Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-06-2016, 22:52   #11
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Dłoń napastnika zacisnęła się na ramieniu Irlandki. Uścisk ten był silny, paniczny, rzec by można. Było w nim pragnienie, które nakazywało trzymać ofiarę z całych sił i nie pozwolić jej na ponowne zasmakowanie wolności.
Ofiara jednak zdecydowanie bezbronną i uległą istotą nie była. Życie stanowiło wystarczającą nagrodę by dla niej podjąć walkę. Obuch toporka z impetem, zwiększonym przez adrenalinę, która objęła władanie nad ciałem Lauren, uderzył w podbródek napastnika, posyłając jego głowę do tyłu. Trzask, który temu towarzyszył nie należał do przyjemnych dźwięków. Suchy, zwiastujący koniec czyjegoś życia. Tyle, że wedle wszelkich zebranych do tej pory dowodów, koniec ów musiał nastąpić już wcześniej.
Uścisk zelżał, jednak nie zniknął. Zakrwawione ciało pociągnęła Lauren ze sobą, zmuszając ją do zaparcia się by nie wylądować plackiem na trupie. Przynajmniej jednak żyła, a to już było coś. Jak długo jednak? Sądząc po zbliżających się odgłosach, czas ów mógł być liczony, w najlepszym razie, w minutach.
Dysząc niczym po przebiegnięciu maratonu, kobieta ostatni raz spojrzała na swoje dzieło. Pól minuty, dwa trupy, tym razem definitywnie martwe… a korytarzem nadbiegali kolejni. Przeciwnicy, czy sprzymierzeńcy? Istniała szansa, że ktokolwiek na posterunku uchował się normalny, nie zmieniony w beznamiętną maszynkę do zabijania. W czym Lauren była od nich lepsza? Wzdrygnęła się, ściśnięte do bólu usta zadrgały. Musiała zacisnąć zęby, by nie zacząć krzyczeć. Krew na siekierze, na ścianach, podłodze i ubraniu. Rubinowe krople zdobiące bladą skórę, spływające w dół dzięki sile grawitacji. Z obrzydzeniem otarła ręce o spodnie, pozbywając się najdobitniejszych dowodów niedawnego morderstwa. Potem… potem o tym pomyśli, jakoś poukłada w głowie. Teraz nie była na to czas ani miejsce. Do magazynów pod ziemią prowadziło jedno wejście. Kwestia bezpieczeństwa. Prowadziło przez pokój do pobierania próbek krwi, badania stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu, oraz reszty podobnych przyjemności. Wejść da radę, gorzej z wyjściem. Zabarykadowanie się też stanowiło jakieś rozwiązanie, lecz nie w przypadku, gdy tykający zegar odmierzał uciekające sekundy. Zostało już tak mało czasu - kolejne przestoje i wzięcie wroga na przeczekanie… niestety nie ta bajka.
Dała słowo, zostawienie Thompsona samemu sobie odpadało. Po prostu, kurwa jego mać, nie da plamy. Nie dziś.
Szybko wyjęła z kieszeni telefon, przesunęła palcem po ekranie. Chwilę przerzucała aplikacje, aż znalazła odtwarzacz muzyki. Parsknęła cicho, widząc pierwszą pozycję na liście. Ustawiła pojedyncze odtworzenie oraz najwyższa głośność, a gdy pierwsze takty przecięły powietrze, wyciągnęła kartę sim i chwilę później kucnęła, aby mocnym ślizgiem posłać telefon prosto w stronę zbliżającej się grupy.
- Wybacz Daniel - mruknęła, mając przed oczami pochmurną, wiecznie niezadowoloną twarz najstarszego brata. Zrozumiałby… zresztą i tak prawie nigdy nie odbierała, gdy dzwonił. Z bronią w pogotowiu ruszyła ku magazynom, ignorując podskórne wrażenie, że oto widzi światło słoneczne po raz ostatni.
Muzyka wypełniła korytarz, rozchodząc się po nim echem. Odgłos kroków, który Lauren wcześniej słyszała, został całkowicie zagłuszony. Nikt jednak nie wyłonił się zza załomu, co pozwalało przypuszczać iż osoby które się zbliżały były ludźmi, a nie powstałymi z martwych trupami. Same drzwi, które odgradzały przejście do części, w której znajdowały się schody prowadzące do magazynu, otworzyły się bez jednego skrzypnięcia, a następnie zamknęły za plecami kobiety, wydając przy tym głośny trzask. Nie na tyle jednak głośny by zdominować dźwięki, które towarzyszyły jej przez cały odcinek drogi, jaki dzielił Irlandkę od upragnionego zejścia do magazynu. Zejścia, które kończyło się kolejnym korytarzem, tym razem krótkim, na którego końcu znajdowały się drzwi z małym, kwadratowym wizjerem. Zamknięte drzwi, o czym Lauren przekonała się po chwili. Zamek, który bronił wstępu do wnętrza magazynu, nie należał do tych prostych, z jakimi spotkać się można było na co dzień. System był podwójny i wymagał nie tylko posiadania klucza ale i znania kodu, do którego wpisania służyła niewielka klawiatura numeryczna.
Cofanie się odpadało, odejście z pustymi rękoma po zabiciu dwójki ludzi tak samo. Mnąc pod nosem stek bluzgów, technik zabrała się do pracy. We własne umiejętności nie wierzyła, elektronika nie należała nigdy do jej koników. Ledwo obsługiwała telefon i laptopa, a to tylko dlatego, że Daniel swego czasu poświęcił mnóstwo czasu,by krok po kroku wytłumaczyć siostrze ich działanie. Co prawda do tej pory używała podstawowych funkcji, nie wgłębiając się w skomplikowane szczegóły... a teraz stała przed drzwiami z zamkiem kodowym. Zupełnie jakby zwykły klucz był zbyt małym zabezpieczeniem... poniekąd tak właśnie było. Gdyby nie dodatkowe środki ostrożności każdy debil z lepkimi łapami biegłaby po mieście z ukradzioną z depozytu bronią. Kwestie bezpieczeństwa tym razem działały na niekorzyść MacReswell.
- A jebać to - warknęła przez zaciśnięte zęby, doskakując do drzwi. Napędzana złością, strachem i frustracją, odstawiła logikę na najwyższą półkę. Siekiera powędrowała w powietrze i zaraz opadła, uderzając w panel numeryczny. Rozległo się głuche, metaliczne łupnięcie, a ustrojstwo odskoczyło od gładkiej powierzchni drzwi, z grzechotem lądując na podłogowych płytkach. Oczom kobiety ukazała się plątanina kabli, płytki układów scalonych, czy jak to się tam nazywało. Widok ten skwitowała zadowolonym mruknięciem, odkładając narzędzie mordu na ziemię, tuż przy nogach, aby w razie kłopotów móc po nie szybko sięgnąć.
Wpierw jednak pogmerała w zamku, pozbywając się przeszkody najprostszej, mechanicznej. Mechanizm zamka kliknął, oznajmiając światu, że zapadki się zwolniły.
Nie zważając na czyniony hałas, technik chwyciła garść izolowanych kabli i wyrwała je, ze złością rzucając za plecy. Coś zaiskrzyło, syknęło. Powietrze wypełnił ostry, syntetyczny smrodek. Normalnie już samo zdjęcie osłony uruchomiłoby alarm... ale teraz każdy miał to w dupie, woląc zająć się własnym przetrwaniem niż łamaniem prawnych norm.
Skoro systemu nie umiało się pokonać po dobroci, zostawała opcja barbarzyńska.
W rękach Lauren pojawiła się puszka coli, do odgłosu przyspieszonego, chrapliwego oddechu dołączyło wymowne "tsssst!". Uderzenie serca później struga musującego płynu zalała mechaniczne bebechy.
Rozległ się trzask, ciałem Irlandki szarpnęło. Poczuła potężne uderzenie, które posłało ja w powietrze, włosy na całym ciele stanęły dęba. Błysnęło, zaśmierdziało spalenizną...
Uderzenia o ziemię już nie odnotowała.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 25-06-2016, 02:12   #12
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Istniało wiele zasad, których złamanie mogło obyć się bez konsekwencji. Istniały jednak i te, za których złamanie kara była nader dotkliwa. Jej moc zależna była od okoliczności, które albo sprzyjały osobie karanej, albo i nie. Zwykle mówiono na to życie, wzruszano ramionami i szło dalej do przodu. Instynkt przetrwania zabraniał zbyt długiego stania w jednym miejscu. I mimo iż ludzkość wyszła już z czasów, w których dziki zwierz mógł niebacznego człowieka rozszarpać na strzępy, to jednak wciąż w genach tkwił strach. Strach przed tym, że ten sam los może spotkać i nas, o ile nie będziemy ostrożni. Ostrożni, lub tchórzliwi, bowiem różnie to zwano.
Na szczęście istniał też nieco inny rodzaj ludzi. U tych jednostek strach nie kończył się ucieczką, a upartym stawianiem mu czoła. Z jakiegoś powodu zwano ich bohaterami. Kto wie, może w nagrodę za zbyt krótkie życie. Dobrze jednak było mieć przy sobie takiego bohatera, który poda dłoń w potrzebie, zasłoni własną piersią, lub też wyniesie z niebezpiecznego terenu gdy po zaliczeniu ostrego kopa, tchórzliwa świadomość woli zwiać, niż stawić czoła konsekwencjom nieprzemyślanych decyzji.




Lauren dochodziła do siebie bardzo powoli. Nie można jednak było powiedzieć, że dochodzenie to było tak przyjemne, jak niektóre znaczenia tegoż słowa. O nie, Irlandka dochodziła nad wyraz boleśnie. Ból bowiem był pierwszym bodźcem, który zaatakował jaj mózg. Wżerał się w niego, ostrymi kłami rozrywając na drobniutkie cząsteczki. Jego działania obrazowały się w postaci białej plamy ostrego światłą, która tkwiła przed oczami, swoimi świetlnymi igłami wbijając się w czaszkę, dominując wszystko. Myśli, odczucia, zapachy i dźwięki. Nie było niczego poza tym bólem. Na początku…

Bóg drugiego dnia stworzył niebo, Lauren zaś drugi objaw przebudzenia mogłaby spokojnie nazwać piekłem. Po bólu bowiem pojawiły się dźwięki. Uszy zostały zaatakowane piskliwymi, miarowymi odgłosami, które bynajmniej do przyjemnych nie należały. Zupełnie jakby było mu mało do tej pory, mózg otrzymał kolejną dawkę niekoniecznie pożądanych bodźców. Do tego, po chwili która mogła trwać sekundę, jednak dla niej trwała wieki, doszły do owych pisków głosy. Gdy się na nich skupiła była w stanie wyłapać troskę, która biła z męskiego i zdenerwowanie, którym emanował kobiecy. Znaczenie słów umykało jej jednak, niczym śliskie rybki, które próbowała łapać gołymi rękami, a te złośliwie przemykały jej między palcami, dokładnie w chwili, w której była pewna sukcesu.

Tak to już jest na świecie, że po pierwszym i drugim, następuje trzecie. Nie, żeby Lauren wyczekiwała owego trzeciego. W końcu smród spalonych włosów, do najprzyjemniejszych nie należy. Szczególnie gdy wymęczona głowa podpowiada człowiekowi, że to jego własne włosy. Wtedy sytuacja ze złej, ląduje na polu z napisem “przejebane”. I tam tez bez wątpienia wylądowała nie tylko sytuacja, ale i sama Lauren.

Ktoś coś do niej mówił, a świadomość tego dotarła jako bodziec czwarty. Słyszała swoje imię. Niezbyt wyraźnie, ale jednak. Próby odpowiedzi kończyły się jednak czymś, co jej pamięć określiła słowem “charkot”. Usłużna pamięć, rzec należało, która to zalewać poczęła, niczym potop biblijny, myśli Irlandki. Trupy. Żyjące trupy, w tym rosnąca ilość kończąca definitywnie swój wykradziony żywot z jej dłoni. I krew, spore jej ilości, rzec należało. I posterunek. I drzwi. I trzask…

- Lauren? Lauren słyszysz mnie? - Głos, bliski, wyraźny i znajomy. Tylko jak odpowiedzieć na to pytanie skoro język nie chce się poruszać, przyklejony do podniebienia. Jak odpowiedzieć sobie na setki pytań, jakie pojawiają się w głowie. Gdzie była? Ile czasu minęło? Te główne i najbardziej natarczywe, zaś po nich kolejne… To budziło niepokój. Dlaczego nie mogła otworzyć oczu…?

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 30-06-2016, 03:05   #13
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Imię… jej imię zawisło w powietrzu, całkiem blisko. Zbyt blisko, zbyt głośno. Zupełnie jakby ktoś krzyczał wewnątrz jej głowy, uderzając słowami o zmaltretowane szare komórki, zmienione wysokim napięciem w jajecznicę. Drżące szczęki zacisnęły się z całej siły. No tak… miała na imię Lauren, ale co z tego? Rzecz oczywista, skąd to zdenerwowanie? Czemu nie mogli jej zostawić w spokoju, pozwalając ponownie osunąć się w błogą ciemność nieświadomości? A może już nie żyła, a za cała gamę grzechów wylądowała w Czyśćcu, gdzie przez wieczność będzie dręczona ślepotą oraz cierpieniem, pożerającym ciało komórka po komórce?
Bolało ją wszystko - od czubka głowy po końce palców u stóp. Do tego brak wzroku… czy porażenie objęło oczy? Wyładowanie elektryczne uszkodziło rdzeń kręgowy i delikatne przecież połączenia nerwów? Myśl, że już nigdy nie zobaczy nic prócz czerni dokładała do ogólnej puli ból prawie fizyczny. Irlandce chciało się wyć ze złości, zżymała się na własną lekkomyślność, lecz było już po fakcie. Teraz pozostawało dostosować do nowej sytuacji.
Na spokojnie, po kolei. Wpierw najważniejsze fakty: wciąż żyła, ktoś znajdował się tuż obok. Wydawało się jej, że rozpoznaje głos, jednak rozkojarzenie nie pozwalało dopasować tembru do twarzy. Ktokolwiek wyciągnął nieprzytomną kobietę na w miarę bezpieczny teren, uratował parchate, zgorzkniałe i puste życie.
MacReswell zaciągnęła u tego kogoś monstrualnie wielki dług.
- C… ciszej… oczy? - zdołała wyrzęzić, próbując jednocześnie odsunąć głowę od źródła hałasu. Dłonie z oporem podjęły wędrówkę do twarzy, serce ledwo dawało radę pompować wściekle buzującą krew. Co zastanie w miejscu oczu? Czy wciąż ma skórę na głowie?
I włosy... choć tych najmniej żałowała. Pieprzony Thompson, oby nie czekał na nią.
Zawiodła go - ta myśl również nie należała do przyjemnych. Popalonym ciałem wstrząsnął tłumiony szloch. Zawiodła, do jasnej cholery. Znów kogoś zawiodła.
- Fatima - usłyszała, wbrew życzeniu, głośniej niż własne imię. - Nie ruszaj się, spokojnie - tym razem słowa były wypowiedziane cichszym głosem. Na czole poczuła dotyk dłoni, druga zaś dotknęła jej lewego nadgarstka. - Napędziłaś mi stracha, Lauren. Co ci strzeliło do głowy…
- Na to przyjdzie czas później - kolejny głos, ten sam który słyszała jakiś czas wcześniej, należący do kobiety. Był cichy, troskliwy i ciepły.
- Zamiast jej jęczeć do ucha lepiej podnieś jej głowę - padł rozkaz wydany, tym razem, stanowczym głosem. Rozkaz, który zaraz wykonano, nad wyraz delikatnie i z troską. Do warg przyłożono jej coś chłodnego, a po chwili poczuła dotyk chłodniejszego płynu, który uparcie próbował dostać się do spierzchniętych ust.
- Pij powoli, małymi łyczkami - instrukcje były jasne i klarowne, a nacisk na wargach stanowczy, nie pozwalający na sprzeciw. Kimkolwiek była nieznajoma, miała wprawę w radzeniu sobie z niekoniecznie chętnymi do wypełniania jej poleceń obiektami.
Nie pozostawało nic innego, jak tylko posłusznie przełykać i mieć nadzieję, że wilgoć płynu choć trochę ulży opuchniętemu gardłu. Technik nie kojarzyła żadnej Fatimy, więc skąd ona znała ją? Może pielęgniarka? Kolejne pytanie na które Irlandka powinna zdobyć odpowiedź.
- Oczy. Co z nimi? - powtórzyła, odpychając nieznacznie naczynko. Jeśli miast gałek zostały dwie ziejące ciemnym szkarłatem jamy, przynajmniej nie będzie trzeba tego widoku nigdy oglądać. Wbrew powadze sytuacji parsknęła przez nos, gdy mózg rozpoczął otaczać się kokonem z cynizmu wymieszanego z sarkazmem - najlepszym pancerzem wobec brudnej, nieprzyjaznej rzeczywistości. Dzięki niemu większość koszmarów odbijała się od twardej powierzchni, nie docierając do miękkiej duszy, skrytej bezpiecznie wewnątrz.
- G-gdzie jestem? Która godzina? Thomps… Jezu Chryste, ile byłam nieprzytomna? - wycharczała napastliwie litanię pytań, próbując złapać swoją opiekunkę za… cokolwiek.
- Uspokój się, nie pomagasz - zganiła ją, cofając naczynie, a następnie delikatnie próbując uwolnić się z uścisku dłoni. - Z oczami wszystko w porządku. Podrażnione, nic więcej. Na wszelki wypadek założyłam ci opaskę, gdy dojdziesz nieco do siebie zdejmiemy ją i zobaczymy jakie szkody zostały wyrządzone.
- Miałaś cholerne szczęście - dodał męski głos. - Gdybyśmy nie znaleźli cię w porę skończyłabyś jako przystawka. Coś ty tam w ogóle robiła, do cholery?
- Może tak zejdziesz na dół i go zawołasz? - Głos Fatimy zdradzał niezadowolenie z zachowania mężczyzny. Miał także w sobie wyraźnie brzmiące nuty nakazu, które zadziałały na mężczyznę od razu.
- Zaraz wrócę - odburknął, a Lauren mogła usłyszeć jego oddalające się kroki.
- Jesteś w domu Thompsona - usłyszała odpowiedź na swoje pytanie. - Razem z Andersonem przywieźli cię tu nieco ponad godzinę temu.
Nazwisko coś jej mówiło, jednak skojarzenie go z twarzą zajęło chwilę.
Lars Anderson, najlepszy kumpel Andrew. Widziała go parę razy, jednak nie miała okazji zawrzeć bliższej znajomości. Z tego co pamięć jej podsuwała był żołnierzem, jednak nie wiedziała w jakiej jednostce.
“Teraz się dopiero zacznie” - pomyślała z przekąsem, gdy padło pytanie o cel wizyty w zamkniętej strefie. Zachodziła w głowę jak łatwo, prosto i zwięźle wytłumaczyć próbę z drzwiami, chęć włamania się do magazynów, a także wywołanie spięcia w sieci elektrycznej budynku. Przez niecałą godzinę nabroiła więcej, niż przez ostatnie pół roku… tylko czemu nie czuła żadnych wyrzutów sumienia? Zamiast tego na zamkniętych powiekach wyobraźnia malowała widokówki porąbanych zwłok dwójki ludzki, których zabiła przy schodach - ich wykrzywione szałem głodu twarze… oraz te dzikie oczy bestii. Wzdrygnęła się, ręce posłusznie wylądowały złożone na brzuchu. Pod plecami i pośladkami wyczuwała coś miękkiego. Kanapa, łóżko? Dopiero zaczynało do niej docierać w jakiej pozycji się znajduje i przede wszystkim gdzie.
Dom Thompsona - czyż nie tu właśnie miała się dostać? Gorzej wyglądała sama podróż. Na pewno przysporzyła reszcie masy trudów. Mimo tego wyciągnęli ją, zawlekli do punktu docelowego, dodatkowo zajmując się, składając do kupy. Skoro tu przebywali, znaczy Andrew również się udało.
Znów się wzdrygnęła, po kręgosłupie przeszedł lodowaty dreszcz. Wbrew zdrowemu rozsądkowi bała się spotkania z nim. Nie wiedziała czemu, to było irracjonalne. Część świadomości chciała zerwać się, uciekając najdalej jak to możliwe. Na miejscu osadziło technik obolałe ciało, wciąż szarpane niekontrolowanymi skurczami.
Do tego ten cały Anderson, wyraźnie niezadowolony z całej sytuacji. Czy to on ją wyniósł?
- Dziękuję - powiedziała szczerze, opierając potylicę o poduszkę. Chyba poduszkę. A może zrolowany koc? - Jestem waszą dłużniczką. Przepraszam… nie chciałam wam robić problemów. Z Thompsonem i jego synem wszystko ok?
- Nie ty sprawiasz kłopoty - odpowiedziała jej Fatima, wyraźnie rozbawiona. - Obaj mają się dobrze, jednak nie możemy tu zostać. Andrew z Larsem zabezpieczyli dom, jednak to nie wystarczy. Gdy tylko dojdziesz nieco do siebie zamierzają wyjechać poza granice Londynu.
Fakty padały wypowiadane spokojnym głosem. Zupełnie jakby kobieta nie przejmowała się szczególnie chaosem, który panował w mieście.
- Zobaczmy co z tymi oczami - zadecydowała po chwili, ostrożnie dotykając twarzy Lauren i zsuwając z niej opaskę. - Otwieraj je powoli - doradziła. - Gdy pojawi się ostry ból, zamknij z powrotem. Zasłoniłam okna żeby słońce nie sprawiało ci dodatkowego bólu.
- Co z nią? - zabrzmiało nagłe pytanie, zanim Fatima zdołała dodać coś więcej.
- Przeżyje - padła odpowiedź kobiety. - Nie wiem jednak kiedy będzie gotowa do drogi. Najpierw musimy sprawdzić jej oczy.
- Lauren? Jak się czujesz? - Troska w głosie Andrew była niemalże agresywna, wdzierając się przez uszy do myśli. Nie musiała go widzieć by wiedzieć, że jest zdenerwowany i zaniepokojony. Oba te uczucia bez wątpienia miały swoje podstawy w niej.
Opóźniała ich, przez co stwarzała zagrożenie dla całej grupy. Siedzenie na dupie w panującym na ulicach koszmarze równało się rychłemu zgonowi, a nie chcieli umierać. Nikt normalny nie chciał. Zajmowali się nią przez wzgląd na przynależność do jednej organizacji, mundurowej w tym przypadku. Ale Lauren nie była nigdy gliną, ledwie technikiem i tyle - cywilem, dodatkowo niezbyt długo mieszkającym w Anglii. Nie starała się utrzymywać dobrych relacji z nikim, stroniła od ludzi i odmawiała większości zaproszeń do barów lub imprez okolicznościowych.
Gorycz wezbrała w jej ustach i musiała zacisnąć mocno dłonie, by nie rozpłakać się ze złości i bezradności. I poczucia winy. Jeśli ktoś z grupy ratunkowej zginie, nigdy sobie tego nie wybaczy. Jeśli coś stanie się Thompsonowi lub jego synowi - tego nie daruje sobie przede wszystkim.
- Przeżyję - powtórzyła za Fatimą, trochę oschlej niż zamierzała. Pokazanie słabości odpadało. Wzięła głęboki oddech i wstrzymawszy go w płucach, otworzyła oczy.
Usłyszała westchnienie ulgi, które bez wątpienia musiało należeć do Andrew.
- Mówiłem ci przecież, że wszystko z nią w porządku - dotarł do Laury głos Andersona, jednak jej uwaga była obecnie skupiona na czymś innym.
Otworzenie oczu zaowocowało bólem. Nie był on jednak tak ostry, żeby się go nie dało wytrzymać. Obraz był zamazany, rozdwajał się i niechętnie wracał do jednolitej formy. Była jednak w stanie stwierdzić że wpatruje się w sufit. Czarny sufit, ozdobiony białą lampą, należało dodać. Gdy odwróciła głowę w bok, miała okazję dostrzec więcej szczegółów wystroju pokoju.
Chociaż wszystkie wciąż były niewyraźne, to jednak była w stanie stwierdzić, że znajduje się w głównej sypialni. Biorąc zaś pod uwagę jej wygląd, nie trudno było się domyślić iż jest to raczej męskie królestwo, pozbawione wyraźnych śladów kobiecej ręki.
Oprócz obu mężczyzn, których znała, w pomieszczeniu znajdowała się także kobieta.
Zarówno strój jaki miała na sobie, jak i twarz sama w sobie, wskazywały na wschodnie pochodzenie. To ona przerwała cisze, która na chwilę zapadła.
- I jak? Bolą? Jak wizja? Jesteś w stanie dostrzec kolory, kształty, detale? - Dopytywała, sięgając po leżącą na stojącej przy łóżku szafce, małą latarkę.
Niebiesko-włosa głowa pokiwała na potwierdzenie, choć aby skupić spojrzenie na jednym celu, jej właścicielka musiała intensywnie mrugać. Gdy tego nie robiła, spojówki momentalnie poczynały piec jak wszyscy diabli. Przydałyby się krople do oczu, lub chociaż zimny okład, lecz aby dostać podobne środku, musiałaby przyznać się, że coś nie gra. Zmrużyła więc powieki i przybierając pogodną minę, rozłożyła się wygodniej na łóżku. Przekaz był prosty: wszystko gra, nic mi nie jest, nie ma się co martwić. Lepiej zajmijcie się sobą. Wstania na równe nogi jednak Lauren ryzykować nie zamierzała. Wirujący w głowie obraz przyprawiał o mdłości nawet, gdy leżała nieruchomo. Co działoby się w pionie wolała nie myśleć.
- Widzę martwych ludzi - Nachyliła się nad Arabką i konfidencjonalnym szeptem wymruczała pierwsze skojarzenie, które przyszło jej do łba. Pasowało jak pięść do nosa, lecz nie umiała się powstrzymać od odrobiny czarnego humoru.
Podświadomie lub nie odwracała swoją uwagę od Thompsona, ale ignorować go w nieskończoność… cóż. Za dużo mu zawdzięczała, prawdopodobnie to on wyciągnął ją z komisariatu.
On albo Anderson - wybór między złem, a gorszym złem. Tego drugiego kojarzyła raptem przelotnie z widzenia. Był dla niej twarzą w mundurze wojskowym. Diablo przystojną, przez co jeszcze niebezpieczniejszą. Niepożądaną. Dług wdzięczności u kogoś, kogo znała mało lub wcale ciążył na sercu, przyprawiając o ból brzucha. Jak niby miała się im odwdzięczyć, gdy ulice spłynęły krwią, a upiorny korowód ożywionych trupów powoli przejmował panowanie nad miastem? Pomóc przetrwać, ułatwić ucieczkę. Pilnować pleców, albo przyjąć cios. Jakże MacReswell nienawidziła mieć długów… ale to problem na później.
Wypadało skupić się na teraźniejszości, ewentualnie najbliższej przyszłości. I tak zapewne los zniweczy wszelkie plany, także układanie czegokolwiek długoterminowego mijało się z celem. Szkoda czasu i energii, które da sie wykorzystać bardziej produktywnie.
Naraz zachichotała pod nosem, by uderzenie serca rechotać jak wariatka. Odchyliła kark do tyłu, wbijając potylicę w poduszkę. Zacisnęła zęby aby zachować ciszę, jednak było to ponad jej siły. W końcu przycisnęła dłoń do ust, w ten sposób tłumiąc częściowo hałas.
No proszę, proszę - wylądowała w łóżku Thompsona… kto by się spodziewał. Snując się po korytarzach posterunku nie raz i nie dwa słyszała jak funkcjonariuszki rzucały komentarze o jego aparycji, często dość niewybredne. Nikt by nie uwierzył, że Lauren zawędrowała aż tutaj. Na pewno nikt, kto ją znał.
- Wracam do normy, dzięki. Moje ubezpieczenie obejmowało lekarskie wizyty domowe, no nie? - dorzuciła już konkretniej gdy się uspokoiła, mrugając przy okazji do siedzącej obok kobiety, kolorowej niczym rajski ptak. Cała gama barw tęczy stanowiła kiepski kamuflaż, jeśli przyjdzie Fatimie przekradać się wśród zarażonych, nie do końca martwych ludzi. Choć z Thompsonem i Andresonem, o ile udało się im zdobyć broń, może to nie być konieczne. Życzyła jej tego z całego serca.
W końcu parsknęła po raz ostatni, przenosząc wzrok na gospodarza. Wystarczyło krótkie spojrzenie, by w żołądku wyrosła lodowa kula, a krtań ścisnęła niewidzialna ręka.
Odchrząknęła i przełknąwszy ślinę, przywołała cień uśmiechu na bladą twarz. Nim zdążyła cokolwiek przemyśleć, wyrzuciła z siebie na jednym wydechu potok słów.
- Cieszę się, że udało ci się tutaj dotrzeć w jednym kawałku i na czas. Wybacz, nie słyszałam wcześniej o bhp i… i nie wiem któremu z was jestem winna podziękowania. Zapewne obu - zamilkła na moment potrzebny do opanowania chlapiącego języka. Gdy ponownie się odezwała, mówiła już spokojnie, bez zbędnych emocji oraz pośpiechu - Miałam na plecach plecak. W środku były leki i trochę zapasów ze stołówki. Jeżeli go macie - jest wasz, bierzcie całość. Ogarnę się do końca, przemyję twarz i spadam. Nie będę was niepokoić dłużej, niż to konieczne. Która godzina? - naraz obróciła się w stronę okna. Ciężki, szczelnie zasunięte zasłony nie pozwalały zorientować się co do pory dnia, bądź nocy.
- Nigdzie nie spadasz - oznajmił stanowczym głosem Thompson, zanim ktokolwiek z pozostałych zdążył zabrać głos. - Ruszymy całą grupą.
- Może lepiej gdyby…
- Nie - Andrew nie pozwolił dokończyć Andersonowi. - Jedzie z nami, jak tylko dojdzie do siebie wystarczająco żeby usiedzieć na motorze. Mamy jeszcze trochę czasu zanim dotrą i tutaj więc lepiej poświęć go na odpoczynek, Lauren.
To powiedziawszy odwrócił się i wyszedł z sypialni.
- Nerwus się cholerny z niego zrobił - Lars pokręcił głową, po czym spojrzał na Irlandkę, jakby to była jej wina, że nie jest w stanie przegadać przyjacielowi do rozumu.
- Ma rację - na pomoc Thompsonowi przyszła Fatima. - Nie powinnaś teraz być sama. Razem mamy większe szanse, a sama niewiele zdołasz zdziałać. Taka jest prawda, mimo że brzmi dość brutalnie. - Łagodny uśmiech zagościł na jej twarzy. - I nie musisz dziękować, w takich czasach trzeba sobie nawzajem pomagać. Pójdę sprawdzić co z Milo - dorzuciła, poklepując Lauren przyjaźnie po ręce i ruszając w stronę drzwi.
- Daj znać jak reszta wróci - poprosił Lars, nad wyraz uprzejmie, a gdy skinęła głową na zgodę, podszedł do okna i uchylił nieco kotary, pozwalając by snop słonecznego światła wkradł się do pogrążonego w mroku pokoju.
- Jest 9:36 - odpowiedział na jej ostatnie pytanie, zerkając przy tym na zegarek zdobiący jego nadgarstek. - Przed południem musimy ruszyć więc lepiej posłuchaj tego narwańca i odpoczywaj.
Odczekawszy aż kroki na korytarzu umilkną, MacReswell zaryzykowała zmianę pozycji. Wpierw powoli spuściła nogi na ziemię, odczekała aż minie fala zawrotów głowy, po czym uniosła tułów do pozycji siedzącej, co przypłaciła kolejną porcją nudności. Oddychała szybko, płytko, zaciskając kurczowo dłonie na chłodnym prześcieradle. Oczu jednak nie zamykała, nieprzygotowana na helikopter w jaki zmieni się jej głowa kiedy tylko opadną powieki. Gliniarz się mylił, jego kumpel miał stuprocentową rację.
Nie powinna z nimi jechać… jednak reakcja tego pierwszego jasno wskazywała, że wszelkie próby oporu zakończą się użyciem środków przymusu bezpośredniego. Co on się tak uparł na niesienie pomocy i opiekę? Chciał mieć dłużnika przy sobie, aby w odpowiednim momencie upomnieć się o zadośćuczynienie?
Trzymanie się w kupie brzmiało rozsądnie, tylko co naprawdę chodziło mu po głowie - wiedział tylko on.
Dyskusje i stawianie na swoim… jasne. Andrew wyglądał na zdeterminowanego, aby wyciągnąć z miasta każdego, dla kogo ratunek był jeszcze możliwy. Musiała mu zaufać… chociaż spróbować.
Ewentualnie uciec. Wydostanie się przez okno stanowiło angielską metodę ulatniania się z imprez wszelkiej maści. Niech tylko wizja wróci do normy… im szybciej, tym lepiej.
- Dwie i pół godziny - wymamrotała, chwytając stojącą przy łóżku szafę i wykorzystując ją jako podparcie, stanęła chwiejnie na nogi. Tak… do normalności poruszania jeszcze sporo brakowało. Zmieniła więc temat, spychając ponure rozmyślania na dalszy plan - Wiadomo coś, cokolwiek? Jaki zasięg ma ta… infekcja: tylko u nas, czy w całym kraju… albo dalej? Puścili jakikolwiek komunikat w radio albo TV? Co z wojskiem i Internetem? Który z was mnie znalazł? - przy ostatnim pytaniu skupiła uwagę na Andresonie, posyłając mu spojrzenie spode łba.
Ten zaś wpierw westchnął, jakby odpowiadanie na jej pytania było ostatnią z rzeczy, na które miał obecnie ochotę. Mogło tak być faktycznie, a mogła to być tylko poza. Lauren znała go niestety, lub też na szczęście, zbyt krótko by stwierdzić jednoznacznie. O ile w ogóle można tu było mówić o jakiejkolwiek znajomości.
- Wieści zaczęły pojawiać się jakąś godzinę temu - odpowiedział w końcu, używając ściany jako podpórki dla swoich pleców. - Póki co tylko Londyn jest atakowany, jednak wirus roznosi się szybko. Oficjalne stanowisko jest takie, że pracują nad znalezieniem rozwiązania tego kryzysu, czyli że nikt nic nie wie i lecą standardową gadką o zachowaniu spokoju i nie opuszczaniu domów. Trochę więcej jest w necie, jednak ten odcięli tuż przed twoim ocknięciem się.
Przerwał i opuścił swoje miejsce pod ścianą, by ponownie skupić się na obserwowaniu świata za oknem.
- Wojsko i wszelkie służby zostały zmobilizowane. Dlatego między innymi razem z Andrew i resztą wynosimy się z miasta. Powinniśmy być już w drodze… - Urwał i pokręcił głową. Zdecydowanie nie był zadowolony z zaistniałej sytuacji i zwłoki w planach, która była spowodowana niedyspozycją Lauren.
- Razem - rzucił w końcu, przerywając nieprzyjemną cisze, która nastała po jego ostatnich słowach. - Masz szczęście mała. Gdybyś tam została dłużej nasz rycerz w srebrnej zbroi musiałby i wpakować kulkę w łeb. Teraz bądź tak miła i nie sprawiaj więcej problemów.
Wreszcie na nią spojrzał, jednak nie była w stanie dostrzec co się za tym spojrzeniem kryło. Sądząc po głosie, musiał być zły, a jednak jego usta układały się w uśmiech.
- Jestem z tych w czepku urodzonych - wyszczerzyła się bezczelnie, choć bardziej przypominało to grymas jakby miała go zamiar ugryźć. Przeszła rozbalansowanym krokiem parę metrów i z ulgą oparła pośladki o komodę. Momentalnie też spoważniała.
- Straciliście kogoś przeze mnie? - poruszyła najbardziej nurtującą od przebudzenia kwestię. Podświadomie wstrzymała oddech.
- Dwójkę - padła odpowiedź, poprzedzona chwilą milczenia, jakby zastanawiał się czy jej w ogóle udzielić. - Posterunek był dość oblegany gdy tam dotarliśmy. Thompson nie chciał jednak rezygnować. Jak się uprze to go nikt nie przegada, nie mówiąc już o dodatkowej zachęcie w postaci magazynu. Niezła robota, tak na marginesie.
Wyszczerzył się do niej, pokazując pełne uzębienie, a następnie roześmiał się, choć cicho.
- Jak cholera, w czepku urodzona. A… - Urwał i sięgnął do kieszeni. - To chyba twoje - po czym rzucił płaski, prostokątny przedmiot na łóżko. - Znaleźliśmy przy okazji. Niezły dobór. Pomógł nam cię zlokalizować.
Kobieta ze świstem wypuściła powietrze z płuc, zaciskając kurczowo palce na litej, drewnianej powierzchni w obawie, że zaraz się przewróci. Raz po raz odtwarzała ostatnie świadome minuty spędzone przed drzwiami magazynów i jeszcze wcześniej: na korytarzach, schodach, stołówce, gabinecie lekarskim, ba! Przed samym wejściem natknęli się na Morrisa co już znamionowało teren niesprzyjający zwiedzaniu. Stary Szkot stał tam podobny oczojebnej tablicy ogłoszeniowej, głoszącej “wejście do środka grozi czymś paskudniejszym, niż sankcje karne”. Zignorowali ostrzeżenie, zamiast obrócić się na piecie i odejść. Żałowała własnej lekkomyślności, przez która dwoje ludzi straciło życia, a większa grupa naraziła się na niebezpieczeństwo. Po cholerę ją ratowali?
- Masz rację, Anderson - wychrypiała, obracając twarz w stronę spoczywającego na pościeli telefonu. Jej telefonu. Dobrze, przyda się już wkrótce. - Powinniście ruszać jak tylko reszta wróci. Nie ma co kusić losu siedząc w jednym miejscu. Na razie jest tu spokojnie, ale nie wiadomo ile to potrwa. Im szybciej opuścicie miasto tym lepiej. Na waszym miejscu spróbowałabym przez port. Do łódki ciężej dotrzeć niż do samochodu czy motoru. Nie utknie w korku, na noc spokojnie da się ją kotwicą przytwierdzić do środka rzeki. Może te cholerstwa nie potrafią pływać, warto spróbować. A ja… - zamilkła na parę sekund potrzebnych, by przełknąć ślinę i rozetrzeć odrętwiałą twarz przedramieniem - Już wystarczająco wam napsułam krwi, jednak zanim odejdę potrzebuję ostatniej przysługi. - głos jej stwardniał, przestała też rzucać dookoła rozkojarzonym spojrzeniem. Mówiła sucho, konkretnie i bez zbędnych emocji. Ktoś przez nią zginął, stało się. Czasu już nie cofnie. Może za to działać prewencyjnie - Torba technika, dałam ją Thompsonowi. Ją też zabierzcie, nie wiadomo co sie wam może przydać. Chcę ze środka tylko trzy rzeczy - ponownie obróciła się w kierunku rozmówcy, skupiając się na jego oczach - Ciemnozielone materiałowe pudełko wielkości dwóch dłoni, drugie mniejsze i jaskrawoczerwone. Trzecia rzecz to cążki do drutu. W zielonym są wytrychy, w czerwonym piła strunowa. Puszkę ciekłego azotu zostawię. Jest idealny do szybkiego pokonywania mniej skomplikowanych zamków lub krat. Jeżeli zacznę grzebać w bambetlach zaczną się niewygodne pytania. Tobie nikt nie będzie patrzył na ręce. Więc jak, im szybciej to ogarniemy, tym szybciej się mnie pozbędziesz. Pasuje?
- Nic takiego nie mam w planach - odpowiedział, porzucając okno i ruszając w jej stronę. - Nie po to narażałem życie swoich ludzi i Thompsona, żebyś się teraz wymykała i znowu narażała. Trzymamy się razem, zrozumiano? - Przyklęknął na jedno kolano i złapał ją za podbródek. - Nigdzie sama nie idziesz. Nie mam zamiaru mieć cię na sumieniu. Nie mówiąc już o tym, że Andy by mi jaja urwał gdybym się na ten twój samobójczy pomysł zgodził. Z jakiegoś powodu uparł się żeby cię chronić, a jak on to i ja. Przykro mi mała ale taka jest sytuacja i lepiej się do niej szybko przyzwyczaj.
Patrzył jej prosto w oczy, zmuszając by nie odwróciła spojrzenia i by uzmysłowiła sobie, że tu nie było miejsca na żadne “ale” z jej strony.
Chciała odsunąć głowę, jednak uścisk, niby nieznaczny, utrzymywał ją w jednym miejscu. Nie pozwalał na ucieczkę ani teraz, zapowiadał też brak zgody na ucieczkę w przyszłości. Słowa tylko to potwierdzały… co za uparte bydle! Czemu zawsze każdy facet chciał decydować za nią, lejąc na prywatne plany czy założenia? Historia po raz nieskończenie nety zatoczyła koło, waląc Irlandkę na odlew z zardzewiałej szprychy prosto między niebieskie ślepia. Narósł w niej gniew, szczęki zacisnęły się ze zgrzytem, drgając niekontrolowanie. Mierzyła oponenta wściekłym spojrzeniem, w marzeniach sztyletując go raz za razem chłodem bijącym z czerni źrenic.
- Muszę wrócić do Pionier Point - wydobyła zza zaciśniętych zębów, chwytając przy okazji łapę Andersona za nadgarstek. Gest nic nieznaczący, sytuacji też nie poprawiał. Prócz samopoczucia. Nie dawała się stłamsić ot tak, bez choćby cienia sprzeciwu - Ktoś tam na mnie czeka… i dlatego muszę to zrobić sama. Nie będziecie się narażać, zwłaszcza że jest tu dzieciak Thompsona. Chrońcie go, ja się zajmę moją rodziną. Poza tym… spróbuj mnie powstrzymać przed ucieczką... - nagle cała złość zniknęła z pobladłego oblicza, zamieniając się w czarujący uśmiech - Związana stanę się jeszcze gorszym ciężarem. Ewentualnie… no właśnie, co? Zaaplikujesz mi środek uspokajający w postaci trzydziestu gram ołowiu prosto w potylicę? Nie po to narażałeś swoich ludzi - zakończyła pogodnie, wzruszając ramionami.
- Pójdę z tobą - odpowiedział, luzując uścisk jednak nie próbując oswobodzić nadgarstka. - Weźmiemy jeden z motorów, ustalimy miejsce spotkania z pozostałymi. Nie pozwolę ci wpakować się w to bagno samej. Centrum Ilfordu jest niemal całkiem zdominowane przez trupy. Nie zdołasz dotrzeć do wież.
Westchnął i pochylił głowę wyglądając na zmęczonego tymi słowno-decyzyjnymi zmaganiami.
- Nie możemy sobie pozwolić na utratę ludzi. Ty też się do nich zaliczasz, możesz za to podziękować Thompsonowi. Moim obowiązkiem jest dbać o wasze bezpieczeństwo i właśnie staram się to robić. Nie utrudnij mi tego, Lauren - podniósł ponownie głowę i obdarzył ją lekkim uśmiechem. - Andy cię lubi z jakiegoś powodu. Nie dowalaj mu zmartwień, niech się skupi na swojej robocie zamiast na myśleniu o tym, co tym co się z tobą dzieje. Pozbieraj się i jedziemy, skoro musisz, ale nie rób głupich numerów i nie uciekaj.
Niedorzeczność goniła niedorzeczność…
- Chyba doznałeś szoku pourazowego - prychnęła, postanawiając zacząć zrzędzenie od sprawy mniejszego kalibru. Odwrotnie do Larsa, zacisnęła mocniej palce, obejmując nadgarstek na podobieństwo obręczy z dygoczącego mięsa i kości. - On mnie nie lubi, nie jestem tu od lubienia. Nikomu nie daję, jak widzisz, powodów do tego żeby darzył mnie czymś takim. Pewnie sądzi, że sama sobie nie poradzę, więc trzeba się mną zajmować jak szczeniakiem… albo Daniel wymógł na nim jedną z jego durnych obietnic. “Zajmij się nią, jest nieprzystosowana do życia i wiecznie pakuje się w kłopoty. Pilnuj, coby sobie krzywdy nie zrobiła, potykając o własne nogi na prostej drodze.” - wymamrotała niechętnie. Wizja skrzywionej gęby najstarszego brata, wiecznie pochmurnej i tak poważnej aż oczy bolały od samego patrzenia, z miejsca nastawiała ją pesymistycznie do świata. - No ale cóż…
Powoli, niespiesznie, uniosła wolną dłoń, chwytając końcami palców zarośniętą brodę, wiszącą mniej więcej na poziomie jej własnej - Wybacz skarbie, masz tu całkiem spore przedszkole do pilnowania. Sam stwierdziłeś, że jesteś za nich odpowiedzialny. Robiłeś w wojsku, prawda? Coś mi się obiło o uszy, spokojnie… nie grzebałam w twoich aktach, ani nie wisiałam na parapecie po zewnętrznej stronie okien twojego mieszkania - wychyliła się do przodu, zbliżając twarz do jego twarzy. Patrzyła mu w oczy… a było w co patrzeć. Duże, wyraziste… z tym specyficznym, zawadiackim błyskiem… no i bladoniebieskie.
Skup się” - upomniała się w duchu. Szkoda wielka, że nie należało to do czynności prostych.
- Jadę po kota - dopowiedziała dobitnie, akcentując każde kolejne słowo czasowym zmrużeniem oczu - po dwa króliki, żółwia i złotą rybkę. To moja rodzina, daruj sobie komentarze. Zwierzęta są lepsze od ludzi. Zresztą… jeśli do nich nie dotrę umrą z głodu, wcześniej zjadając się wzajemnie jak… jak ci na ulicach. - głos stał się ochrypły, nieprzyjemny. Wzdrygnęła się, by dokończyć z rezygnacją - Wzięłam za nie odpowiedzialność, nie zgotuję im takiego losu. Możesz nie rozumieć, możesz się śmiać. Mam to gdzieś, tylko nie rób mi pod górkę, ok? Szybki rachunek strat i zysków. Przekalkuj co ci sie bardziej opłaca. Tobie, Thompsonowi, Fatimie, a także pozostałym… jakich perfum używasz? - zapytała nagle, powracając do prezentacji zębowej klawiatury.
Nie odwrócił wzroku, wbijając spojrzenie stalowych oczu w jej własne. Nie cofnął się też gdy zbliżyła twarz. Słuchał uważnie każdego słowa, jakie padło z jej ust. Raz tylko jego uwaga przesunęła się na jej usta, jednak zaraz wróciła na poprzednie miejsce.
- Armani Code - odpowiedział na jej ostatnie pytanie, także szczerząc zęby. - I nie wywiniesz się tak łatwo. Sprawa jest banalnie prosta. Jadę z tobą. Z taką ilością zwierząt nie poradzisz sobie sama więc daj już spokój i przestań utrudniać. Czas, który spędzamy na tej potyczce słownej można spożytkować w inny sposób - po raz kolejny jego wzrok ześlizgnął się nieco niżej. - Chociażby na to żebyś się odpowiednio dozbroiła, zjadła coś i zapoznała z resztą załogi o ile już wrócili - dodał, wznawiając obserwację jej oczu. - Pozwolisz że przedstawię ci swojego zastępcę, co? - Uniósł brew wyraźnie czekając na jej zgodę. Najwyraźniej wszelkie argumenty jakimi próbowała go przekonać Lauren, spłynęły po nim jak woda po kaczce.
Och tak, uparta była z niego bestia. I zawzięta… lub przykładem większości samców zlewał co Lauren mówi, puszczając co mniej wygodne kawałki mimo uszu.
- Przedstawić zastępcę? - udała że poważnie zastanawia się nad propozycją, w międzyczasie przesuwając palce z brody poprzez policzek, aż do ucha, za które założyła niesforny kosmyk ciemnych włosów - Będziesz musiał wstać… chyba, że umiesz rozpinać spodnie na siedząco.
Z gardła mężczyzny wydobył się pomruk, który bez wątpienia zawierał poparcie dla jej propozycji, jednak nie uległ jej od razu. Trzeba było przyznać, że trzymał się dzielnie, biorąc pod uwagę działania Lauren oraz to, że bez wątpienia kobieta się mu spodobała.
- Tak, zastępcę - potwierdził, niechętnie cofając nieco głowę. - Paw! Rusz no tu dupę - krzyknął, jednak nie na tyle głośno by technik poszły bębenki. Zaraz też ponownie skupił na niej uwagę.
- Jestem pewien, że jakoś sobie poradzę - odpowiedział jej. - Wątpię jednak czy mamy na to dość czasu biorąc pod uwagę że chcesz zgarnąć swoje zwierzaki i ujść z życiem.
Zanim zdążył dodać coś więcej, drzwi sypialni otworzyły się nieco szerzej. Wyglądając nieco niepewnie, stanął w nich kolejny członek owej dużej “rodziny” w skład której usilnie próbowano ją wcisnąć.
- Lauren, Paw - przedstawił go Lars, z wyraźnym rozbawieniem zarówno brzmiącym w głosie, jak i widocznym w oczach. - Paw, przywitaj się z Lauren.
Wystarczył jeden rzut oka, by MacReswell straciła zainteresowanie ludzkim towarzyszem i zwariowała na punkcie nowego gościa. Szybko zabrała ręce, wstając jednocześnie dość obcesowo. Zahaczyła udem o trzymaną wcześniej dłoń, lecz nie przejmowała się tym ni w ząb. Dotyk ciepłych palców na skórze wywołał dreszcz, utonął on jednak w obezwładniającej radości.
Zawsze chciała mieć psa.
- No cześć, uszanowanko. Chodź, nie bój się. Nie gryzę. Przywitasz się ze mną? - zrobiła dwa kroki w stronę drzwi i kucnęła aby móc wyciągnąć otwarte ręce do psiaka, kierując je wnętrzem do góry - Spójrz na siebie, co za przystojniak! I taki dzielny… pewnie wszystko na twojej głowie, no nie? Ktoś musi pilnować tu porządku - nawijała wesoło, a radosne błyski tańczyły ochoczo na dnie błękitnych oczu. Zamarła w bezruchu, czekając czy zwierzak zdecyduje się podejść. W tej chwili cały jej świat skurczył się do wielkości średnio wyrośniętej, czarno-białej kulki sierści.
Zwierzak przyglądał się jej z zaciekawieniem widocznym na pysku, a następnie spojrzał na swego pana. Ten musiał wykonać jakiś gest, który z racji pozycji jaką obecnie zajmowała Lauren, nie była w stanie dostrzec. Pies jednakże zareagował natychmiast, podchodząc do niej i ostrożnie trącając nosem jedną z wyciągniętych ku niemu dłoni. Następnie powąchał ją i dopiero po tym wstępnym zapoznaniu, poczłapał bliżej, wciskając się między dłonie kobiety. Ruchowi temu towarzyszyło wpierw nieśmiałe, jednak po chwili całkiem już zdecydowane machanie ogonem.
- Ostrzegam, że lubi korzystać z okazji i lizać po…
Jednak zanim owe ostrzeżenie zdołało zostać ukończone, Paw posunął się dalej na swej drodze ku nieznanemu sobie człowiekowi, a w następnej kolejności mokry język wylądował na kobiecej twarzy.
- Twarzy - dokończył poniewczasie Lars, a sądząc po brzmieniu jego głosu, musiał przy tym powstrzymywać śmiech. Bez wątpienia także znalazł się bliżej, stając za nią, jednak nie całkiem, a trochę z boku, po prawej.
Zaśmiała się, głowy jednak nie odsunęła. Zagłębiła palce w dwukolorowej sierści, mierzwiąc ją z pasją. Tak, psy były świetne. Ciepłe, wdzięczne, pełne życia i aż ociekające optymizmem - tym wszystkim, co przeganiało smutki dnia codziennego.
- Czemu się tak uwziąłeś na Thompsona? - wtuliła policzek w ciepłe futro, przymknęła powieki - Kwestionujesz jego decyzje z konkretnego powodu, czy tak dla sportu?
- Nie kwestionuję niczego - odpowiedział spokojnie, podchodząc bliżej i także dołączając do głaskania psa, jednak ograniczając się do grzbietu. - Delikatnie zmieniam plany, to wszystko. Nie mam też zamiaru marnować energii na pilnowanie cię 24 na dobę. Znacznie łatwiej jest dać ci to co chcesz zamiast się z tobą użerać. Zgadzam się jednak z Andrew, że powinnaś jechać z nami, stad moja decyzja ruszenia z tobą po twoje zwierzaki. Ty będziesz względnie zadowolona, on też z radości skakać nie będzie przynajmniej jednak jego życzenie się spełni. Trzeba umieć znajdywać pośrednie rozwiązania.
Mówił spokojnie, raz za razem przesuwając dłonią po sierści zwierzaka. Wreszcie przy ostatnich słowach poklepał psa dwa razy po grzbiecie i przeniósł uwagę na Lauren.
Krótkie, ostre włoski łaskotały przyjemnie skórę, zaś żar bijący od mniejszego ciała działał odprężająco. Otworzyła leniwie lewe oko, ale tylko do połowy. Zachciało się jej spać, najchętniej nigdzie by się nie ruszała, zamiast tego zwijając w kulkę tuż obok czworonoga. Lubiła tą pozycję, nie jedną noc spędziła w ten sposób, zawieszona między snem a jawą na podłodze w przedpokoju.
- Dać mi to, co chcę - wymruczała cicho, łowiąc nozdrzami zapach perfum. Pasowały do Andersona. - Podoba mi się taki układ. Dostanę więc wszystko, czego chcę? - dokończyła ospale, niby przypadkowo przechodząc z głaskania psa do drażnienia włosków na męskim przedramieniu.
- To w dużej mierze zależy co będziesz chciała - odparł przyglądając się jej cały czas, chociaż teraz na jego obliczu malowało się ciut więcej niż ciekawość. - Niektóre rzeczy nie są takie łatwe do dostania, jak inne. Na część trzeba sobie zasłużyć, inne z kolei mogą wpaść w twoje łapki gdy tylko powiesz, że masz na nie ochotę.
Było to zarazem ostrzeżenie i niewątpliwa propozycja, chociaż słowa Larsa mogły się tyczyć wielu spraw.
- Co ty nie powiesz - odparła rozbawiona, zniżając głos do nosowego pomruku. Zawroty głowy narosły od niedawnego porażenia… a może chodziło o zapach? Aby rozstrzygnąć tę sprawę, opuściła ramię, niechętnie odrywając je od Paw'a. Oparła wolną dłoń o dywan, dla lepszej stabilności. Wywalenie się w podobnej sytuacji odpadało, jeżeli sztuczka miała podziałać. Już nie obchodziło jej co robi, ani czy ma to sens. W ślad za ciekawską, lewą ręką, ruszyła równie ciekawska głowa. Podłapawszy spojrzenie rozmówcy, Irlandka poczęła sunąc końcem nosa po jego skórze. Zaczęła od śródręcza, kierując się ku nadgarstkowi i wyżej, aż doszła do łokcia. Wtedy też zmieniła powierzchnię badającą na policzek, nie przerywając niespiesznej wędrówki ku górze. Palce w tym czasie przespacerowały się po szerokim torsie, przechodząc na drugi bark i tam zaczęły muskać napięty kark, jeżdżąc od ucha do obojczyka i z powrotem.
- Dobrze, chcę czegoś - zrobiła rozmarzoną minę wyjątkowo zadowolonego kota, przed którym właśnie postawiono miskę pełną czekoladowego mleka.
Gdzieś pod niebieską kopułą zaskrzeczało zramolałe sumienie. Zwariowała, na litość boską, kompletnie padło jej na dekiel… ale co z tego? Podróży przerywać nie zamierzała. Aby wspinać się dalej, podsunęła się na kolanach o parę centymetrów i wychyliła tułów do przodu. Dobrze, że pozostała część gromadki wzajemnego pilnowania z Fatimą na czele zostawiła ich w chwilowym spokoju. Mimo tego MacReswell nasłuchiwała, czy za drzwiami nie rozlegną się nagle szybkie kroki. W końcu Anderson chciał zostać poinformowany o powrocie reszty bezzwłocznie.
- Czegoś… twardego niczym stal, krzepkiego i z trudem dającego sie objąć dłonią. Czegoś, co potrafi sprawić kobiecie nielichą przyjemność - wyprostowała się, lądując ustami tuż przy ustach Larsa. Zastygła w tej pozie na kilka sekund, po czym tchnęła prosto w rozchylone wargi - I najlepiej więcej niż sześciostrzałowego, dodatkowo z tłumikiem. Ci… zainfekowani reagują na hałas. - dokończyła z miną wyrażającą czystą niewinność.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 30-06-2016, 03:16   #14
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Lars ze stoickim niemalże spokojem, przyglądał się jej działaniom. Będąc jednak tak blisko jak była, nie mogła nie zauważyć, że mają one dość znaczny wpływ na przeciwnika. Jego dłoń uniosła się powoli i wylądowała na karku Irlandki. Kciuk przesunął się w górę szyi i wspiąwszy się nieco wyżej, musnął jej usta. Druga ręka powędrowała do pasa i podobnie jak pierwsza, podjęła wędrówkę wyżej, sunąc leniwie bokiem.
- Jestem pewien, że dam radę załatwić coś, co cię zadowoli - odpowiedział, cofając kciuk i na jego miejsce umieszczając wargi, jednak nie na tyle żeby te złączyły się z jej ustami. Jego oddech był przyspieszony, jednak bez wątpienia facet miał nerwy ze stali i samokontrolę świętego, bowiem dalej już się nie posunął.
- Masz swój ulubiony model, czy też dowolny, znajdujący się pod ręka ci wystarczy? - Zapytał niemal poważnie, jednak sądząc po błyskach w jego oczach powaga ta była tylko częściowa.
- A masz coś… pod ręką, do demonstracji? Jesteś bardzo pewny siebie. Ciekawe jak ci idzie z improwizacją. Słuchasz rozkazów… a może wolisz je wolisz je wykonywać? - odparowała bezczelnie, testując granice jego opanowania. Również oddychała szybciej, płytko i ciężko. Temperatura w pokoju z miejsca skoczyła o kilkanaście stopni, albo to obce ręce na ciele tak grzały? Przysunęła się bliżej, chłonąc ciepło niczym gąbka - Zaskocz mnie.
- Nie wzbraniam się ani przed jednym, ani tym bardziej przed drugim - mruknął nieco chrapliwym głosek, wciąż jednak pozostając na miejscu. Jedyne co się ruszyło to jego dłoń, która wodziła po szyi Irlandki. Ta bowiem wycofała się po to, by złapać lewy nadgarstek kobiety i przesunąć go w stronę pasa. Nacisk był stanowczy, jednak nie sprawiający bólu. Kierowana przez niego dłoń wsunięta została pod podkoszulek, a następnie przekierowana w stronę pleców. Tam to napotkała na twardą przeszkodę, którą dane jej było dotknąć, jednak nie wyjąć. Zaraz też dłoń Lauren została wycofana i skierowana na przód, a następnie pozostawiona w dość blisko newralgicznego miejsca, które bez wątpienia także stanowiło twardą przeszkodę.
- To wystarczy, czy też masz ochotę na pełniejszą demonstrację?
Irlandka samodzielnie dokończyła badanie terenu, kładąc dłoń zaraz pod sprzączką od paska. Zacisnęła nieznacznie palce, obejmując wybrzuszenie pod materiałem, a na jej wargach rozlał się cyniczny uśmieszek. Szybko jednak zniknął, gdy mniejsza głowa wystrzeliła do przodu. Zaatakowała dolną wargę żołnierza, chwytając ją zębami. Po chwili, nie czekając na zaproszenie, przywarła do miękkich ust całkowicie, zatapiając się w ich smaku, obcym, drażniącym. Pobudzającym zmysły.
Łóżko wydało się nagle wyjątkowo daleko, dywan zaś pod ręką. Czekał wręcz aby się na nim rozłożyć.
Łóżko, dywan, komoda, stolik… Thompsona. Znajdowali się w sypialni upierdliwego gliny, zaraz pod jego nosem. Gdyby posunęli się dalej, mógłby zacząć się niepotrzebny dym i kwas.
Z trudem, ale odkleiła się do Andersona, wracając na planetę Ziemia.
- Wystarczy - chrypnęła, dysząc przy tym jakby właśnie przebiegła dziesięć mil. Policzki miała zaróżowione, w oczach lśniło szaleństwo. Czuła jak pojedyncze kosmyki włosów łaskoczą jej czoło - Ktoś może wejść, nie wypada. Nie tu, nie teraz. Wystarczy - powtórzyła, być może mając na myśli ostatnie pytanie. Sama do końca nie wiedziała czemu, jednak nie chciała sprawiać gospodarzowi przykrości i problemów. Kolejnych.
Lars, który w międzyczasie także nie próżnował, przywierając dłonią do wypukłości kryjących się pod materiałem koszulki, nie wydawał się szczególnie zainteresowany tym, by przestać. Jego palce nieco mocniej zacisnęły się na karku kobiety, gdzie wylądowały gdy ta przepuściła atak na jego usta. Oddech jednak powoli się normował, a ten nie wykonał kolejnego ruchu. Powoli, nawet bardzo powoli, zwolnił uścisk i wycofał dłoń. Zsunął także drugą, przy okazji musnąwszy kciukiem sutek, na pożegnanie.
- Rozumiem - odpowiedział jej głosem, w którym prócz wyraźnego pragnienia brzmiał także zawód. - Daj jednak znać gdy zmienisz zdanie.
Po tym zdaniu cofnął się, przysiadając na piętach. Jego spojrzenie wodziło po ciele Lauren, zupełnie jakby to że jest ubrana, nie stanowiło dla je oczu żadnego problemu by dostrzec skryte pod materiałem kształty. Paw, niemy świadek owej sceny, przydreptał do swojego pana i szturchnął go w ramię nosem.
- Już, już, stary - mruknął pod nosem Lars, przenosząc uwagę na wyraźnie się jej domagającego czworonoga. - Widzisz, kobiety to same kłopoty. No już, leć na dół sprawdzić czy Fatima nie ma dla ciebie jakiegoś smacznego kąska.
Lekkie poklepanie po grzbiecie i wskazanie na drzwi wystarczyło, by zwierzak zrobił to, co mu kazano. Jego pan z kolei wstał i wyciągnął pomocną dłoń.
- Też powinnaś coś zjeść zanim ruszymy - odezwał się już niemal całkiem normalnie brzmiącym głosem.
Minęło dobre pól minuty, nim się odezwała. Siedziała na podłodze, to zaciskając pięści, to je rozluźniając. Popisała się, bez dwóch zdań. Wokół panował totalny burdel, a jej się zebrało na amory… i to na dodatek z kolesiem, którego widziała bodajże drugi raz na oczy, zaś pierwszy raz rozmawiała. Rok postu robił swoje, pobudzony organizm ni cholery nie chciał wrócić do spokojnego, miarowego rytmu pracy. I jak niby teraz miała się skupić na zadaniu, mając go w najbliższej okolicy? Głupi przejazd motorem nabierał całkiem nowego wyrazu. Dwa ciała przyciśnięte do siebie. Jej dłonie ściskające go kurczowo w pasie…
Potrząsnęła głową, nim potok myśli zawędrował w rejony nieodpowiednie na chwilę obecną. Sama sobie narobiła kłopotów, publiczność klaszcze na stojąco.
- Ostatni posiłek skazańca? - wysiliła się na dowcip, przyjmując pomoc. Dopiero teraz zorientowała się jak ciepła ma dłonie. Silne, o chropowatej skórze kogoś, kto nie boi się fizycznej pracy. Przy tym zestawie jej własna łapa prezentowała sie mizernie i miękko. Zacisnęła ją z całej siły nie chcąc wyjść na słabeusza. Jednym szarpnięciem poderwała się do pionu, stając tuż obok problematycznego kompana.
- To… pójdę pogadać z Thompsonem - wymamrotała, ale wciąż stała w miejscu, nie puszczając uścisku. - Przygotujesz motor i ogarniesz mi spluwę?
- Ogarnę ci spluwę - powtórzył za nią, jednocześnie wyrażając zgodę. Sam także nigdzie się najwyraźniej nie wybierał, przesuwając palcami po skórze jej nadgarstka, wyraźnie przy tym czerpiąc z owego dotyku przyjemność.
- Thompson z pewnością ma w lodówce coś porządnego, czego nie możemy zabrać. Korzystaj póki jest cicho i w miarę bezpiecznie - po tych słowach wycofał dłoń jako pierwszy, delikatnie wyswobadzając ją z jej uścisku. - Zejdę pierwszy i dam mu znać o naszych planach. Puści pierwszą falę wkurwienia na mnie to nie będzie warczał na ciebie. Jesteś pewna, że utrzymasz się na motorze? Nie mam w planach przestrzegania ograniczeń prędkości więc lepiej przemyśl tą sprawę - ostrzegł.
Alkohol… cholera, ale by się napiła czegoś porządnego. Z drugiej strony alkohol i broń nie były dobrym połączeniem nawet w formie teorii.
- Będę się mocno trzymać, słowo skauta - obiecała, cofając się o krok do tyłu. Im większa odległość ich dzieliła, tym sprawniej przychodziło myślenie. Jak dobrze, że wcale nie wybierali się na wspólną wycieczkę…
- Zająć się laską Thompsona? Zagadam, niech mu umili czas do naszego powrotu - wbiła dłonie w kieszenie spodni, przyjmując pozę “mam wszystko gdzieś” - Ale wpierw spróbuję się dodzwonić gdzieś. Szczęśliwie nie zgubiłam w tym zamieszaniu telefonu - minęła mężczyznę, trącając go ramieniem sugerującym aby również ruszył cztery litery.
- Alice zginęła dwa lata temu - poinformował ją kierując się, wedle jej życzenia w stronę drzwi. - Lepiej przy nim o niej nie wspominać.
Ponownie przybrał pozę niechętnego i niezbyt zadowolonego. Gdy jednak wspomniał o kobiecie swojego przyjaciela, jego głos wyraźnie zmiękł. Była to jednak tylko krótka chwila.
- Wątpię żeby ci się udało, ale nikt ci próbować nie broni. Zejdź jak będziesz gotowa tylko nie guzdraj się bardziej niż to absolutnie konieczne - obdarowawszy ją ostatnią radą, rzucił jeszcze szybkie, czujne spojrzenie, po czym zostawił ją samą.
Kobieta rzuciła się na łóżko ledwo zamknął za sobą drzwi z drugiej strony. Szybko złapała telefon, z kieszeni wyjęła kartę sim. Pół minuty później wpatrywała się już w lśniący ekran, gratulując sobie w duchu taktu oraz wyczucia. Gdyby walnęła podobny tekst przy gliniarzu… mógł dłużej nie chcieć jej chronić.
Złapała się na tym, że myśli o nim, ale nie współczuje. Rozumiała co znaczy strata najbliższej osoby - w takich chwilach czyjeś współczucie było ostatnim, na co miało się ochotę. I gówno prawda z kawałkiem o zbawiennej właściwości czasu na leczenie wszelkich ran. Z niektórymi faktami nie szło się pogodzić do końca życia. Dało się udawać, próbować zapomnieć, bo trzeba jakoś żyć. Lecz widmo utraconej części serca i duszy towarzyszyło człowiekowi do samego grobu.
- Rrrrrrwa! - zaklęła pod nosem, widząc zmorę XXI wieku. Ikonkę braku zasięgu. Stuknęła w ekran raz i drugi, bez skutku. Nie działały nawet numery alarmowe. Wydziergała krótkiego smsa do Daniela z nadzieją, że wiadomość się wyśle, gdy cudem natrafi na miejsce z siecią. Może wysokościowiec? Cholera raczyła wiedzieć.
Niechętnie schowała zawodne ustrojstwa do kieszeni i podniósłszy cztery litery z miękkiego materaca, ruszyła do drzwi. W sumie patrzenie jak Thompson drze koty z Andersonem musiało być dobrą rozrywką. Twarz Irlandki przeciął szeroki, zębaty uśmiech. Nie chciała tego przegapić.
Przegapić zaś nie miała szansy, głównie z tego powodu, że już po przekroczeniu progu sypialni, miała okazję usłyszeć podniesione głosy, które ewidentnie świadczyły o tym, że fala wkurwienia zdążyła napłynąć i póki co nigdzie się nie wybierała. Podążając za owym dźwiękiem, Lauren udało się dotrzeć do przestronnej kuchni.
Po prawej stronie od wejścia znajdował się salon, obecnie pusty. Nigdzie nie widać było ani Fatimy, ani też synka Thompsona, jednak nie trudno było się domyślić, że kobieta zabrała dziecko co by nie było świadkiem tego jak jego ojciec i “wujek” skaczą sobie do gardeł. Jedynym świadkiem rozgrywającej się w kuchni sceny był Paw, który z wielkim zainteresowaniem przyglądał się mężczyznom. A może po prostu liczył na to, że któryś z nich się opamięta, otworzy lodówkę i podrzuci jakiś smakowity kąsek?
- Powiedziałem nie i koniec - kontynuował Andrew, wbijając w Larsa wściekłe spojrzenie.
- Nie jest twoim więźniem. Poza tym lepiej żeby pojechała ze mną niż żeby jej odwaliło i zdecydowała się na samotną wycieczkę. Widziałeś do cholery co się tam dzieje. Chcesz ryzykować? - Widać było, że Anderson powoli traci nerwy, jednak daleko mu było do stanu, w którym znajdował się jego przyjaciel.
- Właśnie dlatego mówię nie - Thompson uparcie obstawał przy swoim. - Nie po to pilnuję jej od rana, żeby pozwolić na samobójstwo przed południem. Ruszamy zgodnie z planem i przestań pierdolić Lars. Co ci tak nagle zaczęło zależeć czego ona chce, a czego nie? Jeszcze chwilę temu byłeś gotowy zostawić ją na tym cholernym posterunku, a teraz odpierdalasz szopkę!
- To się nazywa negocjowanie warunków i mniejsze zło, nie uczyli cię tego? - Sarkastyczne słowa były wypowiedziane nieco spokojniejszym głosem niż te poprzednie. Wyraźnie także powiało chłodem.
- Nie martw się, zaopiekuję się tą twoją małą i dostarczę ją bez zadrapania na ustalone miejsce - dodał, odrywając plecy od lodówki i ruszając w stronę Lauren. - Jest twój. Paw idziemy - dorzucił. Psiak posłusznie wstał i poczłapał za nim.
“Twoją małą”... wypowiedziane do Thompsona brzmiało dziwnie w ustach kogoś, z kimś przed chwilą się przelizała i obmacała, cudem nie dochodząc do momentu pospiesznego zrzucania ciuchów. Gorąco uderzyło w szyję Irlandki, znacząc dekolt czerwonymi plamami. Nigdy nie czerwieniła się na twarzy - piekła buraka poniżej głowy.
Gdy obaj z psem minęli ją w drzwiach wstrzymała oddech. Byle nie czuć Armani Code ze zbyt bliskiej odległości. Odczekała aż się oddalą i zostanie sama z ciskającym gromy, wściekłym gliniarzem.
I czego się tak pieklił? Ledwo się znali, zamienili może łącznie ze sto zdań przez rok i nagle poczuł się w obowiązku stać się… jak to Lars określił, Rycerzem W Lśniącej Zbroi?
Dobra, stare ideały i wartości wciąż jakiś tam promil facetów kultywował, pojęcie gentlemana nie umarło do końca.
- Ładna kuchnia - zaczęła kompletnie z dupy, podchodząc do niego lekkim krokiem - Jasna, przestronna. Widziałeś moją… klitka w piwnicy w porównaniu z tym cudeńkiem.
Thompson sprawiał wrażenie jakby w ogóle jej nie widział, wpatrując się w ślad za plecami Andersona i odrywając spojrzenie dopiero, gdy te zniknęły za załomem ściany.
- Dzięki - mruknął, odwracając się w stronę okna. Jego dłonie wylądowały na brzegu zlewu, zaś spojrzenie wbiło się w ogród. Widać było po jego postawie, że ma ochotę rzucić czymś ciężkim, względnie walnąć pięścią w coś twardego. Kto wie, może nawet to i to.
- Widzę, że udało ci się namówić Larsa - podjął po chwili, próbując panować nad gniewem przez co zdecydowanie nie udało się mu zatuszować wyrzutu jaki pojawił się w jego głosie. - Potrafisz chociaż prowadzić motocykl? Masz jakiś plan co do zebrania tych twoich zwierząt? Czy zdajesz sobie sprawę jakie cholerne ryzyko podejmujesz? - Ostatnie pytanie zadał odwracając się i wbijając w nią zmęczone spojrzenie.
- Nie prosiłam, aby ktokolwiek ze mną lazł, ale Lars się uparł. Próbowałam mu to wyperswadować, jednak prócz mniejszego zła jest też inna prawda uniwersalna. Nie negocjuje się ponoć z terrorystami. Posłuchaj… naprawdę nie chciałam nikogo mieszać, tylko zmyć się przez okno i tyle w temacie. Dość już zła wyrządziłam, narażanie twoich przyjaciół i rodziny nie leży na szczycie aktywności wysoce dla mnie miłych. Mam transportówki, plecako-klatkę i słoik. Nie umiem prowadzić, za kierownicę wsiadłam dwa razy w życiu i dwa auta skasowałam - odpowiedziała zgodnie z prawdą i tym, co siedziało na dnie irlandzkiej duszy. Nim zdążyła się dwa razy zastanowić, znowu gadała. I znów przy Thompsonie, jakby jedno jego spojrzenie potrafiło rozwiązać uparty język skuteczniej, niż butla dobrej whisky. Widać niektórzy mundur nosili w sercu, nie tylko na pokaz… tak sobie to tłumaczyła. Logiczne, prawda?
- Znam ryzyko, nie jestem głupia - burknęła średnio przyjaźnie, przyjmując pozycję obronną i splatając ramiona na piersi. Chwilę milczała, aż wyrzuciła z siebie - Czemu cię aż obchodzi moja skóra? Dotarłeś do syna, jesteście chwilowo bezpieczni. Masz przy boku sprawdzonego przyjaciela, broń, zapasy medyczne, jedzenie i wodę, a także plan działania. Poradzicie sobie, ja będę tylko zawadzać. Przyciągam albo generuję kłopoty, taki mój parszywy urok. Przepraszam, jest mi kurewsko przykro, że musiałeś mnie targać i że nie pomogłam ci się tu dostać, choć obiecałam. Ja nie… - ugryzła się w język, wąska broda automatycznie uniosła się dumnie ku górze - To bez znaczenia. Nie cofnę czasu. Mogę was jednak już… jest szansa na coś do zjedzenia? - zakończyła, uciekając wzrokiem ku lodówce.
- Widzę, że ten wstrząs elektryczny spalił nie tylko końcówki włosów ale też w cholerę szarych komórek - sarknął, nie spuszczając z niej wzroku. - Zostajesz z nami i koniec dyskusji. Bądź też tak dobra i przestań ciągle nawijać o robieniu kłopotów. Nie sprawiasz ich wcale. Poza tym zawdzięczamy ci zapasy z magazynu, który otworzyłaś. Ja nawet o nim nie pomyślałem - przyznał, przywołując uśmiech na twarz. - Myśl sobie co chcesz, jednak nie zmienia to faktu że jesteś nam potrzebna. Nawet jeżeli będę musiał przymknąć oko i pozwolić Larsowi na zabranie cię do mieszkania po te twoje zwierzaki. Przynajmniej wrócisz cała - zasępił się nieco i odbiwszy od zlewu, podszedł do lodówki. - Fatima przyniosła trochę jedzenia z jakiejś imprezy rodzinnej więc jest w czym wybierać. I tak nie możemy tego zabrać więc korzystaj.
W lodówce faktycznie nie brakowało pojemników z jedzeniem, w większości wyglądającym na typowo indyjskie. Curry w paru wydaniach, rogan josh, tandoori kurczak i nawet trochę imarti i papierowa taca z dhokla. Oczywiście był także sam ryż i sterta naan’ów. Nic tylko przebierać i wybierać.
- Prąd jeszcze jest więc wystarczy wrzucić do mikrofali - poinformował ją, sam łapiąc samosę z talerza. - I przestań przepraszać. Jesteś teraz członkiem tej wypaczonej rodziny więc po prostu - wzruszył ramionami - przywyknij.
Wpierw zacisnęła szczęki i zmrużyła oczy, posyłając w pierś Andrew serię widmowych sztyletów. Po chwili drgnęła, przekrzywiła łepetynę aby móc spojrzeć na problem pod innym kątem. Dosłownie.
- Bo czasem żeby dostać co chcesz lub gdzie chcesz, musisz złamać prawo. Andrew… chodzisz jak glina, myślisz jak glina. Jesteś gliną, więc respektujesz prawo jakby z automatu, a ja… hm, nie zawsze pracowałam w mundurach - odpowiedziała po sekundzie wahania, zawczasu gryząc mielący szaleńczo ozór. Złapała pierwszy wolny talerz z brzegu suszarki, ładując na niego kurczaka, ryż, placki i stertę intensywnie pachnących warzyw. Potrawy kolorytem dorównywały strojowy Arabki, pobudzając ślinianki do szybszej pracy. Milczała przy tym uparcie, budując na porcelanowej skorupie pokaźną wieżę. Od mikrofali trzymała się z daleka, przygód z elektrycznością starczyło jej na najbliższą wieczność.
Miał rację, głupi dupek. Ale dla niego rodzina stanowiła coś naturalnego. Dla Lauren była wynaturzeniem. Zamiast w kółko zwalać winę na siebie, musiała iść do przodu i to na przyszłości się skupić. Poza tym tak skupiła się na wyjeździe do domu, że zapomniała o najważniejszym.
Talerz wylądował na stole, nogi same poniosły ją ku mężczyźnie. Stanęła tuż przed nim i nagle, bez ostrzeżenia, pochyliła się do przodu, przyciskając wargi do policzka zaraz za prawym kącikiem ust.
- Dziękuje że mnie uratowałeś - szczerość po raz kolejny tego dnia. Głupia, bezsensowna… potrzebna i pożądana. Odsunęła się krok do tyłu, gotowa na reprymendę, śmiech, szyderstwa. Wszystko, byle nie milczenie.
Nienawidziła milczenia.
A jednak to właśnie milczenie dostała. Andrew wpatrywał się w nią z twarzą bez wyrazu, zupełnie jakby mięśnie odpowiadające za mimikę zostały zmrożone przez ten pocałunek. Nie wszystkie jednak zostały, bowiem bez wątpienia te, które odpowiadały za ruch rąk, działały nader sprawnie. Podobnie te, które obudziły do życia nogi mężczyzny. Krok do przodu wystarczył by dzieląca go od niej odległość została niemalże całkiem zlikwidowana. Dłonie wylądowały na jej twarzy, kciuki zaś spoczęły pod żuchwą, lekkim naciskiem zmuszając by uniosła głowę. Gdy zaś tak się stało, jej wargi zostały zaatakowane przez wygłodniałe usta Thompsona, które przylgnęły do nich, smakując je i zagarniając na własność.
- Dziękować też nie musisz. - Słowa wypowiedziane były przez zaciśnięte gardło, przez co głos zabrzmiał niemalże jak pomruk dzikiego zwierzęcia, które zamknięte w klatce, nagle znalazło sposób na odzyskanie wolności.
Więc o to chodziło przez cały czas? Owa nienaturalna, nagła troska, prowadzenie za rączkę i sapanie o bezpieczeństwo. MacReswell próbowała przypomnieć sobie ile razy mijali się na korytarzach, nie zamieniając nawet słowa. Czy dopiero w obliczu zagłady zobaczył w niej kogoś wartego uwagi? A może po prostu do tej pory szanował jej prywatność i brak chęci na zawieranie bliższych kontaktów?
- Nie muszę, ale tu przylazłam, no nie? - mruknęła, wykorzystując moment kiedy się od niej oderwał. Gwałtowna reakcja średnio pasowała do opanowanego, skrojonego pod linijkę gogusia. Ile tak naprawdę o sobie wiedzieli?
Odpowiedź brzmiała: bardzo, ale to bardzo niewiele. Mimo tego trafili na kolizyjną. I zostali na niej - Ty mnie nie pytałeś, czy życzę sobie wyniesienia z piwnicy, więc teraz nie marudź.
- Nie marudzę - odpowiedział, gładząc ją opuszkami prawej dłoni po twarzy. Lewa zsunęła się na kark, zagłębiając we włosy. Wyraźnie nie miał ochoty przerywać tego dotyku, a wręcz przeciwnie - jego pieszczoty stały się intensywniejsze.
- Zostawienie cię tam nie wchodziło w grę, Lauro - zmiękczył jej imię, przez co zabrzmiało jakoś tak inaczej, czule. - Jesteś nam potrzebna.
Nie dało się ukryć, że “nam” można było równie dobrze zastąpić “mi”. Można było, jednak nie zostało zastąpione. Zamiast tego gliniarz cofnął się o krok, korzystając z blatu, który posłużył mu za oparcie. Wycofał także dłonie, na powrót zwracając jej wolność.
- Im wcześniej wyruszysz, tym większe szanse, że obejdzie się bez kłopotów. Jak znam Larsa to już na ciebie czeka przed domem. Obiecaj mi jednak coś - lekki uśmiech i pełny uczucia wyraz twarzy zastąpiony został powagą. - Będziesz na siebie uważać.
Kobieta przewróciła oczami, nie wspominając jak skończyła się ostatnia podobna obietnica. Uważała na siebie i… dobra, skoro miało mu to poprawić humor:
- Dobrze tato, będę ostrożna. Nie wsiądę z obcymi do samochodu, ani nie pójdę z grubym wąsatym panem oglądać kotki do piwnicy. Nie przyjmę poczęstunków, nie dam zaciągnąć do toalety w zbereźnym celu i wrócę przed dwunastą - z ulgą zwiększyła odległość pomiędzy nimi i łapiąc w przelocie talerz, skierowała się ku drzwiom na przedpokój. Jedzenie w biegu opanowała do perfekcji, a czas gonił.
- Coś jeszcze? - rzuciła przez ramię - Gdzie moja torba?
Skrzywił się w odpowiedzi na jej słowa i ponownie przyoblekł twarz w maskę profesjonalnej uprzejmości.
- Przy drzwiach - odpowiedział, odwracając się do niej plecami. - Smacznego - dorzucił jeszcze i były to jego ostatnie słowa.
Opuściła kuchnię, z zamiarem zgarnięcia narzędzi do ułatwiania wszelkich włamów, nim wyjdzie na ulicę. Żując zapamiętale kolejne kęsy, układała w głowie plan na najbliższe godziny, lecz skupienie przychodziło z trudem, gdy w głowie pobrzmiewała melodyjka z “Mody na Sukces”. Pomijając czynniki zewnętrzne, nieźle się wkopała.
Świat i tak stanął na głowie. A nóż ostre zęby i pazury ludzkich bestii załatwią sprawę za nią, razem z życiem zabierając nieznane od wieków rozterki?
W końcu jak wylatywać w powietrze, to na bogato.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 30-06-2016 o 03:21.
Zombianna jest offline  
Stary 05-07-2016, 19:51   #15
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Jedzenie przed wyruszeniem na teren wroga, można było swobodnie wsunąć w zakres ostatniej wieczerzy, szczególnie biorąc pod uwagę przewagę liczebną, jaka ów wróg posiadał. Jeść jednak trzeba było, zanim w człowieku obudzi się głód gorszy niż ten, który ściska żołądek żelazną dłonią. Śmierć nigdy nie była pożądanym gościem, zaś w czasach, które właśnie nastały, stawała się wrogiem. Chodzące trupy, które powinny tkwić nieruchomo, a które nagle atakować zaczynały żyjących, były wyraźnym dowodem na to, że zakapturzona postać z kosą, nie radzi sobie w swym królestwie. Jedyne co pozostawało to pomóc jej we władaniu, odsyłając tam, gdzie tkwić powinni, jak najwięcej owych uparcie trzymających się życia martwiaków.

To musiało jednak poczekać. Po skończonej uczcie złożonej z zimnych przysmaków kuchni indyjskiej, na Lauren czekał Anderson. Mężczyźnie wyraźnie się spieszyło. Pośpiech zaczął także być wyczuwany w całym domu. Pojawiła się Fatima z gotowym do drogi, czarnowłosym chłopcem, który wyglądał na dość przestraszonego. Na zewnątrz rozległ się dźwięk silników i głosy, zarówno męskie jak i kobiece. Thompson nakazał wszystkim zbierać się do drogi, sam biorąc syna na ramiona i duży plecak, wypakowany po brzegi. Fatima poszła w jego ślady z wypakowaną torbą przewieszoną przez ramię i nieco mniejszym plecakiem ciążącym jej na plecach. Także i Lars zgarnął co tam jeszcze było do zabrania, poganiając Lauren by zajęła się swoją torbą.

Na zewnątrz czekał na nich jeep, wyglądający jakby dopiero co wyjechał z salonu.


Istniała szansa że tak właśnie się stało, tym bardziej gdy spojrzało się na drugie auto, nowiutkie audi A6, lśniące w słońcu niczym jakieś trofeum.


Biorąc pod uwagę, że najpewniej zostało ukradzione chwilę temu, mogło swobodnie za takie uchodzić. Tym bardziej, że wojna wszak trwała w najlepsze. Chaotyczna, pozbawiona stron dowodzących, skupiona tylko na woli przetrwania, jednak bez wątpienia wojna. I na wojnę bez wątpienia byli przygotowani ci, którzy wraz z samochodami i paroma motocyklami, pojawili się na ulicy przed domem Thompsona. Ten ostatni podszedł prosto do audi, do którego klucze rzucił w jego stronę postawny, czarnoskóry mężczyzna. Ubrany był w czarne spodnie i kurtkę, której wybrzuszenia wskazywały na to, że bezbronny zdecydowanie nie był. Dodatkowo, a była to rzecz, które rzucała się w oczy, przez ramię przewieszony miał karabin. Lauren nie znała się aż tak dobrze na broni by określić jego typ, jednak bez wątpienia nie była to zabawka dla dzieci. Pozostali także nie świecili golizną zbrojeniową. Każdy miał, czy to przy pasie, na szelkach czy przewieszoną przez ramię, jakąś formę konstrukcji powstałej tylko w jednym celu - by zabić. Karabiny, pistolety, noże. Albo ten magazyn okazał się tak pojemny, albo musieli obrabować jeszcze kilka posterunków, względnie zrobić nalot na magazyn wojskowy. Nikt przy tym nie sprawiał wrażenia, jakby posiadanie broni było dla nich czymś nowym. Wręcz przeciwnie, zachowywali się jak wyszkolony oddział do zadań specjalnych. Zbyt wiele filmów akcji czy faktyczna wiedza sprawdzona w terenie? Na odpowiedź nie było widać czasu, ani nikt nie kwapił się do pogaduszek przy kawie. Plecaki i torby szybko zostały rozdzielone między oba pojazdy, synek Andrew wsadzony w fotelik i ulokowany w audi, a Lauren wreszcie dostała w swe dłonie coś twardego, czym mogła się zająć.


Nie pytając czy zna się zasadach obsługi, Lars objaśnił jej pokrótce co do czego służy, po czym dodał dwa magazynki i kaburę, które podała mu wysoka, szczupła blondynka. Zaraz też, wraz z resztą, dla których zostały przeznaczone jednoślady, oddaliła się by oczyścić trasę. Za nimi ruszył jeep, który zyskał nowego pasażera w postaci psa Andersona, i na końcu audi. Irlandka wyłapała przy tym spojrzenie, które rzucił jej Thompson, zanim znalazł się za kierownicą A6. Pełne troski i uczucia, o którym kobieta do tej pory nie zdawała sobie sprawy.
- Uważajcie na siebie - rzucił, kierując te słowa do Andersona, jednak miało się wyraźne wrażenie, że to głównie do niebieskowłosej były kierowane.

Po nagłym tłumie nie pozostał ślad, nie licząc wciąż unoszącego się w porannym powietrzu smrodu, jaki pozostawił zmasowany atak wyziewów z rur wydechowych. Zmyli się tak szybko jak się pojawili. Nie licząc sporadycznych “cześć” i “co tam” rzucanych w stronę Irlandki, nie zaliczyła ona okazji ani do dokładniejszego zapoznania, ani przyjrzenia się, ani nawet czegoś co można by nazwać rozmową. Otrzymała za to własny plecak, który podał jej Lars, wraz z kaskiem.
- Spakowałem trochę jedzenia, leków i niezbędnych produktów na wypadek gdybyśmy ugrzęźli na dłużej. Jeżeli w domu jest coś jeszcze co byś chciała zgarnąć to masz jakieś dziesięć minut - poinformował ją nieco sztywno, przeczesując palcami czuprynę.
Czyżby się niepokoił? Wcześniej nie wyglądał na strachliwego, a teraz, z karabinem i przypiętym do nogawki spodni nożem bojowym, wyglądał na kogoś kto jest w stanie stawić czoła każdemu. A przynajmniej wyglądał tak, dopóki byli otoczeni całą grupą. Teraz zaś owa pewność siebie jakby nieco zwiędła, lądując na nieco bardziej ludzkim poziomie.


Pojazd, który miał ich zawieźć do Pioneer Point, stał wsparty na nóżce tuż przy zadbanym pasie zieleni, jaki otaczał wjazd do domu Thompsona.


Bez wątpienia motocykl robił wrażenie, a biorąc pod uwagę, że nikt Larsowi kluczy nie dał tylko ten wyjął je zwyczajnie z kieszeni spodni, można było przyjąć że owe cacko jest jego własnością. Od jakiego czasu? O to Lauren mogła zapytać lub zdać się na własne domysły. Jedno było pewne, czekała ją ostra jazda.

I taką właśnie była. Ulice, tam gdzie mieszkał Andy, były jeszcze w miarę puste, wyludnione niemal i ciche. Im bliżej centrum Ilford’u tym robiło się tłoczniej. I to nie tłoczniej pod względem uciekających, a tych, którzy mieli ochotę skosztować świeżego mięsa.


Poruszali się po chodnikach, ulicy, skrawkach zieleni. Wyłaniali ze sklepów, raczyli wspólnie upolowana zwierzyną, która nie zdołała uciec na czas. Przemykali między pozostawionymi w panice samochodami, autobusami i wanami. Lauren musiała zwiększyć nacisk na tors Larsa by utrzymać się na siodełku, podczas gdy mężczyzna wykonywał kolejne, grożące śmiercią, manewry. Kilka razy musiał skorzystać z nóg by przepchnąć się przez te tłumy trupów. Na szczęście buty, które miał na sobie, były niejako przystosowane do brutalnego traktowania. Wysokie, czarne buciska motocyklowe, z którymi zęby czy pazury miały niewielkie szanse. Podobnie jak z rękawicami, jakie zdobiły ręce żołnierza. Pozostawało mieć nadzieję, że owe dodatki przyczynią się znacząco do ich szansy na przetrwanie owej wyprawy po małe zoo, jakie Irlandka miała w swoim mieszkaniu.




Dwie szklane wieże powitały ich, o dziwo, pustką. Wiatr wznosił w górę porozrzucane gazety, na drodze pełno było szkła, plam krwi i, o ile oczy Lauren nie myliły, części ciał. Cisza, jaka panowała w tym jakże pełnym życia w normalne dni miejscu, przytłaczała i kojarzyła się z grobową. Dźwięk silnika motocykla zdawał się wyjątkowo nie na miejscu. Jak krzyk w ciemnym, złym lesie, który mógł wywołać z niego wilka. Każdy zaś wiedział, że wywoływanie tego zwierza, nigdy dobrze się dla wołającego nie kończyło.
Lars zatrzymał maszynę tuż przy wejściu. Gdy silnik stygł powoli, mężczyzna rozglądał się wokoło, wypatrując zagrożenia. Nie nadeszło. Dźwięk toczącej się po chodniku butelki, był jedynym który zakłócał ciszę. Po chwili i on zniknął, gdy szkło wsparło się o ścianę pubu i znieruchomiało. Całkiem jak zwierzyna, która wie, że została wypatrzona, a oddech który właśnie wypełnił jej płuca, jest ostatnim.
- Nie podoba mi się to - mruknął Anderson, unosząc osłonę kasku i zwracając twarz w stronę Lauren. - Jest zbyt cicho jak na…
Było zbyt cicho, a teraz ponownie zrobiło się głośno. Najpierw usłyszeli krzyk, paniczny, pełen błagania o litość. Później ją zobaczyli. Młoda kobieta z dwójką dzieci. Biegła od strony parkingu należącego do supermarketu. Nawet z tej odległości, technik była w stanie dostrzec jak kurczowo ściska ona dłonie chłopca i dziewczynki. Za nią zaś…





 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 21-03-2017, 02:20   #16
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Zaczęło się za pięknie, za spokojnie. Oczywiście podobny stan rzeczy zapowiadał kłopoty - stała kosmiczna. Los, jak zwykle w takich sytuacjach, bardzo szybko zweryfikował założenia, potwierdzając znane i powtarzane od wieków prawidła. Jeszcze silnik maszyny nie zdążył ostygnąć, a już zza rogu wychyliły się kłopoty. Tym razem padło na trójgłowego cerbera, rzucającego spanikowanym sześciorgiem oczu po całej okolicy.
Patrząc na matkę z dwójką dzieci, Lauren wiedziała jedno - zginą.
Drepczący im po piętach tłum człekokształtnych bestii dopadnie je lada chwila, aby rozerwać na strzępy przy akompaniamencie krzyków, warkotu i płaczu. Trzy życia zgasną zdmuchnięte falą makabry, wymieszanej z krwiożerczym szałem.
- Musimy... - w pierwszym odruchu kobieta wyrzuciła z siebie nerwowe słowo, ale zaraz zamilkła, niepewna co odpowiedzieć. Serce podpowiadało, by biec na ratunek. Zrobić cokolwiek, byle odgonić widmo śmierci od pary szkrabów i ich rodzicielki. Niewinnych, nieprzygotowanych. Niezasługujących na śmierć.
Ciało Irlandki rwało się do biegu, dłoń automatycznie powędrowała do przypasanego do bioder gnata… a potem spojrzała na Andersona i fala wątpliwości przetoczyła się przez jej serce.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że jedno z nich zginie. Pewnie padnie na żołnierza, który z głupia franc zobowiązał się bronić towarzyszki. Obiecał… Thompsonowi.
Cholernemu glinie potrafiącemu całkiem nieźle całować. Dupkowi, któremu jak się okazało, zależało na burkliwej technik, choć do dzisiejszego poranka wyśmiałaby każdego, kto zasugerowałby podobną niedorzeczność. Koniec świata jednak rządził się własnymi prawami, wywracając i tak przekręcone na lewą stronę życie.
- … biec na górę, może windy jeszcze działają. Zabierz kluczyki, trzeba mieć czym wrócić - dokończyła więc drewnianym głosem, skupiając uwagę na Larsie. Teraz on był jej rodziną, o rodzinę dba się w pierwszej kolejności.
- Bez obaw. Wiem… jaki mamy priorytet, nie zrobię nic głupiego.
Krzyki się zbliżały. Teraz nie było już słychać tylko samej matki, ale i paniczne, przerażone głosy jej dzieci. Nagle, zanim Lauren czy Lars zdążyli zrobić cokolwiek, rozległ się krótki pisk. Jedno z maluchów, chłopiec, potknął się i upadł. Musiał otrzeć skórę, bowiem tłum za nimi zawył. Dźwięk ów był dziki, żądny krwi i bezwzględny. Wdzierał się pod skórę, krążył żyłami, wspinał po kręgosłupie by dotrzeć do czaszki i wbić się w nią niczym ostry szpikulec.
- Kurwa - Lars zrobił ruch jakby chciał ruszyć im na ratunek. Ruch zbędny i pozbawiony sensu. Ratunek, jakikolwiek ratunek, był już spóźniony w chwili gdy ciało malca zderzyło się z betonem. Chodzące trupy rzuciły się na nich, dopadając wpierw matkę. Jej wrzask brzmiał nieprzerwanie, walczyła z całych sił, lecz uległa. Tak jak uległo drobne ciało chłopca.

Jego i jej krew zrosiły beton. Życie uchodziło z każdym kolejnym ugryzieniem. Została dziewczynka, która stała i patrzyła na to co działo się z jej rodziną, z jej braciszkiem i matką. Nie poruszała się, nie uciekała. Trzymała w dłoniach misia, który jak i ona stał się świadkiem masakry.
- Uciekaj - wyszeptał Lars z bólem wyraźnie brzmiącym w jego głosie. Jednak ona go nie słyszała. Nie krzyczała też gdy dopadły ją pierwsze ręce. Miś upadł, pozbawiony uścisku małej dłoni, wprost w kałużę krwi.

Wszystko trwało jedynie krótką chwilę, która jednak zdawała się trwać godzinami i mocno wyryła w umysłach tych, którzy ją widzieli. Anderson uderzył pięścią w bak, na szczęście nie powodując nazbyt głośnego hałasu. Szybkim, wściekłym ruchem wyrwał kluczyki ze stacyjki i odczekał aż Lauren zsunie się z siodełka, by iść w jej ślady.
- Chodźmy uratować te twoje zwierzaki - rzucił do niej suchym, wypranym głosem. - Które piętro? - dodał pytanie, kierując się już w stronę wejścia do budynku.
Lauren oddychała miarowo, odliczając w myślach dwie sekundy między wdechem a wydechem. Skupiała się na tej prostej czynności, poświęcając jej wszystkie siły psychiczne. Nabrać powietrza nosem, poczekać sekundę i drugą. Wypuść ustami.
Czynność powtórzyć. I jeszcze raz. I kolejny.
“To jest film.. głupi film i tyle. Widzisz aktorów, nie żywych ludzi. Scenariusz grozy, gatunek gore. Rusz się, nie ma czasu na panikę i zbędne żale. Nie jesteś tu sama. Wypuść to cholerne powietrze!”
Nie wierzyła w to ni w ząb, to działo się naprawdę. Chory, pieprzony koszmar na jawie. Czy o tym właśnie śniła ostatniej nocy?
“Wydech… bardzo dobrze. Raz… dwa… wdech…”
Nie patrzyła na okrwawionego pluszaka, ignorowała usilnie odgłosy kanibalistycznej uczty.
Okrzepła, zobojętniała… traciła człowieczeństwo?
“...dwa. Wydech…”
- Dokładnie dlatego nie chciałam żadnego ogona - mruknęła oschle i zmitygowała się przy kolejnym wdechu. - Ostatnie. Ostatnie piętro.
Lars nie skomentował jej słów. Może nie usłyszał, a może uznał że nie ma sensu. Szedł pewnie, pokonując najpierw drzwi wejściowe, później dochodząc do windy. Z impetem walnął w przycisk, który zalśnił czerwonym światłem. Krwawym światłem…
- Wyżej się nie dało? - zapytał, jednak widać też było, że opanowanie powoli zaczyna przejmować władzę nad jego emocjami. - Wybacz - przeprosił ją w chwilę później, a dźwięk jego słów zlał się z dźwiękiem otwieranych drzwi. Widać los postanowił się do nich uśmiechnąć, winda bowiem działała.
Anderson przepuścił swą towarzyszkę przodem, a następnie wcisnął odpowiedni, ostatni na liście przycisk. Ich uszy zostały wypełnione radosną melodią, tak okrutnie nie pasującą do świata, w którym nagle przyszło im żyć. Lars nie odzywał się słowem, stojąc i opierając plecy o ściankę windy. Jego wzrok był wbity w Lauren i był tak cholernie pusty, że różnie dobrze zamiast oczu mógłby mieć dwie dziury. Napięte mięśnie szyi sugerowały że jest w stanie pełnej gotowości, mimo iż postawa raczej temu przeczyła. Zanim winda się zatrzymała i wypuściła ich z klatki, jaką było owe prostokątne pudło, zrobił gwałtowny ruch w jej stronę, wbijając się wargami w jej usta. Pocałunek był pełen gniewu i żaru i zakończył się równie szybko co rozpoczął. Drzwi się rozsunęły ukazując widok na korytarz i …
Zwabiony nagłym hałasem malec odwrócił się w ich stronę. Jego górna warga uniosła się odsłaniając zakrwawione zęby. Usta zaczęły się otwierać wydając z siebie piskliwe, po dziecięcemu, przez co jeszcze potworniej brzmiące jęczenie.
Armani Code, pot i strach, mieszające się w jedno z wszechobecną wonią krwi, wypełniającą nozdrza na podobieństwo mokrej gąbki. Obłęd w najczystszej postaci, czerwona zasłona przyćmiewająca wzrok. Irlandka w pierwszej chwili myślała, że facet najzwyczajniej w świecie jej przypieprzy. Ot, za całokształt znajomości - problemy na posterunku, targanie jako nieprzytomnego balastu, konieczność opiekowania się porażonym worem mięsa, złośliwości rzucane pod jego adresem, nieczyste zagrywki i końcową konieczność eskortowania po inwentarz zwykle nie stawiany przez społeczeństwo na jednym pułapie z ludźmi.
Ale nie uderzył jej, to by było zbyt proste…
Nim zareagowała na nagły zwrot sytuacji, los podetkał jej pod nos kolejną makabrę.
Czteroletni dzieciak czatujący na korytarzu… cholera, znała go. Nie raz pukał do mieszkania MacReswell z prośbą o możliwość pobawienia się z futrzakami. Lubił zwierzęta, ale jego ojciec miał alergię na sierść, roztocza i pióra ,więc w domu hodował tylko jednego bojownika w szklanej kuli.
- Collin… kurwa… - jęknęła z bólem. Lubiła syna pary maklerów giełdowych z piętra niżej. Skoro on stał tutaj przed windą, oni też musieli kręcić się w okolicy. Sądząc po zakrwawionym ubranku… skończyli paskudnie. I byli śmiertelnie niebezpieczni.
- Trzeba to zrobić szybko i cicho - chrypnęła szeptem do towarzysza - Nie wiemy ilu jeszcze może być na piętrze. Dasz radę, czy… ja mam to zrobić?
Nie odpowiedział jej. Zamiast tego wydobył nóż z pochwy. Nie wahał się, jego ruchy były płynne. Lewa dłoń zacisnęła się na czuprynie chłopca, prawa wbiła nóż aż po rękojeść w nabiegłe krwią, brązowe oko. Małe rączki zacisnęły się na rękawicy żołnierza, próbując nie tyle go powstrzymać co przysunąć go bliżej rozwartych ust. W końcu jednak poddały się, a ciało osunęło na podłogę. Tym razem już nie powstało, ostatecznie martwe.
- Które drzwi? - zapytał ją Lars, pochylając się i wycierając nóż o ubranie chłopca.
Wydobycie z siebie głosu stanowiło na tę chwilę za duże wyzwanie, Irlandka wyciągnęła więc rękę, wskazując ciemno dębowe wejście z mosiężną tabliczką, na której wytrawiono numer 723. Niedaleko, raptem cztery-pięć metrów, jednak aby tam dojść należało przejść tuż obok blondwłosego truchła, leżącego na drewnianym parkiecie niczym niemy wyrzut sumienia dwójki dorosłych katów.
Była gotowa go zabić… ot tak, zrównać z poziomem gruntu. Wycisnąć butami resztki oddechu z niewielkiej piersi. Rozłupać czaszkę i ozdobić białe ściany wzorem ze strzępków mózgu, kości oraz juchy. Byle tylko móc iść dalej, przed siebie. Pokonać, tak jak teraz, dwadzieścia trzy kroki po wypastowanym na wysoki połysk parkiecie.
“Wykonuj plan, wykonuj plan. Do kurwy nędzy, nie patrz na nich”.
Thompson miał rację - tak było prościej. O wiele prościej, niż patrzeć z góry na rozciągnięte po podłodze, martwe dziecko i jego zabójcę, sumiennie czyszczącego narzędzie zbrodni o i tak brudne ubranko.
Nie widziała twarzy Andersona, lecz na dobrą sprawę nie chciała widzieć. Sam się upierał, aby wziąć udział w wycieczce. Mógł winić tylko i wyłącznie siebie. Ciekawe ilu ludzi zabił do tej pory… ile dzieci. Wątpiła, by był socjopatą, strzelającym do wszystkiego co się rusza. Poza tym współczesne wojny toczyły się wedle bardziej cywilizowanych praw, niż kilka wieków wstecz.
Pierwszy krok, piąty, siedemnasty. Intensywne grzebanie w kieszeniach i zaciśnięte w wąską kreskę usta, bardziej przypominające starą bliznę, niż otwór gębowy. Czy z resztą nowej, wysoce patologicznej rodziny Lauren wszystko grało? A może nie mieli już do kogo wracać?
Klucz zachrobotał w zamku, po chwili uchylając skrzydło drzwi na tyle, by przez utworzoną szparę dał radę przecisnąć się człowiek.
Weszła pierwsza, dając towarzyszowi znak, że jest bezpiecznie. Ledwie oboje znaleźli się w środku, zamknęła drzwi i dla bezpieczeństwa zasunęła wszystkie zasuwy. Mieszkała sama, sprzątaczki nie zatrudniała, więc pozostawał tylko futrzany inwentarz. Z ulgą odnotowała, że oba króliki i kot standardowo śpią na panelach w przedpokoju. Najedzone, leniwe… nieświadome toczącego się kilkadziesiąt metrów w dół horroru. Dla nich ten dzień nie odbiegał od normy - rano dostały michę, potem zapewne poganiały się po pokojach, przy okazji rozsiewając wszędzie kłaki sierści i drobinki żwiru. Prawdopodobnie znów dorwały się do poduszek na kanapie w salonie, wygryzając kolejne dziury do kolekcji. Być moze pocięły też pozostawione na łóżku ubrania… standard.
- Wyjmij proszę transportówki, dwie starczą. Są na samej górze - puknęła w przelocie szafę, dając znać gdzie szukać. wyminęła Andersona, sama skierowała się do sypialni - Przebiorę się, spakuję najpotrzebniejsze graty. Skoro uciekamy z miasta, a nie wiadomo kiedy i czy wrócimy, przyda się dodatkowa para skarpet. W lodówce mam resztki pizzy i piwo. Chyba, że wolisz Whiskas. Frollic niestety mi wyszedł… i błagam: nie nadepnij niczego. I uważaj gdzie siadasz, pod poduszkami na fotelu może spać żółw. Poza tym czuj się jak u siebie - na zakończenie posłała mu przez ramię nawet miły uśmiech. Gościnność do czegoś zobowiązywała.
Wszedł za nią cicho, niemal bezgłośnie. Nie skomentował ani wyglądu mieszkania, ani zwierzaków. Bez słowa wykonał jej polecenie, wyjmując z szafy co mu kazała i kładąc transportówki na podłodze. Gdy ona udała się do sypialni, on skierował swe kroki do kuchni. Mogła usłyszeć jak się po niej krząta. Trzask talerza zderzającego się z blatem, otwierana lodówka, dźwięk lejącej się wody i ciche “klik” włączanego czajnika. Po tym zaś odgłos zderzających się ze sobą puszek. Wszystko zaś zdawało się być metodyczne, przemyślane do tego stopnia, że nawet dźwięki to zdradzały.
- Chcesz kawy? - zapytał, lekko podnosząc głos, zapewne by mieć pewność, że go usłyszy.
Kofeina… tak, to był dobry pomysł. Wzdrygnęła się, orientując że podobne pytanie zadał jej Andrew, gdy kilka godzin temu przyjechał po nią celem zgarnięcia do trefnego wezwania. Nie minęła nawet doba, lecz kobieta nie umiała pozbyć się wrażenia, że minęło całe życie.
- Czarną. Dużo - odpowiedziała, wciągając na tyłek czarne spodnie z masą kieszeni. Do tego koszula w kratę, kamizelka, bluza z kapturem i kurtka przeciwdeszczowa. Wiążąc wygodne, skórzane buty, klęła pod nosem jak szewc. Potrzebowała złości - pomagała ona wziąć za fraki rozpacz i panikę, upychając poza rejestracją zmysłów.
Bluzgając przez zęby, pakowała pospiesznie do podróżnej torby drobiazgi, jakie uznała za istotne. Czarny tobół na długim pasku zajmowały po kolei ubrania zapasowe, prowiant dla zwierząt, apteczka, pudełka leków, nóż, zapas baterii, latarka, dwie butle absyntu, kompas, garść zapalniczek. Między manelami utknęła zestaw wytrychów, na wierzchu ułożyła prezent od brata - stary rewolwer. Spot łózka wyciągnęła też paczkę amunicji i dopiero wtedy ze złością zasunęła torbę. Po raz kolejny cała okolica Lauren postanowiła złośliwie zwariować. Tym razem dokumentnie.
- Szzzzkurwa - warknęła, zarzucając torbę na ramię. Gdyby się postarała, dałaby radę uciec Andersonowi… tylko co dalej? Zwinąć mu rodzinki sprzed nosa nie zdoła.
- Rrrrwa mać - westchnęła zrezygnowana. Może kawa jednak nie była aż takim tragicznym pomysłem. Czuła się trochę jak skazaniec, wędrujący na ostatni przed egzekucją posiłek.
W kuchni czekał na nią talerz z wspomnianą pizzą i dwa kubki czekające na zalanie wrzątkiem, który powoli dochodził. Anderson był zajęty przeszukiwaniem szafek i szuflad. Na blacie ustawił wszystkie znalezione puszki i torebki z żarciem dla zwierzaków. Przerwał jednak gdy weszła i zmierzył ją uważnym spojrzeniem.
- Jak cholera potrzebna ci ta kawa - oświadczył, podsumowując swoje spostrzeżenia. Na szczęście właśnie w tym momencie kolejne “klik” ogłosiło wszem i wobec, że woda była gotowa. Lars odwrócił się i zajął nalewaniem do kubków, zupełnie jakby rzecz ta była w tej chwili najważniejsza. Zaraz też wziął jeden z nich i wyciągnął w stronę gospodyni.
Kobieta obruszyła się, spoglądając na swoje odbicie w przeszklonej szafce. Dobra, zdarzało się jej wyglądać lepiej. Skrzywiła usta, zauważając że w całym porannym zamieszaniu zgubiła gdzieś szkło kontaktowe i teraz z gładkiej powierzchni obserwowała ją para różnokolorowych oczu: prawe niebieskie, lewe jasnoszare. Przypominała Husky’ego, bez dwóch zdań. Dodając potargane włosy i bladą, ściągniętą stresem twarz… tak, definitywnie kwalifikowała się do adopcji, jako szczeniak świeżo wyciągnięty z rynsztoka.
- Wolałabym kielicha - prychnęła sadzając cztery litery na stołku. Torba wylądowała zaraz obok jej nóg, w razie gdyby jednak postanowiła dać drapaka.
- Aż tak źle to z tobą jeszcze nie jest - odpowiedział z czymś, co można było określić cieniem uśmiechu. Kubek postawił przed nią i odwrócił się by zgarnąć drugi. Tyłek oparł o blat i poświęcił dalszemu, badawczemu przyglądaniu się siedzącej kobiecie. Upity, pierwszy łyk, przeminął w ciszy z jego strony. Dopiero gdy gorący płyn spłynął do jego gardła i powędrował niżej, zabrał głos.
- Będziemy musieli ewakuować się stąd szybciej niż planowałem. Ile czasu potrzebujesz na zebranie tej swojej… - umilkł szukając odpowiedniego słowa - gromady i przygotowanie ich do przenosin? - zakończył w końcu, ponownie podnosząc naczynie do ust i biorąc łyk.
- Wyrobie się w pięć minut… praktyka czyni cuda - westchnęła, zaciągając się aromatem bijącym z kubka - Coś się stało? Znaczy coś nowego… - upiła pierwszy łyk.
- Jest ich więcej niż brałem pod uwagę - odpowiedział, odkładając kubek na blat. - Wyglądają jakby się zbierali, a nie jak wcześniej, kiedy działali pojedynczo. Z takimi grupami jak ta na dole nie mamy szans sobie poradzić. Najmniejszych - dodał, dla podkreślenia. - Jeżeli to samo dzieje się w innych rejonach miasta to może nam się nie udać uniknąć spotkań. Im dłużej tu zabawimy, tym nasze szanse są mniejsze, Lauren - imię wymówił inaczej niż resztę tyrady. Miękko, delikatnie, niemal pieszczotliwie.
- Są trochę jak zwierzęta, zbijają się w stada… pięknie. Ile milionów ludzi liczy Londyn? - nie podobała się jej idea kilkumilionowego tłumu krwiożerczych pojebusów, polujących na ostatnie normalne jednostki ludzkie. Nad czymś takim ciężko zapanować, zbyt wielkie ryzyko.
- Myślisz, że władze zaryzykują czystkę? - spytała cicho, ogniskując wzrok na kompanie, poniekąd żołnierzu - Spuszczą napalm na ulice w dupie mając ilu niewinnych przy okazji zmienią w steaki?
Skinął głową na potwierdzenie.
- Jeżeli sytuacja się utrzyma? Tak, zrobią to - odparł, przymykając oczy. - Dobro kraju jest ważniejsze. Nie wiemy co się dzieje poza granicami Londynu, jednak jeżeli zaraza objęła tylko teren miasta to najpierw go odizolują, a później zaczną korzystać z ciężkiego sprzętu. Na ile ciężkiego to się okaże. Ja jednak nie chciałbym tu być gdy zaczną, a mogą zacząć w każdej chwili.
Wyraźnie myśl ta nie dawała mu spokoju bowiem uniósł kciuk i palec wskazujący prawej dłoni i umieścił je u nasady nosa. Zaraz jednak zmitygował się i odsunął dłoń, zaciskając ją na blacie.
- Po prostu się pospiesz.
Czyli prysznic odpadał, szkoda. Skoro i tak mieli zdechnąć, dobrze byłoby to zrobić w miarę na czysto.
- Na czysto - powtórzyła na głos, dopijając kawę i odstawiając kubek na blat. Bardziej od strony higienicznej, Lauren zależało na spokoju psychicznym. Nim skończy spalona albo rozerwana na sztuki, spłaci najważniejsze długi. Zresztą, jeśli coś się zaczynało, wypadało sprawę skończyć. Wszystko miało swoją cenę i aby móc iść dalej, należało zamknąć za sobą pewne rozdziały.
- Myślisz, że mamy nadprogramowe dziesięć minut? - rzuciła w Larsa pytaniem, odwzajemniając intensywne spojrzenie.
Z jego ust wyrwało się westchnięcie.
- Skoro ich tak bardzo potrzebujesz - odparł, wciąż się w nią wpatrując. Zupełnie jakby była wyjątkowo interesującym obiektem, lub zwyczajnie stanowiła zagrożenie. Dla niego? Dla siebie? Tego z jego oczu wyczytać się nie dało.
- Potrzebuję - odpowiedziała wstając ze stołka. Nim mózg zdążył zaprotestować, ręce sięgnęły ku suwakowi kurtki. Rozpięła go, strząsnęła ciuch na ziemię, To samo uczyniła z bluzą i resztą ciuchów, pozbywając się ich w złości i pośpiechu. Padały u jej stóp aż została naga od pasa w górę. Dopiero wtedy wyszczerzyła się zębato, posyłając jedną brew ku górze, a niewypowiedziane pytanie zawisło w kuchennym powietrzu na podobieństwo wyroku. Zwariowała, ale skoro świat również odszedł bardzo daleko od standardów wszelkich norm, czemu miała zachować rozsądek? potem już mogła nie mieć ku temu sposobności.
Kliknął rozpinany pasek, spodnie opadły do kostek. Wytrząsnęła buty z nogawek, obracając się bokiem do Andersona. Mógł ją opieprzyć, pieprzyć albo zignorować. nie istniała czwarta droga. Biorąc pod uwagę atak w windzie i wcześniejszą reakcję przy pierwszej rozmowie, MacReswell obstawiała drugie rozwiązanie… choć mogła się mylić. Ludzie potrafili zachowywać się irracjonalnie, nie tylko w obliczu zagrożenia.
Obserwował, łowiąc wzrokiem każdy skrawek ciała, który przed nim odsłaniała. Nie ruszał się jednak, a czekał. Dopiero gdy spodnie przestały stanowić przeszkodę, oderwał się i podszedł do niej. Jego dłoń wystrzeliła do przodu, lądując na jej karku i wyżej, zanurzając się w nasadę włosów. Drugą umieścił na piersi, zakrywając jej nagość i lekko przygniatając. Kciuk odnalazł drogę do sutka i zadomowił się tam na chwilę.
- Jesteś tego pewna? - Zdobył się na szarmanckie pytanie, pozwalając jej zdecydować co wygra, szaleństwo chwili czy rozsądek. Nie przestawał jednak bawić się jej ciałem, z wyraźną i widoczną na wysokości rozporka, przyjemnością.
- Marnujesz czas - warknęła, a niepewność została wyparta przez złość. Pytania, setki pytań, zamiast czynów. Złapała go za brodę, wbijając paznokcie w skórę i mrużąc oczy wysyczała - Zawsze tyle gadasz?
- Tylko gdy mi na kimś zależy - odpowiedział, jednak w chwilę później, na jej nadgarstku zacisnęła się jego dłoń, która opuściła pierś. Kontrolując swoją siłę, jednak pozwalając jej ją odczuć, odciągnął jej rękę, a następnie chwyciwszy za barki, odwrócił i wbił przy użyciu swego ciała, w brzeg stołu. Mogła poczuć na swoich pośladkach, gdy na nią napierał, że bez wątpienia jest gotowy dać jej to o co tak miło prosiła.
- Igrasz z ogniem skarbie - mruknął, pochylając się nad jej uchem. Wciąż trzymając jedną dłoń na jej barku, drugą zsunął w dół, do jej pośladków i między nie. Grzbietem dłoni przejechał po materiale jedynej bariery jaka broniła jej wrażliwych części. Wsunął rękę głęboko, palcami nagniatając łechtaczkę i jednocześnie pobudzając wargi sromowe przedramieniem.
Druga dłoń opuściła w końcu bark i ponownie wsunęła się we włosy, zaciskając na nich palce. Korzystając z tego chwytu wzmógł nacisk, wyraźnie dając jej do zrozumienia by pochyliła się i wypięła.
Głuche, zduszone sapnięcie i zagryzione wargi zamiast werbalnej odpowiedzi. Idiotyzm gonił idiotyzm. jak niby mogło mu zależeć na kimś, kogo parę godzin wcześniej chciał zostawić na pewną śmierć wśród posterunkowych ścian? Teraz nagle się zaangażował, jasne. Prędzej chodziło tylko i wyłącznie o wolę spuszczenia ciśnienia. W sumie Lauren to pasowało póki co. Potem sobie wyjaśnią jak sprawy stoją, wyznaczając granice znajomości.
Wkurwiał ją, tak po ludzku… jednak czynione przez niego zabiegi nie przechodziły bez echa, przyspieszając tętno i budząc ognień w dole brzucha. Poddała się naciskowi, rozpłaszczając górną część ciała na blacie, wychodząc zapraszająco pośladkami na przeciw stojącemu z tyłu mężczyźnie.
“Miejmy to z głowy”, pomyślała, choć skupienie przychodziło z coraz większym trudem.
- Potrzeba ci specjalnego zaproszenia, a może list kurwa napisać? - wydobyła z siebie kolejne, niskie i ochrypłe syknięcie, słowną szpilą zachęcając żołnierza do działania. Zamknęła oczy, nie chcąc oglądać swojego rozczochranego odbicia w wypolerowanej powierzchni kuchennego stołu.
- Skoro tak ładnie prosisz - mruknął jej do ucha, pochyliwszy się nad nią i przygniatając całym sobą do blatu. Zaraz jednak wycofał się, prostując i zabierając rękę spomiędzy jej nóg. Owa rozłąka nie trwałą długo. Jego dotyk powrócił na jej ciało w momencie, w którym palce spoczęły na materiale, który w sposób zdecydowany i szybki, został zsunięty w dół, do kostek, odsłaniając te rejony ciała Lauren, które do tej pory były przez niego zakryte. Dźwięk rozsuwanego suwaka wdarł się w ciszę kuchni. Najwyraźniej czas gadania minął, co zostało potwierdzone w chwilę później, gdy Lars zdecydowanym ruchem rozsunął nogi kobiety, pakując przy tym palce w jej wnętrze. Ruch ten był gwałtowny, mocny i nieco bolesny, jednak nie na tyle by wyrządzić poważną krzywdę, a przynajmniej można było mieć taką nadzieję. Nie zabawiły też długo, wycofując się i robiąc miejsce dla innej części ciała mężczyzny, którą bez pardonu wsunął w następnej kolejności, zagłębiając się cały, przyciskając biodra Lauren do brzegu stołu. Za pierwszym pchnięciem przyszło drugie, równie gwałtowne i mocne. Lewa dłoń wylądowała we włosach Irlandki, zaciskając na nich palce i ciągnąc do tyłu. Prawa zaś wylądowała na talii, wzmacniając impakt kolejnych pchnięć.
Jęk, zduszone warknięcie i krótki syk, przy którym plecy Lauren wygięły się do tyłu, zachęcane przez mało subtelny chwyt na kłakach. Zmuszający do wspięcia się na palce i oparcia łopatkami o masywy tors z tyłu. Oddania czegoś więcej poza sobą - ofiarowania kontroli nad sytuacją. Zdania na łaskę i niełaskę. Dobrą, bądź złą wolę. Kaprys napędzany pożądaniem. Dziką, zwierzęcą żądzę, bez miejsca na czułostki. Każde zderzenie bioder wypychało ją do przodu, jednak pewny chwyt nie pozwalał uciec, ani się wywinąć. Ciszę kuchennego wnętrza wypełniły mokre, klaszczące dźwięki, wtórujące przyspieszonym oddechom i mruknięciom zadowolenia. Złość szybko minęła, warkot zmienił tonację, przechodząc w ochrypły pomruk. Nie bawili się w uprzejmości i cackanie, dobrze. Na to brakowało im czasu. Zaciśnięta na brzegu stołu ręka wprawiała mebel w rytmiczne drżenie. Niebieskowłosa głowa przekręciła się, łapiąc spojrzenie obcego w gruncie rzeczy, denerwującego faceta. Jej szklany wzrok i lekko uchylone usta mówiły wszystko bez potrzeby używania słów. Przemówiły wargi, łącząc się z jego wargami w pocałunku przypominającym znaczenie terenu.
Na który odpowiedział z równą gwałtownością, którą odznaczały się ruchy jego bioder, które dodatkowo przyspieszyły. Czuła na ustach żar jego oddechu, gdy ich wargi rozłączyły się na chwilę. W jego oczach płonęła żądza, zwierzęcą chuć, która przejęła władze nad rozsądkiem. Nie istniał świat poza tymi jego milimetrami, które wyznaczały granice ich ciał. Nie patyczkował się. Brał. W tych krótkich chwilach, gdy ich spojrzenia były złączone, Lauren widziała w nich prawdziwą naturę mężczyzny, któremu się oddawała. Nie było tam nic z troski i ciepła, które mogła ujrzeć w oczach Andrew. Lars był innym typem. Typem, którego nie chce się spotkać w ciemnej alei. Czy jednak znaczyło to, że był tym złym? Czy miało to jakieś znaczenie w momencie, w którym ci źli mieli największe szanse na przetrwanie? Czy to nie bezwzględność była teraz jedyną szansą na to by ujść z życiem? Może tak, a może nie. Odpowiedź na te pytania wymagała skupienia myśli, a te uparcie nie chciały się poddać. Ich chaotyczne wiry obracały się wokół tego co czuło jej ciało, wokół dłoni trzymającej jej włosy, zębów znaczących szyję i gwałtownych, miarowych ruchów rozciągających jej wnętrze i uderzających w nią z siłą, która nie liczyła się z efektami.
W końcu ciało mężczyzny zamarło, wtłaczając w jej wnętrze strumień będący efektem owych uderzeń. Lars nie zawahał się, nie próbował wyjść zanim wytrysnął, wręcz przeciwnie, wcisnął się w nią tak, że poczuła każde drgnięcie, które nim wstrząsało wypompowując kolejne krople z nabrzmiałego członka. Również jego usta opuścił werbalny wyraz ulgi, której doświadczył, a która wiązała się ze spełnieniem, którego doświadczył. Czy obchodziło go to jak owe działania wpłynęły na kobietę, którą przygważdżał do stołu? Ponownie odpowiedź mogła być zarówno twierdząca jak i zaprzeczająca.
- Ubierz się - rzucił, odstępując o krok i wychodząc z niej. Zbierał się, oddychając ciężko, zapewne po to by przywołać do siebie maskę cywilizacji, która ponownie zakryć miała to, co Lauren ujrzała w tych krótkich chwilach gdy owej maski nie było. Kim właściwie był Anderson? Czy tym człowiekiem, który chciał ratować dziecko, które znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, czy tą brutalną bestią, która wyszczerzyła do niej kły gdy spojrzała w okna jego duszy? I czy cokolwiek z tego miało jakiekolwiek znaczenie…
Wilk w ludzkiej skórze, bezwzględny i bezkompromisowy. Na co dzień trzymany na łańcuchu konwenansów, dyktowanych przez ogólnie przyjęte normy społeczne. Irlandka mruknęła pod nosem coś, co prawdopodobnie było przekleństwem. Dyszała ciężko, równie ciężko opierając się o blat. Potrzebowała podpory dla miękkich kolan, utrzymujących nagie ciało w niepewnym pionie. Zaciskała kurczowo dłonie na gładkiej, zimnej krawędzi, próbując uspokoić oddech pospołu z mętlikiem w głowie. Spaczony gust od zawsze stanowił główny z jej problemów. Pakowała się beztrosko w dziwne układy tych chętniej, im bardziej odbiegały od normy. Niektóre sprawy należało jednak załatwiać jak najszybciej, bez zwłoki generującej lawinę zobowiązań i długów. Nienawidziła mieć długów, do tego tych najgorszego sortu - z wdzięczności.
- A ty wreszcie przestań pieprzyć - odpowiedź wyszła Lauren lodowata, gdy cedziła przez zaciśnięte szczęki. Nie chodziło o fakt, że zerżnął ją jak dziwkę w przydrożnym barze i nie pofatygował się wyciągnąć fiuta nim skończył. Akurat to się jej podobało, już dawno ktoś powinien się nią zająć w podobny sposób, przeganiając rozum z dupy do głowy. Wyprostowała się powoli, zrzucając resztki poorgazmowego otępienia. Przymknęła oczy, odetchnęła dla finalnego uspokojenia i wróciła do etapu ogarnięcia. Dwa szybkie oddechy, obrót na lewej pięcie, po którym przeszła te parę dzielących ich kroków.
- Nie zależy ci - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy bez złości - Na pewno nie na mnie. Zostawiłbyś problem na komisariacie, nie zawracał nim dupy. Miałam u ciebie dług, teraz nic nie jesteś mi winny.
- Nie - potwierdził jej przypuszczenia, ozdabiając je krzywym półuśmieszkiem, nie spuszczając przy tym wzroku z jej oczu. O dziwo, nawet na chwilę wzrok ów nie ześlizgnął się niżej, na wciąż odsłonięte piersi, które były na wyciągnięcie ręki. - Zostawiłbym cię tam i po problemie. Nadal uważam, że tak powinniśmy zrobić - wzruszył obojętnie ramionami, tym razem przesuwając po niej wzrokiem, podobnie jak gest, obojętnym. - Zajmę się jednak tobą i dowiozę całą, więc rusz dupę i zbierz swoje graty - dodał, powracając spojrzeniem do jej oczu. Było to chłodne spojrzenie, pozbawione śladów kryjącej się w tym człowieku bestii ale i pozbawione fałszywej troski. Czekał cierpliwie aż spełni jego rozkaz, bo że był to rozkaz było jasne jak słońce za oknami.
- I prawidłowo - kobieta wreszcie się uśmiechnęła, choć nie był to miły grymas. Wskazała na wyciągnięte z szafek puszki wciąż nie kwapiąc się, aby ruszyć odwłok z miejsca - A skoro już spuściłeś ciśnienie i możesz myśleć, zrób z tego użytek i przydaj się na coś. Spakuj prowiant, torby są w korytarzu. Muszę się umyć, nie zamierzam bujać się z twoimi resztkami między nogami - zrobiła smutną minę, lecz efekt psuło morze ironii zarówno w głosie jak i spojrzeniu. Tak mu się spieszyło? Mógł myśleć zawczasu.
- Masz pięć minut - poinformował ją, rzucając wymowne spojrzenie na nadgarstek, na którym znajdował się zegarek. Pofatygował się też by do końca zapiąć spodnie i zacząć wyglądać w miarę normalnie. Na szafki nie zerknął, nie dając po sobie poznać że w ogóle usłyszał jej polecenie. Widać nie miał zamiaru oddawać pałeczki, a może spakowanie jedzenia było dla niego na tyle oczywiste, że szkoda mu było tracić oddechu na mówienie.
- Więc lepiej nie módl się, tylko pospiesz - wzruszyła ramionami, zgarniając zostawione na podłodze ubrania. Maski w końcu opadły, etap zgrywania został zakończony. Jasna, klarowna sytuacja bez niedomówień. Kim był, czym się zajmował w przeszłości? MacReswell jak każdą kobietę wierciła ciekawość, lecz nie tyle, by zaczynać dyskusję. Cenne sekundy uciekały, wystarczająco zabawili w jej mieszkaniu, co zapewne odbije się wkrótce czkawką. Kilkadziesiąt pięter niżej ulice ogarniał chaos, który rósł zamiast maleć.
Zapalając światło w łazience poczuła się nieswojo, na moment zamarła z dłonią na kontakcie. Lubiła swoją łazienkę, może nie używała jej długo, jednak się przyzwyczaiła. Zagryzła wargi, szybko wchodząc pod prysznic i kręcąc kurkami ustawiła odpowiednią temperaturę, pośrednią między płynnym mrozem, a lawą. Ciało wykonywało zaprogramowany cykl, sięgając po gąbkę, mydło w płynie. Pasta do zębów… musi pamiętać, aby ją spakować. Tak samo jak kawę. Jeżeli nie wypije z rana kubka czarnego, gorzkiego i gorącego niczym samo piekło naparu prawdopodobnie zacznie mordować nie gorzej od oszołomów nie ogarniających, że martwi powinni pozostać trupio spokojni i statyczni na podobieństwo nagrobnych kamieni.
- Spakuj kawę! Górna lewa szafka nad zlewem, srebrno-niebieskie opakowanie! - podniosła głos, przekrzykując szemrzącą wodę. Przepłukała usta i dodała - Druga szuflada od góry, między lodówką a kuchenką, pod ścierkami! Bierz wszystko co tam jest! - zakręciła kurki, sięgając po ręcznik. Wycierała się pospiesznie, walcząc z pamięcią. W kuchni trzymała zapasową amunicję do broni. Mokry ręcznik wylądował na umywalce.
- Coś jeszcze się przyda?! - krzyknęła, naciągając spodnie.
Skończywszy się ubierać zgarnęła pastę i szczoteczkę do zębów. Zgasiła światło, przybrała zblazowaną minę i wróciła do bestii w kuchni.
Bestia zaś właśnie zamykała drzwiczki szafki przy lodówce. Obok jego nogi stała torba, w której zdawało się być mniej rzeczy, niż powinno, gdyby wyczyścił zawartość kuchni. Najwyraźniej to co uznał za potrzebne, stanowiło tylko część jej zapasów i to naprawdę niedużą.
- Tyle musi wystarczyć - poinformował ją, kopiąc torbę w jej stronę. - Zapomniałem o przyczepie więc wybacz, ale luksusy zostawiasz za sobą - dorzucił, nie sprawiając przy tym wrażenia szczególnie zasmuconego z tego powodu.
- Mhm, a wasza królowa jest rączą nastolatką - prychnięcie Lauren zgrało się z szumem odsuwanej szuflady, potem sprawdziła z wierzchu torbę i dorzuciła parę puszek karmy dla kotów. - Możesz żreć gruz, moje dzieci są delikatniejsze - wyjaśniła w locie, łapiąc za plecak. Odrzuciła go jednak na ziemię, znikając w przedpokoju. Wróciła po parunastu sekundach, manewrując ramionami aby założyć szelki z kaburą. Trzymanie po gangstersku gnata za paskiem nie brzmiało jak dobry pomysł. Brat wybił jej podobne głupoty z głowy na samym początku szkolenia. Syknął suwak, broń wylądowała w odpowiednim miejscu, syk się powtórzył.
- Dobra, bierz koty. Oba do jednej transportówki. Poszukam Ernesta i Churchilla - nadawała, nalewając wody do słoika. Rybki też nie zostawi. Jak wszyscy to wszyscy.
Spakowanie inwentarza zajęło kolejne, cenne minuty. Lars nie skomentował jej planów tyczących ratowania wszystkiego co w mieszkaniu było żywe. Może uznał że szkoda nerwów albo też coś innego mu po głowie chodziło. Koty wkrótce znalazły się w transportówce, co wcale nie przypadło im do gustu. Do gadania jednak nic nie miały, co najwyżej otrzymując prawo do pełnego wyrzutu miauczenia. Gdy wszystko co zamierzali zabrać znalazło się w skrzętnej kupce przy drzwiach, okazało się że było tego całkiem sporo jak na środek transportu, którym dysponowali. Przyczepki zaś, jak Lars wspomniał nieco wcześniej, nie mieli. Musieli jednak jakoś się zabrać bo wątpliwym było by Lauren zdecydowała się porzucić któreś z podopiecznych czy też torbę z zapasami.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 21-03-2017, 02:20   #17
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Korytarz, gdy już drzwi jej mieszkania zostały otwarte po wcześniejszym sprawdzeniu terenu przez wizjer, był pusty. Cisza panowała taka, że wręcz miała swoje brzmienie, do czasu oczywiście, gdy zburzyło ją miauknięcie. Na szczęście nie odpowiedział mu dźwięk otwieranych drzwi i nie pojawiła się zakrwawiona twarz gotowa rzucić się na nową ofiarę. Wkrótce jednak szczęście ich opuściło. Winda, która wtaszczyła ich na górę w miarę bezpieczny sposób, najwyraźniej postanowiła wziąć wolne. Czy była to chwilowa usterka, jakie czasem się zdarzały, czy poważna awaria zasilania, czy też coś innego - tego nie wiedzieli i sądząc po minie Larsa, nie mieli także czasu sprawdzać. Pozostawały schody. Setki schodów wiodących w dół, wprost do piekła, które na nich czekało.
Anderson ruszył przodem, bez słowa pokonując kolejne stopnie i starając się ignorować niezadowolone koty i ich wyraźne i dość głośne wyrazy sprzeciwu na takie traktowanie. Jego zaciśnięta szczęka świadczyła dość dobitnie, że miał ochotę wytaszczyć zwierzaki i poskręcać im karki, ale na szczęście tego nie zrobił. Na szczęście, które mogło mieć bardzo nieciekawe zakończenie. Trzask drzwi na jednym z pięter, które dopiero mieli przed sobą, zwiastował pojawienie się kolejnej istoty, chętnej na spacer. Pytanie tylko czy była to istota próbująca wydostać się bezpiecznie z budynku czy coś, co miało nieco inne plany i skuszone nawoływaniem sierściuchów, ruszyło na łowy.
Ze zwierzakami jak z niemowlakami - nie dało się im wytłumaczyć, aby się zamknęły. Bały się, odczuwały dyskomfort zapakowane w ciasną przestrzeń i niesione przez cuchnące jatką korytarze. Lauren szeptała do nich próbując uspokoić, lecz na niewiele się to zdało.
Trzask drzwi zadziałał na nią niczym porażenie prądem. Zesztywniała, wzrok pobiegł w dół jakby chciał przebić się przez mieszankę stali z betonem i zobaczyć co czaiło się za przysłowiowym progiem.
- Biegnijmy - natarczywy szept skierowała do pleców żołnierza. Skoro na ciszę nie mieli co liczyć, pozostawał pośpiech i nadzieja, że zdążą dopaść motoru nim zainfekowani dopadną ich.
- Jak będziesz musiała to rzuć wszystko - poinformował ją, ruszając w dół z nową energią w nogach. To, że on sam z pewnością porzuci trzymane zwierzęta, było pewne. Co jak co ale jego życie liczyło się dla niego bardziej niż para futrzaków i nie zamierzał się z tym kryć. To czy podobało się to jego towarzyszce czy też nie, spływało po nim jak woda po kaczce.
Dwa piętra niżej stanęli oko w oko z powodem hałasu.
Lauren nie kojarzyła kobiety no ale to w sumie nie mogło dziwić, w końcu nie mieszkała na tym samym piętrze. Kobieta z kolei wykazała daleko idące zainteresowanie zarówno Irlandką jak i jej towarzyszem. Zainteresowanie pełne głodu widocznego w spojrzeniu i szybszych ruchach gdy powłócząc złamaną nogą, zaczęła sunąć w ich kierunku podpierając się o ścianę. Za nią, od strony korytarza, słychać było kolejne szuranie, mlaskanie i jęki. Niektóre z nich brzmiały jak te, które wydać z siebie mogła tylko osoba znajdująca się a agonii i na granicy śmierci. Pozostawało liczyć na to, że szybko ją przekroczy bo Lars nie sprawiał wrażenia chętnego by biec na pomoc. Zamiast tego skorzystał z transportówki by zamachnąć się i uderzyć nią nadciągającą zarażoną, a następnie nie patrząc na jej ciało, które opadło na stopnie, zaczął zbiegać w dół.
- Ostrożnie kurwa! To nie pieprzony worek ziemniaków, zjebie! - technik warknęła nienawistnie, goniąc za nim na złamanie karku. Większą troskę przykładała do stanu transportówki, niż bezpieczeństwa Larsa i swojego. Przeskoczyła nad drgającym i zawodzącym ciałem, wbijając wzrokowe sztylety w plecy przed sobą - Wychodzimy w komplecie. Albo wszyscy, albo zostaję i chuj mnie bolą konsekwencję. Nie zostawię nikogo, rozumiesz?! Nawet ciebie - warkot urwał się nagle, gdy zdała sobie sprawę co chlapnęła. Prychnęła przez urywany oddech, chwilowo zlewając co gość pomyśli.
Mężczyzna nie odpowiedział, skupiając uwagę na tym by nie stracić rytmu i nie stoczyć się ze schodów, co z pewnością nie ułatwiłoby ucieczki. Tym bardziej że na ich drodze otwierały się kolejne drzwi i pojawiały kolejne twarze zabarwione świeżym szkarłatem. Do ich uszu zaczęły docierać krzyki, świadczące o tym że niektórzy z pechowców którym nie udało się uciec na czas, wciąż żyją, chociaż czy należało się z tego powodu cieszyć? Na myślenie nie było jednak czasu, ten bowiem w całości pochłaniała ucieczka. Krok za krokiem, stopień po stopniu. Lars, który wystawiony był na nieco większe niebezpieczeństwo, musiał sobie wziąć do serca jej słowa bowiem koty wraz z ich środkiem transportu nie zostały ponownie użyte w formie broni. Może zdał sobie sprawę ile czasu by stracił będąc zmuszonym do nabijania rozumu swojej niebieskowłosej towarzyszce gdyby się okazało że jej zwierzakom stała się krzywda, a może wolał nie tracić czasu na przystawanie i walkę, dopóki nie było to absolutnie konieczne.
Chaos im sprzyjał, tak samo jak hałas. Wśród krzyków umierających, rozszarpywanych żywcem ludzi zawodzenie kotów traciło na wartości i decybelach. Niknęło w mokrym, czerwonym bulgotaniu, współgrającym z przyprawiającym o mdłości świadectwem darcia tkanek, szarpania i żucia. Umierali tam… na korytarzu umierali ludzie. Brutalnie, paskudnie. Stawali się ofiarami, którym nikt nie przyjdzie na ratunek.
Żołądek podjeżdżał biegnącej po schodach kobiecie pod samo gardło, żółć paliła przełyk. Starała się nie słuchać, skupić na ucieczce… wyostrzonych adrenaliną zmysłów nie dało się jednak ot tak zignorować. Wyobraźnia podpowiadała prawdopodobne scenariusze, malując na zwojach mózgowych obrazy z czerwieni i szaleństwa. Agonalny reqiuem mieszkańców budynku, w którym mieszkała przez ostatnie miesiące.
“Biegnij, po prostu biegnij. To się nie dzieje naprawdę. Śnisz, to sen. Pierdolony koszmar. Rusz się, nie stawaj. Biegnij leniwa dziwko. Nie zatrzymuj się!”

- Sed et si ambulavero in valle mortis - wyrzęziła, pokonując po dwa stopnie w panicznym pędzie - Non timebo malum quoniam tu mecum es virga.
Gdyby to jeszcze było takie proste…
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 27-03-2017, 22:21   #18
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Biegli dalej, noga za nogą, stopień po stopniu. Wciąż niżej i niżej, ścigani przez coś gorszego niż sama śmierć. Szaleństwo i chaos towarzyszyły im stale, w miarę jak zmierzali ku wolności. Wolności, bowiem o bezpieczeństwie mówić nie mogli. Na szczęście owe istoty, w które przemienili się ludzie zamieszkujący wieżowiec, nie wykazywały się szybkością mogącą raz na zawsze zakończyć żywot Irlandki i jej towarzysza. Wlekli się powoli, jakby wciąż spali i tylko ów głód, który lśnił w oczach, nie dawał ciałom pozostać w bezruchu.

Oddech, ów dowód na to, że żyli, zaczynał powoli sprawiać ból. Każde kolejne wtłoczenie powietrza w płuca kosztowało coraz więcej wysiłku. Nie mieli jednak wyboru, a raczej nie mieli wyboru, który pozwoliłby jednocześnie dać odpocząć mięśniom i żyć. Zdawać się bowiem mogło, że te dwa luksusy, wykluczały się wzajemnie, w tym opętanym szaleństwem mieście.

Nagle, gdy w biegu mignęła im siódemka, światła rozjaśniające klatkę schodową, zgasły. Jedyne co im pozostało to słaby blask wpadający do środka przez szczelinę niedomkniętych drzwi ewakuacyjnych i lśnienie znaków na ścianach, które wskazywały im drogę.


Nie mogły jednak tej drogi rozjaśnić. Zadanie to przypadło w udziale nieszczęsnym duszom, które coraz rzadziej wymykały się z korytarzy by sprawdzić co robiło tyle hałasu na klatce i w miarę możliwości owe coś pożreć. Lauren niemal zdążyła się przyzwyczaić do coraz to nowych twarzy, spoglądających na nią z wyrazem głodu w oczach. Do wyrywania się opornym palcom, do odpychania zachłannych rąk, do umykania wyszczerzonym zębom. Kolejni wygłodzeni przestali robić wrażenie na otumanionym przemocą umyśle. Kolejne krzyki przestały sięgać duszy. Liczyły się tylko kroki i to by przeć dalej i dalej. By żyć, na przekór okolicznościom.

W końcu wypadli z ciemnego wnętrza wieżowca, wprost w objęcia kwietniowego słońca.


Jego blask oślepił ich na kilka cennych sekund. Jego ciepło sięgnęło do zmrożonych strachem serc. Nie zdołało jednak przegnać chłodu, który w nich zagościł. Nie zdołało także rozproszyć koszmaru, który stał się jawą. Wrażenie ulgi było bowiem krótkotrwałe. Tak, udało się im uciec z budynku, jednak była to ucieczka z deszczu pod rynnę. Niczym ostrze miecza, wylądowali między młotem, a kowadłem. Za ich plecami słychać było tych, których zwabili swoją ucieczką. Przed sobą mieli tłum wciąż nie zainteresowanych nimi ludzi. Owe niezainteresowanie nie mogło jednak trwać wiecznie, podobnie jak nie można było owych istot nazwać ludźmi. Już nie, nie po tym co w nich wstąpiło i co napędzało ich ciała. Czy oni w ogóle wciąż żyli? Czy mieli dusze? Czy ich świadomość tliła się gdzieś w ich wnętrzach, przytłumiona głodem, jednak wciąż istniejąca? Odpowiedzi na pytanie nie było, podobnie jak nie było czasu by marnować go na ich szukanie.

Lars doszedł do siebie jako pierwszy bo i pierwszy wypadł z budynku. Szybko, chociaż w wyraźny sposób starając się przy tym zachowywać cicho, ruszył w stronę czekającej na nich maszyny. Najbliższe zagrożenie znajdowało się ledwie parę kroków od motocyklu.


Dziewczynka nie mogła mieć więcej niż osiem, może dziewięć lat. Poruszała się powoli, zmierzając do większej grupy zarażonych, która zebrałą się przed budynkiem supermarketu. Miś, który trzymała w dłoniach, był podobnie jak jej dłonie, ubrudzony krwią. Krew także zdobiła jej sukienkę. Czyja? Można się było domyślać, o ile się na owe domysły czas miało…
Anderson był już przy samym motorze gdy mała nagle odwróciła głowę w jego stronę, pociągając nosem niczym zwierze. Jej usta otwarły się, ukazując drobne, dziecięce ząbki, pomiędzy którymi wciąż widać było fragmenty zakrwawionego ciała. Z jej gardła wydobył się dziki wrzask, gdy ruszyła w stronę mężczyzny. Na ów wrzask odpowiedzieli ci, którzy do tej pory flegmatycznie krążyli po drugiej stronie Winston Way, a którzy teraz jak na komendę ruszyli w ich stronę. Lars, nie czekając aż mała podbiegnie bliżej, odstawił w niezbyt delikatny sposób transportówkę i sięgnąwszy po broń wycelował, a następnie wystrzelił posyłając pocisk dokładnie między oczy dziecka.
- Lauren! - krzyknął, jednak nie czekał. Zamiast tego dopadł do maszyny i odpalił silnik, który wzbudził się do życia z niosącym nadzieję pomrukiem. Teraz wystarczyło tylko jak najszybciej przytwierdzić torbę z zapasami, zająć miejsce na siodełku i ruszyć. Łatwiej jednak było powiedzieć niż zrobić. Nic zatem dziwnego, że tłum wygłodzonych dopadł ich zanim wszystko było zabezpieczone i gotowe do drogi. Pierwszy dopadł ich mężczyzna w poszarpanym garniturze, któremu brakowało prawej ręki. Jego ruchy były gwałtowne, chaotyczne, jednak na tyle szybkie, że zanim Lars zdołał sięgnąć po broń, zęby napastnika zdołały znaleźć drogę do jego ramienia. Nie nacieszył się jednak swym zwycięstwem długo, bowiem w następnej chwili jego twarz zniknęła w krwawym rozbryzgu, gdy kula wystrzelona z bliskiej wniknęła w jego czaszkę. Następni jednak byli tuż, tuż więc i czasu nie było na sprawdzanie rany. Trzeba było ruszać, co też mężczyzna uczynił, o mały włos nie zrzucając Lauren z siedziska. Jej okrzyk protestu zlał się w jedno z pełnym zawodu zawodzeniem, które wydały z siebie owe żarłoczne istoty. Ofiara wyrwała się im z rąk, jednak na jak długo? Jak długo szczęście miało im jeszcze dopisywać?

Niedługo, jak się wkrótce okazało.



Każdy kolejny metr i każda mila, ukazywały obraz zniszczenia na skalę, która zdawałą się być niemożliwa w tak krótkim czasie. Rozbite samochody, płonące domy, leżące na ulicach, wciąż drgające ciała. Szkarłatna ciecz rosiła szare chodniki, spływała z rozbitych szyb i dawała świadectwo szaleństwa, które opętało stolicę królestwa. Szaleństwa które dopiero się zaczynało. Ożywione trupy zdawały się być wszędzie. Jedne mniej, inne bardziej uszkodzone, wszystkie jednak z owym głodem w oczach. Mijali także i tych, którzy się bronili, którzy walczyli o swoje domy, rodziny i życie. Całe grupy ruszały naprzeciw powłóczącym nogami ciałom. W ich dłoniach tkwiły pałki, noże i siekiery. Zupełnie jakby świadomość nierealności tego wszystkiego nie docierała do każdego mieszkańca, nie zmuszała go do ucieczki, a wręcz przeciwnie. Co tkwiło w tych ludziach, zanim dano im prawo do wcielenia się w rolę Boga? Czy zawsze tkwił w nich duch wojowników, zdobywców, rycerzy? Czy też sytuacja sprawiła, że obudziły się drzemiące w nich bestie, które widząc szansę na żer, ruszały do boju. Jakkolwiek by nie było, ich liczba zdawała się być żałośnie mała w porównaniu z wrogiem, który tego dnia ocknął się ze snu i zaatakował nie biorąc jeńców, nie mając litości.


Pech dogonił ich tuż za Barking, gdy skręcali w drogę mającą ich doprowadzić do A13. Nagle, znikąd i bez ostrzeżenia, pod koła ich rozpędzonej maszyny wypadła młoda kobieta. Anderson zdołał skręcić w ostatnim momencie, lekko tylko ją trącając, jednak równowaga została zachwiana. Może gdyby nie miał ze sobą pasażerki, może gdyby mieli mniej bagażu, może… Jednak może nie zmieniało faktów i nie pozwalało na ich nagięcie. Motocykl z wżynającym się w umysły zgrzytem, wylądował na boku, sunąc jeszcze przez metr, nim zastygł w bezruchu. Jego pasażerowie w ostatniej chwili zdołali opuścić siedziska, chociaż dla Lauren skończyło się to możliwym skręceniem kostki i silnym bólem w prawym barku, na którym wylądowała. Lars zdawał się być w znacznie gorszym stanie. Jego sylwetka nie poruszała się, tkwiąc częściowo oparta o drzwi samochodu, który jego towarzyszka ominęła dosłownie o milimetry. Transportówki poszły w drzazgi, wypuszczając przerażone zwierzęta, które rozpierzchły się na wszystkie strony i ani myślały wracać. Gdyby tego było mało, ta, która stała się przyczyną wypadku, właśnie zaczynała drżeć. Drgawki i spazmy wstrząsały jej ciałem, gdy leżała tak na środku ulicy, w kałuży krwi, która wypływała z jej rozbitej głowy.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 09-01-2019, 20:11   #19
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Aj-9-3f0kr8[/MEDIA]
Największa porażka w życiu człowieka to rozziew pomiędzy tym, kim mógł się stać, a tym, kim stał się w rzeczywistości. Nikt nie rodzi się potworem bez litości i sumienia, zwykle aby takowy powstał, potrzebna jest długa droga… bądź splot nieszczęśliwych okoliczności, uwypuklających ludzkie przywary, ot choćby chęć przeżycia. Istnienia, wbrew przeciwnościom losu, wbrew logice i prawom. Każdy myślący organizm pragnął być… czuć, myśleć, kochać, nienawidzić. Cierpieć, śmiać się. Cogito ergo sum, choćby świat walił się w posadach… ale. Zawsze było jakieś “ale”.
Jak niby mieli zachować człowieczeństwo w strefie ogarniętej przez personifikację chaosu i jednocześnie zaprzeczenie wszelkim znanym nauce prawom, o naturze nie wspominając? Zresztą… człowieczeństwo było tylko sumą ludzkich defektów, mankamentów, niedoskonałości. Było tym czym naiwna dusza chciała być, a nie potrafiła, nie mogła, nie umiała. Ot, po prostu dziura między ideałami a realizacją.
Prawa i filozofie ulatywały, gdy do głosu dochodził ból - do niego akurat chyba Irlandka winna się przyzwyczaić. Towarzyszył jej bowiem od paru ładnych godzin, być może ostatnich w życiu niezapowiadającym się na zakończone szczęśliwą starością.
Kolejna przejażdżka, znów wypadek, zupełnie jakby jej obecność na kołowym środku transportu przynosiła pecha gorszego, niż przecięcie drogi przez czarnego kota.
Pechowa, wybrakowana, trefna, aspołeczna i antypatyczna - krótki, jakże trafny opis Lauren… i to w pięciu słowach.
Tym razem ściągnęła pecha na cholernego bubka, którego nie znosiła. Podnosząc się powoli z asfaltu widziała go opartego o wrak. Zwieszona bezwładnie na piersi głowa, ręce rozrzucone na boki. W pierwszym odruchu spojrzała mu na nogi, wstrzymując oddech i wypuszczając ze świstem powietrze dopiero, gdy dojrzała że wciąż ma buty. Trupa powypadkowego rozpoznawało się najszybciej po tym, że zostawał w skarpetkach. Jako ktoś na co dzień obcujący z umarłymi, kobieta wiedziała o tym aż za dobrze, tak samo jak o innym trywialnym fakcie - póki nie sprawdzi pulsu nie dowie się czy jej towarzysz wciąż żył. Co innego powód całej kolizji.
Blond powód przechodzący delirium na asfalcie zaledwie parę kroków w lewo, przysłowiowy rzut beretem, pozwalający bez przeszkód podziwiać rosnącą szybko plamę szkarłatu po ciałem i tańczące w niej końcówki jasnych włosów.
Żyła jeszcze… czy już żyła, o ile stan kanibalistycznego odium dało się tak nazwać?
Dla MacReswell liczyła się bardziej odpowiedź na pytanie czy już stanowi zagrożenie, a może dopiero za chwilę? Może wciąż miała dość czasu, aby unieszkodliwić niebezpieczeństwo, nim ono unieszkodliwi ją lub Larsa. Fakt, powiedzieli sobie parę słów u niej w mieszkaniu, wyjaśnili parę niedopowiedzeń, lecz wciąż… stanowili ekipę. Przynajmniej do końca felernej wyprawy.
- R… rrrwa mać - zaklęła, podejmując próbę wstania. Wpierw podnieść się na łokcie i kolana, co przypłaciła ostrym bólem barku, a także rozpalonym dłutem świdrującym lewą kostkę. Podniesienie tułowia do pionu przypłaciła momentem bez wizji, gdy dwojący się przed oczami obraz zniknął w nagłym wybuchu czerni. Zwalczyła chęć aby zwymiotować, nie było czasu na słabości. Podniósłszy się, potrząsnęła głową aby odzyskać ostrość widzenia. Kątem oka dostrzegła roztrzaskane transportówki, gdzieś po prawo mignął cień czarnego kota. O losie żółwia i złotej rybki wolała nie myśleć, zamiast tego skupiając uwagę na blondynce.
Jeśli żyła zasługiwała na udzielenie pomocy, lecz co dalej? Wszak nie mogli jej zabrać ze sobą, nie w sytuacji kiedy przeklęty kumpel Thompsona leżał podejrzanie nieruchomo drugi rzut beretem, tyle że w drugą stronę. Sumienie pod poobijaną kopułą wyło z częstotliwością przeciwmgielnej syreny, nakazując udzielenie pomocy wpierw blondynie, potem brunetowi. Do jasnej cholery, w końcu tym się kiedyś zajmowała!
Ratowała ludzi, zamiast czynić im krzywdę.
Kiedyś, w starym życiu. Dobrym życiu w Dublinie. Nim nie straciła sensu życia i chęci aby ciągnąć je dalej.
“To szok, pourazowy. Skup się!” - ofuknęła w myślach samą siebie, spychając jazgoczący głosik jak najdalej, aż zniknął zakopany pod cała stertą gruzu.
Potrzebowała planu, ale żeby go obmyślić należało zabezpieczyć teren. Wedle zasad wpajanych na szkoleniu wpierw należało zadbać o bezpieczeństwo ratownika. Liczyła się każda sekunda, kobieta przyspieszyła kroku sięgając w międzyczasie za pazuchę. Tam, gdzie spała stalowa żmija, plująca ołowianym jadem. Wyjęła ją i chwyciwszy za lufę, stanęła nad drżącą, być może umierającą kobietą. Nie widziała jej twarzy, zakrytej burzą jasnych loków, ciężko szło sprecyzować wiek… detale. Tak lepiej.
Broń powędrowała do góry, aby rozbić czaszkę należało wciąż porządny zamach.
Czaszkę kogoś, kogo nie znała, być może dobrego człowieka.
Czyjejś córki, albo żony… matki…
Poruszającej się spazmatycznie kuli oplątanej blond kłakami. Kukły bez oblicza… dobrze, bardzo dobrze.
Jedna twarz mniej do nawiedzania w koszmarach.

Kolejna drgawka, silniejsza, o mały włos nie udaremniła jakże niehumanitarnych planów Lauren. Zamiast ratować życie, zamierzała je zakończyć. Pozostawało co prawda pytanie czy właśnie dzięki temu nie skracała także cierpień, nie odcinała im dostępu do umysłu, nie przynosiła ulgi. Tylko czy kobieta w takim stanie w ogóle jeszcze coś czuła. I najważniejsze, zdające się mieć w tej chwili największe znaczenie pytanie. Czy blondynka w ogóle żyła? Ruch co prawda zwykle wskazywał na odpowiedź twierdzącą. Zwykle trupy nie miały w zwyczaju się ruszać. Może przez kilka sekund, ale na pewno nie tak długo. Tyle tylko że prawa te obowiązywały w normalnym świecie, rządzącym się dobrze znanymi prawami. Świat ten już nie istniał. Nie dla Lauren, nie dla Larsa, nie dla wykrwawiającej się kobiety ani też, zdawało się, dla całego Londynu.

Kolba zderzyła się z twardą powierzchnią czaszki. Uszy Irlandki wypełnił dźwięk pękającej kości i mlaśnięcie którym ozdobione zostało pokonanie bariery chroniącej mózg. Kolejny otwór, tym razem bez dwóch zdań niosący śmierć. Ciało jednak zdawało się tego nie pojmować, odmawiało przyjęcia do wiadomości tego, że powinno przestać się ruszać. Drgnęło raz, drgnęło drugi. Dłoń wystrzeliła w stronę Lauren, jakby skąpana we własnej krwi blondynka wiedziała dokładnie gdzie jej oprawczyni się znajduje. Palce zacisnęły się na kostce, łutem szczęścia nie tej, która była skręcona. Zacisnęły i… puściły. Ręka opadła, ciało zamarło. Wreszcie.

Cisza, która na chwilę zapanowała, całkiem jakby całe otoczenie wstrzymało oddech na te kilka uderzeń serca, prysła pod naporem wycia syren, krzyków, szumu wiatru w liściach. Odgłosów, które na upartego można by nawet uznać za normalne gdyby nie ich nasilenie, gdyby nie ich ilość, gdyby nie panika jaka się z nimi łączyła. Nie, to jak najbardziej nie był normalny dzień.
- Lau…- usłyszała wśród tego hałasu szept, całkiem jakby wiatr wyrwał fragment jej imienia z czyiś ust, zanim te skończyły je wymawiać. Szept ów był słaby, niósł ze sobą zdezorientowanie, strach i ból. Ból, który dodatkowo podkreślony został jękiem.
Gdzieś za zakrętem rozległo się żałosne miauczenie kota, z drugiej strony odpowiedziało mu nagłe ujadanie psa, zakończone skowytem. Poza tymi odgłosami ulica sprawiała wrażenie dziwnie martwej, wyludnionej i cichej, pomimo tego całego chaosu.

Zgrzytanie zębami musiało Irlandce wystarczyć, przynajmniej na razie. Cenne sekundy przeciekały przez palce, tak samo jak krew z nieszczęsnego towarzysza niedoli i chociaż serce jej pękało na koci lament, wybrała ten bardziej humanoidalny cel jako pierwszy. Pani Peppers sobie poradzi, w końcu wredniejszego sierściucha nigdy wcześniej Ziemia nie nosiła… wytrzyma te parę minut. Lauren się łudziła, czy jeszcze nie?
- Nie ruszaj się i nic nie mów - rzuciła do mężczyzny przyciszonym głosem, dopadając w kuśtykającym biegu do plecaka. Syknął rozsuwany zamek, para trzęsących się dłoni rozpoczęła grzebanie w materiałowych wnętrznościach aż natrafiła na znany prostokąt apteczki. Dopiero z nim w garści szło… udawać że panuje nad sytuacją. Ciężka sprawa, gdy głowa chodziła nerwowo dookoła, wypatrując nowych zagrożeń, innych niż te znane i bliskie… szczęśliwie nieruchome w kolorze blond.

O dziwo posłuchał chociaż owe posłuszeństwo mogło także wynikać z tego, że najwyraźniej po raz kolejny odpłynął w błogosławioną czerń, która łaskawie odcięła go od otaczającego ich świata. Tym samym pozostawił on Lauren samej sobie, jak na gentlemana przystało…
Przy bliższych oględzinach, przerywanych przeczesywaniem wzrokiem otoczenia i podrywaniem się na każdy podejrzany hałas, Irlandka mogła stwierdzić, że jej pacjent to kawał szczęściarza. O ile można było uznać za szczęśliwe jego bliskie spotkanie ze stojącym przy chodniku samochodem. Z poważniejszych urazów najgroźniejszy wydawał się ten z tyłu głowy, jak nic będący głównym powodem tego, że mężczyzna leżał nieruchomo i nie zrzędził w trakcie dokonywanych przez nią oględzin. Jak nic miał także złamaną prawą rękę, tuż przed łokciem. Poza tym jednak jego obrażenia obejmowały głównie startą skórę i stłuczenia, które w pełni jak nic objawić się miały dopiero za jakiś czas w formie nabierających niezbyt korzystnych odcieni siniaków.
Jak nic powinno się go teraz przewieźć do szpitala i przeprowadzić wszystkie niezbędne badania i testy. Jak nic nie powinno się go także ruszać bez pomocy co najmniej dwóch pielęgniarzy by możliwie jak najbardziej zmniejszyć ryzyko kolejnych uszkodzeń. Problem polegał na tym że Lauren nie miała ani owych pielęgniarzy, ani karetki, ani na dobrą sprawę nie wiedziała w jakim stanie znajdują się na obecną chwilę szpitale. Kto wie, mogło się okazać, że to właśnie te miejsca stanowiły obecnie największe zagrożenie. Działać jednak musiała. Chwilowy spokój mógł w każdej chwili zamienić się w scenerię z filmów klasy b.

Czemu faceci zawsze, ale to kurwa jego mać zawsze, wiedzieli lepiej i nie potrafili pojąć sensu prostego i jakże łatwo przyswajalnego zwrotu “spierdalaj”? Kończąc oględziny Irlandka miała ochotę kląć jak szewc, najlepiej zaś podnieść się celem przekopania problematycznego trepa przez cała szerokość ulicy. Mówiła, jak do debila, że pojedzie sama. Że nie chce żadnego towarzystwa, tym bardziej jeśli w alternatywnie zostawało pilnowanie Thompsonów, obu.
- Naprawdę mnie nie lubisz, co? - mruknęła, podnosząc na sekundę wzrok ku niebu. Nie liczyła na widok brodatej twarzy siwowłosego starca, przycupniętego na chmurce, lecz zaczynała mieć serdecznie dość więc chwytała się symbolicznych, pustych odrobinę gestów, aby… chyba nie zwariować do końca.
O ile kiedykolwiek była normalna.
Przeczyły temu następne wykonane przez nią czynności. Nie bacząc na ewentualność w postaci urazów kręgosłupa, chwyciła lewe ramię rannego i przewiesiwszy je przez własny kark, dźwignęła kloca do względnego pionu.
- Musiałeś tyle żreć? - syknęła z jawną pretensją czując pełen ciężar średnio mobilnego pacjenta. Jakże prościej szłoby z kobietą, lub dzieckiem zamiast postawnego, przyciężkawego wojskowego.
- Mięśni mu się kurwa zachciało… wojska… nie mogłeś zostać informatykiem? - burczała jeszcze ćwierć minuty, nim ponownie skleiła dziób, rozglądając się dookoła. Szczęście w nieszczęściu wylądowali przy uliczce domków szeregowych zamiast bloków. Zero klatek schodowych, zero przydługich korytarzy, wypełnionych mrokiem kryjącym wygłodniałe, zębate i niegdyś ludzkie paszcze.
- Ziemia do Andersona, odbiór - potrząsnęła nim lekko, przechodząc na natarczywy szept. Wybrała najbliższy dom, lecz co zastaną w środku? Tego nie szło odgadnąć, a z ich dwójki teraz… wychodziło, że ma robić za obstawę.

Odbioru nie było. Lars najwyraźniej miał się całkiem dobrze tam gdzie był i ani myślał wracać do tu i teraz i do niezbyt szczęśliwej Lauren. Może wiedział co go czeka w przypadku zdradzenia jakichkolwiek oznak przytomności? Jakby nie było kobiecie nie zostało nic innego jak dotaszczyć nieszczęsnego towarzysza do najbliższego domu i spróbować szczęścia z zamkiem, który bronił do niego dostępu. Najpierw jednak trzeba się było pozbyć balastu, który sama na siebie wzięła i to dosłownie. Być może dobrze się złożyło że Lars znajdował się w takim stanie w jakim się znajdował bowiem bez dwóch zdań nie byłby zachwycony miejscem, które dla niego wybrała. Jakby na to nie spojrzeć róg frontowego ogródka, w którym właściciele domu trzymali kosze ze śmieciami, zdecydowanie nie był apartamentem w pięciogwiazdkowym hotelu. Począwszy od wygody, przez zapach i na towarzystwie kończąc. Mężczyzna jednak nie narzekał, plus dla niego…

Drzwi, co zdecydowanie było podejrzane, stanęły otworem gdy tylko Irlandka nacisnęła klamkę. Najwyraźniej ktoś zapomniał je zamknąć, co biorąc pod uwagę gdzie się znajdowali było mało prawdopodobne. No chyba że właściciele spieszyli się do tego stopnia że nawet nie pomyśleli o ich zamknięciu. Powodów mogło być wiele, jedne korzystne dla dwójki rozbitków, inne niekoniecznie. Z tego jednak, co dało się usłyszeć, w domu nie było żywego ducha. Lauren nie usłyszała ani skrzypienia podłóg, zamykanych drzwi, dźwięku telewizora ani rozmów. Cicho i przyjaźnie, zapraszająco wręcz. Nic tylko wejść i się rozgościć na cudzy koszt.

Paranoja podpowiadała, że to pułapka. Było zbyt cicho, zbyt spokojnie i idealnie, a dzisiejszego dnia nic podobnego nie miało najmniejszego prawa bytu. Paranoja… bądź zdrowy rozsądek, Lauren stawiała na drugie. Sama nie wiedziała kiedy zaczęła węszyć, szukając niepokojącej, żelazistej woni krwi albo surowizny, znamionującej znajdującą się tuż za ścianą rzeźnię. Miast tego wyczuła… normalność. W powietrzu unosił się zapach płynu do podłóg, mleka, kawy i płatków. Zza drzwi dolatywał drażniący zapaszek obuwia. MacReswell zerknęła tam, lecz szybko puknęła się mentalnie w czoło. Nie wiedziała ile i jakiego rodzaju butów mieli gospodarze, ile osób tam mieszkało, a chyba trochę ich było skoro półki zostały skrupulatnie zapełnione, a obok jeszcze stały trampki. Męskie półbuty, damskie obcasy, do tego nastolatek… chyba chłopak bo lubił korki i do kompletu malutkie dziewczęce buciki. Co najmniej cztery osoby.
Cztery kule jeśli pójdzie pechowo i szczęśliwie jednocześnie.
“Ostrożnie, pilnuj pleców… i cicho” - upomniała się, odbezpieczając broń. Ostatni raz spojrzała na wystające zza śmietnika nogi upartego bydlaka który wcale nie musiał z nią jechać, potem raz jeszcze zlustrowała okolicę i zrobiwszy znak krzyża weszła do środka.
Z duszą na ramieniu przekradała się korytarzem, po kolei sprawdzając drzwi. Otwierała je, wpierw omiatajac wnętrze zdenerwowanym wzrokiem wodzącym za lufą pistoletu, dopiero widząc bezruch, wypuszczała wstrzymywane w płucach powietrze… by ruszyć dalej, do następnych drzwi. W ten sposób sprawdziła cały parter, po kolei zwiedzając salon, kuchnię i pokój zabaw dla dzieci, przerobiony ze starej sypialni. Z dodatkowej sypialni korzystali najpewniej goście rodziny. W szczęśliwszych, spokojniejszych czasach. Tam też Irlandka nie spotkała żywej duszy. Wróciła do kuchni, mijając stół z pozostawionymi nań płatkami i mlekiem. Miska przykuwała uwagę, wydawała się nietknięta. Obok leżała łyżka - czysta, lśniąca. Bez zacieków od mleka albo wody. Czyli zmywarkę też mieli całkiem niezłą…
Z kuchni odchodził niewielki korytarzach z drzwiami do toalety i schowka - te też zostały sprawdzone. Podobnie jak ogród… nic, pusto. Podejrzanie pusto i spokojnie. Zbyt idealnie, również na piętrze gdzie rodzinne sypialnie oraz duża łazienka. W tył niebieskowłosej głowy drapały pazury niepokoju. Wciąż nie złapała rodziny, zostawiła Andersona za kontenerem…
Utknęła z rannym, nieprzytomnym człowiekiem. Bez transportu, bez perspektyw… bez pierdolonej znajomości miasta.
Miasta ogarniętego apokalipsą…
- Jezu… - mruknęła pod nosem, przecierając odrętwiałą twarz. Nie wyrobią się, za chuja jasnego niczym księżyc na nocnym niebie, nie dojadą do reszty wysoce patologicznej grupy z patologicznym gliniarzem na czele. W każdej chwili mogły rozpocząć się czystki, zrzucanie napalmu, sąd boży, atak kosmitów. Tego dnia wypadało być przygotowanym na wszystko. Kobieta parsknęła pod nosem sama nie wiedząc czemu.
Padała na pysk, kuśtykała, wolała nie wdawać się w dywagacje na temat co się u licha działo, lecz mechanizm obronny mózgu wciąż działał. Wszak od dawna wiadome było iż lepiej śmiać się niż płakać.
Śmiać się i działać - brzmiało niczym uniwersalna recepta na sukces. Sprawdziwszy cały dom, MacReswell zamarudziła dłuższy moment pod klapą od strychu, finalnie machając na nią ręką. Nie istniał nawet cień opcji, by wtaszczyła tam żołnierza, zwłaszcza nieprzytomnego, bezwładnego. Nie kiedy, przez przypadek oczywiście, mogła ulec pokusie zrzucenia go przez dziurę piętro niżej.
Strych odpadał, padło na łazienkę - tę na piętrze. Małe uchylne okno, solidne drzwi z zamkiem. Lauren omiotła je krytycznym spojrzeniem, zwłaszcza wannie poświęcając uwagę aż zrezygnowała westchnęła, wracając do sypialni obok. Z łózka ściągnęła materac i zataszczywszy go do łazienki, ułożyła na podłodze. Dorzuciła poduszkę, koce. Wyglądało prowizorycznie, lecz co ją to obchodziło? Liczył się efekt, możliwość ułożenia poszkodowanego w miarę na płasko, bez niebezpieczeństwa wyziębienia organizmu od podłogowych płytek.
- Żyj kurwiu - wymamrotała, schodząc po schodach na dół. Część roboty wykonana, teraz gorsza część: zataszczyć cel do łazienki, zebrać z okolicy resztę rodziny, a wszystko pod groźbą pojawienia się szalonych, nie do końca martwych kanibali.

Gdy wróciła do miejsca, w którym porzuciła Larsa, powitało ją pełne wyrzutu, chociaż nieco zdezorientowane spojrzenie. Także pozycja, w której go pozostawiła uległa zmianie. Nogi miał podkurczone, jakby w czasie jej nieobecności próbował sam się podnieść. Wyraźnie mu to nie wyszło, a przynajmniej nie do końca. Osiągnął jednak tyle, że zamiast bezwładnie leżeć, siedział. Zawsze coś, chociaż do pełni sprawności fizycznej to mu jak nic daleko było.
- Lauren - tym razem udało mu się w pełni wymówić jej imię i nawet dorzucić nutę wyrzutu. - Gdzie do cholery… - urwał, jakby mówienie sprawiało mu trudność lub też było dla niego zbyt męczące. Na twarzy zagościł mu wyraz zacięcia, zaraz potem zaczął się podnosić, całkiem jakby dotychczasowy brak powodzenia w tej czynności nic dla niego nie znaczył.

- Milcz - syknęła przez zaciśnięte zęby, dzięki czemu dało się zamaskować westchnienie ulgi. Mówił, oddychał, nic go nie zeżarło. Ani nie zmienił się w potwora, gorszego niż na co dzień. Szybko pokonała ostatnie metry, bez słowa łapiąc go za lewe ramię i stawiając do pionu. Brodą wskazała drzwi, naciskiem na plecy sugerując pośpiech.

W odpowiedzi zaklął pod nosem, jednak pomocy nie odmówił. Tego by jeszcze brakowało żeby musiała się użerać ze zdecydowanie silniejszym od niej mężczyzną, w dodatku nie do końca jasno myślącym. O ile w ogóle można go było o jasne myślenie podejrzewać nawet przed wypadkiem. Nie znaczyło to jednak że do drzwi dotarli w tempie w którym by sobie życzyła. Lars poruszał się w tempie muchy która postanowiła sobie urządzić kąpiel w smole. Jego ruchom daleko było do koordynacji, którą ciało mężczyzny posiadało wcześniej. To i coraz bliższe, a co za tym szło także głośniejsze krzyki, nawoływania i… Nie, Lauren zdecydowanie się nie myliła, pojawiły się także strzały. Czy oznaczało to że wojsko wreszcie wkroczyło do akcji czy też obywatele miasta postanowili w końcu odpowiedzieć na ów atak nieumarłych istot, które dopiero co byłyich sąsiadami czy członkami rodziny, siłą. Być może jedno i drugie. W końcu jak długo można było spoglądać i doświadczać chaosu zanim kajdany cywilizacji przestały mieć jakąkolwiek władzę? Wszak i bez obecnego kryzysu nie brak było takich, których nie były one w stanie powstrzymać przed zachowaniami upodabniającymi ich bardziej do zwierząt niż ludzi. Jakby nie było, trzeba było udać się do kryjówki a nie stać przed jej drzwiami, co też w końcu im się udało.
Problemy jednak się nie skończyły. Co innego bowiem pokonać dwa stopnie prowadzące do drzwi wejściowych, a co innego nieco większą ich liczbę, która wiodła na piętro.
- Zostaw - ledwie słyszalny, chociaż nie pozbawiony mocy nakaz, opuścił usta Andersona, poparty próbą odsunięcia Lauren. Byli dopiero na piątym stopniu, ich droga ku górze dopiero się rozpoczęła i wydawało się iż nie miała dobiec końca, a przynajmniej tak to widział umysł mężczyzny, w którym widać odezwał się rycerz.
- Zostaw… Idź sama… Znajdź… - dobieranie słów i układanie ich w zrozumiałe zdania wydawało się dość problematyczne dla niego więc po prostu machnął ręką mniej więcej na górę. Sam z kolei zaczął rozglądać się po otoczeniu, uwagę w szczególności skupiając na widocznym fragmencie kuchni.
- Musimy ruszać dalej - wymruczał pod nosem. - Aspiryna… - dodał z czymś co bez wątpienia było nadzieją, pobrzmiewającą w tym jednym słowie.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, z sąsiedniego domu dotarł do nich odgłos tłuczonego szkła i łomot czegoś ciężkiego zderzającego się w sposób nader niedelikatny z podłogą.

- Zamkniesz się kurwa wreszcie? - syk Irlandki przypominał atak węża, celował zaś prosto w ucho towarzysza. Akurat teraz zebrało mu się na altruizm, żeby go tak szlag trafił. Jeszcze tego brakowało, aby zaczął zgrywać bohatera, gdy za ścianą mieli już wroga. Do tego wróg znajdował się też na ulicach bliższych i dalszych. W tle albo słyszeli wojsko, albo pierwsze oznaki najgorszej emanacji ludzkiej natury. Gdy upadały normy i obyczaje, na żer wychodziły ludzkie sępy, gorsze niż to z czym przyszło im walczyć. Istoty bez sumienia, napędzane żądzą siania chaosu, wzbogacenia się. Prowodyrzy zamieszek, masowych mordów czy gwałtów bo któż będzie ścigał ich kiedy po prawie oraz porządku pozostał zakrwawiony strzęp wdeptany w błoto ulicy?
- Morfina, nie aspiryna - wyszeptała już spokojniej, wznawiając marsz na górę. Nie zostawi drania, po prostu nie. Dotaszczy go na górę, opatrzy. Złapie zwierzaki, znajdzie brykę, pozbiera rozrzucony na ulicy sprzęt… marzenia ściętej głowy. Albo odgryzionej.
- Masz złamaną rękę, trzeba cię poskładać. Nie wiem co z głową, bo bredziłeś odkąd cię poznałam. Mówiłam, czemu nie słuchałeś? - dodała z żalem i tłumioną złością, obawiając się głośniej odetchnąć -[i] Powinieneś zostać z… tamtymi. Rusz się, na ulicy byliśmy odsłonięci. Tutaj… jeszcze nikogo nie ma, przynajmniej przez te parę minut. Łazienka ma najsolidniejsze drzwi, w razie czego wybijesz okno i spieprzysz. Masz spluwę. Skołuję brykę, znajdę moją rodzinę. Została tam, na chodniku - na moment głos się jej załamał. Odetchnęła, wracając do względnego spokoju- Dlatego bądź tak dobry i zapierdalaj na górę.

- Mówiłaś… - ni to potwierdził, ni zapytał. Dokładnie ciężko było stwierdzić bo nie dość że mówił cicho to na dokładkę niezbyt wyraźnie. Ruszył jednak dalej, mozolnie piąć się wraz z nią na górę. To jednak, że wcale nie był z tego obrotu spraw zadowolony, nie ulegało wątpliwości. Najwyraźniej męska duma miała się całkiem dobrze, w przeciwieństwie do zdolności myślenia, którymi się obecnie Lars mógł pochwalić.

Za ścianami, za oknami i za drzwiami, świat coraz bardziej dziczał. Słyszała to bardzo wyraźnie, wyostrzonym przez nerwy i strach słuchem. Wizja udanej ucieczki z tego domu wariatów oddalała się coraz bardziej i bardziej. Podobnie jak wizja szczęśliwego zebrania jej niewielkiej, głównie czworonożnej rodzinki. Jak było w innych dzielnicach? Co działo się poza Londynem i kiedy wreszcie sytuacja osiągnie punkt, w którym mniejszym ryzykiem i mniejszą stratą będzie zrównać wszystko z ziemią? Do tego ostatnie pewnie nie miało dość tak znowu już, najpierw pójdą środki mniejszego rażenia. Wojsko, kwarantanny, kordony, czystki… Zanim wszystkie te środki miały zostać wykorzystane musiała zniknąć z miasta. Oboje musieli, tak na dobrą sprawę i szło im całkiem dobrze… Pech jednak przyczepił się do nich niczym rzep do psiego ogona i ani myślał puścić.

Były jednak w tym wszystkim i drobne sukcesy. Chociażby ten że udało się Lauren dotaszczyć Larsa do łazienki i że zdążył on, chociaż bardziej przypadkiem niż w zamierzonym odruchu, przypaść do sedesu i to do niego a nie świeżo przygotowane posłanie, zwrócić śniadanie. Przynajmniej jednak nie musiała tego sprzątać ani nie musiała go już więcej przytrzymywać, taszczyć czy podpierać. Wystarczyło by pchnęła go lekko i sam opadł na materac. Jakby nie spojrzeć łazienka miała dość ograniczoną powierzchnię podłogową, w tej chwili w pełni zagospodarowaną.

- Klucze… - wychrypiał nader blado i mizernie wyglądający Lars. - Samochód… Dom… Musimy ruszać dalej - przypomniał jej, tworząc bodajże pierwsze, całkiem znośne zdanie odkąd zaliczyli bliskie spotkanie z asfaltem. - Nie ma… czasu - dodał, po czym zamknął oczy i najwyraźniej powrócił tam gdzie nie mogły go dosięgnąć gniewne posykiwania i odpowiedzi towarzyszącej mu kobiety.

Po niewielkim pomieszczeniu przetoczyło się ciężkie westchnienie, niosące w sobie ból konieczności wspólnej egzystencji z przypadkiem jakże mało współpracującym.
- Wiem że nie ma czasu - mruknęła chropowato, otwierając medyczną torbę. Po cholerę się starała? Co chciała udowodnić? Własną głupotę? Jeśli tak szło perfekcyjnie. Pogrążona w gorzkich rozmyślaniach rozprostowała szynę Kramera, obok bezwładnego ciała ułożyła parę rolek bandaży. Kluczyków do auta potrzebował ktoś taki jak Thompson - jasny, dobry, praworządny. Glina nie tylko ze względu na noszone łachy. Przed oczami Irlandki pojawiło się niechciane widmo, odgoniła je przekierowując myśli na inne tory. Jeśli pamięć jej nie myliła gdzieś w bocznej kieszeni schowała nie aspirynę, a Tramal, lecz by go podać pacjent musiał wskazywać… przytomność. Nie bawiąc się więc w uprzejmości, odchyliła się w lewo, sięgając do muszli klozetowej. Zanurzyła dłoń w wodzie i wróciwszy do poprzedniej pozycji, polała nią twarz Andersona.
- Nie śpij, nie teraz - burknęła.

Trochę pomogło, ofiara szybkiego prysznicu poruszyła się, jęknęła i dość niepewnie otworzyła oczy. Zaraz też zabrał się do próby podniesienia, zakończonej oczywistym niepowodzeniem, o czym świadczyło ponowne zlegnięcie. Na szczęście trafił na materac a nie na posadzę, przytomności jednak nie stracił. Widać Lauren była w stanie zrobić coś dobrze, a mianowicie wyścielić podłogę na takie właśnie okazje.
Lars tym razem powstrzymał się od mówienia. Jego mina jasno dawała do zrozumienia że nie ma chwilowo sił do podjęcia dalszej walki, co nie znaczyło oczywiście że takowej nie podejmie jak tylko nieco owe siły odzyska. Wydawał się za to ciut przytomniejszy, a przynajmniej można było zauważyć pewną zmianę na lepsze w tym jak reagował na otoczenie. Ból musiał mu przy tym nieźle dawać w tyłek co jednak ukrywał dzielnie, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, postękując tylko i zaciskając zęby.

Cisza i święty spokój, przynajmniej w bliższej, łazienkowej perspektywie poprawiały nastrój. MacReswell ograniczyła aktywności socjalne do opatrywania ran pacjenta, zerkała też co parę chwil na jego twarz gdy sytuacja zmuszała ją do poruszenia tym czy tamtym fragmentem jego ciała. Pozginała szynę, założyła ją na złamaną rękę i całość ustabilizowała bandażem, który, przytwierdziła konstrukcję do tułowia. W tym celu podniosła pacjenta do pozycji siedzącej, musiała się też zbliżyć fizycznie aby przełożyć rolkę za jego plecami. Wtedy znów zaatakował ją zdradliwy zapach Armani Code… kurwa jego mać.
Potrząsnęła łbem, skupiając uwagę na pracy, a trochę tego było. Wreszcie zadowolona z efektu wstała z materaca i milcząc uparcie zdjęła z półki pryz zlewie kubek ze szczotkami do zębów - wywaliła je od razu, zostawiając samo plastikowe naczynko do którego nalała wody.
- Jest problem - westchnęła wreszcie, wracając do Andersona - Z tą łapą nie dasz rady prowadzić, a ja… cóż, powiedzmy że prawdopodobnie kogoś zabiję jeśli wsiądę za kółko. Nie za dobrze jeżdżę - z niechęcią przyznała się do słabości, rozrywając zębami sreberko od tabletki i wrzuciwszy ją do wody, patrzyła jak zaczyna pienić się i rozpuszczać - Jeżeli bryka nie ma komputera odpalę ją bez kluczyków. Lepiej też aby nie miała alarmu, bo zacznie drzeć mordę na całą ulicę. Da się niby odciąć kabel, ale to trzeba otworzyć maskę… tak więc starszy model. Wybije się okno, otworzy zamki. Potem stacyjka, kable… masz - podała mu kubek - Na mnie działa po ośmiu minutach, kwestia przyzwyczajenia organizmu. Na ciebie podziała szybciej… tylko mi tu kurwa nie odlatuj.

- Co to? - zapytał ale chyba tylko dla formalności bo nie czekając na odpowiedź chwycił kubek i opróżnił w tempie, które groziło zakrztuszeniem. Skrzywił się też zaraz ale najwyraźniej drobna kwestia smaku nie była na tyle istotna by się nad nią rozwodzić. Przymknąwszy oczy na kilka sekund zastanawiał się nad jej słowami czekając na wspomniane, szybkie działanie podanego środka.
- Na pewno coś się znajdzie na dole - odpowiedział, nie komentując ani swojej zdolności do prowadzenia auta ani też tych, które ona posiadała. - Poradzisz sobie sama? -dorzucił pytanie, które sugerowało że nie zamierzał się na siłę pchać za nią. Czyżby poszedł po rozum do głowy i postanowił najpierw nieco dojść do siebie, a dopiero później zgrywać rycerza w srebrnej zbroi? Kto go tam wiedział. Wyraźnie jednak wykazywał się daleko idącą troską o jej dobro. Milutko… Zaczął się przy tym podnosić, co nieco przeczyło jego posłusznemu nastawieniu do spokojnego wracania do zdrowia, jak nic miał on co innego na myśli i zapewne planował przeszukać dom w poszukiwaniu czegoś co by im się mogło przydać. Samochód to w końcu nie motocykl, można nim było przewieźć więcej rzeczy, a co za tym idzie można było skorzystać z okazji i zebrać porządniejsze zapasy niż to co nadal w najlepsze rozrzucone było na ulicy.
Z zewnątrz dotarł do nich krzyk jakiejś kobiety. Rozbrzmiał blisko, wręcz nieprzyjemnie blisko. Póki co jednak wszystko wskazywało na to że domem, w którym się znajdowali nikt się jeszcze nie zainteresował. Ani właściciele, ani chodzące trupy, ani szabrownicy… Tylko jak długo taka sytuacja miała się utrzymać?

Irlandka westchnęła ciężko, cenne sekundy przelatywały jej między palcami, a ona... co robiła? Bawiła się w przeklętą niańkę, zamiast brać co swoje i spieprzać jak najdalej. Wszak trep sam mówił, aby go zostawiła. Czuła przez skórę, że nie zdąży. Nie da rady ogarnąć wszystkiego. Zamieszki były coraz bliżej i bliżej.
- Jeżeli nie wrócę za dziesięć minut pewnie nie żyję - prychnęła, przeładowując broń i chowając ją za pasek spodni. Mogła, skoro Daniel i tak nie widział - Masz broń, trochę zapasów. Zabunkruj się tutaj, a najlepiej spierdalaj do Thompsona. Nie czekaj na mnie - wstała i zarzuciwszy kaptur na głowę, sięgnęła ku klamce drzwi.
Samochód... potrzebowali samochodu.
Ale najpierw to co powinna zrobić na samym początku - znaleźć rodzinę. Wątpiła aby złota rybka przeżyła, lecz wciąż pozostawało kilka istnień za które kiedyś wzięła odpowiedzialność... zabawne, a z drugiej strony dość gorzkie spostrzeżenie przewinęło się kobiecie między resztkami szarych komórek, gdy schodziła po schodach.
Nie umiała zająć się sama sobą, więc czemu próbowała zajmować się innymi?
Podobny układ zawsze skazany był na porażkę.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 09-01-2019 o 20:20.
Zombianna jest offline  
Stary 23-03-2019, 02:47   #20
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Słowa takie jak rodzina, przyjaciele, koledzy… Ich znaczenie niosło ze sobą fale emocji i zmuszało do robienia rzeczy, na które nie zawsze miało się ochotę. Do poświęceń, na które człowiek nie byłby w stanie się zdobyć gdyby w grę wchodził ktoś obcy. Nie dla każdego także znaczyły one to samo. Dla jednych rodziną byli ci, z którymi łączyły ich więzy krwi. Dla innych byli to ci, z którymi szli przez życie, ramię w ramię. Czy byli to ludzie, czy przedstawiciele innych gatunków, nie miało znaczenia. Byli rodziną, byli bliscy, niezbędni do utrzymania umysłu w stanie względnie normalnym, gdy świat wokoło pędził do przodu i zdawał się coraz głębiej pogrążać w szaleństwie kolejnych trendów, mody i sensacji.
Oczywiście, byli i tacy, dla których te więzi nie miały żadnego znaczenia. Żyli wśród reszty, zadowalając się własną egzystencją, nie dbając o to co działo się z tymi, którzy wraz z nimi zaludniali ziemię. Kto wie, może właśnie to oni okazali się być tymi mądrzejszymi, lepiej przystosowanymi do sytuacji jaka tego dnia panowała na terenie stolicy Wielkiej Brytanii. Ci zaś, którzy w normalnych okolicznościach pławili się w blasku wzajemnej adoracji, obdarzając swoją uwagą pokrewne sobie dusze, lub chociażby te dusze, które sprawiały że czuli się lepiej, teraz płacili cenę za swoją słabość.

Do którego grona zaliczała się młoda Irlandka? Zapewne można by w niej znaleźć ślady obu frakcji. Co prawda jej rodzina nie chodziła na dwóch nogach, a niektórzy jej członkowie wręcz owych nóg nie posiadali, była jednak do nich przywiązana. Przywiązanie z kolei mogło okazać się nader śmiertelne, szczególnie biorąc pod uwagę obecną sytuację. Nie zważając jednak na ów szczegół, ruszyła na ratunek tym, którzy zapewne w tej chwili najmniej go potrzebowali.
Za drzwiami wejściowymi uderzyły w nią odgłosy, które do tej pory tłumiły ściany. Krzyki, nawoływania, jakieś trzaski, zapewne świadczące o tym, że ktoś niezbyt delikatnie zabawiał się z szybami. W powietrzu czuć było swąd spalenizny, chociaż nigdzie póki co nie było widać ani płomieni, ani też dymu. Coś jednak się zbliżało. Powstałe na baczność włoski, stróżka zimnego potu spływająca wzdłóż kręgosłupa, przyspieszony… Znaki świadczące o tym, że pora brać nogi za pas i uciekać w siną dal. Jak jednak uciec bez swojej rodziny? I bez samochodu, a może właśnie przede wszystkim bez niego. Jak nic trzeba było ruszyć dupę i to też Lauren uczyniła.

Zbieranie rodzinki okazało się nader kłopotliwym zadaniem. Większość uciekła gdy tylko poczuły zew wolności. Reszta albo nie żyła albo wciąż próbowała uciekać, tyle że w nader zwolnionym tempie. Znacznie lepiej poszło natomiast z samochodem. Sczęśliwcem okazał się być stary vauxhall Astra, zaparkowany na końcu ulicy. Nie będąc chronionym całą masą wymyślnej elektryki, oferował także nader prosta opcję przywłaszczenia, w postaci niedomkniętych drzwi. Co prawda kluczyków nigdzie tak na pierwszy rzut oka widać nie było, to jednak Lauren z pewnością na brak szczęścia narzekać nie mogła. Nie dość, że udało się jej załatwić transport i to w ekspresowym czasie, to na dodatek, gdy już zatarła w duchu dłonie, a chochlikowaty śmiech wypełnił jej umysł, dostrzegła przyczajoną pod żywopłotem kulkę futra. Najwyraźniej miłośnik marchewek nie odkical aż tak daleko, by stać się sierotą.


Kobiety, której krzyk ona i Thompson usłyszeli, nigdzie nie było widać. Podobnie nie było także widać niczego, co by mogło zagrażać zdrowiu czy życiu. Był to nienaturalny stan rzeczy. Owa pustaka połączona z docierającymi zewnątrz bodźcami słuchowymi, które wyraźnie wskazywały na to, że bezpiecznie nie jest. O co chodziło? Czyżby już rozpoczęły się czystki? Było wcześnie ale czy na pewno? Jedno wiedziała na pewno. Długo zostać w miejscu nie mogła, czy też nie mogli. Thompson zapewne na każdy możliwy sposób pogarszał swój stan próbując dobrać się do zawartości domu, w którym go zostawiła. Nie był człowiekiem, który po prostu siedziałby na dupie, nawet gdy się go o to milutko poprosi.
I całkiem jakby wyczuł iż możliwym jest, że ktoś o nim myśli stojąc przy starej, ciemnoczerwonej Astrze, na chodniku pojawiła się męska sylwetka. Widać “zostań w środku” nie utrwaliło się dość mocno by w jakikolwiek sposób wpłynąć na tego mężczyznę.
W następnej chwili, znaim Lauren zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, z okna na pierwszym piętrze, wyłoniła się siwiuteńka staruszka.


- Złodzieje! - zaczęła się wydzierać na cały głos, palcem trzęsącej się dłoni wskazująć na Irlandkę. - Pomocy! Złodzieje! - krzyczała dalej, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy z tego, że tym samym ściąga na swoją głowę, a także na głowy Lauren i Thompsona, śmiertelne niebezpieczeństwo.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172