skutecznie z zadumy, świat ponownie zawirował gdy z sapnięciem zdziwienia mózg medyczki na powrót wylądował w jej ciele. Zorientowała się, że klęczy bez ruchu na podłodze, ściskając drżącymi dłońmi materiał spodni w okolicach swoich kolan.



 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 30-01-2017, 02:09   #35
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Let's attack aggressively!

Nie miał czasu, żeby sprawdzić magazynek w obrzynie, a tu stara Fritzla chciała go zaciągnąć do swojej paszczy. Sanders nie lubił dupczyć się z mutantami, ale na razie nic nie mógł poradzić na to, że gadzina sobie go upatrzyła na obiad - za mało miał miejsca na dobre manewry, więc musiał improwizować i grać, ak jak sytuacja mu na to pozwalała.

Sanders próbował się wyrwać z uścisku, ale przeciwnik trzymał twardo. Żaden z nich nie zdobywał bardzo wyraźnej przewagi, chociaż Smokowi udało się przeciągnąć “ptaszynkę” parę centymetrów w swoją stronę.

Sanders przejechał dobre dwie długości stopy w stronę dziury, ciągnięty przez wielką łapę. Nie znalazł oparcia dla dłoni, zmęczenie i rany zaczynają się odzywać… ciężko dyszy i chyba znowu krwawi. Już mu widać blisko do wyjścia z tunelu. Tropiciel zaparł się o coś, złapał chwyt łapami i kopnął smoka wolną nogą w łąpę. Stwór syknął, na moment znieruchomiał i zaprzestał ciągnięcia. Widać trafienie w coś łokciopodobnego ciut go zabolało.

A teraz które wybrać? Prosto czy w bok? Prosto czy w bok...?! Noż kurwa, stara Fritzla mogłaby kogo innego zaciągać do swojej paszczy, a nie jemu przeszkadzać w wydostaniu się stąd!

Ciemność i panika. Przyspieszony oddech charczący w płucach i ta cholerna niemoc, gdy nie mógł się uwolnić , pozbyć przeciwnika. Nie było ucieczki, nie było ratunku.Został sam naprzeciw wroga. Ten nie poddawał się, tropiciel czuł coraz bardziej zirytowane szarpnięcia i syki, a kwaśny odór wzmagał się... tak samo jak on słabł. Każdy kolejny ruchy wymagał coraz więcej siły i samozaparcia, by zmobilizować napięte do granic możliwości mięśnie do wykonania kolejnych rozpaczliwych prób wyswobodzenia się z pułapki. Potwór szarpał nim, on rewanżował się kopnięciami, posyłanymi na oślep. Jedno trafiło w pustkę, drugie i trzecie dosięgły celu, lecz to nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. W panice wyciągnął ręce, macając na oślep i na oślep czołgając się do przodu. Parę centymetrów wprzód i znów szponiasta łapa cofała go do punktu wyjścia.
Naraz poznaczone krwią palce zaczepiły o występ, oczy powędrowały ku górze. W litej ciemności mezczyzna namcał... dziurę, niewidoczną na pierwszy rzut oka, ale była tam! Rozgałęzienie tunelu, zaraz nad jego głową. W zmęczone ciało wstąpiła nowa siła, szczęki zacisnęły boleśnie. Zdeterminowanie uskrzydlało, wlewając w obolałe członki nowe pokłady energii - te ostatnie, przedśmiertne zrywy, gdy waży się być albo nie być.
Pięty kopały pokryte łuską przedramię, spodnie śliskie od posoki stanowiły ciężki do utrzymania element. Skorzystał z tego. Milimetr po milimetrze zdobywał przewagę, ciągnąc z całej mocy ku górze. Mięśnie napięły się, bladą skroń zrosiły grube krople potu. Syczał na równi z wrogiem, szamocząc się niczym opętany.
W ostatnim, heroicznym wysiłku szarpnął uwięzioną kończyną i zawył, gdy szpony zagłebiły się w ciele... lecz omsknęły się po nim, tracąc chwyt na ciele. Był wolny! Prawie, zostały spodnie - te wciąż pozostawały w uścisku bestii.
W symfonię skrzeku i warkotu wdarł się dźwięk prutego materiału, opór zniknął. Na chwilę, mgnienie oka, lecz to wystarczyło.
Ramiona przetransportowały resztę ciała do przodu, poza zasięg przeciwnika. Krew mieszała się z potem, jednak to się nie liczyło. Był wolny! Miał szansę! Wykorzystał ją, czołgając się na ślepo byle dalej od niebezpieczeństwa. Obraz przed oczami pokryły czerwone plamy, w uszach słyszał głuchy łoskot dudniącego tętna i własnego, chrapliwego oddechu.
Świadomość trzeszczała, niczego nie pragnąc, niż tego, by osunąć się w błogosławioną czerń... nie teraz, jeszcze kawałek. Parę centymetrów. Wciągnąć się, przeczołgać jeszcze parę metrów. Zniknąć z radaru skurwysynowi zza pleców. Dopiero gdy przebył sześc metrów padł bez ruchy, zbyt zmęczony, aby poruszyć choćby powieką... ale żył. Chwilowo bezpieczny, lecz na jak długo?
Oddychał ciężko, z twarzą przyciśniętą do zimnej, wilgotnej blachy. Barwne plamy przed oczami wirowały w fantastycznym kalejdoskopie, a on trwał w bezruchu, uczepiony kurczowo krawędzi życia. Czuł, że krwawi, kolejne rany bolały, tak samo jak reszta zmęczonego ciała. Głód i pragnienie przyprawiały o mdłości.
Klepnięcie w ramię nie zarejestrował, dopiero szarpnięcie za rękaw zmusiło go do otworzenia oczu. Nad nim klęczał szczyl. Mówił coś, pokazywał za siebie, choć sens słów niknął w upiornym dudnieniu.

- Nso? - odburknął Sanders do młodego, który na coś wskazywał; tropiciel był tak wyzuty z sił, że nie miał siły wyraźnie gadać. Po chwili jego mózg przetworzył informacje o swoistym światełku w tunelu. Znowu Szczyl musiał go doczołgać, chociaż Sanders nie miał ochoty być kolejny raz ciotą, którą gówniarz sobie miotał jak lalką. - Dbra, puś, ‘ojde - wybełkotał gniewnie, chcąc samemu się doczołgać, ale przez utratę sił brzmiał tak prawdopodobnie i wiarygodnie jak pan Zdzisek spod monopolowego w 51 stanie Zjebanych Stanów, zwanym stanem mocnego upojenia alkoholowego. Szczyl i tak go przeciągnął do otworu mimo nędznych protestów, zresztą dobrze, że to zrobił, bo zaoszczędził przynajmniej czasu i energii Sandersowi, a przy wyjściu z tunelu Sanders stracił przytomność, jego mózg przestał rejestrować rzeczywistość, stwierdzając, że pierdoli to wszystko i pójdzie sobie na astralne dziwki i koks.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 27-03-2017, 01:56   #36
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Chciała żeby to był sen. Zły, duszny koszmar w którym grzęźnie się niczym uwięziona w żywicy mucha. Lepki, ciężki, rozstrajający nerwy... ale tylko sen. Nic jednak nie wskazywało, że obudzi się w wygodnym łóżku, a urojenia rozwieją się w ciepłym świetle dnia. Tkwiła w koszmarze na jawie, co gorsza powracające wspomnienia jednoznacznie wskazywały kto tak naprawdę miał na rękach krew Lennoxa.
- Zabiłam go - wyszeptała do swoich dłoni, mrugając szybko aby pozbyć się powidoku ściekającej posoki. Nie Burris tylko ona brała odpowiedzialność za jego śmierć.

Za jej plecami najemniczka przemieściła się szybko, podchodząc do nieprzytomnego murzyna i przykładając mu palce do szyi tuż pod szczęką.
- No co ty pieprzysz, przecież żyje - prychnęła, obracając twarz w stronę blondynki. Patrzyła czujnie, prześlizgując wzrokiem po całej sylwetce.

Abigail nie poruszyła się, chyba nawet nie usłyszała co do niej się mówi. Gapiła się na dłonie, coraz bledsza i zielona jednocześnie. Co ona najlepszego narobiła?! Poruszała niemo ustami, przełykała kwaśną ślinę, a okryta flanelową koszulą pierś unosiła się coraz szybciej. Sprowadziła to Williama, do tych pieprzonych podziemi... kroiła go jak worek mięsa. Kogoś, kogo uważała za przyjaciela.

- Ej, co jest? - szarpnięcie, tym razem za oba ramiona, po którym nastąpiła zmiana pola widzenia. Dana obróciła ją, zmuszając aby spojrzała prosto w wiszącą u góry, spiętą twarz.

- Zabiłam go... ja go zabiłam. Zabiłam Williama... i pozostałych. - Ryan bełkotała wpadającym w panikę głosem, unosząc umęczony wzrok. Przed oczami widziała korowód slajdów, uszy wypełnił jazgot nakładających się na siebie rozmów - Ja go tu sprowadziłam, to moja wina. Kroiliśmy ich... jak króliki doświadczalne. Ta kobieta w sarkofagu... znałam ją, też tu pracowała... ale się zaraziła. - drgnęła, bystrzejąc nagle. Spojrzenie skupiło się na nieprzytomnej Latynosce. Widziała jak zapisuje notatki na wczepionej w zieloną podkładkę kartce, nie raz i nie dwa czytała raporty sporządzone pewną ręką doświadczonego naukowca. Nie potrafiła przypomnieć sobie imienia kobiety, ale znała nazwisko i jej ojca - poznała go gdy zaczęła pracę pod ziemią.
Pamiętała doskonale charakter pisma. Identyczny jak ten z zostawionej razem ze spluwą notatki.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 27-03-2017, 06:35   #37
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


“Kiedym Go ujrzał, do stóp Jego upadłem jak martwy, a On położył na mnie prawą rękę, mówiąc: „Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni, i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani”.
Ap 1:17–18






ABIGAIL
Z całego zwierzenia kobietę w mundurze poruszyła najbardziej ostatnia kwestia. Zamarła w pół ruchu, łypiąc podejrzliwie na klęczącą blondynkę, by bardzo powoli zacząć się wycofywać do tyłu.
- Zaraziła? - powtórzyła palącą kwestię, nie spuszczając z niej oczu - Ta z dołu? Czym się zaraziła?

Nie zdążyła jednak powiedzieć nic więcej. Mniejsza para drzwi zaskrzypiała, otwierając się złowieszczo powoli. Ruch ten przykuwał uwagę przytomnych osób w pomieszczeniu. Abigail skuliła się na ziemi, Dana wycelowała w wejście obrzyna i zacisnęła w napięciu szczęki. Po dwóch długich sekundach prychnęła, widząc jak przez szczelinę do środka wsuwa się zakapturzona głowa. Na jej widok kobieta wyczuwalnie się rozluźniła.
- To ty, Roger- prychnęła, chowając broń. Wstała szybko, podchodząc do nowoprzybyłego - Tu jest kurwa jakaś jebana zaraza! Co jeszcze?! Zaczniemy srać flakami i świecić?! - wypaliła z pretensją, wyrzucając ręce ku górze - Jakby kurwa tych łuskowanych jebańców było mało! - wypaliła nim mężczyzna zdążył stanąć po ich stronie i rozeznać w sytuacji

- Stul pysk, Dana. Dostaliśmy zlecenie i nie wyjdziemy stąd póki nie skończymy- gość warknął równie ciepło co mówiąca do niego kobieta. Zrobił trzy kroki i stając tuż przed nią przez co musiała zadzierać głowę aby patrzeć mu w twarz jako że dzieliło ich z piętnaście centymetrów we wzroście.

- Po chuja w ogóle tu kurwa siedzimy i pierdolimy się w chowanego ze zjebem ze stróżówki?! Rozpierdolmy co trzeba, zawińmy po co nas wysłali i wysadźmy grodzie. Kacap poradzi sobie ze sterowaniem, sam nam otworzy wrota na powierzchnię! - najemniczka wytrzymała z pewnością nieprzychylne spojrzenie, nie schodząc z tonu ani o jotę.

- Burris zdecyduje co dalej.
- Rogers syknął krótko, mijając ją i podchodząc do Ryan. Rzucił okiem na oddychającego ciężko, lecz wciąż żywego Murzyna i pokiwał głową. - Dobra robota, mała. Chłopaki przeniosą go do reszty. My też idziemy, szef się za tobą stęsknił - Wyciągnął rękę, pomagając jej wstać. Zmienił ton głosu na łagodniejszy, uśmiechnął się też nieznacznie.

- Burris! - kobieta z obrzynem prychnęła, wbijając nieprzychylne spojrzenie w pozostałą dwójkę. Mówiła z niechęcią i ledwie tajoną złością, krzywiąc się przy tym nieprzyjemnie - Myślisz że będzie wiedział co robić? Zadanie już dawno go przerosło, spójrz na nas! Zostaliśmy odcięci w pierdolonej kostnicy, ze zmutowanym gównem na karku i jeszcze się okazuje, że jajogłowi spierdolili stąd ze względu na zarazę. Zarazę, ogarniasz?! Ta martwa suka co ją z Sonym widzieliśmy w trumnie na dole była chora! Chora do kurwy nędzy! Widziałam jak wyglądała, była szara i sparszywiała! Pierdolony mutant! Zrobili z niej mutanta!

- Poradzi sobie, teraz on dowodzi - Kapturnik wydawał się niewzruszony. Wciąż stał w miejscu, przygarniając ramieniem niewielką blondynkę. Czy aby mu nie uciekła, czy ze względu na chęć przekazania otuchy i wsparcia - nie szło zgadnąć.

- Daj spokój! - Dana aż sapnęła - Dowodzi tylko dlatego, że Ethan nie żyje! Inaczej nadal wykonywałby rozkazy i nie udawał że umie wziąć ten burdel za mordę! Zdechniemy tu przez niego... i przez nią - wywarczała nienawistnie, kończąc wywód nieprzyjemnych spojrzeniem na Ryan - Tak dziwka sapała o tego leszcza, cośmy go zostawili po drugiej stronie, a sama go tu ściągnęła! Kroiła go i chuj wie co jeszcze! Przed chwilą się przyznała! Pewnie też mu syfa sprzedała, a jak też to ma?! Albo draństwo wisi w powietrzu?! Wyjdziemy stąd i w bazie nas wystrzelają, o ile nam nie odpierdoli i się nie pozagryzamy! Albo zaczołgamy się do Borgo, bo tylko on nam zostanie! Na bank nas przyjmie gorąco... ile jego popychadeł rozjebałeś przez ostatni miesiąc, a my razem z tobą? Zatknie nasze łby na pale i tyle z tego będzie!

- Chora laska była w akwarium, a sama mówiłaś że go nie ruszaliście. Poza tym skurwiel który nas tu zamknął wygląda zdrowo. Odjebało mu, ale mógł być walnięty od początku - Abigail poczuła jak żołnierz tężeje w miarę zasłyszanych rewelacji. Mimo tego pozostał na miejscu, nie zabrał też ręki, ba! Jakby na złość, mocniej przygarnął blondynkę do siebie. - Znasz łańcuszek hierarchii. Po Ethanie jest Burris. Po nim ja, a po mnie Natasha. Potem Dymitri i Gomez. Sony odpada, Fortuna się przekręcił. Ciebie liczymy jako przedostatnią, więc się nie napalaj. Zamiast snuć domysły skup się na tym żeby stąd wyjść w jednym kawałku. Nie będę cię niósł, a jeżeli jeszcze raz zaczniesz gadać bzdury sam cię uciszę. W jednym się zgodzę - wycedził, wskazując karabinem na wyjście - Zadanie się skomplikowało. Mamy dość do roboty i bez twojego srania po kątach. Albo się ogarniesz, albo... rusz dupę - dla ponaglenia powtórzył ruch bronią.

- Kapitan dowie się o wszystkim - Dana odwarknęła, ruszając we wskazanym kierunku. Nie próbowała kryć niezadowolenia, mamrotała też pod nosem coś, co z pewnością pochwałami nie było.

Roger odczekał aż zostaną sami, dopiero wtedy westchnął i przetarł twarz wierzchem dłoni. Zsunął kaptur, zalizał włosy do tyłu, spoglądając na Abigail. Teraz, w świetle jarzeniówek widziała dość młodą, poważną i zeszpeconą blizną twarz.
- Nie gadasz z nikim poza mną i Burrisem, rozumiesz? - spytał, chwytając ją za brodę i zmuszając do uniesienia głowy. - Wraca ci pamięć i nie jest różowa, co? Przyzwyczaj się, odstawialiście tu niezłe gówno. Będzie ci ciężko to podbijaj do któregoś z nas, ale przy reszcie morda w kubeł. Jeżeli mamy stąd wyjść, musimy działać jedną grupą, a nie się dzielić. Pomożesz nam, będziesz sie słuchać grzecznie... wtedy masz moje słowo, że po gdy stąd wyjdziemy, odstawię cię do najbliższego miasta w jednym kawałku. Widzisz jak to wygląda. Sytuacja jest... skomplikowana. - westchnął, puszczając jej brodę i nakierowując na wyjście.

Wyszli na korytarz, niewiele różniący się od tego jakim biegli te parę kwadransów wstecz. Ciągnął się długo prostą, następnie mijał śluzę i kończył w pokoju bliźniaczym do tego obleganego aktualnie przez rannego Murzyna.

W progu natknęli się na dowodzącego bandą bruneta. Czekał na nich, oparty nonszalancko o framugę i palił papierosa. Ledwo ich dostrzegł zmrużył oczy, by zaraz zrobić przejście. Bez słowa przechwycił blondynkę, wpychając ją do pomieszczenia. W środku prócz Dany znajdowała się para nieznanych jej najemników i nieruchomy, pokrwawiony kształt na ziemi. Zamrugała, lecz wzrok jej nie mylił. Pomiędzy wojskowymi butami, blady niczym sama śmierć i pokancerowany, leżał Sanders. Oddychał, o czym świadczyła poruszająca się nieregularnie pierś, jednak skala obrażeń i powiększająca się w zastraszającym tempie kałuża krwi nie wróżyły dobrze.

- Kompleks miał być opuszczony - za plecami usłyszała znajomy warkot, palce ściskające jej ramię wpiły się boleśnie w ciało - Ilu was tu jeszcze kurwa jest? Zajmij się nim, chcę wiedzieć co wie - rozkaz zakończyło wymowne pchnięcie, po którym dziewczyna opadła na kolana. Roger podał jej apteczkę, pozostali czekali, odmierzając uciekające sekundy złowrogim milczeniem.



SANDERS


Muzyka sączyła się w ustawionych w mroku sali głośników. Głośna, dudniąca basami i pulsująca zawieszonym nad parkietem stroboskopem. Wślizgiwała się przez uszy i nicowała ciało, wypełniając je równomiernymi skurczami, napędzającymi do działania. Płynęła żyłami, rozchodząc się od mózgu do końcówek mrowiących palców. Pobudzała od środka, nadając ruchom gracji, a mięśniom elastyczności.
Tropikalny upał stłoczonych na parkiecie, półnagich ciał windował zmysły na najwyższy poziom. Co rusz czyjeś rozgrzane ramię lub tors ocierały się o niego, kusząc i wabiąc do siebie. Masa kobiecych sylwetek, wijących się na wyciągnięcie ręki. Słyszał bicie ich serc, przyspieszone przez wysiłek oddechy. Wyłapywał subtelną woń wymieszanego z kosmetykami potu - słodką niczym miód i równie lepką. W błysku ostrego światła tropiciel raz po raz wyłapywał chętne spojrzenia i zapraszające uśmiechy.

Otaczały go, osaczały... lecz nie czuł lęku, wręcz przeciwnie. Pożądanie narastało z każdą sekundą tańca. Ich dłonie sunęły w rytm muzyki po jego ciele, by przy akompaniamencie chichotu zedrzeć z pleców zbędne łachy. Czuł jak wodzą dotykiem delikatnie po odkrytej skórze, ocierając się o nią i mrucząc z zadowolenia. Któraś z foczek posunęła się nawet do tego, by wystawić ozorek i z lubieżną miną widoczną wśród regularnych fleszy, przejechać mokrym językiem od męskiego pępka, aż po obojczyk.

- Pieprz mnie... - ochrypły jęk tuż przy uchu, nadspodziewanie wyraźny w otaczającym Sandersa hałasie. Foczka stała tuż przed nim, zaplatając ramiona wokół jego karku i przyciskając ciało do jego ciała. Para ciemnych oczu lśniła tuż przed jego twarzą. Czuł jak drżąca para piersi wgniata się w jego klatkę piersiową, a gorący oddech łaskocze ucho - Zrobię co zechcesz DC03, tylko mnie zerżnij...

Inne sprawne ręce poczęły majstrować przy suwaku spodni, rozpinając go drażniąco powoli.
- Jesteśmy twoje... - kolejny szept, tym razem inny, bardziej nosowy.

- Sanders... och Sandres... - usta przy uchu szeptały, robiąc przerwy by móc zostawić na napiętej szyi kąsające pocałunki.

Tłum wokół zafalował niecierpliwie, z dziesiątek gardeł wyrwał się ochrypły jęk.
- Sanders... Sanders...

Światło zgasło, muzyka grała jakby ciszej, zaś rozgrzana ludzka masa napierała z każdej strony chcąc go chociaż dotknąć, posmakować.
- Jesteśmy twoje... tylko twoje... - głos dobiegł tym razem z dołu, łaskocząc przy okazji właśnie odsłaniane biodra. - Mamy koks... otwórz oczy... - szepnął ponownie i miękkie, ciepłe usta zamknęły się wokół jego przyrodzenia. Odruchowo sięgnął w dół, napotykając wdzięczną, pracującą uparcie główkę akurat na wysokości zadania. Zacisnął palce na włosach, pomagając lasce znaleźć odpowiednie tempo.

- Otwórz oczy... - drżący szept przy uchu zmienił się w jęk, a potem syk.

- Sanders... proszę - mrok zawirował, porywając tropiciela w wir pełen kolorowych plam. Ktoś szarpał go za ramię, kobiecy szept stawał się głośniejszy - Proszę... to boli, puść. Otwórz oczy.

- Puść ją gnoju, albo cię rozpierdolę! - męski wrzask przeorał obolałą czaszkę, wbijając w mózg setki diabelnie ostrych igiełek. Światło wypełniło ciemność.

- Połam swołoczy paluchy, wtedy puści- inny facet, zaciągający śpiewnie po rosyjsku dorzucił tonem przyjacielskiej porady. Zapach perfum wyparła woń krwi, gorączki i piwnicznego zaduchu. Pojawił się też ból - obezwładniający, paraliżujący i wszechobecny. Nawet przy mruganiu.

- Budzi się jebaniec!
- rozległ się ten sam warkot co poprzednio, tym razem do kompletu z szarpaniem za rękę. Głowa Sandersa odskoczyła na bok, szczęka zapiekła.

- Nie! Nie bijcie go! - cienki pisk kobiety... znał go, kojarzył. Tylko, cholera, nie potrafił powiedzieć skąd. Biel przed oczami sprawiała ból, powieki mrugały, wyduszając z kącików oczu łzy. Obraz powoli się wyostrzał, a tropiciel zorientował się, że leży płasko na ziemi. Nad nim klęczała blada blondynka, gestykulując szybko i równie szybko nawijając do majaczących gdzieś wyżej sylwetek - ciemnych, trzymających dłonie na czarnych automatach.
Dźwięki zlewały się w nieznośne buczenie. Nie rozróżniał słów, za to bardzo wyraźnie widział własną dłoń, ściskającą kurczowo wyrwany skądś pukiel jasnych włosów.



 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 27-03-2017 o 06:39.
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172