Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-02-2016, 01:06   #1
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Złamany Świat - SESJA ZAWIESZONA

Birningham, Rafineria
12 kwietnia 2051
godz. 11.40



“Parszywa pogoda” - zaklął pod nosem Jones, machając wajchą sporego mechanizmu, który zasuwał bramę z ciężkich blach, odcinająca dostęp do reszty kompleksu. Sprytny mechanizm, którego zasadę działania nie bardzo rozumiał, sprawiał, że nawet taki niedożywiony chuderlak jak on mógł bez problemu opuszczać i podnosić, ważąca parę ton bramę. Tym razem zasuwała się bardzo wolno, co go wkurwiało, chciał się już schować przed wiatrem w baraku stróżówki. Jak na kwiecień było wyjątkowo zimno.

Przybył tu niecały miesiąc temu, choć nie za bardzo mu się uśmiechała ta fucha, Jednak Blizna, facet który ich trzymał w kupie i zapewniał robotę, nie liczył się z jego zdaniem. W zasadzie nikt się nie liczył z jego zdaniem. Był najmłodszym stażem w ekipie Blizny, każdy wiec traktował go jak popychadło i zlecał najgorszą robotę. Niemniej odkąd znaleźli się w Rafinerii, nie mógł pozbyć się uczucia, że coś się spieprzy.

Już sama okolica była parszywa, to co zostało z Birningham to było morze pieprzonych ruin. Jak okiem sięgnąć wszędzie było widać zawalone budynki, poskręcane kikuty żelbetonowych konstrukcji, które ugięły się pod działaniem gorąca i fal uderzeniowych. Niektóre okolice wyglądały gorzej, niektóre lepiej, ale dla Jones`a to nie było żadne pocieszenie. Jedynym pozytywem było to, że rodzina von Heigl, płaciła nieźle. I to nie tylko im, zatrudniali kilka ekip najemniczych, prawdziwych speców od mokrej roboty, którzy nie zadawali pytań. Prócz Blizny, były jeszcze te zbiry od Patersona. Ten stary, kulawy skurwiel, wyglądał jakby zaszedł do piekła i wrócił z powrotem, ale jego zwiadowcy byli jednymi z lepszych jakich dało się wynająć w Federacji. No i Łowcy Niewolników, choć tych było najmniej, przybywali tu z kolejnymi karawanami siły roboczej i na miejscu zostawał tylko mały oddział, ale wystarczający by mieć oko na wszystkich w kajdanach.

Rafineria działała już od dwóch miesięcy, musiał przyznać tym skurczybykom z Appalachów, że pomimo całego swojego nadęcia mają żyłkę do takich inwestycji.


Siedząca za szerokim biurkiem kobieta była posągowej urody. Twarz miała skupioną a jej rozpuszczone blond włosy założone za uchem. Hrabina von Heigl przeglądała właśnie codzienny raport przedstawiany jej przez Konrada Anhalta. Była najmłodszą latoroślą rodu Heigl, ale dzięki swojej ambicji i bezwzględności, udało się jej wpłynąć na głowę rodziny, by to właśnie jej powierzono bezpośredni nadzór nad najnowszą inwestycją. Nazwisko von Heigl, nie było wymieniane jednym tchem obok najważniejszych Rodzin Federacji, ale przysięgła, że zrobi wszystko by w niedługim czasie się to zmieniło. Szef ochrony Rafinerii Konrad kontynuował relacjonowanie bieżących spraw rzeczowym tonem: - Naszym dwóm ostatnim konwojom udało się przedostać bez strat własnych, choć zostały ostrzelane przez mutantów. Odkąd półtora tygodnia temu rozbili dwie ciężarówki z żywnością, stali się bardziej zuchwali. Niemniej póki co zwiadowcy nie wykryli ich działalności w bezpośrednim sąsiedztwie Rafinerii. Odkryli za to leżę jednej z tych band, kilka kilometrów na północny zachód stąd. W resztkach dworca kolejowego.

- Wyślij tam oddział Randalla, niech wyrżną w pień wszystkich mutantów jakich tam znajdą. Ta dzicz musi się nas bać, inaczej będziemy mieli z nimi więcej problemów - ostro przerwała mu szlachcianka, podrywając się zza biurka. Pomimo szczupłego ciała i wydawało by się łagodnych rysów twarzy, jej słowa i ton były zimne jak lód.



Szef ochrony wiedział, że w tej drobnej osóbce kryją się spore pokłady władczości i bezwzględności. Był doświadczonym weteranem i wiernym żołnierzem rodu von Heigl, a młoda hrabinę znał od dawna. Skinął więc tylko głową na znak, że zrozumiał rozkaz i dokończył raport: - Wczoraj dotarła do rafinerii kolejna karawana z niewolnikami. Myślę, że uda się przyśpieszyć wydobycie o jakieś piętnaście procent. Mogłoby być więcej, ale ograniczyliśmy niewolnikom racje żywieniowe o jedną trzecią, tak by starczyło dla nadzorców i ochrony Rafinerii.

Młoda kobieta patrzyła na niego spod przymrużonych powiek: - Bardzo dobrze, Konradzie, jak zwykle świetnie się spisałeś - przerwała pociągając spory łyk bursztynowego napoju ze szklanki o grubym dnie - nie ma co rozpieszczać tych łajz. Niedługo inwestycja zacznie się zwracać, z pierwszą cysterną poślemy solidną ochronę. Chcę, żeby wszystko poszło bez przeszkód, nasze patrole oczyściły drogę wyjazdową przez ruiny i patrolują ją, ale nie wiemy, czy tym durnym brudasom nie przyjdzie do głowy zastawić pułapki. Póki co to wszystko, możesz odejść - odprawiła go machnięciem ręki - I daj znać Bliźnie, że ma się u mnie stawić za jakiś kwadrans. Kiedy to mówiła poczuła przyjemne mrowienie w lędźwiach. Szef kompanii najemniczej z okolic Nowego Orleanu, choć nieokrzesany i prostacki, miał tę zaletę, że potrafił ją nieźle wypieprzyć. Na tym odludziu nie miała zbytniego wyboru, choć obcinając wzrokiem wychodzącego Konrada, doszła do wniosku, że i jego wypróbuje w najbliższej przyszłości. Dopiła burbona i wstała podchodząc do okna.

Przez zabrudzoną wszędobylskim kurzem i pyłem niesionym z ruin, szybę spoglądała na dół na jej prywatne ksiąstewko. Oazę porządku i władzy w tych wypełnionych odmieńcami, zdziczałymi zwierzętami i różnego rodzaju szubrawcami. Ona była tu władczynią, za każdym razem kiedy sobie to uświadamiała robiła się podniecona, odwróciła się słysząc pukanie do drzwi gabinetu. “Blizna, w samą porę” - pomyślała.



Pustkowia, północ od Birningham
12 kwietnia 2051
godz. 14.00


Pustynny łazik bez trudu pokonywał kolejne wydmy piachu, omijał skarłowaciałe krzewy i drzewa. Prowadzący go Jed, podążał według kursu wyznaczonego przez dowódcę. Od czasu do czasu potrząsał energicznie głową, by odgonić zmęczenie i senność. Byli w drodze już szmat czasu, podążając nieustępliwie śladem małego konwoju maszyn Stalowego Sukinsyna.

Porucznik Jonathan Grant wpatrywał się to w mapę to w przemykający obok nich krajobraz. Niespełna półtora tygodnia temu, został mianowany dowódcą oddziału zwiadowczego Poszukiwaczy. Zwiad Wędrownej Enklawy zauważył podążający na południe, mały zestaw robotów. Sporych rozmiarów transporter na podwoziu kołowym i kilka mniejszych puszek dla ochrony. Podążały z zachowaniem wszelkich znanych Posterunkowi, zasad zachowania ostrożności jakie zaimplementowane miały w programie. Ich zadaniem było podążać za nimi i odkryć cel wyprawy konserw na upalne południe Zasranych Stanów. Kiedy już się tego dowiedzą, będą musieli zniszczyć maszyny i zabezpieczyć ich odkrycie, czymkolwiek by ono nie było.

Grant czuł wreszcie, że odpocznie od dusznej atmosfery jaka ostatnio zawisła nad Wędrownym Miastem.

Rozłam w szeregach Drugiego Zwiadowczego, dobił się czkawką we wszystkich oddziałach. Krwawa bitwa pod Gallup gdzie resztki wiernych Posterunkowi żołnierzy Zwiadowczego, starły się z buntownikami. Bratobójcza walka nie wpływała zbyt dobrze na morale, niezależnie od jej genezy. Porucznik zabrał ze sobą tylko dwójkę swoich najlepszych ludzi, taki był już styl pracy Poszukiwaczy. Zbyt duża liczebność przeszkadzała w zachowaniu mobilności i zwiększała możliwość wykrycia przez śledzone maszyny. Wtem kierowca zahamował gwałtownie. Jak na komendę, siedzący z tyłu obok porucznika sierżant Hammerhead poderwał się w górę, zajmując pozycję w stanowisku strzeleckim. Potężna półcalówka zamontowana w gnieździe strzeleckim, była ich główną bronią. Tym razem była niepotrzebna. Przed nimi rozciągał się jednak nieciekawy widok.



Żelbetowe szkielety wysokich niegdyś wieżowców, sterczały teraz w niebo osmalonymi kikutami zbrojeń, stropów i filarów. Ogołocone ze swej świetności… straszyły swoim widokiem, niczym kły dzikiej bestii, chcące odgryźć kawał szarości nieba. Ulice zawalone były różnymi gruzami, sfałdowanym od wybuchu asfaltem… głowica termojądrowa nie uderzyła w ziemię… nie… ona wybuchła w powietrzu jakieś czterysta metrów nad miastem… skażenie było mniejsze, ale efekt niszczycielski o niebo większy. Teraz cała ekipa Poszukiwaczy mogła podziwiać efekt wojny sprzed ponad trzydziestu lat. Grant pierwszy raz był tak daleko na południu. Zerknął jeszcze raz na mapę i stwierdził: - To musi być Birningham, a te stalowe sukinkoty gdzieś tam są. Chłopaki, znajdźmy jakieś miejsce żeby się zadekować i założyć obóz, a potem ruszymy ze zwiadem. Klepnął w ramię, siedzącego za kółkiem Jeda, dając mu znak do dalszej jazdy.


Birningham, ruiny dworca kolejowego
12 kwietnia 2051
godz. 15.45



- Bracia!!! - zakrzyknął głośno Gergo, stojący na podwyższeniu ze złożonych na stos palet - Potrzebujemy większego wysiłku by wykurzyć ich ze swojego Przyczółka. To jest zagrożenie dla nas wszystkich - zrobił pauzę by zobaczyć jaki efekt przyniesie prolog jego przemowy. Zebrało się prawie całe osiedle, na czym bardzo mu zależało. Misja, która dostał od Borgo była jasna, niech Birningham zapłonie ogniem walki rasowej. - Na początku było ich kilkunastu, teraz już kilkuset, a za chwilę wykurzą Was z waszych osiedli. Dlaczego? Bo jesteście od nich inni!!! Dla nich nigdy nie będziecie równi, czy warci by żyć obok siebie!!!

Przybył do miasta kilkanaście dni temu, ze sporym, nieźle uzbrojonym oddziałem i z miejsca po zorganizowaniu się zaczął atakować konwoje wiozące zaopatrzenie do Rafinerii. Miał też poszukać poparcia u plemion żyjących w ruinach Birningham, by przyłączyli się do walki o panowanie mutantów nad tym, co zostało z Zasranych Stanów. Byli naturalnymi następcami wypalonego wojną gatunku ludzkiego. Kolejną generacją matki Natury i ojca Molocha, stworzonymi by objąć w posiadane ziemię. Taką ideę głosił im Borgo i wysłał go z jasnymi rozkazami.

- To My jesteśmy stworzeni do rządzenia światem. Ludzie są słabi, tchórzliwi i niesolidarni, Nam przeznaczone jest bycie dominującym gatunkiem!!! - wśród tłumu odzywały się pojedyncze głosy aplauzu. Głównie wśród młodych, zapalczywych, którym znudziło się ustępowanie w ruinach ludziom, to w nich pokładał największa nadzieję, kilku już wyraziło wcześniej chęć dołączenia do jego komanda. “Dobry początek”. Nagle tłum zamilkł i zaczął się rozstępować. Przez środek, w kierunku podwyższenia szła dostojna postać.



- “Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”, mówi Ci to coś? DO tej pory żyliśmy spokojnie, zajmowaliśmy się hodowlą grzybów i zbieractwem. Nie niepokoiliśmy ludzi a oni nas, a teraz? - ton głosu Nathana, Starszego plemienia, nie podniósł się ani trochę. Był zimny i opanowany: - Rozpoczęliście walkę, której efekty odczujemy my sami. Żyliśmy w pokoju, a teraz zbierzemy owoce waszej głupiej i niepotrzebnej walki. Ludzi obchodzi tylko zysk, a przez Was - zaakcentował ostatnie słowo, jakby dodatkowo chciał podkreślić odrębność od jego grupy - staliśmy się przeszkodą dla ich zysku. Nie będą się pytać, czy to nasza wina, czy też nie. Zaczną zabijać. Tego chcecie?!!! - wykrzyknął odwracając się w kierunku swoich pobratymców. Na ich twarzach, przynajmniej większości widział zrozumienie, nie groził im głód, znalezione w ruinach dobra, wymieniali w Faktorii 8 Mili na północno-wschodniej granicy miasta, żyli biednie ale bezpiecznie. Od teraz wszystko mogło się zmienić.

- Wiem, że są wśród Nas ludzie, którzy myślą podobnie jak on - wskazał sękatym, palcem na Gergo - do zachodu Słońca muszą opuścić Osadę, albo będą żyć, tak jak żyliśmy dotąd. Wysłałem posłańców do reszty plemion, nie dadzą się już nabrać na twoje sztuczki, Gergo. Teraz odejdź, zabierz tych, którzy chcą z Tobą iść i nie wracaj!!! - jakby na potwierdzenie jego słów, wśród zgromadzonych przeszedł pomruk niezadowolenia, skierowany w posłańca Borgo.

Zmierzchało, kiedy Gergo opuścił zniszczony dworzec kolejowy, wraz z małą grupką nowych “wyznawców”. Większość z nich pałała entuzjazmem, ale nie miała żadnych umiejętności. “Przynajmniej trochę mięsa armatniego będzie do dyspozycji” - pomyślał złośliwie. “Już ja Cię załatwię Nathanie, Ciebie i całe te twoje pokojowe pieprzenie” - krzywy uśmiech zagościł na jego zmutowanej twarzy. “Uczynię z Was przykład, zapałkę od którego zapłonie Birningham” - w zasadzie już to zrobił. Wynik jego dzisiejszej przemowy był łatwy do przewidzenia, teraz mokrą robotę zrobią za niego ludzie z Federacji.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 03-02-2016, 01:20   #2
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Birningham, południowa rubież miasta
28 kwietnia 2051
godz 07.00

Alice Halsey

Szarość świtu, ustępowała powoli mizernym promieniom słonecznym, przebijającym się z trudem przez ciężką powłokę chmur. Niebo nad Birningham zwiastowało deszcz, a w najgorszym wypadku burzę. Alice siedziała na pace terenowego, zdezelowanego Forda i obserwowała mijane zniszczone budynki. Żuła beznamiętnie suszoną wołowinę, która tak jej ostatnio zasmakowała, przy jej przypadłościach pokarmowych, doceniała wartość, zdrowego wiejskiego jedzenia.

Wyruszyli z Teksasu jakieś trzy tygodnie temu. Ona, weteran bojów na Frocie w szeregach Armii Nowego Jorku i trójka teksańczyków, których zdążyła nawet polubić. Tony akurat prowadził samochód i to wokół niego i jego bezpieczeństwa, kręciła się ta cała eskapada. Powstająca w ruinach Birningham Rafineria potrzebowała specjalistów i monterów, a Anthony niejedną pompę czy przepompownię już reanimował z kilkudziesięciu lat bezczynności. Federaci, zaoferowali mu kupę gambli za tę robotę, a że przysłali sporą zaliczkę, to podróżowali w stronę tej zapomnianej przez Boga kupy ruin. Prócz speca, jechała też z nim jego żona, Mandy, biegła medyczka, która też miała zapewnioną pracę na miejscu. No i Logan… typowy teksański “czerwony kark”, który do tej pory nie robił nic innego niż przepędzanie bydła. Potrafił za to nieźle strzelać i chciał zobaczyć trochę świata poza słonecznym staniem zieleni trawy, stad bydła i koni. Tony zabrał go dla ochrony, co trochę początkowo przeszkadzało Alice, w końcu była na tyle dobra by sama dać sobie radę.

Najdłuższy etap podróży, przebyli drogą wodną. Stary zdezelowany trawler, który w czasach swojej świetności przemierzał całą Zatokę Meksykańską, teraz trzymał się linii brzegowej, co jakiś czas cumując w prowizorycznych portach wyładowując i załadowując towary. Na ląd zeszli już za Nowym Orleanem, Tony miał bowiem uzasadnione podejrzenia czy krypa da radę popłynąć dalej. Resztę podróży zajęło im przedzieranie się przez to co zostało z Południowych Stanów. Na północy sprawa miała się prosto, władze dzierżył tam Nowy Jork, pod wodzą młodego Collinsa, cała okolica była albo metropolii podporządkowana, albo od niej uzależniona. No nie licząc oczywiście Detroit, ale kto by się przejmował tą banda popaprańców w swoich odpicowanych brykach.

Tutaj wszystko wyglądało inaczej. Mieszały się strefy wpływów zarówno tych najbliższych sąsiadów - Federacji i Miami, jak i tych zza Wielkiej Rzeki Teksasu i Hegemonii. Na wybrzeżu Zatoki królowali piraci, a jakby tego było mało swoje małe interesy kręciła tu też 8 Mila i bandy łowców niewolników. Tak, życie ludzi w południowych Stanach, było przejebane bardziej, nawet jeśli brać pod uwagę obecne standardy.

Dlatego wyraźnie się odprężyła, kiedy wreszcie przekroczyli granice ruin miasta. Według Tonego, Rafineria była gdzieś na północy miasteczka, dlatego czekało ich jeszcze mozolne przeprawianie się przez zawalone gruzami i resztkami samochodów ulice. Wedle słów speca, główna droga prowadząca do tej enklawy Federacji, miała być odgruzowana i patrolowana, ale chyba jeszcze na nią nie natrafili.

Halsey, wychylona lekko za burtę spoglądała na mijane budynki. Początkowa słabowita radość, którą poczuła kiedy dotarli, zniknęła teraz zupełnie. Znowu zastąpiło ją uczucie niepokoju i zagrożenia. To przyszło samo, miasto wyglądało na martwe, a to zawsze wróżyło źle. Ziejące otwory okienne, z których w każdej chwili mógł wychylić się strzelec, oddać śmiertelny strzał i zniknąć, zanim zdążyłaby się zorientować. Za każdym załomem gruzu, leżącym przy drodze, mógł być podłożony ładunek wybuchowy, gotów zamienić wóz w kupę osmalonego złomu. Stuknęła w dach pickupa i dała znak Anthonemu, by trochę zwolnił. Zbyt szybka jazda mogła sprawić że wpadną w jakieś gówno.

Teksańczyk nie zdążył nawet zdjąć nogi z gazu, kiedy biaława smuga wystrzelonego pocisku, wykwitła w jednym z okien bocznych budynków. Pocisk pomknął z sykiem w kierunku półciężarówki, którą wybuch podrzucił w górę niczym szmacianą zabaweczkę. Halsey miała szczęście, jakkolwiek by to nazwać. Siła wybuchu odrzuciła ja na bok, niczym szmacianą zabaweczkę. Ostatnie co poczuła to potworny ból głowy, która uderzyła o jakąś drewnianą konstrukcję. Pochłonęła ją ciemność.

Andrea Roe

Błąkała się po tych ruinach już od kilkunastu godzin. Dotarła tutaj wczoraj przed wieczorem, a nie opłacało się jej wracać z pustymi rękami. Pierwszy raz zapuściła się tak daleko od Greenest, ale już dawno nie znalazła żadnego przydatnego gambla, więc musiała zdecydować się na dłuższą podróż.

To co zostało z Birningham okazało się nieprzyjaznym miejscem, przynajmniej przedmieście, które zdążyła przepatrzyć. Wyglądało na to, że będzie musiała zapuścić się głębiej w ruiny. Znalazła bezpieczne miejsce na nocleg, na najwyższym piętrze ceglastej kamienicy. Upewniwszy się uprzednio, że dostęp do piętra jest skutecznie odcięty przez zniszczone schody, wspięła się na nie i przenocowała. Nie rozpalała nawet ogniska, nie znała jeszcze dobrze okolicy i nie chciała ryzykować wykrycia, przez nieproszonych gości. Owinęła się szczelnie kocem i zasnęła niespokojnym snem. Obudził ją warkot pracującego silnika, początkowo myślała, że to urojenie. Potrząsnęła głową, chcąc odegnać resztki snu, ale odgłos jadącego samochodu zbliżał się.

Zebrała swój sprzęt i z gracją wychowanej w ruinach istoty, ruszyła na dół. Po chwili stała przy wyrwie w ścianie, jaka kiedyś zapewne była oknem, na pierwszym piętrze budynku. Nie wychylała się przez nie tylko z boku, dyskretnie obserwowała. Miała rację, od południa zbliżał się, klucząc pomiędzy leżącym na ulicy gruzem i wrakami samochodów, stary pickup marki Ford. Spod przymrużonych powiek przyglądała się jak zrównywał się z jej pozycją by zaraz ją wyminąć.

Tak się jednak nie stało, coś uderzyło w auto z ogromną siłą wyrzucając je w górę w obłoku ognia. Ze swojej kryjówki widziała, jak kobieta, która do tej pory jechała na pace, rzucona podmuchem, ląduje w kupie starych dech, które robiły kiedyś za ozdobne pergole. To co zostało z samochodu, wylądowało na środku drogi płonąc i dymiąc. Poczuła podmuch gorąca nawet wewnątrz budynku. Widziała jak we wnętrzu miota się sylwetka, krzyk jaki roznosił się po okolicy, mroził jej krew w żyłach. Nie ma nic gorszego spłonięcia żywcem… Andrea coś o tym wiedziała.

Krzyk jednak urwał się jak odcięty nożem. Palba karabinowa zakończyła go gwałtownie, ale wątpliwe by był to akt miłosierdzia. Na odgłos strzałów przylgnęła do ściany i na moment wstrzymała oddech. Gdzieś poniżej, na poziomie ulicy, słyszała odgłosy kroków i rechot śmiechu. Zgadywała, że postaci była trójka, może czwórka, syk ognia z palącego się samochodu, utrudniał znacząco nasłuchiwanie. Zaryzykowała i przesunęła się ostrożnie kawałek, spoglądając pod nogi. Stanęła przy drugim oknie, gdzie już wyraźniej słyszała rozmowę:

- Niezły strzał - chrapliwy głos wyraził gratulacje - z samochodu zostały strzępy, Ronnie. I trzy trupy, tak jak miało być.

- Dzięki
- odpowiedź była, krótka, a głos gruby i chropowaty.

- Musimy podziękować Randallowi, znowu miał dla nas przydatne informacje - tym razem nowy głos był pewny i władczy - prędzej czy później wykurzymy stąd ludzi i obejmiemy teren we władanie. Szkoda tylko, że zajebałeś te dziwkę, mogła sobie jeszcze pokrzyczeć przed śmiercią - ostatnie zdanie zawierało w sobie surową przyganę, ton wypowiedzi też wyraźnie się zmienił na gniewny. - Zbieramy się - kontynuował - ani słowa reszcie o tym zadaniu. Nowi mogliby nie zrozumieć.

Roe usłyszała tylko już odgłos oddalających się kroków. Poczekała aż wszystko ucichło i ostrożnie zlustrowała okolicę. Języki ognia przygasały, bardziej kopcąc niż płonąc. Na ulicy nie widziała już nikogo, a w samochodzie w groteskowych pozach zastygły strawione żywiołem ciała. Cuchnąca woń spalenizny gryzła nozdrza. Gdzieś z boku usłyszała jakby trzask deski i przypomniała sobie o pasażerce samochodu, która została odrzucona wybuchem.

Alice Halsey

Gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc, kaszląc się i dusząc. Była poobijana, a lewe przedramię kurewsko ją bolało. Obejrzała rękę i poczuła ciepła krew pod palcami, znaczącą rozdartą bluzę. Poruszyła się, a cała konstrukcja ze spróchniałych dech i belek pod którą się znalazła, zadrżała.



Birningham, wschodnia rubież, baza Poszukiwaczy Posterunku
28 kwietnia 2051
godz 07.00

Harvey O’Phelan

Zapach parzonej kawy obudził Harveya, prawie równocześnie poczuł bolesne kłucie w plecach. Prycze, a raczej legowiska które urządzili sobie chłopaki z Poszukiwawczego były strasznie niewygodne, choć nie mógł stwierdzić, czy ta przypadłość dotyczyła tylko jego posłania. Do bazy dotarł późno wieczorem, prowadzony przez sierżanta Jeda. Facet był sporej postury, ale po ruinach poruszał się nie mniej zwinnie niż O’Phelan. Żołnierze Poszukiwaczy, byli mistrzami poszukiwania i przeszukiwania, czasami robi też za wywiadowców i o taką właśnie misję podejrzewał oddział do którego go przydzielono.

Irytowało go to trochę, bo z reguły zajmował się zadaniami polegającymi na fizycznej likwidacji, ale rozkaz to rozkaz. Nowojorczyk o irlandzkich korzeniach nie zwykł dyskutować z dowódcami. Bazę wypadową urządziły sobie chłopaki w resztkach zrujnowanej hali fabrycznej. Budynek był kilkukondygnacyjny i część w której się zatrzymali, była w całkiem niezłym stanie. Dużym plusem było to, że był kompletnie rozszabrowany, dzięki czemu ryzyko nieproszonych wizyt było o wiele mniejsze niż dotychczas. Na dachu zamontowali panele słoneczne, które dostarczały prąd do radiostacji i komputera, oraz anteny, dzięki czemu w określonych konkretnie godzinach mogli kontaktować się z dowództwem.

Problem w tym, że nie mieli co raportować, byli tu już przez półtora tygodnia, a nie udało im się wykryć maszyn. Jednak wszystko wskazywało, że gdzieś tam te stalowe skurwysyny są. Dlaczego? Jak powiedział porucznik Grant, bo w spokojnym dotąd mieście zaczęło dziać się dużo i szybko. Do tej pory posterunkowcy przyglądali się sytuacji w mieście i nie zdradzali się. Ogólnie sytuacja wyglądała nieciekawie. Rafineria, którą otwarli Federaci zaczęła wysyłać na wschód pierwsze transporty z olejem napędowym, jednak pokojowo nastawione do tej pory mutanty zaczęły atakować transporty przychodzące i wychodzące z ufortyfikowanego zakładu przemysłowego. Ci ostatni zaczęli zatrudniać coraz to nowe oddziały najemników, a Łowcy Niewolników zaczęli wśród ruin i okolicznych wiejskich osiedli, szukać siły roboczej. Na dodatek Mytnicy, którzy kontrolowali jedyny most na rzece, horrendalnie podnieśli ceny. To wszystko nie było dziełem przypadku. Birningham stało się beczką prochu.

Do budzącego się jeszcze Harveya podszedł Hammerhead, prawa ręka porucznika i spec od broni ciężkiej, podał mu gorący, metalowy kubek i powiedział: - Zbieraj się, szef na ciebie czeka na górze - skinieniem głowy wskazał drabinkę prowadzącą na dach budynku.

Zabójca zwlekł się z posłania, upił parę łyków i ruszył we wskazanym kierunku. Oślepiło go światło dnia, ale tylko na chwilę, bo i słońca nie było zbyt dużo. Grant wskazał na słup dymu unoszący się jakieś dwa kilometry na zachód od ich pozycji: - Tam jest osiedle mutantów, a raczej było - przerwał na chwilę znowu spoglądając przez lornetkę w tamtą stronę - pójdziesz na rekonesans, sprawdzisz co tam się stało i wrócisz. Hammerhead zostaje na miejscu, a ja z Jedem mamy inne zadanie na dzisiaj. Do wieczora się wyrobisz. Nie mamy więcej krótkofalówek, ale weź od Jeda pistolet sygnałowy. Używaj w ostateczności, nie chcemy by ktokolwiek wiedział, że tu jesteśmy.

Był gotowy w pół godzinie, zebrał swój sprzęt i wspomnianą rakietnicę i ruszył w nieznane mu jeszcze ruiny. Nieznane, ale jednak nie czuł się niekomfortowo. Urodził się i wychował w mieście, które podniosło się z kolan. Potężny słup dymu unosił się wysoko w stronę nieba o był doskonale widoczny pomiędzy zniszczonymi kamienicami, których długie szeregi ciągnęły się wzdłuż ulic. Sama droga była nieprzejezdna, zawalona wrakami rozszabrowanych samochodów, pełna gruzów. Dało się nią jednak przemieszczać szybciej niż podwórcami kamienic, był jednak bardziej na widoku. Teren był trudny, a musiał wyrobić się z zadaniem do zmroku.

Względną ciszę przerwał rozpaczliwy krzyk. Dochodził a drugiej strony ulicy, gdzieś z wnętrza trzypiętrowego budynku, Harveyowi zdawało się, że gdzieś z góry. Nasłuchiwał przez chwilę po czym powtórzył się, rozpoznał kobiecy głos, który zdecydowanie potrzebował pomocy.



Birningham, północno-wschodnia rubież, Faktoria 8 Mili
28 kwietnia 2051
godz 08.00


Sydney “Kurt” Marshall

8 Mila była wszędzie. tak to stwierdzenie było zdecydowanie prawdziwe. Tak jak niegdyś Kompania Wschodnio-Indyjska była największym przedsiębiorstwem swoich czasów, swoistą “pre-korporacją”, tak teraz jej odpowiednikiem była 8 Mila. Nie było chyba pipidówy w Zasranych Stanach, gdzie ktoś nie słyszał o tej firmie handowo, przewozowo, kuriersko i chuj wie jakiej tam. Nie inaczej było też w Birningham, gdzie postapokaliptyczna korporacja, miała swój przyczółek nad brzegiem, przepływającej przez zniszczone miasto, rzeki. Zdezelowany przez falę uderzeniową i czas budynek supermarketu nadawał się jak znalazł pod ich działalność. Oczywiście odpowiednio strzeżony i ufortyfikowany, ośmiomilowcy utrzymywali też przeprawę promową przez rzekę co niesamowicie wkurwiało Mytników - gang opiekujący się jedynym ocalałym w Birningham mostem.

Jak zwykle w takich miejscach nie brakowało śmiałków, którzy penetrowali ruiny w poszukiwaniu rzadkich i przydatnych gambli, które handlowcy 8 Mili bardzo chętnie skupowali, zwykle po zaniżonych kursach. Płacili jednak żywnością i amunicją, a to były w dzisiejszym świecie artykuły pierwszej potrzeby. Interesy z nimi miały też jeszcze jedną zaletę, nie robiłoim różnicy z kim handlują, czy to mutant, dzikus czy porządny przepatrywacz, no umówmy się, od Molocha by chyba nic nie kupili. Choć ręki bym sobie za to nikt obciąć nie dał, bo może potem by nie miał kurwa ręki?

Sydney był właśnie jedną z tych osób, które korzystały z dobrodziejstwa Faktorii tego, że “gamble nie miały koloru skóry”. Przybył znad Missisipi już jakiś tydzień temu, ale dał się poznać jako gość, który zawsze przyniesie coś wartościowego, co przy obecnym zamieszaniu, jakie panowało w ruinach miasta, było w oczach zarządzających Faktorią godne podziwu. Ale tylko podziwu, stawki nie zmieniali nikomu. “Trzeba się szanować” - mawiał najstarszy rangą pracownik przedsiębiorstwa.

Jednak tego poranka wszystko się zjebało. Unoszący się z oddali słup dymu po drugiej stronie rzeki nie zwiastował nic dobrego. Obserwujący go pracownicy i klienci 8 Mili, kręcili głowami, a Kurt wiedział, że dym unosi się nad miejscem, gdzie w przybliżeniu była osada mutantów. Jego braci… poniekąd. Podczas swoich wędrówek poznał kilka osób stamtąd, czy to w Faktorii przy handlu, czy na szlaku wśród gruzów. Tamtejsi mutanci byli pokojowo nastawieni, zajmowali się uprawą jakiegoś gatunku grzybów i zbieractwem, choć z plotek wiedział, że wśród nich szykuje się jakiś rozłam.

Stary wyga handlowych szlaków - Edgar Rivers potrafił wyczuć, że dzieje się coś niedobrego. Równocześnie z posłaniem wiadomości do centrali z prośbą o posiłki, zaoferował nagrodę w postaci stu gambli w dowolnej amunicji, zgodnie z przelicznikami kompanii. Nikt z obecnych, nielicznych tego wczesnego ranka klientów, nie kwapił się jednak do wymarszu między ruiny. Nikt, prócz Kurta…

Wyjątkowo kompania nie pobrała od niego opłaty za przepłynięcie rzeki promem. “Albo uważają to za inwestycję, albo za ostatni akt łaski dla skazańca idącego na śmierć” - pomyślał gorzko mutoamerykanin. Kiedy jednak zszedł z drewnianych desek pokładu promu i poczuł stały ląd pod nogami, nabrał większej pewności siebie. Wkraczał między ruiny, a to środowisko znał tak dobrze, jak żadne inne. W linii prostej do dworca miał ponad kilometr, jednak zniszczone budynki i inne atrakcje skutecznie zapewne wydłużą drogę do tego, co zostało z osady. Miał nadzieję, że być może ktoś przeżył. Choć w tych ruinach nie było to łatwe, już samo nocowanie poza zamieszkanymi przez zorganizowane grupy miejscami, stawiało każdego przed szeregiem niebezpieczeństw.

Dopiero poznawał tę okolicę, więc nawet jeśli kojarzył trasę, to wiele miejsc wydawało mu się nowych i widzianych pierwszy raz, pomimo tego, że jak na łowcę gambli przystało, posiadał całkiem dobrą pamięć. Nie inaczej było teraz.

Wystający zza węgła sporego mury statecznik ogonowy śmigłowca, miał oznaczenia maszyny pogotowia medycznego. Jeśli wcześniej nikt się do niego nie dobrał, mógł być pełen przydatnych gratów. Do rozwiązania pozostała tylko kwestia dostanie się na drugą stronę płotu, czyli albo wspinaczka, albo próba obejścia go i znalezienia jakiejś wyrwy.



Birningham, południowo - zachodnia rubież, ruiny Casino Indy
28 kwietnia 2051
godz. 8.00

Ringo Jackson

Meksykanie których oskubał naprawdę byli zawziętymi sukinsynami. Kiedy myślał, że jest już bezpieczny i zaczął używać życia oraz proszku który im podpierdolił Ci zwalili mu się na kark. Ledwo udało mu się uciec z tego kurwidołka jakim było Nowy Orlean. Choć trochę było mu szkoda tego miasta. Miało w sobie to coś, czego brakowało już ostatnimi czasy w Vegas. Atmosferę nihilizmu, dekadencji, egzotyczne piękności i równie egzotyczne używki. Byłby to dla Jacksona raj, gdyby nie Ci cholerni Hegemońcy.

Jednak szczęście mu sprzyjało, wywinął im się w ostatniej chwili w burdelu, gdzie się na niego zasadzili, a potem jeszcze podpieprzył im brykę. Jednak “kradzione nie tuczy” jak mawiała mama i stary mustang padł mu tuż przed Birningham. Wolał nie czekać na jakiegoś speca, który by mu bryczkę postawił na nogi. Nie miał bowiem pewności czy zgubił pościg. Ostatnie kilka kilometrów przebył pieszo.

Był z tego powodu kurewsko zły. Przecież nie po to z apokalipsy ocalały samochody czy inne pojazdy, żeby on teraz musiał z buta zasuwać przez piaski i gruzy. Jednak jakoś mu się udało. Jak zawsze z resztą, tylko szkoda mu garnituru było, okropnie skurzony i spocony był.

Kiedy tylko zobaczył szyld miejscówki, już wiedział, gdzie się zadekuje przed dalszą podróżą. Casino Indy, należało pewnie przed wojną do miejscowych Indian, Ringo za cholerę nie mógł się nadziwić, że Ci sami pieprzeni czerwonoskórzy którzy teraz napierdalają po pisakach pustyni, kiedyś prowadzili tak dochodowy biznes. Dla niego było to coś niepojęte. Niemniej głowa czerwonego wodza w wielkim pióropuszu z niedziałających neonów, zapraszała do środka.

Badał ostrożnie wnętrze, ale nie znajdował nic ciekawego czy przydatnego na czym można było zawiesić sobie oko. Wszędzie walały się śmieci, rozrzucone karty do gry i sztony. gdyby był w Vegas pewnie zostałby bogaczem, nie miał jednak po co tam wracać, w Mieście Rozpusty i Rozrywki był spalony. Zadekował się na piętrze i padł zmęczony pod stołem do Back Jacka.

Nad ranem obudził go harmider i szum silników. Zerwał się na równe nogi, ale w bezpośrednim pobliżu nie zauważał niebezpieczeństwa. Ostrożnie wyjrzał przez okno i zauważył spora kawalkadę ciężarówek i motocykli, a pomiędzy nimi uwijających się ludzi noszących się w gangsterskim stylu. Kiedy jednak ujrzał kolumnę skutych łańcuchami ze sobą ludzi, na oko kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn, wiedział na kogo trafił. łowcy Niewolników, wyglądało na to, że stają na ranny postój. Już zaczęli się rozłazić na wszystkie strony. W tym, także do środka kasyna. Ringo mógł zaryzykować, że wywinie się z tego gadką, ale było ich zbyt dużo i czuli się zbyt pewnie, by dali się zrobić jak ostatnie jelenie. Zaczął gorączkowo rozglądać się za jakimś schronieniem, kiedy jego wzrok przykuła anomalia w ścianie nośnej budynku.

W eleganckiej boazerii, jaką obite były wnętrza salonu do gry, zauważył charakterystyczne odkształcenie. Dla człowieka wychowanego praktycznie na zapleczu kasyna, był to jasny sygnał, że gdzieś tam za ścianą, znajduje się kolejny pokój do gry. Zapewne mniejszy niż ten, ale oddzielony od reszty. Z reguły grywało się w takich miejscach w takie gry, których zabraniało prawo danego stanu, a czasami po prostu bogaci uczestnicy rozgrywek chcieli mieć zapewniony spokój i intymność. Nacisnął wystającą lekko drewniana klapkę, a ta odskoczyła ukazując przycisk robiący za klamkę i zamek. Gorączkowo wyciągnął zestaw wytrychów, słyszał bowiem na schodach kroki. Kalkulował czy zdąży otworzyć drzwi i się ukryć, czy może lepiej poszukać innej kryjówki.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 05-02-2016, 13:04   #3
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Ciężka przeprawa w okolice Birningham była trudna i wyczerpująca więc mimo bardzo niewygodnej pryczy O’Phelan padł zeszłej nocy jak kamień. Dodatkowo wizja spędzenia nocy w nieźle zabezpieczonej bazie pozwoliła mu tym razem spać dwoma zamkniętymi oczami, a nie jak to ostatnio zwykle bywało – zawsze z jednym okiem otwartym.

Usiadł powoli na łóżku łapiąc się z bólu za plecy. Przeciągnął się jednak dość skutecznie, rozruszał szyję i już po chwili wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku. W tej chwili podszedł do niego z kawą Hammerhead. Kiwnął tylko głową na jego komunikat że szef chce się z nim widzieć. Upił czym prędzej kilka łyków kawy i zaczął się ubierać.

Wspiął się po drabince na górę. Czekający na niego żołnierze w dziennym świetle mogli lepiej przyjrzeć się nowoprzybyłemu wsparciu taktycznym. Wysoki wysportowany typ, ciemniejsza poharatana słońcem karnacja, krótkio ścięte czarne włosy z wygolonymi bokami. Ubrany w wychodzone dopasowane na styk ciemne szare jeansy i buty wojskowe, koszulę z górnej części munduru Posterunku z naszywkami starszego szeregowca. Na to zarzuconą miał kurtkę wojskową. Poprawił jeszcze nieśmiertelniki wyciągając je na wierzch i zmierzał powolnym leniwym krokiem do Grant’a, który praktycznie natychmiast wskazał mu słup dymu jakieś dwa kilometry stąd. Po chwili zaczął mówić. Harvey stanął przy nim z założonymi rękami i odpowiedział:
- Jasne, da się załatwić. Jeszcze chyba nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. Sierżant Harvey O’Phelan... – rzekł czekając na odpowiedź.

-Porucznik Jonathan Grant, kiedyś drugi Zwiadowczy, obecnie Poszukiwacze - mężczyzna przedstawił się spokojnie i zmierzył wzrokiem O’Phelana.

- Muszę przyznać Poruczniku, że zdecydowanie jestem fanem większej ilości informacji. Co wiemy o tym osiedlu? Rozumiem że to były „inteligentne” mutanty? – rzucił z krzywym uśmiechem wpatrując się bezustannie w kierunku wskazanym przez Grant’a – w końcu jesteście już tu ponad tydzień, prawda?

- Prawie dwa, ale ruiny są tak rozległe, że zdołaliśmy spenetrować wywiadowczo tylko fragmenty. Orientujemy się w sytuacji, ale uznałem, że przyda się więcej ludzi i przysłali mi Was, sierżancie - Harvey wyczuł, że porucznik chyba liczył na innego rodzaju wsparcie. - Tak to póki co “są” inteligentne mutanty, z tego co zaobserwowaliśmy byli pokojowo nastawieni. Trudnią się zbieractwem w ruinach i hodowlą jakiejś odmiany jadalnych grzybów, które hodują w podziemiach. Waszym zadaniem jest poznać ich status i sprawdzić co tam się stało. Nie wychylajcie się, nie chcę, żeby postronni dowiedzieli się o naszej obecności.

Harvey rzucił tylko:
- Przykro mi że Sztab Pana zawiódł przysyłając tylko mnie… - nie dało rady wyczuć czy mówi na poważnie czy żartuje - W porządku, zbieram się.

O’Phelan kiwnął głową w geście zrozumienia i odszedł. Przygotował się, spakował cały sprzęt i ruszył w kierunku słupa dymu. Gdy pokonał jakieś ćwierć trasy stwierdził że należy nieco zejść z drogi. Szwendanie się na środku drogi w dzień nie sprzyjało skutecznym ukrywaniem swojej obecności. Zszedł więc z drogi starając się być cały czas blisko jakiejś osłony. Czujnie rozglądał się szukając jakichkolwiek śladów wskazujących na przebieg zdarzeń. Po chwili do jego uszy dobiegł krzyk kobiety. Harvey postanowił sprawdzić co się dzieję. Zlokalizował skąd dokładniej dochodził krzyki - trzypiętrowy budynek z drugiej strony ulicy - ruszył cichym krokiem w stronę budynku cały czas starając się zostać dobrze skrytym. Gdy dobiegł do budynku, schował się w pobliżu wejścia i nasłuchiwał jest przez chwilę. Rozejrzał się też czy istnieje możliwość wspięcia do któregoś okna.

Nieco z boku od wejścia było okno wchodzące na parter, dałoby się do niego dostać, po dość szerokim gzymsie, jaki okalał budynek, oddzielając granicę, między suterenami a parterem. Nad jego głową były okna, przez które mógł dostać się na pierwsze piętro, bez konieczności pokonywania parteru, jednak do nich miał już o wiele dalej, to była kamienica w starym dobrym stylu, z wysokimi kondygnacjami, a co za tym szło, okna tez były wyżej. Krzyk kobiety był słyszalny coraz wyraźniej.

Harvey wyciągnął pistolet i czym prędzej wskoczył do kamienicy przez okno na parter. Rozejrzał się i gdy zlokalizował jakieś wejście na górę ruszył w tym kierunku.

Wnętrze było zniszczone i rozszabrowane, a sama konstrukcja budynku wyglądała na solidną. Gdzieniegdzie walały się szczątki połamanych mebli, jakieś szmaty i odłamki szkła. W pokoju w którym wylądował w narożniku, były nawet ślady po jakimś palenisku, ale Harvey mógł bez problemu stwierdzić, że było używane dawno temu. Widział wyraźnie schody prowadzące na piętro, były drewniane i chyba nie w najlepszym stanie, ale innej drogi na górę nie widział więc ruszył powoli i cicho na górę licząc na to że schody wytrzymają jeszcze jedno czy dwa użycia.

Konstrukcja trzeszczała niebezpiecznie, ale doświadczony zabójca poruszał się ostrożnie, stąpając tuż przy ścianie. Wychylił się zza węgła lustrując otoczenie i wydawało mu się, że teren na piętrze jest czysty. Krzyk dobiegał z mieszkania prawie na wprost schodów, do którego prowadziły na wpół wyłamane drzwi.

Harvey czym prędzej dopadł do ściany obok drzwi. Starał się zorientować się w sytuacji. Wychylił się delikatnie żeby zobaczyć co się dzieję. Był gotowy błyskawicznie wkroczyć do akcji ale najpierw musiał się zorientować w sytuacji. Z korytarza jednak nie widział co się dzieje w głębi mieszkania, mógł tylko zauważyć pusty przedpokój, wołanie dochodziło z dalszych pomieszczeń. Postarał się więc bardzo powoli i cicho otworzyć drzwi i wślizgnąć do środka. Wyciągnął broń przed siebie i był gotowy w każdej chwili do strzału. Starał się dostać cicho i niezauważenie do miejsca z którego dochodzą krzyki.

Ruszył przez przedpokój, w kierunku większego pomieszczenia, które okazało się być przestronnym salonem, a raczej kiedyś było. Część sufitu się zarwała, tworząc wielką wyrwę, na kącie na wprost po prawej stronie od drzwi, leżała na podłodze skulona kobieta, koszula na jej przedramieniu była cała w zakrzepłej krwi, a oczy i twarz poobijane. Szlochała, ale na widok Harveya zesztywniała na chwilę, po czym wydukała:
- Pomóż mi… jestem ranna… - głos miała ochrypnięty, a wargi spierzchnięte jakby od dawna nie piła.

O’Phelan zaklął w myślach. Niedobrze że go zauważyła. Jednak coś mu tu nie grało. Leżąca kobieta, ranna, roztrzęsiona jakby w szoku, a napastnika brak. Zabójca wszedł w tryb zaawansowanego zaalarmowania. Zrobił jeszcze kilka kroków do przodu pokazując palcem gest żeby kobieta była cicho. Kiwnął jej głową że pomoże. Nie ufał jej więc nie podchodził do niej. Rozejrzał się czujnie szukając tego kto napadł na kobietę. Innych drzwi i otworów oprócz wyrw w suficie i dwóch okien nie było. Harvey wodził wzrokiem chwilę po suficie i chwilę po oknach. Jednak co chwilę wracał do kobiety. Uważał na nią. Coś mu tu śmierdziało.

Zabójca przyjrzał się dokładnie otoczeniu, ale póki co nic nie wskazywało na to, by prócz rannej był jeszcze ktoś w okolicy. Dziura w suficie wyglądała raczej zrobiona z naturalnych czynników, o czym mogły świadczyć leżące na podłodze cegły i dechy. Kobieta podniosła się lekko, z grymasem bólu na twarzy, oparła się o ścianę i odetchnęła ciężko:
- Wody… masz może wodę… nie piłam od wczoraj… uciekłam… uciekłam im w nocy…

Harvey odparł bardzo cicho nadal wodząc wzrokiem po pomieszczeniu:
- Jest tu jeszcze ktoś? Czemu krzyczałaś?

Pokręciła głową przecząco, jakby kurcząc się jeszcze bardziej w sobie, trzymała się drugą ręką za pokrwawiony materiał przedramienia:
- Nie.. nikogo tu nie ma. Uciekłam im… uciekłam… - kobieta była wyraźnie roztrzęsiona, a pustymi oczami nawet nie patrzyła na O’Phelana.

Harvey’a już powoli zaczęła wkurzać ta rozmowa ale nie dał po sobie nic poznać, ponowił jednak pytanie:
- Czemu krzyczałaś?

- Już mi wszystko jedno było… - pusty wzrok nadal miała wbity w ścianę przed sobą, pocierała rękami nadgarstki, które były dziwnie nabrzmiałe i poocierane - … uciekałam całą noc… jestem ranna… co miałam do stracenia… w najgorszym wypadku, ktoś skróciłby moją mękę… przynajmniej nie umarłabym w pętach… - kobieta przerywała wypowiedź szlochaniem.

O’Phelan odpowiedział:
- Dam ci wodę i jedzenie jak opowiesz mi wszystko dokładnie od początku do końca. Kim jesteś? Komu uciekłaś i dlaczego musiałaś uciekać? Opowiedz mi wszystko, wtedy się tobą zajmę… - rzekł spokojnym ale stanowczym tonem zabójca.


- Powiem wszystko… tylko daj mi się napić… proszę - spierzchnięte wargi wykrzywiły się w akcie prośby. Faktycznie mogła wyglądać na odwodnioną.

Harvey nie podszedł do kobiety. Kucnął wyciągając bukłak z wodą i sunął ją w stronę kobiety:
- Mów po kolei… wszystko.

Kobieta łapczywie porwała bukłak z podłogi i odkorkowała, po czym ugasiła pragnienie łapczywymi haustami. Oczy jej trochę pojaśniały, odłożyła naczynie z wodą, ale niezbyt daleko od siebie:
- Łowcy niewolników zagarnęli moją wioskę nie dalej jak dwa dni temu… zabrali wszystkich, a Ci… - załkała - ...którzy się nie nadawali poszli pod nóż… uciekłam im wczoraj po południu, kiedy stanęli na popasie… - kobieta kontynuowała swoją opowieść, ale Harvey już jej nie słuchał. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś ruch za swoimi plecami. Wyciągnął czym prędzej nóż z pochwy i ułożył ręce za pomocą tzw. harries technique tak by w każdej chwili być gotowym zarówno do strzału jak i do błyskawicznego przejścia w zwarcie. Jednak nie wszystkie techniki których nauczono go w Posterunku były do dupy. Praktyczne użycie CQC nie raz już uratowało mu dupę. To było akurat coś czego nie wyniósł ze slumsów tłukąc prowizoryczną kosą żuli z rodzinnego osiedla. Lufa broni równoległa do klingi noża bojowego powędrowała w stronę zasłyszanych kroków:
- Schowaj się za tamtymi drzwiami... - rzucił cicho wskazując głową wejście którym sam wszedł i z którego słyszał jakieś dźwięki, dzięki temu przy wtargnięciu wroga do pomieszczenia ten najpierw zobaczy nożownika a nie schowaną za rogiem kobietę, co sprawi że jak obaj zaangażują się w walkę ta będzie mogła uciec. Drugą ważną kwestią było to że O’Phelan miałby w zasięgu wzroku zarówno kobietę, której niezbyt wierzył i tajemniczego gościa. - Jak ktoś wejdzie i mnie zaatakuje uciekaj z tego budynku, przed wejściem stoi wrak minivana, schowaj się w bagażniku, znajdę cię jak się tu uporam - dodał spokojnie.

Kobieta spojrzała na niego przestraszona, skuliła się w narożniku pokoju w którym siedziała i załkała:
- Co się dzieje? - jej oczach widział strach i nieufność, zwłaszcza po tym jak wyciągnął nóż. Na jego słowa o tym, że ktoś mógł ich zaatakować, prawie wcisnęła się w kąt pokoju, szlochając bezgłośnie. Teraz już miał pewność, że na korytarzu słyszał kroki:
- Ktoś tu idzie… - rzucił spokojnie przygotowując się do ataku, wymierzył w wejście w którym mógłby się pojawić “sprawca zaniepokojenia”. Nie chciał od razu strzelać ale nie miał wyjścia. Był w tragicznej pozycji taktycznej. Stał praktycznie na środku pomieszczenia bez możliwości znalezienia osłony. Po chwili namysłu opuścił jednak lufę pistoletu i czekał na rozwój sytuacji. W momencie jak ktoś wejdzie do pomieszczenia i zauważy jest to coś rozumnego i ma złe zamiary rzuca szybko ale stanowczo:
- Spokojnie… nie jestem wrogiem… - był jednak gotowy jak najszybciej przejść do ostrzału i tym samym do ataku. Pistolet z nożem były opuszczone ale w idealnym kącie by nie musieć celować tylko podnieść lufę, która będzie wymierzona mniej więcej w stronę korytarza.

Kroki w korytarzu na chwilę ucichły, ale potem dało się jej słyszeć znowu. W drzwiach pojawił się półnagi mężczyzna z ciałem pokrytym tatuażami, w wyciągniętej ręce trzymał oberżniętą dwururkę, której wyloty luf, wydawały się Harveyowi kurewsko duże. Sam nieznajomy był konkretnej postury ciała, praktycznie zasłaniał całe wejście do pokoju.

Uśmiechał się krzywo, jednak nie patrzył wcale na O’Phelana. Tylko na ranną kobietę w narożniku. Zabójca usłyszał jak kobieta za sobą szamocze się z czymś.


Harvey oddał błyskawicznie strzał w głowę uśmiechającego się barana i trafił ale jednak szybkie złożenie się do strzału i minimalny ruch jaki zdążył zrobić rosły mężczyzna, sprawiły że kula rozerwała mięśnie na ramieniu olbrzyma, nie robiąc mu większej krzywdy. Żołnierz stał teraz na wprost luf obrzyna, ale nie plunęły one ogniem. Za to za plecami usłyszał dźwięk odwodzonego kurka rewolweru i mściwy głos kobiety:
- Rzuć broń!!! I nie odwracaj się!!! - O’Phelan nie miał żadnych złudzeń do kogo kieruje swoją groźbę kobieta. Jednocześnie nad nim przemknął jakiś cień, ktoś stał nad ziejącym w suficie otworem, a na ziemię przed nim spadły stare, zdezelowane policyjne kajdanki:
- Nie zgrywaj chojraka… jako trup jesteś dla nas bezwartościowy - głos pochodzący z gardła przeżartego gorzałą, był aż nadto stanowczy.

Harvey rzucił pod nosem do siebie:
Tego się nie spodziewałem… - rzekł z krzywym uśmiechem odchylając głowę w górę i tył i rzucając broń na ziemię. - Łowcy niewolników… - dodał z pogardą jakby wszystko stało się nagle jasne - to wy urządziliście sobie tutaj to barbeque...

O’Phelan dał się podejść jak dziecko, dawno mu się to nie zdarzyło. A mógł po prostu wpakować kulkę w łeb tej pieprzonej baby... Od zawsze miał problem, że lubił pomagać innym i to była jego największa wada. Nigdy by się do tego nie przyznawał ale tak było. Od zawsze każdy miał problemy z dopasowaniem jakichkolwiek motywów do jego działań. Był dobrym żołnierzem, perfekcyjnie wyszkolonym zabójcą i niezłym skurwysynem. W tym tkwił paradoks Harvey’a. Wiele tych i jeszcze innych myśli przelatywało przez głowę nożownika. Przede wszystkim jednak nie miał przecież zamiaru dać się sprzedać. Owszem, pogodził się z tym że dał się tak łatwo podejść ale bez przesady. Jeśli myślą że jak go zakują w kajdanki to będzie bezbronny to się grubo mylą. On już zdecydował, że poleje się krew, że poderżnie gardło im wszystkim… jak tylko zrobią jeden błąd. Harvey wychodził z prostego założenia, że słabym pozostaje tylko jedna broń, którą są błędy silnych. W obecnej chwili to O’Phelan był tym słabym. Ale planował to zmienić. Nie wiedział jeszcze jak, ale nóż w rękawie na pewno mu w tym pomoże. A przy odrobinie szczęścia nie znajdą może bandoliera z nożami do rzucania. A że i tak miał zrobić dokładny wywiad to i tak musiałby zawędrować do obozu łowców niewolników.

- Barbeque? Nie wiem o czym ty mówisz. Nie mędrkuj, rzucaj gnata na ziemię i zakładaj bransoletki. I nie rób głupot, bo wkurwiłeś Łysego - głos z góry nie był z gatunku tych, z którymi się dyskutuje. Łysy wszedł do pomieszczenia, zajmując jednak strategiczną pozycję przy drzwiach.

Harvey schylił się po kajdanki, były w złym stanie co dobrze wróżyło na przyszłość. Zakładając je starał się je wyczuć lub nie do końca je zapiąć żeby dać sobie jakąkolwiek opcję wyzwolenia się później. Kajdanki jednak tylko wyglądały jak rupieć, były niestety stare ale jare, wcale nie gwarantowały sposobu uwolnienia się. O’Phelan jednak nie miał zamiaru dawać za wygraną i kontynuował dialog z łowcami niewolników, mając nadzieję że coś ugra:
- To nie wy jesteście odpowiedzialni za tę kupę dymu która jest widoczna z każdego miejsca z odległości kilku kilometrów? - zamilkł na chwilę jakby udając że nie może się uporać z kajdankami - W takim razie może… byłbym w stanie się wykupić? Mógłbym spróbować dać wam coś co jest bardziej wartościowe niż ja jako niewolnik? Na przykład informacje od której mogłyby zależeć wasze życia? Albo… jak dobrze byście wykorzystali moją informację, pojmiecie kilkunastu niewolników więcej... - rzekł z ogromnym przekonaniem próbując delikatnie aczkolwiek stanowczo zastraszyć swoich nowych, łebskich, łasych boagctwa przyjaciół.
 
AdiVeB jest offline  
Stary 05-02-2016, 23:05   #4
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Próbowała się podnieść, ale podparcie się na lewej ręce sprawiło, że syknęła z bólu przez zaciśnięte zęby. Na domiar złego leżała na czymś cholernie niestabilnym co odkryła w drugiej kolejności. Miała ochotę przekląć na swój los, ale napastnicy mogli jeszcze tu być, a i nie miała pojęcia na jak długo straciła przytomność.
Próbowała się rozejrzeć i na łokciach przeczołgać w bezpieczniejsze miejsce by móc ocenić w jak wielkiej i czarnej dupie się znalazła.

Cała konstrukcja na jaką się zwaliła, trzeszczała, a w oczy leciał jej pył spróchniałego drewna i wszędobylski kurz. Kaszlnęła raz i drugi, zaczęła się czołgać, chcąc wydostać się na zewnątrz tej hałdy, jednak plecak, który cały czas był na swoim miejscu, utrudniał jej czołganie i zaczepiał się co rusz o belki, ryzykowała zawalenie konstrukcji. Skutków tego Alice nie mogła przewidzieć.

Przez chwilę rozważała pozbycie się bagażu. Ale bez ekwipunku równie dobrze mogła się uznawać za martwą. Wybór między wykrwawić się, albo złamać kark i wykrwawić. Pozostawało jej zachować większą ostrożność i zagryźć mocniej zęby.

Ostrożnie posuwała się do przodu, choć może trochę wolniej niż wcześniej. Słyszała jak płomienie z sykiem trawią samochód, którym jeszcze niedawno jechała. Czarny dym unosił się w niebo i aż tutaj czuła okropny smród palonych ciał. Ciał ludzi, których miała ochraniać. Wreszcie udało jej się wydostać na skraj bałaganu, nie tracąc przy tym żadnej kończyny. Ból w rozciętym przedramieniu promieniował na całą rękę. Okazało się, że leżała pod jakimś zniszczonym budynkiem, na którego parterze kiedyś była restauracja. Na środku ulicy stały resztki tego, co zostało z pojazdu, z makabrycznymi sylwetkami w środku. Prócz tego nie widziała na całej ulicy żywej duszy.

Osoby, które miała ochraniać i ten trzeci kretyn byli martwi. I to tak na chrupko martwi. Dopiero teraz mogła w przybliżeniu określić ile była nieprzytomna. Zdecydowanie za długo.
Upadła na kolana załamana.
- Kurwa mać... - przeklęła cicho patrząc na płomienie. Chuj z Tonym i tym trzecim. Jak ona spojrzy w oczy rodzinie Amandy?

- Nie ruszaj się - dobiegł jej uszu ochrypły, nosowy głos. Mówił gdzieś z boku, oddalony od miejsca w którym leżała o kilka bezpiecznych kroków. - Bez gwałtownych ruchów i darcia się. Rozumiesz?

Halsay zgrzytnęła zębami na słowa obcej. Musiała cholernie mocno przywalić o coś w głowę skoro tak nierozważnie wyszła na widok, dała się podejść i teraz pewnie ktoś celował jej w głowę. W ostatniej chwili powstrzymała się przed sięgnięciem po pistolet.
- Jeszcze trupy się dobrze nie zwęgliły, a już chcesz szabrować? - warknęła z wyraźnym nowojorskim akcentem nie mogąc opanować wzbierającego w niej gniewu.

Zapadła chwila ciszy, zakłócanej raptem odgłosami wydawanymi przez płonący wrak. W końcu jednak przerwało ją parsknięcie.
- Nie - odpowiedź była krótka, a głos wyraźnie niezadowolony. Parsknięcie powtórzyło się i zakończyło je krótkie:
- Ale tamci mogą być w pobliżu. Więc?

- Tym lepiej dla mnie - odparła ze złością blondyna z włosami zaplecionymi w warkocz sięgający jej za ramiona. Nawet nie drgnęła. [/i]- Krócej będę skurwieli szukać.[/i]
Alice zdawała sobie w tej chwili sprawę, że wrócić skąd przyjechała w tych okolicznościach nie mogła, więc zemsta wydawała się odpowiednim celem na obecną chwilę. Póki nie znajdzie innego lub zginie próbując wprowadzić w życie ten pierwotny.

Plama cienia przy stercie gruzu poruszyła się, wypluwając z siebie przygarbioną sylwetkę z łukiem w dłoniach. Wysoka, ubrana w ciemne, wielokrotnie łatane ciuchy kobieta pokręciła głową aż dyndająca na szyi maska przeciwgazowa podskoczyła nieznacznie. Zwróciła poznaczoną smugami kurzu i starych blizn twarz w stronę rozmówczyni, zawieszając wymownie wzrok na ciemniejących kleksach krwi, zdobiących jej ramię. Jasne, ze w takim stanie dałaby radę pokonać w pojedynkę agresorów odpowiedzialnych za zniszczenie samochodu…
- Dasz radę iść? - spytała, dzieląc uwagę pomiędzy najbliższe otoczenie, a drugą istotę ludzką. Zagrożenie przecież mogło się czaić dosłownie wszędzie. Uwaga i skupienie były więc wskazane i to w dużej ilości… wprost proporcjonalnej do popełnianej właśnie głupoty.

Halsay jeszcze chwilę wahała się. Mogłaby zastrzelić tą tutaj, bo pewnie była w zmowie... Ale za długo siedziała w Teksasie i miała teraz głupie przyzwyczajenie, że obcy ludzie mogą być pomocni.
- Mam ranną rękę i to tą, która i tak do niczego mi się nie przydaje. Tak, mogę chodzić - kobieta z przewieszonym przez plecy karabinem rozejrzała się po budynkach. Uwagę skierowała na okna, z których wtedy widziała wystrzał. - Czego chcesz?

- Dobrze - padła zwięzła odpowiedź. Nad pytaniem kobieta z łukiem wyraźnie zastanawiała się przez dłuższy moment, ale finalnie wzruszyła ramionami i odburknęła. - Niczego. To ciężki teren, nie wyglądasz na tropiciela. Krwawisz, trzeba to opatrzyć, bo przyciągniesz coś gorszego od ludzi.

- Powiedzmy, że czuje się jak w domu - odburknęła Alice po czym ignorując kobietę wstała i ruszyła do samochodu. To było głupie, ale musiała zobaczyć na własne oczy, z bliska. I zabrać co uda się odzyskać z pożaru. Mandy miała apteczkę...

- Randall, Ronnie… kojarzysz? - usłyszała za swoimi plecami.

- Czy ja wyglądam albo przynajmniej brzmię jak tubylec? - odparła z irytacją Alice. - Moja robota poszła kurwa z dymem. I to kurewsko dosłownie! - mimo złości to do wraku zbliżała się ostrożnie. Prawą rękę trzymała przy udzie gotową by sięgnąć po broń.

- Żyjesz. - lakonicznemu stwierdzeniu towarzyszyło ciche westchnięcie. Skrzywionej miny i kręcenia głową zauważyć nie mogła. - Uważaj na nich, mogą mieć więcej rakiet.
Szuranie butami zwiastowało, że obca przemieściła się, lecz dźwięki nie przybliżały się, a oddalały. - I zrób porządek z ręką.

Ta obca nie strzeliła do niej, a okazywanie współczucia poza Teksasem było bardzo rzadkim zjawiskiem, więc szkoda byłoby tą okazję zaprzepaścić. Kto nie ryzykuje...
- Tego, że żyje nie wpisałabym na stronę plusów w tej sytuacji - odparła nieco bardziej przyjaznym tonem głosu. Westchnęła. - Poczekaj. Mam tu parę fantów. Mój medyk jest nieco martwy... - skrzywiła się na dosyć chaotyczną wypowiedź.

Pobliźniona brunetka zatrzymała się w pół kroku. Zamarła z prawą nogą tuż nad powierzchnią gruntu, zaciskając silniej dłonie na majdanie łuku. Spojrzała przez ramię nieobecnym wzrokiem, wodząc nim po płonącym otoczeniu.
- Ja… - wydusiła z siebie, pokonując stawiające opór struny głosowe. Odkaszlnęła, splunęła pod nogi i dorzuciła. - Pierwsza pomoc to nie mój konik… mogę spróbować… obejrzę cię, ale nie tu. Trzeba zejść z ulicy.

Ta propozycja to już było coś. Halsey sama nie znała się na pierwszej pomocy no i ręka bolała ją jak skurwysyn, więc wolałaby żeby zrobił to za nią ktokolwiek inny. Choćby obca kobieta której imienia nawet nie znała.
- Dobra - odparła blondyna. - Szybko się uwinę - dodała podchodząc do auta i przyglądając się czy coś da się wyciągnąć.
- I po co wam to było? - mruknęła w stronę trupów. Była zła, że przeżyła, ale nie zamierzała z tym faktem polemizować a tym bardziej starać się go zmienić.

Ogień strawił doszczętnie to, co zostało po wybuchu ładunku umieszczonego w głowicy pocisku. Pickup był obrazem nędzy i rozpaczy, a dodatkowa makabryczna wkłada w środku, w postaci trzech zwęglonych trupów nie zwiastowała, by cokolwiek mogło przetrwać we wraku. Jedyną pozostałością po pasażerach był obrzyn, który siła wybuchu wyrzuciła poza zasięg pożaru. Pamiątka po teksańskim wieśniaku, który chciał zwiedzić świat.

Zabrała co mogła i ruszyła za nieznajomą. Halsey wiedziała, że równie dobrze właśnie idzie do kryjówki tych, którzy wysadzili auto. Ale musiała zaryzykować, bo sama w obcym mieście i tak nie da rady.
- Prowadź - odezwała się do nieznajomej, gdy była od niej raptem kilka kroków.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 07-02-2016, 14:47   #5
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Głupiała na starość - innego wytłumaczenia swojego zachowania Andrea nie potrafiła znaleźć. Przyglądając się jak ranna blondynka porusza się niemrawo i wyczołguje spod zawaliska, biła się z myślami. Od dobrych kilku tygodni nie widziała drugiego człowieka, teraz zaś los jak widać chciał to tropicielce wynagrodzić, zapełniając najbliższe otoczenie nadmiarem osób nieznanych i w części martwych. Skwierczące w blaszanym piekarniku ścierwa prócz dymu widocznego z odległości kilkunastu kilometrów, wydzielały smród tak upiorny, że pusty żołądek buntował się i skręcał, zwracając uwagę na odczuwany dyskomfort.
"Siedź na dupie." - upominała się dziesiąty raz, lustrując uważnie okolicę wraku i niedoszłej ofiary zamachu. Było czysto... jeszcze. Ile czasu zajmie ciekawskim dotarcie na miejsce małej katastrofy? Zniszczone miasta zamieszkiwały całe chmary sępów, hien i innych padlinożerców, czekających na szybki i łatwy w zorganizowaniu posiłek. Cudze nieszczęście przyciągało fałszywych żałobników, a ci nie marnowali okazji, by wzbogacić się kosztem bliźniego - jak w przyrodzie: silny zjadał słabszego. Prawo dżungli, stworzonej z betonu, zardzewiałej stali i ludzkiego skurwysyństwa.
"Siedź na dupie." - brzmiało bardzo rozsądnie.

Tam gdzie się przyczaiła, obce wyposażone w wyrzutnię rakiet, tudzież inne badziewie oko, nie dałoby rady jej dostrzec. Miała też świetny widok i czystą linię strzału. Z Łukiem w pogotowiu przyglądała się przedstawieniu. Wystarczyło poczekać cierpliwie lub zakończyć oczekiwanie jedną strzałą - cichą, dyskretną wizytówką kostuchy. Wszelkie strzelaniny bronią palną w ruinach zakrawały o czyste szaleństwo, przyciągając zbędną uwagę osób i istot, których Roe ze wszystkich sił starała się unikać.
Tyle że ukryta w głębi serca, wątła iskra nie pozwalała odwrócić wzroku, skorzystać z okazji do szybkiego zarobku. John by tego nie pochwalił.
"John..." - skrzywiła się na samo wspomnienie starego weterynarza. Jakże jej go brakowało, nie tylko teraz. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, co zrobiłby w podobnej sytuacji, lecz jakkolwiek by na to nie patrzyła, odpowiedź pozostawała ta sama. Pomógłby, tak samo jak lata temu uratował zupełnie obcą kobietę, mało tego - przygarnął pod swój dach i zapewnił namiastkę rodziny o jakiej Andrea przestała nawet marzyć. Miała więc dług wobec… no właśnie. Wobec kogo? On był równie martwy, co otaczające ją, sypiące się pozostałości dawnego miasta.

Nim mózg zdążył zaoponować, ciało rozpoczęło działanie. Wbrew wszystkiemu co tropicielka wyznawała, podkradła się bliżej.
"Po cholerę?"- Pytanie to ciągle obijało się w głowie, zderzeniem z kośćmi wzbudzając irytujące echo wewnątrz czaszki. Niepotrzebnie się mieszała, przecież to nie była jej sprawa. Nie powinna zbliżać się do wraku, a tym bardziej zdradzać swojej pozycji kompletnie obcej osobie. Nikt nie mógł zagwarantować, że nie odpowie ogniem. Żyli przecież w świecie, gdzie najczęściej rozmowę zaczynało się od posłania w stronę oponenta żelaznych argumentów. Tak było bezpieczniej, zdrowiej i logiczniej, nikt normalny nie chciał umierać z powodu równie błahego, co dobro inne niż własne.
"Normalny…" w takim razie naprawdę samotność rzucała się łuczniczce na dekiel. Lubiła ciszę i brak konieczności spoglądania na ciągnący się za plecami ogonek. Opieki nad nadprogramowymi duszami. Ludzie to problemy - tak było, jest i będzie, na wieki wieków. Amen.

Wyszła na otwarty teren, zaczęła rozmowę, choć odzwyczajone od wydawania artykułowanych dźwięków gardło oponowało przy każdej zgłosce, sygnalizując niezadowolenie ostrym pieczeniem i drapaniem. Chyba… chyba udało się nawet dogadać. Równie dziwne, co niespodziewane.
- Poczekaj tu. Sprawdzę coś, zaraz wrócę. - Wskazała brodą klatkę schodową w której ukrywała się zeszłej nocy. Jedno wyjście, bezpieczna osłona z trzech stron i możliwość skrycia się wśród zdezelowanych schodów. Na krótką metę winno starczyć. Musiała się upewnić, że teren jest bezpieczny, a odpowiedzialni za jatkę mężczyźni odjechali.

Kobieta z karabinem przewieszonym przez ramię skinęła w odpowiedzi głową i powoli wyciągnęła z kabury pistolet. Lewa ręka ewidentnie przysparzała jej wiele dyskomfortu, a krew kapała z brudnych palców, leniwymi kroplami znacząc ścieżkę, którą przebyła.
- Kurwa - syknęła widząc ten ślad jaki za sobą zostawiała.

Zwiad zaprowadził Roe do następnej przecznicy. Szła po śladach trzech wysokich osobników, o ile dobrze odczytała pozostawione w pyle i kurzu stemple wojskowych butów. Na miejsce zasadzki przyjechali quadem, lub innym wielokołowcem i nim odjechali w drogę powrotną, nawet nie upewniając się czy wszyscy z samochodu są martwi. Brunetka aż się skrzywiła na ów przejaw partactwa. Ktoś zabawił się w nielegalną eksterminację, a zapomniał zatroszczyć się o ewentualnych świadków... pięknie. Powinna chyba dziękować losowi za ludzkie lenistwo.

- Masz apteczkę? - były to pierwsze słowa jakie Andrea wypowiedziała po powrocie do rannej. Wyglądała na odrobinę mniej spiętą, choć wzrok i tak latał jej po okolicy jakby chcąc zarejestrować wszystko co istotne. Mogła coś przegapić, popełnić błąd i przez to zaraz dołączy do grillowanych frajerów w okopconym wraku... ale gdyby tak było już czułaby na karku wzrok kogoś niepowołanego.

Blondyna westchnęła przeciągle i mimowolnie spojrzała w kierunku z którego przyszły. Chwilę nad czymś myślała po czym skierowała wzrok na brunetkę.
- Nie mam - powiedziała w końcu ponurym tonem. - Mam za to samogon oraz igły z nićmi. Umiesz szyć? - patrzyła na nieznajomą z rezygnacją.

Konieczność marnowania i tak ciężko dostępnych zasobów sprawiła, że zęby Roe zazgrzytały w proteście. Pokiwała ponurą głową i po chwili wahania kucnęła obok przypadkowej towarzyszki, odkładając łuk na ziemię w zasięgu rąk. Zaraz ściągnęła z pleców wysłużony plecak i już bez dalszej zwłoki wyciągnęła sporą paczkę ozdobioną wytartym nadrukiem przedstawiającym równoramienny, biały krzyż.
- Daj samogon - burknęła, zabierając się za rozpakowywanie własnych zapasów medycznych. Nie za bardzo uśmiechało się jej szycie kogokolwiek, zwykle od tego miała John’a. Przed oczami jak na zawołanie, stanęła kobiecie uśmiechnięta, poznaczona siecią zmarszczek facjata. Wzdrygnęła się, a przez umorusaną twarz przebiegł bolesny skurcz.
- I nie krzycz. - dorzuciła chrapliwie, przenosząc spojrzenie z bambetli na oczy blondynki.

W jej spojrzeniu była mieszanka gniewu, smutku i rezygnacji.
- Mów mi Alice - przedstawiła się Halsey chowając pistolet. Przykucnęła zrzucając z grzbietu plecak. Używając tylko prawej ręki całkiem sprawnie przeszukała jego zawartość. Wyciągnęła niewielkie pudełeczko i piersiówkę. To ostatnie chwyciła pod lewą pachę, a igielnik trzymając w prawej dłoni podała brunetce.

- Andrea - próbowała się uśmiechnąć, ale nie za bardzo pamiętała jak się to robi. Mruknęła coś pod nosem i przyjąwszy brakujący sprzęt, zabrała się do pracy, milcząc przy tym uparcie.

Po tym zdawkowym zapoznaniu, Alice przetarła prawą dłoń o swoje spodnie. Nie dało to za wielkiego efektu bo cała była okurzona tym wszystkim co było w tamtym rumowisku. Nie mniej, odruch to odruch i dopiero teraz podwinęła rękaw lewego przedramienia. Zagryzła zęby obawiając się tego co zobaczy.
Halsey westchnęła z ulgą, gdy zauważyła szramę. Nie była głęboka, ale krwawiła i była bolesna. Pewnie jakieś nerwy trafiło.
- Uff, a bolało jakby złamanie otwarte miało być - odparła ni to do siebie ni to do "koleżanki". - Zrobisz szew tu i tu - pokazała palcem w powietrzu. - I będzie git.

Słowa… cały potok nikomu niepotrzebnych dźwięków, a przecież tropicielka wspominała wcześniej o konieczności zachowania ciszy. W Ruinach ludzie byli ostatnim, choć nie najgroźniejszym przeciwnikiem. Prócz nich kręciło się tu morze paskud o słuchu czulszym, niż ten człowieka.
- Milcz. - syknęła, szacując rozcięcie. Nic szczególnego, ale krwawiło jak jasna cholera. Parę szwów i będzie dobrze, o ile nie wda się zakażenie, lub improwizowana pomoc medyczna czegoś nie spierdoli po drodze. Czegoś ją jednak te kilka lat w Greenset nauczyło, choć wiedza ta nie umywała się do praktyki. Pamiętając wbijane do głowy za pomocą młotka lekcje, zdezynfekowała ranę samogonem i sztywnymi palcami zacerowała na okrętkę. Jeszcze nie skończyła, a już wiedziała że zostanie paskudna blizna… lecz krew przestała płynąć, pacjent przeżył. Pełen sukces. Został tylko bandaż, ech. Że też zawsze musiała się w coś wpieprzyć.

Alice w odpowiedzi na słowa by się zamknęła jedynie przewróciła oczami. Szkoda jej było samogonu, ale chyba wolała mieć zdrową rękę niż się upić. Piekło oczywiście cholernie, wprost proporcjonalnie do mocy alkoholu. Niektórym wystarczyłoby go powąchać by mieć parę promili. Zacisnęła z bólu zęby na rękawiczce by nie krzyknąć.
Po wszystkim Halsey prawie nie czuła lewej ręki.
- Dzięki - syknęła, a kropla potu spłynęła jej po skroni. - Ładny szew - pochwaliła.

- Trzech wysokich gości w wojskowych butach, ciężkich i z tym... - Andrea rzuciła blondynce łuskę kalibru 5,56mm. Zgarnęła też łuk i wpakowała apteczkę na powrót do plecaka - Czekali na was, to ie przypadek. Jednego wołali Ronnie, wspominali o Randallu jako źródle informacji. Pojechali na północ. Powodzenia. - machnęła ręką jakby się żegnała i obróciwszy na pięcie, przetransportowała dupsko do wyjścia ze zdewastowanej klatki.

Halsey intensywnie myślała nad słowami Andrei. Przygryzła wargę w niezdecydowaniu oglądając łuskę. Zacisnęła dłoń.
- Muszę ci się jakoś odwdzięczyć - odparła Alice nie patrząc na nią.

Odpowiedzi się nie doczekała, uśmiechu nie dało się usłyszeć. Roe pospiesznie oddalała się od kłopotliwego towarzystwa, woląc ponownie znaleźć się w towarzystwie osobistej paranoi, niż drugiej istoty żywej. Zwłaszcza generującej wokół siebie nadmiar kłopotów i być może mającą pogoń na karku. Zbędne komplikacje, problem nie dotykający bezpośrednio tropicielki. Pomogła blondynie, poskładała jak umiała najlepiej... wystarczy zabawy w dobrego samarytanina.
"Bądź dumny, John." - pomyślała i zaraz skrzywiła się cynicznie. Tak, wykonała kawał dobrej, bezsensownej... a może bezinteresownej roboty. Z ulgą wróciła na ulicę, nasuwając kaptur na głowę i poprawiwszy chwyt na broni, ruszyła przed siebie... byle do przodu i jak najdalej od dawnego domu, przy którym nic jej nie trzymało. Sunąc z plecami przy ścianie, ostatni raz obrzuciła niechętnym wzrokiem płonący samochód i trupy. Odruchowo poczęła się skradać, znikając wśród plam cienia i stert gruzu.
"Nie ma za co, Alice." - zgrzytając zębami uniosła wzrok, przejeżdżając nim po słupie czarnego dymu. Nie było czasu do stracenia, śniadanie zje za kilka mil. Złota zasada poruszania się w obcym terenie jasno determinowała pozostanie w ruchu jako czynnik pozwalający dożyć do kolejnego świtu.
Przetrwać... czasem tylko to pozostawało.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 07-02-2016, 16:49   #6
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Nie spodziewała się innego rozwoju wypadków. Nawet nie spojrzała za odchodzącą kobietą. Halsey starannie zapakowała plecak. Kto by pomyślał, że igielnik, który dała jej starsza pani będąca właścicielką pokoju, który wynajmowała Alice tak bardzo się teraz przyda. Zawsze będzie dobrze wspominać tą marudną wdowę używającą strzelby w roli laski. Inna sprawa, że w razie zranienia to przecież Mandy miała brać się do roboty.

Alice usiadła podpierając się plecami o ścianę. Została sama. Była wdzięczna Andrei za pomoc, bo sama nadal by jeszcze się łatała, albo chrzaniła to i tylko owinęła jakąś szmatą. Może przy dobrych wiatrach z tydzień by tak pociągnęła nim załatwiłaby ją gorączka i zakażenie. Może więcej nie będzie potrzebować by dorwać tamtych skurwieli?

Zawsze otoczona ludźmi jeszcze nigdy nie była tak całkiem sama jak teraz. Teraz z uwagi na okoliczności była również bez drogi powrotnej. Trzeba jej było zostać w Teksasie, a nie znów szlajać się chuj wie gdzie po Zasranych Stanach. Ale stało się i czasu się nie cofnie.
Halsey postanowiła chwilę odpocząć. Upiła łyk wody i w zamyśleniu przegryzała pasek suszonej wołowiny. Andrea opisała jej napastników i o ile jak to mawia się nie jednemu psu burek to zawsze było to lepsze niż nic. Podejrzewała, że zabójcy nie spodziewali się, że przeżyła. Musieli zastrzelić płonące ofiary, bo cała trójka siedziała równo w fordzie jedno obok drugiego jak na niedzielnym kazaniu w kościele.

"Partacze" przeszło jej przez myśl.

Przykampili się tu na nią i jej towarzyszy. Tamci trzej musieli z jakiegoś powodu nie chcieć speca od rafinerii. Albo przynajmniej ten który zlecił im robotę nie chciał. Tony był najważniejszą osobą w jej wyprawie i to on dostał tą jakże według niego opłacalną robotę. Dla Alice to było na tą chwilę najpewniejszym powodem zabójstwa, bo nikt nie strzela z rakietnicy w auto, które chce przeszabrować. Widać komuś bardzo nie pasowało, że ktoś rozkręca tu rafinerię.

Może ten ktoś został pominięty przy dzieleniu tortu?

Skończyła jeść. Zdjęła z siebie ostrożnie zakrwawioną koszulę i zamieniła ją na podkoszulek. Odrobiną wody umyła rękę z pozostałości krwi wycierając do sucha porwaną koszulą, którą po wszystkim rzuciła między gruzy. Wyprostowała się i narzuciła kurtkę dzięki czemu nie było po niej widać, że miała ranną rękę. Założyła na siebie cały swój dobytek i była gotowa.

Wyszła z ukrycia zachowując ostrożność zupełnie jak gdyby szła przez pole frontu walki z Molochem i skierowała się na północ. Zarówno była tam rafineria, jak i był to kierunek, w który udali się mordercy jej przyjaciółki.
Będzie miała chwilę czasu na zadecydowanie co dalej ze swoim życiem. Przez ten czas głowa ochłonęła jej z emocji i poczuła powinność zgłoszenia tego co tu się wydarzyło do ludzi zarządzających rafinerią. Ich przecież najbardziej zaboli wieść o stracie speca z Teksasu, który miał zdziałać cuda z ich pompami i resztą ustrojstwa jaka potrzebna jest do wydobycia ropy. Alice miała pojęcie o tym tylko takie ile nasłuchała się bezkresnych dysput Wayena w tym temacie.

"Tak, do rafinerii. Może zechcą kogoś dać do polowania na tych skurwieli" pomyślała idąc ostrożnie przez ulice. Wraz z czasem wracała jej potrzeba dołączenia do innych ludzi, a jeśli miała się mścić to musiała to robić z głową.
Lewą rękę zamierzała oszczędzać na ile będzie w stanie.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 07-02-2016, 21:34   #7
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nie było czasu na zbędne kombinowanie. Prowokowanie Łowców Niewolników samo w sobie było proszeniem się o kłopoty, a te w magiczny sposób podążały za nim aż znad Mississipi. Jeśli go tutaj złapią, może uda mu się jakoś wyłgać, ale szczerze w to wątpił, w końcu goście mający na co dzień do czynienia z pojmanymi ludźmi byli zapewne twardogłowymi skurwielami. A może to całkiem rozumni ludzie interesu, cholera ich wie. W obecnym położeniu wolał nie sprawdzać.

Ringo dopadł do zamka. Wyglądał mu na jakąś nowinkę technologiczną sprzed trzydziestu lat, ale nawet jeżeli był kiedyś podpięty pod elektromagnes to ten zapewne dawno nie miał zasilania. To mogło sporo ułatwić. Mężczyzna wsunął wytrychy w szczelinę i z napięciem oczekiwał zbawiennego kliknięcia.

Mężczyzna z wprawą gmerał w zamku wytrychami. Sama konstrukcja wyglądała na standardową, choć Jackson widział, że ostatnio nie sprzyjało mu szczęście. Kroki na klatce schodowej były już coraz bliżej. Kiedy myślał, że już prawie mu się udało, zamek zgrzytnął, ale nie ustąpił.

- No dalej, złomie, nie rób mi tego...

Dopiero drugie podejście, kiedy gangster z Vegas uspokoił oddech i myśli, przyniosło pożądany efekt, zamek ustąpił, a ciężkie metalowe odrzwia przesunęły się na tyle by mógł się wślizgnąć do środka w ciemność zamaskowanego pokoju.

Hazardzista złapał swój plecak z gamblami, zamknął klapkę skrywającą zamek, wlazł do środka, zasunął drzwi tak by niemal się zamknęły, po czym zaszył się w ciemnościach pokoiku. Nie był pewien co skrywają zakamarki pomieszczenia, jednak zostawił to sobie na później. Drzwi zdążyły się zamknąć za nim z cichym zgrzytnięciem. Wraz z ich zawarciem, w środku zapanowały kompletne ciemności. Do pomieszczenia nie wpadał nawet promyczek światła, nic dziwnego, takie miejsca nigdy nie były wyposażane w okna. Na wszelki wypadek wysunął z kabury berettę, przywarł do obitej pluszem ściany i czekał, aż intruzi się oddalą. Chwilę stał w ciemności zanim oczy przyzwyczaiły się do mroku, w końcu zaczął zauważać kontury stołów do gry. W środku panowała kompletna cisza, przerywana tylko odgłosami z zewnątrz, gdzie ktoś rozbijał szkło i przewracał meble, słychać było śmiech i rechot kilku męskich głosów.

Jackson trwał tak dłuższą chwilę łapiąc się na tym, że wstrzymuje oddech. Miał szczerą nadzieję, że to miejsce było dźwiękoszczelne, ale najwyraźniej się pomylił. Hej, może to i dobrze, bo inaczej nie miałby pojęcia, czy jest już bezpiecznie. Odczekał jeszcze chwilę, by tamci opuścili piętro i zabrał się do przeszukiwania pomieszczenia. Zrobił dwa kroki i zahaczył boleśnie o przymocowany do podłogi stół. Zaklął pod nosem, po czym wyłuskał zapalniczkę z kieszeni marynarki i w wątłym kręgu światła wrócił do przeszukiwania swojej kryjówki.

Nikłe światło z trudem wywalczało sobie ścieżkę w mroku pomieszczenia. Wystrój nie różnił się od widzianych wcześniej w Vegas podobnych przybytków, z tym, że nie był chyba otwierany od wojny. Gdzieś na ścianie po lewej światło zapalniczki odbiło się na ustawionych za barem butelkach i szklankach, czy były całe albo pełne nie mógł ocenić z tej odległości. Na stołach leżały rozrzucone kości do gry, karty i sztony. Walały się pożółkłe banknoty, którymi teraz można sobie było dupę podetrzeć. I ciała, sporo ciał… mężczyźni, kobiety, wszyscy w eleganckich ubraniach, czy to garniturach czy uniformach krupierów. Poszarzała obciągnięta na szczerzących się czaszkach skóra, była praktycznie wysuszona. Musieli umrzeć w tym czasie, kiedy na Birningham spadły bomby, ich ośrodek rozrywki stał się ich grobem.

Niegdyś bogaci i wpływowi ludzie leżeli teraz jak rozrzucone, szmaciane lalki. Tyle zostało z przedwojennego blichtru. Ringo ze smutkiem pokiwał głową nad tragicznym losem zmarłych. Być zamkniętym tutaj, kiedy na zewnątrz rozszalało się atomowe piekło… Nastrój zadumy jednak szybko wywietrzał, a cwaniak zabrał się do metodycznej grabieży, w końcu hołdowanie wzniosłym uczuciom jeszcze nigdy nie przyniosło czegoś dobrego. Jego uwadze nie umknęło nic. Pakował do torby niedziałające już zegarki, rozładowane telefony w eleganckich oprawach i zrywaną z ciał biżuterię. Ktoś będący prawdopodobnie ochroniarzem lokalu miał przy sobie naładowanego Glocka. Hazardzista spojrzał na magazynek. Pełny. Co za fart! Gość miał przy sobie jeszcze działające Zippo. Widać pani fortuna uśmiechała się do niego. Pojemniczek opisany etykietką “Prozac” sobie podarował. Jakkolwiek przedwojenne leki cieszyły się niezłą renomą nie miał ochoty brać czegoś co przez trzydzieści lat trzymał w ręce nieboszczyk, w końcu trzeba się szanować. Jackson zajrzał także za bar i sprzątnął stamtąd resztę cennych gratów, nawet zawartość kasy. Co prawda plik starych banknotów był wart tyle co papier, na których były drukowane, jednak jakoś nie mógł sobie odmówić w niedalekiej przyszłości odpalenia fajki od płonącej studolarówki. Uśmiechnął się do siebie z łobuzerską satysfakcją. Jednak życie w ruinach świata miało swój urok.

Na końcu, gdy skończył szabrować, oparł się o kontuar, wyjął z torby butelkę samogonu i wzniósł toast za swoje małe zwycięstwo. Berbelucha paliła w gardło jak należy. Zgasił zapalniczkę żeby nie marnować więcej benzyny i wokół niego znowu zrobiło się czarno. Poczekał chwilę, aż oczy znowu przyzwyczają się do ciemności, dał Łowcom kolejne kilkanaście minut na wzięcie dupy w troki i pomału przysunął się do wyjścia. Niestety, odgłosy z sali głównej wcale nie zwiastowały rychłego odwrotu. Ringo zaklął i znowu rozniecił ogień.

- Gdzieś tu musi być zapasowe wyjście, nie? - mruknął pod adresem szczerzącego zęby trupa krupiera.

Ten oczywiście mu nie odpowiedział, a nawet gdyby mógł pewnie rzuciłby coś niecenzuralnego pod adresem bezczelnego złodzieja. Jak na życzenie na przeciwległej ścianie zamajaczył kontur drzwi.

- Bingo!

Zamek poddał się bez trudu. Znajdujące się po drugiej stronie schody prowadziły na dół. Z czeluści wionęło chłodem i jakimś stęchłym grzybem, ale lepsza taka droga niż niedźwiedzi uścisk Łowców. Oby na dole nie czekało na niego jakieś chujstwo, bo jeszcze będzie musiał nafaszerować je ołowiem. Z gnatem w pogotowiu ruszył przed siebie.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 09-02-2016 o 19:15.
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 09-02-2016, 07:43   #8
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Sydney "Kurt" Marshall - filozoficzny wędrowiec



Człowiek w skórzanej kurtce zbliżał się do muru zza którego widział wystający ogon śmigłowca. Po barwach widział, ze to jakiś medyczny był. Ale złosliwie mur oczywiście był ustawiony tak by maksymalnie utrudnić oszacowanie znaleziska. Jak zwykle. Z Ruinami zawsze tak było. Mogły coś dać. Ale lubiły coś wziąć. Na przykład czyjeś życie. Albo zdrowie. Człowiek chodził po nich i w nich i żył i właściwie był na nie skazany. Nie było alternartywy. Ruiny były wszędzie. Ruiny. Spękany asfalt. Spalone wraki. Rozbite wraki. Zardzewiałe wraki. Trzaskające fragmenty okien. Wiatr poruszający całą masą drobnych fragmentów. Chrobot szkła pod butami. Różnobarwny pył zostawiający ślad na nich i reszcie ubrania. Przy tej aurze najczęsciej w postaci plam i smug błota. Kawałki ścian i bryły gruzu które można było spotkać własciwie w każdej proporcji i konfiguracji. Wnętrza dawnych korytarzy i pomieszczeń zarośnięte trawą czy krzakami. Osmalenia od ognisk, ślady po kulach, zszarzałe rozbryzgi błota czy krwi dowolnego pochodzenia świadczące o dawnych tragicznych wydarzeniach. No i trupy. Ludzi, zwierząt, bestii, mutantów, robotów, pojazdów, budynków, miast czy całego świata. Wszystko było trupem albo miejscem na nie. Cały świat. Trzeba było tylko spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy. Takie własnie był Ruiny. Świat który go otaczał i który znał tak dobrze i którego jednocześnie tak bardzo nie znał. Świat który go fascynował swoją historią i opowieściami jakie miał do powiedzenia. Trzeba było tylko umieć je wysłuchać i dojrzeć. Świat skitranych fascynujacych tajemnic, zapomnianych technologii i cudeniek dawnego czy nowego świata. Świat karmiący i dający schronienie wędrowcowi. Świat niebezpieceńśtw mogacy go pochłonąć na kazdym kroku.

No i świat zwisających czy walajacych się kabli. Przydałby mu sie teraz kawałek albo kawał nawet czy dwa. Miałby kabel mógłby go użyć jak liny. Do pokonania tej ściany. Zrobic pętle, przerzucić, zaczepić o te żelastwo na górze i chyba już powinno pójść. Mógłby na górze puścić żurawia jak to wyglada po drugiej stronie. Mógłby się nawet cofnąć do któregoś z wyższych budynków i też puścić żurawia. Rozważał czy tego nie zrobić. Miałby wgląd z wyższych pięter nie tylko na wrak ale i resztę posesji. Posesja. Tak to sie chyba mówiło kiedyś. Posesja. Taki teren co jest czyjść. Przeczytał ostatnio w jakiejś starej gazecie jaka mu została z rozpalania ogniska. Choć jeszcze nie był pewny czy kazdy teren to była czyjaś posesja czy nie. Ale fajnie brzmiało.

Nad jakością smigłowcowego znaleziska nie potrafił w tej chwili nie mysleć. No mogły być tam cuda na kiju normalnie. I to takie medyczne. Nawet ze zwykłej apteczki jakie kiedys przeciez były w kazdym pojeździe byłby fajny gambel. A o jakichś bajerach nie wspominając. A nawet z wyszabrowanej apteczki byłoby fajne, plastikowe pudełko. By wyczyścił by miał. Taka mała plastikowa miniwalizeczka do której możnaby wrzucic cokolwiek od kanapek po leki i by nie zamokło ani nie zgniotło się. Fajna rzecz. Trzeba było nie wybrzydzać i okazać Ruinom wdzięczność za ich dary. I mieć odpowiednia perspektywę by dostrzec coś cennego w pozornym śmieciu czy złomie. Wówczas naprawdę w tych Ruinach dało się żyć. Czasem całkiem nieźle.

Bogatość dawnego swiata zawsze go zdumiewała. Ludzie kiedyś potrafili wymyśleć i zrobić tyle rzeczy! Nawet po trzech dekadach rozkładu, wojny atomowej i nie tylko, szabru, gnicia, aury, niszczenia nadal pozostawała taka masa ciekawych rzeczy! I nic nie wskazywało by miało sie to prędko skończyć. Choćby taka kurtka którą miał na sobie.

Kurtka była fajna. Kozacka. Podobała mu się. Szukał już dłuższy czas czegoś podobnego. Kiedyś widział plakat z jakimś filmem z drugiej wojny światowej. Jakaś załoga bombowca. Własnie takie fajne kurtki mieli. I w ogóle wyczyszczone, odpicowane chłopaki w kozackich pozach i tegimi minami. Nie to co teraz. Nie przypominał sobie by pamiętał zbyt wiele miejsc i ludzi tak odczyszczonych jak oni na tamtym plakacie. Jak oni wszyscy na na tych książkach, gazetach i plakatach. Cały tamten stary świat był taki odpicowany. Aż ciężko było uwierzyć gdy się patrzyło na to co się działo wokół. Wszędzie i zdawąłoby się zawsze. Pył, gruz, błoto, brud były wszędzie. Nie dało sie ich uniknąć. Syd podejrzewał, że to własnie przez te Ruiny. Kiedyś ich chyba tyle nie było i ludzie mieli swiatło i wodę w domach i wszędzie to się mogli tak odpicować na co dzień a nie, że jakaś supermiejscówa czy okazja i sie trafiło na światło i wodę.

Poza tym w sumie nie był jednak od poczatku pewny jak to jest z tą kurtką. Nie miała takiego charakterystycznego podbicia od spodu, zwłaszcza na mankietach i kołnierzu. A na plakacie jak pamiętał były. Koles z którym sie wymieniał jednak zarzekał się, że to była specjalna edycja dla pilotów i pokazywał na metkę "Boeing" pod kołnierzem. No faktycznie była. A ten ich bombowiec na plakacie to był własnie Boeing. B - 17 Flying Fortress tak dokładniej. Latająca forteca. Z tuzin półcalówek na pokładzie. Tuzin! Półcalówek! I do kazdej pewnie taśma czy dwie ammo. Półcalówek. I to w jednym samolocie a przecież nie był tylko jeden. Rrraaanyyy... Ale ludzie kiedyś byli bogaci. Jakby tak znalazł taki samolot ale by sie obłowił. Za jedną taśmę by zgarnął żarcia na tydzień. Choć to w chuj ciężkie do dźwigania było. Pamietał jak znalazł kiedyś kawałek w rozbitej pancerce. Znalazł to wziął a wziął to dźwigał. Było co a przecież nie cała taśma to była.

Ostatecznie w sumie wziął tą kurtkę. I teraz miał dylemat kto kogo wyrolował wtedy. W sumie jakoś pomimo tego metkowego Boeing'a na metce to co raz bardziej był przekonany, że to chyba jednak nie jest kurtka pilota. To by wskazywało, że tamten mu sprzedał wałka. Ale po prawdzie to i tak była to kozacka kurtka jakiej już jakiś czas wcześniej szukał. Nosił już ja troche i bardzo ją polubił. Wygodna, mocna, ciepła, desczochronna no i kozaco wygladająca. Przynajmniej dla niego. A jednocześnie tych skórzanych kurtek ludzie nosili tu i tam to i aż tak się nie rzucała w oczy jak tak przybrudzona światem i drogą była na jego grzbiecie. Z tej perspektywy to wymienił się wówczas na to czego szukał i był zadowolony więc wałka nie było.

Teraz jednak dumał i rozgladał się za tym kablem. Coś powinno być na tej ulicy. Nie spieszył się. Pospiech w Ruinach był albo niebezpieczny albo samobójczy. Oznaczał brak respektu dla nich a one tego nie lubiły. Póki kule nie latały koło głowy a szczęki nie ściskały powietrza za plecami nie było co się spieszyć. A gdzieś tu na tej ulicy musiało być coś do pokonania tej ściany. Jak nie zawsze mógł obejść i poszukać jakiejś dziury czy bramy nawet. Ale wiedział, że z wchodzeniem w posesję różnie bywało. Czasem lepiej było wejść głównym, prawilnym wejsciem. A czasem nie. Zależało od perspektywy i sytuacji.

Nie było sie też co spieszyć bo po drugiej stronie mógł być sam rozbity i wypalony wrak z którego jak lep na muchy wystawał tylko w miarę cały ogon. Leżał pewnie od wojny to i nawet jak ktoś przechodził tędy z takich jak on raz na rok to przez trzydzieści lat... No właśnie. Nie było co się spieszyć. Jesli coś tam było od trzech dekad to był a nie to nie. Kwadrans w tę czy we w tę za tej perspektywy niewiele tu zmieniał a dla niego mógł sie okazać decydujący. Będąc w poblizu muru nie mógł uzyć zwroku ale mógł posłużyć się resztą zmysłów. Nasłuchiwał czy nie słychać czgoś podejrzanego poza odgłosami porzuconego budynku. Węszył czy nie czuć zapachu dymu albo padliny. Jeśli tam już ktoś był w pobliżu mógł się czyms zdradzić. Być nieruchomym nie było tak łatwo. Można było się pilnować chwilę czy dwie ale parę minut czy kwadrans to już niewielu potrafiło. Dlatego tak rzadko trafiał się prawdziwy snajper a świetnie strzelających strzelców było wcale nie tak mało. Kwestia perspektywy własnie. Jak we wszystkim w Ruinach.

Z tym całym spacerem tutaj też tak wyszło... No w sumie jak zwykle. Kurierska fucha. Na koszt 8 Mili. No nieźle. Setka fajek w ammo czyli jak dla niego by pewnie starczyło na pełny mag, moze coś by jeszcze zostało. Powinno chyba. A kto wie, może coś by jeszcze szło zarobić za coś ekstra jakby byli z niego zadowoleni? Albo cos mogł jeszcze znaleźć po drodze w tym mutkowie albo gdzie. Jak własnie znalazł ten wrak. Znlazłby to by wziął a wziął to by miał. A jakby miał to by miał albo by się wymienił. Żadna filozofia. Kwestia perspektywy.

Ale nie spieszył się. Pospiech w Ruinach był niebezpieczny. Wręcz samobójczy. Nie lubiły tego. Poza tym nad czym tu dumać? Tam się coś nieźle jarało u tych przemienionych a nie była to jedna rodzina czy dwie, że pół tuzina gangerów na motorach zrobiłaby co chciała. Zresztą co on sam by mógł zrobić nawet takiemu półtuzinowi na motorach? No w sumie całkiem sporo. Ale pod warunkiem, że zrobiłby to po swojemu. A jakby poszedł tam to niekoniecznie musiał mieć do tego okazję. No a mutków trochę tam ponoć było to by puścic coś im z dymem tak jak to widąć było to już trzeba było miec czym i kim. Tym bardziej nie usmiechało mu sie tam dostać póki tam byli. A jak miejscowe mutki postanowiły coś posprzątać u siebie po swojemu to co mu czy ludziom do tego? Czyli znowu nie było po co się spieszyć. Więc była okazja zająć sie tym wrakiem. Mutanci mieli tutaj chyba dość dobrą opinię. Znaczy mieszkali u siebie i obok siebie i jakos no mieszkali. Ludzie i ci inni ludzie napadali na siebie i palili chyba tak umiarkowanie. Inaczej ludzie nie byliby chyba tak zaskoczeni i zaciekawieni niecodziennym dymem na horyzoncie u nie ludzi. I nie wysyłali kogoś za cenę pełnego maga by obadał sprawę. A wysłali. Sprawa była na tyle ważna, że miał przeprawę za darmola. Ale sprawa była ważna dla nich dla Sydney'a niekoniecznie. Wolał żyć w jednym kawałku niż miec zapasowy mag. No a jak już by żył to nie byłoby źle spenetrować te wrak. A do tego musiał znaleźć ten kabel który na pewni gdzieś tu w pobliżu jakiś był. By znalazł to by miał a by miał to by użył. Żadna filozofia.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 10-02-2016, 13:05   #9
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Birningham, wschodnia rubież, Ruiny
28 kwietnia 2051
godz 09.00

Harvey O’Phelan

Głos z góry parsknął: - I niby teraz nam nie powiesz? Skuty i rozbrojony? Poczekaj jak się za Ciebie Łysy weźmie, to będziesz śpiewał - głos był nieprzyjemny, niczym zgrzyt metalu po szkle. Facet chyba wyczuł, że Harvey chciał go brać pod włos. Nie miał w tej chwili żadnych argumentów by spróbować negocjować z łowcami ludzkiej zwierzyny. Jednak spróbował… Nie poszło.

Za sobą usłyszał głos kobiety, którą jeszcze nie tak dawno ratował z opresji: - Wyciągnij ręce przed siebie i nie kombinuj - na betonowej posadzce dało się słyszeć kroki i po chwili poczuł lufę rewolweru między łopatkami. Jakby na komendę podszedł do niego Łysy. W jednej ręce trzymał obrzyna a drugą sprawdził zapięcia kajdanek. Chyba nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Pozbawił wędrowca jego tobołów i broni, oklepał go po całym ciele i z uśmiechem wyciągnął mu spod kurtki bandolier z nożami. Zarechotał, dokładając go do reszty zdobytych na Harvey’u gambli. Irlandczyk z pochodzenia, nowojorczyk z wychowania i zabójca z Posterunku z zawodu, nie dał po sobie znać zadwolenia. Nóż, który schował w rękawie został na swoim miejscu.

Łysy tymczasem pozbierał toboły O’Phelana i wskazał mu lufą obrzyna drzwi z pomieszczenia. On i kobieta ruszyli za żołnierzem. Tam na korytarzu dołączył do nich facet z góry. Ubrany był w ciężki płaszcz z wieloma naszytymi na niego łatami. Twarz miał zasłoniętą arafatką, a na oczach staromodne gogle motocyklowe. Strzelbę Remingtona miał nonszalancko opartą o ramię, niczym szeregowy na musztrze. - Ciekawa zdobycz - wyszczerzył pożółkłe zęby w uśmiechu, skierowanym do kobiety. - Chyba zarobisz na premię, nieźle się obłowiliśmy. Flint będzie z nas zadowolony, a kto wie, do jutra może jeszcze jakaś rybka wpadnie w naszą sieć?

Sprowadzili go na sam dół, a potem jeszcze niżej do piwnic, które przetrwały w całkiem niezłym stanie. Na dole Harvey zauważył jeszcze dwoje łowców najemników. Średniego wzrostu mężczyźni, sądząc po opaleniźnie i wrednych gębach - rodowici Hegemońcy. Pilnowali solidnych metalowych drzwi, zabezpieczonych łańcuchem. Na ich widok, poderwali się na równe nogi i zaczęli otwierać pomieszczenie. Po chwili O’Phelan wylądował w ciemnościach. Z korytarza szef handlarzy żywym towarem rzucił jeszcze do niego: - Przygotuj się. Niedługo Łysy się Tobą zajmie, a wtedy wyśpiewasz nam wszystko, co tak usilnie chciałeś nam sprzedać - paskudny uśmiech znowu zagościł na jego twarzy. Był to ostatni widok, jaki dane było podziwiać zabójcy. Drzwi zawarły się i mrok wypełnił po brzegi jego tymczasowe więzienie.

- Było ratować laskę - aż drgnął, kiedy z głębi pomieszczenia usłyszał zmęczony głos i ironiczne pytanie. - Nie Ty pierwszy dzisiaj wjebałeś się w gówno - wyglądało na to, że nie tylko jego tu uwięziono.


Birningham, północno-wschodnia rubież, Posesja...
28 kwietnia 2051
godz 09.00

Sydney “Kurt” Marshall

Ogon śmigłowca go kusił. Gamble. Tak to było coś dla czego warto było zaryzykować. Na tym polegało całe jego życie, eksploracja tego, co uchowało się z przeszłości. Towary mniej i bardziej ważne, mniej lub bardziej pożądane. Mur nie był dla niego przeszkodą, znaczy nie byłby gdyby zabrał ze sobą kawałek jakiejś liny. Nie miał niczego takiego, a w pobliżu muru nie było nic, po czym mógłby się wspiąć, czy chociaż zajrzeć za tą nieprzeniknioną zaporę.

Jago wyobraźnia działała na wysokich obrotach. To była umiejętność, która przydawała się w dżungli betonowych resztek niegdysiejszej chwały ludzkości. Początkowo chciał zajrzeć za mur z piętra któregoś z wyższych budynków, niestety jedyny, który ocalał i był wyższy niż mur, nie zachęcał do wędrówki po nim. Sydney widywał już takie konstrukcje, niby wyglądające w miarę solidnie. W miarę… na szczęście Kurt wiedział, gdzie patrzeć, by ocenić prawdziwy stan zrujnowanej konstrukcji. Ta nie zachęcała, pewnie stałaby się jego grobem przy pierwszym fałszywym ruchu. Nawet jeśli jakimś cudem by przeżył, to huk i tuman pyłu zwabiłby w okolice wszystkie żywe istoty. tego Marshall za wszelką cenę chciał uniknąć.

Wreszcie znalazł to czego szukał. Wśród walających się po ulicy śmieci i nieprzydatnych szpargałów, wypatrzył kilka metrów kabla. Wyrywał go mozolnie z resztek tynku i betonu. Po chwili miał w rękach całkiem wytrzymałą linę. Zrobił pętlę na jednym końcu, szarpnął kilka razy, sprawdzając wytrzymałość zrobionego przez siebie węzła. Spory zamach dopiero za drugim razem pozwolił zaczepić się prowizorycznej linie o wystający na górze muru, kuty szpikulec.

Chwycił kabel mocniej w ręce i powoli ostrożnie zaczął się wspinać po murze. Nogi nie miały za bardzo oparcia, więc do podciągania używał praktycznie tylko siły swoich rąk. Postanowił, że zajrzy najpierw i oceni, czy warto się starać by dotrzeć do maszyny.

Przed samym szczytem zatrzymał się i odetchnął ciężko, wspinaczka na takiej prowizorce nie należała do przyjemnych. Wychylił lekko głowę i zajrzał. Nie zobaczył nic szczególnego, za płotem był kolejny zniszczony budynek. Miał dwie kondygnacje i sporo okien, ale w żadnej nie dopatrzył się nawet jednej, całej szyby. Doświadczenie podpowiadało mu, że kiedyś to był chyba jakiś biurowiec albo coś w ten deseń. Niestety nie widział reszty śmigłowca, prócz części ogonowej. Nie nosiła ona śladów ognia, czego wcześniej się obawiał, ale musiałby się bardziej wychylić, by ujrzeć resztę maszyny. Za murem nie widział nic niepokojącego, żadnego ruchu choćby najmniejszego. Ręce drętwiały mu z sekundy na sekundę.


Birningham, południowo - zachodnia rubież, ruiny Casino Indy
28 kwietnia 2051
godz. 09.00

Ringo Jackson
Ciemność klatki schodowej rozświetlał latarką, był już nieźle zesapany. Naszabrował trochę w kasynie, a wóda którą zabrał, plus reszta fantów, które miał ze sobą już sporo ważyła. Starał się nie robić hałasu i zbytnio się nie wychylać, by nie wdepnąć wprost na jakichś nieprzyjemniaczków.
Schodów w dół było sporo. Dużo za dużo jak na ilość kondygnacji, które widział z zewnątrz, kiedy wchodził do kasyna. Pewnie prowadziły do podziemi, albo na jakiś podziemny parking. Widział jak to wyglądało w przeszłości.

Dziani i prominentni gracze nie chcieli się afiszować z obecnością w takich przybytkach. Limuzyny z przyciemnionymi szybami wjeżdżały na podziemny parking, gdzie tymi schodami, a najpewniej jeszcze windą, dostawali się do tych ekskluzywnych pomieszczeń. Wtedy mogli bez skrępowania przepierdalać kasę, walić wódę, wciągać koks i zabawiać się z kociakami. “To musiało być zajebiste życie…” - pomyślał Ringo.

Stopnie były pokryte spora warstwą kurzu, gdzieniegdzie tynk odpadał ze ścian i pajęczyny. Były ich ogromne ilości, w stanie nienaruszonym. To cieszyło Jacksona, bo przynajmniej na razie wykluczał możliwość niepowołanego towarzystwa. Dotarł wreszcie na dół, gdzie klatka schodowa zakończona była drzwiami. Były w połowie wyłamane, jakby ktoś kiedyś próbował dostać się do środka, za pomocą łomu i strażackiej siekiery. Rdza na krawędziach metalu była oznaką tego, że musiało stać się to dość dawno.

Gangster popchnął odrzwia, które tylko lekko zgrzytnęły. Musiał się przyłożyć do tego i przy kolejnych próbach udało mu się je odepchnąć na tyle, że mógł się przedostać na drugą stronę. Przecisnął się ostrożnie, najpierw jednak wypatrując niebezpieczeństwa. Światło latarki omiatało wnętrze następnego pomieszczenia. Był to jeden z wielu zapewne poziomów podziemnego parkingu. Solidne, grube, żelbetonowe filary nie ugięły się pod falą uderzeniową, dlatego cała ta konstrukcja jeszcze się nie zawaliła. Kiedyś zapewne wieczorami było tu pełno samochodów. Teraz na powierzchni sporego boiska, stało tylko kilkanaście rozszabrowanych wraków. Kilka osobówek i terenowców, tyle widział na pierwszy rzut oka i zasięg latarki. Na jednym ze słupów miał oznaczenie A-3, czyli według tego co się orientował, był trzy kondygnacje pod ziemią.

Prócz swojego oddechu, nie słyszał żadnych innych dźwięków. Żaden ruch nie zmącał spokoju scenerii, którą podziwiał w migoczącym świetle latarki. Musiał się zdecydować czy warto mu było pomyszkować w tych wrakach i stróżówce, której rozbite szyby majaczyły na horyzoncie widoczności, po prawej stronie od wejścia.



Birningham, południowa rubież miasta, dalej w ruinach.
28 kwietnia 2051
godz 09.00


Andrea Roe


Wreszcie spokój. Lubiła samotność i to bardzo, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach. Pomogła tej kobiecie, sama nie wiedziała dlaczego. W każdym razie miała to już za sobą. Zbadała ślady jakie zostawili napastnicy i powiadomiła o nich Alice. Wspomniała też treść rozmowy, jaką podsłyszała. Uznała, że tamta powinna to wiedzieć, ją to interesowało tylko na tyle, by nie wpaść na tych przyjemniaczków. Zwłaszcza nieprzygotowanym.

Zagłębiała się w ruiny w poszukiwaniu użytecznych przedmiotów, które mogły by posłużyć do wymiany. W powietrzu unosiła się delikatna woń spalenizny, jakby gdzieś coś w pobliżu spłonęło. Taki charakterystyczny zapach, z gatunku tych “drugi dzień po pożarze”. Szła zachowując wszystkie zasady ostrożności, jakich nauczyła się do tej pory żyjąc i eksplorując ruiny. Łuk trzymała w gotowości, a drugą ręką mogła w każdej chwili wyrwać strzałę z kołczanu i napiąć cięciwę. Póki co okazało się to niepotrzebne.

Przemykała starym osiedlem bliźniaczych szeregowców, kiedy coś mignęło jej między budynkami. Skierowała wzrok w tamtą stronę i zauważył ruch. Spore zwierzę, o dużej kłodzie ciała, czworonożne. Ostrożnie skierowała się w tamtym kierunku, starając się nie spłoszyć potencjalnej zdobyczy. Mogła już ocenić, że był to mięśniak, coś na kształt dużej świni, którą pewnie kiedyś ten gatunek był. Jednak w wyniku różnych mutacji, nie przypominał w niczym, różowego, grubaśnego wieprzka. Raczej niebezpieczne, dzikie zwierzę. Jednak jedyne co było naprawdę ważne, to to, że z takiej sztuki mogłaby wykroić i ususzyć żarcia na ponad miesiąc.

Nie miała jednak dzisiaj szczęścia, czy może była rozkojarzona spotkaniem z Alice. Potem nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Jeden nieostrożny ruch i szkło pękło z chrzęstem pod jej stopom. Zwierzak spłoszył się i zaczął uciekać miedzy budynkami. Andrea ruszyła z anim biegiem, jednak plecak i oporządzenie nie pozwalało jej przeciskać się przez wszystkie szczeliny tak szybko jak mięśniakowi. Wreszcie zniknął jej gdzieś między zniszczonymi domkami jednorodzinnymi. Straciła trop, zwierzak musiał w którymś miejscu zejść z głównego przejścia. Stanęła nasłuchując odgłosów poruszania albo posapywania zwierzaka.

Bingo… w domku po prawej, gdzieś z wnętrza dochodziły jakieś dźwięki, których bliżej nie potrafiła zinterpretować. Budynek był w połowie zawalony, przykryty resztkami dachu, sięgającego teraz prawie poziomu gruntu. Ostrożnie weszła do środka, osaczone zwierzę mogło być niebezpieczne. Zmieniła łuk na pistolet, w ciasnych pomieszczeniach lepiej się sprawdzał. Kolejne pomieszczenia okazywały się puste, zostało jej ostatnie kuchnia. Stanęła w wejściu z wycelowaną i gotową do strzału bronią. Jednak nie takiej zdobyczy się spodziewała. Na podłodze leżała martwa kobieta, a obok niej przycupnęła, na oko może dwuletnia dziewczyna. W brudnej, osmalonej sukience, pochlipywała cichutko, szarpiąc za ręką martwą kobietę. Kiedy ujrzała Andreę, skuliła się przy niej, spoglądając na tropicielkę wystraszonymi oczami.


Birningham, południowa rubież miasta, trasa do Rafinerii
28 kwietnia 2051
godz 09.00

Alice Halsey


Kobieta została sama, prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się takiej reakcji od swojej wybawczyni. Jednak rozumiała ją. Taki był dzisiejszy świat, bezwzględny i niezrozumiały. Raz Ci ktoś pomoże, innym razem ktoś próbuje wysadzić Cię w powietrze. Halsey rozbiła bank już pierwszego dnia w Birningham. Taki teraz mamy klimat…

Kobieta nie należała do tych co się mazają, bądź rozczulają nad sobą, choć ręka bolała jak jasna cholera, to jednak pozbierała swoje bety, w tym zdobyczną strzelbę i ruszyła na północ. W końcu wedle słów Tony’ego, to tam maił znajdować się cel ich podróży. Za to wszystko wskazywało na to, że to Anthony był celem tego mordu. Przynajmniej tak konkludowała, łącząc fakty z tym co powiedziała jej Andrea, kiedy ją opatrywała.

Wyglądało na to, że istniała jakaś osoba, bądź cała grupa, której nie w smak było powstanie Rafinerii. To był dla niej w obecnej chwili najmniejszy problem. Nie wykonała roboty, miała chronić ich w podróży, a teraz jej podopieczni gryźli piach, a ona żyła. Była jednak z Nowego Jorku, motywacji jej więc nie zabrakło. Chciała wyjaśnić kto stoi za śmiercią speca i dwójki jego towarzyszy.

Teraz była już ostrożniejsza, choć na poruszaniu się wśród ruin nie za bardzo się znała, to przeszła jednak szkolenie z walk w terenie zurbanizowanym. Doświadczenie i wrodzona ostrożność też pomagały przebywać jej kolejne przecznice. Wreszcie dotarła na skraj pustej przestrzeni. Nie wychylała się od razu, wychyliła się zza winkla ceglanej budowli i ujrzała, pierwszy raz od dłuższego czasu, pustą, odgruzowaną drogę. Po obu jej stronach piętrzyły się hałdy zepchniętych na pobocze samochodów i załomów gruzu. Taką robotę mógł tylko odwalić ciężki sprzęt, przypuszczała, że trafiła na główną drogę dojazdową do Rafinerii, o której wcześniej wspominał jej Tony. Na ścianie po przeciwnej stronie drogi wymalowane były symbole VH, sama nie wiedziała co znaczą, ale ciągnęły się w jedną i drugą stronę, niczym jakieś oznaczenie terenu.

Ruszyła na północ odgruzowaną trasą. Uszła może z kilkadziesiąt metrów, kiedy za sobą usłyszała zbliżające się odgłosy silników spalinowych. Odwróciła się i kilkaset metrów za sobą zauważyła kilka pojazdów i tuman kurzy jaki wzbijały w powietrze. Jeszcze jej nie widzieli, więc miała szansę zejść z trasy. Nie wiedziała przecież kto to taki jedzie...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 19-02-2016, 00:27   #10
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Parking wyglądał obiecująco, stróżówka, wraki i cholera wie co jeszcze czekające na przypadkowego szabrownika, do tego warstwa kurzu gwarantowała, że dawno nikogo tutaj nie było. Brakowało tylko pikającej kasy i uśmiechniętej hostessy. Nic tylko przebierać. W pierwszym odruchu Ringo dziarsko ruszył w stronę najbliższego pojazdu, jednak po kilku krokach włączyła mu się lampka ostrzegawcza, a konkretnie wpijające się w skórę ramię plecaka. No tak, pieprzona choroba cywilizacyjna współczesnego świata - przeciążenie. Po wojnie wbrew pozorom zostało mnóstwo złomu, do tego wciąż powstawało coś nowego, więc z zaopatrzeniem nie było tak tragicznie, ale z jakiegoś powodu ludzie uparli się, że od teraz będą cały ten śmietnik dźwigać na plecach. Sterane dziady z tobołami większymi od nich samych, jakby zaraz miał się pojawić jakiś złodziej i zabrać im fanty…

Mafiozo parsknął śmiechem, odstawił graty koło jednej z żelbetonowych kolumn i oparł się o nią. Tak po prostu. Każdy gdzieś pędził, biegał, myszkował, coś załatwiał, a on po prostu wlazł do jakiejś dziury i sobie zwyczajnie przystanął. Świat prędzej czy później się o niego upomni, ale na ten moment wyjął butelkę i pociągnął solidny łyk. Po wódzie wszystko wydawało mu się łatwiejsze, na przykład kwestia wydostania się z tego pierdolnika i trafienie z powrotem na szlak do rafinerii. Zapewne gdzieś był boczny wyjazd z parkingu, znając życie dawno nieprzejezdny, albo przynajmniej dość szeroki by się tamtędy przecisnąć.

Jackson dumał postukując flaszką o udo, pozwalając mięśniom nieco odpocząć. Drugą sprawą było śniadanie. Kompletnie o tym zapomniał. Mężczyzna pogrzebał w plecaku w poszukiwaniu zwietrzałego suchara. Popatrzył na niego jakby ten zrobił mu jakąś krzywdę, ale mimo to wziął kęs, potem następny i cierpliwie żuł, aż w końcu po sucharku zostały tylko okruszki które również pieczołowicie zjadł. Podłe czasy, podłe żarcie, ale lepsze to niż przymierać głodem.

W końcu krótki popas się skończył, ostatecznie dzień kiedyś się kończy, a dać się zaskoczyć nocy w ruinach to gruby błąd. Za swój priorytet Ringo uznał znalezienie drogi wyjścia. Do wraków, albo stróżówki nie planował się wybierać, może rzucić okiem, gdyby akurat przechodził obok, ale wcale nie uśmiechało mu się dźwigać jeszcze więcej gratów.

Sprzyjała mu Fortuna dzisiaj. Obłowił się w sekretnym pokoju w kasynie, a potem jeszcze znalazł jakieś wyjście z niego. Wypity alkohol powodował przyjemny szum w głowie, nawet podłe żarcie jakoś zniósł. Po krótkim odpoczynku, zarzucił toboły na plecy i ruszył wzdłuż jednej ze ścian, nie wiedział dlaczego, ale uznał, że tak będzie bezpieczniej. Gdzieś musiał być wjazd na bliższe powierzchni kondygnacje parkingu.

Jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów w bok zauważył budkę wartowniczą i resztki wyłamanych szlabanów. To musiała być droga na powierzchnię. Oświetlał sobie latarką drogę, kiedy z boku, kilkadziesiąt metrów od niego usłyszał jakiś brzdęk. Obrócił się w tamtą stronę i zdążył tylko zauważyć mignięcie jakiegoś cienia. W tej chwili za plecami miał ścianę, a od zagrożenia dzieliło go kilka zniszczonych samochodów. Cokolwiek to było, było szybkie i poruszało się na czterech kończynach.

- O ja pierdolę…

Ringo przypadł plecami do ściany. Ręce uzbrojone w latarkę i pistolet powędrowały do przodu. Cokolwiek było tu razem z nim mogło być odpowiedzią, dlaczego miejsce było kompletnie opustoszałe. Włażenie w ciemności parkingu wydało mu się teraz dość kiepskim pomysłem, ale nie było już odwrotu.

Zawsze coś się musiało spieprzyć. Zawsze. Takie jest już niezbywalne prawo dziejów. Jak idzie ci zbyt dobrze, prędzej czy później pojawia się na twojej drodze jakaś komplikacja. Jackson nie był zachwycony, że tym razem było to czworonożne, potencjalnie agresywne paskudztwo, które upatrzyło go sobie na śniadanie. W personalnej piramidzie potrzeb ratowanie własnej skóry było całkiem wysoko, zdecydowanie wyżej niż szperanie w poszukiwaniu gambli, zatem rozsądek nakazywał jak najszybciej się stąd ulotnić. Odgradzając się od ciemności snopem światła i naładowaną bronią gangster posuwał się zdecydowanym krokiem w stronę stróżówki.


Stworzenie okazało się zdziczałym, zmutowanym psem. Przynajmniej tak wyglądało, złapane w wąski strumień światła latarki. Widocznie zauważyło Jacksona, bo ruszyło ku niemu, klucząc między samochodami, wydało z siebie krótki skowyt. Ringo nie miał szczęścia, gdzieś z głębi parkingu odezwał się drugi podobny. Gangster przyśpieszył kroku, chcąc dopaść budki strażniczej przed zwierzęciem. I udało mu się. Zdążył zamknąć za sobą drzwi, kiedy poczuł uderzenie w nie szarżującego zwierzęcia. Był w środku małej stróżówki, jakie zwykle stały przy wyjazdach z parkingów, dwa na dwa, jakiś rozbity pulpit, kasa fiskalna i połamane krzesło. Wszystkie szyby były wybite, a on słyszał jak zwierzęta, bo była ich chyba para wściekle warczą i obchodzą dookoła budkę. To, że będą chciały dostać się do środka, było kwestią czasu. Huk wystrzału mógł mu jednak ściągnąć na głowę łowców niewolników, nie wiedział przecież czy już opuścili okolicę.

Czworonogi nie odpuszczały, a rachityczna budka długo nie mogła opierać się zdeterminowanym i z pewnością głodnym zwierzętom. Gorący ołów ostudziłby ich zamiary, ale zawsze istniało ryzyko, że zlezie się tutaj więcej tego tałatajstwa, albo zainteresują się nim brzydale z góry. Ringo myślał szybko, a że był w tym wcale niezły zaraz wpadł na pomysł. Wyciągnął z plecaka kawał szmaty, porwał ją na strzępy i owinął wokół resztek połamanego krzesła. Teraz trzeba było tylko to czymś podlać. Zmutowany pies rąbnął w ściankę, aż zachwiało całą stróżówką. Mafiozo naparł z drugiej strony dla równowagi. Z żalem spojrzał na niedopitą butelkę samogonu, pociągnął ostatni łyk, po czym obficie podlał improwizowaną pochodnię. Pustą butelką cisnął przez wybite okienko w stronę napastnika.

- Zobaczymy jak ci się spodoba podkręcona temperatura.

Zapalniczka zgrzytnęła krzesząc płomień.

Szmata nasączona alkoholem zapaliła się z sykiem, wypełniając migotliwym światłem okolicę budki ze szlabanami. Zwierzęta zaskowytały w pierwszej chwili, kiedy gangster zamachał pochodnią na zewnątrz, z warknięciem odstąpiły na kilka metrów, utrzymując dystans na krawędzi zasięgu pochodni. Ringo mógł zauważyć, że są strasznie wychudzone, czyli głodne. Pomimo widocznego strachu na widok ognia, mogły się zdecydować na atak.

Nie było na co czekać. Pochodnia mogła w każdej chwili zgasnąć, a to by tylko ośmieliło bestie, pozostało zatem wycofać się na wyższy poziom odgradzając się źródłem ognia. Gdyby stwory okazały się na tyle głupie, by zdecydować się na atak zawsze miał w odwodzie naładowanego gnata. Ostatecznie zanim ktoś tu przylezie przecież zdąży się gdzieś ukryć. O ile ciągle jest tam ktoś kto mógł go usłyszeć. Cholerne wyjście nie mogło być daleko.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172