Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-11-2015, 00:37   #1
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Sępy [+18] - SESJA ZAWIESZONA


23 marca 104 roku po Zagładzie.
Północny Kwartał; 5 godzin do zmroku.


Blada słoneczna kula sunęła leniwie po buro-błękitnym niebie, przebijając się od czasu do czasu poprzez postrzępione chmury, a tam gdzie padły jej blask, świat na krótki moment nabierał żywszych barw, promienie odbijały się od rozmarzających kałuż, budziły tęczowe refleksy w topniejących soplach lodu, zwisających praktycznie z każdego, zrujnowanego kawałka betonu, jaki otaczał wędrującego w milczeniu człowieka. Na pierwszy rzut oka przypominał kolejną zaspę, tyle że ruchomą. Przemieszczał się ostrożnie ulicą dawno martwego miasta, po którym pozostało zdewastowane, nadgryzione zębem czasu i pogodową aurą truchło. Nie wiedział jak niegdyś się nazywało, nie obchodziło go to. Wolał skupić się na tym, po co został wysłany, zamiast rozpamiętywać wydarzenia sprzed ponad wieku - równie dla niego interesujące, co zawartość pustej miski.


Spieszył się, południe dawno już minęło. Zmrok zbliżał się nieubłaganie, a on wciąż pozostawał daleko od bezpiecznego domu. Musiał intensywniej przebierać nogami jeśli chciał tam wrócić, nim słońce schowa się za horyzontem. Gdyby ciemność zastała go gdzieś pośrodku morza ruin, prawdopodobnie nie wróciłby już nigdy.

Czuł się doceniony, w udziale przypadł mu nie lada zaszczyt - niebezpieczny, ale jednak zaszczyt. Na pierwszy wiosenny zwiad wysyłano tylko najlepszych, najbardziej doświadczonych i obytych w terenie. Tym razem, prócz syna starego Ortegi, Drake’a i Jinx, poszedł on. Kiedy wróci do Czyśćca ze swoim raportem, wreszcie przestaną traktować go jak dzieciaka i stanie się pełnoprawnym łowczym. Na samą myśl zakrytą szalikiem twarz ozdobił uśmiech satysfakcji. Trzeba tylko dotrzeć do bramy przed zmierzchem. Prościzna. Od dwóch lat regularnie wypuszczał się poza bezpieczną strefę, ten kwartał znał jak własną kieszeń.

Cisza, dewastacja i wszechobecna szarość nie przygnębiały go, wręcz przeciwnie. Uwielbiał te momenty absolutnej samotności, niemąconej niczyją zbędną obecnością. Wyjście poza klaustrofobiczne, podziemne korytarze kompleksu mieszkalnego, zaadaptowanego ze starego parkingu supermarketu, pozwalało choć na kilka godzin odetchnąć pełną piersią i cieszyć się namiastką wolności. W domu nigdy nie był sam. Nawet siedząc zamkniętym we własnym, wydzielonym blaszanymi ściankami, niewielkim lokum, ciągle słyszał dobiegające z reszty piętra szmery rozmów, krzyków i pracy. W zależności na którym poziomie się mieszkało, gama dźwięków rozpoczynała się od uderzeń metalu o metal, płaczu dzieci, poprzez porykiwania zwierząt i kuchenną krzątaninę, na suchych wojskowych komendach i pijackim bełkocie kończąc. Teraz zaś w uszach dźwięczała mu cisza, zakłócana raptem przytłumionymi odgłosami własnych kroków oraz oddechu.

Resztki śniegu wciąż pokrywały popękany beton i pokręcone, skarlałe krzaki cienką, zlodowaciałą warstwą, nijak nie podobną do szarego puchu jaki jeszcze miesiąc temu sypał nieustannie z nieba. Chrzęściły pod stopami, gdzieniegdzie zmieniając się w kałuże burego błocka - tych mężczyzna nie znosił najbardziej.. Zawsze ciężko wyciągało się z niego stopy, a potem zostawiało ślady, przez które ewentualna pogoń bez trudu mogłaby go namierzyć. Niby nikt nigdy nie widział obcego, a część ocalałych upierała się przy twierdzeniu, że są ostatnimi ludźmi, zmarznięty tropiciel wiedział swoje. Widok zniszczonych domów, równie cichych co złowrogich, pogłębiał paranoję i trzymał zaciśnięte wokół gardła imadło lęku.
Nie mogli być ostatni. Udało im się przeżyć, inni również mieli na to szansę.

Co parę kroków przystawał, zamierając bez ruchu tuż przy ziemi i czujnie nasłuchiwał, a ściskany w dłoniach łuk, podążał za jego wzrokiem, wyszukując potencjalnego zagrożenia pośród ciemnych jam wybitych okien. Ludzie już dawno przestali być panami tego miejsca, zachowanie skupienia mogło ocalić życie. Naraz drgnął, napinając odruchowo broń. Czy mu się wydawało, czy w budynku po lewo dostrzegł ruch? Nieznaczny, tuż za zasięgiem słonecznego światła. Zmrużył oczy, po pokrytych pocerowaną kurtką plecach przeszedł dreszcz. Światło, musiał trzymać się światła, a będzie dobrze. To co najgroźniejsze nigdy nie wychodziło za dnia.
Wszystko się jednak zmieniało...



24 marca 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Pokój Narad; 2 godziny po zmroku.



- Wykluczone! - to proste słowo przewijało się podczas spotkań rady non-stop od dobrego miesiąca. Praktycznie od chwili w której James Ortega wyłożył reszcie swój nowy, szalony w ich mniemaniu pomysł. Patrzyli nieufnie, spode łba - cała czwórka zasiadających w niewielkim kolegium, podobnych jemu weteranów. Bali się, nie mógł ich za to winić, lecz czuł zmęczenie koniecznością brania udziału w kolejnej słownej przepychance.

- Nie krzycz, Martin. Dodatkowe plotki na pewno nam nie pomogą. Czego chcesz, egzekucji? Ukręcisz osobiście pętlę i wykopiesz jej stołek spod nóg? - spytał cicho. W zamkniętym, podziemnym kompleksie powiedzenie “ściany mają uszy” zawierało stuprocentową prawdę. Mimo, iż starali się zachować dyskrecję, zawsze część informacji wyciekała poza ich niewielką klitkę, umiejscowioną na trzecim poziomie kompleksu, ochrzczonego przez złośliwców Czyśćcem. Nazwa przyplątała się podobno na samym początku ich izolacji i już została jako jeden z niewielu aspektów wciąż łączących ich z tym, co było kiedyś. Co dokładnie się stało - ta wiedza przepadła, pogrzebana przez wiek atomowej ciszy. Sprzęty elektroniczne uległy zepsuciu, nie działała telewizja, Internet, sieci komórkowe - te pojęcia ludzie znali teraz ze starych opowieści, przekazywanych ustnie, lub zapisywanych na jednych z niewielu nośników wiedzy w postaci książek. Papier, ten czysty, stanowił rzadkość. Wraz z mijającymi latami zacierała się w ludziach pamięć o tym, jak wyglądało życie przed początkiem koszmaru.
Świat skończył się w tydzień - tak przynajmniej mówili ci, którym dane było przeżyć pogrom. Nim ludzkość zorientowała się, że coś nie gra, było po sprawie. Jedni mówili o morzu ognia które spadając z nieba, popieliło całe miasta. Inni wspominali obłoki czarnego pyłu przesłaniające słońce na długie tygodnie. Wybuchy atomowe, choroby, szaleństwo i rozpacz. Z powierzchni ziemi zniknęła większość populacji, zaś ocaleni skupili się z niewielkich, skrytych pod ziemią społecznościach, pragnąć jedynie przeżyć.
Tak powstał Czyściec - Strefa umieszczona w większości na pięciu piętrach parkingu, położonego pod jednym ze starych molochów handlowych. Po nadziemnej konstrukcji pozostały rozpadające się ruiny, lecz i te zaadaptowano dla ludzkiej wygody. Pozbawione dachu hale przerobiono na pola rolnicze, zapewniając mizerny, lecz stały dopływ pożywienia dla stu osiemdziesięciu ośmiu mieszkańców… których dobro Ortega miał teraz na głowie.

- Ona zabiła człowieka, James! - nastroszone wąsiska podrygiwały w rytm mimowolnych skurczów mięśni twarzy, jasno obrazując wzburzenie ich właściciela. - Zaszlachtowała go jak prosiaka, jest nienormalna, trzeba ją izolować! IZOLOWAĆ! - powtórzył dobitnie, akcentując swoją wypowiedź uderzeniem pięści w stół przy którym wszyscy siedzieli. Mebel zajęczał w proteście, podskoczył, lecz nie rozsypał się tym razem.

- Racja. Nie możemy jej ufać, a tym bardziej posyłać na nieznany teren z kimś komu może zrobić krzywdę. - odezwała się wysoka, czarnoskóra kobieta w nierozłącznej, narzuconej na ramiona ciemnozielonej chuście. Lata jej młodości dawno już przeminęły, zachowała jednak powagę i rozwagę Pierwszego Zwiadowcy - Jaką masz pewność, że w nocy nie poderżnie gardła następnemu biedakowi?

- I ty jeszcze chcesz posłać z nią naszego najlepszego technika!
- znów oburzył się wąsacz, wytykając kolejny element zapalny w planie ich nieformalnego przywódcy. - Mam ci przypomnieć, że gdyby nie Stone połowa tych cudacznych bajerów z generatorem wiatrowym na czele już dawno obróciłaby się w stertę pordzewiałego złomu?!

- Dlatego to musi być Kit. Tylko on będzie w stanie ustawić nadajnik. - Ortega powtórzył swoje zdanie, choć zaczynał tracić cierpliwość. Miał serdecznie dość niekończących się dyskusji, zaś częste kłótnie sukcesywnie bieliły i tak siwe włosy na jego głowie. Był stary jak na normy współczesnego świata. Inaczej nie dało nazwać się kogoś, kto dobijał pod szósty krzyżyk. Wiedział, że go posłuchają, zawsze w końcu słuchali, jak wtedy gdy dwie dekady temu wydał rozkaz do rozpieczętowania drzwi i pierwszej wyprawy na powierzchnię. Uratowało to życie wszystkim i nikt nie mógł temu zaprzeczyć.

- Gdyby nie była dzieciakiem Paula dawno by siedziała w karcerze gdzie jej miejsce. - odezwał się ostatni ze zgromadzonych, niski okularnik w za dużym swetrze i z wystającymi, łopatowatymi zębami - Zgodziliśmy się na wysłanie sporej części ludzi i zapasów, żeby wybudować strażnicę i bezpieczny punkt na granicy znanej nam strefy. Nie wiem co jest dalej, ale ona jest tam idealnie zbędna. Minęło mnóstwo czasu...

- Umieramy. - przerwał mu nagle ostry warkot, dobiegający gdzieś z cienia w rogu pokoju. Mrok zafalował, wypluwając z siebie młodego blondyna o zimnych, stalowoszarych oczach. Patrzył na zebranych z wyraźną niechęcią, najwięcej uwagi poświęcając okularnikowi - A wy zamiast myśleć co z tym zrobić, trzymacie się gównianych detali robiąc z nich wielki problem.

- Aidan... - Murzynka skrzywiła się jakby wraz ze słowami zagryzła plaster cytryny - Cóż za dramatyzm.

- Dramatyzm? - chłopak prychnął przez zaciśnięte zęby i zrobiwszy dwa kroki do przodu, znalazł się tuż przy stole - Chloe… nie mamy już leków, kończą się części zamienne do maszyn. Zapasy korpusu pokoju są na wyczerpaniu, magazyny świecą pustkami. Ile jeszcze pociągniemy, nim kolejna zima wybije nas wszystkich?

- Od kiedy jesteś członkiem tego zgromadzenia? - okularnik poczerwieniał, na jego obwisłych policzkach pojawiły się kropelki potu - Trzeba ci więcej pokory. Gdybyś był moim synem…

- Ale nie jestem i dziękuję za to losowi za każdym razem kiedy otwieram rano oczy. - znów warknął, przerywając rozmówcy nim ten dokończył myśl - W tej puszce wystarczy jeden głupi wirus i wszyscy zdechną, o ile nic nie wykończy nas wcześniej. Tylko tej wiosny natknęliśmy się na szesnaście Nowych, z czego siedem jest w stanie realnie nam zagrozić jeżeli powylęgały się w dużej ilości… i ciągle brakuje Crowley’a.

Pozostała czwórka wzdrygnęła się wyraźnie, prócz czarnoskórej kobiety - ta tylko kiwała ponuro głową, jakby potwierdzając swoje wcześniejsze przypuszczenia. Co roku pojawiały się nowe zagrożenia, otoczenie ewoluowało, wydając na świat kolejne pokolenia stworzeń coraz lepiej przystosowanych do panujących warunków. Zabijały z morderczą precyzją, w ciszy. Potrafiły podkraść się do człowieka tak, że nawet się nie zorientował. Ci, którzy w swej głupocie lub lekkomyślności nie wrócili do Czyśćca nim zapadła ciemność, nie wracali wcale. Od święta znajdowano potem pokrwawione resztki ich sprzętu i to wszystko. Nie pozostawała nawet pojedyncza kostka, której można by wyprawić symboliczny pogrzeb.
- A mówiłam, że jest za młody na udział w pierwszym zwiadzie - westchnęła w końcu, przerywając ciężkie milczenie. Bramy zamknięto parę godzin wcześniej, wraz ze zniknięciem ostatnich promieni słońca. - Powiem jego matce, to mój obowiązek. Przecież sama wydałam pozwolenie. Rano wyślemy większą grupę do Północnego Kwartału, ale ty zostajesz - uniesieniem ręki zastopowała rodzący się w młodszym o dobre dwadzieścia lat mężczyźnie sprzeciw - Zajmiesz się przygotowaniami do wyprawy.

- Ja? - zdziwił się, jasne brwi podjechały ku górze. Szybko jednak na jego twarz powróciło opanowanie - Dobra, ale jeżeli to ma zadziałać sam dobieram ludzi.

- Kogo proponujesz? - James rozsiadł się wygodniej w fotelu, splatając dłonie na blacie - Tylko bez żartów.

- Na początek Drake’a, Chester i Alisę. Do kompletu z Kit’em i Teri. Nad resztą pomyślę. - odparował gładko, nawet się przy tym uśmiechając - Poradzimy sobie z jedną dziewczyną, nieważne jak agresywna by nie była. Bardziej się przyda na zewnątrz, niż tutaj zamknięta pod kluczem. Skoro ma tyle energii, niech ją wykorzysta w słusznej sprawie. Wy odetchniecie, ludziom zejdzie ciśnienie, ona odsapnie od tego grobowca i ciągłych oskarżeń. W razie czego się ją usadzi na miejscu. Uciec nie ucieknie, niby gdzie? Ma dwa wyjścia: albo my, albo Czyściec. Z tym, że tutaj na ciepłe powitanie nie ma co liczyć. - zakończył, spoglądając wymownie na stroszącego wąsy starucha.

Ten znów stracił kontrolę nad głosem, podnosząc go powyżej dopuszczalnej granicy decybeli.
- Chyba żeś na łeb upadł! - ryknął, rozsiewając na stole przed sobą drobinki śliny.

Blondyn doskonale wiedział do czego pije starszy facet. Wzruszył ramionami i patrząc na każdego z miejskich radnych po kolei, podjął temat.
- Wyprawa potrzebuje medyka. Takiego który potrafi sam o siebie zadbać. Petra i Nicolai są za młodzi, Anastazja za stara, a Oleg głuchy jak pień. Wystarczą nam już Sydney i Stone do niańczenia. - zaakcentował swoje zdanie pukając knykciami blat - Idziemy poza strefę, nie wiemy na co przyjdzie się nam tam natknąć. Będzie miała okazję na bieżąco zapoznawać się z nowymi okazami fauny i flory, pomoże znajdować, słabe punkty. Zna się na tym, nie na darmo do niej szły wszelkie zdobyte próbki. Bywała też za bramą, wie jak się zachowywać…

- To i tak przyszłość. - przerwał mu stary Ortega tonem nieznoszącym sprzeciwu. W niewielkim pokoju zapanowała cisza. - Chloe, co proponujesz?

Murzynka uśmiechnęła się delikatnie, okręcając ramiona chustą.
- Wpierw zajmijmy się zabezpieczaniem terenu. Odpowiedni budynek wybraliśmy jesienią, teraz czas go oczyścić i przygotować. Zanieść najpotrzebniejsze zapasy. - spojrzała na młodego - Pracy na parę tygodni dla ciebie i pozostałych.

- Przez ten czas pomyśl dokładnie kogo chcesz ze sobą zabrać do nowego posterunku. - okularnik nie wyglądał na zadowolonego, obiekcji jednak nie zgłaszał. Tak samo jak wąsaty Martin. Najbliższe tygodnie zapowiadały się dla mieszkańców schronu wyjątkowo intensywnie, na narzekanie nikt się jednak nie odważył.

- To nie wszystko - zrezygnowany głos Aidan’a ponownie zmącił pozorny spokój zebrania - Jest coś jeszcze. Lepiej nie wstawajcie...

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:43.
Zombianna jest offline  
Stary 08-12-2015, 14:55   #2
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Nitka do nitki… Dłonie działały same, niemal bez nakazów ze strony umysłu. Wiedziały co robić więc nie było potrzeby im w tym przeszkadzać. Cieszyła się ową prostą czynnością splatania. Była niczym powiew świeżego powietrza, zapowiedź zmiany, innego życia. Jej wyrok… Roześmiała się cicho. Śmiech ów na chwilę zakłócił czysty obraz tworzony z dźwięków jakie do niej docierały. Trupy krzątały się wokół swoich wieczornych obowiązków. Słyszała ich głosy, dźwięki które wydawały ich buty, ubrania ocierające się o ubrania, przyspieszone oddechy gdy oddawali się przyjemnościom. Wtapiała się w ten świat dźwięków pozbawionych barw. Jej ciche obrazy.

Praca na powierzchni męczyła. Nie była przyzwyczajona do tego typu zajęcia. Dłonie ją bolały od odcisków, ręce od machania, plecy od ich zginania. Nie marudziła jednak, nie odzywała się słowem, słuchała. Lubiła to robić. Słuchać. Obserwować. Jej milczenie sprawiało że nikt nie próbował jej nachodzić. Milczenie i śmierć jednego trupa.
Ponownie się roześmiała. Jak można było karać ją za zabicie ścierwa, które już nie żyło, tylko ktoś zapomniał mu o tym powiedzieć. Kara… Niezbyt odpowiednie słowo, nawet gdy wzięło się pod uwagę trening, który musiała przejść z Aidanem.

Trzask… Wspomnienie blondyna sprawiło, że musiała skupić się na swoim zajęciu, o ile nie chciała zaczynać od nowa. Nic nie szkodziło jednak, miała czas. Aidan. Jego dłonie na jej ciele, powolne, metodyczne. Nawet nieco zbyt metodyczne, jednak nie interesowało jej robienie kłopotów. Dobrowolnie poddawała się tej codziennej rutynie. Podobała się jej podejrzliwość strażników. Z każdym dniem sprawdzano ją dokładniej. Chwile darmowej przyjemności dla grupki trupów. Była w stanie je znieść, dopóki trzymali swoje interesy przy sobie. Już niedługo wyrwie się z tego piekła. Oni zaś w nim zostaną. Słodka zemsta… Szkoda tylko, że pewnie nie dane jej będzie oglądać tego ich konania.
Zastanawiała się czasem, czy chcą, by uciekła. By sama zdecydowała o pozbawieniu ich tego kłopotu, jakim bez wątpienia była. Uciekaj Sydney, uciekaj… Biegnij przed siebie i zgiń.
Może i była nienormalna, jak szeptano po kątach, nie była jednak głupia. Była ciekawa. Lekcje z synem Ortegi wzbudziły u niej to uczucie, które łaskotało, drażniło i pobudzało jej zmysły. Świat poza tym bagnem, w którym ludzie myślą, że są bezpieczni, że żyją, a tak naprawdę tylko umierają. Są trupami, które należałoby wytępić. Życie jest tam, na górze. To tam się ono rozwija, przystosowuje, rośnie w siłę. Tu, na dole… Tu się tylko powoli obumiera.



Ręce się nieco trzęsły. Kiedy zaliczyła ostatnią dawkę? Przed Gigim, to na pewno. Potrzebowała czegoś by zająć myśli i palce. Nitki były dobre, łatwo dostępne. Nie były niebezpieczne w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, więc je oszczędzono. Zabrali jednak wszystko co z takim trudem stworzyła lub zebrała. Jej ostrza, jej bronie, jej zabawki. Nie rzucała się, zawsze mogła zrobić nowe. Jej mała terapia. Z nitek tylko krok był do sznurka, a z sznurkiem… Z sznurkiem zrobić można wiele rzeczy. Dodaj kamień i kawałek szmaty, a roztrzaskasz trupowi czaszkę. Wpleć w niego fragmenty zaostrzonej blachy, a każdy, komu założysz ten naszyjnik, pozbędzie się prawa głosu. Wpleć gwóźdź pośrodku i owiń wokół pięści, a wystarczy jeden cios, by ofiara pożegnała się z okiem, lub życiem. O tak, pozornie niewinna nitka była początkiem wielu sposobów zadawania bólu, a ona znała ich dość, by zabranie jej tylko tych rzeczy, które w sposób oczywisty mogły spowodować obrażenia, nazwać głupotą. Nie skarżyła się jednak… O nie.


Aidan. Jego osoba nie schodziła z jej myśli. Działał na nerwy, intrygował, sprawiał, że miała ochotę przeciągnąć ostrzem po tej jego ślicznej twarzyczce, zetrzeć z niej ten uśmieszek. Nie chciała go jednak zabić, a to było dziwne. Trupy należało wyżynać... Jak Gigiego…
Słodkie wspomnienia tej wspaniałej chwili. Świńskie oczka wytrzeszczone w wyrazie przerażenia, ręce obejmujące brzuch, powstrzymujące wylewające się jelita. Zapach jego krwi zmieszany z odchodami. I ten strach. Jego fale napływające od każdego z klientów. Niedowierzanie… Bo jak tak można, zabić bez powodu. Życie jest przecież takie cenne, tak niewielu ich zostało, a ona… Chyba się śmiała, jak teraz… O tak, była pewna że się śmiała, bowiem ich strach ją bawił. Bawiły ją starania Gigiego. Bawił szok i bawiły ręce, które się na nią rzuciły, by unieruchomić i pozbawić ją możliwości kolejnego ataku. Bawiła cela i bawił ojciec. Jego obrzydzenie, atak, jej krew z rozciętej wargi. Wreszcie poczuła się dobrze. Poczuła się wolna, odnalazła siebie. A potem… Aidan i jego “propozycja”. Miała szansę rzucić to gówno, zacząć od nowa. Namiastka wolności, która równie dobrze może okazać się pułapką. Lubiła życie na krawędzi. Musiała być jednak bardzo ostrożna, gdy po niej stąpała. Jeden krok w złą stronę, a czekał na nią marny koniec. Jeden w drugą i czekała stagnacja. Krawędź zdecydowanie bardziej ją pociągała. Czuła się z nią dobrze. Była jak ostrze w jej dłoni. Pozwalała na własne decyzje, na to kiedy się ześlizgnąć, kiedy pogrążyć, a kiedy po prostu trwać. Wystarczył jeden krok. Jeden maleńki kroczek…


Nitka… Odrzuciła niedokończoną plecionkę. Sen odmawiał z nią współpracy, myśli kotłowały w głowie. Potrzebowała je zatrzymać, zdusić, by dały jej wreszcie spokój. Odpłynąć w mrok bez snów, bez majaków będących odbiciem szaleństwa, które w niej tkwiło. A może to cała reszta tego świata była szalona, a ona tylko próbowała wypłynąć na powierzchnię by zaczerpnąć oddechu. Kogo to obchodziło?
Zerknęła na pojemniki, równo ułożone na półce. W większości zawierały smar i drobiazgi, które wpadły jej w oko. Śrubki, nakładki, kawałki sznurka, nawet drobne kamienie. Śmieci, dla których jeszcze nie znalazła zastosowania. To nie one jednak zajmowały jej umysł w tej chwili. Nie… Jej myśli i spojrzenie utknęło na stojącej pośrodku kolekcji, butelce. Do połowy pełna, zakorkowana. Na ich własne szczęście nie tknęli jej zapasu dopalacza w płynie. Gdyby ją całkiem odstawili pewnie nie byłaby taka milutka w obyciu, jak teraz.
Walczyła z tym, ot tak, dla samej walki. Uniosła spojrzenie wyżej, by uparcie odmówić butelce jej prawa. Pustka na ścianie, gdzie powinny być jej ulubione ostrza, raziła ją. Wszystko inne powróciło na swoje miejsce, dokładnie tak jak być powinno. Ład i porządek pomagał w skupieniu, w planowaniu. Bałagan działał jej na nerwy. Raził oczy, wciskał się w głowę, mącił.

Odetchnęła głęboko, spojrzała na dłonie. Potrzebowała się napić. Zapalić… Czegokolwiek, co uspokoi pobudzone ciało i zmysły. Wstała i przeciągnęła się. Nie należała do wysokich kobiet. Raczej średniego wzrostu, szczupła i gibka. Jej ciało było przydatnym narzędziem więc starała się o nie dbać w ramach możliwości. Długie włosy były proste i czarne. Podobnie jak ciało - zadbane. Dotknęła palcami nakładki na oko. Była jedyną rzeczą, która psuła ów doprowadzony do perfekcji obraz. Pamiątka, która przypominała jej o tym dlaczego należy dbać o to by zawsze być panem sytuacji. By mieć oczy wokoło głowy, by słuchać i reagować nim ktokolwiek zdąży cię wyprzedzić w zamiarach. Kosztowna lekcja, która przyniosła ze sobą potrzebną do przetrwania wiedzę.

Było już późno, trupy w większości położyły się spać. Wsłuchała się w odgłosy jakie ją otaczały. W Czyśćcu nigdy nie zapadała kompletna cisza. Stale coś trzeszczało, obracało się, drżało. Niekiedy wydawało się jej, że miejsce to jest bardziej żywe, niż jego mieszkańcy. Oswojona bestia, która tylko stwarza pozory udomowionej, a tak naprawdę czeka na właściwy moment by zagryźć swą ofiarę.

Chwyciła butelkę oraz kubek i podeszła do drzwi by sprawdzić, kto tym razem tkwi na warcie. Musiała znaleźć sobie coś do roboty. Coś, co ją wykończy, co sprawi, że padnie na posłanie i odpłynie. Oczywiście to musiał być młody Ortega, bo któż inny. Obrzuciła go uważnym, acz przyjaznym spojrzeniem. Trup. Musiała o tym pamiętać. To tylko kolejny trup w tej cholernie zatłoczonej trupiarni. Ciekawy, ale… Czasami jednak nawet one bywały przydatne.
- Masz ochotę? - zapytała.

W pierwszej chwili mężczyzna nie odpowiedział, skupiony pozornie na polerowaniu sporego noża. Nasączona oliwą szmatka przesuwała się wzdłuż krawędzi w górę i w dół, śledzona przez parę czujnych, szarych oczu.
- Czemu jeszcze nie śpisz? - spytał w końcu, rozsiadając się wygodnie na obdrapanym krześle. Czatował tuż za progiem, jak zawsze od momentu w którym ogłoszono tą przeklętą wyprawę. Za dnia zmieniał się z którymś z mundurowych, lecz nocą zwykle pilnował jej osobiście. Lub chronił - ciężko było stwierdzić przed czym, bądź przed kim. A może resztę przed nią?
- Czemu cię to interesuje? - odparła pytaniem na pytanie. - Może nie mam ochoty… - dodała, odkorkowując butelkę i nalewając nieco jej zawartości do kubka.
- Masz zbierać siły i odpoczywać póki jest czas - przeniósł uwagę z ostrza na dziewczynę, uśmiechając się przy tym dość krzywo, choć uśmiech ten gościł jedynie na ustach. - Nikt nie będzie cię niósł, ani ciągnął za rączkę. Musisz za nami nadążyć, a nie idziemy na wycieczkę. Nie jesteś przyzwyczajona do długiego marszu, nigdy nie byłaś na zewnątrz. Idź spać, odpocznij, póki masz czas. Za parę dni podziękujesz mi za radę.
- Właśnie je zbieram.
- Uniosła kubek. - I odpoczywam - dodała, opierając się o framugę. - Nie widać? - dodała, upijając solidny łyk i przymykając oczy z rozkoszy. Bez wątpienia tego jej właśnie brakowało. - Czyżbyś się o mnie martwił? - zapytała, z lekką kpiną w głosie.
- Trupy źle wyglądają w raporcie - odpowiedział całkiem poważnie i odrzuciwszy ściereczkę gdzieś pod nogi, kiwnął brodą w stronę sali gdzie obradowała “góra” Czyśćca - A martwię się zdecydowanie bardziej, niż reszta tych idiotów. Wrócicie w jednym kawałku, czy im się to podoba, czy nie. Każdy z was. Nawet Rhys… i ty.
- Niektóre trupy wyglądają całkiem dobrze
- skrzywiła się przy tym, widząc rzuconą ścierkę. Zupełnie jakby nie mógł jej odłożyć na właściwe miejsce. - Więc chcesz nas wszystkich ochronić… To takie… słodkie. - Wyszczerzyła ząbki w kpiącym uśmieszku. - Masz jednak rację, wszyscy są tu idiotami. Idiotami kryjącymi się w tym cholernym grobowcu - dodała, osuszając kubek i dolewając do niego kolejną porcję.
Blondyn prychnął i pokręcił głową nadal z tą samą miną.
- Mam was doprowadzić na miejsce w jednym kawałku i przypilnować, żeby ten stan rzeczy utrzymał się aż do naszego powrotu. - Z niechęcią spoglądał na co i rusz napełniane naczynko. - To nie słodkość, to pragmatyzm. Nie zostało nas wielu, więc dobrze by było, gdybyś poza murami słuchała się mnie, Drake’a, Chester lub Jinx. Tutaj albo na posterunku możesz nas nie lubić i marudzić, po drodze nie będzie miejsca na samowolkę, rozumiesz? - zakończył z naciskiem, patrząc jej prosto w oczy.
- Mniej więcej, ale możesz powtórzyć - odparła wesoło, zatrzymując to co o jego słowach i przestrogach sądzi, dla siebie.
- Daj - wyciągnął rękę po napitek - Widać że szkodzi na pamięć, pomogę ci z tym.
Podała mu butelkę, zatrzymując jednak kubek. I tak niewiele w niej już zostało.
- Częstuj się - dodała, skupiając na delektowaniu się paleniem, które czuła w gardle i tym przyjemnym ciepłem jakie rozchodziło się po ciele.
Mężczyzna zakołysał szkłem, sprawdzając ile z zawartości jeszcze pozostało, po czym podniósł je do ust i kilkoma porządnymi łykami osuszył do samego końca. Przez jego twarz przeszedł skurcz, złapał z sykiem powietrze i naraz uśmiechnął się całkiem miło.
- W skrócie: za bramą patrzysz na kogoś ze zwiadu, w murach rób co chcesz. W granicach rozsądku. - Oddał butelkę prawowitej właścicielce. - Nie jesteśmy nadzorcami, nikogo nie będziemy prowadzić w kajdankach. Co prawda Martin nalegał, ale w dupie mam jego prośby i nakazy. Chcesz czy nie, jesteś częścią grupy. Zobaczysz, nie gryziemy. - Parsknął, a w szarych oczach pojawiły się cyniczne błyski. - Mocno.
- Nie mogę obiecać tego samego
- odparła, biorąc od niego szkło. - Postaram się jednak być grzeczną dziewczynką. W granicach rozsądku - dodała, kończąc jednym łykiem to co jej zostało. - Chyba że wolisz niegrzeczne - dodała, śmiejąc się cicho, co by nie ściągać zbytniej uwagi.
- Lubię żywe. - mruknął, chowając nóż za pas.
- Dobrze się składa - odpowiedziała, przekładając kubek do tej samej dłoni, w której trzymała butelkę i odsuwając włosy, które opadały jej na oczy. - Bo nie mam zamiaru umierać - dodała, cofając się do pokoju, jednak zostawiając półotwarte drzwi. Wejdzie to wejdzie, nie… Najwyżej poćwiczy trochę i padnie.
- I tego się trzymajmy - doszło do niej rozdzierające ziewnięcie i klekot rozciąganych kości - Kładziesz się już, czy tylko stwarzasz pozory?
- Zastanawiam się właśnie nad tym zagadnieniem
- odparła, uśmiechając się pod nosem. - Noc wciąż młoda - dodała, odkładając butelkę i kubek na ich wcześniejsze miejsce.
Usłyszała ciche parsknięcie, tym razem bliżej, gdzieś zza swoich pleców, a gdy się obróciła, zobaczyła że Ortega stoi parę kroków od niej, oparty nonszalancko o ścianę. Przyglądał się jej spode łba, a założone na piersi ręce chował pod rozpiętą bluzą. Nie słyszała aby się przemieścił, zdążyła się jednak do tego już przyzwyczaić.
- Nie za mało ci atrakcji jak na jeden dzień? - Pił wyraźnie do nowego przydziału byłej barmanki, która szklanki i butelki zamienić musiała na łopatę i motykę. - A pomyśleć, że po staniu za barem będziesz bardziej narzekać na świeże powietrze. Podobno w nadmiarze potrafi człowieka uśpić, a tu proszę… - Udał że nad czymś się zastanawia, wodząc przy okazji wzrokiem po wnętrzu pokoju. - Muszę ci znaleźć jutro dodatkowe zajęcia. Może kolejny trening? Już prawie dobrze ci idzie - dorzucił, prawie bez zbędnej złośliwości.
Parsknęła śmiechem.
- To było nawet zabawne - rzuciła, zdejmując bluzę. - A trening i tak możesz dorzucić. Mam jednak nadzieję, że nie oczekujesz, że zacznę skamleć o litość. Musiałbyś się nieco bardziej postarać - dodała, składając bluzę i odkładając ją na brzeg łóżka.
- Na razie masz być w stanie za nami nadążyć. - Wzruszył ramionami i przysiadł na krawędzi niewielkiego stołu, nie spuszczając wzroku z Sydney. Nie wyglądało, żeby miał zamiar specjalnie przejmować się jej prywatnością i sprawiało mu to frajdę. Poznała to po wyjątkowo zębatym wyszczerzu. - Z tym skamleniem przypomnij się na miejscu, coś ci wymyślę specjalnego. Przeczołgam pod gruzem i w błocie, przegonię z dwudziestokilowym plecakiem… jestem kreatywny kiedy trzeba.
- Mam nadzieję
- odpowiedziała, wyciągając podkoszulek ze spodni i robiąc z nim to samo co z bluzą. Nie przejmowała się tym, że ma widza. Nawet się jej to w pewien sposób podobało. Dreszczyk emocji zawsze był mile widzianym gościem. - Nie lubię się nudzić - dorzuciła, zabierając się za zdejmowanie spodni. - Nuda bywa zabójcza.
- Dlatego zabiłaś tego jebańca?
- Jasna brew podjechała ku górze, akcentując pytanie. Uśmiech wrócił do fazy nieznacznego skrzywienia ust. - Z nudy?
- Nie
- odparła spokojnie. - To by świadczyło o tym że jestem nienormalna, prawda? - zapytała niewinnie. - Zaszlachtowałam go, bo to był dobry moment na to, by ktoś coś zrobił z tym obślizgłym skurwysynem - dodała, uśmiechając się do niego. Spodnie powędrowały na kupkę pozostałych ubrań, porządnie złożone i gotowe do ubrania gdy nadejdzie taka pora. Pochyliła się i podniosła całość, ruszając w stronę stolika gdzie zamierzała je położyć.
- Wpieprzanie się w kompetencje Martina i jego psów nie jest mądrym posunięciem, Teri. - Wzrok Ortegi błądził od jej twarzy do odkrytych nóg, jakby nie mogąc się zdecydować, który fragment zasługuje na większą uwagę. - Nie, jeżeli żyjesz pod ziemią całą dobę. Nie będę go bronił czy oceniał twoją normalność. Nie od tego tu jestem. Zresztą wszyscy tu jesteśmy pierdolnięci, bez wyjątku. - Przechylił nieznacznie głowę, widząc jak rusza w jego kierunku. Pozostał jednak na swoim miejscu. - Ale zabójstwo to… marnowanie zasobów. Mogliśmy go wykorzystać do pożytecznych zajęć. Przynajmniej raz by kurwa zrobił coś dla innych, a tak jeszcze trzeba było chujka grzebać. Na koszt społeczeństwa. - Pokręcił łepetyną z wyraźną naganą.
- Bywa - wzruszyła ramionami. - Następnym razem poproszę o odpowiednie zezwolenie - dorzuciła. - I ewentualnie ograniczę się tylko do uszczerbku na zdrowiu. To by nawet mogło być zabawniejsze. Nie licz jednak że wyrażę skruchę… Gdybym mogła, zabiłabym go jeszcze raz.
- To zawsze jest zabawniejsze.
- Naraz zrobił się poważny, skupiony. - Patrzenie jak się męczą. Każdy zasługuje na drugą szansę, na znalezienie rozumu… a ile razy przy tym dostanie wychowawczo wpierdol, cóż. Jego problem. - poruszył barkami aż zachrupały przeskakujące kości. - Mam w dupie twoją skruchę. Ją zostaw dla tych świętojebliwych z dołu i z góry. Chcę rozsądku. Jak zaczną się kwasy i dym, najpierw przyjdź z tym do mnie. Może dam ci to zezwolenie, jeśli będzie trzeba. Ale bez zabijania. Tyczy się to wszystkich, nie ma wyjątków. Dobrze pójdzie, a nie wrócisz do tego grobowca przez bardzo długi czas. Chyba o to ci chodzi, co? Żeby się stąd wyrwać. Da się załatwić.
Przyglądała mu się milcząc. Wesołość gdzieś uleciała, zastąpiona czujnością. Nie była pewna, czy powinna zaufać jego słowom. Szukała oznak fałszu, skrytych pod tą nagłą szczerością. Czegokolwiek, co by jej powiedziało, że to tylko pieprzenie, że tylko się bawi, bo przecież nie było szansy, by w tym cholernym miejscu znalazło się dwoje ludzi o podobnym sposobie myślenia. Nie takim samym, ale wystarczająco bliskim by się zrozumieć.
- To ładna bajka - zaczęła ostrożnie. - Gdzie haczyk?
- Za bramą jest dość niebezpieczeństw, aby jeszcze patrzeć sobie na ręce. Chcę żebyś była jedną z nas, kimś komu możemy zaufać i kto da radę zaufać nam. To twój haczyk, jeśli tak chcesz to zwać.
- Wychylił się nieznacznie do przodu. - Zobaczysz, na zewnątrz panują trochę… inne zasady. Szybko załapiesz o co chodzi.
- Zaufanie to dość wysoka waluta
- odparła, nie ruszając się. - Szczególnie gdy trzeba ją dodatkowo rozbić na więcej niż jedną osobę. Pomyślę nad tym - oświadczyła w końcu. - Jakie zasady? - zapytała, nadal czujnie go obserwując.
- Więc na razie spróbuj zaufam jednemu idiocie, reszta przyjdzie z czasem. - Znów się uśmiechnął, spoglądając na nią spode łba. - Zobaczysz na górze, nie martw się. Spodoba ci się. Muszę mieć dla ciebie jakieś niespodzianki, no nie? Nie wywalę wszystkiego od razu na ławę, bo byś się szybko zanudziła.
- Byle były to miłe niespodzianki
- odparła, pozostawiając problem zaufania komukolwiek nierozwiązanym. - Kto wie, może faktycznie mi się spodoba - dodała, unosząc kąciki ust w leniwym uśmiechu.
Ortega nie odpowiedział, zamiast tego zapraszająco wyciągnął w kierunku dziewczyny rękę, chcąc aby podeszła do niego z własnej woli.
Zastanowiła się chwilę zanim podjęła decyzję. Nie żeby nie chciała, ot, dla zasady. Dla złożenia ukłonu w stronę rozsądku. Pewnie także z paru innych powodów, wśród których była także chęć potrzymania go w niepewności o te parę sekund dłużej. Tylko nie była do końca pewna, czy o niepewności można było mówić w jego przypadku. Wciąż miała to nieprzyjemne wrażenie, że jest zabawką. Paranoja czy instynkt? Może jedno i drugie?
Była jednak ciekawa więc podeszła bliżej, ot, co by sprawdzić jak mocno gryzie.
- Widzisz… - zaczął cicho, podnosząc odrobinę rękę i patrząc dziewczynie prosto w oczy, dotknął opuszkami palców skóry na jej ramieniu. Po chwili zaczął zjeżdżać nimi w dół, aż do niewielkiej dłoni, którą stanowczo ujął. - Zaufanie działa w dwie strony. Nie będę wymagał od ciebie czegoś, czego sam nie jestem w stanie ci dać. To byłoby nieuczciwe. - Drugą ręką począł intensywnie szukać czegoś w kieszeni bluzy. Zmarszczył czoło, skrzywił się, aż w końcu ponownie uśmiechnął, zaś Teri poczuła jak zimny, twardy kształt ląduje pomiędzy ich palcami. Cholernie znajomy kształt.
- Paul brzdąkał, że to twoja ulubiona zabawka. Pomyślałem, że chciałabyś ją odzyskać. - Aidan mrugnął porozumiewawczo, zabierając kończyny na powrót do siebie. Zostawił jej nóż: niewielki, składany sprężynowiec o wytartej, drewnianej rękojeści. - Tylko nie wynoś go na razie z pokoju, bo znowu wpadnie w łapy Martina. Ten wąsaty debil z miejsca zorientuje się kto mu grzebał w sejfie i nie będzie zadowolony.


Od chwili, w której poczuła swój nóż, przestała słuchać tego co mówił. To było z pewnością nieczyste zagranie, jednak nie miała ochoty się nad tym w tej chwili rozwodzić. Gdy cofnął dłoń, uwolniła otrze, które z cichym “klik” pojawiło się przed jej oczami. Przesunęła po nim czule palcami by sprawdzić czy jest w takim stanie, w jakim go zostawiła. Czy nie ma wyszczerbień, czy nikt nie bawił się nim w czasie gdy byli rozdzieleni. Ludzie byli jej obojętni, jednak ostrza... Te kochała szczerą miłością.
- Jedna osoba - oświadczyła, unosząc wzrok i jednocześnie chowając ostrze. - Zgoda.
- Masz jeszcze coś, co chcesz odzyskać przed wyjściem?
- zapytał i wydawało się jej, że jest tym szczerze zainteresowany. - Coś czego mogą nie chcieć ci oddać po dobroci? Nie wiem, co trzymałaś po kątach, ale jak coś niewielkiego, damy radę z Rhysem to podwinąć jutro w nocy. Bierz wszystko, czego potrzebujesz, z myślą że już tu nie wrócisz. - Poklepał ją po ramieniu w geście dodawania otuchy. - To tylko trzy dni, wytrzymasz.
- Wytrzymałam dwadzieścia jeden lat. Trzy dni nie powinny sprawić problemu
- odparła spokojnie. Nóż w dłoni działał lepiej niż butelka. Niż dwie butelki… Odetchnęła głęboko, uśmiechnęła się. - Moje sprężynowce - odparła na jego pytanie. - Dwa, przytwierdzone do rękawic. Łatwo je rozpoznać - dodała, niemal czując ich ciężar na nadgarstkach.
- Nie tracisz ducha, dobrze. - Kiwnął głową z zadowoleniem. Nad resztą informacji się zamyślił, marszcząc przy tym czoło.
- Ogarniemy, powiedz tylko, kto je zabrał i kiedy. Martin, Paul, ktoś inny? - Jego ton stał się rzeczowy, skupiony. Tak samo jak wzrok. - Kiedy ci je zabrali, tak w przybliżeniu? Są dwie noce, ale wolę to załatwić jak najszybciej. Zanim nie wpadną na pomysł, żeby je zutylizować.
- Stawiałabym na szperaczy Martina. Wątpię, by Paul chciał się w to mieszać
- odgarnęła włosy, próbując skupić się na tym nowym problemie. - Były w pokoju, więc musieli zabrać je z resztą zabawek. Poradzisz sobie z tym? - Wyraźnie widać było, że jej na tych konkretnych nożach zależy.
- A jeżeli tak? - Wyszczerzył się bezczelnie, rozkładając ramiona jakby chciał ją objąć, dystans jednak zachował.
- Wtedy pogadamy odparła. - Albo i nie - dodała, uśmiechając się półgębkiem, robiąc krok w jego stronę. - Co ty na to? - zapytała opierając obie dłonie na jego barkach.
- Nie potrzebuję zapłaty, nie dlatego ci pomagam - mruknął, przejeżdżając spojrzeniem od jej dłoni, poprzez przedramiona i zakończył zwiad na twarzy. - Najpierw przetransportujmy się do nowego domu w jednym kawałku. Wtedy pomyślimy… albo i nie. - Zakończył wyraźnie ją parodiując i niby przypadkiem zahaczył opuszczaną ręką o prawie nagie biodro.
- Czy ja wspomniałam cokolwiek o zapłacie? - zdziwiła się, przechylając lekko głowę. - Nie przypominam sobie - dodała cofając dłonie, jednak zostając w miejscu. - Idę spać - oświadczyła. - Możesz się przyłączyć albo wrócić na krzesło, twoja wola.
- Poczekać aż uśniesz?
- spytał tylko, podnosząc się ze stołu i stając na własnych nogach. Lekko się skrzywił, jakby przy tej czynności coś go zabolało. - Na bajkę nie licz. Za leniwe bydle ze mnie.
- Usłyszałam dość bajek, jak na jeden wieczór, ale dzięki za ostrzeżenie
- odparła ze śmiechem, który jednak nie objął oczu. Te pozostały czujne. - Poczekaj, jak masz ochotę - rzuciła, ruszając w stronę łóżka, na którym usiadła i zajęła się zdejmowaniem butów, ówcześnie położywszy nóż przy biodrze.
W niewielkim pokoju zapanowała cisza, dzięki czemu dźwięki z zewnątrz stały się wyraźniejsze. Ktoś krzyczał, żądając najwyraźniej od drugiej osoby spełnienia dawno danej obietnicy. Z dalszej części piętra dolatywało ich głośne chrapanie, z mniejszej odległości płaczliwe kwilenie niemowlaka. Mimo późnej pory Czyściec wciąż tętnił życiem, jakże irytującym i męczącym na dłuższą metę.
Sydney pozbywała się ubrania powoli, metodycznie i gdy miała odłożyć na podłogę drugi but, dłoń Ortegi zatrzymała przedmiot w miejscu, zabierając go z drobniejszych placów. Po raz kolejny przemieścił się niewiadomo jak i kiedy, a trzeszcząca zazwyczaj terakota nie zdradziła owej podróży najmniejszym jękiem.
- W każdej bajce jest ziarno prawdy. Tyle że ja kurwa nienawidzę bajek, wolę prawdę. - Usłyszała szept tuż przy swoim uchu. Blondyn pochylał się nad nią, dzieląc uwagę na to co w klitce i poza nią. Co kilka sekund obracał nieznacznie głowę, łowiąc kolejne dźwięki z ogólnego hałasu.
- Nie chodzi o to czego chcę, tylko czego nie mogę zrobić teraz. Martin i Carl tylko czekają żebym się potknął, dzięki czemu odebranie mi dowództwa stanie się czystą formalnością. Nie tylko ty jesteś tu pod lupą. Myślisz, że dlaczego praktycznie nie schodzę pod ziemię? - westchnął i pierwszy raz ujrzała u niego… smutek? - Zawsze wolałem jasno stawiać sprawy, niż kryć się za słownymi gierkami i czyimiś plecami. Też mnie tu nie lubią. - Wysilił się na cieplejszy ton.
Podniosła lekko głowę, za którą podążyła ręka. Miała ochotę wpleść palce w jego czuprynę i tak też zrobiła.
- Trzy dni - wyszeptała.
Pokiwał głową i trącił ją palcem w czubek nosa.
- Trzy dni. Potem wszystko się zmieni, zobaczysz. - Wyprostował plecy i zwyczajowym, burkliwym tonem dorzucił. - Kładź się, w razie czego jestem za drzwiami. Jutro darujemy sobie trening, też muszę się wyspać. Chyba że chcesz się poruszać, pogadam z Podłym albo Chester. Są wolni i też nie lubią tu siedzieć.
- Pogadaj
- odparła, wzruszając lekko ramionami. - Może być wesoło - dodała, uśmiechając się.
- Będzie. - Ponownie przytaknął i nagle pochylił się. Poczuła muśnięcie warg tuż przy uchu, na lewym policzku. Jakby nigdy nic Ortega odłożył but na ziemię i ruszył ku drzwiom.
- Zgarnę ci Rhysa - rzucił przez ramię i parsknął. - Dogadacie się.

Miał rację w tej kwestii. Po jego wyjściu odrzuciła niepotrzebne myśli, zaciskając palce wokół przyjaciela, który powrócił do niej po prawie pięciu tygodniach. Jego dotyk uspokoił chaos w jej głowie, a obecność Oretgi za drzwiami zadziałała jako jego wspomagacz. Powinna zapewne poświęcić temu kilka minut. Zbadać problem, rozłożyć go na czynniki pierwsze. Zamiast tego usnęła.


Poranek przywitał ją jak zwykle. Pobudka, ogarnięcie się, ubranie i wyjście pod eskortą. Ponownie zamieniła się w milczka. Ponownie obserwowała, słuchała, myślała i czekała. Zajęcie, które jej wyznaczono, nie wymagało zbytniego nakładu pracy umysłowej. Dzięki temu miała okazję, by dokładnie przemyśleć rozmowę z Ortegą. Wciąż nie była go pewna. Byłoby doprawdy dziwne, gdyby, ot tak, wskoczyła w tryb zaufania. Nie dało się jednak ukryć, że oddziaływał na jej psychikę w sposób, który był dla niej nowy. Gdyby chodziło o ciało, wiedziałaby jak sobie z tym poradzić. Jej umysł jednak był dla niej swoistą twierdzą. Nikt nie miał do niego dostępu, nikt nie miał wystarczającego wpływu, by tam namieszać. Była tego pewna do wczoraj. Teraz wszystko stanęło pod znakiem zapytania, który pociągał ją i przerażał. Rozkoszne połączenie, które sprawiało, że z niecierpliwością wyczekiwała godziny wymarszu.

Gdy Rhys i Jinx po nią przyszli, była bardziej niż gotowa na to, by ktoś dał jej ostry wycisk. Chciała wykończona paść na łóżko i odpłynąć. Zapomnieć… Nie spodziewała się jednak tego, co dla niej przygotowali. Kolejna niespodzianka, na którą nie była gotowa. Miła niespodzianka, należało dodać.
Rzucanie nożami do celu nie było dla niej czymś nowym. Zwykle jednak zabawy takie odbywały się pod dachem, a nie na świeżym powietrzu. Podstawy były takie same. Wyczuć ostrze. Wyważyć je w dłoni, obliczyć ile siły trzeba będzie użyć by atak okazał się skuteczny. Ocenić odległość do celu, jego rozmiar i położenie. Na powierzchni dochodziły jeszcze nierówności terenu, wiatr, światło. Nowe elementy, które wymagały wyćwiczenia, opanowania do perfekcji, wyczucia. Rhys mówił jednak jej językiem. Ostrym niczym noże, którymi się posługiwał. Twardym jak stal. Teri ze zdziwieniem musiała przyznać, że dobrze się jej współpracowało z tym człowiekiem. Nie patrzyła na niego przez pryzmat jego przeszłości, ale przez preferencje w doborze broni. Tak było łatwiej.
Jinx natomiast… Migała jej gdzieś na obrzeżu, pilnując by nie przyłapali ich strażnicy. Sydney śledziła ją uważnie, gdy tylko miała chwilę przerwy w rzucaniu. To jak się poruszała, jakie pozycje obierała, które miejsca preferowała do obserwacji. Nie mówiła wiele, nie widziała takiej potrzeby. Czuła się jednak dobrze… Jak w domu, tylko tym właściwym, a nie pośród ścierwa zamieszkującego Czyściec. Do cholery… Nawet się uśmiechała, tak normalnie, bez zbędnego marnowania energii na udawanie.
Pozostała jednak czujna. Wciąż miała za mało informacji, za mało dowodów na to, że może im zaufać. Podążała za nimi, nie z nimi. Ortega wymagał od niej wiele, może nawet zbyt dużo. Jedna osoba… Jednak nawet ta jedna kryła tysiące tajemnic. Przeczeka te dni, które dzieliły ich od momentu wyruszenia, i wtedy zdecyduje. Już postanowiła, że spełni jego życzenie i dostosuje się do praw obowiązujących w trakcie drogi do strażnicy. Nie była idiotką. Widziała gołym okiem, że wiele jej brakuje do tego wyczucia, szóstego zmysłu, który pozwalał łowcom przetrwać na górze. Uczyła się jednak szybko, zawsze tak było.
- Teraz coś innego - głos Podłego wybił ją z tych myśli, zmuszając do skupienia na obecnym problemie. Na resztę miała czas.


Po zakończonych ćwiczeniach czuła się rozluźniona i przyjemnie zmęczona. Ramię bolało ją nieco, jednak ból ten znajdował się idealnie na granicy wytrzymania. Przyjemny ból, taki który mówi człowiekowi, że wykonał kawał dobrej roboty.
Poświęciła jakiś czas na ćwiczenia w skradaniu. Umiejętności Aidana wzbudzały w niej kłującą zazdrość. Nieważne, jak się starała, terakota i tak prędzej czy później wydawała z siebie ów drażniący uszy dźwięk oznajmiający porażkę.
Po tych ćwiczeniach zabrała się do pakowania. Nie musiała tracić na tą czynność dużej ilości czasu. Nie miała wiele, a już z pewnością nie było wiele rzeczy, które chciałaby ze sobą zabierać. Oliwa, smar, narzędzia, słoiki i puszki z drobiazgami, które zawsze mogły się przydać. Ubrania i koc. Ostatnią butelkę samogonu, która miała być na czarną godzinę. Zastanawiała się czy nie skoczyć do Kokardy i nie uzupełnić zapasu. Zostawiła to jednak na później. Sprawdziła wagę bagażu. Dało się go nieść. Po namyśle przepatrzyła wszystko dokładnie. Gdy skończyła, usiadła na podłodze z nożem w dłoni. “Klik” i ostrze powitało ją swoim chłodnym uśmiechem. Odpowiedziała mu tym samym, przyglądając się własnemu odbiciu. Przejechała po nim opuszkami palców. Powoli, czule.
Problem pierwszy - Aidan. Na ile mogła mu zaufać. Kim był. Co z nim zrobiło życie na powierzchni i jak bardzo powinna się go obawiać.
Problem drugi - sama wyprawa. Co na nich czekało i czy jest wystarczająco dobra by stawić temu czoła.
Problem trzeci - Podły i Małpa. Kim mieli być w tej ich małej grupie. Kim ona miała być.
Głęboki wdech i wydech. Trochę miała na głowie, nie dało się tego ukryć. Aby pomóc sobie w myśleniu zaczęła ćwiczyć. Najpierw rozciągając mięśnie, później zmuszając je do wysiłku. Ktoś mógłby powiedzieć, że powinna mieć już dość po całym dniu na górze. Nie miała.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:44.
Grave Witch jest offline  
Stary 08-12-2015, 14:56   #3
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Ostatniego wieczoru odwiedziła Kokardę, by pożegnać Petera i uzupełnić zapas o to, co miał najmocniejszego. Na pytanie, czy widziała się z Paulem, potrząsnęła głową. Toshu nie pytał, czy się wybiera, wiedział, że jeżeli nie zrobiła tego do tej pory to znak, że nie ma zamiaru tego robić. Nie prawił jej kazań, postawił kolejkę. Jak za dawnych czasów. Tego trupa żałowała. Przynajmniej starał się ją zrozumieć. Nauczył tego i owego. Był lepszym ojcem niż ten, który ją spłodził. Teraz jednak nie był jej do niczego potrzebny, więc mogła zostawić go za sobą, niczym starą skarpetkę. Niech umiera z pozostałymi. Uśmiechała się jednak, żartowała. Jeszcze tylko te parę godzin…

Gdy wróciła do pokoju, był już najwyższy czas na zmianę straży. Nie odezwała się słowem do Ortegi, który zastąpił Rodrigueza. Nawet na niego nie spojrzała otwierając drzwi i wchodząc do środka. Jej zachowanie nie odbiegało od normy i tak być powinno. Odstawiła przyniesione zapasy na stolik i zaczęła je układać wedle siły trunku. Od mocnego do tego tylko odrobinę słabszego. Przejechała palcem po grubym szkle, z którego zrobiono butelki. Obiecała, że je odda gdy wróci. Prędzej je rozbije…
Otwierając tą, która wedle jej oceny powinna zawierać zwykły bimber, zabrała się za sprawdzenie jakości owego tworu, który Peter produkował na zapleczu. Zapach się zgadzał, smak także. Istna rozkosz dla podniebienia połączona z torturą żywych płomieni. Westchnęła cicho, usta ułożyły się w błogi uśmiech. Gdyby chciała, mogłaby odlecieć. Gdyby chciała, mogłaby zakończyć życie w bardzo przyjemny sposób. To co miała przed sobą wystarczyłoby do tego w zupełności. Na upartego, starczyłaby nawet połowa. Ona jednak zabezpieczyła butelkę i odłożyła ją na miejsce. Musiała być w pełni sił jeżeli chciała nadążyć za ludźmi Ortegi, a nie zamierzała dawać mu powodów do kpin. To mogłoby w znacznym stopniu zaszkodzić umowie, którą z nim zawarła.
Otwarła kolejną. Produkty Petera zawsze należało sprawdzać. Nigdy człowiek nie wiedział co też tym razem zostało dodane, a niektóre twory nadawały się tylko do jednorazowego użytku...
- Nie pij tyle. - Oschły, średnio zadowolony głos rozległ się gdzieś za jej plecami, z prawej strony. Tam gdzie stał wysłużony stół. - Pamięć ci po tym szwankuje. Skacowana też daleko nie ujdziesz.
- Nie piję
- odparła, tylko delikatnie mijając się z prawdą i ostrożnie odkładając butelkę, bowiem nagle naszła ją ochota by rzucić nią w pewną osobę, a szkoda było zawartości. - Testuję - oznajmiła, odwracając się ze słodkim uśmieszkiem przyklejonym do twarzy.
- Moją cierpliwość - odparował tym samym tonem, krzyżując równocześnie ręce na piersi. Wyglądał kiepsko: blady, z podkrążonymi oczami. Siedział też dziwnie sztywno, krzywiąc się nieznacznie przy ruchach ramion. Choć starał się to maskować, to jednak ona znała się na ludziach. I umiała patrzeć. - Masz wszystko?
- Prawie.
- Wciąż bowiem czekała na dwie rzeczy, które miała nadzieję wkrótce otrzymać. - Świetnie dziś wyglądasz - oświadczyła, podchodząc bliżej.
Mężczyzna zmrużył oczy i prychnął cicho. Spod półprzymkniętych powiek obserwował jak dziewczyna zbliża się do niego, prawy bark nieznacznie drgnął.
- Siedzenie pod ziemią zawsze dobrze na mnie działało. - mruknął z przekąsem, zaraz też zmienił temat. - Swoje zabaweczki dostaniesz za bramą, jak już zejdziemy z widoku Martina i jego psów. Tak, daliśmy radę. - Skrzywił kąciki ust w imitacji uśmiechu.
Wiadomość ta zarówno ją ucieszyła co i rozczarowała. Liczyła na to, że będzie mogła je założyć od razu, jednak… Skarżenie się nie było jej zwyczajem.
- Dobrze - odpowiedziała, skinąwszy głową. Przez chwilę zastanawiała się czy nie podejść do niego, nie położyć dłoni na barkach i nie zacisnąć palców. Wizja ta była wyjątkowo przyjemna. Nie wszystko jednak co przyjemne, służyło zdrowiu. Zamiast więc pójść za ową ochotą, wróciła do butelek i chwyciła tę, którą już sprawdziła. - Napijesz się? Za powodzenie wyprawy - dodała, wyciągając szkło w jego stronę. - I na zdrowie.
Kiwnął głową i bez słowa przyjął poczęstunek, wyciągając po niego lewą rękę. Nie patrząc na zawartość podetknął szyjkę do ust i pociągnął zdrowo, aż zabulgotało.
- Niech i tak będzie - sapnął, odkaszlnął i oddał szkło. - Jak popołudnie z Rhysem, nie pogryźliście się?
- Gryźć się z tak uroczym facetem? Chyba żartujesz.
- Odebrała od niego butelkę i sama także skorzystała z okazji. - Wszystko jednak przed nami. Kto wie, może nawet coś z tego wyjdzie.
- Mówiłem ci, na górze wszystko wygląda inaczej.
- Tym razem uśmiechnął się w pełni, naturalnie i z cieniem sympatii - Odłóż szkło, na dziś wystarczy. Zostaw sobie na kolejny toast. W nowym domu.
- Muszę je sprawdzić
- odparła, odkładając napoczętą butelkę na jej miejsce w szeregu. - Peter lubi się bawić, a nie chcę ryzykować zabierania niepewnego towaru. Szkoda miejsca.
- Nawet niepewna się przyda, jest łatwopalna. Większość zwierząt boi się ognia
- skwitował wypowiedź uniesieniem brwi. - Alisa może je sprawdzić na miejscu i tam dokonać selekcji na pitne i trujące. Szkoda truć siebie, kiepsko stoimy z lekami. Z innymi drobiazgami tak samo - zakończył i ponownie prychnął, wyraźnie zły.
- Problemy? - zapytała, ciekawa, co takiego wprawiło go w ów radosny nastrój.
- Jak zawsze kiedy planuje się coś nowego, co niezbyt pasuje reszcie szczekaczy. - Wzruszył ramionami i skrzywił się. - Spokojnie, nic nie opóźni naszego wyjścia. To tylko… drobne, przejściowe kłopoty, ale dzięki za troskę.
- Nie wyglądają na drobne, ani na przejściowe
- mruknęła pod nosem. - Cóż, pozostaje zatem zaufać twoim słowom, prawda? - zapytała unosząc nieco kąciki ust, w niezbyt przekonywującym uśmieszku.
- To zawsze dobry początek - odwzajemnił grymas, a jego dłoń powędrowała do twarzy Sydney, zatrzymując się w okolicach jej brody. Poczuła ciepło na skórze w miejscu, w którym chropowate opuszki zetknęły się z delikatniejszą powierzchnią. - Wszyscy odetchną, jak stąd odejdziemy, bez obaw. Nie dzieje się nic, z czym byśmy sobie nie poradzili. To tylko polityka, niegroźna. Upierdliwa.
Zignorowała jego pieprzenie i zamiast słuchać uniosła dłoń i przyłożyła ją do czoła Aidana.
- Jak cholera - skwitowała, wściekła z jakiegoś powodu, nad którym zastanawiać się będzie później. - Co jest grane, tylko bez bajek Ortega. Prawda.
W pierwszej chwili mężczyzna uciekł głową do tyłu, szybko się jednak zmitygował i wrócił na poprzednią pozycję, opierając czoło o rękę dziewczyny. Westchnął przy tym, zmarkotniał wyraźnie i po chwili uśmiechnął się cynicznie, przymykając oczy.
- Spotkałem Nowego, był szybszy niż się spodziewałem - zbagatelizował, chcąc przekonać, że nie dzieje się nic niezwykłego. - To norma, zawsze po zimie wylezie coś, czego jeszcze nie widzieliśmy… ale jak mówiłem, nie masz się czym przejmować. Rano ruszamy, to tylko drobna niedogodność, nie pierwsza i nie ostatnia. Taki urok tej roboty.
Wizja wyruszenia jakoś dziwnie się oddalała z każdym jego słowem, co wcale nie pomagało.
- A mówią, że to ze mną jest coś nie tak - warknęła. - Prawy bark - mruknęła, próbując wybrać właściwy sposób postępowania. - Jaki rodzaj rany? - zapytała w końcu, łagodząc nieco głos.
- Opatrzony. - burknął i dodał już spokojniej, prawie wesoło. - Nawet nie wiem, czy to była gadzina, czy coś innego. Alisa wzięła ścierwo na warsztat. Bydlak spadł mi na plecy, miał ostre kły i pazury. Rutyna. Nie był jednak jadowity, inaczej byśmy nie rozmawiali. Rozorał mi prawe ramię, zostanie blizna. Nie pierwsza i nie ostatnia. Mam ich już kilka, może kiedyś ci pokażę - parsknął.
Skinęła głową, wciąż nie do końca przekonana, czy powinna odpuścić. Nie żeby jej na nim zależało, już dawno temu zwątpiła w to, że kiedykolwiek poczuje coś tak ckliwego. Był jej jednak potrzebny, a ona zwykła dbać o to, by trupy, których potrzebowała, znajdowały się w dobrym stanie. Ten w dodatku się jej podobał, a to tylko umacniało ją w tym dążeniu.
- No dobra - westchnęła, przymykając oczy i obracając dłoń wnętrzem do jego czoła. Powinna pewnie zadbać o zimny kompres ale póki co, nie chciała się ruszać. - Jak zamierzasz z tą gorączką wyruszyć? - zapytała, unosząc powieki i wbijając wzrok w te szare oczy. - Wystarczy na ciebie spojrzeć by zobaczyć, że nie jesteś w formie. Nikt nie będzie cię niósł, ani ciągnął za rączkę - powtórzyła jego własne słowa, którymi próbował ją namówić do spania, nie tak znowu dawno temu. Uniosła drugą dłoń z zamiarem przyłożenia jej do jego policzka. Nie zamierzała jednak naciskać. Jeżeli cofnie głowę, to się wycofa.
- Nie będzie musiał, nic mi nie jest - tym razem w ton głosu blondyna wdarły się ochrypłe, nieprzyjemne nuty. Spoglądał na nią chłodno, oceniająco, wyraźnie ciekawy do czego zmierza. - Mówiłem ci, to nic wielkiego, bywało gorzej… a jak padnę zastąpi mnie Simmons. Jego Jinx, potem Simmons. Prędzej to ciebie lub Kit’a trzeba będzie nieść, więc lepiej idź do łóżka. Ranek na nas nie poczeka.
Roześmiała się, cofając obie dłonie.
- Nie lubisz okazywać słabości, czy to po prostu czyjaś troska ci przeszkadza? - zapytała, robiąc krok do tyłu. - Jak wolisz. Zmykaj więc na swoje krzesło - dodała, ruchem głowy wskazując drzwi.
- Od kiedy troszczysz się o kogoś poza sobą? - spytał zamiast ruszać się gdziekolwiek. Przypominał przyczajonego drapieżnika: spiętego, czujnego. Gotowego do ataku.
- Od zawsze - odparła, lekko przechylając głowę, obserwując jego zachowanie. - Lubię gdy ci, którzy są mi potrzebni, mają się dobrze. To praktyczne podejście, które ułatwia życie.
- I cyniczne
- dorzucił mimochodem.
Wzruszyła ramionami. Zwał jak zwał, sens pozostawał ten sam.
- Jakie to ma znaczenie? - zapytała otwarcie. - Mi jest dobrze, im jest dobrze. Szczęśliwa rodzinka.
- Od zawsze mieszkałaś tutaj
- powiódł wzrokiem po ciemnych, popękanych ścianach. - Właśnie… masz zamiar pożegnać się z rodziną? Kojarzę, że masz brata. Bart... nie czekaj. Ben…- zamyślił się, choć nie była pewna czy nie robi tego na pokaz. Jakby ją sprawdzał, badał. A może był po prostu ciekawy.
- Nie - odparła, po chwili. - Nie mam zamiaru żegnać się z rodziną. - Przy ostatnim słowie skrzywiła się nieco, jakby jej spojrzenie natrafiło na wyjątkowo oślizgłego robaka.
- Aż tak mini gardzisz? - Podniósł się w końcu i zrobiwszy krok do przodu, stanął tuż nad niewielką brunetką. Różniło ich dobre dwadzieścia centymetrów wzrostu, wagowo pewnie musiałaby się złożyć z drugą sobą aby wyrównać szale. - Zasłużyli?
Uniosła głowę, aczkolwiek nie można było powiedzieć by była zadowolona z tego faktu. Wolała gdy siedział na stole.
- Nie - odpowiedziała, gdyż wedle wszelkich standardów powinna być dumna ze swoich rodziców i brata. - To jednak nie zmienia niczego. Nie potrafię zmusić się do szanowania kogoś tylko dlatego, że wydał mnie na ten cholerny świat. Taka moja... drobna wada.
- Przynajmniej nie liżesz nikomu dupy, bo tak wypada.
- Naraz się uśmiechnął, a z szarych oczu zniknął dystans. Gapił się na nią tak jak na samym początku. - Szacunek to coś, na co trzeba sobie zasłużyć, Teri. Dobrze, że to rozumiesz. Dzięki temu wszystko będzie prostsze.
- Co będzie prostsze?
- zapytała, bo te gierki zaczynały ją powoli męczyć.
- Współpraca - odparł bez chwili wahania i przeskoczył na kolejny temat - Strzelałaś kiedyś z broni palnej? Karabin, pistolet… cokolwiek?
- Przestań zmieniać temat
- warknęła. Uznała, że stoi za blisko więc niechętnie zdecydowała się na krok w tył. - Na czym ma polegać ta współpraca. I nie zbywaj mnie. Trochę na to za późno. - Wzięła głębszy wdech. - Nie, nie z broni palnej - odpowiedziała na jego pytanie, starając się nadać głosowi w miarę obojętny ton.
- Współpraca… nie zbywam cię, Teri. Nawet nie mam takiego zamiaru. - Wychylił się i strzepnął paproch, który osiadł na podkoszulku dziewczyny, w okolicach dekoltu - Jeżeli wydam rozkaz aby kogoś zabić, zrobisz to. Nawet jeżeli celem będę ja sam. Bez pytań, zawahania. Na wszystko dostaniesz swoje odpowiedzi. Z zabijaniem nie masz problemów - dokończył z cynicznym błyskiem w oczach.
- A co z marnowaniem zasobów? - zapytała, ponownie używając jego własnych słów. Nie zaprzeczyła jednak swojej gotowości do odbierania życia. Ani nie miała zamiaru wzbudzać w nim jakiejkolwiek wątpliwości co do tego, że gdy wyda rozkaz żeby go zabić, bez wahania to zrobi. Podroczyć się jednak… to co innego.
- Jeżeli ktoś z nas zostanie ranny i nie będzie szans aby mu pomóc... - Przeniósł rękę z jej tułowia na brodę, unosząc ją ku górze, aby patrzyła mu prosto w oczy. - Zostanie poważnie okaleczony, będzie umierał… a prócz ciebie nie będzie nikogo w okolicy, skrócisz jego cierpienia. Szybko, bezboleśnie. Bez znęcania i zwlekania. Akt łaski. To samo dostaniesz od nas, gdy zajdzie taka potrzeba. To ci mogę obiecać. Uwierz mi, czasem lepiej umrzeć z ręki przyjaciela, niż zdychać godzinami, rozrywany po kawałku i pożerany żywcem. W tym wypadku nie ma marnowania zasobów, tylko humanitaryzm. Wciąż jesteśmy ludźmi, jakkolwiek cynicznie by to nie zabrzmiało.
Dla niej wszyscy byli trupami, uznała jednak, że wyjawienie tego drobnego szczegółu nie było w tej chwili odpowiednie. Zabić szybko, bezboleśnie. Wolała nieco inny rodzaj zadawania śmierci. Czasami jednak trzeba coś poświęcić w tej słodkiej grze o życie.
- Przyjaciela - pozwoliła sobie na krótką chwilę delektowania się tym słowem, którego znaczenie zazwyczaj jej umykało. - Ograniczę swoje zapędy - obiecała. - Czysta śmierć.
- Znajdę ci coś innego do zabawy, celów nie zabraknie
- mruknął sunąc palcami od brody do jej ucha tuż po linii żuchwy i zatrzymał się na policzku. - Masz jeszcze jakieś pytania, wątpliwości? Chcesz… informacji, dowodów? Z tymi ostatnimi będzie ciężko, ale coś wymyślę. - Wyszczerzył się bezczelnie.
Pytania? Wątpliwości? Szczerze wątpiła, by chciał je wszystkie usłyszeć. Jedna noc raczej by nie wystarczyła. Zamiast tego przymknęła oczy, pozwalając sobie na krótką chwilę przyjemności czerpanej z dotyku jego ręki.
- Jedyne czego chcę - odezwała się gdy uznała, że na dany moment wystarczy jej tych czułości - to twoje zapewnienie, że nie skończę jako wasza zabawka. Reszta w gruncie rzeczy mnie nie obchodzi. Nie chcę jednak wejść w większe gówno, niż to, z którego jutro wyjdę. Nie oczekuję równej pozycji. Obserwowałam Jinx i ciebie i zdaję sobie sprawę, że daleko mi do was. - Skrzywiła się, bowiem jawne przyznawanie się do własnej słabości było dla niej czymś nowym. - Nowe terytorium oznacza nowy układ władz. Nie zamierzam wylądować na samym dole tej drabiny.
- Upadek z samego dołu jest najmniej widowiskowy.
- Zbliżył twarz do jej twarzy. - I najmniej boli. Nie jesteśmy jak Ballard i Buske, nie bawimy się ludźmi. Nie spodoba ci się z nami, odczekasz i wrócisz tutaj. Ktoś cię odprowadzi. Nie bądź taka pesymistyczna, mamy się uzupełniać, nie powielać. Każda para rąk jest cenna, bo umie co innego. Równowaga.
Ewidentnie żył w innym świecie niż ten, który ona znała. W innym wypadku nie nazwałby jej obaw pesymizmem. Rozłożyła skład wyprawy na czynniki pierwsze, co tylko dolało tym obawom oliwy. Była słabym punktem, a przynajmniej tak wychodziło w jej obliczeniach.
- Patrzę na sprawę ze swojego punktu widzenia. Jestem ostrożna, nie pesymistyczna. Tego człowiek się uczy mieszkając całe życie w tym grobowcu. Bycia ostrożnym, kalkulacji, obserwowania… W ten sposób jesteś w stanie utrzymać się na powierzchni, a jak raz tam dotrzesz... - Wzruszyła ramionami, lekko, z pozoru obojętnie. - Nie masz ochoty wracać na dno.
- A co widzisz teraz?
- spytał i doprecyzował. - Patrząc na siebie. Patrząc na mnie. Na ludzi z dołu i tych z góry? Co widzisz, Teri? - powtórzył cicho.
- Trupy - odpowiedziała, również zniżając głos. - Widzę grobowiec pełen trupów który tylko czeka by ich pochłonąć. I widzę życie, które jednak rozwija się tam na górze. Rośnie w siłę, przystosowuje się i przejmuje władzę. Widzę szansę, jednak na tyle niepewną, że nie umiem jej zaufać, wbrew temu co powiedziałam. Nie umiem, bo za długo się bez niej obywałam. Bo to jest zbyt proste.
Ortega słuchał uważnie, czekając aż Sydney skończy. Dopiero gdy dźwięki z zewnątrz wkradły się w ciszę między nimi, zabrał głos.
- Czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze - powiedział i pchnął ją delikatnie, obracając w stronę łóżka. Poczuła jak kładzie dłonie na zakrytych podkoszulką ramionach i zbliża twarz do ucha. Stała plecami do niego, nie widziała czy się uśmiecha, czy jest zły. Mówił spokojnie, a bijące od trawionego gorączką ciała prawie parzyło. - Daj sobie czas, chyba tylko tyle mogę ci teraz poradzić. Czas. Idź spać. Wyruszamy za parę godzin, nie będę cię już dłużej męczył.
- Zrób coś z tą gorączką
- odparła tylko, a w jej głosie pojawił się chłód. - Rada za radę.
- Zrobię
- schylił się i zostawiwszy przelotny pocałunek tym razem na drugim policzku. Parsknął. - Skoro tak ładnie prosisz, nie śmiem odmówić.
Zniknął napór na ramionach, skórę pleców znów owiał chłód, gdy Ortega odsunął się do tyłu.
- Śpij dobrze, Teri.
Miała ochotę rzucić czymś ciężkim, ale ograniczyła się do objęcia ramionami, ot co by zbytnio na ową pokusę się nie wystawiać. Nie zamierzała odpowiadać, żeby jej głos nie zdradził. Odczekała chwilę i dopiero wtedy odwróciła by sprawdzić czy wyszedł. Cholerny duch…

Nie ruszyła się z miejsca, czekając aż ciało powtórnie przystosuje się do panującej w pokoju temperatury. Pieprzony grzejnik bez rozumu. Była wściekła na siebie za to, że pozwalała, by on tę wściekłość u niej wywoływał. Chyba faktycznie miała coś nie tak z głową. Liczyła na to, że z czasem, z kolejnymi odkrytymi tajemnicami, jej pociąg do niego zniknie. Był niebezpieczny, nowy i cholernie nie na rękę. Komplikował proste wytyczne, którymi się kierowała w życiu. Siedź cicho, obserwuj, wykorzystuj, unikaj niepewnych sytuacji. Poza “obserwuj” wszystko szlag trafiał, gdy tylko otwierała usta w jego towarzystwie.
Głęboki wdech… Odsunęła włosy, które opadły na twarz. Powinna je chyba ściąć, ale zbytnio je lubiła, by zdecydować się na wygodę. Przeciągnęła się, powoli budząc zasypiające mięśnie. Jeszcze nie czas na sen, wciąż miała trochę do zrobienia. Chociażby ćwiczenia. Wieczorna rutyna, która pozwalała ułożyć w głowie zebrane przez dzień informacje i zdecydować, które z nich były dla niej przydatne, a które można było pominąć.
Zaczęła od palców rąk, rozciągając je, napinając. Później nadgarstki…
Układ sił w strażnicy. Ortega, Simmons, Jinx, Simmons… Musiała zapamiętać tą kolejność i dowiedzieć się które z rodzeństwa ma pierwszeństwo. Powinna także zatroszczyć się o dobry kontakt z Alisą. Kit’a mogła sobie chwilowo darować. Mechanik nie był jej do niczego potrzebny. Rhys natomiast… Uśmiechnęła się półgębkiem. Tu musiała uważać, jednak liczyła na w miarę luźną współpracę. Pozostawał Dieter. Nie znała go zbyt dobrze. Nie był w jej kręgu zainteresowania, więc nie poświęcała cennego czasu, by zbadać tego człowieka. Będzie musiała to nadrobić.
Powróciła myślami do Aidana. Była z nim dziś szczera. Nie do końca, ale w stopniu większym niż miała w zwyczaju. Budził w niej tę część, która chciała wygarnąć światu to co o nim myślała. Jednocześnie chciała, by był po jej stronie. Te dwie ochoty kłóciły się ze sobą i jedna drugiej nóż w plecy wbijała. Powinna być ostrożniejsza, miarkować słowa i skupić się na obserwacji. Zamiast tego chlapała jęzorem, jakby nie miała niczego lepszego do roboty. Coś z nim było nie tak… Już, już miała wrażenie, że łapie właściwy trop, po czym nagle okazywało się, że stoi przed przepaścią, a trop diabli wzięli. Irytowało ją to i popychało do dalszego grzebania. Dalszej gry w półprawdy, nie do końca prawdy i idiotyczną szczerość.
- Teri… Obudź się, kurwa - warknęła cicho, sama do siebie.
Po rozciągnięciu przeszła do właściwych ćwiczeń. Powoli i systematycznie zwiększając ich intensywność. Każda partia jej ciała zasługiwała na uwagę. Powoli wyciszała umysł przygotowując się do snu.

Przerwała ćwiczenia gdy usłyszała rozmowę za drzwiami. Natychmiast zamarła, nasłuchując. Bez problemu rozpoznała głos Rhysa.
- Wyglądasz jak gówno. - Miała ochotę roześmiać się słysząc ten komentarz, jednak powstrzymała owe zapędy.
- Przynajmniej nie śmierdzę. - Z Aidanem nie mogło być najwyraźniej aż tak źle, skoro był w stanie żartować. Wątpiła w słuszność owego stwierdzenia, jednak dawało pewną szansę, że jednak dotrzyma on słowa i jutro wszystko pójdzie zgodnie z planem. Potwierdzało także jej opinię o tym, że nie lubi gdy się o niego troszczono.
- Jeszcze.
Parsknęła cicho, tłumiąc dźwięk dłonią. Bez wątpienia Rhys był jej typem człowieka.
- Dzięki.
Sama słodycz, nie ma co. Może w sumie mieli co nieco wspólnego. Też nie lubiła, gdy się z nią patyczkowano. Było to niepokojące spostrzeżenie, nad którym musiała się zastanowić. Później...
- Spoko, a teraz spierdalaj.
Skrzypienie krzesła mogło oznaczać tylko jedno. Podły zastąpił Aidana.
Odczekała chwilę, poświęcając ją na unormowanie oddechu. Spocone włosy właziły jej do oka, więc je odsunęła. Skoro Rhys zastąpił Aidana na warcie, musieli wcześniej przedyskutować tą sprawę. Niech go szlag trafi…
Podniosła tyłek z podłogi i ruszyła w stronę drzwi.
- Rhys - odezwała się cicho, nocna pora nie sprzyjała głośniejszym rozmowom. - Co z nim? - zapytała poważnie. Gierki gierkami, teraz jednak potrzebowała jasnych informacji.

W przeciwieństwie do Ortegi, jej nowy strażnik siedział rozwalony na krześle, z rękami założonymi za głowę i pogardliwie oberwował przemykających w dalszej części korytarza ludzi. Poruszali się chyłkiem, z całych sił próbując nie patrzeć w stronę drzwi Sydney, co wydawało się bawić Podłego w pewien specyficzny sposób.
- Jest debilem - skwitował krótko, ale widząc minę dziewczyny przewrócił oczami i rozwinął wątek. - Wyliże się, a ty nic nie wiesz i nie widziałaś.
- Że jest debilem, to akurat wiem
- odparła, starając się trzymać nerwy na wodzy. - I nie interesuje mnie, czy się wyliże, a czy da radę jutro - zignorowała jego “nic nie wiesz, ni nie widziałaś”. Z tą dziecinadą mógł sobie wylatywać do panienek na piątym.
- Mhm. - Widać wyczerpał w swoim mniemaniu wątek, tak samo jak sylaby potrzebne do przekazania wieści.
Pełna i wyczerpująca odpowiedź Podłego była akurat wystarczająca.
- Dobrej zabawy - dorzuciła jeszcze, uśmiechając się półgębkiem.
- Wyskocz z kielona - łaskawie przeniósł wzrok z dalszego obiektu na Teri. - Wiem, że masz. Czuję.
- Testowane czy nie?
- zapytała tylko.
- Sami przetestujemy. - Przez zarośniętą gębę przetoczył się uśmiech, ale zaraz zniknął. - No jedziesz mała, zanim tu kurwa pousychamy.
- Się robi, skarbie.
- Wyszczerzyła ząbki w firmowym uśmiechu, znikając na chwilę w pokoju. Butelkę wybrała uważnie, aczkolwiek trwało to tylko chwilę. Nie chciała się zbytnio zeszmacić, żeby rano była w stanie iść.
- Trzymaj. - Wyciągnęła ją do Rhysa, gdy wróciła.
- Od tego leszcza z Kokardy, czy od nas z “piątego”? - poruszył interesującą go kwestię, nim odkorkował flaszkę i nie bawiąc się w nalewanie, pociągnął z gwinta. Wziął porządny łyk, przez moment trzymał go w ustach i chyba nie wyczuł żadnych podejrzanych dodatków, bo przełknął gładko, bez dalszej zwłoki.
- Chujowe jak zawsze - mruknął ponownie się częstując i przekazał butelkę - ale wypitne. Chlapnij sobie, mała.
- Wreszcie ktoś gada jak człowiek
- odparła, chwytając szkło i testując jego zawartość. Musiała przyznać, że pijała już gorsze świństwa produkcji Petera. Przynajmniej dobrze paliło, smak był jednak do dupy. - Zostawię ją z tobą. - Oddała mu butelkę. - Nie mój klimat.
W ciemnych oczach bruneta dostrzegła dziki, drapieżny błysk i wyraźną aprobatę.
- Zajmę się nią, co będzie tak parować sama? Szkoda dziewczyny. - Przyjął flaszkę i wręcz czule pogładził gładką powierzchnię. - A ty co, mała? Spać nie możesz?
- Się wybieram
- mruknęła, opierając ciało o framugę przy krześle, nie sprawiając przy tym wrażenia chętnej do powrotu w zacisze pokoju. - Czekam tylko na odpowiedni moment.
- Pomóc ci z tym?
- Pytanie było krótkie, a po nim zapadła cisza.
- Ciekawa propozycja - przeciągnęła się, sprawdzając stan mięśni po ćwiczeniach. - Jakiś konkretny pomysł? - rzuciła, zerkając na niego z leniwym uśmiechem na ustach.
Równie leniwym ruchem facet sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając z niej plastikowy woreczek z niewielkimi, ciemnozielonymi tabletkami.
- Prosto z Rynku, źródło sprawdzone. - Schował pakunek w dłoni, aby nikt niepowołany go nie dostrzegł. - Poprawia koncentrację, usuwa ból. W połączeniu z wódą usypia - wyjaśnił tonem eksperta, kiwając przy tym głową, jakby zgadzał się sam ze sobą, własnymi doświadczeniami czy wspomnieniami. - Pasi, czy chcesz coś innego? Pierwsza działka gratis.
Śledziła jego rękę, w której trzymał pakunek, starając się myśleć rozsądnie. Pięć tygodni przerwy, przeżytych na samym bimbrze były niczym. Niech go szlag trafi… Jakby nie mógł z tym wyskoczyć na górze…
-Kurwa Rhys, rano muszę być do życia - warknęła, odgarniając włosy. - Jakie ma efekty po?
- Pożegnasz się na kilka godzin z widzeniem kolorów, ale to gówniana zapłata za święty spokój. I tak na górze prawie wszystko jest kurewsko szare
- kusił dalej, nieświadom rozterek rozmówczyni. - Normalnie nie daję towaru za darmo, to wbrew zasadom. Ale powiedzmy że flacha na wymianę styknie. To chcesz, czy nie?
Do cholery! Pomyśleć, że mogła siedzieć w pokoju i nie wychylać nosa…
- A alternatywa? - Podjęła ostatni wysiłek by jednak zwalczyć pokusę. Ręce założyła za plecy i przycisnęła je do framugi. Ot, na wszelki wypadek.
Podły obciął ją spojrzeniem od góry do dołu. Czynność powtórzył w drugą stronę i mruknął pod nosem coś, czego nie dosłyszała.
- Zawsze mogę cię dojechać. - Wzruszył ramionami w geście samczego zadowolenia z własnej osoby. - Duża jesteś, płakać nie będziesz. Szybko zaśniesz.
- To brzmi nawet lepiej.
- Odsunęła się od framugi, obracając do niego i obdarzając nieco taksującym spojrzeniem. - Problem w tym, że rano mam być w stanie chodzić, skarbie. Może innym razem - dodała, używając zdradliwych rąk by wyciągnąć podkoszulek ze spodni. - Szkoda, że tak późno z tym przylazłeś - dodała, ściągając ubranie przez głowę. - Mogłoby być ciekawie.
- Sorry mała, też musiałem się pożegnać. Kolejka była spora.
- Z uśmieszkiem błąkającym się po twarzy obserwował co Teri wyrabia. Rozsiadł się też wygodniej, prochów nie schował. Jeszcze.
- Trochę się razem pobujamy, adres znasz.
Ona zaś owinęła podkoszulek wokół prawej ręki, leniwie się nim bawiąc.
- Taa - mruknęła, unosząc nieco kącik ust. - Do jutra, skarbie - rzuciła, starając się omijać wzrokiem tabletki, patrząc w oczy Rhysowi. - Może następnym razem.
- To jednak na sucho?
- parsknął, strzelając kostkami dłoni skrywającej narkotyk. - Od tego nie będziesz chodzić okrakiem, nie dygaj.
- Rhys
- ni to warknęła, ni jęknęła. Miała ochotę wyrżnąć go w pysk za te jego głupie teksty. Co się niby stało ze starym dobrym dobranoc? Człowiek mógł sobie iść w spokoju spać, dumny że wytrwał, ale nie…
- Słodki jesteś ale muszę się trzymać. Zostaw na potem.
- Potem możesz być martwa
- parsknął, teraz już rozbawiony jej uporem. - Chuj wie jak tam bedzie. - Wymownie zazezował na sufit.
Ona zaś obniżyła spojrzenie natrafiając nim na pakunek.
- Daj - odparła, podejmując szybką decyzję, zanim rozsądek zdążył ją przekonać do tego, by brała dupę w troki i zwiewała do łóżka.
Podły wyłuskał pojedynczą tabletkę, przetoczył ją w palcach i podał dalej.
- Rozgryź i popij - doradził, drugą ręką łapiąc za butelkę. - Ścina prawie z marszu, więc rusz dupkę do wyra. Nie chce mi się zbierać ciebie z podłogi. - Koniec wymarudził, widać nie podobało mu się taszczenie kogokolwiek, gdziekolwiek, nawet jeśli było to raptem dziesięć metrów.
- Się robi - odparła, zaciskając palce na tabletce. - Jesteś pewien co do tych efektów? - zapytała, szukając czegoś, czegokolwiek co zdoła ją przekonać, że jest kompletną idiotką i powinna zmienić zdanie.
- Weź mnie, kurwa, nie obrażaj - prychnął tonem świadczącym, że owa uwaga ugodziła prosto w jego dumę i dobre imię. Mógł też robić sobie jaja, nie potrafiła stwierdzić. Mimo to przekaz był jasny.
- Gdzieżbym śmiała - odparła, obdarzając go uśmiechem. - Pełne zaufanie - rzuciła, obracając się w stronę wejścia do pokoju. - Nie wspominaj mu o tym - mruknęła jeszcze.
- Nic nie wiem, nie widziałem - usłyszała rozbawione mruknięcie dokładnie z tego miejsca, w którym zostawiła rozmówcę. - Trzym się mała.
- Taa
- odpowiedziała w sposób wysoce kulturalny, wchodząc i zamykając za sobą drzwi.

Oparła się o nie i wzięła głęboki oddech. Co ona do cholery wyprawiała?! Może i Rhys miał swoje źródła sprawdzone, jednak ona nie sprawdzała jego. Kurwa…
Otworzyła dłoń, spoglądając na leżącą na niej tabletkę. Ręka lekko drżała. Uniosła wzrok i rozejrzała się po pokoju. Była spakowana, zostały tylko butelki, a to nie zajmie dużo czasu. Powinna zdążyć zrobić to rano, o ile… No tak, o ile się obudzi.
Nie… Za duży margines błędu. Odbiła się od drzwi i ruszyła w stronę stolika, niechętnie i powoli odkładając na niego swoją zdobycz. Najpierw obowiązki.
Spakowanie butelek zajęło nieco dłuższą chwilę niż planowała. Musiała się upewnić, czy są odpowiednio zabezpieczone. Zostawiła tylko jedną, tę zawierającą zwykły bimber. Czymś musiała popić. Sprawdziła, czy nóż jest na swoim miejscu, rozebrała się, składając ubranie w zwyczajowy sposób. Odwinęła i rozprostowała podkoszulek. Jeszcze raz sprawdziła, czy wszystko znajduje się dokładnie tam, gdzie powinno i gdzie ona chce, by się znajdowało. Odetchnęła.
Jej wzrok padł na stolik. Pięć pieprzonych tygodni na płynach… Pięć tygodni dowalania sobie żeby paść na łóżko i odpłynąć.
- Jebać to - warknęła podchodząc i biorąc tabletkę do ręki. Nie był jej sprawdzonym źródłem, jednak darzyła go tym pokręconym rodzajem zaufania, jakie możliwe jest tylko między dwojgiem popaprańców ich pokroju. Mogła nawet powiedzieć, że go szanuje, co nie mijałoby się zbytnio z prawdą. To zaś miało pewne konsekwencje. Jeżeli jutro zaliczy coś więcej, poza chwilowym zanikiem barw, to go zabije. Jak? O tym pomyśli jak przyjdzie na to pora. O ile się obudzi...

Czarno-biały świat nie wyglądał tak źle, co stwierdziła gdy otworzyła oczy. Czuła się… dobrze. Rozciągnęła mięśnie, ciesząc się ich odzewem. Brak zakwasów przywitała z uśmiechem. Dzięki Rhys…
Ubrała się powoli, dokładnie sprawdzając każdy element garderoby. Podkoszulek, bluza, spodnie, kurtka. Buty porządnie zawiązane, sznurówki wciśnięte do środka. Włosy związane w koński ogon. Okulary na nosie.

Starała się wyeliminować każdą ewentualność głupiej wpadki. Perfekcja… Lubiła przekaz jakie niosło za sobą to słowo, lubiła jego brzmienie. Wprowadzało ład do chaosu.
Gdy Ortegowie i Chloe po nią przyszli, była gotowa.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:44.
Grave Witch jest offline  
Stary 09-12-2015, 17:18   #4
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Pracuj, żryj i nie wychylaj się. Rób swoje. Bądź użyteczny, stań się ciężki do zastąpienia - dopiero wtedy dane ci będzie żyć po swojemu i niczego nie żałować. Recepta na szczęście działała bez zarzutu. Wystarczyło ignorować szepty, szczególnie te rozlegająca się za plecami.

Co z ich gatunkiem było nie tak? Lista wad była długa, ale na pierwszym miejscu Alisa postawiłaby wtykanie nosa w nieswoje sprawy - życie czyimś życiem. Każdy miał marzenia, ukryte pasje i namiętności, o których mógł tylko rozmyślać po nocach, kiedy leżał w niewentylowanej klitce gapiąc się w sufit i słuchając chrapania reszty mróweczek, żyjącym w mrowisku nazywanym Czyściec. Rzadko kto mówił tu otwarcie co sądzi o innym człowieku, woląc rozsiewać stugębną plotkę, aby przekazywana z jednych zachłannych ust do drugich urastała w silę i zyskiwała własną świadomość. Szczerość powoli przestawała zaliczać się do istotnych wartości, wypierana chęcią zabicia wszechobecnej nudy. Człowiek nie znosił zastoju, lecz jak inaczej nazwać konieczność wegetacji kilkadziesiąt metrów pod ziemią w zamkniętych, dusznych korytarzach, gdzie opcje do oderwania się od burej, szarej rzeczywistości dało się policzyć na palcach jednej ręki stolarza-alkoholika po zabawie piłą tarczową?

Nikt nie chciał słyszeć nudnej prawdy. Zamykano na nią uszy, woląc dać wiarę tworzonym masowo domysłom i dopowiedzeniom - o wiele ciekawszym, bardziej podniecającym i co najważniejsze zostawiającym możliwość aby dorzucić do nich coś od siebie.
Ludzie sami tworzyli swoje demony.

Wszystko się zmieniało, ewoluowało. Prócz ludzi - ci ciągle pozostawali tacy sami. Poza bezpiecznym lochem trwał nieprzerwany wyścig zbrojeń w wykonaniu natury - żywe, będące w stanie przetrwać pod gołym niebem organizmy wytwarzały coraz to nowe środki ułatwiające im utrzymanie się na stałym miejscu łańcucha pozapokarmowego, a czasem nawet przeskoczenie o kilka ogniw wyżej. Granice między światem flory i fauny zacierały się, a pokręcone maszkary ciężko było sklasyfikować jednoznacznie nawet po rozkrojeniu i gruntownym przebadaniu. Udoskonalały one swoje ciała, szlifowały taktykę polowań, wyprowadzając je na coraz wyższe poziomy masowego terroru. Przetrwać mogli tylko najsilniejsi, najsprytniejsi, najzwinniejsi, najszybsi lub najbardziej jadowici. Najlepiej przystosowani.

Czasami wystarczyły dwie zimy, aby z pozoru niegroźny roślinożerca przekształcił się w kreaturę którą lepiej omijać szerokim łukiem. Śmierć czaiła się zagrzebana cierpliwie w szarym piachu, skryta wśród szarego betonu. Spadała na kark z popękanych sufitów - jedna rozmiarami przewyższająca dorosłą krowę, inna zaś maleńka, nie większa od paznokcia kciuka. Arsenał przeciwnika robił wrażenie - chowane kły i pazury, twarda zrogowaciała skóra jakiej nie było w stanie przebić ni ostrze noża, ni grot strzały. Trujący śluz, nowe wirusy, neurotoksyny, jady, bakterie i choroby. Wystrzeliwane z dużą siła na spore odległości igiełki, którym do sparaliżowania układu nerwowego wystarczyło byle draśnięcie. Kopyta potrafiące rozłupać czaszkę, łuski pochłaniające światło. Wielosegmentowe kończyny dzięki którym poruszanie się po pionowych ścianach i suficie już nikogo nie dziwiło. Klejące łapska, błony między palcami, wytrzymałość na ekstremalne temperatury, odporność na głód i wytrzymałość dzięki której ofiara nigdy drapieżnikowi nie uciekała… a to tylko wierzchołek góry lodowej. W całym tym szaleństwie tylko człowiek pozostawał niezmienny. Ciągle słaby, ślepy. Z roku na rok bardziej skazany na porażkę. Dlatego też co roku Alisa z niecierpliwością wyglądała powrotu pierwszego zwiadu, ciekawa co tym razem pojawi się na jej stole.

Ciasna klitka na pierwszym piętrze, zaraz przy samym wejściu na poziom bram, pozwalała odciąć się od tego co idealnie zbędne i skupić na pracy. Rzadko zaglądał tu ktoś niepowołany. Bliskość powierzchni budziła w półślepych kretach pierwotny lęk i nawet chęć aby dopiec bliźniemu nie umiała go przezwyciężyć. Laboratorium badawcze było więc azylem, ostatnim bezpiecznym schronem, wolnym od ludzkiego pierdolenia. Przeważnie.

Rozkrojone na stole ścierwo, jeszcze świeże, naturalnie przykuwało uwagę Lysovej. Przypięte za większe kończyny dla bezpieczeństwa, przykute hakami i łańcuchem. Duże, cholernie duże bydle. Czym było pierwotnie - ciężko było stwierdzić. Atlas zwierząt dawnego świata mógł teraz posłużyć co najwyżej do palenia w piecu. Wszystko się zmieniało.

To co miała teraz przed sobą przypominało pokręconą krzyżówkę owada z psem. Za życia wzrostem przewyższało człowieka o półtorej głowy, miało też zdecydowanie bardziej rozwiniętą tkankę mięśniową, zdecydowanie większą ilość kończyn. Dwie pary górnych kończyn, z której jedną zapewne podpierało się stojąc na tylnych łapach. Długie, osłonięte mieszanką futra i chityny łapy kończyły karykatury dłoni, o trzech chwytnych, szponiastych paluchach. Ich wnętrze ewolucja zaopatrzyła w przyssawki, ułatwiające poruszanie się po niekoniecznie prostych do pokonania przeszkodach. Ewolucja, mutacja… jeden diabeł. Z brzucha stwora wyrastały dwa rzędy mniejszych, spiczasto zakończonych odnóży, jak u stonogi. Nawet tracąc większe kończyny, mógł salwować się ucieczką, przy okazji pomagając sobie ogonem - tego też natura mu nie poskąpiła. Natura lub promieniowanie - a może jedno i drugie?
- Ale ty paskudny - kobieta uśmiechnęła się delikatnie, metalowym prętem rozwierając szczęki pacjenta. Zęby, jeszcze więcej zębów. Trzy rzędy, przednie ostre, tylne przystosowane do żucia.
- I jeszcze jesteś wszystkożerny, pięknie. - pokręciła głową, a spięte na karku włosy załaskotały skórę na szyi. W świetle lamp lub w słońcu mieniły się rdzawymi odcieniami, tutaj jednak pozostawały ciemne i matowe.
Do metalowego pręta dołączyły subtelniejsze narzędzie - wąski, srebrny skalpel. Rozległ się dźwięk piłowanych tkanek. Cholerstwo było twarde nawet po śmierci.

- Rozwidlony ozór, brak gruczołów jadowych… - mówiła pod nosem.

- Tak myślałem. - burkliwy, męski głos rozległ się gdzieś zza jej pleców.

Ostatnim czego się spodziewała był czyjkolwiek komentarz. Podskoczyła zaskoczona, skalpel zazgrzytał o kość, coś chrupnęło obrzydliwie.
- Czułam że czymś tu trąci - warknęła nie odwracając się. Lubiła Aidana, ale w takich chwilach niemożliwie ją irytował. Miała ochotę udusić go gołymi rękami, albo chociaż cisnąć w niego czymś ostrym, a najlepiej jedno i drugie - Skoro wiedziałeś to po co się w tym grzebię? Było powiedzieć. - wyswobodziła narzędzie z kostno-chrzęstnej pułapki w jednym kawałku. Odłożyła je na tacę i dopiero wtedy spojrzała za plecy.

- Lepiej mieć pewność. - Ortega stał przy ścianie, daleko od rzucającej ostry poblask lampy wiszącej nad stołem operacyjnym. Trzymał się sztywno, nie rozwalił się zwyczajowo na fotelu za biurkiem. Mimo, że mówił przez zaciśnięte szczęki, wysilił się na lekki ton i skinięciem brody wskazał chirurgiczny nożyk - Poza tym do twarzy ci z nim.

- Taaa, dobrze że nie do dupy. Byłby z tym mały problem - prychnęła stając do niego przodem. Coś jej nie grało w tym obrazku. - Przylazłeś mnie pospieszyć? Która godzina? Nie mogłam przesiedzieć tu całej nocy.

Blondyn parsknął i pokręcił przecząco głową.
- Spokojnie, za dwie godziny zajdzie słońce. Jeszcze masz czas żeby się przespać i dokończyć pakowanie.

- Czyli jednak przynosisz dobre wieści - wyraźnie odetchnęła. Nie zamierzała ostatniej nocy w Czyśćcu spędzić babrając się w niczyich wnętrznościach, nieważne jak pociągające by one nie były. Nikt nie wiedział kiedy następny raz przyjdzie im wyspać się w porządnym, bezpiecznym łóżku. Być może mieli na to ostatnią okazję i głupotą byłoby ją marnować. - Gdzie zgubiłeś resztę kółeczka wzajemnej adoracji? - zapytała mimochodem. Nie musiała nadstawiać ucha żeby słyszeć co po kątach gadają ludzie. Większość zgadzała się w opinii, że młody Ortega zwariował, kompletując załogę wśród kryminalistów, morderców, emerytów i typowych podpowierzchniowców nieprzystosowanych do warunków panujących nad ziemią. W tym szaleństwie musiała tkwić jakaś metoda, bezinteresownie na pewno tego nie robił.

- Robią swoje, dopinają własne sprawy. - odpowiedź była krótka i wyglądało na to, że temat nie będzie drążony. Zamiast niego pojawił się kolejny - Masz wszystko co potrzeba?

- Wszystko co potrzebne jest już na miejscu - Kobieta pokiwała głową i skrzywiła się. Było jej dziwnie gdy nie widziała na biurku laptopa, a na szafkach pudeł z odczynnikami, lekami i sprzętem drobnym. - Jeżeli po drodze nikt niczego nie potłukł.

- Będzie dobrze, trochę wiary.
- w głosie Aidana pojawiły się cyniczne nuty - Nikt nie śmiałby uszkodzić twojego cennego sprzętu.

- To się świetnie składa, nie zapominajcie o tym
- warknęła zdejmując rękawice i wrzucając je do miski z wodą - Nie mamy czym go zastąpić.

- Tak jak dobrych ludzi
- zauważył bez grama ironii, robiąc się nagle poważnym - Niektórych nie da się podmienić.

- Da i wbrew pozorom to bardzo proste.
- odpowiedź wyszła jej ostrej niż zamierzała, ale pieprzyć szczegóły. Nie była w nastroju na gierki i komplementy - Spytaj innych. Tylko czekają aż Nicolai dorośnie na tyle, żeby przejąć moje obowiązki. Wtedy bez mrugnięcia okiem mnie zlinczują, ukamienują albo co im tam przyjdzie do tych durnych łbów. Metoda jest nieistotna, grunt aby upamiętnić biedną męczennicę i zadośćuczynić jej śmierci… zupełnie jakbym osobiście wypchnęła ją za bramę. - do rękawic dołączył skalpel, barwiąc wodę na kolor brudnej zieleni.

Zapadła cisza, nie trwałą jednak długo. Przerwało ją niskie warknięcie i klekot wyłamywanych palców.
- Ashley była dorosła, sama podjęła tą decyzję. Impulsywną, głupią…

- Doskonale to wiem. Ty i parę innych osób też. Reszcie wystarczy, że mają świętą patronkę kobiet zdradzonych i potwora którego można potępiać. - przerwała mu nim na dobre się rozkręcił. Gadki motywacyjne opanował do perfekcji, zupełnie jak jego ojciec - Gdybym tylko mogła cofnąć czas osobiście wykopałabym ją na powierzchnię, połamała nogi i zostawiła parę kilometrów od Czyśćca. Puszczała Ray’a kantem od lat, ale to ja jestem ta zła. Niech będzie, tę rolę też trzeba obsadzić.

- I ty się dziwisz, że za tobą nie przepadają
- westchnął zrezygnowany i sztywnym krokiem przeszedł przez pokój.

- Nie muszą. Ja się nie ładuje się z buciorami w ich życia, niech więc łaskawie zostawią moje w spokoju. - odwarknęła ostro - Wiesz jak ciężko wytłumaczyć czterolatce co znaczy słowo dziwka i dlaczego nazywają tak jej siostrę? Zwisa mi co o mnie myślą i mówią, ale nie pozwolę Petrze cierpieć przez to całe pierdolenie. Kiedy plan twojego ojca wypali zgarnę ją i obie zostawimy bagienko za sobą. Wszyscy odetchną, zapanuje radość i szczęście. Może nawet wyprawią imprezę dziękczynną. Jeżeli zginiemy po drodze cieszyć się będą jeszcze bardziej. Pozbędą się mnie, Podłego i tej córeczki Sydney’a za jednym zamachem. Okrzykną pojawienie się cudu i zrobią pielgrzymkę na kolanach po wszystkich piętrach.

- Nie mówię: padnij na kolana i drzyj szaty…
- zaczął i znów nie dokończył, bo mu przerwała.

- Wiem…- spojrzała na zwiadowcę i stężała. Nie tak powinien się poruszać, nie na kilkanaście godzin przed świtem. Tym ważnym świtem.
- Zamknij się, zdejmuj ubranie i siadaj na krześle. - sapnęła, schylając się po apteczkę leżącą na niższej półce ruchomego stolika na kółkach. Nie rozwodziła się nad tym co się stało, dlaczego nic nie powiedział i jak się czuje. Znała go na tyle, by wiedzieć jak bardzo go to irytuje.
- Chcesz coś przeciwbólowego?

Ortega zrobił o co prosiła, czy też raczej rozkazała, przyjmując lekarski ton. Nie obyło się bez stłumionego syknięcia, kiedy odklejał podkoszulek od pleców, by rzucić go zmiętego na podłogę. Usiadł na obrotowym stołku, ręce oparł o kolana.

- No pięknie. - wymsknęło się Alisie zanim zdążyła ugryźć się w język. Zaczerwienioną skórę od prawego aż do połowy ramienia szpeciły opuchnięte bruzdy, głębokie na półtora centymetra. Zdążyły podejść ropą, widać uparty osioł chodził z nimi od kilku godzin.
- Który? - spytała krótko, sięgając po spirytus, maści i igłę z nitką.

W odpowiedzi mężczyzna lewym kciukiem wskazał na rozprute ścierwo, zalegające na stole obok nich.
- Kto by się spodziewał po takim bydlaku chodzenia po…

- Suficie?
- weszła mu w słowo, chwytając między kciuk i palec wskazujący szklaną strzykawkę - Trzeba szyć, trochę to zajmie. Fartownie akurat ten przyjemniaczek nie bawił się w trucie ofiar, ale pod pazurami nosił masę zarazków. Może będzie ci darowany tężec jednak gorączka, osłabienie i pokrewne przyjemności cię już nie ominą. Musiałeś dać się poszarpać akurat dzisiaj? - spytała wyraźnie zła i niezadowolona. Potrzebowali sprawnych ludzi, nie półsprawnych.

- Chciałem go dla ciebie złapać żywego. Nie wyszło. - nie widziała jego twarzy, ale złość dało się bez problemu wyczuć w głosie i tężejących mięśniach ramion. - Zimą dużo o tym gadałaś. O badaniu odruchów na wciąż oddychających okazach. Szukaniu słabości i wykorzystaniu ich na naszą korzyść. Trafiła się okazja, z Simmonsami byliśmy jednogłośni.

Alisa zacisnęła usta, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Nie powinni ryzykować, nie w dzień przed zaplanowaną akcję. Nie zmieniało to faktu, że poczuła wewnętrzne ciepło. Banda idiotów.
- Drake i Chester… co z nimi? - musiała się upewnić.

- Nic im nie jest, nie musisz się martwić. - odpowiedź w pełni ją usatysfakcjonowała.

- Muszę - uśmiechnęła się - taka moja rola. Teraz się nie ruszaj, zachomikowałam jeszcze parek dawek znieczulaczy i antybiotyków. Ale tylko parę. Wkrótce będę wam zagniatać chleb z pajęczyną - uśmiech został zastąpiony przez smutek - Musimy znaleźć leki, inaczej wybiją nas głupie infekcje.

- Gdybyś szczekaczom okazywała tyle cierpliwości i dobroci, szybko przestaliby gadać. -
mruknął i obrócił głowę aby spojrzeć kobiecie prosto w oczy - Znajdziemy.

- Nie zapominaj o cierpliwości - stanowczo odkręciła blond łeb na poprzednią pozycję i dorzuciła łagodnie - Szanuję tych wartych szacunku i tych którzy potrafią go okazać mnie. Prosta zasada.

- Nie zmieniaj jej.

- Nie zamierzam. -
przytaknęła z zacięciem biorąc się do pracy. - A ty daruj dziś sobie stróżowanie i odpocznij. Sen to najlepsze lekarstwo. Ta mała wytrzyma jedną noc bez ciebie. Boisz się że ktoś wykorzysta okazje i zarżnie ją we śnie powiedz Podłemu aby przywarował pod drzwiami. Nie będzie narzekał, uwielbia wkurzać wszystkich od Rynku po bramę i ma do tego talent.

- A jak twoje plany na wieczór?
- to pytanie wywołało na gębie Alisy szeroki, zębaty uśmiech zadowolonego kota.

- Pożegnać się z rodzicami i bratem, uśpić Petrę. - zaczęła wyliczać leniwym tonem - Posprzątać tutaj, spakować ostatnie drobiazgi i wykorzystać okazję do wyspania się we własnym łóżku.

Plan był dobry. Skończywszy z Aidanem, zabrała się za jego wykonywanie, przez co czas do póxnej nocy zleciał jej nie wiadomo kiedy. Dopinając ostatnie sprzączki plecaka czuła już znużenie, oczy piekły jak posypane piaskiem. Miękki materac pod pośladkami i ograniczony do minimum hałas, dobiegający gdzieś zza ścian niewielkiego pokoiku, nastrajały do drzemki. Mimo to momentalnie się rozbudziła, gdy paląca się w kącie lampka zgasła, pogrążając kobietę w całkowitej ciemności. Naraz czyjaś dłoń odgarnęła jej włosy z policzka, zatykając je za ucho, łóżko ugięło się pod ciężarem drugiego człowieka.
Alisa podskoczyła, wzdrygnęła się i z furią wypaloną na twarzy obróciła się do oponenta.

- Prosiłam tyle razy i ciebie i resztę! - wysyczała obrażonym szeptem nie chcąc wzbudzać zbytniej sensacji za cienkimi ścianami - Tak ciężko zrozumieć pięć słów? Nie-podkradajcie-się-do-mnie !

W odpowiedzi usłyszała raptem rozbawione parsknięcie - rozpoznała po nim Drake’a. Jego zresztą się spodziewała. Pieprzony mutant. Ale przynajmniej byłby sytuacje w których firmową gadatliwość obracał w czyny. Czasu nie zostało za wiele, jeśli rankiem mieli się stawić na miejsce zbiórki bez opóźnień. Na pogawędki nie było go wcale. I dobrze.
Nie zmieniło to faktu, że i tak się spóźniła.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:44.
Zuzu jest offline  
Stary 18-01-2016, 20:14   #5
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Znowu dziś widzę zachód słońca
Znowu udało się doczekać końca
Mniej szczęścia mieli, ilu ich było
Wielu, nawet ich nie liczyłem

Codzienne żniwo swoje zbieram
Kres podróży każdego dnia
Być czy mieć? - takie dwa pytania
Bliżej ku celom posiadania

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wsyp mnie do ziemi, stąd przyjechałem.*



16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Brama główna; 15 godzin do zmroku




Zmiany nigdy nie przychodziły łatwo. Zwykle niosły ze sobą konieczność przemodelowania dotychczasowego, sprawdzonego systemu zachowań, wprowadzając do znanych równań pierwiastek chaosu. Niebezpieczną niewiadomą, stawiającą pod znakiem zapytania dotychczasową wygodę, burzącą z trudem wypracowany psychiczny komfort. O ten ostatni pod ziemią było wyjątkowo trudno. Każda niespodzianka z miejsca dostawała notkę zagrożenia mogącego wpłynąć na garstkę ocalałych w sposób najbardziej destrukcyjny. Stagnacja i marazm w tym wypadku działały kojąco, dając nadzieję na przetrwanie. Może i życia w ciasnych, ciemnych korytarzach nie dało się uznać za komfortowe i prędzej podpadało ono pod wegetacje, niż cokolwiek innego… ale żyli - wbrew wszystkiemu i wszystkim, ciągnęli swój kierat z nadzieją na lepsze jutro.

Jutro, które mogli mieć właśnie na wyciągnięcie ręki i jeśli na co dzień chowali urazy, pielęgnując je jak wyjątkowo trujące kwiaty, teraz z każdego załamania korytarza na najwyższym poziomie wyglądały twarze pełne nie niechęci, a nadziei: wychudzone, blade, wyraźnie obawiające się podejść do samej bramy, budzącej w nich atawistyczny wręcz lęk. Starsi trzymali się w bezpiecznej odległości, skryci pomiędzy ceglanymi kolumnami tuż przy schodach prowadzących na niższe piętra. Młodsi, bardziej odważni, podchodzili czterdzieści metrów dalej, pod samą granicę barykady zespawanej z samochodowych wraków i metalowych rur. Wgapiali się w zebraną przy wyjściu grupkę z głodną uwagą. Czy w głębi dusz życzyli im szczęścia, czy przeklinali modląc się o rychły koniec? Prędzej to pierwsze. Wspólny cel i nikłe widmo polepszenia losu potrafiły odegnać niechęć na niewielki, acz zawsze jakiś dystans. Większość spojrzeń skupiała się naturalnie na siwym, poważnym przywódcy, łowiąc z każdego jego gestu i poruszenia warg, uwagi mogące przesądzić o ich dalszym być, lub nie być.

Denerwowali się, każdy po kolei. Nieważne czy mieli zaraz wrócić do bezpiecznych sal, czy wyjść prosto na zewnętrzne piekło - wiedzieli jedno. Ortega właśnie pieczętował ich żywot, stawiając rubinowy podpis krwią dziewiątki ludzi, w tym własnego syna. Nikt nie miał wątpliwości, że wrócą w pełnym składzie. Pytanie brzmiało, czy uda się ta sztuka choć jednemu i jakie wieści przyniesie: zaraportuje sukces, czy kompletną klęskę? Czyściec opuszczała większość doświadczonych łowczych, pozostawała raptem garstka… i to tych średnio obeznanych w terenie. Widmo śmierci wisiało więc nad ludzkimi głowami, wlewając w umysły wątpliwości, splecione z wciąż tym samym pytaniem: ryzyko… czy było tego warte?

James Ortega nie miał odpowiedzi, choć sprzedałby Diabłu duszę, byle ją poznać. Niepewność wwiercała się w jego trzewia, osiadając zimnym kamieniem na dnie żołądka. To już ten dzień… a wydawało się, że dopiero co siedzi przy stole razem z resztą rady i wysłuchuje rewelacji Aidan’a. Kiedy to było, trzy - cztery tygodnie temu? Czas jak na złość skurczył się i nim staruszek się zorientował, nadszedł czas działania. W takich chwilach czuł się wyjątkowo sędziwy, zmęczony. Ciężar odpowiedzialności spoczywający na jego karku, wyginając ramiona ku dołowi. Prostował je pozostałą mu siłą woli, nie chcąc pokazać po sobie strachu. Nie mógł się bać. Nie mógł okazać słabości i wątpliwości, bo inni wyczuliby je z miejsca i sami pogrążyli się w panice. Ktoś musiał zachować spokój, wykazać opanowanie. Dowodzenie, wbrew powszechnej opinii, nie należało do czynności prostych. Wiązało się z podejmowaniem trudnych decyzji razem z ich późniejszymi konsekwencjami, jakiekolwiek by nie były. W razie porażki cała wina spadnie na niego, pietnując sumienie śmiercią osób, które obiecał się chronić za wszelką cenę.




Czekanie potęgowało nerwowość, lecz musieli czekać. Nowy dzień dopiero co się budził, wyruszanie zaraz o brzasku jawiło się jako czysta nierozwaga. James czekał więc, ćmiąc machinalnie obtłuczoną fajkę i potakiwał od czasu do czasu, słuchając raportu zza bramy. Pogoda, na podobieństwo kobiety, lubiła być zmienna i niezwykle kapryśna. Miewała humory, często zaskakiwała ludzi, fundując im niespodzianki w najmniej odpowiednim momencie. Tym razem również przypomniała o swej niestałej naturze, mimo późnej wiosny atakując śniegiem i skrywając słońce za warstwą ołowianych chmur. Buro-żółte, sepiowe promienie z trudem oświetlały wypaloną, skorodowaną skorupę, pozostałą po niegdyś dumnym i pysznym świecie, pełnym ruchu i hałasu… teraz zaś cichym, pustym. Nieruchomym niczym zastygłe na wieczność kości olbrzymiego stworzenia. Lecz owo cmentarzysko nie było do końca martwe. Plamy czerni najróżniejszych kształtów i rozmiarów przemykały dyskretnie pomiędzy ruinami uplecionymi z wymieszanego z metalem betonu. Pozorną ciszę co pewien czas przeszywał rozdzierający pisk, przechodzący w mokry bulgot, gdy kolejne życie gasło rozerwane szponami i zębami stworzenia będącego tym razem górą w walce o przetrwanie. Odwieczne prawo natury - słaby padał ofiarą silniejszego, dając szansę temu drugiemu na dalsze istnienie.

Tam gdzie ruiny dawnego centrum handlowego pochylały się ku gruntowi, ziemia pozostawała twarda i czysta, lecz kilka kroków dalej okrywała ją już gruba do kostek warstwa szarego puchu. Śnieg - te parę rozpadających się książek, jakie udało się ludziom ocalić, opisywały go jako biały, zamarznięty deszcz… jednak szara, upstrzona ciemniejszymi kropkami masa wyglądała niczym popiół wymieszany z pieprzem. W niczym nie przypominała wyblakłych obrazków z siedzącym w saniach, ubranym w czerwony kubrak staruchem o bujnej brodzie i niemniej okazałym brzuszysku. Czające się w powietrzu skażenie, oraz przebrzmiała przed wiekiem wojna ciągle powracały, przypominając o swojej obecności nawet w tak nieistotnych detalach. Nikt nie rozmyślał co wdycha razem z tlenem i jak odbija się to na jego zdrowiu. Mieli wystarczająco problemów i bez podobnych rozważań.

- To zły omen. Bardzo zły. - stojąca tuż obok Jamesa, czarnoskóra kobieta wyraziła na głos jego myśli. Zrobiła to cicho, coby nie wzbudzać zbytniej sensacji. Szeptała prawie nie poruszając wargami, wciąż z tą samą, lekko uśmiechniętą miną. Pozory… czasem tylko one pozostawały. - Przy takiej aurze pokonają przedmieścia, ale nie przejdą przez miasto.

- Szkoda ludzi, przełóżmy to. - do rozmowy dołączył niski okularnik w za dużym swetrze i z wystającymi, łopatowatymi zębami. Jako nadzorujący prace konserwacyjne nad fortyfikacjami, Carl dostał raport jako pierwszy i to on przekazał go dalej. - Chloe wie co mówi, ufam jej zdaniu. Jeżeli twierdzi, że trzeba poczekać - poczekajmy. Nie ma sensu posyłać dzieciaków na pewna śmierć.

O dziwo pierwszy nie zaoponował James, a ostatni członek rady. Zwykle pewny siebie, impulsywny i lubiący gromić otoczenie głosem, teraz pocił się potwornie, ocierając lśniące czoło kraciastą chustką.
- Nie mamy już czasu na kolejne przestoje. - pokręcił głową, w tonie głosu zabrzmiały stalowe nuty. - Teraz albo nigdy.

- Na Boga, Martin! - jego przedmówca syknął ze złością, na co Ballard zmrużył oczy. - Udało się nam przeżyć do tej pory, jeden dzień nie zrobi różnicy!

- A co, jeśli jutro uderzy burza śnieżna? - odwarknął, poruszając przy tym zapamiętale bujnymi wąsiskami - Będziemy czekać tydzień albo dwa aż minie, a potem każemy im maszerować przez śnieg do pasa? Wtedy nie ujdą nawet kilometra. Przed Psiunami nie uciekną, nie w takim terenie. Ile odstrzelą, dziesięć? Co z pozostałymi? - prychnął, używając pogardliwego określenia jakie ocaleni nadali sforom zdziczałych, wiecznie głodnych psopodobnych drapieżników, grasujących za dnia wśród morza ruin. Poruszały się stadami potrafiącymi liczyć do czterdziestu sztuk, zaś wszystko, co spotykały na drodze, służyło im za posiłek. Przenosiły też chorobę podobną zapaleniu opon mózgowych - parę ugryzień i nawet jeśli ofiara zdołała uciec, konała maksymalnie dwa dni później.

- Mamy więc ryzykować dla czegoś, co może się okazać fałszywym alarmem? - Buske poczerwieniał, wodząc wzrokiem po pozostałej trójce, szukając w nich wsparcia.

- Carl… i ty i ja wiemy, że w relacjach Aidana nie ma fałszu. Wiedzieliśmy, że to kiedyś nastąpi, nic nie trwa wiecznie. - uśmiech Murzynki stał sie smutny, gorzki wręcz. Przymknęła oczy i zrezygnowana dodała. - Pytanie co z tym zrobimy: będziemy siedzieć i czekać na śmierć, czy podejmiemy walkę? Osobiście wolę to drugie rozwiązanie.

- Właśnie! - Martin odwarknął tryumfująco, przytakując nieznacznie. - Tu nie chodzi o wygodę, obiecaliśmy chronić naszych. Jak chcesz to zrobić, zamykając się na cztery spusty i udając, że problemu nie ma? Kiedy zapuka do bramy będzie już za późno.

- Przegłosowaliśmy to. - w końcu odezwał się Ortega, reszta momentalnie zamilkła. - Szansa na sukces jest… znikoma, wiemy o tym doskonale, ale nie mamy alternatyw. Myślisz, ze posyłam jedynego syna w miasto z lekkim sercem? Po śmierci Cralise został mi już tylko on… ale tak trzeba. Nie ma innej drogi… spytaj o to Evę Simmons, ona też pewnie ostatni raz widzi dwójkę swoich dzieci. - zamilkł na moment, inni nie kwapili się dorzucić komentarza, zmienił więc temat.
- Gdzie Lysova?

- Jeszcze nie przyszła. - Chloe zmarszczyła brwi, nie kryjąc dezaprobaty dla podobnego zachowania. Pozostali już od pół godziny stali zwarci i gotowi, brakowało tylko pomocy medycznej.

- Czy ona jest poważna? - okularnik dołączył się do ogólnego niezadowolenia postawą wspomnianej kobiety. Odchrząknął i ponad ramieniem Murzynki rzucił do rozwalonych po pańsku na wszystkim co tylko dostępne członkach zwiadu.
- Niech ktoś przyprowadzi Alisę.

Ich nonszalancka postawa kontrastowała z ogólnym napięciem, jakby wyprawa kompletnie ich nie ruszała. Na ich tle wyróżniały się sylwetki Stone’a i Syndey, znajdujące się gdzieś pośrodku grupki - sztywne, możne odrobinę zniecierpliwione. Ortega skrzywił się, ale nic nie powiedział. Jedni zamykali się w sobie, drudzy odstawiali cyrki. Każdy radził sobie ze stresem na swój sposób.

W odpowiedzi Aidan tylko kiwnął głową i po chwili zniknął w kłębiącym się przy zejściu tłumie. Szedł wyprostowany, plecak i łuk zostawiwszy przy ścianie.

- Pewnie zachlała… - pierwszą teorię wysnuł Rhys, wyjmując w międzyczasie zza pazuchy piersiówkę. Patrzył na nią jak na świętego Graala, mającego zbawić jego nikczemną duszę - Też prawie kurwa zaspałem.

- Nieee, nie piła nic wczoraj.
- siedzący po turecku na stercie złomu brunet z czapką naciągniętą aż pod brwi, wzruszył ramionami. Był młodszy, niż zmęczony życiem i zbyt dużą ilością używek Podły o dobre parę lat. Rozłożył się tuż przy siostrze, która słysząc podobne stwierdzenie wzniosła oczy ku sufitowi i sapnęła z naganą, aż opadające na czoło czarne loki podskoczyły niczym sprężynki.

- Nie podarowałeś... - mruknęła jadowicie, zabierając się za walkę z niechcącymi się dopiąć guzikami kurtki. Warczała przy tym i syczała, raz po raz próbując okiełznać złośliwy ciuch. Bezskutecznie.

- Ja ci nie mówię, że się spasłaś przez zimę. - Drake ponownie posłał barki w górę i z miną wyrażającą czystą niewinność, trącił siostrę paluchem pod żebra - To mi się nie wpierdzielaj w mój czas wolny.

- Że co?! - dziewczyna obruszyła się wyraźnie, podskakując jak oparzona, a gdyby wzrok mógł zabijać, obok niej znajdowałby się właśnie martwy trup.

Machnięciem ręki Rhys zbagatelizował sytuację.
- Luzuj lalka, poszło w cycki. - bez skrępowania skupił uwagę na wspomnianym elemencie kobiecej fizjonomii, wystającym zza niedopiętej kurtki.

- I nie tylko tam...

Nim w powietrzu poczęły latać ostre przedmioty, do dyskusji dołączył ostatni z grupy - siwiejący, brodaty chudzielec, zdecydowanie najstarszy z nich wszystkich.
- Świeżynki znają zasady? - spytał, wskazując brodą na barmankę i technika.

- A co? Czy zmieniło się coś od wczoraj? - spytał Kit, zastanawiając się, czy Dieter chce ich sprawdzić, czy też tylko jakoś zacząć rozmowę.

W odpowiedzi otrzymał wzruszenie ramion, po którym siwowłosy westchnął ciężko i odstawiwszy ciążący na plecach wór, oparł plecy o ścianę.
- Skoro mamy jak widać jeszcze trochę czasu - rzucił wymownym spojrzeniem w kierunku zejścia na niższe piętro, gdzie dopiero co zniknęła jasna głowa Aidana. - Wolę się upewnić, że pamiętacie… zwłaszcza ty. - Przeniósł całą uwagę na Stone’a. - Profilaktyka, przywykniesz. Na zewnątrz nie będzie czasu na mielenie ozorem, okazji tak samo. Korzystajmy póki można. - Na koniec spojrzał wymownie na młodszych członków zwiadu, rozwydrzonych niczym grupka niesfornych dzieciaków.

- Daj spokój, ile można? - Chester teatralnie przewróciła oczami, dając sobie spokój z dopinaniem czegokolwiek. Zamiast tego okręciła się szczelniej postrzępionym szalikiem w kolorze brudnego błękitu. - Bystry jest, po co go stresujesz?

Kit bynajmniej nie czuł się zestresowany.
- Nic się nie stało - spojrzał na Chester. - Ponoć wiedzy nigdy za dużo. - Uśmiechnął się lekko.

Ta szturchnęła brata łokciem, wkładając w to zdecydowanie więcej siły niż potrzeba. Drake sapnął, zachwiał się i wysunął przed siebie nogę, dzięki czemu zdążył podeprzeć się o sąsiedni wrak pordzewiałego Pontiac’a, nim zwalił się na ziemię.

- Trzymacie się nas, nie gadacie… to chyba najważniejsze. Zachowujemy ciszę, cokolwiek by się nie działo.

Kit skinął głową, słysząc po raz trzeci czy czwarty ten sam wstęp.

- Nie oddalacie się, nie uciekacie samopas. Pilnujecie naszych pleców. Podły, idziesz za Chester. Jeśli coś jej się stanie, patrzysz na najbliższego zwiadowcę. W razie jakbyś nikogo nie miał w zasięgu wzroku, przyczajasz się i czekasz. Zrobi się spokojnie - idziesz do przodu. Widzieliście mapy, znacie nasz cel. Sydney, ciebie bierze Aidan - powtarzasz jego ruchy. Jeśli kuca, kucasz. Jeśli ucieka - biegniesz za nim. Chowa się… rozumiesz? Trzymamy się światła, omijamy tunele, domy i przejścia pod wiaduktami. Pozostajemy w ruchu. To samo tyczy się reszty. Kit, cokolwiek by się nie działo, masz dotrzeć do celu. Jinx pilnuje twoich pleców, a ty pilnujesz się jej. I bez dyskusji. Żadnych pytań i zbędnych gadek… ze znaków nie będę wam robił egzaminu - dodał na koniec lekkim tonem, uśmiechając się do każdego cywila po kolei.

- Jeżeli coś zauważycie, pukacie któreś z nas w ramię - dorzuciła Chester już bardziej poważnie. - Cicho, dyskretnie… reszta wyjdzie w praniu. Jak zrobi się gorąco, nie panikujcie. Rozdzielimy się… też tego nie róbcie. Żadnych gwizdów, krzyków albo nawoływań. Wrócimy po was, nikt nie zostanie na lodzie.

- Wszystko jasne. - Kit uznał, że wreszcie powinien coś powiedzieć. - Będę pilnować Jinx.
Ta była na tyle charakterystyczną postacią, że trudno by było pomylić ją z kimkolwiek innym. A sławę miała taką, że Kit poczuł się zaszczycony, że to ją dostał jako anioła stróża. Czy jak to się kiedyś zwało.
- Żadnych krzyków. - Skinął głową w stronę Chester.
Ciekaw był, czy jak się zjawi Alisa, to ktoś raz jeszcze powtórzy cały dekalog wędrującego przez Pustkowia.

Dietrich przytaknął, choć miny nie miał wybitnie zadowolonej. Raz po raz przeglądał swój ekwipunek, sprawdzając czy na pewno zabiera ze sobą wszystko. Rozgadane rodzeństwo też umilkło, niecierpliwie wyciągając szyję w kierunku bramy. Chcieli już ruszać. Czekanie na nikogo nie działało pozytywnie, nie w takiej sytuacji.

- Niczego nie zapomniałeś? - Kit nie usłyszał kroków, ale po głosie poznał Jinx. Nie musiał odwracać głowy by wiedzieć, że skośnooka kobieta stoi za jego plecami. - Możesz jeszcze wrócić jakby co.

Kit spojrzał na pytającą.
- Nie, dziękuję. Mam wszystko, co polecono mi zabrać i co dodatkowo wpadło mi do głowy - powiedział. Już chciał dorzucić coś o pechu, jaki przynosił powrót do domu po zapomnianą rzecz, ale postanowił darować sobie ten miernej jakości dowcip. - Urodziłaś się z tym cichym chodzeniem, czy tak pilnie ćwiczyłaś?

- Nikt się z tym nie rodzi - odburknęła po chwili jaką spożytkowała na uważną obserwację rozmówcy. Widać nie do końca ufała jego dobrym intencjom, węsząc dowcip którego nie pojmowała. Westchnęła, mruknęła coś średnio wyraźnego i dodała:
- Jak będzie czas to ci pokażę. Podstawy chociaż. Jeżeli będziesz chciał.

- Zawsze chętnie się uczę - odparł. - A coś takiego może uratować życie. Tylko skończony dureń nie chciałby wiedzieć, jak sobie ułatwić życie czy uniknąć kłopotów.

- Wystarczy siedzieć na miejscu. - Wykrzywiła twarz w czymś podobnym do uśmiechu. - Ale i to nie zawsze działa. Dobrze, tylko… nieważne. - Zacisnęła nagle szczęki i odwróciła głowę, unikając patrzenia na Stone’a.

A ten wolał nie wypytywać. A dokładniej - powiedzieć 'dokończ'..
- A zatem cicho siedzieć, to po pierwsze. W jakich przypadkach to nie działa, oraz co zrobić, jeśli nie zadziała?
Gestem zaprosił Jinx by usiadła obok niego. I nie chodziło wcale o to, że spoglądając na tropicielkę musiał zadzierać głowę.

Azjatka czy też inna Chinka przez moment się zawahała, lecz w końcu posadziła cztery litery we wskazanym miejscu. Trzymała się sztywno, co pewien czas rzucając tęskne spojrzenia w kierunku wyjścia na zewnątrz. Milczała przez dobre pół minuty, aż westchnęła i mruknęła cicho.
- Po prostu bądź cicho, cokolwiek by się nie działo. Trzymaj się mnie i patrz pod nogi. Teren lubi być zdradliwy, w ruinach pełno jest dziur i niestabilnego gruntu. Jeżeli plan nie zadziała moja w tym głowa, żeby nic ci się nie stało. Z nas wszystkich własnie ty musisz dotrzeć na miejsce w jednym, zdatnym do pracy kawałku. Gdy tak się stanie zadanie będziemy mogli uznać za wykonane… przynajmniej w większości. Coś jeszcze?

Kit poczuł się zaszczycony, ale nie przytłoczony
Wyciąganie informacji z Jinx przypominało nieco wyrywanie zębów. Nie żeby Kit kiedykolwiek to robił.
- To się wydaje dość proste... jeśli nie będziesz za szybko biegła. - Odrobinę się uśmiechnął, co mogło pozostać niezauważone. - Co jeszcze chowasz w zanadrzu? Pewnie nic przyjemnego.

- Maczetę. - sapnęła chyba nawet odrobinę rozbawiona. - Obcinam nią języki tych, którzy za dużo gadają.

- Znasz język migowy? - spytał uprzejmie.

W odpowiedzi kobieta wyciągnęła dłoń i pozdrowiła go środkowym palcem.
- Podstawy łapię - burknęła z przekąsem.

- Widzę, widzę. - Skinął głową z udawanym podziwem. - Podstawy faktycznie masz. Jedną podstawę.

- Resztę chyba znacie… prawda? Te podstawowe, dla was. - Szczątki wesołości odpadły od twarzy Jinx i posypały się na ziemię. Szybko wykonała serię gestów, unosząc przedramię na wysokość piersi. Zamknęła dłoń w pięść, otworzyła ją, skierowała równolegle do ziemi. Wyciągnęła palec serdeczny i wskazujący ku górze, a resztę podkuliła. Machnęła nimi w prawo, w lewo i na koniec przyłożyła do ust.
- Idź, stój, padnij, rozdzielamy się, biegnij. - mówiła w międzyczasie. - Dlaczego tu jesteś?

- Tu? - Kit tupnął nogą w ziemię. - Bo nie możemy jeszcze iść. - Z wami, bo jest coś ważnego do zrobienia - odparł. - No i z wami, bo na własną rękę bym nigdzie nie dotarł.

- Mógł iść ktoś inny - wzrokiem wskazała tłumek gapiów, przyglądający się im z bezpiecznej odległości. - Aż tak brakuje ci wrażeń? A może czegoś… przed czymś uciekasz. Kobieta? - zapytała.

- Żartujesz? Jakie kłopoty z kobietami może mieć rozsądny człowiek... Nie - powiedział poważniejszym tonem. - Przed nikim ani niczym nie uciekam. A wrażeń można szukać i w środku, nie wystawiając nosa na zewnątrz. Choćby ze wspomnianymi kobietami. Lub na poziomie piątym. Myślę jednak, że ludzie nie powinni przez całe życie kryć się w podziemiach - dorzucił. - Cała ziemia stoi przed nami otworem - stwierdził z odrobiną ironii - a my będziemy przyczółkiem cywilizacji. No i mam nadzieję - dodał ciszej i znacznie poważniej - że ktoś gdzieś jeszcze ocalał.

Jeżeli pierwszą część wypowiedzi została skwitowana pobłażliwym uśmieszkiem, to przy końcówce jego rozmówczyni zauważalnie się stropiła. Zmarszczyła czoło, poruszyła nosem jakby dosłownie węsząc podstęp, bądź próbę wycięcia jej jakiegoś numeru, lecz nie wyczuła widocznie nic podobnego, bo spięte ramiona odrobinę się rozluźniły, opadając do bardziej naturalnej pozycji.
- Pytanie tylko kto - odpowiedziała spokojnie, odchylając plecy do tyłu i wbijając wzrok w sufit. - Ktoś taki jak my, czy podobnie pokrzywiony jak… większość rzeczy z powierzchni. Fizycznie albo psychicznie. Kto powiedział że przy spotkaniu podamy sobie ręce, zamiast rzucić wyzwanie kto pierwszy zabije i przejmie broń, żywność… wszystko. - Wzdrygnęła się i zamilkła, ciągle z głową zadartą ku górze.

- Mam wrażenie - Kit ściszył głos i rozejrzał się, jak by sprawdzając, czy nie mają niepotrzebnych świadków rozmowy - że ryzyko się opłaci. Jeśli tamci będą choć trochę podobni do nas, to dojdziemy do porozumienia. Jeśli nie... Ilu widzisz takich, którzy za parę lat zajmą twoje miejsce? Wiesz, co to znaczy świeża krew?

- Nie jestem głupia. - Ta uwaga widocznie ją zabolała.

- Gdybyś była głupia, pewnie byś nie dożyła swoich lat - odparł. - Ale uwierz mi, są tacy, co to mają w głębokim poważaniu. Liczba osób w Czyśćcu jest za mała, aby się rozwijać jako cywilizacja, za mała, by się rozmnażać. Bez świeżej krwi, świeżego spojrzenia na świat, perspektyw, przegramy z światem z powierzchni. Dlatego mówię, że to opłacalne ryzyko. No, powiedzmy dopuszczalne.

Z każdym kolejnym słowem, czarna brew Jinx wędrowała coraz wyżej i wyżej, aż zniknęła całkowicie pod krzywo przyciętą grzywką. Skośne oczy zamrugały, potem wytrzeszczyły i znów mrugnęły.
- Zawsze… zawsze tyle gadasz? - spytała nieco podejrzliwie, choć bez wcześniejszego zaniepokojenia. Reagowała żywiej i bardziej szczerze, możliwe że zainteresowana tematem poruszanym przez mechanika.

- Nie gadam do maszyn - odparł Kit. - Więc odpowiedź brzmi 'nie'. No a większość moich gości ma inne powody do wizyty, niż chęć rozmowy. Nie strzępię języka po próżnicy.

- Acha… - mruknęła z kwaśną miną, pewno nie do końca przekonana jego argumentacją, lecz tematu drążyć nie zamierzała. - Strzelałeś kiedyś z… czegokolwiek?

- Z tego. - Położył na kolanach automatyczną kuszę. - Ale cel nie był zbytnio ruchomy. Trudno było prosić kogoś, by robił za tarczę.

- Worek na sznurku? - podrzuciła, skupiając uwagę na kuszy. Widać podobał się jej widok, bo przytaknęła z aprobatą.

- Mniej więcej - przytaknął. - Ale worek nie robi uników, nie biegnie zygzakiem. Nawet jeśli ktoś inteligentnie pociąga za ten sznurek. Jest celna, szybko strzela, tego jestem pewien. Przebije się przez grubą dechę z odległości stu niemal metrów. Blachy, samochodowe na przykład, to dla niej tyle, co papier.
- Przy jakiejś okazji możesz sprawdzić - dodał.

- Przypomnę się. - Zamyślona skierowała uwagę na reszte grupy, nerwowo kręcącej się przy barykadzie. - Strzelaj tylko jeśli masz pewność, że zabijesz. Chybisz, ranisz… i rozwścieczysz. Pewny strzał, rozumiesz?

Kit skinął głową.
- Rozumiem. Lepiej mierzyć w głowę, czy tułów? Nie mam zamiaru udawać bohatera i wyborowego strzelca, ale czasami będę musiał strzelać.

- Różnie. Ciężko… dać jedną odpowiedź. Jednemu strzelasz w łeb, drugiemu w podbrzusze bo na łbie i reszcie ciała ma twardy pancerz. Jeszcze innego dasz radę zabić tylko trafiając w oko lub pachwiny. - westchnęła, poważnie wykładając garść przykładów. - Celuj tam gdzie ja, a jakoś się uda… - przerwała, obracając głowę w stronę schodów i przeciskającego się przez tłum blondyna w towarzystwie wymiętego i widocznie niewyspanego rudzielca.

- O, zguba się znalazła - powiedział, niezbyt odkrywczo, Kit. - Zapamiętam radę - dodał.
Chociaż Alisa się zjawiła, Kit nie zamierzał się ruszać z miejsca. A nuż komuś się zbierze na mądre rady lub pożegnalne mowy. A tych lepiej wysłuchiwać na siedząco.





____________________________
* użyty fragment pochodzi z utworu "Komu bije dzwon", zespołu Kult.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:45.
Zombianna jest offline  
Stary 07-02-2016, 23:03   #6
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Przysłuchiwanie się słownym przepychankom sprawiało Teri dziwną przyjemność. Podobnie jak nasłuchiwanie szmeru zebranych trupów, zbyt tchórzliwych by podejść bliżej. Życie faktycznie mogło przerażać, gdy umierało się z każdym kolejnym oddechem, każdą kolejną minutą i kolejnym dniem. Otwarta przestrzeń była wszak tak nieznana, groźna i sprawiająca, że serce truchlało. Tam jednak była nadzieja, a dla tej siły nawet trup gotów jest spróbować przypomnieć sobie jak to jest być żywym.
Wciągnęła powietrze nie martwiąc się tym, co trafia do jej organizmu wraz z owym haustem. Zapewne i tak zginie nim zacznie się działanie szkodliwych drobinek. Dlaczego więc miałaby odmówić im tej szansy na rozkwit. Kto wie, może szaleńczym zbiegiem okoliczności wyjdzie z tego coś dobrego. Ach ta nadzieja… Taka podstępna, zakradająca się cicho, czająca w zakamarkach tego, co zwano duszą. Nagle atakowała rozszarpując spokój, budząc uśpione emocje i dręcząc swym bolesnym pragnieniem spełnienia. Teri czuła ją w swoich trzewiach, w swoim umyśle i sercu, owym kamieniu które do tej pory ledwie drgało w konwulsjach, a teraz postanowiło nagle uderzyć z pełnią swej mocy. Czuła je jak uderza otoczone klatką żeber. Uwięzione, podobnie jak ona była więźniem tego cmentarzyska, które miała wkrótce opuścić. Silne, ociekające krwią serce, w którym tliła się wola walki napędzana… No tak, nadzieją. Czy więc różniła się aż tak bardzo, od tych czających się w złudnie bezpiecznym mroku, trupów? Nieprzyjemna myśl była niczym posmak trucizny na jej ustach. Zlizała ją, powoli przesuwając językiem po wargach.
Może i wyróżniała się spomiędzy pozostałych niczym młody pączek na tle w pełni rozkwitłych kwiatów, jednak różnica ta w tej chwili niewiele ją obchodziła. Nie przeszkadzało jej, że mogą pomyśleć iż obawia się wyruszenia. Lubiła ów zastój ciała. Podczas gdy oni byli głośni, ona trwała cicha. Gdy oni się przekomarzali, ona kalkulowała. Niczym owe nitki, myśli i wrażenia splatały się ze sobą tworząc sznur. Kto miał na nim zawisnąć? To miało się dopiero okazać.
Dłonie świerzbiły ją by sięgnąć po nóż którego przecież mieć nie powinna. Delektowała się tą pokusą, upajała każdym jej zrywem, każdym szarpnięciem. Była niczym wściekłe zwierzę miotające się na smyczy. Popuszczała ją delikatnie, by dać jej zasmakować szansy, jaka się pojawiała, a następnie zabierała ją z powrotem. Upajająca zabawa…
Podobnie było z czekaniem na Alisę. To była smycz, która ją pętała. Niezbyt gruba, źle zapięta, jednak wciąż smycz. Znosiła torturę spoglądania wolności w oczy bez możliwości zanurzenia się w niej. Słodka tortura, która sprawiała, że Teri miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Jeszcze tylko chwilę, minutę, nieco dłużej… Tuż, tuż na wyciągnięcie dłoni, jednak wciąż niedostępna.
Wolność zaś była jak nadzieja. Złudne monstrum czyhające by ją pochłonąć. Niby miała zostawić za sobą Czyściec z jego trupami, zacząć od nowa… Słodka bajeczka szeptana do ucha niczym obietnice zakazanych rozkoszy. Była niczym ten nóż skryty przed wścibskimi spojrzeniami. Bezpieczny gdy tkwił poza zasięgiem jej rąk, gdy jednak po niego sięgnie, gdy blask padnie na wypolerowane ostrze… Tak jak ta wolność, mógł zabić.

Na zostanie nazwaną świeżynką, nie zareagowała. Nie widziała ku temu powodu. Zachowując spokój nie spuszczała wzroku z wyjścia, a jednocześnie jej uszy łowiły dźwięki, które ją otaczały. Mogła oczywiście odwarknąć coś, mogła podlizać się sprawnie. Nie widziała jednak powodu ani do jednego, ani do drugiego. Zasady znała. Nie były trudne do zapamiętania i pokrywały się z tymi, które narzucała sobie przez całe życie. Nie wszystkie oczywiście… Niektóre były nowe. Zaufanie, poleganie na drugiej osobie… Z tymi mogła mieć pewne problemy, a wręcz była pewna, że będzie je miała. Pozostałe… Aidan wywalił je dokładnie i w prosty sposób. To, czego nie powiedział była w stanie sama się domyślić. Wiedziała jak przetrwać, a co ważniejsze - zależało jej na tym. Gdy zaś czegoś chciała, to potrafiła poświęcić wiele by to dostać. Nie wszystko, ale dość…
Raz po raz jej wzrok wędrował ku grupie dowodzącej trupiarnią. Była ciekawa co też działo się w ich głowach. Nie na tyle by wykonać jakikolwiek ruch w ich stronę, jednak dość by podjąć wysiłek dosłyszenia ich słów. To, że był z góry skazany na porażkę, nie martwiło jej zbytnio. Nawet jeżeli kryli przed nimi coś istotnego, to bez wątpienia wkrótce tajemnica ta wyjdzie na jaw. Cierpliwość i oczy wokół głowy… Tak tu, na dole, jak i na górze ta zasada pozostawała bez zmian.
Poruszyła palcami, jakby chcąc zbadać ich zdolność do wykonania tego ruchu. Brakowało jej znajomego ciężaru butelki. Mogła sięgnąć do plecaka, gdzie czekały na nią jej drogocenne zapasy. Mogła ująć jedną z nich w dłoń, odkorkować, zaciągnąć się zapachem płynu, który zawierała w swym wnętrzu… Na samo jego wspomnienie wyschło jej gardło. Rhys… Nienawidziła go w tej chwili, bardziej niż zebranych by podziwiać ich wymarsz, trupów. Jego piersiówka była niczym gwóźdź w jej oku. Obiecała sobie, że poczeka do momentu znalezienia się we względnie bezpiecznej przystani. Nie miała zamiaru ryzykować picia przed wyjściem. Widocznie była w tej decyzji osamotniona. Pokusa… Dodała ją do tych, które już trawiły jej ciało. Niech zatańczą ze sobą w szalonym tańcu… W pojedynku na wolę.
To nie przeszkadzało jej w zbieraniu danych. Rzucone w żartach zdania, docinki czy przekazywane poważnym tonem informacje… Chłonęła je niczym gąbka. Segregowała i wkładała do odpowiednich szufladek. Nie lubiła chaosu. Chociaż nie… Stwierdzenie to nie do końca było adekwatne. Nie lubiła nieporządku, chaos był akurat niekiedy przydatny. Oderwane strzępki rozmów były jak porozrzucane na podłodze śmieci. Nieistotne dla jednych, cenne dla innych. Bez zbytniej przesady mogła powiedzieć, że uwielbiała babrać się w takich właśnie śmieciach.


Jej milczenie przedłużało się. Nie zamierzała zabierać głosu, o ile nie było to absolutnie konieczne. Czekała na powrót Aidana i na sygnał do wyruszenia. Liczyły się dla niej tylko te dwie rzeczy. Resztę równie dobrze mógł szlag trafić…
- Co jest, mała? - głos Podłego doleciał z lewej strony, poczuła też w jego oddechu dziwny ziołowo-chemiczny zapach w niczym nie przypominający alkoholu. Dzielił uwagę pomiędzy nią, a stłoczonych w cieniu ludzi, tych drugich częstując standardową pogardą. - Język ci usechł po wczorajszym?
- Słucham - odparła, zgodnie zresztą z prawdą. Ciekawiło ją, co też bierze i jakie ma działanie. Najwyraźniej zawartość jego piersiówki była ciekawsza niż oczekiwała. A może wziął coś na boku, czego nie zauważyła… Na pytanie było jednak za wcześnie, przynajmniej wedle jej mniemania. Jeszcze nie teraz, może za chwilę, kto wie.
Facet parsknął cicho, posyłajac jej krzywy uśmiech. Zauważyła, że jego źrenice są zwężone i nie reagują nawet, gdy przypadkowo ktoś z tłumu smagnął go po twarzy snopem światła latarki.
- I co słyszysz? - przechylił nieznacznie głowę, zbliżając się uchem do głowy dziewczyny. - Głosy mówiące, że oto mamy przejebane?
Tym razem i ona się uśmiechnęła.
- Możliwe - odparła, wciągając nosem powietrze i wydychajac je ustami. - Nic nowego - dodała, przechylając leciutko głowę by nie stracić go z widoku. Był jak fascynujący okaz, nowa zabawka, której działania jeszcze nie rozpracowała, ale już wiedziała że się jej może spodobać. Jednocześnie słuchała tyrady będącej “odprawą”. Gdy padło jej nazwisko lekko skinęła głową notując w pamięci informacje, które mu towarzyszyły. Nie widziała powodu by odpowiadać.
Wyczuła drobne poruszenie po lewej, a w jej kieszeni wylądowało coś obłego i masywnego. O wiele cięższego niż flaszka.
- Zostaw na razie. - szept Rhysa bardziej przypominał charchot niż ludzką mowę. - Wyjmiesz i użyjesz jak będziesz miała wyjątkowo przejebane. Ostrożnie i kurwa nie zmarnuj, bo więcej nie ukręcę w najbliższym czasie.
Ochota by włożyć dłoń do kieszeni i sprawdzić dokładnie co też zostało jej przekazane była niemal niemożliwa do odparcia. Niemal robiło w tym wypadku dużą różnicę. Ciekawiło ją czy o każdego tak dba, czy też byłą to wymiana za wieczorną butelkę. Ciekawiło ją też czy Aidan za tym stoi czy Podły działa sam. Dużo pytań, brak okazji do zdobycia odpowiedzi.
- Się robi, skarbie - rzcuiła tylko, leciutko poszerzając uśmiech. - Ładnie dziś pachniesz - dodała, tym razem szczerząc się w najlepsze.
- Podoba ci się? - mruknął naraz niskim głosem, dmuchając jej prosto w twarz. Cyniczne błyski na dnie bladoniebieskich oczu zdradzały, że świetnie się bawi. - Chcesz, to możemy po wszystkim zaszyć sie w ustronnym kącie i tam sobie powdychasz ile dusza zapragnie.
- Pogadamy jak dotrzemy. - Powinno być jeżeli ale co jej szkodziło rzucić lekkim optymizmem? Propozycja była jedną z tych, które zamierzała rozważyć. Co zyska, a co straci. Czy był sens i jakie ewentualne konsekwencje mogła ponieść. Kolejny problem do rozważenia. Przynajmniej zdawał się być przyjemnym, a to już było coś.
- Boją się światła. - naraz spoważniał, wędrujac wzrokiem do bramy i wzdrygnął się prawie niezauważalnie, przerabiając gest na wzruszenie ramion, oraz kolejny bezczelny uśmiech. - Rani je i oślepia. Wyciagnij zawleczkę, zakryj oczy… a potem uciekaj, ale nie tutaj.
Przeniosła spojrzenie na trupy, które kryły się na granicy względnego bezpieczeństwa. Świeżbienie palców jakby się wzmocniło. Chciałąby dostać w swoje ręce coś ciut mocniejszego. Coś co wysłałoby ich wszystkich w diabły… Marzenia.
- Się robi - powtórzyła tylko, notując jego słowa w pamięci.
- Płyta ci się… zacięła? - spytał, kręcąc przy tym głową. - Chyba tak sie kiedyś o tym mówiło.
- Wolę działanie od gadania. Zazwyczaj - odparła, powracając do obserwacji bliższego i zdecydowanie ciekawszego celu.
- Chuja na razie z tego pierwszego, pozostaje drugie. - prychnął niecierpliwie, odwzajemniając spojrzenie. - Chyba że jebniemy czymś w tych frajerów przy ścianie, taaak. Byłoby kurwa ciekawie. - uśmiechnął się do swoich najwyraźniej destrukcyjnych myśli.
Te zaś idealnie pasowały do tych, które szwędały się po jej głowie.
- Byle było mocne… Niekoniecznie zabójcze, ale zdecydowanie mocne - zmrużyła oczy, niemal będąc w stanie zobaczyć obraz, który mogliby stworzyć. - Nie masz czegoś pod ręką, nie…? - zapytała na wpół żartem.
- Sorry mała. - Rozłożył bezradnie ramiona. - Zostawiłem w innych spodniach… ale jakby pierdolnąć w nich kanistrem benzyny i rzucić zapałkę… - rozmarzony uśmiech wypełzł na niedogoloną gębę, na co paru najbliższych cywili uciekło wzrokiem na drugi koniec piętra. - By się kurwa działo…
- Dobrze przypieczone trupy.. - Wolała co prawda nieco inne wersje pozbawiania życia, jednak z braku dostępnych... Gdyby jej szkoda nie było, mogłaby poświęcić jedną butelkę. Z pewnością szkody byłyby mniejsze ale za to zabawa byłaby przednia. - Tego też pod ręką nie masz, co nie… Może innym razem. - Z pewnością ów inny raz miał nigdy nie nastąpić ale pomarzyć zawsze można było. - Poza tym wolę inne sposoby, wolniejsze, bardziej… osobiste - dodała.
- Krótki dystans, co? - narzucił kaptur na głowę, skrywając twarz w jego cieniu. Sydney widziała raptem usta: wąskie i zaciśnięte w nieprzyjemną kreskę. - Może kiedyś.
- Może - zgodziła się. Wątpliwości tyczące się tego “może” nie wydawały się właściwe do wymienienia na głos. Każdy miał jakąś słabość, jej była tylko nieco… inna.
Facet przytaknął i sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągnął ponownie piersiówkę. Sprawnie odkręcił korek, zapach ziół stał się jeszcze intensywniejszy.
- Co ci powiedział Aidan?- spytał po chwili potrzebnej na pociągnięcie niewielkiego łyka. Nie patrzył na dziewczynę, a gdzieś ponad głowami tłumu.
- Żebym tyle nie piła. - Humorek nieco się jej zważył, no ale tragedii nie było. Po jaką cholerę pytał, tego nie wiedziała. Wypytywanie jednak nie do końca w jej naturze leżało. Z pewnymi wyjątkami, które zostawiły po sobie słodko-cierpki posmak. - Dodał też parę bajeczek…
- Posadził na kolanach i lulał do snu? - znów usłyszała parsknięcie, choć zduszone. - A może włożył… w to więcej uwagi?
- Może tak - odparowała, kierując wzrok w stronę wyjścia - a może nie… Co za różnica?
Poczuła że pochyla się nad nią, strumień wydychanego powietrza załaskotał jej policzek.
- Żadna, jestem ciekawskim kutasem. - Wyjaśnił beztrosko i kiwnął brodą w stronę tłumu. - Plot jednak nie rozsiewam. Nic nie wiem, nie widziałem…
- I tego się trzymajmy - odparła, ponownie odwracając twarz w jego stronę. - Tak jest przyjemniej.
- Dla ciebie? - podrzucił bez złośliwości, a z… uwagą?
- Dam ci znać gdy się tego dowiem - oświadczyła z pewną beztroską, której to wcale nie czuła.
- Dowiesz się sama… czy zostaniesz o tym poinformowana? - rzucił niby mimochodem i prawie bez zbędnego sakrazmu.
- Kto wie - wzruszyła przy tym lekko ramionami. - Może najpierw się dowiem, a może zostanę poinformowana. Osobiście wolałabym pierwszą opcję, no ale wiesz jak jest....
Lubiła Rhysa, może nawet nieco za bardzo jak na osobę która z pewnością mogłaby poderżnąć jej gardło gdyby naszła go taka ochota. A może właśnie to w nim lubiła? Już samo to, że z nim w miarę swobodnie rozmawiała był nieco dziwny dla niej samej. Wizja nadchodzących zmian wyraźnie oddziaływała na nia bardziej niz myslała że będzie.
- Mhm. - Mruknął, wykazując się po raz kolejny wysoką elokwencją. Oparł przedramię o ścianę tuż nad głową barmanki i pochylił się tak, aby ich twarze znalazły się na jednej linii. Spod kaptrura łypała na nią para zimnych, uważnych ślepi, skrytych w ciemnej plamie mroku, rzucanego przez materiał.
- Taa… - poszerzył wypowiedź, nie przestając gapić się z krótkiego dystansu. Kątem oka dostrzegła, że kilka warujących przy schodach osób pokazało ich sobie placami. Podły zdawał się to olewać, jak wszystko co miało zwiazek z piętrami powyżej piątego.
Była ciekawa czy oczekiwał, że ona się wycofa. Była też ciekawa co chodziło mu po głowie. Czy zachowywał się tak pod publikę czy miał w tym inny cel.
- Taa - powtórzyła za nim, odpowiadając spojrzeniem. Nie lubiła się cofać, szczególnie gdy nie miała w tym jakiegoś celu. Na dokładkę bawiło ją zainteresowanie trupów. Uśmiech ograniczyła do uniesienia jednego kącika ust. Bez wahania rzuciła mu wyzwanie.
Reakcja nie należała do werbalnych. Facet sapnął rozbawiony i nim zdążyła mrugnąć, przygwoździł ją ciałem do ściany, udem blokując możliwość wyprowadzenia kopniaka w najbardziej z nerwalgicznych punktów męskiego ciała. Wolną ręką złapał za gardło, zostawiajac tyle luzu, aby nie udusiła się za szybko.
- Mhm. - powtórzył i bezpardonowo wpił się w jej usta swoimi.
Teri nie miała zamiaru bronić się w jakikolwiek sposób. Z jej gardła wyrwało się warknięcie.W dupie miała czy i kto patrzył. W tej chwili mniej więcej w tym samym miejscu miała konsekwencje. Rhys budził w niej zwierzęcą część, która od czasu do czasu zwyczajnie musiała się uwolnić. Zamiast zacisnąć usta, otworzyła je szerzej udostępniając mu swoje wnętrze i odpowiadając wbiciem się w jego usta. Nacisk jego dłoni na gardle tylko dodawał temu szaleństwu smaku, którym warto się było upić.
Zaproszenie zostało przyjęte, napór na gardle nasilił się. Poczuła wyraźnie smak czegoś, czym Podły raczył się jeszcze chwilę temu. Smakowało gorzko, cierpko, stawiając w sztorc kubeczki smakowe. Było w tym coś znajomego, lecz nim zdołała się zorientować co to konkretnie jest, pocałunek skończył się równie niespodziewanie, jak się zaczął.
- Lepiej dowiedzieć się samemu. - szepnął ze złośliwym uśmiechem, odsuwając głowę do tyłu i rozluźniajac palce, aby mogła wydobyć z siebie głos.
- Przyjemniej - zgodziła się z nim, oblizując usta. Miała ochotę rozmasować szyję, jednak tego nie zrobiła. Ciekawiło ją czy zostaną ślady, ale miała to w poważaniu. Pewnie popełniła błąd, ale i to nie obchodziło jej w tej chwili. - Jak myślisz, podobało się im przedstawienie? - Zapytała, nie odwracając od niego spojrzenia.
Parsknął i bezradnie wzruszył ramionami, wygladając przy tym niczym wcielenie samej niewinności.
- Jebie mnie to? - bardziej stwierdził niż spytał, szczerząc się wyjątkowo zębato.
Skinęła lekko głową, minimalnie. Musiała przyznać, że nieco zazdrości mu tego podejścia, jednak wypowiedzieć swych myśli na głos nie zamierzała.
- Podobasz mi się - stwierdziła po prostu, bo tak było. I bynajmniej nie chodziło o wygląd czy jakieś mdłe czułostki, o których paplają głupie siksy. Jeżeli byłaby w stanie komuś faktycznie zaufać, to Rhys plasował się na bardzo wysokiej pozycji.
- Chcesz kolejną działkę? - zapytał niby poważnie, ale stwierdzić do końca nie potrafiła. Nie, gdy nie widziała jego oczu. Znów mógł ją wkręcać, żartować sobie z nij, albo jeszcze co innego. - Było nie grymasić wczoraj, Dla ciebie nawet bym kurwa jeszcze trochę siły znalazł. - pił zdaje się do rzuconej poprzedniej nocy propozycji… lub chodziło o dowcip.
- Mam swój zapas. - Czy mówił poważnie, czy też nie, to i tak niewielką jej robiło różnicę. Mógł sobie żartować, jednak ona lubiła być poważna. Przeważnie… - Nie lubię być ostatnia na liście, skarbie. Resztkami mnie nie zadowolisz.
Uśmiechnęła się, słodziutko. O tak, podobał się jej… Tyle, że nie on jeden.
- I jeszcze zaborcza… - pokiwał łbem, przytakując pewno swoim niewypowiedzianym myslom, czy spostrzeżeniom. - Jakim chujem do tej pory na siebie nie wpadliśmy? Ten pierdolnik nie jest przesadnie duży. Poza tym “ostatni będą pierwszymi” jak mawia tej jebnięty klecha z trzeciego. Bądź dobrą dziewczyną, miłuj bliźniego swego - pownownie się zbliżył, a ich nosy prawie się zetknęły - Wtedy bliźni jest miły dla ciebie. Życie to biznes, nie ma nic za darmo, mała. Trza się postarać, samo z nieba nie spadnie, nie wierz bajkom. - z premedytacją dmuchnął dziewczynie prosto w nos.
Za kogo on ją niby miał… Ona żyła wedle tej zasady całe swoje życie. Uczyć jej nie trzeba było.
Niemal prychnęła, jednak zamiast tego wysunęła nieco podbrudek żeby ich usta znalazły się bliżej i odpowiedziała przesuwając językiem po jego wargach.
- Ależ ja kocham swych bliźnich, nie słyszałeś? - zapytała niewinnie. O bajkach nie miała zamiaru z nim dyskutować. To czy w nie uwierzy czy nie, to była jej sprawa. Tak samo jak nikt jej ręki nie poda niczym dobry samarytanin, gdy poślizgnie się na swych decyzjach. Przynajmniej jednak będą to jej decyzje.
- Więc jesteś naiwna - skrzywił się nieprzyjemnie, w ton głosu wdarły się lodowe okruchy. - Ślepa… w czym lepsza od tego bydła? - kiwnął brodą w stronę schodów. - Nie pierdol, bo jeszcze uwierzę...jak oni.
- W niczym - skinęła głową, odpowiadając całkiem obojętnie. - Jestem tylko kolejnym trupem, Rhys. Szkoda marnować na mnie czas - odwróciła głowę, w stronę schodów. - Jednak naiwna nie jestem - dodała.
- Zła odpowiedź. - prychnął teraz już cięty. Używając wolnej ręki stanowczo skierował twarz dziewczyny na powrót w swoją stronę, nic nie robiąc sobie z tego, że ściska podbródek może odrobinę zbyt mocno. - Opuszczając gardę sama prosisz się o cios, więc jej do kurwy nędzy nie opuszczaj póki nie masz pewności z kim gadasz.
Powinna się zapewne skrzywić, jednak nie miała ochoty dawać mu tej przewagi. Nie miała nic przeciwko bólowi, działał przyjemnie orzeźwiająco na umysł. Pomagał układać myśli, podobnie jak wycieńczające ćwiczenia. Ot, taki mały strzał. Zamiast tego poszerzyła uśmiech, aczkolwiek nie należało to ani do łatwych ani przyjemnych. Nie odpowiedziała, ograniczając się tylko do patrzenia na niego. Było w tym wzroku zarówno rozbawienie jak i pewne zaciekawienie. Ciekawiło ją z jakiego powodu akurat to nią się zainteresował. I po jaką cholerę sili się na te cholerne pouczanie.
Gapili się na siebie dłuższą chwilę, milcząc i próbując przejrzeć maski za jakimi każde z nich skrywało prawdziwie myśli. Pojedynek przerwało poruszenie wśród trupów, a ich zbita masa wypluła z siebie Ortegę, prowadzącego pod ramię zaspaną, półprzytomną medyczkę oddziałową. Wyglądało na to, że wreszcie są w komplecie, lecz czy był to powód do radości? Nacisk na twarzy nie zmalał, wciąż widziała przed sobą skrzywioną, niedogoloną twarz Rhysa, sapiącą jej w nos podejrzaną mieszanką ziół, czy innych chemikaliów. Skoro pochodziła z Rynku, pewność miał tylko jej twórca. Na pograniczu rejestracji zdrowego oka mignęła Teri blond głowa, a zaraz potem burza rudych, potarganych włosów.
- Problem? - usłyszała znajomy, marudny głos. Przeplótł się z rozdzierajacym ziewnięciem.
Podły wzruszył ramionami i była to jedyna aktywnośc ruchowa w jego wykonaniu.
- Co sądzisz, mała? - zwrócił się do Sydney. - Mamy problem?
- Nie widzę żadnego -
odpowiedziała, nie spuszczając wzroku z Rhysa. Jej spojrzenie jednak stwardniało, dając Podłemu wyraźny przekaz by spierdalał. Czas na zabawę dobiegł końca. Jak będzie chciał, i o ile przeżyją, mogą dokończyć dyskusję później. Uśmiechała się jednak nadal, może nawet ciut szerzej.
- No i gitara. - zwolnił uścisk i na pożegnanie poklepał ją po policzku samymi końcami palców. Wyprostował plecy i wybitnie znudzony wbił ręce w kieszenie. - Możemy kurwa ruszać? Jeszcze trochę i się posramy ze starości. - mówił do Ortegi, ale patrzył na średnio ogarniętą Lysovą, która apatycznie próbowała spleść włosy w warkocz. Mruknęła coś średnio zrozumiałego i podtoczyła się do wraku okupowanego przez jazgoczące na siebie rodzeństwo.
- Powiedz reszcie, że ruszamy za pięć minut. - Aidan również odprowadzał rudą wzrokiem, ale pod koniec wrócił uwagą do bliższych problemów. Nie uśmiechał się, nie złościł. Po prostu stał, beznamiętny na otaczających ludzi i krajobraz.
- Mhm. - Skwitował jego rozmówca, wracając do początkowego poziomu wygadania.
Nim ponownie Ortega zabrał głos, minęło kilka długich sekund.
- W porządku, Teri? - pytanie zawisło gdzieś między nimi, a oddalajacymi sie szybko plecami nożownika - Odpoczęłaś jak radziłem?
Sydney skinęła głową, a następnie odchyliła ją opierając o ścianę za sobą. Stan Alisy jej nie interesował. Jej głupota także. Miała dość problemów na głowie by martwić się o kogoś, kto najwyraźniej nie był w stanie dostrzec powagi zagrożenia, jakie stanowił dla samego siebie. Najwyżej padnie trupem.
- Odpoczęłam - mruknęła w odpowiedzi. Nie widziała powodu by konkretyzować swoją wypowiedź. Skoro nikt nic nie widział i nic nie wie…
- Przynajmniej ty nie sprawiasz problemów. - Westchnął z cieniem rezygnacji i uśmiechnął się ciepło jak na niego. Szybko jednak na jego twarz powróciła powaga. Wyciągnął rękę, kiwając brodą w stronę wyjścia. - Chodź, czeka nas ładny spacer. Idziesz ze mną, nie będzie źle. Zobaczysz…. mam twoje zabawki. Znikniemy szczekaczom z oczu i je dostaniesz, a także mały prezent. - W szarych oczach błysnęło rozbawienie. - Każdy z was dostanie, powinno ci się spodobać.
Teri ponownie skinęła głową, nie komentując jego słów. Jakikolwiek ten spacer by miał nie być, był lepszy niż to co czekało w trupiarni. Pochyliła się by chwycić plecak i zarzucić go sobie na plecy, upewniając się że dobrze leży. Nie skorzystała z jego dłoni, zamiast tego po prostu stanęła u jego boku.
- Chodźmy zatem - rzuciła tylko, uśmiechając się pod nosem.
Gdy dłoń Aidana wylądowała na jej ramieniu, uśmiech ten poszerzył się lekko, a z ust wyrwało westchnienie. W przeciwieństwie do Rhysa, Ortega działał na nią na swój sposób relaksująco. Fakt, doprowadzał ją do szału swymi bajeczkami, niedopowiedzeniami i cichym skradaniem, ale jednocześnie potrafiła się przy nim otworzyć. Była to bardzo niebezpieczna broń w dłoni tego mężczyzny, przez co musiała być dwa razy bardziej ostrożna, gdy z nim rozmawiała. Podobało się jej to. Była także zadowolona z tego, że najwyraźniej zajął się sobą. Nie czuła już tego gorąca od niego i wyglądał nieco lepiej. To z kolei dawało im nieco większe szanse na przeżycie. Tak, zdecydowanie była to troska i Teri nie zamierzała się okłamywać w tej kwestii. Zależało jej na tym by Aidan dotarł cało do celu, a one wraz z nim. Zależało jej też by to samo tyczyło się Rhysa. Bez wątpienia świadczyło to o jej nienormalności. A może wręcz przeciwnie? Kogo to obchodziło…
Rozbawione spojrzenia Podłego, na których parę razy go przyłapała, powodowały, że dobry humor nie opuszczał jej ani na chwilę. Przed śmiechem powstrzymywała ją zwykła upartość. Nie mogła doczekać się chwili gdy nabierze powietrza pełną piersią, gdy poczuje na nadgarstkach ciężar swoich noży, gdy wyjdzie. Wiedziała, że będzie ciężko, jednak ona zrobi wszystko by dotrzeć żywą. Aidan właśnie dorobił się nowego cienia.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:45.
Grave Witch jest offline  
Stary 08-03-2016, 23:55   #7
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Czyściec - Brama główna; 14 godzin do zmroku


Mawiano niegdyś, że najniebezpieczniejszym przeciwnikiem jest ten, kto nie ma już nic do stracenia, albowiem doskonale zdaje sobie sprawę z własnego położenia i tego, że cokolwiek nie zrobi prawdopodobnie skończy marnie, bez najmniejszej szansy na ratunek. To właśnie najbardziej ryzykowne próby mogły podnieść ludzkość z kolan. Z niebezpieczeństwa i niepewności wypływała siła napędzana desperacją, która popychała do działania mobilizując mięśnie, klarując myśli. Ten, komu nie pozostawiono wyboru, pchnięto do granic ostateczności, często znajdywał w sobie pokłady siły o których istnieniu nie miał pojęcia, gdyż razem z owym wyborem odbierano mu najczęściej jeszcze jedną rzecz - strach. Brak zasad otwierał mu oczy - już nie musiał się niczego lękać, stawał ponad prawami czy konwenansami. Działał instynktownie, aktywując w sobie zakorzenione w podświadomości odruchy, nabyte gdy jego gatunek skrywał się jeszcze w jaskiniach. Teraz zaś los zakręcił kołem historii, ponownie stawiając człowieka na samym końcu łańcucha pokarmowego.
Ludzkość… jakże to dumnie i pusto brzmiało.


Zlękniona, wygłodniała grupa ludzi, zamieszkujących te kilka pieter Czyśćca, z dumą nie miała nic wspólnego, przynajmniej nie w tej chwili. Za to pustka wyzierająca z prawie dwóch setek twarzy była az nadto widoczna - kładła się cieniem na bladych obliczach, uwypuklając czarną melancholią bruzdy zmarszczek. Malowała na szkle oczu obrazy z lęku i niepewności, okraszone solidnie goryczą błąkającą się po spierzchniętych wargach.

Przez podobny niskiemu buczeniu zaniepokojonych pszczół pomruk, przebiło się jedno wypowiedziane donośnym i pewnym siebie głosem słowo. James Ortega darował sobie długie przemowy i pożegnania, ograniczając się do prostego.
- Powodzenia.

Rozmowy umilkły niczym ucięte ostrym nożem. Jeszcze minutę temu zarówno wśród czającego się przy zejściu na dolne piętra tłumu, jak i w grupie zwiadowczej, czekającej na wyjście poza kompleks, dało się słyszeć ciche szepty rozmów, lub głośniejsze wybuchy podszytej nerwami radości, teraz wszystko to ucichło. Cisza wwiercała się w uszy, pogłębiając uczucie lęku. Nawet w pozornie beztroskiej, hałaśliwej zgrai rozłożonej na zdezelowanych wrakach starych samochodów zapanował spokój. Ironiczne uśmieszki spełzły z oblicz, zostawiając po sobie wyraz czystego zacięcia i determinacji. Czas żartów i lenistwa się skończył, pozostawało wziąć się w garść aby skupić się na zleconym zadaniu, wykonując je jak najlepiej. Ludzie patrzyli po sobie, jakby chcąc się upewnić czy na pewno robią dobrze, a najbliższe godziny ich życia mają sens i są potrzebne… choćby miały się okazać ostatnimi. Nikt nie dawał gwarancji na bezpieczny powrót, nikt też jej nie wymagał. Na powierzchni wszystko mogło się zdarzyć, zaś robienie zakładów o to co trafią tym razem wykraczało poza przyjęte normy tolerancji. Woleli nie myśleć na ile sposobów dane im będzie zginąć, jak marnie zapowiadała się kilkunastogodzinna wycieczka, zwłaszcza że prócz doświadczonych członków zwiadu, oddział składał się z typowych podpowierzchniowców, cywili - jak mawiano podobno kiedyś, bardzo dawno temu. Gdy istniały wojska, armie i rząd, a świat wypełniał zgiełk, chaos przemieszczającej się z miejsca na miejsce ludzkiej masy i blask świateł, niegasnących nawet w najczarniejszych godzinach nocy. W czasach, kiedy to człowiek był panem Ziemi: z wysoko uniesioną głową, dumnie panoszył się po jej powierzchni nie tylko za dnia. Mieszkał tam na stałe, biorąc we władanie lądy, morza, a nawet niebo. Drwił z natury, powoli doba po dobie, rujnując jej naturalne piękno. To czego nie umiał sobie podporządkować - niszczył, tępił bezlitośnie, zostawiając za sobą wypalone zgliszcza. Do czasu.
Los bywał przewrotny.

W pulsującą na skroniach flautę wdarł się chrobot metalu trącego o metal. Zajęczały łańcuchy, skrzypnęły przekładnie i przy akompaniamencie metalicznego chrzęstu wrota na powierzchnię uchylono na tyle, by bez problemu dało się przejść gęsiego. Szersze otwieranie mijało się z celem, było też niepotrzebnym kuszeniem losu.

- Achh… jak ja kurwa tego nienawidzę. - Głos Podłego zlał się w jedno z ochrypła skargą złomu. Szedł powoli między Stone’m, a Lysovą, krzywiąc przy tym usta, jakby mu się właśnie działa wielka krzywda.

Na zaczepkę pierwsza odpowiedziała Chester, marszcząc czoło i unosząc teatralnie oczy ku sufitowi. Wciąż znajdowali sie na znanym, zabezpieczonym terenie, więc zamiast usadzić oponenta aby zamknął się i przestał roznosić dźwięki po okolicy, sama prychnęła pod nosem.
- O czymś konkretnym mówisz, czy tak ogólnie dzielisz się wrażeniami i spostrzeżeniami? - Zgrywała spokojną, ale drgający nieznacznie zewnętrzny kącik lewego oka przeczył owemu pozornemu stoicyzmowi.

- Zapodać alfabetycznie? - wyszczerz dealera był równie szeroki co nieszczery, choć dobrze udawał niewinność. Wrodzoną oczywiście, albowiem typki jego pokroju zaliczały się do wcieleń niewinności już z samej definicji.

- Co ci niby nie pasuje… znowu? - dziewczyna obróciła się przez ramię, posyłając rozmówcy lekko zirytowane spojrzenie spod czarnej grzywki.

Rhys wskazał brodą na rozpościerający się przed nimi krajobraz, który po pierwszej chwili oślepienia przez nagłą zmianę natężenia światła zaczął nabierać wyraźniejszych konturów. Pierwsze kilkaset metrów pustej, płaskiej przestrzeni dało się uznać jako neutralne - pas ziemi niczyjej, pomiędzy światem, a ostatnim bezpiecznym dla człowieka przyczółkiem. Niegdyś zajmowana przez setki samochodów gładka płyta parkingu, teraz świeciła pustkami, jako że większości wraków użyto do zabezpieczenia samego kompleksu, budując barykady, zapory w nadziei, że masa skorodowanej stali i sparciałej gumy da radę zatrzymać ewentualnie niebezpieczeństwa. Do tej pory się sprawdzało, lecz wszystko co dobre kiedyś sie kończyło.


- Szaro i smętnie… jak szary, smętny chuj. No ja pierdolę, jakby ktoś mi przyjebał ścierą do podłogi prosto w mordę - mlasnął pokazowo, po czym skrzywił się i splunął pod nogi - I nawet smakuje jak stara ściera. - zakończył podtykając do ust piersiówkę, aby ostentacyjnie pociągnąć z niej zdrowo aż zagulgotało w przełyku.

- Zawsze możesz wrócić. - Aidan nie odwrócił się, posłał raptem za plecy parę cierpkich, choć wypowiedzianych spokojnym tonem słów. Ponad ludzkimi głowami chmury barwy stali pędziły pospiesznie w sobie tylko znanym celu, ciągnąc po firmamencie nabrzmiałe śniegiem brzuszyska. Przez kilka sekund spoglądał w niebo, by finalnie przenieść wzrok na majaczące w oddali, rozmyte kontury miasta. Prócz mrozu w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze. Przy każdym wdechu zostawiało na języku subtelny, drażniący osad o posmaku popiołu. - Nikt tu nikogo nie trzyma na siłę.

- No kurwa już biegnę. - wzruszył bezczelnie ramionami - Patrz jak zapierdalam, normalnie aż mi laczki zaraz zlecą. Mamy umowę, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.

W tym czasie druga zwiadowczyni szła z opuszczoną nisko głową i splecionymi na wysokości piersi dłońmi. Idący obok Kit dostrzegł, ze ma zamknięte oczy, usłyszał też zduszone mruczenie.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie: święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi…

- Zawsze musimy przez to przechodzić? - teatralny szept Drake’a poniósł się po całej żywej kolumnie tym lepiej słyszalny, że poprzedzony pożegnalnym chrobotem bramy.

- Daj jej spokój - upomniała go siostra, posyłając jednocześnie kontrolnego plaska w potylicę. Uderzenie plus nagły powiew wiatru skumulowały się do tego stopnia, że czapka zleciała mu z głowy i wylądowałaby na śniegu, gdyby nie złapał jej prawie w ostatniej chwili. Obrócił się z wyrzutem wyraźnym niczym wymalowane farbą na twarzy znaki.

- Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego...

- Bóg nie istnieje. Amen. - Podły wciął się w modlitwę i zakończył ją z typowym dla siebie urokiem cynicznego chuja. Reszta w tym czasie zdążyła wziąć do rąk łuki oraz kusze - standardowe wyposażenie zwiadu.

Co dziwne nawet żyjąca podobno na stałe pod ziemią medyczka ściskała pewnie syntetyczny majdan, poprawiając przy okazji ułożenie kołczanu na plecach. Widząc pytające spojrzenie elementu wywrotowego, mrugnęła konspiracyjnie.
- Skąd wiesz że nie istnieje? - spytała, wydymając przy tym nieznacznie wargi.

- A ty skąd masz pewność, że gapi się na ciebie zza którejś z chmurek? - parsknął w odpowiedzi - To kurwa dziecinne.

- To że czegoś nie widać nie znaczy że tego nie ma. Nie widzisz powietrza, ani promieniowania, ale czy to oznacza że nie istnieją? - ruda zamyśliła się wyraźnie, wodząc wzrokiem po ustawiających się w szyku towarzyszach. Na przedzie wylądował Aidan, zaraz za nim stanęła ta barmanka i Kit z Żółtą Małpą. Reszta rozstawiała się strategicznie po bokach, pochód zaś miał zamykać siwulec objuczony ciężką torbą. Chester ruszyła jako pierwsze, nie oglądając się za plecy. Widocznie miała robić za czujkę.
- Czym oddychasz w takim razie?

- Ja pierdolę…

- Dobra, weź jej nie nakręcaj - prośba Drake’a wyglądała na szczerą. Miał też minę znawcy. Doskonale zdawał sobie sprawę co sie stanie, jeśli otoczenie nie posłucha jego płynącej z dobrego serca porady… ale Podły miał to najwyraźniej w dupie.

- Gdyby istniał to czy pozwoliłby na to? - wskazał ręką na ruiny.

- On dał nam wolną wolę. - Jinx otworzyła w końcu oczy, opuściła też ręce, uprzednio chowając pod ubranie wisiorek na złotym łańcuszku. Biorąc pod uwagę wcześniejszą modlitwę, zapewne miała tam krzyżyk czy inny medalik. - Wybór czynienia dobra i zła.

Rhys odparował, kręcąc z niesmakiem ciemnowłosym łbem.
- To żeśmy się kurwa spisali.

- Zasłużyliśmy na medal. - wbrew powadze sytuacji Ortega nie wydawał się spięty. Spoglądał spokojnie na resztę towarzystwa, nie poganiając ani nie nakazując ciszy. Jeszcze. Przekazał tylko plecak Simmons’owi, zostawiając sobie raptem broń.

- Albo na wieki pokuty, klęczenia na grochu… - z samego końca dobiegło rozbawione prychnięcie Dietera.

- No ba, że zasłużyliśmy na całe to gówno. Wszyscy po kolei jak jeden chuj. Jebnę wam potem order z ziemniaka. - Były dealer chyba wyłapał coś w spojrzeniu Aidana, bo momentalnie spoważniał, wracając do standardowej pozy mruka. - Ale teraz skleić japy i zapierdalamy zanim się porzygam albo legnę krzyżem na śniegu.

Blondyn przytaknął, zgadzając się z przedmówcą… albo czymkolwiek co zostało wcześniej powiedziane.
- Mamy trzynaście godzin żeby dotrzeć na miejsce. - zaczął gdy zapadła cisza. W tym przypominał ojca: ludzie często milkli akurat w momencie w którym postanawiał zabrać głos. - Godzinę zostawiamy jako bufor bezpieczeństwa na przygotowanie posterunku do zapadnięcia zmroku. Na razie narzucimy szybkie tempo, póki teren jest płaski, a widoczność dobra. Nim dotrzemy do pierwszych zabudowań chcę zaoszczędzić jak najwięcej czasu. Jest opcja że będziemy go potem potrzebować. - nie rozwodził się dokładnie nad tym co może im grozić. Wiedzieli to wystarczająco dobrze i bez siania defetyzmu.
- Pierwszą przerwę robimy przy starej fabryce za wiaduktem. To około dziesięciu kilometrów. - ci którzy wiedzieli gdzie to jest kiwali głowami, przyjmując lokalizację postoju do wiadomości bez szemrania. Szare oczy spoczęły po kolei na osobach spoza zwiadu. - Z waszą kondycją…

Ruszyli dalej przed siebie w całkowitym milczeniu, nie oglądając się za plecy, gdzie zostawiali wszystko co dane im było do tej pory poznać. Żegnali ciszą rodziny, bliskich, przyjaciół i wrogów. Witali to co nieznane. W głębi serc zastanawiali się, czy dane im będzie raz jeszcze zapukać do bram Czyśćca, a może… mieli nadzieję.
Nadzieja - ona ponoć zawsze umiera ostatnia.



 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:46.
Zombianna jest offline  
Stary 16-03-2016, 00:54   #8
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Ruszyli. Wreszcie, po niekończących się, jak się Teri zdawało, gatkach o niczym i pieprzeniu trzy po trzy, ruszyli. Odetchnęła z ulgą delikatnie podszytą niepokojem, jednak miała to w dupie. Cokolwiek miało ją spotkać za bramą i tak wydawało się lepsze od tego syfu, który za sobą zostawiała.
Pierwsze pół kilometra dała radę przebyć z głupią nadzieją, że jednak da radę wyjść z tego bez większych oznak słabości, które napełniłyby jej usta goryczą. Gówno prawda… Kolejne kroki zdawały się trudniejsze, oddech uparcie wtłaczany w płuca powodował więcej bólu niż ulgi. Starała się ignorować wszystkie objawy wyczerpania, jakie wysyłało do jej mózgu ciało, jednak sztuka ta wychodziła jej tylko przez krótki odcinek drogi. Gdyby nie to, że oddech się jej rwał, z przyjemnością wypuściłaby z ust wiązankę, której nie powstydziłyby się dziwki z piątego.
Uparła się jednak. Wargi miały tego pecha, że przyszło im zapłacić za ów upór. Starała się nie rozgryźć ich. Skupiła na tym myśli, rozważając powoli każdą nieprzyjemną konsekwencję takiego czynu. Później te przyjemne. Na koniec posłała kolejną, niemą wiązankę kierowaną w stronę tego pierdolonego świata, w którym przyszło jej żyć.
Nic to jednak… Wiedziała, że da radę bo zwyczajnie była zbyt zawzięta by nie dać. Trzymała się uparcie na powierzchni, bo tam było jej miejsce. Przeczesywała wzrokiem okolicę, zajmując myśli rozgryzaniem wszystkich, nawet najdrobniejszych elementów krajobrazu jakie była w stanie dostrzec. Wszystko, byle tylko nie myśleć o wzmagającym się bólu i własnej słabości.

Gdy podły podsunął jej pod nos piersiówkę, w pierwszej chwili miała ochotę zrezygnować z kosztowania jej zawartości. To w końcu był Rhys, cholera wiedziała co kryło się za tym gestem. Nie mogło to jednak być coś, co by jej miało zaszkodzić. W innym wypadku nie piłby tego, co piersiówka zawierała. Zepchnęła więc wszelkie ale i skorzystała z tego, że Aidan jest zbyt zajęty pilnowaniem trasy, którą mieli podążać.
Ulga sprawiła, że miała ochotę podziękować Podłemu w nieco inny sposób niż lekkie skinięcie głową. Była to bardzo krótka chwila szaleństwa, która minęła pod naporem rzeczywistości. Istniała spora szansa, że nie będzie się musiała obawiać tego, co czeka na nich na końcu drogi bo zwyczajnie wyciągnie kopyta zanim tam w ogóle dotrą. Poddanie się jednak nie leżało w jej naturze. Walczyła od urodzenia i ani myślała zamienić się w pieprzonego trupa tylko dlatego, że na jej drodze pojawiły się przeciwności. Jak będzie musiała to stanie do walki z własnym ciałem i wygra, bo innej opcji nie zamierzała brać pod uwagę. Ciekawiło ją czego Rhys sobie później zażyczy, bo w to że był to gest serca, pozbawiony haka, nie wierzyła. I chociażby dla szansy zdobycia tej wiedzy, zamierzała przetrwać.

Niepokój wzbudzał w niej nie tylko jej własny stan, ale i Aidana. Zwykle nie miała zwyczaju przejmować się innymi, jednak on był tu istotny. Czy faktycznie, czy też tylko dlatego, że ona tak chciała, nie miało znaczenia. Jego gorączka ją niepokoiła. W trakcie tych razów, gdy lądowała pod nim, miała wrażenie że zaraz śnieg zacznie wokół nich topnieć. Gorący facet… Problem w tym, że w tym konkretnym wypadku wolałaby go w ciut zimniejszym wydaniu. Nie odezwała się jednak bo ani miejsce do takiej rozmowy nie było odpowiednie ani też czas. Odsunęła więc ten chwilowo nikomu niepotrzebny dzwonek alarmowy i skupiła się na przebieraniu opornymi nogami. Był dorosły… Niekoniecznie mądry, ale na to nie mogła nic poradzić. Jak będzie trzeba to go dobije. O ile sama wcześniej nie padnie…

Mury, a raczej to co z nich zostało, a co okazało się ich przystankiem, powitała z ulgą. Widok lądującego na plecach Rhysa poprawił jej humor w stopniu znacznym, zbytnio jednak była zajęta pompowaniem powietrza do płuc by skorzystać z okazji do wbicia mu szpili.
- Mieliśmy dobre tempo - Aidan wydawał się być zadowolony, w przeciwieństwie do Teri, która była równie radosna w tej chwili co słoneczko w trakcie burzy. - Kwadrans na odpoczynek i idziemy dalej.
Po namyśle i paru chwiejnych krokach, zdecydowała się zająć miejsce pod ścianą, jednak nie za daleko Ortegi. Nie chciała siadać ani tym bardziej leżeć. Musiała utrzymać się w pionie, a oparcie pleców o stabilne podłoże brzmiało w jej myślach wystarczająco rozsądnie. Odpoczywać można było na różne sposoby. Ten, który wybrała miał tą zaletę, że nie niósł ze sobą ryzyka zastania i niemożliwości ponownego zmuszenia ich do ruchu. Znała ból, który temu towarzyszył, więc zamiast korzystać z bezruchu i poświęcić go na lenistwo, skupiła się na powolnym napinaniu i rozluźnianiu mięśni. Całkiem jak po ostrej rundce ćwiczeń w Trupiarni. Najpierw te mniej istotne, powoli wspinając się ku tym ważniejszym, by na koniec poświęcić dłuższą chwilę tym, które ucierpiały najbardziej. Kontrola nad ciałem była dla niej bardzo ważna i nie zamierzała pozwalać by utracić ją na dłużej niż było to absolutnie konieczne.

Przy okazji tych czynności obserwowała zbieraninę, która jej towarzyszyła. Jej wzrok bez wątpienia tkwił dłużej przy Podłym i Aidanie, jednak nie pominęła nikogo. Ich zachowania były cennymi informacjami, których nie powinno się ignorować tylko dlatego, że się jest wykończonym.
Zdjęła plecak i zajęła się barkami. Miała ochotę sięgnąć po butelkę ale powstrzymała tą ochotę. Zamiast tego wsunęła dłoń do kieszeni i zacisnęła ją na nożu, a następnie wyjęła go. Ciche “klik” było powitaniem starego przyjaciela. Z nim u boku mogła stawić czoła tej piekielnej drodze bowiem tylko jemu ufała. Ostrze jeszcze nigdy jej nie zdradziło. Zawsze w pobliżu, zawsze gotowe by przyjść z pomocą. Dające i wymagające, to fakt, zasady jednak były jej znane i akceptowała je w pełni.

Czekała cierpliwie. Tak jak wtedy gdy biwakowali zanim Ortega przyprowadził Alisę, tak i teraz nie miała zamiaru rozpoczynać pogaduch. Słuchała i przyglądała się, przesuwając opuszkami palców po głowni.
 

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:46.
Grave Witch jest offline  
Stary 19-03-2016, 23:12   #9
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Jak głupia zaspała w najważniejszym dniu swojego życia… i być może ostatnim, przez co zabrakło jej czasu na wiele z zaplanowanych na poranek czynności. Nie sprawdziła ostatni razy plecaka, nie zdążyła zjeść porządnego śniadania, ani pożegnać się z Petrą jak Bóg przykazał. Wymieniły raptem uściski i parę zdań, w których Alisa zapewniła kilkuletnią siostrzyczkę o tym że wkrótce wróci i jeszcze przyniesie jej coś ciekawego, o ile będzie grzeczna i we wszystkim posłucha tego, co wymaga od niej mama albo tata. Tego ostatniego najbardziej żałowała, ale nie mogla cofnąć się do poprzedniego wieczora i rozegrać go raz jeszcze, tym razem kompletnie inaczej. Nie żałowała, ani nie miała za złe Drake’owi niespodziewanych, ale bardzo przyjemnych odwiedzin. Była na niego wściekła, bo jej nie obudził, a przez nagły zwrot akcji tuż przed zaśnięciem zapomniała nakręcić budzik.

Teraz jednak zostawiła niezałatwione sprawy za sobą, kilkanaście metrów z tyłu i pod ziemią. Przed sobą zaś miała nową ścieżkę, pełną zarówno niebezpieczeństwo jak i możliwości - jedno przeplatało się z drugim i choćby chciała, rudowłosa kobieta nie umiałaby chyba oddzielić ich od siebie. Każdy element jaki napotka przez najbliższe godziny albo przyczyni się do jej sukcesu, albo porażki. Może złamie nogę na nierównym terenie? Albo zgarnie po drodze jeden z tych rzadkich i jakże pożądanych tworów w postaci Czarcich Oczu i innych grzybopodobnych narośli o właściwościach pokrewnych dawnym antybiotykom? Przydałoby się im coś takiego właśnie teraz. Już, w tej chwili. Bez wahania podałaby je Aidanowi.

Uparty dupek parł przed siebie, a ona w każdym jego ruchu widziała utajone oznaki boleści. Szedł dumny, wyprostowany… ale tylko z bronią w ręku, bez jakiegokolwiek zbędnego obciążenia. Jego toboły niósł Drake, sapiąc przy tym tylko odrobinę mniej niż ona.

Brak kondycji bolał, dosłownie i w przenośni. Co innego skakać po schodach Czyśćca od góry do dołu i od dołu do góry, jeżeli na dłuższą metę człowiek nie potrafił przejść kilku kilometrów bez zadyszki. Rasa kretów, szczurów tunelowych - oto czym się stali. Nawet słońce raziło jej oczy, chociaż schowane za chmurami. Było zbyt jasno, ponuro. Otaczający Alisę ołowiany świat nie napawał optymizmem… i ta wszechobecna cisza. Wydawało się jej, że wierci w uszach trafiając prosto do mózgu i serca. Dobrze, że skrzypienie śniegu pod stopami niwelowało ją przypominając że jeszcze żyją, co w otaczającym ich aktualnie terenie nie należało do faktów stałych, bądź niezmiennych.

Szybko wpadła w rytm i odrętwienie, woląc wyłączyć myśli i skupić się na szybkim marszu, wyciskającym z klatki piersiowej urywane, chrapliwe oddechy. Nadganiali jej spóźnialstwo - nikt nie powiedział tego wprost, ale medyczka wiedziała o tym doskonale. Gdyby nie zaspała, mogliby odrobinę zwolnić, zamiast gnać na złamanie karku. Zmrok, jako wredna kreatura pozbawiona litości i sumienia, nie poczeka na nich, zapadając gdy już znajdą się bezpieczni w strefie nowego posterunku.

Lewa noga, prawa… lewa i ponownie prawa. Wdech, wydech, wdech… ostra kolka w boku, pot wstępujący na czoło. Paść na sygnał, wtulić twarz w lodowaty śnieg. Czekać na sygnał, podnieść się i iść. Lewa noga, prawa… lewa i ponownie prawa.
Wdech, wydech…

Wyłączenie myślenia pomogło się nie rozpłakać. Co jeśli juz nigdy nie zobaczy Petry? Nie zdążyła jej tylu rzeczy powiedzieć… za to gapiła się teraz tępo w uciekający spod nóg śnieg, co pewien czas badając najbliższą okolicę oraz plecy idącego z przodu Ortegi. Nie mogła dostrzec jego twarzy, ale martwiłaby się z każdym kilometrem coraz mocniej. Gdyby nie zamknęła się na bodźce zewnętrzne, ograniczając mózg do powtarzania znanych informacji jakie wyciągnęła z książek odkąd nauczyła się czytać. Tylko dzięki temu dotarła w jednym psychicznym kawałku do miejsca postoju, gdzie zwaliła się jak długa na śnieg zaraz obok Podłego. Łapiąc łapczywie oddech, patrzyli sobie w oczy przez dobre dwie minuty. Pewno nie powinni się kłaść po takim wysiłku, ale już widziała że w tej akurat sekundzie oboje mają to równie głęboko w dupie.

- Zapierdolą nas kurwa tym tempem, zanim dotrzemy gdzie kurwa mamy dotrzeć - usłyszała jak wysapał dyskretnie, a gdzieś na dnie jego oczu dostrzegła… obawę? - Jebani sadyści…

- Spokojnie… - sapnęła równie cicho, przysuwając się odrobinę do leżącego obok mężczyzny. Łuk odłożyła na ziemię za plecami - Teraz będzie łatwiej. Do tej pory szliśmy po płaskim, otwartym terenie, teraz wchodzimy na przedmieścia. Niskie, najwyżej dwupiętrowe budynki, szerokie ulice… musimy zwolnić.

- Skąd wiesz? - prychnął wyjątkowo nieprzekonany. Obrócił twarz w jej stronę i wydął pogardliwie wargi - Może nas kurwa pogonią aż zaczniemy błagać o litość?

Alisa pokręciła przecząco głową.
- Nie Rhys, nie pogonią. - zdobyła się na nieznaczny uśmieszek. Oto leżeli na śniegu pod gołym niebem i szeptali do siebie jak konspirująca para smarków - Byłam już tutaj, wiem co mówię. Trzeba zwolnić i iść ostrożnie.

- Bo nam coś wypierdoli zza rogu i ujebie łeb? - spytał, przyjmując dość beztroski ton głosu.

- Cieszę się, że przynajmniej ty się tu dobrze bawisz - Lysova westchnęła, a na jej twarzy pojawił się zębaty uśmieszek. Dobrze, że Podły nie tracił poczucia humoru. Miło było pogadać z kimś kto nie patrzył na resztę wilkiem, nie spinał się ani nie zajmował gardzeniem najbliższą okolicą wzrokowo, albowiem wypowiadanie słów było już zbędną utratą energii. - Coś w ten deseń właśnie. Dlatego odpocznijmy póki jeszcze możemy.

- Piętnaście minut, co?
- mina dealera wyrażała szczere powątpiewanie, że w tak krótkim czasie zdążą dojść do siebie po aż tak forsownym marszu

- Jeszcze żyjemy - zauważyła pogodnie, a on parsknął.

- No to żeś mnie kurwa pocieszyła...
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:46.
Zuzu jest offline  
Stary 21-04-2016, 16:54   #10
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

16 kwietnia 104 roku po Zagładzie.
Ruiny na Przedmieściach; 12 godzin do zmroku



Kwadrans… jak niby mieli wypocząć przez ten czas? Z jednej strony nie dostali go wiele, z drugiej zaś jeszcze przed paroma chwilami nie marzyli o niczym innym, tylko o krótkim postoju. Teraz zostało im to dane, mimo że po minach Ortegi i Simmonsów, Stone, Lysova i Sydney widzieli skrywaną usilnie… irytację? Nikt jednak na głos nie narzekał, żadne złe słowo nie zawisło gorzką, oskarżającą nutą pomiędzy dyszącymi ciężko, spoconymi niczym przysłowiowe myszy ludźmi. Zamiast narzekać i marudzić, rodzeństwo wymieniło spojrzenia, jakby naradzając się wzrokiem. Zaraz też synchronicznie obrócili się w stronę Aidana, na co ten kiwnął nieznacznie wydając nieme pozwolenie. Na co konkretnie okazało się dość szybko, kiedy parka rodzeństwa bezszelestnie zniknęła między spalonymi ścianami dawnej fabryki, służących teraz grupie za tymczasowy przystanek oraz schronienie przez wzrokiem istot niepowołanych.


- Uzupełnijcie płyny, jeśli potrzeba zjedzcie coś - blondyn przejechał wzrokiem po wszystkich zebranych, skupiając się dłużej na każdym cywilu po kolei. Zaczął od rozwalonego na ziemi, mającego wszystko ewidentnie gdzieś Rhysa, poprzez leżącą tuż obok Alisę, aby przenieść spojrzenie na starającego się trzymać fason Stone’a i finalnie przykuć oczy do oczu Teri. Tam je pozostawił kończąc obserwację, zaś następne jego słowa potwierdziły ciche wnioski Lysovy.
- Najgorszy odkryty teren mamy za sobą, teraz pójdzie zdecydowanie wolniej. Przed nami przedmieścia - zza pazuchy wyciągnął złożony starannie i zafoliowany, prostokątny pakunek wielkości dwóch rozłożonych dłoni. Ostrożnie odkręcił osłonę, by wydobyć spod niej zapełniony czarnymi liniami papier. Nim zdołał zrobić lub powiedzieć cokolwiek więcej, za jego plecami pojawili się poruszeni zwiadowcy. Dopadli do niego, szepcząc coś jedno przez drugie, a stojąca obok Kit’a Jinx zacisnęła pięści tak mocno, aż mężczyzna usłyszał chrupanie przeskakujących kostek. Choć nie słyszeli słów, wyraźnie wyczuwali zdenerwowanie - jakże kontrastujące ze zwyczajną dla tej rodzinki beztroską. Twarz Aidana zmieniała się pod wpływem owych rewelacji - mięśnie tężały i choć próbował zachować spokój, zwężenia źrenic kontrolować nie mógł - a te była barmanka widziała aż za dobrze, jako że wciąż utrzymywali kontakt wzrokowy. Dieter nie czekał, aż Simonsowie skończą raportować swoje rewelacje. Zamiast stać w bezruchu, z namaszczeniem ściągnął z ramienia parciany wór i klękając tuż obok rozpoczął żmudny proces odwijania paru dobrych metrów sznurka, robiącego za zamknięcie i ramię do niesienia jednocześnie.

Kit przez ułamek chwili zastanawiał się, czy to nie jakiś spektakl, przygotowany na cześć nowicjuszy, wnet jednak doszedł do wniosku, że mają do czynienia z jakimś zdarzeniem, które zaskoczyło wszystkich, na dodatek w sposób nieprzyjemny.
Wypytywać jednak nie zamierzał. Jeśli tamci zechcą, to się podzielą nowinami.

Zaś Teri uśmiechnęła się. Cokolwiek się nie zbliżało, ona nie miała nic przeciwko temu, by się z tym zmierzyć. Nie była jednak na tyle głupia by sądzić, że będzie to przyjemne spotkanie. Potrzebowała jednak czegoś, co zajmie jej głowę i resztę ciała czymś innym niż bezproduktywne rozmyślania i próby utrzymania się na nogach. Była też ciekawa, co takiego zdołało wyprowadzić wszystkich z równowagi. Rozciągnęła mięśnie i odsunęła plecy od ściany. Czekała na polecenia Aidana, tak jak jej przykazał jeszcze w Trupiarni. To był jego teren, nie jej.

Wyglądało jak problem, brzmiało jak problem i problemem śmierdziało na dziesięć metrów. Lysovej nie spodobało się nagłe poruszenie, nie zapowiadające niczego dobrego. Nie spodobała się jej też reakcje siwego ex-tropiciela, o przyciszonych szeptach nie wspominając. Cała wyprawa do tej pory szła podejrzanie gładko, bez większych niezapowiedzianych kłopotów i atrakcji. Przeszli spory odcinek trasy, nieznaczny w porównaniu do całej wyznaczonej na dziś drogi, ale Alisa i tak czuła w nogach ten szybko przemaszerowany dystans. Gdyby mieli teraz zacząć uciekać pewnie daleko nie udałoby się im zawędrować - jej, Kit’owi, Teri i być może Podłemu. Do tego ostatniego nie miała pewności, bo nie znała go zbyt dobrze. Jednak jego mina jasno zdradzała w której grupie będzie w razie problemów. A te właśnie nastały. Rozszerzone źrenice, wyraźna bladość nie mająca związku ze zmęczeniem, przyspieszony oddech. Rhys też nie chciał tu być, tak samo jak ruda medyczka. W tym jednym byli zgodni.
- Zakład, że dociągniemy do świtu oboje? - szepnęła do niego, uśmiechając się w ten sam cyniczny sposób w jaki on to zazwyczaj robił. Powiedzenie banału byle tylko odciągnąć myśli od stresu na krótki moment. Potrzebowali tego oboje.

W pierwszej chwili facet zamrugał jakby nie do końca pewny czy dobrze usłyszał. W drugiej sapnął i pokręcił nieznacznie głową, rozgarniając siwy popiół, o który opierał się policzkiem. Spojrzał na kobietę czujnie, zmarszczył brwi. Przemielił w czaszce zasłyszany tekst i finalnie parsknął, odrobinę mniej spięty.
- A o co leci zakład? - spytał już z chytrym wyszczerzem - Za darmo i na gębę tylko frajerzy się zakładają.

- To już “o przekonanie” wyszło z mody? - Alisa przewróciła oczami, udając że w tej właśnie chwili prawie śmiertelnie się obraża - Skoro już musi być o coś, to stawiam pół woreczka amfy domowej roboty… i jak znajdziesz coś użytecznego, to ci to przerobię na prochy. Pasi? - zakończyła używając zwrotu rodem z piątego piętra.

Podły udał, że poważnie zastanawia się nad propozycją, lecz w jego oczach widziała radość. Trafiła używając odpowiedniej przynęty pod akurat ten okaz ryby… czy jak to się kiedyś mówiło. Szybkie kiwniecie głową potwierdziło zawarcie układu.

- Zmiana planów - w końcu Aidan przestał szeptać i zwrócił się do wszystkich przyciszonym, ale wyraźnym głosem. Nastała chwila napiętej ciszy, po czym odkaszlnął i kontynuował, co prześlizgując wzrokiem po każdym po kolei - Przed nami zejście z wiaduktu. Żeby przejść dalej musimy pokonać trzysta metrów względnie osłoniętego terenu. Problem w tym, że nie jest czysto...

- Co się dzieje? - Dieter wszedł młodemu w słowo, nim tamten zdążył dokończyć. Ton nie należał do przyjemnych, przerwał też rozsupływanie pakunku.

- To przez pogodę - spojrzał w niebo, widoczne pomiędzy nadpalonymi dziurami w ścianach. Pokryte gęstym całunem ołowianych chmur nie przepuszczało ani promienia światła słonecznego, przez co wokół panował półmrok, potęgowany dodatkowo cieniem rzucanym przez sypiącą się wysoko w górze, starą autostradę. - Powyłaziła cała menażeria. Ściany, sufit, wszędzie siedzą. Drobnica nie większa od Psiuna, w pojedynkę niegroźne… ale od cholery ich. Zwykle o tej porze powinny rozleźć się po mieście na żer, ale jest za ciemno - ostatnie zdanie dorzucił chyba tylko po to, aby i cywile zrozumieli w czym problem. Pozwolił im przetrawić informacje, sięgając w międzyczasie po manierkę. Odkręcił ją, upił niewielki łyk, krzywiąc się przy tym jakby nie do końca odpowiadała mu zawartość. - Dalej nie będzie lepiej, zawrócić nie możemy. Trzeba iść dalej, podzielimy się, mniejsze grupki są trudniejsze do zauważenia, łatwiej też się im schować w razie kłopotów. Alisa pójdzie z Drake’iem i Rhysem. Chester odciągnie uwagę stworów przed nami i dołączy do was gdy już je zgubi. Kit, Jinx i Dieterem to druga grupa. Teri zostanie ze mną, pójdziemy jako ostatni. Spotykamy się na miejscu. Zabezpieczcie teren, a jeżeli do zmroku któraś grupa nei dotrze, nie zgrywać bohaterów. Zabarykadujcie się, przeczekajcie do rana. W razie sprzyjającej pogody poszukajcie śladów reszty. Nie ryzykujcie bez potrzeby, pilnujcie przesyłek. Dieter? - spojrzał bezpośrednio na siwego tropiciela.

- Tylko sześć… albo aż sześć - odpowiedział, kończąc odwiązywać tobołek. Odrzucił sznurek na bok. Płachta brezentu legła płasko na śniegu, okazując oczom zebranych swoja zawartość.
Broń. Krótka, lśniąca smarem na ciemno stalowej powierzchni. Krótkie lufy, różne modele i kaliber. Trafił się nawet jeden rewolwer. Rodzeństwo Simmonsów zamrugało, Podły zrobił wielkie oczy. Prócz starego rusznikarza żadne z nich nie widziało nigdy takiego arsenału i to w jednym miejscu. W czyśćcu podobne artefakty dało się policzyć na palcach… a wyglądało na to, że odchodząc grupa uszczupliła porządnie i tak opłakane zapasy. - Z kulami gorzej. Nie ma zapasu, tylko to co w magazynku.

- Wystarczy. Musi. - Ortega rozpogodził się nieznacznie, łapiąc rewolwer i w przelocie klepnął drugiego mężczyznę po ramieniu - Świetna robota.

- Szkoda że nie dane mi będzie zobaczyć miny Martina i Carla - parsknął złym śmiechem - A zwłaszcza Martina.

- Zrobią nam powtórkę kiedy wrócimy - Drake sięgnął po obdrapanego glocka. Użył słowa “kiedy”, lecz każdy i tak we własnej głowie usłyszał zamiast niego “jeśli”.

Bez dalszej zwłoki podzielili się, spoglądając na siebie spode łba i milcząc zawzięcie, a cisza ciążyła im równie mocno, co widok znajomych twarzy, znanych od urodzenia. Nikt nic nie mówił jako że słowa były absolutnie zbędne, do tego mogły im ściągnąć na karki szybką śmierć. Wpierw zza bezpeicznej osłony wypadła Chester, po dwudziestu sekundach pierwsza grupa, po kolejnych druga, aż ostatnia para rzuciła się pędem przed siebie.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 04:47.
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172