Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-03-2020, 13:15   #21
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=1ZKqOGTOrkM[/MEDIA]

Istniało stare, oklepane stwierdzenie natury filozoficznej: byt kształtuje świadomość. Im więcej się posiadało, tym bardziej świadome spoglądało się na świat dookoła. Podobno, taką wersję przyjmowali materialiści. W drugiej wersji byt oznaczał istnienie, a ta sama z siebie kreowała postrzeganie - to co się widziało, odczuwało. Czym człowiek żył, czym się kierował i do czego dążył w niekończącej się podróży od narodzin aż do śmierci.
Lauren w tej właśnie chwili wiedziała jedno - nigdy nie sądziła, że całą swoją egzystencję, umieszczoną w pojedynczej sekundzie, da radę opisać dwoma słowami, idealnie sytuację opisującymi:
“Kurwa mać.”
Szło na opak, nie tak jak trzeba. Pod górę, po grudzie i jeszcze na dokładkę w całym szaleństwie trafiła do oblężonego Londynu z kimś, kogo najchętniej udusiłaby gołymi rękoma, a potem trupa wrzuciła do rzeki, aby obżarły go ryby lub dzikie zwierzęta. Stojąc na ulicy, z uszatą kulką futra w ramionach i żółwiem zapakowanym do torby z zapasami, Irlandka czuła jak pęka jej serce. Dwóch żywych, co do reszty rodziny… zawiodła ich. Wzięła na siebie odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo i co?
Dała ciała, spierdoliła po całości.
Może gdyby wcześniej wzięła się za szukanie, dałaby radę znaleźć jeszcze kogoś, choćby Panią Peppers, a tak pozostało jej dwoje dzieci, reszta albo zginęła, albo uciekała teraz między opustoszałymi uliczkami, niesiona skrzydłami instynktu tam, gdzie było bezpiecznie.
Daleko od zbliżającego się źródła hałasu, zamieszek.
Potworów przywracanych z martwych do pseudo-życia za pomocą nieznanej, obcej i przerażającej siły.
Sekundy uciekały podobne stadu przerażonych ptaków, zegar w swej łaskawości nie zamierzał się zatrzymać. Nie było powrotu do przeszłości, zmienienia decyzji. MacReswell wybrała - teraz przyszło stawić czoła konsekwencjom. Ściskając królika mordowała wzrokiem Larsa, lecz nim zdążyła go ofukać za zignorowanie uprzejmej prośby by uwalił się na dupę i nigdzie nie ruszał, otworzyło się okno. Wyjrzała z niego stara ropucha… i zaczęła wrzeszczeć.
- Rrrrrwa! - kobieta syknęła, rzucając głową w próbie rozejrzenia się we wszystkich stronach jednocześnie. Krzyk nie ustawał, ona nie miała ochoty na rozmowy.
- Ładuj się do środka, dasz radę prowadzić? - warknęła na towarzysza, patrząc na niego czujnie i poganiając napierając drobniejszym ciałem na te jego klocowate. Póki byli na ulicy hałas im nie sprzyjał, co innego gdy znajdą się wewnątrz fury. Odjadą, a stara prukwa odwróci od nich uwagę… taką przynajmniej technik miała nadzieję.
Szkoda tylko, cholera, że nadzieja tego dnia miała na nią totalnie wywalone.
- Dam - padła odpowiedź Andersona. W jego głosie słychać było gniew, całkiem jakby to, że wątpiła w jego możliwości, poruszyło jakąś czułą strunę. Zaciskając mocno szczękę wpakował się do wnętrza auta. Biorąc pod uwagę to, że w efekcie tej czynności jego czoło pokryło się deszczykiem drobnych kropel potu, a kolor skóry zbliżył nieco do odcienia kartek papieru, wyczyn ten kosztował go więcej niż miał ochotę pokazać.
- Dzwonię po policję! - starsza pani wrzeszczała dalej ale po owej groźbie zniknęła z widoku, zapewne w celu wykonania owego telefonu. W międzyczasie, gdy Lauren zabierała się za zajęcie miejsca po stronie pasażera, a Lars z cichym jękiem pochylał by dobrać się do kabli i odpalić Astrę, zza zakrętu wypadł mężczyzna w podeszłym wieku.


Staruszek pędził ile sił w nogach i chociaż odległość jaka dzieliła go od trzymającej w dłoniach swojego zwierzaka kobiety była dość znaczna, to jednak szybko się zmniejszała. Nie widać było by padł on ofiarą tego, co powodowało, że Londyn zamienił się w miasto żywych trupów, jednak bez dwóch zdań przed czymś uciekał. Bez dwóch zdań także liczył na podwózkę, biorąc pod uwagę to, że zaczął machać do niej. Wołać nie wołał, zapewne tylko dlatego, żeby być w stanie biec dalej.

Zza szyby MacReswell obserwowała jego wysiłek, walkę o ratunek, wybawienie. Bądź zgubę, biorąc pod uwagę tkwiący za pasem Irlandki pistolet. Nie chciała nikogo zabijać… wczoraj, parę godzin temu. Teraz była zmęczona, zdezorientowana, szarpana rozpaczą i walką z własną słabością, by nie rozpłakać się przy widzach, a szczególnie tym po prawo.
- Nie guzdraj się tak, mamy żywą tarczę - burknęła do trepa, zezując przez lusterko wsteczne na staruszka. - Mogę zmieniać biegi, dam radę. Ty skup się na drodze. Pospiesz się - ponagliła go raz jeszcze i dodała cicho - Nie chcę mu przestrzeliwać kolana aby w razie czego te… rzeczy zajęły się nim.
- Przestań… tyle… gadać - wysapał, a następnie pociągnął gniewnie za kable. Ruchy jego dłoni przyspieszyły nieco, w jednej nawet znalazł się nóż. Działaniom tym towarzyszyły widoki, w tej chwili dostępne jedynie Irlandce. Zza tego samego zakrętu, zza którego wypadł starszy mężczyzna, wyłoniła się grupa trzech nastolatków. Ci poruszali się znacznie szybciej i, w przeciwieństwie do starca, byli uzbrojeni. Co prawda były to tylko jakieś deski, jednak i tak nie wyglądało to najlepiej. I to nie tylko dla biegacza.
- Pierdo…- reszta utonęła w dźwięku uruchomionego silnika. Na okrzyki tryumfu nie było już jednak czasu. Ubrany na czarno dziadek dopadł wreszcie samochodu i zaczął tłuc dłonią w dach.
- Wpuśćcie mnie! Wpuśćcie! - prosił, próbując siłą otworzyć drzwi. Widać przy tym było, że na samym waleniu w dach się nie zatrzyma. W końcu chodziło tu o jego życie, a w takich chwilach nie myśli się o takich drobnostkach jak kilka skaleczeń na ręce.
Odpowiedziała mu kwaśna mina Lauren, rzucona przez szybę. Towarzyszył jej czarny, zimny wylot lufy, skierowany prosto w ciało starucha.
- Przestań się kurwa zgrywać na twardziela, tylko odpalaj ten pierdolony samochód - zwróciła się uprzejmie do towarzysza, choć patrzyła na obcego, zgrzytając zębami aż echo szło. Trzech gnojków za plecami dziadka zwiastowało kłopoty, dla niego oczywiście. Jednak pradawna zasada że gdy prawo upada, ludzie zmieniają się w zwierzęta, działała i miała się jak najlepiej.
- Gdybyś się posłuchał, chociaż przez ułamek sekundy ruszył tym co trzymasz między uszami i schował samcze ego w kieszeń, siedziałbyś z Thompsonem gdzieś w furze jadąc ku zachodzącemu słońcu… a tak siedzisz tu z kaszalotem średniej jakości socjalnej… kurwa mać! Spieprzaj dziadu! - krzyknęła wreszcie do obcego, wyładowując na nim frustrację - Bo dorobię ci drugą dziurę w dupie!
Starzec wcale nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać. Trójka za jego plecami także. Słychać było nawet jak krzykiem dodają sobie animuszu. Na dodatek, tak jakby już w tej chwili mało było hałasu, powróciła starsza pani z okna, dodając swój głos do owego chóru.
- Zamknij się - warknął Lars, jakby głuchy na to co działo się poza wnętrzem samochodu. Było to najwyraźniej wszystko co mógł z siebie wydusić nie ryzykując przy tym jakże niemęskiego jęczenia z bólu. Zamknął więc jadaczkę, wrzucił wsteczny i wcisnął gaz. Samochód zaprotestował ale posłusznie wyskoczył do tyłu jednocześnie sprawiając, że staruszek stracił równowagę i upadł. Anderson, nie przejmując się nim zbytnio zmienił bieg i wyjechał na ulicę akurat w chwili, w której jeden z trójki nastolatków postanowił obrać ich sobie za cel rzucając w Astrę deską. Rzut był całkiem udany i zamienił tylną szybę w twór składający się z setek drobnych fragmentów. Trzymała się jednak, co niekoniecznie było dobre bowiem teraz nie było przez nią nic widać. Pozostawały lusterka. Byli jednak wolni, przynajmniej na chwilę. Byli także w ruchu, to jednak jak długo sytuacja ta miała się utrzymać, nie było pewne. Stan, w którym znajdował się szofer przypadkowej limuzyny sugerował, że podróż liczyć można było bardziej w minutach niż godzinach.
- Odjedź kawałek i przesiądziemy się. - ściskając królika w ramionach ochronnym gestem Irlandka zerkała na Andersona z czymś na kształt troski, skutecznie maskowanej niechęcią. Oczywiście, truła mu, on i tak wiedział lepiej… wszak durna baba nie mogła się znać na niczym konkretnym, szczególnie ta niespełna rozumu. Gnająca przez całe miasto po czterołapy inwentarz.
- Nie chcę mieć kolejnej stłuczki, mam ich serdecznie dość - westchnęła, głaszcząc dla uspokojenia futro w ramionach. - Nie odpadnie ci szacun i nie uschnie męskość, gdy przyznasz się do słabości. Oberwałeś, ciężko. Thompson mnie zamorduje, jak wrócimy.
- O ile - poprawił ją, dodając nieco optymizmu do sytuacji, w której się znajdowali.

Droga, którą obrał wywieźć ich miała z Barking i zawieźć do kolejnej części Londynu noszącej nazwę Rainham. Tak przynajmniej wyglądało to na początku bo zamiast skręcić na autostradę A13, która to najszybciej zwykle dawało się wyrwać z miasta, on przy kolejnym rondzie wybrał drogę prowadzącą w stronę Dagenham. Przed sobą mieli sieć wąskich ulic, pełnych samochodów i zwykle nieźle zakorkowanych, z tego co Lauren pamiętała. Ten dzień wcale nie był inny. Co prawda nikt nie wciskał klaksonów na chama ani w ogóle nie widać było by ktoś wpadł na pomysł ruszenia tą trasą, to jednak samochodów nie brakowało. Głównie takich, których przednie, boczne lub tylne części tkwiły w innych wozach, słupach latarni, a nawet witrynach sklepowych. Nie brakowało też ludzi, chociaż z początku zdawało się, że podróżują przez wymarłe miasto. Ci jednak zaczęli się pojawiać dość szybko. Biegnący w różnych kierunkach, krzyczący, płaczący, zdezorientowani. Niektórzy próbowali ich zatrzymywać, jednak Lars nie zwracał na nich uwagi. Wydawać się mogło, że w ogóle ich nie dostrzega. Teoria ta potwierdziła się w chwili, w której skręcił ostro w prawo i wjechał na teren parku, zahaczając przy okazji o młodą kobietę. Samochodem szarpnęło jednak jechał dalej. We wstecznym lusterku Lauren mogła dostrzec że kobieta próbuje się podnieść. Nie zdążyła jednak bowiem zaraz za Astrą, na teren parku wpakowało się czarne audi.
- Potrzebujemy lepszego wozu - wysyczał Anderson, kierując Astrę ku bramie wyjściowej parku. Bez wątpienia miał rację. Jeżeli ich podróż dalej przebiegać miała w tym stylu to stary wóz jak ten, który ukradli, wkrótce miał wydać swoje ostatnie tchnienie.
MacReswell prychnęła, gdyż łatwiej było się wściekać, niż rozmyślać nad ich sytuacją. Złość pomagała przetrwać, dawała energię i impuls do działania.
- Większość ma już komputery, wiesz o tym, nie? - powiedziała, o dziwo, spokojnie - Komputera z kabli nie odpalisz. Musimy szukać… starszych modeli - jak na zawołanie mocniej przygarnęła do siebie zwierzaka. Po krótkim namyśle podwinęła koszulkę, rozpięła parę guzików od góry koszuli. W powstałą szczelinę wpakowała futrzaka.
- Lars… - przełknęła ślinę, bijąc się z myślami i słabością. Chciała coś powiedzieć, parę razy nawet otworzyła usta, lecz nie umiała wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Ciężko przychodziło dziękowanie, gdy miało się za złe samemu sobie dokonania wyboru jednego życia ponad inne. Werbalna komunikacja zawiodła, pozostała manualna - a najprostsza, symboliczna wręcz. Krótki, niezdecydowany ruch dłoni w stronę męskiego kolana. Nikły kontakt, parę sekund kontaktu. Błyskawiczny uścisk.
Nieme “dziękuję”, “jestem z tobą”.
“Wcale cię nie nienawidzę”.


W odpowiedzi skinął tylko głową, z tym, że nie było do końca pewne na co odpowiada. Ciężko też było uzyskać jakąś podpowiedź. Zaciśnięte szczęki i wzrok wbity w świat przed maską wozu nie dawały żadnej podpowiedzi. Podobnie jak reszta jego ciała, której jedyną funkcją w tej chwili było utrzymywanie pojazdu w ruchu.
Wyjechali z parku równie gwałtownie jak do niego wjechali. Kierowca roweru, który wyhamował w ostatniej chwili by się z nimi nie zderzyć, posłał za nimi kwiecista wiązankę. We wstecznym lusterku Lauren zobaczyła jak ponownie wsiada na rower, po czym w następnej chwili ląduje na masce audi. Lars zdawał się nie przejmować takimi drobnostkami jak cudze życie. Pruł dalej do przodu, skręcając gwałtownie by uniknąć jadącego z naprzeciwka samochodu. Jego oczy poruszały się gorączkowo, wypatrując zamiennika dla Astry. Ulice, którymi teraz jechali były cichsze. Domy, które przy nich stały, należały do tych z nieco lepszej półki. Głównie jednopiętrowe, w kilku przypadkach posiadające dodatkowe pokoje na strychach.


Większość podjazdów była pusta, jednak w końcu trafili na taki, przed którym stał biały suv.


Drzwi do auta stały otwarte, podobnie jak otwarte były drzwi do samego domu. Na chodniku widać było jednak ślady krwi, podobnie jak na framudze oraz dwóch schodkach prowadzących do wnętrza domu. Pomimo tego Lars zatrzymał Astrę na poboczu i nie wyłączając silnika odwrócił twarz w stronę Lauren.
- Odbezpiecz broń - polecił, oddychając z trudem, zapewne dlatego że usilnie starał się nie wydawać z siebie głośnych oznak świadczących o odczuwalnym bólu. - Strzelaj do wszystkiego co się ruszy - dodał, całkiem poważnie.

Lauren za to miała niemiłe przebłyski z podróży na komisariat, a raczej spotkania z chodzącymi trupami w korytarzu. Przed oczami przemknął jej mały Collin, syn sąsiadów. Uśpiony przez Andersona.
- Zostań tutaj - powiedziała, spoglądając na niego poważnie, od razu podnosząc dłoń aby uciąć oczywisty sprzeciw - Ledwo żyjesz, ledwo chodzisz. Będziesz mi zawadzał, zataczał się… nie będę cię narażać. - otworzyła drzwi - Zresztą ktoś musi zostać i być w pogotowiu jak się coś spierdoli. Daj mi pięć minut, niedługo wrócę… i trzymaj - spod bluzy wyjęła królika. Delikatnie posadziła go trepowi na kolanach, a potem nagle chwyciła go za brodę, kierując jego twarz w swoim kierunku. Nabrała powietrza.
- Mam już tylko jego - odparła po prostu, na moment pozwalając masce opaść - Proszę, pilnuj go.
Skrzywił się ale skinął głową zdejmując dłonie z kierownicy i delikatnie obejmując nimi królika. Zwierzak zdawał się w nich znikać.

Po otworzeniu drzwi i wyjściu, w uszy Lauren uderzyła cisza. Jedynie gdzieś w oddali słychać było wycie syren ale poza tym nic. Nie było krzyków, dźwięku klaksonów, odgłosów zgniatanych karoserii. Nic, błoga cisza, która jednak wcale nie sprawiała, że poczucie zagrożenia zmalało. Wciąż w końcu znajdowali się w obrębie miasta, a to, że okolica była nieco bardziej odludna niewiele zmieniało.
Zbliżając się do domu dostrzegała więcej niepokojących znaków. Kosze na śmieci w sąsiednim domu były przewrócone, a na drzwiczkach prowadzących do ogrodu, wisiała zakrwawiona szmata która równie dobrze mogła być koszulą. Na bocznej szybie suva widniał zakrwawiony odcisk dłoni. Nadal jednak nie było słychać żadnych oznak świadczących o tym, że w domu ktoś był. W tym, czy też w sąsiednich.
Z bronią w dłoni Irlandka powoli podchodziła do fury, stąpając ostrożnie i próbując mieć oczy dookoła głowy, co z przyczyn oczywistych możliwe nie było. Skupiła uwagę na samochodzie, nie wierząc że wszechświat zlituje się nad grzeszną duszą i w stacyjce znajdą się kluczyki, o nie. Przecież dzisiejszego dnia nic nie szło zgodnie z planem i cokolwiek by nie robiła, w końcu Lauren lądowała z ręką w nocniku. Albo śmietniku. Albo w jednej z wielu ran Andersona. O tym co aktualnie działo się u Andrew i jego syna wolała nie myśleć. Coś innego zaprzątało jej głowę, musiała przeżyć. Przecież nie chodziło o zwykły strach.
MacReswell nie mogła się bać, nie teraz.
Cholerny suv gdzieś miał kluczyki. Gdzieś… bądź u kogoś.
Na przykład właściciela zmienionego w szalonego kanibala, kryjącego się niczym mityczny Minotaur, wewnątrz labiryntu domu.
Tak jak się spodziewała, w stacyjce kluczy nie było.Nie było ich także w schowku na klucze ani w tym za ręcznym. Znalazła za to parę skórzanych rękawiczek, grzebień, pusty kubek po kawie oraz paczkę chusteczek. Nic z tego oczywiście nie było zbytnio przydatne. Kolejnym punktem był więc dom. Powoli podchodząc pod drzwi rozglądała się wokoło jednak nie dostrzegła żadnego zagrożenia. Najwyraźniej tym razem szczęście jej sprzyjało. Mogła tak powiedzieć szczególnie po tym, jak dostrzegła breloczek ze znakiem Toyoty dyndający wraz z innymi kluczami przy tym, który tkwił w zamku drzwi wejściowych. Najwyraźniej ktoś, zapewne właściciel, zdążył tylko wsunąć ów klucz, przekręcić i czas mu się skończył. Możliwe jednak, że zwyczajnie zapomniał o tym by go wyjąć. Możliwe zatem, że wciąż przebywał w pobliżu. Czy to jako istota ludzka, czy też jako coś innego.
Mógł czaić się gdzieś zaraz za drzwiami, albo zdążył umrzeć, ożyć i dodatkowo zaraził cała rodzinę, sąsiadów. Istniała szansa, że ledwo Irlandka ruszy klucze, zaraz w okolicy zaroi się od opętanych żądzą mordu szaleńców. Prawdopodobnie właściciel kluczy był gdzieś w okolicy… zostało mocniej ścisnąć gnata i ruszyć tyłek. Stojąc na środku ulicy sama wystawiała się na atak - co za tym idzie w niebezpieczeństwie był też Anderson i jej dziecko.
Anderson - butny, wredny, zdeterminowany i sprawiający że przysłowiowy nóż otwierał się Lauren w kieszeni.
- Rrrwa… - jęknęła pod nosem, podejmując wędrówkę do drzwi, bojąc się mocniej odetchnąć. Strzelała oczami po bokach, chcąc dojrzeć przyczajone zagrożenie, nim ono dostrzeże ją. Zapewne dom pełen był fantów, możliwe że broni. Brakowało jednak ochoty aby jeszcze bardziej kusić los. NA jeden dzień starczyło już naginania rzeczywistości, a wieczór wciąż nie nadszedł, a MacReswell gdzieś na samym dnie świadomości miała cień nadziej, że jednak zobaczy jeszcze księżyc wiszący na niebie w towarzystwie gwiazd… i flaszki. A najlepiej trzech.
Doszła do drzwi, sięgnęła po klucze i… Nic się nie wydarzyło poza tym, że teraz w dłoni trzymała szansę na ucieczkę z tego oszalałego miasta. Z wnętrza domu nadal nie dochodził żaden odgłos, podobnie jak cisza panowała wokoło. Całkiem jakby czas zatrzymał się w swym biegu i przystanął by popatrzeć jak też sobie Lauren poradzi z kolejną kłodą rzuconą pod nogi. Tyle, że tej kłody póki co nie było widać ani słychać. Była za to pokusa i to duża. W korytarzu, przy szafce na buty, stała para wysokich kozaków. Najwyraźniej właścicielka nie mogła ich pomieścić wewnątrz szafki. Dalej widać było jak korytarz rozszerza się przechodząc w salon. Po prawej stronie widniały zamknięte drzwi, być może prowadzące do sypialni. Były i schody, które prowadziły na strych, w tym wypadku przerobiony na kolejne piętro. Nigdzie nie widać było żadnych śladów świadczących o tym, że w domu mieszkają dzieci. Gdyby nie liczyć kropli krwi na beżowym dywanie, można by uznać, że na dobrą sprawę nic niezwykłego się tu nie wydarzyło, a właścicielka zaraz pojawi się by zapytać co też do cholery Lauren robi z jej kluczami w dłoni.
O ile dla owej właścicielki najście obcych kojarzyć się będzie inaczej, niż z obiadem dostarczonym prosto pod drzwi. Możliwe że mieszkała sama, równie dobrze miała pod dachem swoją rodzinę, gości, kochanka, jehowych. Albo i listonosza, bo czemu nie?
Hydraulik też wchodził w grę - wszyscy zaś odkryli w sobie nagłą chęć na krwisty tatar… jednak wnętrze domu kusiło, jakby było wejściem mitycznego sezamu. Czy przypadkiem nie potrzebowali zapasów?
Dusząc cisnące się na usta przekleństwa, Irlandka wycofała się rakiem w stronę suva, jednocześnie machając ręką na opiekunkę do dziecka wciąż tkwiącą w starej furze. Zerkała przy tym przez ramię, aby sprawdzić czy paskudnik przypadkiem nie zemdlał.
Lars oczywiście.
Anderson nie odpowiedział na jej ponaglania do tego by ruszył tyłek. Lauren widziała jego twarz, a przynajmniej połowę tej twarzy, przyklejoną do bocznej szyby. Nie ruszał się, a gdy podeszła bliżej spostrzegła, że jego oczy były zamknięte. Podchodząc jeszcze bliżej ujrzała drobny, biały kształt próbujący uparcie wdrapać się na kierownicę. Przednie łapki zaczepione były o górę kierownicy, a tylne zdawały się raz po raz odbijać od kolan Larsa, miarowo uderzając w środek kierownicy aż… W końcu uderzyły tam gdzie trzeba, a raczej tam gdzie zdecydowanie nie powinny. Ciszę wypełnił niezwykle głośny dźwięk klaksonu. Anderson jednak nawet nie drgnął, za to pociecha Lauren z wrażenia utraciła całą swoją przewagę nad kierownicą i zniknęła kobiecie z widoku.
Gdzieś, sądząc po źródle dźwięku to jak nic w domu po prawej, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. W domu, z którego drzwi wejściowych wyjęła właśnie klucze, doleciało cichutkie popiskiwanie, a następnie drapanie i w końcu wysoki, wżynający się w uszy odgłos wycia.
“Dobrze że drzwi są zamknięte” - pierwsza i jedyna, automatycznie pojawiająca się myśl, przynosiła dziwny spokój. Szkoda tylko, że ciało nie chciało poddać się tendencji: spocone dłonie, zimne dreszcze i nagła suchość w ustach, a wszystko okraszone nagłym zrywem mięśnia uwięzionego w klatce piersiowej. Hałas… cholerny hałas, nieprzytomny kloc w aucie.
Zemdlał?
Umarł i zaraz się zbudzi?
Oczyma wyobraźni Irlandka ujrzała minę Thompsona, gdy oświadcza mu, iż jego najlepszy kumpel zginął ratując inwentarz chodzącego kłopotu o zapędach socjopatyczno-autodestruktywych.
Szybki rzut oka za plecy, gdzie para towarzyszy - zamkniętych, na razie bezpiecznych.
Musiała w to wierzyć… w coś trzeba było.
Kobieta wzięła powolny, głęboki oddech, przymykając oczy.
Wzięła drugi wdech, powieki ponownie się otworzyły. MacReswell ruszyła z powrotem do domu, zaciskając w spoconej dłoni ciążącą cholernie klamkę.
Wycie w końcu umilkło i nie odezwało się ponownie. Za to powróciło drapanie. Im bliżej podchodziła do wejścia, tym było ono gwałtowniejsze. W końcu doszło także skiauczenie, wyraźny dowód na to, że ma do czynienia ze zwierzęciem, a nie z istota ludzką. Zwierzak koniecznie chciał się wydostać z zamkniętego pokoju, robiąc przy tym maksymalną ilość hałasu. Zagłuszał tym samym wszystkie inne odgłosy przez co Lauren nie była w stanie usłyszeć czy ktoś lub coś się do niej zbliżało. Miała zatem do dyspozycji tylko własne oczy.
Szkoda że Irlandka nie była pająkiem. Szkoda tez, że nieprzytomny kloc w bryce odmówił dalszej koegzystencji ze świadomością. Została tylko ona, mająca jedną klamkę i niewiadomą przed sobą. Drapanie wzywało ją, przyciągało. Oczyma wyobraźni widziała przerażone, zagubione zwierze, które nie wie co się dzieje. Czuła sączący się przez szparę w drzwiach strach, przecież jego psi świat tak nie wyglądał. Niestety to nie był dobry dzień dla żadnych żywych istot.
Kobieta ruszyła, rozglądając się i modląc w duchu, aby zagłuszyć lęk, wytępić wyrzuty sumienia. Przecież miała klucze, mogła ruszyć. Przepakować kloca, zostawić cholerny dom, wszak wystarczająco kusiła los.
Niestety nie umiała tak po prostu odejść. Mechanizm doskonale działający na ludzi, wariował jeśli chodziło o istoty mające tego pecha, że zostało im liczyć na człowieka bo sam nie był samowystarczalny.
Drzwi do sypialni także nosiły ślady krwi aczkolwiek była to tylko delikatna smuga na klamce. Nic nie wskazywało na to żeby coś miało na nią wyskoczyć z salonu czy też wpaść za nią do domu. Nie licząc pisków za drzwiami, było cicho. Piski zaś, te w chwili, w której Lauren stanęła przed drzwiami, także ustały. Słyszała za to bardzo głośny oddech, po chwili dopiero dotarło do niej to, że pochodził z jej własnych płuc.
Zaatakowana została dopiero w chwili, w której nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi. Czterołap nie czekał na to, aż się w pełni otworzą. Łapą zaczepił za nie i otworzył szerzej, po czym z impetem runął na swoją wybawicielkę.


Nad wyraz mokre wyrazy uznania i miłości dosłownie zalały Irlandkę, posyłając ją przy okazji na ścianę korytarza. O mały włos nie wypuściła broni, jednak na szczęście udało się ją utrzymać w dłoni i na dokładkę nie nacisnąć spustu. Zachowanie psa sugerowało że nic nie zagrażało Lauren w obecnej chwili. W końcu instynkt zwierzęcia czulszy był od tego, którym natura obdarzyła człowieka. Gdyby coś groźnego znajdowało się w pobliżu to psiak nie skakałby radośnie tylko warczał lub zwyczajnie uciekał.
- No już… już… dobry piesek - kobieta tarmosiła psi łeb, szepcząc uspakajająco - Kto jest dobrym, dzielnym pieskiem? Kto chce iść z ciocią na spacer? Gdzie masz smycz? Przynieś smycz - uśmiechnęła się do zwierzaka, ciekawa czy będzie wiedział o co chodzi.
Wiedział. Polizał ją jeszcze raz po twarzy, a następnie biegiem ruszył w stronę salonu. W chwilę później ponownie go ujrzała, tym razem z czerwoną smyczą w pysku. Wystarczyło podpiąć ją do obroży i ruszać na spacer. Przy okazji Lauren zauważyła, że przy obroży znajduje się okrągła, metalowa zawieszka z wygrawerowanym imieniem. Psiak najwyraźniej wabił się Daisy.
- Mądra dziewczynka, taka mądra dziewczynka - Irlandka mruczała zachwycona, przypinając obrożę i chwytając czerwony sznurek. Teraz istniała szansa, że stworzonko jej nie ucieknie. Chciała mu pomóc, wyprowadzić z tego syfu… chociaż, kurwa jego mać, je.
- Chodź Daisy, idziemy - zachowując ostrożność ruszyła w drogę powrotną, do białego suva. Rozejrzała się po korytarzu, zapuściła żurawia przez drzwi na podjazd. Czekała ją ciężka przeprawa, kierowcą była iście niedzielnym, a etatowy kierowcy zapewne wciąż się unieprzytomniał.
Albo już umarł i zaraz wróci…
- Nie! - syknęła na i do siebie, zaciskając zaraz szczęki.
Nie, po prostu nie. Nie zamierzała roztrząsać podobnego scenariusza.
Myślenie o tragediach automatycznie je ściągało.
Na podjeździe było czysto. Daisy, machając wesoło ogonem, sama zaczęła ciągnąć do przodu. Nie było także problemu w umieszczeniem jej w samochodzie. Wystarczyło otworzyć tylne drzwi by sama wskoczyła do środka. Najwyraźniej lubiła jazdę. Problemy zaczęły się gdy Lauren ruszyła w stronę Astry. Już z daleka widziała, że Anderson zmienił nieco pozycję. Siedział teraz z głową opuszczoną na pierś, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Biała kulka sierści wcisnęła się w kąt między tylnym siedzeniem, a drzwiami. Królik najwyraźniej stracił ochotę na zwiedzanie bowiem siedział tam nieruchomo, poruszając nerwowo noskiem.
- Rrrrwa mać - wbrew sobie Irlandka jęknęła głośno, zrywając się do biegu ledwo zatrzasnęła drzwi suva. Już wiedziała że Thompson ją zabije… znaczy nie zabije. Spojrzy z wyrzutem, a ona dostrzeże w jego oczach żal, złość. Poczucie straty za jaką będzie odpowiedzialna.
-Żyj kurwiu… Jezu Chryste… żyj kurwiu - mamrocząc pod nosem dopadła do auta, aby je otworzyć i w pierwszym odruchu sprawdzić dziadowi puls.
Przez dłuższą chwilę nie czuła nic poza chłodem jego skóry i wilgocią potu, który ją pokrywał. Ciało Larsa drżało jednak, całkiem jakby cierpiał z powodu bardzo wysokiej gorączki. W końcu jednak coś drgnęło pod opuszkami jej palców. Słabiutkie niczym drżenie skrzydeł motyla.
W tej samej chwili usłyszała szczekanie dobiegające z wnętrza suva. Daisy najwyraźniej wyczuła coś, co się jej nie spodobało. Względnie było to ponaglenie zniecierpliwionego zwierzaka. Jakkolwiek by nie było, stanowiło wysoce niepożądany hałas, który zdawał się brzmieć całkiem jak syreny alarmowe i obejmować całą okolicą. Przynajmniej w uszach Irlandki.
Anderson potrzebował szpitala, przynajmniej chociaż karetki pełnej sprzętu. Lauren miała apteczkę… gdzieś w torbie i tyle. Żadnego rezonansu, żadnego cudownego sposobu, aby mu w tej chwili pomóc. Zaciskając zęby wyprostowała się, zamykając drzwi auta. Szybkim krokiem oddaliła się od towarzysza, stając przy suvie. Sprawdziła magazynek, przeżegnała się, przełykając głośno ślinę. W okolicy czaiło się zagrożenie, pewnie kolejni opętani żądzą mordu kanibale… nie do końca żywi.
- Przepraszam Andy - wyszeptała, a potem podniosła dłoń do ust i zagwizdała ile sił w płucach. Raz, drugi… i trzeci.
Sądząc po tym, że Daisy ustawiła się pyskiem w stronę przeciwną do tej, po której stała Lauren, zagrożenie miało nadejść z przodu. Z tego też powodu Irlandka mogła się nieco zdziwić gdy usłyszała głos dochodzący zza jej pleców.
- Proponowałbym zachowanie ciszy - padły słowa, gdzieś zza niej, nie na tyle blisko jednak by osoba mówiąca znajdowała się tuż, tuż. Mężczyzna, bo bez wątpienia był to głos męski, musiał zatem stać tam, gdzie znajdowała się furtka prowadząca do ogrodu.
MacReswell odwróciła się błyskawicznie w jego stronę, napięte do granic możliwości nerwy pokierowały dłońmi z bronią w tym samym kierunku, aż cała sylwetka nie stanęła w pozycji strzeleckiej na przeciw zagrożeniu. Jego się przecież spodziewała - przeciwnika, a raczej przeciwników. Celu do odciągnięcia od Larsena celem późniejszego go zabicia.
O ile on nie zabiłby jej pierwszy.
Dysząc ciężko Irlandka potrząsnęła głową.
Koleś mówił, czyli żył.
- Pogryźli cię? - wyrzuciła z siebie zanim zadziałał rozum.


Nieznajomy faktycznie stał przy furtce, a raczej za nią przez co Lauren widziała tylko jego głowę i barki. Całkiem nieźle uformowane, świadczące o tym, że nie jest mu obca siłownia. Niestety, nie widziała czy był uzbrojony, a jeżeli był to w jakim stopniu. Nie widać także było żadnych śladów ugryzień, z oczywistego powodu.
- Próbowali - odpowiedział, wzrok przenosząc na lufę broni i z powrotem na osobę, która w niego mierzyła. Mówił spokojnie chociaż w jego głosie wyczuwało się chłód, jakby nie był do końca przyjaźnie nastawiony ale nie chciał tego otwarcie okazywać.
Stalowa czerń lufy wymierzona prosto w głowę zwykle wprawiała ludzi w nastrój mnichów-pustelników, nie wiedzących pozornie czym jest złość. Miał przed sobą wariatkę, uzbrojoną, zdenerwowaną - niepoczytalny, nieznany element w stanie wysokiego wzburzenia. Denerwowanie kogoś takiego do rozsądnych pomysłów nie należało.
- Dobra… dobra… tak… rrrwa mać - Irlandka bardzo powoli opuściła rewolwer, czując jak prawie uginają się pod nią nogi - Wybacz… serio, zwykle nie wymachuję klamką i nie wrzeszczę na ludzi. Myślałam… - potrząsnęła głową - Potrzebuję pomocy, mój… - zawahała się -... chłopak. Jest ranny, mieliśmy wypadek. Motocyklowy. Złamał rękę i nie wiem, czy nie oberwało się narządom wewnętrznym. Nie pogryźli nas - odetchnęła powoli i wskazała na suva - Twoja fura i pieseł?
Mężczyzna przeniósł spojrzenie na Astrę i szybko powrócił nim do Lauren.
- Mieszkam obok - poinformował, otwierając furtkę i robiąc krok w stronę Irlandki. Ubrany był w jeansy i podkoszulek z długimi rękawami. Na obu widać było ślady krwi, chociaż nic nie wskazywało na to, że należała do niego. W dłoni trzymał długi nóż, który na dobrą sprawę mógł być maczetą.


Na nim też widać było krew.
- Tu nie jest już bezpiecznie - stwierdził, wskazując ostrzem na wciąż szczekającą Daisy. - Jak chcesz to możecie się zabrać ze mną tylko musisz się sprężać - zaproponował, mierząc ją czujnym spojrzeniem.
- Jesteś z kimś? - szybkie pytanie i równie szybki rzut okiem na okolicę - Gdzie zamierzasz jechać? Nie żebym książkę pisała, albo szukała tytułu. Jeden człowiek kiepsko sobie poradzi, mamy grupę. Czekają na nas… tylko, cholera, kierowca mi zaniemógł - jęknęła, wywalając kawę na ławę - Nie za dobrze jeżdżę, a miasto teraz to jakiś koszmar. Pomóż nam dotrzeć do naszych, mamy od cholery broni. Palnej. Leki, zapasy. Podzielimy się. Pomoc za pomoc.
- Jest nas dwóch - poinformował, ruszając powoli w jej stronę. - Możemy pogadać w drodze - dodał, zatrzymując się dwa metry przed nią. - Szczekanie Daisy ściągnie tylko kłopoty chociaż należy raczej przyjąć, że to kłopoty powodują szczekanie. Ten tam to twój chłopak? - wskazał ostrzem na Astrę. - Jeżeli tak to pomogę ci go przenieść. Nasz wóz stoi dalej - wyjaśnił.
Śmierdziało pułapką, bądź wrodzoną paranoją. Instynktem przetrwania, zagłuszonym chwilowo przez desperację.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 01-03-2020 o 16:53.
Zombianna jest offline  
Stary 01-03-2020, 13:16   #22
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Fakt oczywisty: Lauren nie poradzi sobie na trasie, z nieprzytomnym klocem, psem, królikiem, żółwiem i rosnącą desperacją sprzyjającą głupim pomysłom.
Decyzja zapadła błyskawicznie.
- To skomplikowane - też popatrzyła na Andersona i przymknęła piekące oczy. Napiłaby się kawy, najlepiej w ilości wiadra, doprawionego kokainą.
- Dzięki, będę cholernie zobowiązana… a pies idzie z nami, nie zostawię go tutaj na pewną śmierć. Poza tym przyda się system wczesnego ostrzegania. Zwierzęta mają o wiele czulsze zmysły niż my. Weźmiesz Larsa, ja zgarnę bagaże i resztę ferajny… znaczy Churchilla. Kica gdzieś w aucie. Edgar siedzi w torbie. Daleko stoi wasza fura? A w ogóle Lauren - przedstawiła się, wypadało.
- Matt - odwdzięczył się tym samym, ruszając w stronę Astry. Najwyraźniej uznał, że sama zajmie się Daisy. I najwyraźniej nie należał do szczególnie rozmownych.
Suczka wystrzeliła z samochodu gdy tylko drzwi stanęły otworem. Lauren w ostatniej chwili zdołała pochwycić smycz. Zwierzak rwał się do działania i usilnie próbował wyrwać i pobiec w kierunku, z którego najwyraźniej zbliżało się zagrożenie. Z tego samego kierunku, z którego Irlandka wraz z Larsem przybyli. W międzyczasie Matt zdążył otworzyć drzwi kierowcy i właśnie wyciągał Andersona trzymając nieprzytomnego pod pachy.
- Lepiej będzie jak go rzucimy na tylne siedzenie i podjedziemy - zaproponował, opierając Larsa o maskę. - Niesienie go tylko nas spowolni - wyjaśnił powód dla takiej, a nie innej oferty.
- Uważaj na Churchilla - Irlandka nie oponowała, podchodząc do auta z psem na smyczy. Dobrze że zapakowała kocie puszki…
- Transportówka poszła się kochać podczas wypadku… - przełknęła gorzką gulę i kontynuowała - Złapię go, nie ma czasu aby latać za nim. Znowu - prychnęła.
Jeżeli mnogość zwierzaków zdziwiła go czy też mu nie pasowała, nie dał tego po sobie poznać. Nie marnując czasu otworzył tylne drzwi, po czym dał Lauren chwilę na złapanie królika. Gdy się jej to udało bezceremonialnie wcisnął Andersona na siedzenie. Lars wydał z siebie zduszony jęk jednak się nie ocknął.
- Potrzebuje szpitala - Matt skomentował ów jęk sadowiąc się na siedzeniu kierowcy. - Mamy zapas leków i opatrunków ale to by było na tyle w tej kwestii - dodał. Odczekał aż Lauren zajmie miejsce pasażera po czym ruszył, ledwie zdążyła zamknąć drzwi.

Nie ujechali daleko. Matt skręcił zaraz za zakrętem, wjeżdżając na wąską dróżkę, która oddzielała tyły ogrodów, należących do domów przy ulicy którą wraz z Larsem przyjechali oraz tych, które znajdowały się za nimi. Droga ta była na tyle wąska, że tylko jedno auto na raz było w stanie nią jechać. Na szczęście, nikt nie próbował się tą trasą wydostać ani też podróż Astrą nie miała trwać długo. Czarnoskóry mężczyzna zatrzymał się bowiem parę metrów od wjazdu i wskazał na solidnie wyglądający garaż, wżynający się w ogród posesji sąsiadującej z tą, przed którą stał suv.
- W środku czeka mój kumpel - poinformował ją. - Powiedz mu że potrzebuję pomocy i zabierz zwierzęta - polecił, skupiając wzrok na drodze.
W tym czasie Anderson dostanie kontrolny strzał maczetą w środek głowy…
- Jak się nazywa twój kumpel? - Irlandka zdusiła chęć aby zaprotestować. Brzmiało jak szaleństwo, kolejne. Które to już tego dnia?
Zgarnęła jednak psa, królika, przez ramię przewiesiła torbę w której buszował żółw. Broń też zgarnęła ze sobą. Nie wiedziała czy mogła ufać obcemu, całe jej dotychczasowe życie żądało by węszyć podstęp.
Ludzka część pokręconej duszy chciała móc jeszcze wierzyć… w coś.
- Nie dorobi mi trzeciego oka pośrodku czoła, jeśli wbiję się wam na rewir?
- Tego nie mogę obiecać - na twarzy Matta pojawił się słaby uśmiech. - Powiedz mu po prostu, że cię przysłałem. Wie, że wyszedłem sprawdzić co się dzieje - dodał, na powrót poważniejąc.
Nie musiała jednak sama stawiać czoła kolejnemu nieznajomemu oraz możliwym, idącym z tym spotkaniem zagrożeniom. W chwili, w której otworzyła drzwi by wyjść, otworzyła się także brama garażu wypuszczając z siebie kolejnego nieznajomego jaki tego dnia stanął na drodze Irlandki.


Mężczyzna ubrany był jakby wybierał się na wyprawę w dzicz. Moro spodnie, wysokie, wiązane buty, do tego moro kurtka z ilością kieszeni znacznie przekraczającą normę. W rękach niósł coś, co jak nie było snajperką to nieźle ją imitowało. Bladoniebieskie oczy przemknęły po Lauren, a następnie przeniosły się na Astrę i siedzącego za kierownicą Matta.
- Pakuj się do środka - polecił, powracając do niej spojrzeniem, całkiem jakby ta krótka wymiana wystarczyła by dowiedział się wszystkiego co potrzebował wiedzieć. - Samochód jest otwarty - dodał, ruszając w stronę tego, którym podjechała wraz z całą menażerią. - Klucze trzymam przy sobie -dodał, a gdy Matt wskazał na tyle siedzenie, ruszył do drzwi Astry, snajperkę przewieszając sobie przez ramię.
Minął stojącą jak słup kobietę, gapiącą się na niego szeroko otworzonymi oczami.
Kobietę, która w ostatniej chwili powstrzymała się, aby nie walnąć kompromitującego tekstu na temat jego gęby… a co to była za gęba.
Z drugiej strony pocieszające mogło być, że mimo całej masakry i stresu, wciąż pozostawały w irlandzkim ciele ludzkie odruchy.
Gdyby spotkali się w barze zeszłego wieczora, Lauren zrobiłaby wszystko, aby ranek zastał ich u niej w Pioneer Point. Dokładnie w sypialni, albo na dywanie w salonie… w sumie gdziekolwiek, mogła być nawet winda lub klatka schodowa.
Odchrząknęła, biorąc się w garść. Otworzyła usta celem przywitania, temperament wykorzystał okazję.
- Z tym pakowaniem to powinna być moja kwestia. - parsknęła, szczerząc się krótko i zębato. Uderzenie serca później dopadła ją proza życia. Co prawda nie miała lustra, lecz mniej więcej ogarniała jak teraz wygląda po przeprawie przez miasto, wypadku, walce i szwendaniu po zadupiach ulic Londynu ogarniętego czymś na kształt groteskowej wojny domowej, wyjętej żywcem z filmu gore.
- I tak nie umiem prowadzić - burknęła, pociągając za smycz aby nakierować Daisy. Uzbrojona w królika zagłębiła się w garażu, choć głowa co rusz uciekała w stronę Astry. Aby sprawdzić co z Andersonem… tak przynajmniej sobie tłumaczyła, doskonale znając prawdziwy powód wzmożonej obserwacji.
Kurew ze mnie, pomyślała, bolejąc nad całą masą przywar i słabości. Obciąć nieznajomego od pasa w dół i powyżej ud zdążyła mimo wszystko.
W garażu czekała na nią kolejna niespodzianka. Nie tylko przystojniak był przygotowany do walki. Jego wóz także zdawał się gotowy do tego by stawić czoła wszystkiemu co się nawinie przed maskę.


Czymkolwiek zajmowała się tamta dwójka, musiało to mieć coś wspólnego z wyprawami w teren i to bynajmniej nie po asfalcie. Wrangler, tak jak powiedział właściciel ślicznej buźki, faktycznie miał drzwi otwarte i to wszystkie. Z tyłu Lauren mogła dostrzec liczne torby i skrzynki, świadczące o tym, że przygotowania do drogi zostały już zakończone i brakowało jedynie kierowcy oraz pasażerów. Jedna ze skrzynek nosiła znak świadczący o tym, że znajdują się w niej środki medyczne. Coś, co bez dwóch zdań przydałoby się Andersenowi gdy go już zataszczą i wsadzą na siedzenie. Daisy z ciekawością obwąchała samochód i nie czekając na Irlandkę, wspięła się do środka lokując na tylnym siedzeniu.
Obok psa wylądowała torba, królika kobieta nie wypuściła z objęć. Jak na wredną życiową upierdliwość przystało, wróciła pod samochód z Larsem w założeniu po resztę maneli, w rzeczywistości dzieliła uwagę między bezimiennego, a rannego.
- Rrrwa… - jęknęła, dostrzegając jak naczelny kloc leci ratownikom przez ręce. Andrew ją zabije… wróć. Sprawi że sama będzie miała ochotę wygryźć sobie tchawicę. Pomyśleć ile bólu i kłopotów oszczędziłaby przyszywanej rodzinie szaleńców, gdyby ją po prostu zostawili na śmierć na komisariacie. Zamknęła oczy i odliczywszy w myślach do dziesięciu, wypuściła z sykiem powietrze. Nie czas na rozklejanie, wciąż było tyle do zrobienia.
- Widziałam skrzynkę z lekami, pozwolicie z niej skorzystać? Jestem… - zacięła się. Kurwą, gnidą, mendą i chodzącym problemem…
-... paramedykiem. Między innymi - dokończyła zrezygnowana, mocniej obejmując uszatka.
Nieznajomy przystanął na chwilę, przez co Matt musiał także się zatrzymać.
- Jeżeli nie chcemy żeby się zmienił to raczej nie mamy wyjścia - odpowiedział, dając jej tym samym pozwolenie, po czym wznowił ruch. Widać było, że obojgu spieszy się by wsadzić nieprzytomnego Larsa do wnętrza samochodu. Widać było, że chcieli już ruszać. Oboje rozglądali się wokoło jakby w każdej chwili spodziewając, że coś na nich wyskoczy.
- Matt zajmij się drogą - polecił przystojniak, gdy już usadowili Andersona na fotelu.
- Się robi - odpowiedział czarnoskóry zatrzaskując drzwi i ruszając w drogę powrotną.
- Wskakuj - padło kolejne polecenie, tym razem wycelowane w Lauren. Ruchem ręki wskazał jej tył pojazdu obok Larsa i Daisy. Przednie siedzenie zatem należeć miało do jego kumpla.
- Nie zmieni się - odparowała z zacięciem, dziwiąc się samej sobie. Zgarnęła na ramię resztę maneli, na szczęście nie było ich dużo, i czym prędzej potruchtała do czarnej terenówki. Ledwo wsiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi, jej ręce powędrowały ku zapasom medycznym i tam się zatrzymały. Płytki oddech później kobieta sięgnęła ku Andersonowi, zaczynając od badania pulsu. Wypadało ściągnąć mu koszulę i kurtkę, zobaczyć czy przypadkiem nie połamał żeber.
- Przywalił łbem o asfalt i wrak - powiedziała, chcąc wytłumaczyć, albo uspokoić. Najbardziej siebie samą - Z pewnością ma wstrząs mózgu, painkillery i spokój, odpoczynek… na rezonans nie ma szans. Jak ci na imię? - zwróciła się do gada o hipnotycznie niebieskich oczach.
- Skoro tak twierdzisz - odpowiedział, wskakując na miejsce za kierownicą. - Możesz mi mówić Nat - dodał odpowiedź na jej pytanie, jednocześnie wyjmując z kieszeni spodni klucze i wsuwając je w stacyjkę. Jeep ożył z głośnym, gniewnym pomrukiem.
W skrzynce z lekami było większość tego co mogła potrzebować. Opatrunki, środki przeciwbólowe, jednorazowe rękawiczki, skalpele, strzykawki itd. Były nawet trzy buteleczki morfiny starannie zapakowane tak by się nie potłukły. Jedyne czego brakowało to sprzęt pozwalający na zdiagnozowanie obrażeń, jakich Lars doznał i tego jak wpłynęły one na funkcjonowanie jego organizmu.
- Wiesz co się dzieje? - zapytał, wyjeżdżając na drogę. Wrangler ledwo się zmieścił w zakręcie jakiego wymagał wyjazd z garażu. Droga była już pusta. Astra zniknęła i nie tarasowała wyjazdu.
- Poza tym, że martwi wracają do życia i próbują rozerwać żywych na strzępy? Nie, nie mam pojęcia co się do diaska tu dzieje - Irlandka mamrotała, biorąc jedną z buteleczek morfiny. Zaczęła szukać strzykawki. - Centrum… lepiej je omijać. Zbijają się w stada i tak polują. Może to wirus, może Apokalipsa, mam to gdzieś. Trzeba się wydostać z miasta zanim ustawią kordony i zaczną czystki. - wygrzebała wreszcie potrzebne narzędzie. Z uśmiechem zadowolenia wbiła igłę w korek, naciągając przeźroczystego płynu, a gdy skończyła doszedł do niej pewien bardzo niewygodny fakt. Wzdychając boleśnie odłożyła gotowy zastrzyk i zamiast tego złapała jedną ręką za koszulę na piersi Andersona. Drugą ręką wzięła solidny zamach i bez ostrzeżenia trzasnęła trepa w twarz.
- Budź się, do cholery, potrzebuję cię! - warknęła przy tym, czekając chwilę nim zabieg powtórzyła - Gdzie ma czekać Andy i pozostali?! Lars! Zabiję cię jak mi tu umrzesz, wstawaj!
- Wiesz, jak umrze to i tak wstanie - Nat zdobył się na coś ala przebłysk poczucia humoru. To jednak nie było w stanie odwrócić uwagi Lauren od efektów jakie próby cucenia Larsa wywołały. Anderson bowiem otworzył oczy. Jego wzrok był jednak mętny, a prześlizgnąwszy się po twarzy Irlandki nie wykazał rozpoznania.
- Gdzie - padło z jego ust, chociaż tak cicho, że ledwie zrozumiale. Daisy zaciekawiona nowym głosem, podjęła próbę wciśnięcia się między Lauren, a Larsa. Jej iskrzące radością oczy ostro kontrastowały z wyglądającym na beznadziejny, stanem mężczyzny.
- Gdzie czeka Thompson? - MacReswell powtórzyła, potrząsając żołnierzem tym razem ostrożnie - Skup się na litość boską. Gdzie się umówiliście?! Adres!
- Thompson? - powtórzył, wyraźnie zdezorientowany. - Spotkanie? - dodał kolejne pytanie. W końcu jednak, chociaż wymagało to kolejnego trzaśnięcia ze strony Lauren, zaczął przytomnieć. - North Ockendon przy Church lane - odpowiedział, unosząc zdrową rękę by potrzeć policzek. - Łatwo rozpoznać bo to największy dam przy ulicy - wyjaśnił, odchylając głowę do tyłu by oprzeć ją o zagłówek.
- Będzie po drodze - poinformował Nat, zatrzymując się by Matt mógł wskoczyć do środka. - Nieźle się urządziłeś - dodał, odwracając twarz w stronę Andersona, zaraz jednak powracając do pilnowania drogi.
- Co? - dopytał czarnoskóry, zapinając pasy i sięgając do schowka na rękawiczki z którego wyjął glocka.
- Ockendon - odpowiedział mu Nat. - Kim jest ten cały Thompson i dlaczego tak ci zależy żeby się z nim spotkać? - dodał kolejne pytanie.
W normalnych okolicznościach Irlandka kazałaby gościowi iść szukać się gdzieś daleko, najlepiej do drugiej stronie miasta. Niestety była od niego zależna, zaciągnęła dług u obu obcych mających w sobie tyle człowieczeństwa, by nie odmówić potrzebującym pomocy.
Nowa godzina, nowe długi… jakże Lauren nienawidziła ich mieć.
Dla poprawy nastroju łypała wściekle na Andersona, pilnując czy przypadkiem nie zamierza ponownie uciąć sobie drzemki. Dłoń do walenia po łbie zwinęła w pięść.
- To kumple, Thompson i ten tu o - dźgnęła klocowatego trepa kułakiem w ramię, choć tym razem delikatnie - Mieli już dawno wyjechać z miasta, wszystko było przygotowane… ale jełop się uparł - zmrużyła oczy, sztyletując nimi żywą upierdliwość obok - Mówiłam ci żebyś jechał z nimi, ale nie. Wiedziałeś lepiej… czekają na nas - przeniosła uwagę na potylicę kierowcy - Nie wiem po co, ale czek… czekają - głos jej się załamał, zgrzytnęła zębami i naraz zeszło z niej całe powietrze. Złość wyparowała momentalnie, zostawiając po sobie ból obitych tkanek, stłuczeń, migreny i czarną rozpacz, wystawiającą paskudny łeb gdzieś z głębi jej klatki piersiowej.
Powinna wrócić do Pioneer Point sama, oszczędziłoby to kłopotu tak wielu ludziom.
- Thompson… Andy… jest gliną - wymamrotała, podciągając kolana pod brodę i oplotła je ramionami, chowając w powstałej przestrzeni Churchilla - Pracujemy razem. Pracowaliśmy… powinni już dawno uciec. Niepotrzebnie... - chciała powiedzieć coś jeszcze, głos odmówił posłuszeństwa. Zamknęła się więc, opierając czoło o zgięte nogi.
- Hej, tylko mi się tu nie rozpadaj - Nat najwyraźniej przejął się jej stanem emocjonalnym, czego nie dało się powiedzieć o siedzącym obok czarnoskórym.
- Czyli masz grupę ludzi, którzy czekają na ciebie. To dobrze. Dowieziemy was na miejsce i wszystko będzie w porządku. O ile da się was tam dowieźć - zastrzegł.
- Damy radę - stwierdził kierowca, próbując wpleść w swój głos nieco optymizmu, którego brakowało jego kumplowi. - Skoro to glina to zapewne wie co robi. Ten też nie wygląda na nowicjusza w tej kwestii. Wygląda na to, że masz dobrą ekipę, tylko cię do niej dowieziemy.
- Macie pojęcie co się tam dzieje? - wtrącił się Anderson ozdabiając swoją wypowiedź jękiem. - A w ogóle to skąd się wzięliście?
- To chyba teraz nie ma większego znaczenia - Matt nie sprawiał wrażenia chętnego do bycia przesłuchiwanym.
- Nawet się zgodzę - dodał Nat, skręcając gwałtownie by wyminąć człowieka, który wbiegł mu przed maskę. - I wbrew pozorom ogarniamy lepiej niż ci się może wydawać - kontynuował. - Wraz z kumplami urządzamy wypady survivalowe. Mamy, można to chyba tak określić, swoistą siatkę wywiadowczą - roześmiał się. - Komórki może i nie działają, podobnie jak internet i stacjonarki ale póki co nikt nie grzebał przy radiach. Zaczęliśmy się przygotowywać gdy tylko informacje o tym… Cokolwiek by to nie było zaczęły się potwierdzać. Wybieramy się w góry. Szkocja. Pozostali mają do nas dołączyć w miarę możliwości więc na dobrą sprawę nasza sytuacja jest podobna z tym, że my mieliśmy nieco więcej szczęścia i lepsze przygotowanie.
- I mniej zwierzaków - Anderson wysilił się na coś, na kształt uśmiechu, chociaż Lauren, trzymając czoło oparte o kolana, mogła się tego co najwyżej domyślić.
Szkocja brzmiała rozsądnie - odludne, górzysto-stepowe tereny. Dobry dostęp do wody, jakaś zwierzyna w okolicy. Słuchając Nata szło się uspokoić, coś w jego sposobie bycia działało kojąco… a potem odezwał się Lars i w ułamku sekundy zrzucił Irlandkę z powrotem w czarny dół.
Próbował żartować, być zabawny. Rzucić dowcipem na rozładowanie sytuacji i pewnie na pozostałych działało, wszak nie oni stracili bliskich przez durne decyzje i musiał z tym jakoś żyć, próbować chociaż.
- Z… zamknij się - wyrzęziła, zaciskając mocno powieki - Do kurwy nędzy zamknij się… po prostu się zamknij. Wiedziałeś chuju… mówiłam ci. To moja rodzina! - sztywnym ruchem uniosła głowę, wbijając wściekłe spojrzenie prosto w kumpla Thompsona. Zaczęła syczeć, trzęsąc się od stóp do czubka głowy - Zamiast… zamiast im pomóc, zamordowałam kobietę. Tę którą przejechałeś. Zamiast… - wierciła go wzrokiem, tracąc ostrość widzenia - Zamiast ich zgarnąć, wlokłam cię do domu. Zamiast im, pomagałam tobie i co? Nie ma ich, został tylko Churchill i Edgar. Mówiłam… mówiłam że… n-nie słuchałeś.
Daisy, najwyraźniej zaniepokojona zmianami, jakie nastąpiły w Lauren, zaczęła popiskiwać i lizać ją po twarzy. Lars z kolei tylko odwrócił głowę, spojrzenie wbijając w świat widoczny za oknem.
- Trzeba było mnie zostawić i je ratować - warknął, chociaż nie wyszło mu to aż tak dobrze, jak zapewne chciał, bowiem po ostatnich słowach wyrwał się mu jęk.
- Koleś, to chyba nie było to co chciała usłyszeć - wtrącił się Nat, ostrym głosem wyrażając swoją opinię o Larsie.
- Nie chcę nic mówić ale w tej chwili wszyscy mają większe problemy niz parę zwierzaków. Nie wiem o co tyle zachodu - Matt z kolei sprawiał wrażenie osoby, która ma głęboko w poważaniu to, co Lauren w tej chwili przeżywała.
- Ona ma broń - przypomniał mu kolega za kierownicą, który najwyraźniej nie zapomniał o tym drobnym fakcie.
- I zachowuje się jakby tylko jej świat zwalił się na głowę. Pomyślałeś chociaż przez co ten facet przeszedł? Z tego co mówisz wygląda na to że zostawił dobrego kumpla samego po to żeby pilnować twojej dupy i to tylko dlatego, że zachciało ci się zbierać swoją menażerię. Nie twierdzę, że wiem co się wam przytrafiło ale jak na mój gust to jemu się należą podziękowania - dodał Matt, nad wyraz twardym i pełnym niechęci głosem.
- Nie znam go - Nat spróbował nieco załagodzić sytuację żartem. - Jak chcesz to możemy go wywalić przy jakiejś okazji. Tak poważnie jednak to nie ma sensu rozwodzić się nad tym co było. Uratowałaś przynajmniej część z nich. Niektórzy nie mieli nawet tyle szczęścia by ocalić własne dzieci. Do tego Daisy także zawdzięcza ci życie. Nawet nie wiedziałem, że została w domu. Patrz do przodu - poradził po czym zaklął i ostro wyhamował gdy przed maskę wyjechał mu młody chłopak na skuterze. Ulice zdradzały oznaki paniki, jednak było tu spokojniej niż na Ilfordzie i na Barking. Nie powinno to dziwić, w sumie jechali przez odludzia. Po jednej stronie ciągnęły się jakieś pola, a po drugiej domki jednopiętrowe. Wcale nie wyglądało to jak Londyn, wręcz przeciwnie i gdyby nie znaki oznajmiające, że zbliżają się do rezerwatu przyrody, można by pomyśleć, że już dawno opuścili stolicę.
Patrzeć w przód, niby proste… niestety kiepsko wykonalne. Nie po pobudce o 3 rano, wycieczce do rzeźni będącej preludium chaosu. Do tego bez kawy. Racjonalnego szlifu nie dało się jednak odmówić kierowcy.
Patrzeć w przyszłość, no właśnie.
Co dalej?
Na pewno w przyszłości, w żadnej z jej wersji, nie istniał podpunkt mówiący o jakichkolwiek przeprosinach dla Andersona.
- Mówiłeś o Szkocji - stwierdziła, zmieniając obiekt zainteresowania na twarz kierowcy, odbitą we wstecznym lusterku - Słuchaj, ludzie Thompsona są ogarnięci i dobrze wyposażeni. Wyczyściliśmy salę depozytów posterunku z broni i innych pierdół, salę medyczną z leków. Są wśród nich policjanci, wojskowi, a nawet pielęgniarka. Poza tym to rozsądne łby, z małymi wyjątkami - rzuciła szybkie spojrzenie Andersonowi i wróciła do Nata - Pogadajcie z nimi, jesteście w porządku, Lars potwierdzi. Razem będzie bezpieczniej, to zawsze parę dodatkowych par rąk do pomocy, oczu do obserwowania. Możecie pomóc sobie nawzajem, współpracować aby przeżyć póki ten koszmar się nie skończy. Z tego co mówiłeś wasza meta nie ma rezerwacji co do stolika. Dacie sobie radę, a w większej grupie już sam system wart staje się mniej męczący. Do celu jeszcze trzeba dotrzeć.

Nat milczał przez chwilę, pozostali także się nie odzywali. Wyglądało na to, że Anderson nie chciał jej bardziej drażnić bo nawet się nie poruszył. Możliwe, że znowu zemdlał bowiem oczy miał zamknięte. Matt z kolei skupił się na otoczeniu widocznym za szybami wozu.
- Zobaczymy jak nam wyjdzie to pierwsze spotkanie - powiedział w końcu Nat, chociaż sądząc po tonie głosu, nie był szczególnie przekonany do tego pomysłu. - Ta grupa, o której mówisz, wydaje się być dobrze zgrana, skoro w tak krótkim czasie zorganizowali to wszystko. Może się okazać, że nie potrzebują więcej ludzi. Jakby nie spojrzeć więcej ludzi to też większe problemy logistyczne. Trzeba takich wykarmić, trzeba zapewnić schronienie. Nie wiadomo jak daleko ten wirus czy co to jest się rozprzestrzeniło. Możliwe, że ktoś ruszy w końcu dupę i zapanuje nad tym chaosem, a wtedy będzie powrót do domów i próby zapomnienia o tym co się przeszło. Heh, zagalopowałem się ale fakt pozostaje faktem. W chwilach takich jak ta ważne są więzi które się zawiązały w trakcie walki o przeżycie. Tak jak twoja i tego twojego kolegi - uniósł dłoń z kierownicy i machnął w stronę Larsa. - Możesz na niego kląć ale nawet ślepy by zauważył, że go nie zostawisz samego. My - tu ponownie machnął, tym razem w stronę Matta. - My mamy już coś takiego wyrobionego przez liczne wypady w dzicz. My, czyli nie tylko ten idiota ale cała nasza grupa. Połączenie dwóch tworów tego typu może okazać się trudne. Kto dowodzi? To jedno z tych pytań, na które ciężko będzie odpowiedzieć. Na razie, nie znając tego całego Thompsona, mogę powiedzieć tylko, że ok, pogadam z nim i się zobaczy. O ile dotrzemy na miejsce i o ile oni tam będą czekać - zaznaczył.
Przy kawałku o więziach MacReswell zrobiła wybitnie kwaśną minę, nią zaś obdarzyła Larsa bez krzty wyrzutów sumienia. Że co, niby go nie zostawi? Grymas na bladej twarzy zmienił się w “trzymaj piwo i patrz”.
- Spróbujcie pogadać, to was nie zabije. Przynajmniej na czas wybicia z Londynu i okolic, przez pierwszy etap podroży czy co. Nie będzie brać ze sobą ślubu, a oni mają minimalnie trzy wakaty w grupie. Dwa po tych, którzy zginęli na posterunku. - podrapała odruchowo psi łeb - Trzeci po mnie. Chciałabym żebyście wysadzili mnie przed kościołem, Lars was poprowadzi dalej, przedstawi i zapozna. Ja zwijam klamoty, bez obrazy. Nic osobistego. - wzruszyła ramionami - Lepiej i im i wam będzie beze mnie, żadnego kłucia w oczy żywym inwentarzem, durnych pomysłów i problemów - uśmiechnęła się cynicznie - Czysta idylla. Thompson jakoś to przełknie, wiem ze ty nie będziesz miał z tym problemów, już to ustaliliśmy - skierowała twarz do trepa.
Z ust Larsa padło tylko jedno słowo, dając świadectwo temu, że jednak nadal znajdował się w krainie przytomnych.
- Zapomnij.
- Nie wydaje mi się to dobrym pomysłem - Nat zgodził się z nim. - Nie żebym miał prawo do głosu w tej kwestii ale jeżeli to się rozprzestrzeni to w pojedynkę nie masz szans. Ani twoje zwierzaki - dodał, najwyraźniej uznając ten argument za wystarczająco mocny by ją przekonać.
- Może jej się już znudziło życie? - zasugerował Matt. - W takim wypadku po co się kłopotać, można cię wysadzić już teraz.
- Zamknij się - warknięciem odpowiedział mu kierowca, sprawiając wrażenie jakby chciał walnąć kumpla i tylko to, że musiał się skupiać na prowadzeniu go powstrzymywało.
- Spierdalaj Anderson, to że jestem twoja dziewczyną było blefem na potrzebę chwili. - kobieta odfuknęła towarzyszowi niedoli z tylnej kanapy - Nie będziesz mi życia układał… - sapnęła, chcąc zakończyć, lecz brzmiało jej to zbyt miło, więc dorzuciła -... chuju.
Niestety potem rozkleił paszczę Nat, uderzając w ten jeden czuły punkt irlandzkiej duszy jeszcze działający racjonalnie. Wątpiła aby ktokolwiek prócz niej zajął się Churchillem, o Edgarze nie wspominając. Wzięła też pod opiekę nową znajdę, Daisy.
- Nie ma tak dobrze, nie mam ochoty zdychać w tych slumsach. Okolica Thompsona wygląda odpowiednio bogato, mają też tam masę rowerów, teraz zapewne bezpańskich… jakby własność stanowiła kiedykolwiek jakikolwiek problem - popatrzyła na Matta przez lusterko, dorzucając - Spodoba ci się.
- A co zrobisz gdy zacznie się czystka? - zapytał Lars, przypominając o tym, że poza samymi chodzącymi trupami wisiała nad nimi także inna groźba.
- Czystka? - zainteresował się Nat.
- Nie sądzisz chyba że rząd pozwoli na to żeby to się rozprzestrzeniło na resztę kraju? - Anderson chyba odzyskał zdolność mówienia albo też po prostu stwierdził, że ma dość trzymania języka za zębami.
- Nie sądzę ale żeby od razu nazywać to czystką? - Nat nie wydawał się być przekonany co do tego pomysłu. - Nadal pozostaje za dużo przypadkowych ofiar. Ludzi, którym nadal można pomóc. Uważasz, że ten rząd posunie się tak daleko? Nie sądzę, są na to zbyt ostrożni.
- Możesz wierzyć w to na co masz ochotę jednak moje źródła mówią co innego, a ja im ufam - Lars nie dawał za wygraną.
- Wiesz i tak nas tu nie będzie więc co za różnica. Na dobrą sprawę to nie nasz kraj - Matt odezwał się co prawda, słowa kierował jednak do Nata, pomijając i to dość wyraźnie pozostałe osoby.
- Dopóki tu mieszkamy to nasz - przystojniak się z nim nie zgodził. - Nie wierzę, że sobie na to pozwolą. O ile w ogóle jeszcze jakiś rząd mamy. To się przecież zaczęło gdzieś w centrum. Cholera wie co tam teraz jest.
- Myślcie sobie co chcecie ja wiem jedno. Zostawanie w tej chwili na terenie Londynu to samobójstwo. I szczerze, nie obchodzi mnie co się z tobą stanie ale Thompson - Lars odwrócił twarz w stronę Lauren. - To inna sprawa. Jedziesz więc z nami. No, chyba że ci się ich uda przekonać do tego żeby cię wysadzili wcześniej - wskazał ruchem głowy na przednie siedzenia.
- To zły pomysł - Nat utrzymał swoją w tej kwestii pozycję. Matt z kolei tylko wzruszył ramionami.
MacReswell zaśmiała się podejrzanie wesoło, siadając plecami do drzwi fury.
- Wystarczy wbić ci strzykawkę z morfiną w udo, kaleczniaku. Albo trącić złamaną łapę - popatrzyła nań z politowaniem - W jednym się zgodzę. Dla mnie mógłbyś zostać tam na jezdni, wpieprzany żywcem przez pojebaną babę która już też nie żyła, a później stać się taka jak ona. Twoje ciało nie musi być w pełni sprawne motorycznie, ani wydolnościowo. Dziś kurwa próbowała mnie zeżreć górna połówka nauczycielki zarżniętej w klubowym kiblu… tylko Andrew nazywa cię przyjacielem. Nie zrobiłabym mu tego - wydęła usta z niesmakiem - Widzisz? Jeden kutafon w mundurze i ile problemów. Gdyby nie on zostałabym tam na posterunku, życie byłoby proste, nie? Cieszę się, że nie jesteśmy już sobie nic winni, Anderson. Ty też masz rację - niechętnie przyznała, łypiąc na potylicę kierowcy - Mnie pies trącał, ale jestem za kogoś odpowiedzialna. Nienawidzę gdy mi robią szach mat, wiesz? Wtedy nie mogę nawet powkurwiać dla zasady - pokręciła głową, poprawiając kłapoucha przy piersi.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 05-03-2020, 18:31   #23
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Nikt nie odpowiedział na wylew niebieskowłosej. Wewnątrz samochodu zapanowała cisza przerywana jedynie popiskiwaniem Daisy. Jechali dalej bo i nie mieli innego wyjścia. Zatrzymać się i stać w miejscu nie mogli, podobnie jak pozbawione sensu były wracanie tam, skąd udało im się wyjechać. Cztery dusze, połączone ze sobą przypadkiem i potrzebą chwili. Nieznajomi, którzy jednak wstrzymali szaleńcze tempo swojego życia po to by ocalić je drugiej osobie. Więź, jaka się przy tym zrodziła może nie była jeszcze trwałą ani pożądaną, istniała jednak i zaprzeczanie temu nie miało sensu.



Droga, którą podróżowali, była stosunkowo pusta, a przynajmniej pusta jak na standardy Londynu. I to takiego jakim być powinien, a nie tego miasta pełnego pożerających się wzajemnie mieszkańców. Na dobrą sprawę nie widać także było niczego co by wskazywało na to, że ludzie w ogóle zdawali sobie sprawę z zagrożenia. Parę razy wyminął ich samochód, raz nawet ktoś śmignął na ścigaczu. Po jednej i drugiej stronie drogi pyszniły się wpierw jednopiętrowe domki, a później przeważnie las z okazjonalną przerwą wśród drzew w postaci polany.

Gdyby nie wspomnienia, wciąż świeże i wyraźne w ich umysłach, można by uznać, że nic z tego co miało miejsce jeszcze chwilę wcześniej, się nie wydarzyło. Czy było to możliwe? To, że padli ofiarą masowej halucynacji? Biorąc pod uwagę kojący, błogi spokój, który ich obecnie otaczał, niczego nie można było wykluczyć.

Spokój ten został jednak szybko zaburzony dźwiękiem kobiecego głosu.
- Wolf, zgłoś się.
Dźwięk docierał z zamontowanych w samochodzie głośników, zaś jego źródłem było CB radio zamontowane tuż nad normalnym, które jednak póki co nie odtworzyło ani jednego utworu.
- Tu Brik, Wolf prowadzi. Jakie wieści? - Matt sięgnął po mikrofon i odpowiedział na wezwanie nieznajomej.
- Utknęliśmy na Walthamstow. Nie wiem czy uda nam się przedrzeć - padła odpowiedź, a w tle wyraźnie słychać było odgłos strzałów.
Cholera - zaklął Nat, zatrzymując się gwałtownie i odbierając mikrofon z dłoni Matta. - Kogo masz ze sobą?
- Wolf? Tonego i Mary - padło najpierw pytanie, a później pospieszna odpowiedź. - Nie udało się nam dotrzeć do Marka. Sorry Nat.
- Myśl teraz o sobie. Ric, słuchasz? - Zapytał po tym jak już zmełł w ustach nieme przekleństwo.
- Taa - odezwał się nowy, męski głos. - Jedziemy do nich. Podaj lokację - kontynuował.
- Forest road, przy Homebase - odpowiedziała nieznajoma.
- Nie oszczędzajcie amunicji. Musicie się wyrwać Su - polecił Nat. - Miejsce spotkania bez zmian.
- Jasne, Wolf. Bez odbioru - i radio ucichło.
- Lepiej ruszmy dupę - Matt przerwał ciszę. W odpowiedzi Nat odpalił silnik i ponownie wprawił samochód w ruch. Sądząc po zaciśniętej szczęce, widocznej we wstecznym lusterku, nie miał ochoty na rozmowę na temat tej krótkiej wymiany zdań.


Znaki drogowe oraz GPS kierowały ich uparcie tam, gdzie miał czekać Thompson. Wyjechali z leśnych ostępów by ponownie wylądować w miejskiej dżungli. Ilość mijających ich pojazdów zwiększyła się w sposób wyraźny, zmuszając Nata do zwolnienia. Miarowe, gniewne uderzanie palcami w kierownicę wyraźnie pokazywało jego “radość” z tego powodu.
Minęła także chwila spokoju, której doświadczyli. Mimo iż oddalili się i to znacznie, od miejsca nie tylko ich wzajemnego spotkania ale także batalii Lauren i Larsa o własne życie, od razu zauważyli oznaki powoli narastającej paniki. Południe powoli mijało, a ulice sprawiały wrażenie tych, jakie zwykło się widywać w porze powrotów z pracy. Korki były wszędzie, największe zaś na tych drogach, które prowadziły poza Londyn. Na ulicach także było więcej ludzi, w większości obładowanych siatkami z zakupami. Mijając salon O2 byli świadkami gwałtownej wymiany ciosów między pracownikami, a wyraźnie rozjuszonymi klientami. Kilka innych punktów nosiło ślady wandalizmu w postaci powybijanych szyb. Był to dowód na to, że czasami wystarczyła jedna iskra by wzniecić pożar. Nie ważne, że nie znało się pochodzenia tej iskry, a także czym konkretnie była. Wystarczyła bowiem sama plotka by z ludzi wyszły bestie.

Nat nie zatrzymywał się nawet na chwilę. Nawet wtedy gdy po tym, jak przejechał na czerwonym świetle i skosił kosz ze śmieciami wymijając korek chodnikiem, odezwały się syreny wozu policyjnego. Jechał dalej i już samo to, że panowie w mundurach nie kontynuowali pościgu poza kilka skrzyżowań, wystarczyło by zrozumieć, że jest źle.
W końcu wjechali na teren Okendon, a konkretnie północnej części. Aby dotrzeć do miejsca o którym wspomniał ponownie nieprzytomny Anderson, musieli przeciąć M25, obwodnicę, która otaczała stolicę Wielkiej Brytanii i do niedawna wyznaczała jej granice. Te czasy uległy jednak zmianie nie mogąc oprzeć się stale rosnącemu zapotrzebowaniu na domy. Obwodnicę, która tego dnia pękała w szwach. Gniewny ryk klaksonów przywitał ich na długo zanim utknęli w korku. Przez kolejną godzinę poruszali się w ślimaczym tempie, co zaczęło nadszarpywać cierpliwość ich kierowcy. Podobnie jak to, że Larsa nie dawało się dobudzić pomimo wszelkich, niektórych dość brutalnych, metod. Oddech Andersona był słaby i urywany. Jego skóra blada i chłodna w dotyku. Pokrywający ją zimny pot także nie wróżył niczego dobrego.

W końcu przebili, chociaż nie bez udziału snajperki Nata, który w końcu nie wytrzymał i ruszył poboczem, a tych którzy mieli w tej kwestii jakieś ale częstował widokiem czarnego wylotu lufy. Mężczyzna wcisnął gaz do dechy i zjechał z drogi na rozciągające się dookoła pola.
- To nie wygląda dobrze - oświadczył Matt. GPS kierował ich bowiem dokładnie w kierunku unoszącym się ku niebu kłębom dymu. Gdy podjechali bliżej zobaczyli także powód tego dymu.


Był to duży, elegancki dom otoczony murem. Płomienie strzelały wysoko w górę, pożerając jego wnętrze i dach. Słychać było ich wycie, niczym żywej bestii, która dobrała się do bezbronnej ofiary.
- Mam nadzieję, że to nie o ten dom wam chodzi - stwierdził ponuro Matt. Potwierdzenia jednak uzyskać nie byli w stanie bowiem Lars, jedyna osoba która wiedziała dokładnie gdzie znajdowało się miejsce w którym Thompson miał czekać, nadal nie odzyskał przytomności.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 08-03-2020, 14:47   #24
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=J8WpvQ5cfHM[/MEDIA]

Zawsze wiadomo, co myśli pies. Są cztery możliwości: może być wesoły, smutny, zły albo czujny. Intencje jego zachowania są proste, kierują nim instynkty i potrzeby - te najprostsze, bez zbędnej sofistyki, mamienia albo stwarzania pozorów. Psie oczy nie potrafią kłamać, odbijając świat poprzez pryzmat bezwarunkowej miłości, ciepła i wierności, której ludzki gatunek mógł im jedynie zazdrościć. Pies słucha i wykazuje zainteresowanie, nawet jeśli nie do końca rozumie słowa. Ma gdzieś czy jest się bogatym czy biednym, idiotą czy geniuszem, ekstrawertykiem otoczonym przyjaciółmi, czy połamanym życiowo introwertykiem. Dla niego liczył się sam człowiek, dzięki instynktowi przejrzeć potrafił każdą, nawet najdoskonalszą maskę-nawet tę, której ludzki właściciel nie odklejał od twarzy przez długie miesiące bądź lata.
Psy miały coś w sobie, Lauren nie umiała tego nazwać. Czynnik ów sprawiał, że jej dłoń odruchowo gładziła łaciaty kark, a z każdym pociągnięciem skóry po miękkiej sierści, z niebieskowłosej głowy ulatywała część złości, zupełnie jakby wraz z drobinkami psich kłaków w powietrze wędrowały przylepione do niej negatywne myśli i troski.
Pozostało zmęczenie, sypiące w oczy piekące drobiny piachu… rezygnacja, przygniatająca barki coraz mocniej. Wędrowały niżej i niżej, aż Irlandka miała wrażenie, że nigdy więcej nie da rady podnieść się do pionu. Zostanie w tym aucie, cokolwiek miałoby się stać - statyczna figurka wpatrzona w surrealistycznie sielankowy obraz za oknem; głaszcząca kark obcego psa i z królikiem schowanym pod rozpiętą bluzę.
Obok nich unieprzytomniał się Andreson, z przodu zaś siedziała dwójka obcych mężczyzn którym MacReswell zawdzięczała ratunek z opresji. Gdyby nie oni utknęłaby z rannym trepem, zwierzyńcem i bagażami na zadupiach Londynu, całkiem niedaleko strefy zamieszek, a ich szansa na ratunek byłaby bliska temperatury zera absolutnego… a tak?
Jechali wygodnie terenowym, zwrotnym autem, rozsiadając po pańsku na tylnej kanapie. Pozwolono im skorzystać z zapasów medycznych, wieziono na miejsce docelowe spotkania z Thompsonem.
Zaopiekowano parą znajd i małym zwierzyńcem, wyplutym gdzieś na asfalt między domami, wrakami oraz powszechną krwiożerczą paniką.
Obraz za oknem zmieniał się, szydząc sobie z podróżnych idylliczną otoczką sennych peryferii wielkiego miasta. Sprawiał wrażenie, że wszystko co wydarzyło się od rana dewaluowało do roli sennej mary.
Irlandce też coś się śniło zeszłej nocy, odległej w czasie niczym początek ery mezozoicznej - koszmar innego czasu, innego miejsca i przestrzeni… i gdy myśli kobiety zwolniły, rozluźniając napięte przez ostatnie godziny mięśnie karku, ze szczekaczki gruchnęły hiobowe wieści.
Cóż, hiobowe z pewnością dla Matta i Nata. słysząc krótką, nerwową wymianę zdań, Lauren zaczęła się mentalnie przygotowywać do nagłej ewakuacji na ulicę, ba!, zaczynała już kombinować jak, u licha, poradzi sobie z zemdlonym Larsen, Daisy i cała resztą, gdy preppersi pojadą ratować swoich, wszak tak działał ludzki świat, prawda? Najpierw dbało się przede wszystkim o swoich, pozostali schodzili na dalszy plan - w tym irytujące, sarkastyczne i rozchwiane emocjonalnie baby z tendencjami samobójczymi.
O dziwo tak się nie stało, nikt nie wygonił ich ani nie wykopał na pobocze. Wciąż jechali we czwórkę zamknięci w klatce ciężkiego, nerwowego milczenia. Nikt nie wykazywał ochoty na konwersacje, dialogi i wspólne zapoznanie. Kazdy miał swoje zmartwienia, nadzieje i strachy.
Jedyna kobieta w bryce, obwarowana żywym inwentarzem, nie odrywała wzroku od okna przez praktycznie całą trasę. Pokazywała dobitnie że nie ma ochoty choćby na patrzenie na pozostałych, ignoruje ich i mogą dla niej nie istnieć - wymówka idealna.
Taka, dzięki której nie widać strachu i rozpaczy wyzierających spod maski opanowania; dyskretnie przecieranych oczu, i przełykanej nerwowo śliny. Dzięki milczeniu szło udawać, że ma się wszystko w dupie - głos nie zdradzał braku opanowania, słabości.

Okazywanie słabości, przyznanie do niej byłoby dla Lauren gorsze niż policzek wymierzony piłą mechaniczną. Gdy świat się walił, a zasady kreujące społeczeństwo legły w gruzach, słabe jednostki warte były co najwyżej pogardy.Zresztą nie chciała się odsłaniać przed obcymi, bo Anderson pozostawał po drugiej stronie lustra.
Szczególnie ten cały Nat aka Wolf nie dawał jej spokoju. Wyjmując diablo przystojną gębę, chodziło o rzecz iście prozaiczną - siedząc przy kimś, kto jest miły i taktowny, bardzo ciężko jest pamiętać o tym, że nic z tego co mówi, nie jest prawdą, że nic nie jest pomyślane szczerze.
Każdy grał, zgrywał się i próbował ugrać coś dla swojej sprawy. Co konkretnie - wiedza o tym niestety przychodziła z czasem i często… po czasie.
Tak jak wydawać się mogło że zajechali pod wskazany adres, gdzie zamiast powitania czekał ich widok płonącego domu.
Wystarczył jeden rzut oka aby Lauren poczuła się potwornie zmęczona, na granicy wręcz śmiertelności. Usta jej zadrżały, obraz przed oczami na moment ponownie stracił ostrość, gdy spoglądała na piekło szalejące po ceglano-betonowym parkiecie.
Chyba właśnie wtedy w pełni pojęła i zrozumiała paskudną prawdę: nigdy nie wróci do domu. Tkwiła w świecie fantazji, omamów. Udawała twardą, lecz w głębi duszy łudziła się na happy end i powrót do dawnego życia. Życia, które będzie na nią czekać z otwartymi ramionami… pustego mieszkania wypełnionego ciemnością, zimnem i starą sierścią. Alkoholem zalewającym depresję i samotność. Narkotykami tłumiącymi wyrzuty sumienia, tęsknotę oraz całą gamę lęków. Dotychczasowa egzystencja zakończyła się tego poranka, już nic nigdy nie będzie takie samo.
Z trudem oderwała wzrok od szyby, prześlizgując nim po wnętrzu fury. W przeciwieństwie do niej inni mieli powód aby żyć. Nie potrzebowali szukać wymówek że kimś się opiekują, a ona?
Bez tych paru kłębków futra i łusek Lauren MacReswell stawała się idealnie zbędna i niepotrzebna. Panna Nikt, po której pustka nie będzie nikomu znaczącemu ciążyć.
- To… pewnie tu - stęknęła głucho, po czym przełknęła gorzką, kolczastą kulę dławiącą gardło od środka i zgrzytnęła krótko zębami. Nabrała powietrza i zamknęła oczy. Dłoń automatycznie powędrowała za pazuchę, wyciągając stamtąd królika i klamkę. Dotyk chłodnej stali pomógł zebrać się do kupy, wszak nie mieli czasu na rozklejanie.
- Spróbuj podjechać z drugiej strony - powiedziała do kierowcy, otwierając oczy w których kryło się coś nieokreślonego. Jakby zimna furia lub z trudem powstrzymywana żądza mordu, połączona z mroczną obietnicą długiej i bolesnej śmierci. - Dajcie mi namiary na wasze cb radio, jeśli ktoś tam przeżyje, dam mu je to się ustawicie po odbiór Andersona. Moja torba jest wasza: leki, żarcie. - przeładowała broń, w kieszeń kurtki wcisnęła paczkę amunicji - Nat wyglądasz na honorowego gościa, daj mi słowo że wypierdolicie moją rodzinę tam, gdzie przynajmniej będzie bezpiecznie.
- Ona znowu swoje
- westchnął Matt, sięgając do schowka na rękawiczki by wyjąć z niego pojedynczy batonik czekoladowy, który następnie został otwarty i wsunięty w usta.
- Podjedziemy z drugiej strony, jak sobie życzysz - zgodził się Nat, nie skomentował jednak dalszej wypowiedzi kobiety tylko skręcił kierownicą by naprowadzić samochód na widoczną z boku drogę.
Znaleźli się na niej chwilę później bowiem kierowca wcale nie oszczędzał wozu. Nie było widać ani straży pożarnej ani żadnych służb porządkowych. Sąsiadów też nie było, jeżeli nie liczyć dziewczynki na różowym rowerze, która stała w pewnym oddaleniu od płonącego domu i usilnie próbowała nawiązać kontakt przez swój wyraźnie nie współpracujący telefon. Gdy ich dostrzegła, pomachała ręką, schowała szybko telefon do kieszeni spodni i postawiwszy rower na stópce, ruszyła w ich kierunku.


Nat zatrzymał się po paru metrach pozwalając jej podejść do opuszczonej do połowy szyby.
- Próbowałam dodzwonić się pod 999 ale nie mogę nawiązać połączenia. Możecie spróbować? Nie wiem czy ktoś jest w środku ale na podjeździe stoi czarne audi, więc… - mówiła szybko, wyrzucając z siebie słowa które brzmiały dość dorośle jak na osobę w jej wieku.
- Telefony nie działają i wątpię by ktoś przyjechał. Nie powinnaś być w domu? - Zapytał Wolf, bardziej się skupiając na bezpieczeństwie małej niż na tym co się działo z domostwem.
- Mieszkam niedaleko - odpowiedziała, nieco urażona. - Nie powinniśmy czegoś zrobić? Tam naprawdę może ktoś jeszcze być, a nie wszystkie części domów zajęły płomienie - spojrzała błagalnie najpierw na Nata, a później na pozostałych, dłużej wzrok zatrzymując na Lauren.
- Sprawdzimy - wtrącił się Matt, otwierając drzwi i wyskakując z samochodu.
- Lepiej tu zostań - dodał Wolf, zwracając się do małej ale także pośrednio do Lauren.
Różnokolorowe oczy spojrzały w jego stronę, wiercąc kark czystą złością, gdy kobieta bez słowa otworzyła drzwi, wypakowując się na zewnątrz. Nabrała powietrza, na moment rozluźniając szczęki.
- Jak ci na imię? - popatrzyła na dziewczynkę.
- Sara Parker - przedstawiła się. - Mój dom znajduje się tam - wskazała na drugi koniec drogi. - Za kościołem.
- Nie powinnaś być w szkole? - zapytał Nat, także wychodząc z auta. - To chyba nie jest okres wakacyjny.
- Powinnam ale dziś nie mamy zajęć z powodu dnia treningów nauczycieli - wyjaśniła, przygryzając wargę. - Właściwie to powinnam siedzieć w domu ale internet nie działał i nawet coś z telewizją się stało i w końcu nie było nic do roboty - wyjaśniła, wyraźnie się przy tym tłumacząc i zapewne oczekując nagany.
- Widziałaś coś nietypowego? Nieznajomych albo znajomych, którzy się dziwnie zachowywali? - zamiast tego otrzymała kolejne pytanie od Nata.
- Nnie… - wydukała, wyraźnie zdziwiona. - No chyba że liczyć pana Edwarda, który zajmuje się porządkiem przy kościele. Chyba… Chyba wypił trochę za dużo bo tak się dziwnie zataczał jak go mijałam w drodze tutaj - wyjaśniła.
- Jestem Lauren - kobieta zmusiła się do uśmiechu, spoglądając na dziewczynkę. Przyjrzała się jej przez krótki moment, nim nie wskazała na wnętrze bryki - Mam prośbę, zobaczymy czy trzeba tam komuś pomóc, a tym bądź taka dobra i zaopiekuj się przez ten czas… to Daisy - pogłaskała psa po głowie - Tam obok jest Churchill i Edgar. Trzymaj się daleko od ognia i… - sapnęła, wracając wzrokiem do pożaru - Poczekaj, uważaj i nie hałasuj.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale jedyne co to pokręciła głową, celem odegnania czarnych myśli. Audiola… brzmiało znajomo. widziała taką furę całkiem niedawno.
Opuszczając podjazd domu Andrew: cholernego gliny, pieprzonego gogusia i pana idealnego. Tego, którego wzrok przyszpilał ją do szafki w kuchni. Któremu wbrew całej logice świata… chyba na niej zależało, z niewiadomych przyczyn i wbrew sprzeciwowi po stronie irlandzkiej. Przypomniała sobie wyraz jego twarzy, kiedy na nią patrzył, a jej ciało automatycznie ruszyło do przodu.
- To fura Thompsona - mruknęła do Nata, mijając go ze wzrokiem wbitym w płonący budynek. Ogień trawił posesję, tak jak w popiół obracały się kolejne nadzieje.
Andrew… cholerny Andrew Thompson. Zimno rozlało się kobiecie wewnątrz piersi, nogi zerwały do biegu. Czy to smutek nas ogarnia, kiedy piękne wspomnienia kruszeją, gdy wraca się do nich pamięcią, bo wspomniane szczęście nie wynikało z prawdziwej sytuacji, ale z obietnicy, która nigdy nie została dotrzymana?
Samochód faktycznie wyglądał dokładnie jak ten, który stał przed domem Thompsona gdy zbierali się do wyruszenia w drogę. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte. W środku nie było nikogo chociaż Lauren zauważyła ślady krwi na tylnej szybie oraz porzucone opakowanie po bandażu. Na żwirowym podjeździe, tuż przy tylnych drzwiach wozu leżał biały kwadrat opakowania po gazie.
Sam dom, jak widać było już z oddali, stał w płomieniach. Wejście frontowymi drzwiami nie wchodziło w grę. Paliła się jednak tylko część środkowa i ta po prawej, przez co lewa część domostwa pozostawała, póki co, wolna od płomieni. Nie znaczyło to jednak, że była wolna od dymu, ten bowiem zdawał się być wszędzie. Matt, który dotarł tam wcześniej, kierował się właśnie w stronę jednego z wysokich okien, po lewej stronie. Poza nim nie było nikogo. Nat bowiem wciąż tkwił przy samochodzie, najwyraźniej udzielając małej dodatkowych instrukcji lub też zadając kolejne pytania.

MacReswell patrzyła zahipnotyzowana w jasny prostokąt opatrunku nim nie podniosła go odruchowo, mechanicznie wręcz. Nie wyciągaliby apteczki, gdyby ktoś z nich nie został ranny. Na kogo padło: Andy, Simon? Fatima poradziła sobie z tym, czy już nie żyła.
Drugi rzut oka po okolicy utwierdzał w przekonaniu, że ktokolwiek oddychał, prawdopodobnie znajdował się w domu.
- Rrrrwa… - Irlandka sarknęła, a głowa znów wystrzeliła jej na boki, przeglądając okolicę. Ogień i dym, żar i duszne piekło do spółki z trującymi oparami płonących materiałów pochodzenia syntetycznego. Wchodzenie na pałę równało się dołączeniu do ofiar… znaczy się laureatów Nagrody Darwina. Potrzebowali ochrony, czegokolwiek sensownego co choć odrobinę zmniejszy ilość wdychanego dymu, zanim nie zaczadzieją na dobre.
Wzrok Lauren prześlizgiwał się po murze, idealnie przystrzyżonym trawniku, klombie z wiecznie zielonymi drapakami, aż trafił na maleńką miskę z wodą, będącą mikrą fontanną dla ptaków, bo kto bogatemu zabroni, kurwa jego mać.
Z nową werwą technik rzuciła się sprintem w tamtą stronę, po drodze zdejmując z grzbietu kurtkę, bluzę i podkoszulkę, aż została w samym staniku. Bluza i kurtka wróciły na jej grzbiet, koszulkę nadgryzła i przerwała na dwoje, oba kawałki materiału mocząc obficie w wodzie. Tak zaopatrzona wróciła pospiesznie do Murzyna.
- Przyda się - wcisnęła mu mokrą szmatę, drugą wiążąc dookoła nosa i ust.
Odebrał od niej fragment materiału i przytknął go sobie do ust, a następnie skorzystał ze swojego glocka by uderzyć rękojeścią w szybę. Kilka chwil później okno stanęło otworem. Matt nie marnując czasu wkroczył do środka jako pierwszy. Zanim jednak Lauren zdołała do niego dołączyć, pojawił się Nat, który najwyraźniej skończył już zawracać dupę dziewczynce i postanowił w końcu dołączyć do akcji ratunkowej.
- Jeżeli ktoś przetrwał to niemal na pewno już ich lub jego tu nie ma - oświadczył. - Sara powiedziała że widziała wóz podobny do naszego i trzy motocykle jakąś godzinę temu - poinformował, podając kobiecie maskę przeciwgazową w wersji zwykle używanej przez rowerzystów muszących na co dzień znosić wydzieliny z rur wydechowych. - Powinno być lepsze od tej szmaty - wskazał na trzymany przez nią materiał. - Pójdę sprawdzić tyły - dodał. - Nie szarżuj.
I ruszył w stronę tyłu budynku, zapewne by odszukać inne wejście, które skróci czas przebywania w płonącym domu do minimum.
- Tu nie ma nikogo - Matt pojawił się z powrotem w oknie. - Wchodzisz czy czekasz na jakieś objawienie?
Dziękowanie przychodziło trudno, odpowiednie zgłoski opornie przechodziły przez gardło, aż wreszcie utknęły gdzieś w jego głębi zanim wydobyły się dźwiękiem poza usta.
- Audiola musi mieć gaśnicę przyda się - Irlandka powiedziała w ramach podziękowań, biorąc maseczkę, a gdy jeden problem zniknął, pojawił się drugi. Tym razem po drugiej stronie muru.
- Jakbyś zamiast symulować przy oknie wziął się do roboty, nie zagradzałbyś mi drogi - fuknęła do Matta, zarzucając kaptur na głowę. Dość włosów straciła jednego dnia.
- Masz latarkę? Bliżej pożaru będzie jeszcze mniej przyjemnie.
Mężczyzna wyjął z kieszeni smartfona i pomachał jej nim przed nosem.
- Teraz chyba każdy ma - odpowiedział, cofając się z powrotem w głąb pomieszczenia. Lauren podążyła za nim by znaleźć się w niewielkim pokoju, który najwyraźniej służył właścicielowi za biuro. Stało tu ciężkie biurko, na którym leżał zamknięty laptop. Pod ścianami stały regały pełne książek o zagadnieniu prawniczym. Nie zabrakło także wygodnego fotela. Wszystko to tonęło w dymie, który do wnętrza docierał przez otwarte drzwi. Po ich przekroczeniu trafili na otwartą przestrzeń będącą częścią holu. Naprzeciwko widzieli płomienie pełzające po ścianach, liżące schody prowadzące na piętro, a także kotłujące się pod wysokim sufitem.
- Niedługo runie - poinformował Matt, odsuwając na chwilę mokry materiał od ust i nosa tylko po to by ponownie je nim zasłonić. Skierował swoje kroki w stronę otwartych, podwójnych drzwi prowadzących na tyły domu. Lauren słyszała jak budynek jęczy i strzyka pożerany żywcem przez wydający z siebie wściekły ryk ogień. Był niczym bestia, która nie mogła nasycić się swoją ofiarą i której radość sprawiało zabijanie i słuchanie jęków swej ofiary. Biorąc pod uwagę to, jak szybko pożar się rozprzestrzenia, musiał mieć coś naprawdę pysznego do jedzenia. Być może ktoś pomógł mu w narodzinach i zadbał o to by nie brakło mu pożywienia. Nigdzie jednak nie widać było żywej duszy, którą można by uratować. Także w salonie, znajdującym się na tyłach, nie widać było ani żadnych ciał czy to martwych czy kurczowo trzymających się życia.
Gdzie podziali się pasażerowie czarnego Audi, zaparkowanego na podjeździe? Czy uciekali gdzieś dalej, a może już nie żyli? Chyba że wciąż tkwili gdzieś w cholernej ruderze, zablokowani i bez możliwości ucieczki.
- Mieli rannego - MacReswell zdawała się nie słyszeć ostrzeżenia, mimo że pot lał się jej po plecach i czole, a każdy głośniejszy trzask okolicy sprawiał, że na ułamek sekundy stawało jej serce. Musiała iść, sprawdzić, mieć pewność, że tym razem nie zawiedzie Thompsona. Ten jeden cholerny raz.
- Potrzebowali miejsca bezpiecznego, łatwego do zabarykadowania - dodała, wychodząc na prowadzenie ich podwójnego peletonu - w kuchni zwykle jest woda i coś do ewentualnej amputacji. W piwnicy łatwo się zatrzasnąć i zabarykadować. Może są tu gdzieś, podduszeni i… - zrobiła przerwę, stając w miejscu. A potem nagle wrzasnęła na całe gardło - Andreeeew!!! Andy jesteś tu?!!
Odpowiedziała jej cisza, a przynajmniej cisza świadcząca o braku żywej osoby zdolnej na jej krzyk odpowiedzieć, bowiem dom wcale cichym nie był.
- Nie wiem czy uda się nam dostać do kuchni - Matt wyraził swoje powątpiewanie, po czym zaniósł się kaszlem i szybko ponownie przyłożył materiał do ust. - Nie wygląda na to by ktokolwiek tu został. Przynajmniej żywy - dodał jednak po chwili, kierując się w stronę widocznego za oknami ogrodu. Starał się iść nisko pochylony żeby jak najmniej dymu dostawało się do jego organizmu. Widać było gołym okiem że dużo dłużej nie wytrzyma tego zwiedzania, a przynajmniej nie wytrzyma bez wyrządzania sobie samemu krzywdy. Gdzieś z boku, po prawej, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Do tamtej części budynku prowadziły drzwi, w tej chwili zamknięte, spod których wydobywały się gęste, czarne kłęby dymu. Po lewej salon przechodził w część poświęconą regałom z książkami i stojącemu pośrodku pustej przestrzeni fortepianowi.
Szkło potłukł Nat, czy piekło od wysokiej temperatury? - dobre pytanie. Drugie równie dobre brzmiało: co jeśli szkło zostało stłuczone przez jednego z upiornych kanibali?
Z drugiej strony ktoś ogień podłożył specjalnie, może nawet po to, aby zjarać potwory czające się w środku.
- R..rkkhh..rkhhrrrwa mać - Lauren zaklęła między atakami kaszlu, garbiąc się podobnie jak towarzysz. Czas im się kończył, ona jednak nie umiała odpuścić; nie dawała rady się odwrócić i odejść ot tak. Szarpnęła więc klamkę drzwi, odskakując z jękiem, gdy uderzyła w nią ściana gorąca, widok jasnych płomieni tańczących na meblach jadalni i dalej kuchni. Ilość dymu wzrosła, zintensyfikowała się też jego zjadliwość.
- Idź stąd! Khe...khe… znajdź… khe… Nata! - wykaszlała za plecy, samej zostając na miejscu. Mrużąc oczy w próbie przebicia wzrokiem mieszaniny dymu oraz żaru, wyciągnęła broń. Dała radę zrobić raptem parę kroków w jadalni, nim ostatecznie nie pokonał jej gorąc, zmuszając do osłonięcia twarzy ramieniem i cofnięcia. Rekonesans przyniósł łut pocieszenia - zlew wyglądał na czysty, bez śladów krwi. Albo tak się jej zdawało, bliżej podejść nie mogla. Pokonując suchość w ustach, zagryzła dolną wargę, podnosząc broń wyżej i przymierzyła się do strzału. Drganie powietrza zniekształcało perspektywę, piekące i łzawiące oczy też nie ułatwiały sprawy, lecz kobieta strzeliła, próbując celować w baterię kranu tkwiącą tuż nad metalem zlewu.
Strzał okazał się nad wyraz udany. W górę wystrzeliła fontanna wody, natychmiast przekształcając się w białą chmurę gorącej pary, która zaatakowała Lauren, zmuszając ją do wycofania się z jadalni i zamknięcia drzwi. Zapewne za jakiś czas będzie się dało tam wejść ponownie, jednak na pewno nie w tej chwili. Skóra twarzy piekła ją niemiłosiernie, sygnalizując możliwość poparzenia. Atrakcji wszak nigdy nie było zbyt wiele. Kolejne szyby poddawały się gorącu lub też działaniom ludzkim. Dźwięk ich rozpadu docierał bardzo wyraźnie do uszu Lauren, podobnie jak wściekły syk pary. Matt, stojący przy oknie, machał w jej stronę sygnalizując że najwyższa pora by wynieśli się z płonącego budynku. W końcu do jadalni dało się też dotrzeć od strony ogrodu, nie było zatem potrzeby by tkwić w spowitym dymem salonie.
“Jeśli to przeżyję, kupuję koszulkę <BHP-nie słyszałam>” - przez łepetynę Irlandki przemknęła ironiczna myśl, windująca humor ze dwie stopy wyżej. Wciąż pozostawała to strefa smolistej czerni, lecz jakoś łatwiej przyszło wziąć kolejny oddech. Mając nadzieję na chociaż krótkie przemycie twarzy w fontannie, wycofała się całkiem do salu, a następnie pod okno okupowane przez Matta.
- Co tu robisz?! Leć do kumpla - wysyczała, gramoląc się na drugą stronę budynku. Przed oczami miała miskę z wodą dla ptaków… tak idealnie zimną i mokrą. Nic tylko zanurzyć w niej gębę… a potem poszukać w torbie panthenolu.
- Dobrze wyglądasz - sarknął w odpowiedzi Matt, opuszczając wnętrze domu jako ostatni i ruszając na poszukiwanie Nata. Lauren dotarła zaś do wody przeznaczonej dla ptactwa. W odbiciu jakie ukazało się w tafli ledwie była w stanie rozpoznać samą siebie. Jej twarz pokrywała warstwa czarnej mazi, tam zaś gdzie jej nie było, pyszniły się czerwone plamy skóry podrażnionej przez atak pary. Miała właśnie zanurzyć dłonie w zapowiadającej się na przyjemnie chłodną wodzie gdy od strony drogi dotarł do niej pełen przerażenia krzyk dziewczynki.
Brudne od sadzy łapy wylądowały w sadzawce, niestety tylko one. Głowa Lauren uciekła tam, gdzie źródło hałasu, a przynajmniej takie miała wrażenie. Wiedziała o jednej dziewczynce w okolicy - tej pilnującej futrzanej rodziny.
- Kurwa mać - jęknęła, darując na razie mycie. Po raz kolejny w przeciągu ostatniego kwadransa wystartowała jakby ją przypalali tym razem na plecach, zamiast na gębie, prosto do porzuconego auta… co jeśli Andreson padł i się zmienił?
“Żyj kurwiu, żyj kurwiu, żyj kurwiu, żyj kurwiu…” - jęczała w myślach, odpychając najgorsze scenariusze. Przecież tępy chuj był jej absolutnie obojętny, mógł zdechnąć i… i…
I najwyraźniej dokładnie to zrobił, chociaż jak zwykle, postanowił przy tym zagrać Lauren na nerwach i ani myślał pozostać martwy. Przynajmniej nie całkiem. Gdy tylko samochód Nata znalazł się na widoku, dostrzegła że w jego wnętrzu rozgrywa się paniczna walka. Drzwi prowadzące na tylne siedzenie były otwarte od strony, którą jeszcze niedawno zajmowała. Sara starała się bardzo usilnie wyrwać z uścisku Larsa, który jednak ani myślał wypuścić ją na wolność. Daisy biegała wokół samochodu co chwilę przystając i warcząc. Nigdzie nie było widać królika.
Tyle, jeśli chodzi o dowiezienie rodziny w jednym kawałku - więcej na przemyślenia nie było czasu. Scena rozgrywająca się wewnątrz fury sprawiła, że w ciele Irlandki ścięła się cała krew, zmieniając w płynny sorbet przepychany żyłami tylko dzięki panicznej pracy pompującego go serca.
- Lars… - wyszeptała niemo, usta jej zadrżały. Było za późno… nie dowiozła go do Thompsona, jedynie sprowadziła śmierć, w ostatnich minutach przytomności nie szczędząc mu cynizmu i oskarżeń, wypluwanych nienawistnie z pyska jadowitej żmii.
- Anderson… - przełknęła ślinę, a jej ręka wymacała zatkniętą za pas broń.
Tym razem nikt nie wyręczy kłopotliwej kobiety w tym najgorszym z obowiązków, bo to był obowiązek. W odwrotnej sytuacji miała nadzieję, że jej również ktoś podaruje łaskę.
- Anderson - powiedziała spokojniej, z całych sił odpychając od siebie widmo jego dotyku, smaku ust. Zapachu Armani Code, wymieszanego z żelazistą wonią krwi i świeżo zaparzonej kawy.
- Anderson! - wydarła się, udając że głos wcale się nie załamuje, gdy korzystając z ostatniej deski ratunku, zawołała go po raz ostatni. Alternatywę trzymała w spoconej dłoni.
Głowa mężczyzny odwróciła się w kierunku źródła nowego hałasu. Jego oczy były puste, a przynajmniej nie było w nich widać cienia inteligencji. Sara skorzystała z tej okazji i szarpnęła się mocniej, w efekcie czego wylądowała na zewnątrz wozu, w pyle drogi. Z jej ust wyrwał się okrzyk bólu, najpewniej skaleczyła się lub nawet coś sobie złamała. To jednak w tej chwili nie było istotne. Anderson szarpnął głową, ponownie zmieniając centrum swojego zainteresowania, którym na powrót stała się dziewczynka. Jego ciało poruszyło się w ewidentnej próbie podążenia jej śladem. Wtedy też całą okolicą wstrząsnął huk wystrzału.
Silne, postawne ciało znieruchomiało, tym razem już na zawsze. Zamarł w pół czołgającego ruchu, ze wzrokiem wciąż wbitym w mały, potargany cel zalegający na chodniku, praktycznie tuż na wyciągnięcie ręki. Dużej dłoni, o sękatych kłykciach i zgrubiałych opuszkach kogoś, kto z fizyczną pracą nie rozstawał się od lat.
Znieruchomiała potargana, posiniaczone głowa, przyszpilona do kanapy obcej fury małym fragmentem obcej materii. Wystarczyło tak niewiele, aby zakończyć ludzkie życie… ot mała ołowiana mucha, przewiercająca czaszkę jakbyta była zaledwie styropianową atrapą.

Niecałe pół metra od niej znajdował się mroczny, zimny wylot lufy. Dymiła przez krótki moment, nim nie wystygła i nie zasnęła, gotowa obudzić się kiedy ponownie śmierć zażyczy sobie trybutu - fakt ów był bardziej niż pewny, jedyną niewiadomą pozostawały czas oraz miejsce ponownego przebudzenia broni, trzymanej przez dłoń zupełnie inną niż spoczywająca na skórzanej kanapie jeepa.
Uzbrojona łapa należała do gatunku wąskich, niewielkich. Umorusane sadzą palce zaciskały kurczowo ciężkie narzędzie mordu, póki powoli ramię nie powędrowało w dół i tam znieruchomiało, celując wylotem lufy w chodnik obok uwalanych błotem, krwią i sadzą górskich butów.
Irlandka miała wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu, wyjmując ich spoza linii biegu wydarzeń, pozwalając trwać w nieskończenie długiej sekundzie, gdy resztki marzeń opadają, zostawiając po sobie jedynie ból i sprzeciw.
Lars Anderson i Lauren MacReswell - ofiara i kat.
Kat nie umiejący poruszyć choćby pojedynczym mięśniem, zamarły razem z czasem i ciałem na kanapie. Tym samym, które jeszcze nie tak dawno wstecz tętniło życiem, energią. Nieznośną butą, profesjonalizmem. Ciepłem, tajoną irytacją rozdymającą nozdrza.
Przeżył niejedno, niejedno widział. Znał się na swojej robocie, był ostrożny na tyle, aby przetrwać ponad trzy dekady dającego wycisk życia… a potem na swojej drodze spotkał niebieskowłosą Irlandkę, najgorszy z możliwych omenów.
- T… ty chujku - kobieta wyszeptała łamiącym się głosem, a podejście bliżej do teraz już regularnego trupa, przerastało jej możliwości motoryczne na ten moment. Paskudną, wieczną chwilę, gdy przypominała sobie wszystkie uszczypliwości, złośliwości, szpile i strzyknięcia jadem, wysłane w stronę cholernego trepa w przeciągu paru ostatnich godzin.
Wreszcie nogi w kolanach odmówiły współpracy, MacReswell wylądowała na nich tuż obok otworzonego auta. Czując że zaraz albo się rozpłacze, albo zwymiotuje, albo ucieknie z krzykiem, ścisnęła dłoń martwego ten ostatni raz.
- Przepraszam… - dodała, mrugając z szybkością karabinu. Odetchnęła raz, drugi i trzeci, nim w końcu nie odwróciła się, aby przez ramię spojrzeć na Sarę.
- Nic ci nie jest? Bądź tak dobra i weź Daisy, a potem poszukaj Churchilla, dobrze? Nie mógł odkicać za daleko. Ja… - potrzebowała kolejnych dwóch oddechów i przełknięcia śliny, aby dokończyć. I tylko po umorusanych czernią policzkach toczyły się dwie strugi, żłobiące w brudzie jaśniejsze ścieżki od oczu po żuchwę -... wyciągnę ciało, nie… nie może tak tu leżeć. Znajdź moje zwierzaki, to ważne.
Dziewczynka jednak nie ruszała się, patrząc z niedowierzaniem to na trupa, to na kobietę, która była powodem tego, że trup ów leżał teraz na kanapie.
- Ty… ty - zaczęła się jąkać, a następnie nagle, niemal jednym ruchem podniosła się na nogi i rzuciła do ucieczki. Słowa Lauren najwyraźniej w ogóle do niej nie dotarły. Liczył się tylko czyn. Ten zakazany czyn, którego się dopuściła. Nie miało znaczenia, że najpewniej uratowała małej życie. W jednej chwili zmieniła się bowiem z kogoś, komu względnie można zaufać w kogoś, kto jest śmiertelnym zagrożeniem. Z boku drogi, na chodniku, w promieniach słońca lśnił jej różowy rower. Porzucony, zapomniany i najwyraźniej, na obecną chwilę, niechciany.
Nagle kobieta poczuła jak czyjeś dłonie zaciskają się na ramionach, a następnie siłą stawiają ją na nogi.
- Lauren? Lauren! - usłyszała swoje imię wypowiedziane najpierw ostrożnym, a później zaniepokojonym głosem. Jednocześnie owe silne dłonie zaczęły ją odwracać aż stanęła oko w oko z widokiem umięśnionego, opalonego ciała. Nagiego ciała, a przynajmniej nagiego do pasa. Nat, do niego bowiem należał ów głos, przyciągnął ją bliżej nie zwracając uwagi ani na trzymany przez nią pistolet ani na to, że pokrywała ją warstwa sadzy.
- Spokojnie, mała - mówił dalej, ściszając głos do przenikającego do szpiku kości mruczenia, które docierało do niej gdzieś na wysokości ucha po czym spływało dalej. - Już po wszystkim. Teraz będzie mógł odpocząć. On by tego chciał - zapewnił ją z pewnością brzmiącą w każdym słowie. Całkiem jakby go znał, jakby spędził z nim długie lata, jakby byli kumplami. Jego ręce puściły ją, a w zamian została otoczona ramionami i przygarnięta tak, że jej policzek został niemal zmiażdżony poprzez wciśnięcie w odsłoniętą, skrywającą wyćwiczone mięśnie, skórę. Była ciepła i pachniała ogniem, dymem i czymś jeszcze. Drzewem, trawą i wiatrem.
Kojarzyła się dobrze, bezpiecznie. Wystarczyło zamknąć oczy aby dostrzec pod drugiej stronie powiek mały dom pod Dublinem, otoczony sadem i murem z kamieni. Ciepłe wieczory na wrzosowisku, spędzone z kubkiem herbaty i wzrokiem wbitym w ognisko.
Albo chodziło o tembr głosu, lub zwykłą obecność drugiego człowieka, przez jaką… bądź dzięki jakiej poczuła się naraz bezbronna niczym mała dziewczynka.
Od rana zamordowała z zimną krwią już parę osób, zwalając te czyny na karb epidemii, walki o przetrwanie.
Tak można było, ba!, trzeba było - aby się dostać do broni, po leki, do Thomspona…

Miliony wymówek, czym jednak pozostawał ten sam i podobnie rył zwoje mózgowe kogoś, kto do tej pory nikogo nie pozbawił życia.
Wszystkie te przypadki - i Mary Ann Watson i Morris przed komisariatem, dwójka na komisariacie…później traciła rachubę, lecz nic nie przygotowało na to, co stało się teraz. Poszło szybko: wymierzyć, nacisnąć spust i strzelić. Konsekwencje ciągnąć się miały póki w irlandzkiej piersi pozostanie oddech.
- Nie wiem... czego by chciał… chciał żyć - przyznała łamiącym się głosem. Stała skamieniała, póki pomruk i dotyk nie przebiły ostatniego pęcherza z butą. Wtedy też pistolet wypadł jej z dłoni, a ona sama wczepiła się rozpaczliwie, panicznie wręcz, w drugiego człowieka. Chwytała jego ramiona, wpijając w nie palce, zupełnie niczym topielec któremu w ostatniej chwili podaje się linę.
- Łopata… m-m… muszę go… muszę go pochować i… i znaleźć… Muszę znaleźć Thompsona… i Churchilla. Znowu uciekł… tylko… nie mam… nie-nie chcę… co ja mu powiem? - mamrotała, kręcąc głową gdzieś pod pachą mężczyzny znanym od może godziny.
On zaś głaskał ją po włosach i nic nie mówił, czekając aż nieco ochłonie. Jego ręce sunęły powoli po jej plecach, czasem podjeżdżając na kark. Był to delikatny, subtelny masaż mający za zadanie uspokoić buzujące w niej emocje.
- Znajdziemy - obiecywał cicho. - Znajdziemy i łopatę i twoje zwierzaki. Nie zostawimy ich za sobą. Później… Później spróbujemy znaleźć tego twojego Thompsona. Może ten facet, którego znalazłem będzie coś wiedział - uspokajał ją dalej. - Tym co powiesz swojemu przyjacielowi będziesz kłopotać się później. W razie czego mogę powiedzieć, że sam pociągnąłem za spust, jeżeli ułatwi ci to sprawę - zaproponował, odsuwając się odrobinę by chwycić ją dwoma palcami za brodę i unieść ją tak, by mogła spojrzeć mu w oczy. - Nie jesteś sama, Lauren.
Odruchowo Irlandka chciała zaooponować, sprzeciwić podobnie bzdurnemu stwierdzeniu, rzuconemu bez pokrycia, ot dla chwilowej poprawy samopoczucia samego mówiącego.
Kolejna pusta obietnica, równie piękna co złudna… tylko patrząc w te bladoniebieskie ślepia szło się zapomnieć, zatapiając w ciepły, pluszowy kokon czegoś, co normalni ludzie nazwaliby prawdopodobnie współżyciem dwóch istot ludzkich na jednej płaszczyźnie, albo kooperacją w tej samej linii czasowej, wyznaczonej wspólną traumę.
- Nie jestem sama… moja wina - przyznała, patrząc w dwa kawałki jasnobłękitnego diamentu spoglądające na nią z góry. Dziwne stwierdzenie, przyznanie pogodzenia z losem, przyszło kobiecie nadspodziewanie prosto. Równie łatwo, co stwierdzenie że to nie był dobry dzień.
- Powinniście mnie zostawić. Andy… Lars… Matt... ty… Zostawcie mnie tak po prostu… nikt nie będzie miał wam tego za złe. Za dużo luzi umiera bo… ja… powinnam być sama. Nie chcę… nie dam razy… żebyś i ty tak skończył. Albo Andy… a-albo… przepraszam - wychrypiała, a przez umorusaną twarz przeszedł bolesny skurcz.
- K...kto. Co za… kogo znaleźliście? Gdzie… gdzie masz koszulkę? - przełknęła ślinę aż po okolicy poszło echo, wzrok z mętnego powoli zaczynał przejawiać szczątki godności. Jeśli był ocalony, dowiedzą się gdzie jest Andrew… tylko nie wiadomo co dalej.
- Nie wiem - odpowiedział, uśmiechając się lekko jedną stroną ust. - Facet jest nieprzytomny. Wygląda na to, że próbował z kimś walczyć albo też poharatał się wyskakując przez okno. Nie jestem ekspertem. Matt siedzi z nim teraz - wyjaśnił, pomijając pytanie o jego koszulkę. - I nie ma mowy żebyśmy zostawili cię samą - dodał, na wypadek jakby uznała, że przystanie na jej szalony pomysł. - Jeżeli czujesz się już lepiej to może poszukasz swojego zwierzaka? Ja zajmę się nim - wskazał na Larsa. - Później pójdziemy do Matta. Może tamten odzyska w międzyczasie przytomność to się czegoś dowiemy. Odpowiada ci taki plan? - zakończył pytaniem, pozostawiając jej końcową decyzję odnośnie dalszych kroków.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 08-03-2020, 14:48   #25
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
- Jak… jak ten koleś wygląda? - Irlandka przetarła twarz dłonią, rozmazując między plamami sparzonej skóry następne czarne plamy przez co z pewnością przypominała kocmołucha wysokiego poziomu… mieli wszak ważniejsze sprawy, niż druna próżność.
Albo higiena.
- W… w jakim jest stanie, widzieliście otwarte rany, uszkodzenia zagrażające życiu? Kończyny wygięte pod dziwnym kątem, ma temperaturę, albo zimne poty? - kobieta zadawała pytanie za pytaniem, z każdym kolejnym wracając ze stanu granicznej histerii, do w miarę normy z tym, że nie rzucała się, ani nie kąsała towarzysza, darując mu wylew słodkiego jadu z którego przecież MacReswell słynęła.
- Znajdę Churchilla i pomogę ci z Larsem, jestem mu to winna - powiedziała powoli. Zapewne był to moment, aby się ruszyć, zacząć działać. Tylko niestety… nic nie szło aż tak prosto.
- Dzięki Nat… skrót od Nathaniel, co? - spytała, zmieniając wyraz twarzy na blado-zielony uśmiech. Uścisku też nie zwolniła, choć przestała wbijać mu paznokcie w skórę pleców - Oby tej koszulki nie dało się odzyskać, lepiej ci bez niej.
W odpowiedzi wyszczerzył się do niej ukazując dwa rzędy idealnie równych, białych zębów jak nic będących powodem do dumy jakiegoś dentysty.
- Zobaczę co da się zrobić w tej kwestii chociaż jeżeli planujesz się tak do mnie kleić całą drogę to faktycznie mogę jej nie potrzebować - dodał żartobliwym tonem, po czym szybko spoważniał, chociaż jednocześnie jego ramiona ponownie ją objęły i przyciągnęły. - Zajmę się nim, nie musisz nic robić. Co zaś się tyczy tego, którego znaleźliśmy… Krótkie, czarne włosy, ubrany w jeansy i sweter. Nie ma żadnych ran, które by mogły bezpośrednio zagrozić jego życiu. Wydaje mi się, że musiał walnąć o coś głową i dlatego odpłynął. Albo ktoś go walnął - wysnuł nieco mniej przyjemną teorię odnośnie losów nieznajomego. - Myślisz, że to może być ten twój cały Thompson? Może któryś z jego ludzi? Ilu ich właściwie jest?
Lawina pytań spłynęła z jego ust, które jednocześnie zaczęły na powrót zbliżać się do ucha Irlandki. Widać było, że podoba mu się bliskość kobiety i nie ma zamiaru pozwolić na to by obecność trupa w samochodzie w jakikolwiek sposób tą przyjemność zepsuła.
- Trzeba też będzie później sprawdzić co z Sarą - zakończył, pozwalając by ciepło jego oddechu owionęło nie tylko wnętrze jej ucha ale także najbliższy mu fragment szyi.
Westchnienie Irlandki miało stanowić komentarz do losu małolaty z końca ulicy, ale jak na oznakę niepokoju… niepokojąco przypominało ciche mruczenie.
“Jej Thompson…”
- Nie wiem, nie znam ich - przyznała szczerze, topiąc się w szerokich ramionach idealnie chroniących przed koszmarem mijającego dnia. Obecność obcego faceta działała kojąco, w ten perwersyjnie uspokajający sposób…
- Pracujemy z Andrew - skrzywiła się - Pracowaliśmy razem w jednej komendzie. Nie byliśmy partnerami, czasem dostawaliśmy wspólne… zlecenia. On ten lubiany, skuteczny, w mundurze, populary i otoczony kręgiem znajomych, kumpli, przyjaciół… i ja. W grunge’owej koszuli, zawsze z torba technika na ramieniu i warcząca na wszystkich, albo cisnąca po nich. Nie lubię ludzi, wkurwiają mnie. Poza tym Angole są zjebani. Nie wszyscy i… miałam ciężki rok, długa historia i niepotrzebna - wzruszyła ramionami, patrząc na trawę po lewo. Przy okazji oparła policzek z powrotem o ciepłe ciało, na zasadzie wampira energetycznego, ładując własne baterie.
- Za dużo kurwa gadam. Podsumowując rano dostałam wezwanie na miejsce zbrodni, Thompson mnie tam podrzucił i tak wylądowaliśmy w tym kurwidołku we dwoje. Przygarnął oszołoma, weszło mu na ambicje że ocali wszystkich których da radę. Chciałam spieprzyć do siebie, po rodzinę. Lars… poparł ten pomysł, ja go chciałam spławić, ale kutas się nie dał - głos się jej na chwile załamał. Odchrząknęła, jeszcze nie dając rady spojrzeć na zwłoki.
- Tak, za dużo gadam. Nie wiem ilu ich, gdzie, jak, kto i kiedy. Poszukam Churchilla, potem zobaczę co z tamtym kolesiem. Skoro jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, wytrzyma jeszcze te piec minut… a ja już mam dość… - westchnęła, przymykając oczy. Dużo do zrobienia, ciężko szło opuszczenie bezpiecznej strefy.
- Zróbmy co się da, a wieczorem… - zawahała się, aż nagle parsknęła. Nocą i tak wszystko wróci w formie koszmarnych snów - Gdzieś w bambetlach mam flaszkę. Cokolwiek się nie zdarzy, jest twoja. Dzięki - skrzywiła się. Za dużo mówiła i za dużo dziękowała.
Dobra opcja zagłuszenia myśli, kręcących się wokoło pieprzonego gliny mogącego być zaraz obok, lub daleko… Irlandka bała się co znajdzie przy Murzynie.
Albo kogo, a przede wszystkim: w jakim stanie.
- Widzisz i to brzmi jak plan - pochwalił ją, po czym ponownie odsunął się, tym razem nieco bardziej ale też ponownie ujął jej brodę. Był to delikatny dotyk, czuły gest bardziej, szczególnie gdy unosił ją w górę samemu się pochylając.
- Pachniesz jak przypieczony kurczak - oświadczył i zanim zdołała zaprotestować, musnął jej wargi swoimi. - Bierzmy się do roboty zanim ten twój długouchy zwieje na tyle daleko, że będzie problem z jego znalezieniem - powiedział, nadal trzymając swoją twarz tuż przy jej twarzy. - I wierz mi, nie zapomnę o tej flaszce - obiecał, a później… Później zrobił krok w tył, a za nim następny, pozwalając by chłodny wietrzyk wdarł się pomiędzy nich, studząc rozgrzane ciała. Czekał cierpliwie aż ruszy szukać zwierzaka, tak żeby mógł w spokoju zająć się ciałem. Czekał i przyglądał się jej spod przymrużonych powiek.

Ciężka sprawa - ruszyć się z miejsca - gdy ma się nogi niczym z waty, wrośnięte w beton jakby rosły tam od zawsze. Do tego cień śladu po dotyku na wargach mrowiących przyjemnie. Niemoc, choć innego rodzaju niż rozpacz sprzed paru minut.
Tym razem Lauren udało się ją pokonać, kucając po rzucony na ulicę gnat.
- Ogarnę, bez obaw - powiedziała, unikając patrzenia na wnętrze fury i zwłoki Andersona. Miast tego zaczęła się rozglądać za znajomym uszatym kształtem.
- W razie czego krzycz, jestem tuż obok - popatrzyła krótko na gadzinę o niebieskich oczach, gdyż dłuższy kontakt mógł skończyć się czymś, na co teraz niestety nie mieli czasu. W powietrzu wciąż wisiało echo umowy alkoholowej, zaś kobieta pierwszy raz od dawna, pomijając chaos panujący w mieście i wycinając makabrę, chciała aby wreszcie zrobiło się ciemno.
W ciemności łatwiej udać, że całe zło świata nigdy się nie wydarzyło.
- Ale nie ubieraj się, bo jeszcze cię nie poznam z daleka - parsknęła, pociągając nosem do kompletu, nim nie rozpoczęła łowów na królika.
Nat bez dwóch zdań był świadom wrażenia jakie wywarł na Lauren. Jego długie, oceniające spojrzenie było tego wyraźnym dowodem. Nic nie wskazywało także na to by w jakikolwiek sposób przeszkadzała mu pora dnia, nieboszczyk czy też płonący za plecami dom. Całkiem jakby nic z tego nie istniało w jego umyśle. Jakby jedyne co było w stanie skupić na sobie jego uwagę miało niebieskie włosy i manię na punkcie zwierzaków, które nazywa swoją rodziną. Gdy jednak oddaliła się w poszukiwaniu długouchego, zabrał się za sprzątanie samochodu. Drzwi po drugiej jego stronie zostały otwarte i do uszu Lauren dotarł dźwięk przesuwanego ciała, a następnie głuchy odgłos jaki wydało upadając na ulicę. Później było szuranie. Takie, jakie buty wydają gdy się je wlecze po asfalcie. Odgłos oddalał się, otaczał samochód, a później zaczął zmierzać w kierunku domu.
W międzyczasie nigdzie nie było widać kłębka futra. Torba z żółwiem została tam, gdzie ją Irlandka położyła. Daisy z kolei, wyraźnie zaniepokojona ale też zainteresowana tym co kobieta robiła, zaczęła węszyć obok niej, co chwilę popiskując. W końcu szczeknęła i pobiegła w pole, machając radośnie ogonem. Był to wyraźny znak świadczący o tym, że psiak coś znalazł i jest z tego powodu niezmiernie zadowolony.
Ponoć kiedyś psów używało się w trakcie polowań, wiec kto wie? Czy w zwykłym domowym piesele mógł drzemać instynkt? Myśląc o tym Lauren podrapała się po głowie strapionym ruchem.
- No dooobra… - mruknęła, kręcąc głową na boki. Desperacja level: MacReswell, odcinek “idąc za psem w pole kukurydzy”. Standard.
- Prowadź mała, no już! - zachęciła Daisy, oddalając się jej tropem. Przyda się moment wytchnienia, bez bestii o hipnotyzujących oczach.
- Rrrwa… chyba zwariowałam - mruknęła do siebie, przygryzając wargę wciąż pulsującą widmem niedawnego kontaktu. Bardzo możliwe iż postradała zmysły, tylko do cholery! Za to akurat nie zamieszała nikogo przepraszać.
Daisy wyraźnie się ucieszyła, że zyskała uwagę kobiety. Ponownie wcisnęła nos niską trawę i zaczęła iść dalej, wchodząc coraz głębiej w pole. W końcu ponownie przystanęła z pyskiem tuż przy ziemi. Tym razem nie ruszyła się już, czekając w tej pozycji aż Lauren dotarła do niej i mogła się pochwalić swoją zdobyczą. Między jej rozwartymi szczękami siedziało małe, kiedyś białe, a teraz dość poważnie zabrudzone zwierzątko. Królik był wyraźnie przerażony sytuacją, w której się znalazł, a która była tak obca wszystkiemu temu, co do tej pory zwykło go spotykać. Włączając w to gwałtowne lądowanie na ulicy.
- Churchill - Irlandka jęknęła, wyciągając ręce i łapiąc małą, zwichrowaną kulkę w objęcia. Ulga prawie odebrała jej oddech, uśmiech wrócił na bladą gębę. znaleźli się, wreszcie byli dla siebie… teraz tylko poprosić Nata o kawałek sznurka aby zrobić szelki…
- Dobra dziewczyna… najlepsza… dobry piesek, taki dobry piesek - kucnęła przy Daisy, tarmosząc futro i całując po pysku i czole. Skoro jedna część została rozwiązana, należało zabrać się za część odwlekaną.
- Chodź mała - zacmokała na psinę, aby nie musieć szukać i jej.
Zostawał ranny, nieprzytomny… być może Andy.
Albo ktoś martwy i zabity przez ponurego Murzyna.
Andy przykładowo.

Wracając nie dostrzegła nigdzie ani ciała Larsa, ani też Nata. Drzwi do samochodu były otwarte na oścież, nic jednak nie wskazywało by ktoś miał ochotę korzystać z tej, nawet w najlepszych czasach, rzadko używanej drogi. Idąc dalej dotarła do zaparkowanej przed domem audicy. Żar bijący z palącego się budynku był tu wręcz nieznośny. Szczególnie gdy spotkał się z podrażnioną skórą twarzy Irlandki. Samochód jednak stał dalej tam gdzie poprzednio, jakby czekając na to by zaczęła szperać w jego wnętrzu. Zarówno na przednim fotelu pasażera, jak i na fotelu kierowcy nie było żadnych śladów krwi czy pozostałości opatrunków. Były czyste, świadczące o tym że właściciel dbał o swoją własność. Dopiero z tyłu dostrzegła na czarnej skórze foteli, zaschnięte ślady krwi. Nie było jej dużo, zatem rana także nie mogła być bardzo poważna. Nie dało się jednak określić ani tego w jakim miejscu ją zadano, ani też tego czym. Kolejnym problemem był brak kluczy przez który samochód ten, z pewnością szybki i wygodny, był w tej chwili kompletnie bezużyteczny. Ostatni problem zaś stanowił bagażnik, którego bez kluczy nie dało się otworzyć.
Istniał cień szansy, że nieprzytomny czarnowłosy koleś ma klucze, lub wie, gdzie poszły. MacReswell krzywiła się, patrząc na maskę fury. Żeby zrobić rzecz cicho należało albo rozwalić maskę, albo znaleźć klucze. Zniszczenie mienia kobieta zostawiła więc na później, gdy nie będzie już alternatyw. Wróciła do auta chłopaków, zgarniając apteczkę i z nią w pogotowiu. Na widok własnej gęby odbitej w lusterku aż zaklęła pod nosem.
Wypadało w końcu zadbać o siebie, iść umyć ryj, wytrzeć i natrzeć panthenolem zanim do końca zmieni się we Freddy’ego Kruggera.
Ponowna próba wejścia do kuchni zakończyła się sukcesem. Co prawda Daisy ani myślała jej towarzyszyć, a Churchill sprawiał wrażenie jakby zdecydowanie bardziej wolał ponownie znaleźć się w paszczy psa, to jednak było to jakieś zwycięstwo. Pospieszne obmycie twarzy zajęło chwilę. Co prawda woda była zimna ale w sytuacji, w której znajdowała się Lauren, był to najmniejszy problem. Przynajmniej bowiem była to czysta woda. Niestety, szybko musiała się z kuchni wynieść. Sufit nad jej głową wydawał wysoce niepokojące odgłosy i nie wolno też było zapominać o tym, że ogień nadal szalał w domu i nadal nie brakowało dymu, który bez dwóch zdań nie sprzyjał zdrowiu.
Korzystając z tego samego wyjścia, z którego wcześniej skorzystała wraz z Mattem, natknęła się na Nathaniela. Mężczyzna wyglądał jakby miał właśnie zamiar wrócić z powrotem do samochodu. Na jej widok uśmiechnął się.
- Teraz rozumiem już dlaczego pachniałaś jak pieczony kurczak - powiedział tylko, puszczając do niej oczko i poszedł dalej. Nadal nie miał na sobie koszulki i nie dało się ukryć, że przez to wyglądał znacznie lepiej niż w ubraniu. Nie żeby w ubraniu źle wyglądał. Zanim zniknął za rogiem domu, odwrócił się i wskazał ręką w kierunku, z którego przyszedł.
- Matt i ten facet są tam - poinformował. - Odzyskał przytomność. Mówi, że nazywa się Thompson. - przez chwilę przyglądał się jej, zapewne oceniając reakcję na informację, którą jej przekazał, a później westchnął i poszedł dalej, jakby nie spodziewając się niczego szczególnie poprawiającego mu humor, poczynając od teraz a kończąc nie wiadomo kiedy.

Reakcja okazała się nagła, odruchowa wręcz. Ciało kobiety stanęło na ulamek sekundy, aby wyrwać do przodu, mijając rozmówcę praktycznie w przelocie. Efekt psuł szybki uścisk dłoni, będący czymś pośrednim między podziękowaniem i próbą dodania otuchy. Druzgocząca zmiana, biorąc pod uwagę ostatnie miesiące trybu egzystencji elementu irlandzkiego.
- Dziękuję… dziękuję Nat - szepnęła gdy się mijali, nie zwalniając póki na jej drodze nie wyrosły drzwi. Wtedy energicznie je otworzyła, praktycznie wpadając do środka.

Wnętrze powitało ją widokiem bujnej roślinności oraz trójką mężczyzn. Jeden, czarnoskóry, stał z rękami opartymi na biodrach w pozie wyraźnie świadczącej o tym, że jest wkurwiony. Drugi leżał na podłodze z przestrzeloną głową. Nie wiedzieć czemu ale Nat uznał najwyraźniej za właściwe by przytaszczyć ciało Larsa do tej dość obszernej oranżerii, która zapewne w ciągu najbliższych trzydziestu minut miała się zmienić w smutną skorupę, pełną martwych roślin. Trzeci mężczyzna pochylał się nad drugim. Na sobie miał, jak wcześniej poinformował ją Nat, sweter i jeansy. Bez munduru było go nieco trudno poznać, jednak zarówno czupryna jak i twarz były jej na tyle dobrze znane, że nie potrzebowała dodatkowych potwierdzeń. Tak, to był Andy. Andy pochylający się nad swoim przyjacielem, którego ona pozbawiła życie. Wtórnie.
- Wreszcie - pierwszy odezwał się Matt. - Może mu powiesz, że nie mamy na to czasu? Ubzdurał sobie, że trzeba pochować tego tu - ruchem dłoni wskazał na ciało. W tej samej chwili głowa Thompsona uniosła się, a jego spojrzenie spoczęło na Irlandce. Jego twarz była maską bólu. Takiego bólu, który jest w stanie złamać nawet najtwardszego faceta.
Faceta, który wysłał najlepszego przyjaciela z misją praktycznie samobójczą, wierząc gdzieś podskórnie, że koleś sobie poradzi. Wróci, przytaszczy problematyczną paczkę wraz z cała dobrocią inwentarza. Ewentualnie wróci sam, przyznając się do porażki, utraty przesyłki. Wzruszyłby ramionami i obaj z Thompsonem pojechali ku zachodzącemu słońcu… po to w końcu cholerny glina czekał - kazał reszcie spieprzać, a sam czekał na Andersona, kogoś zaufanego, bliskiego. Przydatnego i użytecznego wprost proporcjonalnie do nieprzydatności MacReswell.
- Na dwie łopaty pójdzie szybciej - prawdziwym cudem utrzymała spokojny głos, podchodząc do Matta aby wcisnąć Churchilla w objęcia.
- Po prostu… nie zgub go, nie mamy czasu go szukać, nie? - mruknęła z przekąsem, odwlekając najgorszy moment konfrontacji z gliniarzem. Chciała coś powiedzieć, cokolwiek. Zacząć od przeprosin, wyrażenia skruchy. Przyznania, że to wszystko jej wina, aby następnie wykrzyczeć wyrzut o tym, że przecież nie prosiła o pomoc i chciała jechać dalej sama. Pewnie by umarła zamiast żołnierza - o wiele mniejsza strata dla świata.
Zamiast mówić cokolwiek zacisnęła szczęki i przeszła przez pokój, a im bliżej podchodziła, tym mniej wyraźnie widziała okolicę. Półślepa wpadła na niego, obejmując ile sił zostało w przemęczonym ciele nim nie odtrąci jej, zanim nie zacznie wylewać pretensji, złości i nim nie zakończy ich znajomości, zawijajac się ani razu nie spoglądając za plecy.
Trwał w bezruchu, jakby wcale nie był w stanie odczuć jej ciała przylegającego do jego. Jego oddech był płytki, urywany, jakby nie miał siły zaczerpnąć więcej powietrza niż to absolutne minimum.
- Żyjesz - było to pierwsze słowo, które wypowiedział w jej obecności. Jedno, ciche słowo, pełne jednoczesnej ulgi i bólu. Wyznanie zawierające w sobie żal ale i coś na kształt radości. Całkiem jakby pojawienie się jej, żywej, upierdliwej jak zawsze, było dla niego czymś na kształt iskry nadziei w świecie, który zdawał się zapomnieć co to słowo w ogóle znaczyło.
Jego ciało zaczęło powoli wracać do życia. Pierwszym ruchem było uniesienie rąk i zaciśnięcie ich na jej barkach. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak jakby chciał ją pochłonąć każdą komórką swojego ciała by już nigdy więcej nie pozwolić jej odejść. Nie było to zachowanie faceta, który ma coś za złe, który zrzuca winę na niesprawiedliwość świata na drugą osobę. Nawet na kogoś takiego jak Lauren.
- Dzięki Bogu - wychrypiał ponownie i zdawało się, że zaraz łzy zaczną spływać z jego oczu, rosząc nie tylko twarz ale także bluzę Irlandki. Oczy jednak pozostały suche, całkiem jakby nie były w stanie wyprodukować nawet pojedynczej kropli.
- Masz rację, razem pójdzie szybciej - powiedział w końcu, chociaż nic nie wskazywało na to żeby chciał ją puścić i zabrać się za niewdzięczną robotę.
- Kurwa… Pójdę wam znaleźć te łopaty - warknął Matt, który najwyraźniej oczekiwał nieco odmiennego rezultatu. Trzaśnięcie drzwi było kolejnym dowodem na to, że humor czarnoskórego mężczyzny daleki był od szampańskiego.
Trwali przy sobie, podobni parze rozbitków dryfujących na ostatnim suchym fragmencie statku, po jakim nie pozostało nic ponad mgliste, mdłe spojrzenie. Wczepiali kurczowo, jedno w drugie, chłonąc dobitne oznaki życia po drugiej stronie kłębowiska kończyn i ubrań. MacReswell złapała się na tym, że gdy minął newralgiczny moment początkowy, ściska pieprzonego gliniarza jak niegdyś robiła to ze zdenerwowaną, naćpaną siostrą mającą bad tripa. Kołysała brunetem delikatnie, równie delikatnie gładząc go po plecach, od karku zaczynając i na odcinku lędźwiowym kończąc. Powolne, synchroniczne ruchy, wprowadzające namiastkę ładu do popierdolonego świata.
- Andy… - zaczęła, odchylając się nieznacznie aby spojrzeć mu w twarz z bliska, a finalnie oparła czoło o jego czoło, zamykając oczy. Chciała mu tyle powiedzieć, lecz mogło to poczekać. Nie za długo, jednak mieli jeszcze te parę chwil.
- Czekałeś - rzuciła kanciastym głosem, mocniej zaciskając powieki - Nic ci nie jest? Co tu się u licha stało? Gdzie umówiłeś się z resztą? Czy… myślałam, że nigdy więcej się nie zobaczymy - wywaliła, nim zdążyła ugryźć się w język, a potem poleciało już lawinowo.
- Nie ma za dużo czasu, Matt i… i Nat, spieszą się, ich ludzie zostali odcięci. To tych dwóch, oni nas uratowali gdy… znaleźliśmy się na ulicy, opowiem gdy będzie spokojnie - sapnęła, mocniej ściskając glinę. - Teraz musimy jeszcze coś zrobić, zanim stąd odejdziemy.
- Nie sądziłaś chyba, że odjadę bez ciebie? - zapytał, gdy lawina słów zatrzymała się na chwilę. - Czekaliśmy tak długo jak się dało. Później… Później pojawiły się problemy. Reszta nie chciała czekać, ja byłem innego zdania, wynikła… - Urwał, przez jego twarz przemknął grymas bólu. - Ufasz tym ludziom? - zapytał, zamiast snuć swoją opowieść. Najwyraźniej były w niej elementy, którym jeszcze nie chciał stawić czoła. Za to wyraźnie cieszył się z tego, że ją widział, całą i zdrową. W większości przynajmniej.
- Wydają się być w porządku chociaż ten, który przed chwilą wyszedł sprawia wrażenie narwanego. Rozmawiałem z tym drugim, zanim… Uzgodniliśmy, że podrzuci mnie… nas na miejsce spotkania z tymi, którzy jeszcze zachowali dość człowieczeństwa. Musimy się zmyć z tej okolicy przed wieczorem, zanim zamkną drogi - zaczął ponaglać. - Zanim wszystko się spieprzyło dostałem cynk od znajomego. Nie mamy dużo czasu, Lauren. Musimy się spieszyć.

Pierwsze pytanie zbiło kobietę z tropu, oczywiście na pierwszym miejscu aktywności Thompsona wpisywała fakt, że zostawi im ewentualnie kartkę i tyle go zobaczą, póki nie dogonią kolumny. Dopiero teraz, klęcząc na tej cholernej podłodze obok trupa Andersona, dotarło do Irlandki jak beznadziejnie marne zdanie ma o ludziach, szczególnie tych na których jej, kurwa mać, zależy. I to z wzajemnością.
- Ja sobie nie ufam - mruknęła, otwierając oczy żeby móc spojrzeć w te drugie ciemniejsze tuż obok swoich. Uśmiechnęła się dość mikro kiedy dodawała - Ale im tak, obu. Zgarnęli nas, pomogli nieść… Larsa, gdy już tracił kontakt - przełknęła głośno gulę w gardle - Nie wywalili, a wiesz jaka… jaka potrafię być nieprzyjemna - zmrużyła lekko powieki, przeskakując wzrokiem po znajomej twarzy, podczas gdy na jej własną wracały cienie życia i kolorów.
Czekał na nią, tak po prostu. Na nią, cholerne oko cyklonu, przynajmniej tak twierdził.
To że mu wierzy powitała ze sporą dozą zaskoczenia, przechodzącego finalnie w akceptację. Otworzyła usta, aby rzec coś jeszcze, lecz nie słowa padły między nimi. Niebieskowłosa głowa wystrzeliła do przodu, przyciskając usta do spękanych ust Thompsona, ramiona kurczowo otoczyły jego barki i szyję, przyciągając i wciskając mniejsze ciało w te większe póki starczyło oddechu.
Nie pozostał jej dłużny, wbijając się w jej usta niczym wysuszony na wiór człowiek, który na pustyni nagle trafia na oazę pełną krystalicznie czystej, chłodnej wody. Jego ręka wystrzeliła by wylądować z tyłu jej głowy i przycisnąć ją bliżej. Zdawał się pochłaniać ją, jakby już nigdy więcej nie mieli się rozdzielić. Jakby ten pocałunek miał sprawić, że świat wróci do normalności.
- Ekhem… - rozległo się nagle od strony drzwi. - Nie chcę wam przerywać ale chata wam się pali nad głowami, a obok leży trup, którego niby chcieliście pochować - Matt nie grzeszył subtelnością, należało mu to przyznać, ale chociaż nie był Natem, wtedy faktycznie mogłoby się zrobić nieco cieplej. Gdy zaś o temperaturze była mowa, to czarnoskóry bez wątpienia miał rację. Płomienie zbliżały się coraz bardziej. Było je widać wyraźnie, tuż za taflą szkła. Lada moment, to ostatnie miało zacząć pękać, a jego odłamki sypać się na podłogę. Zarówno te tworzące ściany jak i sufit.
- Chyba go nie lubię - warknął Andy, z wargami tuż przy jej. Powrót do rzeczywistości wcale nie był przyjemny, bez względu na to jakie niebezpieczeństwo przy okazji zostało uniknięte. Thompson oparł czoło o jej, przedłużając chwilę rozłąki najdłużej jak się dało, a przynajmniej do momentu, w którym rozbrzmiał dźwięk szkła, poddającego się temperaturze.
- No dobra, czas się wziąć do roboty, MacReswell.
- Znowu chcesz mi życie układać? - Irlandka opowiedziała dla zasady, mimo iż tym razem mantra nie nosiła w sobie śladów jakiejkolwiek złości, trącąc raczej przekornym rozbawieniem. Humor zważył się jej, gdy pomyślała o obietnicy wspólnego obalenia flaszki w nocy z całkowicie innym wybawcą - było to łatwiejsze niż konieczność spojrzenia na Larsena równie ruchliwego co zabite dechami wieko trumny.
- Bierz go za ręce, ja wezmę za nogi W ogrodzie widziałam piękne hortensje, Weźmiemy parę po drodze. Obok jest kościół, tam go pochowamy - mruknęła, krzywiąc się smutno. Zakopany w kościelnym ogródku, na poświęconej ziemi… należało zapamiętać adres, a gdy całe to szaleństwo się skończy, wrócić i przenieść szczątki na porządny cmentarz.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172