|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
17-04-2016, 21:34 | #1 |
Reputacja: 1 | In valle mortis [18+] - SESJA ZAWIESZONA Londyn. Miasto cegieł, szkła i betonu, gdzie stare łączy się z nowym, a historia wyziera zza każdego rogu. Niemal. Zza kilku bowiem wyzierają rzeczy, które co prawda dla niektórych mogą się wiązać z historią, jednak bez wątpienia nie tą, o której piszą w przewodnikach po Londynie. Tam bowiem świat jest inny. Są tam co prawda stare kościoły, nie brak paru zabytkowych budowli, a dla miłośników zieleni znaleźć można garść parków i to takich nie całkiem zdominowanych przez żądne orzeszków wiewiórki. Nadmienić tu należy, iż zwierzęta te zaliczają się do wyjątkowo wytrwałych - w niektórych przypadkach potrafiąc ścigać upatrzoną ofiarę przed dobrych kilka metrów nim uznają, że może jednak lepiej by było zaliczyć kogoś innego. Skoro zaś przy faunie jesteśmy, nie można zapomnieć o mewach. Jako siedziba ludzka, która do morza nie ma aż tak daleko, posiada Londyn liczną populację owych frytkożernych stworzeń skrzydlatych, o wyjątkowo złośliwym zwyczaju pozostawiania odchodów nie tylko na pomnikach, ale przede wszystkim na głowach niczego nie podejrzewających przechodniów. Pozostając przy mieszkańcach przejdźmy do tych, którzy zwykle ofiarami owych ptaków padają, czyli wspomnianych wcześniej przechodniów. Bez wątpienia Londyn małym miastem nie jest, a co za tym idzie, liczba ludności, zamieszkująca jego granice, jest znaczna. Spoglądając z pozytywnej strony, ma się tu okazje zobaczyć przedstawicieli każdej grupy etnicznej, jaką Matka Ziemia nosi na swej powierzchni. Uszy cieszyć się mogą mnogością języków, a nos wonią potraw z całego świata, wśród których jednak zdecydowanie dominuje zapach spalonego tłuszczu, płynący ze spotykanych na każdym kroku przystani dla miłośników fast foodów. Obraz, który się wyłania z tego opisu, nie pasuje zbytnio do tego, co głoszą zachęcające do odwiedzin ulotki. Mowa tu jednak o dzielnicach oddalonych od samego serca miasta - czy to kulturowego, czy historycznego czy też finansowego. Świat, w którym żyją przeciętni londyńczycy, dzielnie stawiając czoła zakorkowanym ulicom, przepełnionym busom i zatłoczonym wagonom metra. Gdzie dzień toczy się w ustalonym z góry tempie, zwykle zaczynając wcześnie i kończąc na długo po tym, gdy słońce łaskawie zgasi swoje promienie. Dwie strony monety, jak dzień i noc. Blask City i szara rzeczywistość oddalonych od niego borough. I w jednym z nich właśnie zacznie się ta przygoda, z daleka od świateł Canary Warf, czy duchów przeszłości zamieszkujących Tower. 18.04.2016 Londyn, Ilford. Słońce wstawało powoli, sunąc po naznaczonym smugami kondensacyjnymi niebie. Dzień ten zapowiadał się na wyjątkowo piękny. Ostre powietrze wnikało w płuca, pozwalając na to, by złudzenie jego świeżości przedarło się do umysłów tych, którzy musieli zwlec się z łóżek o brzasku. Nie było świeże, o czym każdy wiedział, jednak w dni takie jak ten - dobrze zapowiadający się poniedziałek - można było sobie pozwolić na chwilę zapomnienia. Ilford, jak każdego dnia, z wolna budził się do życia. Wśród dźwięku nadmiernie dręczonych klaksonów i w oparach mgły powstałej z trujących wyziewów, jakimi hojnie obdarowywali przechodniów zmotoryzowani użytkownicy dróg, powstawał z nocnego półsnu. O śnie bowiem nie mogło być mowy. Londyn nie zasypiał. W dzień czy w nocy jego serce biło, pompując krew, która napędzała ów wielokulturowy organizm. Śladami tego mniej widocznego życia zajmowali się sprzątacze, którzy, jak co rano, tłumnie ruszyli na miasto, by siłą swych rąk i zamiatarek zatrzeć co bardziej widoczne pozostałości minionej nocy. Za nimi na drogi wyszli rodzice. Z wózkami bądź trzymając pociechy za ręce, pędzili co tchu, by zdążyć przed zamknięciem wejścia do przybytku, w którym ich pociechy bawiły się lub zdobywały wiedzę niezbędną do życia w złudzeniu o lepszym życiu niż to, które wiedli ich rodzice. Przybytków, których wciąż było za mało dla szybko rozrastającej się społeczności. Frustracja dołączyła do wyziewów z rur wydechowych, tworząc swoisty mikroklimat, w oparach którego ci sami rodzice pędzili teraz by zdążyć do pracy, do supermarketu, do domu - by złapać te parę godzin ciszy i spokoju. W parkach powoli zwiększała się populacja dwunożnych gości owych zielonych skrawków. Samotnie, parami czy w grupach, ruszali na podbój ścieżek zdrowia i siłowni pod chmurką. Podążając za nieubłaganie mijającym czasem nadeszło południe. Słońce uznało najwyraźniej, iż przyświecanie czynnościom, którym oddawały się małe istoty na małym fragmencie jednej z orbitujących wokół niego planet, jest zajęciem nazbyt nudnym, skryło swe oblicze za narzutą z chmur. Była to narzutka różnokolorowa, przechodząca płynnie z śnieżnej bieli do głębokiego odcienia stali. Wiatr przypomniał sobie o swoich powinnościach i uznał, iż najlepszym sposobem naprawienia swej opieszałości będzie użycie brutalnej siły. Sylwetki spacerujące po głównej ulicy centrum Ilfordu zginać się poczęły niczym młode drzewka, usilnie starając utrzymać poły płaszczów i kurtek, tak cenne w tej chwili, że gotowi byli stawić czoła żywiołowi, byle je zachować. Humory ludzkie wyraźnie zaczynały ulegać owym chłodnym powiewom i nawet stojący pod centrum handlowym gitarzysta nie był w stanie wywołać pozytywnych reakcji. Wyraźnie jednak mu to nie przeszkadzało, gdyż z uśmiechem na twarzy dalej wyśpiewywał: Take me down To the Paradise City Where the grass is green And the girls are pretty Oh, won't you please take me home Minęła trzecia. Wskazówki zegarów powoli przesuwały się ku godzinie czwartej, głosząc wszem i wobec nadejście kolejnej fali wyglądających na wyjątkowo zniechęconych życiem rodziców. Przewaga kobiet była wyraźnie widoczna. Wkrótce ta sama grupa ruszała w drogę powrotną, zwiększona o pełne energii, pomimo spędzonych na nauce godzin, pociech. Wkrótce zasiąść miały przed telewizorami, ekranami tabletów czy komputerów. Póki co jednak raz po raz rozlegało się wyraźnie nakazujące wołanie o coś słodkiego. Niedaleko jednej placówek, zajmujących się wtłaczaniem wiedzy do młodych głów, znajdował się posterunek policji. Budynek był dobrze utrzymany i strzeżony, a tego konkretnego dnia - wyjątkowo głośny. Radiowozy jeden za drugim opuszczały swą siedzibę, podążając w miasto, by przywrócić prawo tam, gdzie zostało ono naruszone. Także na ulicach umundurowanych było jakby więcej, jednak to powoli już nikogo nie dziwiło. Ich obecność stała się chlebem powszednim i była tak naturalna, że robili mniejsze wrażenie, niż przedzierające się gdzieniegdzie słońce. Mieszkańcy podążali dalej, spiesząc się by załatwić sprawy, które mieli do załatwienia nim upływające godziny odbiorą im tę szansę. Myśli krążyły wokół szybko zbliżającego się końca pracy, kolacji, planów na wieczór. Poniedziałek przemijał, w życiu jednych zostawiając trwałe ślady, dla innych będąc tylko kolejnym dniem w kalendarzu. Zapadał zmrok. Zmęczone słońce chowało się za horyzontem, pozwalając by księżyc w pełni objął panowanie nad niebem. Ci, którzy powrócili po pracy do domów, oddawali się chwilom lenistwa przed telewizorem lub zajęciom, które wcześniej sobie zaplanowali. Powoli myśli o łóżku i miękkiej poduszce zaczynały górować w ich umysłach. Spokojna noc była tym, czego potrzebowali, by zebrać siły na kolejny dzień, pełen tych samych, lub bardzo podobnych wyzwań. Ta noc jednakże nie miała do takich należeć. Ani ta, ani kolejne. Osobą, która przekonała się o tym nieco wcześniej niż inni, była pewna młoda Irlandka, która wraz z grupą kobiet i mężczyzn miała tego pecha, że przyszło jej się znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. To jednak miało dopiero nastąpić. A zaczęło się od pukania do drzwi o trzeciej nad ranem…
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” Ostatnio edytowane przez Grave Witch : 18-04-2016 o 20:27. |
19-04-2016, 06:55 | #2 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ST2H8FWDvEA[/MEDIA]
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena Ostatnio edytowane przez Zombianna : 08-03-2020 o 14:50. |
22-04-2016, 20:09 | #3 |
Reputacja: 1 | Czwarta godzina zbliżała się powoli, niczym nieunikniony los, który zakrada się cicho by zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Przechodząc korytarzem, Lauren miała okazję usłyszeć dzwonienie budzika dochodzące zza drzwi mieszkania sąsiada. Dźwięk był głośny, natarczywy, brzmiący w uszach na długo po tym, jak niechętna owym słuchowym atrakcjom ręka pozbawiła mocy urządzenie, które je wydawało. Ten właśnie dźwięk towarzyszył im całą drogę na dół, pokonaną w ozdobionej podświetlonymi lustrami i lśniącej blaskiem wypolerowanej stali, windzie. Cyfry na wyświetlaczu odliczały posłusznie, począwszy od startowej liczby dwadzieścia pięć, a skończywszy na okrągłym zerze. Andrew nie mówił nic, zarówno czekając aż wyjdą z mieszkania, jak i przez czas spędzony w małym, ruchomym pudełku, które właśnie opuścili. Szklane drzwi wyjściowe, rozjaśnione blaskiem żyrandola, zwisającego z wysokości dwóch pięter w dół i dającego delikatne, nieco zamglone światło, otwarły się pod dotknięciem jego dłoni, wpuszczając do ciepłego, niewielkiego holu zimne powietrze z zewnątrz. Noc była piękna. Czerń nieba gdzieniegdzie zdobiła ledwie widoczna gwiazda, względnie helikopter. Nad Wanstead przyświecał księżyc, otulając swoim srebrnym blaskiem nie tylko korony drzew tamtejszego parku, ale i bliższe Lauren dachy biurowców. Champs, jak zwykle o tej godzinie, był już zamknięty. Nowo otwarty bar cieszył się zwykle dużą popularnością, która jednakże o tej godzinie była jedynie wspomnieniem. Latarnie usłużnie uwidaczniały efekty artystyczne, pozostawione na chodniku i częściowo na ścianie owego przybytku, przez tych, którzy nie bardzo radzili sobie z własnymi limitami. Jedynym samochodem, stojącym na niewielkim parkingu między tyłami baru a Icland’em, był granatowy BMW i to właśnie ku niemu ruszył Andrew. Nieoznakowane radiowozy nie były niczym nowym na ulicach Londynu. Szybkie, zwinne, kierowane przez odpowiednio w tym celu przeszkolonych policjantów, stanowiły nader skuteczną broń przeciwko tym, którzy łamali przepisy drogowe i nie tylko, Thompson znany zaś był z tego, że zawsze dostawał te najnowsze i najlepsze. Gwiazdor posterunku, który, o czym Lauren także z plotek się dowiedziała, dwa lata wcześniej brał udział w kilku programach telewizyjnych dotyczących służb porządkowych, mógł liczyć na specjalne traktowanie. Nie żeby szczególnie się z tym obnosił, jednak bez wątpienia wiadomym było, że zdecydowanie preferował mniej widoczną oprawę, a nie dało się zaprzeczyć, że gustowny granat mniej się w oczy rzucał niż wyraźne, widoczne z daleka oznaczenia Battenburga, w żywych odcieniach niebieskiego i żółci. Beemer przyjaznym mrugnięciem przywitał mężczyznę, gdy ten pospiesznie pokonał szerokość jednokierunkowej ulicy, która oddzielała Pioneer Point od parkingu na tyłach Champs’a. Andrew uprzejmie otworzył bagażnik, by Lauren mogła wrzucić swój sprzęt, a następnie, uznawszy najwidoczniej, że kobieta sama sobie poradzi z posadzeniem tyłka na miejscu pasażera, sam zajął swoje. Dźwięk uruchamianego silnika wystraszył parę lisów, żerujących w pobliskich śmietnikach. Zwierzęta zmierzyły niebieskowłosą spojrzeniem pełnym wyrzutu, a następnie pospiesznie oddaliły się w stronę cichszej okolicy. Decyzja ta bez wątpienia była słuszna, biorąc pod uwagę to, że kierunek który obrały, prowadził wprost na kolejny parking, tym razem znajdujący się na tyłach grill baru. Pasy zostały zapięte, drzwi zamknięte, a kubki z kawą usadowione w przeznaczonych na nie uchwytach. Kierunkowskaz zamrugał wesoło, sygnalizując ochotę kierowcy do tego, by skręcić w lewo. Światła sygnalizacji odpowiedziały uprzejmą zmianą na kolor przyjaźnie zielony, pozwalając by życzenie policjanta się spełniło. Co prawda wystarczyło włączyć blues i przemknąć na czerwonym, to jednak Andrew wolał najwyraźniej poczekać te kilka sekund. Okrążyli rondo, przemykając obok Sainsbur’ego i dalej, przy usłużenie zmieniających się kolorach, podążyli wzdłuż Winston Way, która płynnie przeszła w Chapel rd, a następnie Ilford Hill. Ta ostatnia, po tym jak przejechali pod North Circular rd, potocznie zwaną A 604, zmieniła swą nazwę na Romford rd. Droga ta, zazwyczaj za dnia strasząca korkami, stała przed nimi otworem, zapraszając by nieco mocniej nacisnąć pedał gazu i poddać się pragnieniu zaznania dreszczyku emocji. Nic takiego niestety nie stało się udziałem Lauren. Rzec wręcz można było, iż zwolnili dodatkowo, przechodząc w iście ślimacze przy istniejących warunkach, 40 mph. Andrew zdawał się być skupiony bardziej na tym, co słychać było w radiu, niż na wskaźniku prędkościomierza. Zdecydowanie zaś na uwagę nie mogła liczyć jego pasażerka, która wyraźnie spadła dość nisko w rankingu rzeczy ważnych. Niżej nawet niż kawa w kubku. Sytuacja taka utrzymywała się przez resztę drogi, w trakcie której mijali sporadycznie pojawiające się samochody, busy oraz zamknięte witryny sklepów. Lampy wytrwale walczyły z ciemnością, za sojuszników mając wiecznie świecące neony sklepowe reklamujące towary wszelakiej maści i takiegoż samego pochodzenia. Spacerowiczów było niewielu. W większości były to utrudzone dusze, wracające z nocnych zmian, lub dopiero się wybierające, by rozpocząć te wczesne. Ktoś w końcu musiał zadbać o to, by na półkach pojawił się świeży chleb, biura były wysprzątane, autobusy kursowały wedle rozkładu, a wagony metra pozbyły się całodniowego syfu, który pasażerowie tak chętnie w nich zostawiali. Życie toczyło się utartym rytmem, wpasowując w zapotrzebowanie mas. Wkrótce na te same ulice, które teraz otulone były sztucznym blaskiem lamp, wypłynie kolejna fala ludzi, zalewając je swymi głosami, śmieciami i samą obecnością. Zniknie cisza, mrok przestanie kryć nieprzyjemne widoki, słońce zaś przygrzeje, wydobywając zapachy, które o tej porze były ledwie wyczuwalne. Noc jednak trwała nadal i trwać miała przez kolejne, bite dwie godziny. Wedle zapowiedzi, złota kula nie miała wznieść się na nieboskłon wcześniej, niż na dwie minuty przed szóstą. Do tego zaś czasu Lauren powinna zakończyć swoją pracę i ponownie znaleźć się we własnym łóżku, lub też w drodze do niego. Względnie w drodze do pracy, różnie to być mogło. To, że dotarli na miejsce zbrodni, można było rozpoznać od razu. Blask policyjnych świateł całkowicie zdominował okolicę, wywabiając z pobliskich domów co ciekawsze dusze, zdecydowane by zburzyć monotonię swego życia widokiem nieszczęścia, o którym będzie można opowiedzieć później w sklepie, pralni, w pracy czy drodze do szkoły. Dla tej chwili ukradzionej sławy, dla odrobiny zainteresowania, dla możliwości wykazania się posiadaną wiedzą, która niedostępna była tym, którzy nie mieli w sobie tego zaparcia, gotowi byli stać na zimnie i czekać, niczym hieny, na ten jeden moment, tę chwilę, w której zyskają coś co sprawi, że przestaną być panią X i panem Y, a staną się tymi, którzy widzieli TO na własne oczy. Andrew zaparkował blisko wejścia, na tyle, na ile pozwalała sytuacja i radiowozy. Skinął jej głową, po czym wysiadł by zamienić parę słów z jednym ze znajdujących się na zewnątrz funkcjonariuszy. W chwili jednak, w której zabarwiona na niebiesko głowa Lauren pojawiła się na zewnątrz, podszedł by otworzyć bagażnik i uprzejmie podać jej sprzęt. Następnie odeskortował ją do wnętrza lokalu. Palm Tree Shisha Lounge było stosunkowo popularnym miejscem. Miłośników wodnych fajek nie brakowało, a i sam wystrój zapraszał by usiąść, skorzystać z ciepła bijącego z podgrzewanych siedzeń i raczyć się chwilą relaksu w miłym towarzystwie znajomych. Także i o tej późnej godzinie nie brakowało gości. To jednak, że żadna z osób znajdujących się lokalu nie przybyła tu, by cieszyć się dobrami, które w nim serwowano, widać było gołym okiem - poważne twarze, czujne spojrzenia i wszechobecna czerń oraz biel uniformów. Brakowało śmiechu, żartów, muzyki i rozleniwionych ciał, zajmujących rozstawione pod ścianami sofy. Atmosfera była gęsta i bynajmniej nie chodziło tu o dym z elektronicznych papierosów. Lauren wkrótce przekonała się dlaczego. Łazienka dla pań sprawiała dobre wrażenie. Kafelki miały przyjemny odcień bieli, umywalki lśniły czystością, lustra gustownie podświetlono. Nie brakowało automatu sprzedającego podstawowe produkty higieniczne przeznaczone dla kobiet, oraz drugiego, w którym można było nabyć prezerwatywy w okazjonalnej cenie dwie za dwa funty. Oba automaty bez wątpienia były przydatne w nagłych sytuacjach i należały się brawa dla właściciela przybytku, iż pomyślał o ich zainstalowaniu. Były to rzeczy, które zazwyczaj nie trudno było spotkać w miejscach prywatnych, takich jak to, do którego wprowadzono Lauren. To jednak, co zastała gdy weszła głębiej, a jej oczom ukazała się zawartość ostatniej kabiny, zdecydowanie do zwyczajowych widoków nie należało. Zapach, który czuła od wejścia, pozwolił jej przygotować się na ów widok, lecz jedynie częściowo. Ilość krwi, która rozlana była na podłodze, powodowała, iż zawartość żołądka mogła, a wręcz miała prawo się zbuntować. Andrew zakrył nos i usta chusteczką - taką jaką podano także jego towarzyszce. Ktoś uprzejmie postarał się, by miały one mocny, mentolowy zapach. Także ochraniacze na obuwie zostały dostarczone i założone, zanim oczy obojga ujrzały atrakcyjną, młodą kobietę o długich, czarnych włosach. Jej martwe oczy spoglądały w blask lampy sufitowej. Ten sam blask odbijał się w kałuży krwi i wypływających z ciała wnętrznościach. Brakowało dolnej części ciała, która najpewniej została odcięta i zabrana przez sprawcę. Kafelki i sedes pokrywała artystycznie rozpryśnięta posoka, bez wątpienia należąca do ofiary. Wciąż, pomimo postępującego krzepnięcia, niektóre krople uparcie sunęły w dół, walcząc o każdy milimetr, byle znaleźć się niżej, byle być bliżej krwi pokrywającej podłogę. Zupełnie jakby nie chciały pogodzić się z myślą o rozłące. - Znaleźliście... resztę? - Andrew zwrócił się do policjanta, który ich tu przyprowadził. - Jeszcze nie - odezwał się głos dobiegający zza ich pleców, i wprowadzający na scenę kolejną osobę w postaci Samuel’a Lewisa, którego Lauren znała zdecydowanie lepiej niż Andrew, bowiem już parokrotnie miała okazję z nim pracować. - Na ciebie wypadło? - spytał Andrew, wycofując się, by zrobić więcej miejsca dla MacReswell. - Akurat byłem pod ręką - stwierdził Lewis, kiwnięciem głowy witając się z Lauren. - Słyszałeś co się dzieje na Stratfordzie? - skierował zapytanie do Andego, który odpowiedział podobnym gestem, co chwilę wcześniej Sam. - Jakieś zamieszki, odesłali tam wszystkich, którzy akurat nie byli niezbędni gdzie indziej - dorzucił, wyrażając swym głosem zarówno zaciekawienie jak i wyraźny niepokój. Od czasów zamieszek z 2011 każda wzmianka na temat niepokojów budziła podobne reakcje. Nic zatem dziwnego, że wszyscy zdawali się być bardziej poddenerwowani niż zazwyczaj, nawet biorąc pod uwagę to, że przebywali na miejscu zbrodni, która zdecydowanie nie wyglądała na standardowe porachunki czy przypadkowe zabójstwo w afekcie. Niepokój podkręcało także to, że miejsce, o którym wspomniał Lewis, znajdowało się ledwie milę od tego, w którym dokonano morderstwa.
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
26-04-2016, 07:28 | #4 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | Jak świat długi i szeroki ludzie uwielbiali obserwować, przypatrywać się cudzemu nieszczęściu. Niezależnie od płci, wieku, poglądów politycznych czy religii, ciągnęło ich do sensacji, najlepiej rozkręconej kosztem drugiego człowieka - wiadomo nic bardziej nie podnosiło opinii publicznej ciśnienia, niż niewinne ofiary. Zbierali się więc przy miejscach makabrycznych zdarzeń, otoczonych wstęgami policyjnej taśmy, a miny mieli równie szczere, co smutne. Cześć nawet nie kryła chorego podniecenia, lśniącego w ich oczach na podobieństwo gorączki, malującej na pobladłych z zimna policzkach ciemniejsze wypieki ekscytacji. Przebierali z niecierpliwości nogami w miejscu, jeździli paluchami po gładkich obudowach smartfonów. Stali, marzli… byle tylko uwiecznić fragment horroru celem późniejszego podzielenia się z resztą im podobnych trupojadów, łaknących świeżej krwi i mięsa. Fałszywi żałobnicy przybywali zawsze pierwsi, kręcąc się wokoło szóstym zmysłem wyłapując charakterystyczną woń śmierci, bólu i cudzego nieszczęścia.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena Ostatnio edytowane przez Zombianna : 08-03-2020 o 14:51. |
28-04-2016, 13:52 | #5 |
Reputacja: 1 | Ów wtorkowy poranek zdecydowanie nie miał szans zaliczyć się do jednych z tych, które określano jako “good morning”. Zdecydowanie zaś nie był taki dla Lauren. Jeszcze chwilę wcześniej przepełniało ją pragnienie niesienia pomocy. Niczym dobry samarytanin, istota ludzka, która nie odwraca się plecami widząc cierpienie bliźniego. W następnej zaś chwili - morderczyni. “Nie zabijaj”, głosiło piąte przykazanie. Czy jednak można było nazwać morderstwem to, co zrobiła? Kobieta wszak nie żyła, Lewis to potwierdził i w dodatku gotowy był dać owe potwierdzenie na piśmie. Ruszała się jednak, wydawała z siebie dźwięki, wykazywała pragnienia świadczące o, przynajmniej częściowo, byciu świadomą. Jej oczy poruszały się w poszukiwaniu pożywienia i były w stanie je znaleźć. Była niczym niemowlę, które położone zaraz po urodzeniu, na piersi matki, instynktownie wie gdzie znajdzie źródło, które pozwoli mu żyć dalej. Lauren zaś przekreśliła ową szansę, która z jakiegoś powodu została ofiarowana Mary Ann. Przekreśliła z brutalną siłą, wśród ochłapów tego, co jeszcze chwilę wcześniej było mózgiem kobiety, jej oczami, jej ustami, jej twarzą. Bestialski czyn dokonany na kimś, kto nawet nie miał jak się bronić. Na kimś kto doświadczył tak wiele cierpienia, w tak krótkim czasie, po to tylko by spotkać na swej drodze kolejnego kata… Andrew nie mówił nic, gdy prowadził ją tą samą drogą, którą przybyli do nieszczęsnej łazienki. W lokalu było pusto i cicho. Światła wciąż się świeciły, jednak kręcący się wcześniej po pomieszczeniach policjanci wyparowali. Nikt najwidoczniej nie chciał niepotrzebnie ryzykować, zostając dłużej niż to było konieczne, w miejscu, w którym i tak na dobrą sprawę, aż tylu ich nie było potrzeba. Także na zewnątrz zrobiło się luźniej. Gapie zniknęli, zniknęły także policyjne wozy. Został tylko jeden, obok którego stało nieoznakowane audi i beemer, którym Laura została przywieziona na miejsce zbrodni. Do niego także została zaprowadzona, a rytuał otwierania bagażnika i sadowienia tyłków na siedzeniach, powtórzony. Jedyne co się zmieniło, to spojrzenia jakie Thompson jej rzucał. Uważne, czujne, wypatrujące oznak… czego? Tego, że do reszty jej odwali i zacznie atakować przypadkowych przechodniów? Nie żeby jacyś byli. Ulica, która zazwyczaj tętniła życiem, zdawała się być równie martwą co Mary Ann, gdy Laura ujrzała ją po raz pierwszy. Kolejne złudzenie, które za chwil parę miało przeobrazić się w nagły atak? Uczucie zagrożenia wypełniało cichą ulicę, zastępując chwilowy brak wyziewów z rur wydechowych. Można było je poczuć na języku, wdychając powietrze czuło się jego woń. Serce przyspieszało do szalonego galopu, który ponaglał by odejść, by uciec z tego przeklętego miejsca. Skryć się w dobrze znanych czterech ścianach własnego mieszkania i udawać, że nic z tego, co się wydarzyło od chwili otwarcia drzwi, nie miało miejsca. Minuty spędzone w trzewiach Palm Tree przekształciły panujący na zewnątrz mrok, w szarość. Była to chwila przejściowa. Już nie noc, ale jeszcze nie dzień. Przedświt. Czas, w którym zmieniały się cykle. Coś umierało, odchodziło do historii, po to, by narodzić mogło się coś nowego i stworzyło przyszłość. Lampy wciąż świeciły, wiedząc, że wkrótce przyjdzie im zgasnąć, gdy owa złota kula, uprzejmie wyłoni się zza linii horyzontu i zastąpi ich blask. Będą tak stały, nieruchome, potrzebne jedynie tym, którzy oblepiali je ulotkami o usługach wybitnie erotycznych, zwanych powszechnie masażem. Od czasu do czasu ktoś doklei kulkę gumy w strategicznym miejscu, artystycznie ukazanym i zachęcającym klientów do korzystania z dorzucanych do owych ulotek numerów. Dzień zapowiadał się piękny. Niebo było czyste niczym łza, których z pewnością nie miało brakować. Błękit mieszał się z granatem, by tuż nad dachami domów przejść w przyjemny, kremowy odcień, zwiastujący zbliżającą się chwilę, w której narodzić się miał kolejny dzień. Andrew ruszył gdy tylko jego pasażerka zajęła miejsce. To, że mężczyzna był poddenerwowany, dawało się wyczuć chociażby po tym, że stateczna czterdziestka na liczniku, została zastąpiona sześćdziesiątką. Czyżby aż tak mu się spieszyło, by wreszcie pozbyć się Lauren i podjąć starania, by więcej nie być na nią skazanym? A może chodziło tu bardziej o wyraźnie zaalarmowany głos, który trzeszczał w radiu, przekazując kolejne informacje. Zamieszki rozprzestrzeniały się w zatrważającym tempie. Ogniska zapalne pojawiały w coraz to nowych miejscach, niczym szybko narastające trzęsienie ziemi, które miało zmienić życie setek ludzi. Na jak długo? Ile tym razem miały potrwać. Co je spowodowało i jakie skutki po sobie pozostawią. Na drodze zaczęły pojawiać się pierwsze samochody. Poruszały się zdecydowanie za szybko, chaotycznie, nie bacząc na przepisy. Zupełnie jakby kierowcy za wszelką cenę pragnęli wydostać się z miejsca, do których Andrew i Lauren zmierzali. Dźwięk klaksonu wdarł się w szum komunikatów. Dłoń Thompsona zawędrowała w stronę włącznika lamp ostrzegawczych. Zanim jednak zdołał je włączyć… Blask reflektorów uderzył w ich oczy, oślepiając na krótką chwilę. Chwilę, która niosła ze sobą konsekwencje. Wstrząs i jęk wgniatanej karoserii. Ból pasów wrzynających się w ciało. Huk aktywującej się poduszki powietrznej i czerń, która zasłoniła wszystko gdy głowa z impetem uderzyła w boczną szybę. Lauren dochodziła do siebie powoli. Wpierw pojawiło się światło, niewyraźne, jasne plamy przed oczami. Po nich przywitał się z nią dźwięk. Wycie alarmu i czyjś głos wołający jej imię. Natarczywy, nie pozwalający na ponowne osunięcie się w błogą nieświadomość, która tak bardzo kusiła. Tym bardziej, że wraz ze zmysłami obudził się także ból, atakując niczym wygłodniałe zwierze, wbijając swe zęby głęboko, pochłaniając kolejne części jej ciała.
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
30-04-2016, 20:21 | #6 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | Ludzkie ciało dało się uszkodzić na tysiące sposobów, wszak nie należało ono do odpornych na zniszczenie tworów. Rezultaty podobnych działań Lauren widziała nie raz i nie sto, zwykle jednak wspomniane przypadki obejmowały cudze tkanki, nie jej prywatne. Osobisty worek mięsa traktowała z pietyzmem, lubiła go. Na przestrzeni ponad ćwierć dekady zdążyła się przyzwyczaić do jego mankamentów, znała mocne strony, zaakceptowała wady. To, co dało się zmienić w miarę bezinwazyjnie, choćby kolor włosów - zmieniła, nad resztą przechodząc do porządku dziennego. Nie podążała ślepo za modą usilnych modyfikacji, byle tylko zbliżyć się do standardów, wykreowanych przez media i zgraję dyktatorów mody wiadomej orientacji, dla których szczytem piękna były wychudzone, kościste wieszaki bez widocznych atrybutów kobiecości. Lub sztucznie napompowane lalki, bardziej podobne dmuchanym zabawkom z sex-shopów, niż żywym ludziom. Botox, kwas hialuronowy, nici ujędrniające, silikon, drenaże wodne, liposukcja - współczesne piękno miało wiele imion. Ową nietrwałość Irlandka odczuła na własnej skórze, zdecydowanie zbyt wyraźniej, niżby sobie tego życzyła. Wpierw jej oczy zalał ostry blask z reflektorów anonimowego samochodu, po chwili poczuła szarpnięcie, a świat zwolnił. Szarpnięcie, dezorientacja i ból - ten przyszedł ostatni, dopiero gdy w nagłą ciemność ponownie poczęły wkradać się kolory. Wpierw nieśmiało pełzały na samej granicy widoczności, mieszając czerń z ciemną zielenią i granatem. Wkrótce dołączył do nich brudny szkarłat, pod rękę z pierwszym szumem, mącącym głuchy pisk, nieprzyjemnie kojarzący się z dźwiękiem wydawanym przez aparaturę podtrzymującą życie w chwili zaniku pulsu. Poruszyła głową i zaraz tego pożałowała. Wystarczyło drobne drgnięcie mięśni, by przez różnobarwnymi oczami eksplodowała jasna nova bólu, przyjemna w równym stopniu co drapanie otwartej rany ryżową szczotką. Z unieruchomionej pasami bezpieczeństwa piersi wydarł się głośny, urywany jęk. W obitej głowie pojawiła pierwsza, logiczna myśl. Bolało, znaczy żyła… i chyba ktoś ją wołał. - Th… omps… - wyrzęziła, bojąc sie otworzyć oczy. Co, jeśli miał większego pecha i już nie żył, a obok siebie, po lewej stronie zobaczy zmasakrowane, rozdarte truchło, wciąż broczące krwią? Albo jeżeli przyjdzie jej obserwować jak umiera - bardzo brudno, w olbrzymim cierpieniu i z pełną świadomością zbliżającej się z każdym oddechem śmierci? Cholera, nie był taki zły. Mogłaby go nawet polubić… “Myśl!” - upomniała się, odtwarzając w pamięci ostatnie chwile przed wypadkiem. Dojechali do tego przeklętego skrzyżowania ulick, których nazwy nigdy nie pamiętała, lecz doskonale kojarzyła to miejsce - ciasna zabudowa, wąskie pasy asfaltu wciśnięte między upchane chyba na siłę budynki. Praktycznie zerowa widoczność, nie jechali też powoli… Zdrętwiałe ręce uniosły się z kolan, przyprawiając twarz technik o kolejny paroksyzm cierpienia. Zagryzła wargi, by znów nie jęknąć. Musiała sprawdzić co z Andrew, pomóc mu w inny sposób niż “pomogła” Mary Ann. Tylko czemu tak bała sie to zrobić? Zwłoka była tu absolutnie zakazana. “Myśl, do jasnej cholery!” Uderzenie przyszło od strony pasażera, czyli najgorzej oberwała MacReswell. W teorii. Praktyka lubiła jednak hasać własnymi ścieżkami. Syknęła przez zaciśnięte zęby, łupanie pod czaszką nie pozwalało się skupić. Powoli, detal po detalu. Rdzeń kręgowy nie oberwał, inaczej nie poruszyłaby dłońmi. Wstrzymała oddech i nie zważając na protest ciała, spróbowała przesunąć stopy. Odetchnęła z ulgą, gdy manewr się udał, zaraz jednak znowu syknęła. Mogła coś sobie złamać… ale to za chwilę, teraz były ważniejsze zmartwienia. - A-Andr… - próbowała wypowiedzieć imię policjanta, myśląc tylko o tym, że od samego przebudzenia była dla niego średnio przyjemna, do tego po akcji w klubie zapewne jej towarzystwo nie plasowało się wysoko na jego liście czynności przyjemnych. Mimo tego nie skuł Lauren, choć powinien… ona by tak zrobiła. Po nieskończenie długiej chwili przemogła się, otwierając oczy. Obraz, wciąż zamazany, wirował nieprzyjemnie, wzbudzając mdłości. Żołądek zdawał się żyć własnym życiem, przezywając właśnie okres młodzieńczego buntu. Przełknęła gryzącą żółć, spychając ją na powrót do przewodu pokarmowego. Miejsce tuż obok wiało pustką, ale mężczyzna nie dałby rady wylecieć przez drzwi. Tak jak Irlandka, zapiął pasy. Wyszedł więc o własnych siłach? Miała taką nadzieję. - An… - odkaszlnęła i dokończyła głośniej, mniej roztrzęsionym głosem - Andrew? - Wszystko w porządku - odpowiedział jej głos Thompsona. - Nie ruszaj się, zaraz cię wyciągnę. Słychać było, że stara się mówić spokojnie, pewnym głosem, który świadczyłby o tym, że wszystko ma pod kontrolą. Biorąc jednak pod uwagę to, co kobieta widziała, świat wokoło właśnie stracił ją całkowicie. Do jej uszu zaczęły docierać coraz głośniejsze dźwięki klaksonów, w które walono raz po raz, zupełnie jakby czynność ta sprawiała jakąś chorą przyjemność. Ulica, która jeszcze chwilę temu była niemal pusta, teraz została wypchana samochodami niemal po brzegi. Ludzie biegali w różnych kierunkach, zachowując się jak stado rozwrzeszczanych małp, które ktoś wypuścił z zoo. Bliżej jednak, i to znacznie bliżej, znajdował się sprawdza wypadku. Ozdobiony krwią, która spływała z rozbitej głowy i ściekała w dół. Nie poruszał się. Nie było także widać poduszki powietrznej, która najwyraźniej się nie aktywowała. Skoro facet chciał jej udzielić pomocy, nie musiała się martwić o jego stan. Nie proponowałby podobnej aktywności bez przynajmniej cienia pewności, iż sobie z tym poradzi. Poza tym wyszedł o własnych siłach ze zgniecionego samochodu - to już o czymś świadczyło, wystarczyło nie brać pod uwagę szoku pourazowego… Część gniotącego trzewia uścisku puściło, przez twarz Lauren przemknął nikły uśmiech. Odetchnęłaby z ulgą, gdyby nie to, że oddychanie tak cholernie bolało. Był to jednak tępy ból zbitych tkanek, nie ostre kłucie i paraliż kończyn lub brzucha, towarzyszący złamaniom kości. Przynajmniej tyle dobrego. Powoli uniosła rękę do skroni, po czym podstawiła ją przed twarz, z niezbyt inteligentną miną rozcierając szkarłat między palcami. Krwawiła, ale bez tragedii. Wyjście od strony Laurel zostało pogięte, być może aby otworzyć drzwi musieliby przecinać karoserię nożycami do blachy. Strona od kierowcy nie ucierpiała, wystarczyło wiec przetransportować dupsko przez wnętrze i wyjść za Thompsonem. Raz jeszcze poruszyła testowo nogami, unosząc stopy parę centymetrów nad podłogę. Wyjść, zobaczyć co z drugim kierowcą, w razie potrzeby udzielić pierwszej pomocy. Łatwizna... - Jest… ok, poradzę sobie - rzuciła w stronę z której dobiegał głos Thompsona. Jeszcze go nie widziała, musiał jednak znajdować się w najbliższej okolicy. Słyszała wyraźnie jak do niej mówi - Lepiej mów co z tobą, mocno oberwałeś? Jak się czujesz? Gdzie trzymasz apteczkę? - zasypała go serią pytań świadczących o powolnym powrocie do stanu pełnej świadomości. - Lepiej się nie ruszaj - ostrzegł ją, a jego głos dobiegł z nieco większej odległości. Za plecami Lauren rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, któremu towarzyszył wyraźny zgrzyt metalu i zmięte w ustach przekleństwo. - Szpital nie odpowiada - poinformował ją, po czym znowu jego obecność zniknęła z zasięgu jej wyczucia, po to tylko by pojawić się po stronie kierowcy. - Próbowałem z naszymi ale nie da się przebić. Jesteś pewna, że dasz radę wyjść? Pytania o jego stan zdrowia oraz apteczkę zostały zignorowane lub zwyczajnie ich nie dosłyszał przez wciąż wzrastający hałas. Przytaknęła, choć pewność była ostatnią rzeczą, której występowania mogła się spodziewać na tych przeklętym skrzyżowaniu. - Dzwoń do Lewisa - powiedziała głośno i wyraźnie, rezygnując z wzywania wsparcia do ewakuacji z rozwalonego bmw. Nie da z siebie zrobić większej ofiary losu… cóż, z pewnością nie większej niż w rzeczywistości. Czasem potykała się o własne nogi, albo waliła twarzą w znaki drogowe, jeżeli zbyt mocno się zamyśliła podczas spaceru, ale czarnowłosy mężczyzna nie musiał o tym wiedzieć, ani przekonywać na własnej skórze. Wyrobiłby sobie o niej opinię, a z odpięciem owej “łatki” walczyłaby pewno parę dobrych lat. Oczywiście jeśli dożyją do południa. Bliskość zamieszek i nerwowa, paniczna wręcz atmosfera na mieście nie wspomagały optymizmu. - Miał jechać do szpitala razem z… - zamilkła nie wiedząc jakiego słowa użyć. Denatka, ofiara, poszkodowana - wszystkie wydawały się po części pasować. Zamiast rozwodzić się nad problemem z rozwiązaniem poza swoimi aktualnymi możliwościami, wróciła do poprzedniego. - Thompson, skup się. Co z tobą, złamałeś coś albo krwawisz? Co z drugim kierowcą, gdzie masz apteczkę? - powtórzyła dobitnie, gryząc się w język nim dorzuciła wiązankę epitetów. Powoli przechyliła tułów w prawo i zaczepiwszy palcami o fotel kierowcy, podciągnęła się ku wyjściu, ciągnąc za sobą nogi - Musimy się pospieszyć, nie podoba mi się ten hałas. - Nic mi nie jest - odpowiedział szybko i jakby od niechcenia. Ot, co by ją zbyć i żeby dała mu spokój z tymi pytaniami o jego osobę. Co zaś apteczki się tyczyło… Laura mogła po chwili na własne oczy przekonać się, że takowa nie dość ze istniała, to jeszcze znajdowała się w dłoni mężczyzny, który właśnie próbował ułatwić jej wydostanie się z rozbitego samochodu. Przesunięcie fotela kierowcy do tyłu bez wątpienia było pomocnym gestem i dawało więcej miejsca do manewrowania obolałym ciałem. Uwadze MacRaswell nie uszło jednak skrzywienie ust, które pojawiło się na twarzy Thompsona, gdy oddawał się owej czynności. - Lewis też nie odpowiada - mówił dalej, cofając się i szerzej otwierając drzwi, co zdecydowanie nie spodobało się przebiegającej obok kobiecie. Widać jednak mundur wciąż miał jakieś poważanie w tym chaosie, bowiem poza rzuconym przekleństwem, innej reakcji nie było. Chaos zaś bez wątpienia był i to zdawać się mogło iż bez wyraźnego powodu. Zamieszki zamieszkami, ale to co się działo na ulicy zakrawało wręcz na paniczną ewakuację, pozbawioną jakiegokolwiek nadzoru i przewodnictwa. Cokolwiek wywiało tych ludzi z domów i mieszkań, z pewnością nie była to praca czy konieczność zaprowadzenia dzieci do szkoły. Nie wyglądało także na to by chodziło o same zamieszki. No chyba, że ich impakt był dużo, dużo gorszy niż w 2011. No, chyba że nie były to zamieszki. Tylko co…? - Próbowałem się do niego dodzwonić ale ma wyłączony telefon - mówił dalej Andrew, podnosząc głos by mogła go usłyszeć. - Musimy zejść z ulicy, Lauren - dorzucił wyraźnie ponaglającym tonem głosu, rozglądając się przy tym wokoło, jakby szukając zagrożenia, które to działanie nie było tak do końca pozbawione podstaw. Co tu się do ciężkiej cholery wyprawiało? Skąd te tłumy, czemu biegli w popłochu gorszym niż przy otwarciu nowej galerii handlowej? “Uciekali” - kobieta poprawiła się w myślach i zgrzytnęła zębami ze złości. Jakimś cudem udało się jej wytoczyć na ulicę bez korzystania z pomocy Thompsona, punkt dla niej. Obrzuciła go jeszcze oceniającym spojrzeniem od góry do dołu i nie zauważywszy wyraźnych oznak otrzymanych obrażeń, mruknęła zadowolona coś brzmiącego jak “przynajmniej tyle”. - Zaraz - dodała wyraźniej, bezceremonialnie zabierając gliniarzowi apteczkę z rąk. Może i dała dziś w klubie koncertowo dupy, nie obligowało jej to jednak do całkowitego przeistoczenia w człowieka-skurwiela bez empatii. - Masz mundur. Zatrzymaj kogoś i zażądaj odpowiedzi na pytanie przed czym tak uciekają. Zobaczę co z drugim kierowcą - machnęła ręką na wrak i nieprzytomnego gościa uwięzionego za pokrwawioną deska rozdzielczą, a w głowie robiła szybki rachunek sumienia. - I moja torba - wypowiedziała na głos najważniejszy punkt juz w drodze do poszkodowanego - Bez niej nigdzie nie idę. - Tobie się wydaje, że nie próbowałem? - Cóż, cierpliwość gliniarza wyraźnie straciła swą ważność w chwili, w której upewnił się że z Lauren faktycznie wszystko w porządku. - A ten idiota w fordzie nie żyje - dorzucił, przechodząc na tył beemera by ponownie zagłębić się w czeluściach bagażnika. Czy mówił prawdę, czy zwyczajnie mu się spieszyło by przenieść ich tyłki w bezpieczniejsze miejsce, to pozostało kwestią domysłów, bowiem więcej się nie odezwał, zostawiając Lauren decyzję czy marnować czas na kierowcę forda, czy oddalić się i zająć sobą. - Chwalmy Pana, jeden problem z głowy - Przewróciła oczami z dziwnym przeświadczeniem, że oto kopie sobie grób. Tak po prostu, bez podtekstów i ściemniania, czuła że zdechnie do południa. Nieszczególnie owa idea jej odpowiadało, jednak mechanizm obronny z czarnego humoru i cynizmu zadziałam na podobieństwo poduszki powietrznej, jaka parę minut wstecz uratowała Irlandce życie. Oto znalazła się pośrodku zamieszek, zmierzając w kierunku z którego wszyscy uciekali… na dodatek z kolesiem który prócz prezencji, chyba za wiele nie umiał. Pewno okaże się w krytycznym momencie, czy wykrzesze z siebie coś więcej ponad… Niebieska głowa przekręciła się z lewa na prawo i na powrót. Powinni dotrzeć na posterunek, o ile Thompson nie dostał innych rozkazów. - Masz tam jakąś zapasową bluzę albo kurtkę? - spytała podchodząc do podobno martwego sprawcy wypadku. Własną kurtkę zostawiła w tej popieprzonej łazience, przy niemniej popieprzonej Mary Ann. - Zimno mi - burknęła i przystawiwszy dwa palce do pokrwawionej szyi szukała pulsu. Pospiesznie, musiała jednak sprawdzić… przekonać na własnej skórze. Nawet jeśli nie żył, teren należało zabezpieczyć, zadzwonić na posterunek, albo i alarmowy 911. Cokolwiek, kurwa jego mać, jakkolwiek ruszyć dupę, prócz pustego gadania. Czemu nie mogła wylądować z Lewisem? Ten przynajmniej nie doprowadzałby jej do stanu przedmigrenowego, przy którym dłonie same szukają twardych przedmiotów, gotowe bić wszystko co się nawinie w zasięg. Tylko parę sekund - upewni się, czy gliniarz nie ściemnia i pójdzie w cholerę. Tam, skąd uciekała reszta obywateli. Brzmiało jak świetny plan… Andrew odburknął coś, co mogło być wszystkim, od potwierdzenia do rzucenia mięsem. W międzyczasie Lauren dotknęła szyi kierowcy, który wciąż spoczywał z głową na kierownicy. Drzwi zaklinowały się więc nie mogła sprawdzić dokładnie stanu sprawcy. Nie potrzebowała ich jednak otwierać by stwierdzić prosty fakt - facet nie żył. Pulsu nie było. Nie znaczyło to jednak, że nie było ruchu. Prawa ręka, która osunęła się z kierownicy i zwisała bezwładnie, zaczęła drgać gdy tylko MacRaswell znalazła się w pobliżu. Z ust zaś wydobył się jęk. Długi, zdający się ciągnąć w nieskończoność jęk, który wgryzał się w umysł i ciarkami przechodził wzdłuż kręgosłupa. Znajomy jęk… Co tu się na litość boską wyprawiało?! Byłaby w stanie sprzedać Rogatemu duszę, byle tylko zdobyć odpowiedź na to pytanie. Kolejny przypadek, gdy trup nie chciał leżeć grzecznie, przejawiając aktywność fizyczną równie intensywną co… porządne zwłoki? Denat, jak sama nazwa wskazywała, winien być obiektem martwym, statycznym. Na bank nie powinien jęczeć i się poruszać, przecząc prawom fizyki, natury i cholera wiedziała jakim jeszcze. W przeciągu ostatniej godziny Irlandka miała tę nieprzyjemność zostać naocznym świadkiem dwóch cudów pokroju ożywienia Łazarza… z tym, że z tego co się orientowała Londyn cierpiał na deficyt Zbawicieli. Ile czasu tu zmarnowali? Nauczycielka z klubu ponoć zmarła kilka godzin przed świtem... a ten?! Kwadrans?!! - Rrrrwaa… - jęknęła cofając ręce aż zderzyły się z jej klatką piersiową, a resztki krwi odpłynęły z przerażonej twarzy, upodabniając ją do porcelanowej maski. Cofnęła się o krok, zaraz potem o następny. Na wstecznym zbliżyła się do tyłu beemera. - Znalazłeś torbę? - spytała towarzysza, lecz wzrok miała utkwiony w coraz żwawiej poruszającym się ciele - Musimy… musimy uciekać. Na posterunek, do reszty. Już - zakończyła natarczywie, choć nie potrafiła sobie wyobrazić biegu z ciężką, policyjną torbą technika. Zostawienie jej… nie, to nie wchodziło w rachubę. Da radę, nie było innego wyjścia.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena Ostatnio edytowane przez Zombianna : 04-05-2016 o 00:31. |
04-05-2016, 15:33 | #7 |
Reputacja: 1 | “Musimy uciekać”. Słowa te zawisły w powietrzu niczym ciężka, gradowa chmura. Odcięły dostęp radosnym promieniom słońca, które mogły złagodzić ich wydźwięk. Ono jednak było uparte. Pnąc się powoli w górę rozjaśniało kolejne ulice, kolejne zakamarki pełne cieni. Wyjawiało tajemnice, które skrywała noc. Podkreślało aurę strachu, która towarzyszyła tym, którzy ratowali się paniczną ucieczką. Trup, będący kierowcą forda, podniósł głowę i spojrzał na Lauren szklanym wzrokiem. Irlandka dostrzegła w jego oczach coś, co mogło przerazić bardziej niż sam fakt tego, że coś, co winno być martwe, ożyło. Był w nich głód. Pragnienie silniejsze niż instynkt, niż ból, niż śmierć… Jeść Jeść... Jeść… !!! Słowa te zdawały się tworzyć jęk i charkot, który wydobył się z jego gardła. Przekazywało je ciało, które zaczęło podrygiwać, niezdarnie próbując wyswobodzić się z pasów bezpieczeństwa. Dłonie powędrowały do przodu, wyciągnięte w kierunku Lauren. Mówiły, wręcz błagały, by się zbliżyła, by złagodziła jego cierpienie. Tylko trochę… Ot, dotknąć… Przyciągnąć bliżej… Zatopić zęby w ciele… Andrew nie czekał, aż to jęczące stworzenie wydostanie się w końcu z pułapki, jaką stało się dla niego siedzenie kierowcy. Nie pytając o zgodę zabrał torbę od kobiety, chłodnym spojrzeniem tłumiąc jej ewentualny sprzeciw. Bez wątpienia był silniejszy niż ona i mógł sobie poradzić z ciężarem jej sprzętu. To zaś oznaczało, że Lauren nie będzie ich spowalniać w drodze na posterunek. I chociaż nie wypowiedział tego na głos, to jednak taka sugestia zawisła między nimi, w tej krótkiej chwili, gdy ich spojrzenia się spotkały. W następnej ruszyli. Ich droga nie należała do łatwych. Zadziwiające, ile osób potrafiło znaleźć się na ulicach, nawet o tak wczesnej porze. Budzeni przez hałas, półprzytomni, a jednak zdolni do tego, by podejmować walkę o zwiększenie odległości, dzielącej ich od tego, co stało się przyczyną takiego zachowania. Wychwytywane urywki zdań, wypowiadanych ze strachem brzmiącym w głosach, zdawały relacje tak różne, że jedynego, czego w nich brakowało, to wiszącego nad miastem ogromnego statku kosmitów. Lauren mogła zobaczyć, jak wstające słońce przegląda się w oknach Pioneer Point. Dwie wieże stały spokojnie, niewzruszone panującym u ich stóp chaosem. Jej dom, ciepłe łóżko, zwierzaki. Minęło ledwie parę godzin od chwili, w której koszmar senny został przerwany przez natarczywe dobijanie się do drzwi. Zdawać by się mogło, że za karę postanowił nawiedzić ją na jawie. Ruch drogowy, szczególnie w porannych godzinach, nigdy nie należał do najlżejszych, zwykle jednak kulminacja następowała o godzinie siódmej i trwała średnio do dziesiątej. Tego wtorkowego ranka zegary kierowców sprawiały wrażenie przesuniętych o dobre dwie godziny. Lauren, która zdążyła się już przyzwyczaić do szaleństw londyńskiego życia, mogła na żywo podziwiać pomysłowość jednostek, dla których liczył się jedynie cel, którym było dotarcie do wyznaczonego punktu. Zgrzyt ocierających się o siebie karoserii, miganie świateł, niemalże ciągłe, odpowiednio zróżnicowane pienia klaksonów. Andrew przedzierał się sprawnie. Posiadanie munduru na grzbiecie zdawało się ułatwiać mu tę sprawę, przynajmniej na początku. Mniej więcej na wysokości Morgan Hall, szczęście przestało się do niego uśmiechać. Mundur oznaczał nie tylko bezpieczeństwo, ale i informacje. Pytania poczęły sypać się z każdej strony, niczym ziarno z rozerwanego worka. - Co się dzieje? - Czy to prawda, że…? - Dlaczego policja nic nie robi? - Co mamy robić? - Wy cholerne nieroby…! - Pierdol się! To ostatnie padało najczęściej, bowiem Thompson ani myślał przystawać i wdawać się w jakiekolwiek dyskusje. Dla pewności chwycił dłoń Lauren i ciągnął ją, prąc do przodu niczym lodołamacz. Ci, którzy mieli nieco więcej odwagi lub samozaparcia, skutecznie odstraszała wizja wypalenia oczu gazem pieprzowym. O tak, bez wątpienia można było zapomnieć o portrecie przyjaznego “Bobbies”. Zapewne, gdyby miał pod ręką ostrzejsze środki, to i z takich by skorzystał. To z kolei dobitnie świadczyło o tym, że sytuacja, w której się znaleźli, nie należała do lekkich. Nie żeby Lauren nie zdawała sobie z tego sprawy już od dobrych paru chwil, jeżeli nawet nie zaokrąglać owego czasu do godzin. Dzięki staraniom Andrew udało się im dotrzeć na High Road. Tu było znacznie, znacznie spokojniej. Rzec by można, iż było wręcz cicho. Co prawda nie brakowało ludzi, jednak było ich znacznie mniej. Przemykali też szybko, płochliwie zerkając za siebie, jakby ich sam diabeł gonił. Im zaś bliżej posterunku, tym ich było mniej. Thompson zwolnił i zaczął rozglądać się wokoło. Jego postawa wyrażała czujność. To nie był normalny spokój poranka. Nie po tym, co mieli okazję widzieć do tej pory. W trzech sklepach wybito szyby, jednak brakowało szabrowników. Na bruku poniewierały się pudełka z butami, porzucone butelki kosmetyków i porozrzucane w nieładzie ubrania. Nie brakowało także krwi. Czy to na szybach, czy na bruku, czy też ścianach. Nieco dalej, tuż przed skrzyżowaniem z Hainault Street, natknęli się na widok, który dodatkowo podkreślał szaleństwo, które ogarnęło Londyn. Widokiem tym był mały chłopiec, nie mogący mieć więcej niż trzy, może cztery latka. Berbeć, który o tej porze powinien grzecznie spać w swoim łóżeczku, a nie siedzieć przy wraku rozbitego smarta. Nie płakał jednak - wręcz przeciwnie, był bardzo, ale to bardzo cichy. Siedząc do nich tyłem, przykładał rączkę do ust. Drugi z biorących udział w stłuczce pojazdów, mini we wściekłym, czerwonym kolorze, wciskał się maską w bok pierwszego samochodu. Kierowców nie było widać, aczkolwiek sądząc po ilości krwi, marne były szanse, by odeszli daleko. To, że przynajmniej jeden z nich nie miał tego szczęścia, stało się jasne, gdy tylko Lauren i Andrew zbliżyli się do chłopca. To bowiem, na czym siedział, okazało się być ciałem kobiety, odzianej w różową piżamę, gustownie ozdobioną we wzorek myszki Miki. Słysząc kroki, malec odwrócił się powoli w ich stronę, ukazując swą słodką twarz aniołka…
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
09-05-2016, 23:49 | #8 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | Chmura czystego przerażenia, spowijająca Londyn na podobieństwo całunu. Oplatał ludzkie ciała i dusze, uniemożliwiając zaczerpnięcie głębszego oddechu. Zmuszał mięśnie do rozpaczliwego biegu, byle dalej. Szybko… szybciej… Metr za metrem, kolejne ulice, skrzyżowania i niekończąca się wstęga popękanego chodnika. Kto mógł przypuszczać, że w tym pieprzonym mieście wszędzie jest tak daleko? Na co dzień Lauren nie odczuwała tego, w każdej chwili mogąc wsiąść w autobus, lub rozkrwawić portfel wzywając taksówkę. Teraz jednak bardzo dobitnie przyszło się jej zorientować, że na piechotę wszędzie robi się cholernie daleko, zaś podróż zajmuje zdecydowanie więcej czasu, niż aktualnie posiadała. Kolejne cenne sekundy przelatywały przez palce, a ona nie mogła zrobić nic, poza skupieniem na najprostszych czynnościach. Wdech, wydech, lewa noga, prawa. Nie patrzyła na korowód mijających ją twarzy, woląc wbić wzrok w beton pod stopami. Nie mogła się potknąć, ani zostać w tyle… po prostu nie wolno jej było ponownie okazać słabości. Wystarczająco dołujące było przejęcie przez Thompsona bagażu i jego wzrok. Nie musiał nic mówić, oboje doskonale zdawali sobie sprawę z kłopotu jakim MacReswell była - nieuzbrojony, nieprzeszkolony cywil, do tego nikt, kogo glina uznałby za druha. Dość siary narobiła sobie jak na jeden ranek. Zresztą jeśli zacznie narzekać i robić pod górkę, glina najzwyczajniej w świecie ją tu zostawi. Samą w obcym praktycznie mieście na skraju histerii. Truchtała więc za przewodnikiem i eskortą jednocześnie, próbując wytrzymać ostre tempo marszu. Co jeśli na posterunku napotkają to samo szaleństwo? Już chciała podzielić się z towarzyszem wątpliwościami, w porę jednak ugryzła się w język. Złośliwy los wrzucił ich do wspólnego kotła i ostro w nim zamieszał. Mogli się nie znać, nie przepadać za sobą, lecz skoro już tkwili w owym bajorze razem, wypadało się wspierać zamiast jeszcze mocniej dołować. Przynajmniej przestało jej być zimno. - To jakiś obłęd - mruczała pod nosem, wciąż mając przed oczami zakrwawioną twarz kierowcy Forda… i te jego oczy: puste, bezmyślne, nieskalane bardziej złożoną myślą, za to wypełnione najpierwotniejszym z pierwotnych instynktów. Patrzył się na Lauren jak krwisty stek, który złośliwy psychopata podsuwa konającemu z głodu zaraz poza zasięg. Wzdrygnęła się wyraźnie. Słowo umierający nie pasowało do kogoś, kto już nie żył. O co tu chodziło, co się działo? Czyżby rzeczywiście nadszedł Armageddon? Niby każda kultura i religia miała swoją wizję jak winien on wyglądać? Może gdyby bardziej uważała na kazaniach, przeczytała biblię jak zalecała rodzina...ale ona od zawsze wolała komiksy Marvel’a. Była więc złym człowiekiem, z perspektywą na szybkie potępienie? Kim był “dobry człowiek”? Gdzieś w skołowanej głowie pojawiło się nieśmiałe pytanie, a za nim kolejne i jeszcze jedno i następne. Czy czytała Biblię codziennie? Czy modliła się codziennie sercem? Czy błogosławiła, chwaliła i uwielbiała Go codziennie? Czy dziękowała Mu codziennie za to, że dał jej życie, oraz Jego opatrzność i miłosierdzie, Jego miłość i pokój? Czy mówiła ciągle, że Go kocha? Raczej nie… ale kto powiedział, że to chrześcijańska apokalipsa? Równie dobrze zaraz na niebie, zamiast statku kosmitów, pojawi się drakkar zbudowany z trupich paznokci. Gusła, wizje, wieszczenia, przesądy… najbardziej znanymi przepowiedniami o końcu świata i o zdarzeniach, jakie miały miejsce lub dopiero się wydarzą były, te pisane przez Nostradamusa… tylko czy było coś tam o ożywających zmarłych? Zamknięta w labiryncie narastającej paranoi i strachu, Irlandka zorientowała się co widzi dopiero, gdy kilkuletnie dziecko obróciło w jej stronę okrwawioną twarzyczkę. - Jezu Chryste - wymamrotała, a żołądek po raz enty tego poranka podjechał kobiecie do gardła. W odruchu paniki chwyciła gliniarza za rękę, ściskając ją z całej siły. Może chodziło o podświadome działanie munduru, gwarantującego przecież spokój i bezpieczeństwo, a może o zwykłą obecność kogoś, co do kogo nie miała wątpliwości czy żyje i zachował rozsądek w chociaż minimalnej ilości. Z piersi technik wyrwało się coś pośredniego między piskiem a szlochem. Gapiła się szklanym wzrokiem na scenę z pogniecionej blachy, ciał i posoki...oraz jednego, małego aktora na samym środku. Czy był podobny Mary Ann, też już… był martwy? Nie tak powinien się zachowywać małoletni chłopiec, biorący udział w wypadku… do tego widzący na własne oczy śmierć być może matki, albo starszej siostry. Nie powinien też trzymać przy buzi czerwonego ochłapu, wydartego z większego ciała...i go zapamiętale żuć. Trzeba było to sprawdzić, upewnić się, ale rozsądek nakazywał zostanie w bezpiecznej odległości. Sparaliżował tkanki, odcinając kobiecie władze nad kończynami, by w przypływie altruizmu i odruchu człowieczeństwa, nie zrobiła tego, o co wrzeszczało jej serce. Podejść, objąć dzieciaka i zabrać go z tej jatki - każdy normalny przedstawiciel homo sapiens uczyniłby podobnie. - Może być chory, a-autystyczny… albo w szoku. Nie… nie wie co się dzieje, widok zwłok i śmierć najbliższych przestawiła mu klepki. - szukała na siłę logicznych wytłumaczeń, nie potrafiąc oderwać wzroku od brzdąca. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich paru godzin, brzmiało naciąganie nawet w jej głowie. Andrew w międzyczasie spróbował ponownie połączyć się z posterunkiem, jednak próba ta zakończyła się niepowodzeniem. - Po prostu udawaj, że tego nie widzisz - mruknął, starannie omijając wzrokiem malca, który dokończywszy zajadać trzymany w dłoni ochłap, zainteresował się obojgiem. Jego niezdarne ruchy, mające na celu wstanie, mogłyby uchodzić za słodkie, gdyby nie spływająca z brody krew, która brudziła także cały przód ubranka, które po bliższym przyjrzeniu okazało się być piżamką. Wyciągający przed siebie łapki miś, z rodzaju znanych i lubianych “Me to You”, zachęcał do przytulenia. Podobnie jak i rączki malca, które skopiowały pozę pluszaka. Jeden krok, za nim następny. Byle bliżej nowej atrakcji. Uśmiechał się przy tym radośnie, słodziutko i krwawo. Szkarłat wylewał się z na wpół otwartych ust, płynąc po brodzie i skapując na głowę misia by dołączyć dot tej, która się już tam zadomowić. Thompson pociągnął Lauren, wyraźnie zamierzając zostawić berbecia. Widać strach przed konsekwencjami takiego zaniedbania był u niego mniejszy niż chęć dotarcia na znany sobie teren. Miało to swoje podstawy. Posterunek był dobrze chroniony, pod ręką byli przeszkoleni policjanci, którzy posiadali odpowiednie uprawnienia by korzystać z broni palnej. Przede wszystkim jednak istniała pewna szansa na to, że uda się im czegoś dowiedzieć. Czegoś pewniejszego niż majaki uciekających ludzi. Zanim jednak zdążył zrobić więcej niż parę kroków, drzwi pobliskiego pubu stanęły otworem, wypuszczając na światło dzienne, wyglądającą na wyjątkowo rozgniewaną kobietę. Udawaj, że nie widzisz. Obróć głowę i idź w swoją stronę, nie wdając się w szczegóły… jakież to wygodne i bezproblemowe. Zlać temat, przecież nie dzieje się nic niezwykłego prawda? Komfort i higiena psychiczna, a także bardzo potrzebny w podobnym chaosie spokój ducha. Lecz jak niby to zrobić? Lauren nie potrafiła… najzwyczajniej w świecie nie potrafiła oderwać wzroku od kilkulatka, żywcem wyciętego z najgorszych koszmarów, lub filmów grozy. Takich, o których oprawę dbają ludzie zwykle zajmujący się badaniem ludzkich lęków w szpitalach psychiatrycznych. Czysty obłęd – nazwa pasowała jak ulał. Może, z naciskiem na „może”, Thompson miał rację, zaś w jego zachowaniu dało się znaleźć sens… tylko do jasnej cholery, spojrzeć potem swojemu lustrzanemu odbiciu prosto w oczy bez obrzydzenia? Każdy mięsień, kostka i ścięgno, każda pojedyncza synapsa i krwinka w ciele kobiety krzyczały ze sprzeciwu. Wedle gliny nie wolno … być człowiekiem? Z drugiej strony jak niby mieli się dowiedzieć co tu się dzieje, jeśli z własnej, nieprzymuszonej woli zamontują sobie klapki na oczach i wetkną w uszy stopery ? Sytuacja sama z siebie zapewne się nie rozwiąże, mieli za malo informacji, by pokusić się o jakąkolwiek próbę analizy sytuacji. „Wdech, wydech… po kolei” – znów musiała się upomnieć, a głos rozsądku powoli, lecz sukcesywnie stłumił narastający atak paniki. Z przyczyn na razie nieznanych osoby zmarłe wykazywały aktywność fizyczną, pozwalająca im na stworzenie zagrożenia dla osób hm, w pełni żywych. Przejawiali też coś w rodzaju inteligencji… pamiętali coś z dawnego życia, czy działał zwykły instynkt? Odpowiedzi na to pytanie Lauren będzie musiała poszukać na własną rękę. - Udawaj że nie widzisz? Tego was uczą w akademii i na kursach? – warknęła oschle, lecz nim doczekała się odpowiedzi, pojawił się drugi problem: większy i zapewne jeszcze bardziej morderczy . - Jej oczy… coś jest nie tak z jej oczami . Pomijając krew i… i kurwa mać – Irlandka mocniej ścisnęła dłoń policjanta, traktując ją poniekąd jak kotwicę trzymającą umysł w rejonach dopuszczalnej normy. Szybko obrzuciła rozbieganym spojrzeniem okolicę wypadku. Potrzebowała czegoś, co pozwoli jej trzymać przeciwnika na dystans – rurę, kawał płachty, osi. Coś co będzie w stanie podnieść. Wybór dupy nie urywał… w sumie to nie było żadnego. – Biegnij, będę zaraz za tobą. Pokręcił głową w odpowiedzi na jej słowa. Jeżeli myślała, że pozwoli jej zostać za nim, to się grubo myliła. Tym bardziej że maluch nabrał wyraźnej ochoty na przytulanie się. Bez znaczenia czy do Lauren, czy do towarzyszącego jej mężczyzny. Jakby na to nie spojrzeć, mięsko było mięskiem. Kobieta, która wyszła z pubu także wyglądała na chętną do namiętnych uścisków, chociaż w jej wypadku widać było od razu, że na przyjemne chwile się nie zapowiadało. Jej otwarte usta ukazywały dwa rzędy zakrwawionych zębów, a palce dłoni wykrzywiły się, tworząc coś, co najprędzej dałoby się porównać ze szponami. Lub grabki ogrodnicze. Takie małe, jednoręczne… Bliżej przyjrzeć się nie mogła. Silne szarpnięcie zmusiło ją do stawiania kolejnych kroków. Szybszych, oddalających się od zagrożenia kroków, które kierowały ją na drugą stronę ulicy i dalej, uparcie podążając w kierunku posterunku. Thompson nie rezygnował. Jego myśli w sposób nader widoczny skupiony były tylko i wyłącznie na celu. Tak jak i ludzi, którzy uciekali w panice, czy to pieszo czy za kierownicami. Wśród panującego chaosu obudziła się pamięć Lauren. Przypadkiem usłyszane zdanie. Andrew miał syna. Czterolatka. Gdzie był teraz? Co się z nim działo? I czy mężczyzna zobaczył jego twarz w zakrwawionym brzdącu pożerający ofiarę wypadku? Zanim jednak jakakolwiek odpowiedź pojawiła się w jej umyśle, policjant gwałtownie przystanął, przez co miała tą nieprzyjemność zderzenia się z jego plecami. Kolejny zakręt, kolejne widoki, których oczy kobiety wolałyby nie oglądać. Mężczyzna pochylający się nad wciąż drgającym ciałem drugiego mężczyzny. Usta pełne krwi, dłonie pełne flaków. Powoli unosił je w górę i wpychał do gardła. Raz po raz. Byle więcej. W końcu pochylił się mocniej i porzuciwszy pomoc dłoni, wgryzł się w ciało, szarpiąc je zębami niczym dzikie zwierzę. Nie to jednak wstrzymało Andrew, a to co działo się na przystanku przed sklepem Salvation Army. Ofiara i jej oprawcy wybiegli zza zakrętu, jednak pościg nie potrwał długo. Jedno potknięcie o wystawione przed sąsiadującego z charity shop’em fast food’a worki ze śmieciami, zakończyły całą sprawę. Oprawcy w liczbie dwóch, nie czekali aż młody mężczyzna się podniesie i znowu zacznie uciekać. Ich zęby były gotowe na to by wbić się w jego ciało. Ich ręce trzymały mocno, nie pozwalając się wyrwać. Nie pomagały krzyki i wołanie o pomoc. Nie pomagały przekleństwa. Hałas jednak… Ten miał szczególną moc nad owymi istotami, które mimo iż podobne do ludzi, zdawały się być bardziej bestiami w ich skórze. Zarówno kobieta jak i dziecko zmieniły obiekt swego zainteresowania. Za nimi zaczęli nadchodzić kolejni. Wyłaniali się zza zakrętów, z rozbitych witryn sklepowych. Niczym szczury wiedzione przez muzykę szczurołapa. - Dasz radę biec? - Zainteresował się Thompson, szepcząc tak, że ledwie go słyszała. Lauren nie widział się ten pomysł, tym bardziej że do pokonania pozostał jeszcze szmat drogi. Z trudem, ale oderwała wzrok od rzeźni i przekręciła pozieleniałą twarz ku policjantowi. Poruszała niemu ustami podobna wyrzuconej na brzeg rybie, równie niemej co mobilnej i samodzielnej. Ograniczyła raptem zbędne ruchy do minimum, zamierając bez ruchu. Wyjść...biec… pośród nich?! Dobry Boże, równie dobrze mogli od razu położyć się na chodniku i podciąć żyły. Przytaknęła energicznie głową, by zaraz pokręcić przecząco. Poznała Londyn na tyle, by wiedzieć, że bez Thompsona nie dotrze do celu… a jeśli się rozdzielą lub wpadną w pułapkę? Wątpiła żeby altruistycznie wrócił się ją ratować. Za mało się znali… ba! Prawie w ogóle się nie znali. Instynkt przetrwania zaś nakazywał dbać przede wszystkim o siebie i bliskich. Szkoda, że MacReswell się do nic nie zaliczała. - Dam, ale posłuchaj… Andrew - wzięła głęboki oddech i podjęła wątek nerwowym szeptem - Spójrz na nich. Są szybcy… nie wiemy na ilu zdążymy się natknąć, nim dotrzemy do końca ulicy. My się męczymy… a oni? Jeżeli są jak Mary Ann, albo ten biedak w rozbitym Fordzie? Jeżeli… jeże… - głos się jej załamał. Przełknęła ślinę, skupiając się na oczach mężczyzny, jednak od krzyków nie dała rady się odciąć - Co jeśli nie żyją? Wiem, to brzmi jak szaleństwo, może to jakiś wirus, albo broń biologiczna. Nie zmienia to faktu, że umarli nie chcą… nie żyć. Spróbujmy się przekraść po cichu. Ostrożnie. Nie mamy broni, zresztą to ludzie. Do ludzi nie wolno strzelać… reagują na dźwięk, hałas je przyciąga. Tak… tak mi się wydaje. Jak nie wypali cicha droga, będziemy biec. Proszę, posłuchaj mnie. - Zakończyła i wstrzymała oddech. Siłą go do niczego nie zmusi, mogła tylko tłumaczyć, tyle że na długie pogaduchy nie czas był, ani nie okazja. Andrew wydawał się być mocno niezdecydowany, co w zaistniałej sytuacji nie było szczególnie bezpieczne. W końcu jednak skinął głową. - Trzymaj się blisko - dorzucił tylko, nad wyraz spokojnym, wypranym z emocji głosem. Wyraźnie widać było, że woli nie zastanawiać się czy to, co im obecnie zagrażało było żywe, czy też martwe. Był niczym robot, który poruszał się głównie dlatego, że tak go zaprogramowano. Gubili się oboje, nie wyrabiali psychicznie. Za dużo pytań, niewiadomych. Za dużo makabry, szaleństwa. Postawiono ich naprzeciwko czegoś nieakceptowalnego, niewyjaśnionego. Puszki Pandory zawierającej połączenie mokrych od krwi snów Charles'a Mansona i chorych wizji Romero, doprawionych legendami wyciętymi żywcem z Czarnego Kontynentu. Maman Brigitte, Baron Samedi... lub inne postacie świata voo-doo. Tyle, że to nie były historie, legendy, czy film. To działo się naprawdę. Na coś takiego nie szło się przygotować w żaden sposób. Jedyne co pozostawało to... przetrwać. Irlandka zdobyła się na to by, poklepać Thompsona po ramieniu dla dodania otuchy. - Dziękuje Andrew. Damy rade, cokolwiek by się nie działo. Obiecuję - szepnęła i nawet uśmiechnęła się blado, choć poczucia radości nie potrafiła sobie w tej chwili przypomnieć.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
14-05-2016, 18:33 | #9 |
Reputacja: 1 | Skinięcie głową. Ruch, który pomimo swej prostoty, wyrażać mógł tak wiele. Damy radę. Masz rację. Będzie dobrze. Rozumiem… Jednocześnie mógł także być zwyczajnym zbyciem drugiej osoby. Jako że Andrew nie dodał werbalnej odpowiedzi, Lauren mogła mieć do czynienia zarówno z pierwszym sposobem wykorzystania tego gestu, jak i z drugim. Czas zaś, ów nieubłagany przeciwnik, płynął dalej. Londyn oszalał, i nie był to pierwszy raz. Miasto, w którym na jednym obszarze stłoczono przedstawicieli tak wielu ras, religii i języków, nie mogło zbyt długo tkwić przy zdrowych zmysłach. Szaleństwo tliło się tu na każdym kroku. Czyhało za każdym zakrętem, oczekując na odpowiedni moment. Snuło się od człowieka do człowieka, wnikało do domów i mieszkań. Z pozoru niegroźne, skutecznie omijane wzrokiem, wybuchało okresowo, by po owym wybuchu powrócić do stanu względnego uśpienia. Cykle były dłuższe i krótsze, rozładowania bardziej, lub mniej gwałtowne. Zależały one od stymulacji i naturalnych warunków, które dominowały w miejscu, w którym dochodziło do kumulacji. Wiedzieli o tym ci, którzy w nim żyli. Tym zaś, którzy odwiedzali go jedynie w formie skoku w bok, czy przygody na jedną noc, wiedza ta została oszczędzona. Bo po cóż ostrzegać ewentualną ofiarę? Kto wie, może następnym razem to od niej zależeć będzie kolejne wyzwolenie napięcia. To ona stanie się dłonią, która uwolni strumień zniszczeń, jaki następnie zaleje dzielnicę, ulicę czy podwórko, na którym ów akt się rozegra. Teraz, w ów wtorkowy poranek, szaleństwo osiągnęło niespotykany do tej pory poziom. Było wyraźne i krwawe. Nie skryło się w mroku nocy, a w blasku dnia wylazło na ulice. Już samo to świadczyło o tym, że tym razem będzie inaczej. To i posoka, która - miast deszczu - rosiła beton chodników. Wrzask pełen bólu i cierpienia zastąpił krzyki mew. Armagedon uderzył, wrota piekieł się otwarły, a martwi powstali, by stąpać po ziemi. Powstali głodni, z jedną tylko myślą tlącą się w umysłach. Tą pierwotną, tą podstawową i tą, która pozbawiona otoczki cywilizacji, czyniła z nich istoty gorsze nawet od zwierząt. Bestie. Ich otwarte usta straszyły rzędami zakrwawionych zębów. Nie bały się, bowiem śmierć wyprała z ich głów uczucie strachu. Nie posiadali sumienia, bo nie było im ono potrzebne. Nie kochali, bo miłość była siłą, która pochodziła z serca, a to wszak tkwiło nieruchomo. Byli więc tylko skorupami, robotami zaprogramowanymi w jednym tylko celu. Całkiem, zdawać się mogło, jak Andrew w momencie, w którym wraz z Lauren ruszył do przodu. Jeden cel, jedna misja, jedna myśl. Dotrzeć do posterunku. Wpierw powoli, noga za nogą. Cicho niczym myszy, które wiedzą, że droga do sera wiedzie obok miski kota. Pochłanianie ofiary zdawało się, na szczęście, skupiać całą uwagę napastników. Krzyki mężczyzny powoli nikły, zamieniając się w jęk, zagłuszony z kolei przez mlaskanie. Wpierw skóra, później mięśnie... aż wreszcie zachłanne zęby i palce dotarły do wnętrzności. Długie zwoje jelit po raz pierwszy ujrzały światło dnia. Za nimi w łapy bestii wpadła wątroba, żołądek, a wreszcie i serce. Otoczone obłokiem pary, wciąż pulsowało, uparcie nie poddając się wyrokowi losu. Ciało drgało, jednak ruch ten nie był owocem tlącego się w nim życia, a ruchów szczęk i rąk. Struga krwi spłynęła z chodnika do studzienki kanalizacyjnej. Śmierć zgarnęła kolejną duszę. Czas był zatem odpowiedni, by poszukać kolejnej… Takich zaś nie brakowało. Spóźnialscy, ci którzy zaspali sam początek tragicznych wydarzeń, wyłaniali się z mieszkań, w naiwnej nadziei, że wciąż mają szansę. Nadziei, którą nie bez powodu zwano matką głupców. W momencie jednak, w którym kolejne życie odchodziło w niepamięć, a szkarłat krwi wsiąkał w szczeliny chodnika, Lauren znajdowała się w miejscu, które zdawało się względnie bezpiecznym. Andrew nie pozwolił jej zatrzymać się, ani próbować powstrzymać owych głupców, którzy parli w przeciwną stronę, wprost w objęcia losu, który tylko czekał, by się na nich zemścić. Żywa, i z pewnością niewinna, zapora zdawała się wręcz cieszyć Thompsona. Im więcej było ludzi między nimi, a chodzącymi trupami, tym lepiej. Widać to było w jego postawie, w wyrazie jego twarzy, w upartym, nie zwalnianym tempie, w którym jego stopy pokonywały dystans dzielący go od posterunku. Gdy do niego dotarli, gdy znaleźli się nie więcej niż kilka metrów od budynku, Andrew przystanął. Drzwi prowadzące do środka stały otworem. Nie zamykały się, bowiem nie mogły. Ubrane w mundur ciało skutecznie blokowało tę funkcję. Brama prowadząca na parking, zwykle zamknięta i skutecznie chroniąca zarówno prywatne jak i służbowe pojazdy, teraz była w dwóch trzecich otwarta. Owe dwie trzecie stanowił radiowóz, wbity w nią pod skosem, straszący artystycznymi rozbryzgami krwi zdobiącymi jego szyby. Od strony ulicy dobiegł ich dźwięk tłuczonego szkła i zgniatanego metalu. Kolejna stłuczka, objaw chaosu, jaki zapanował w mieście. Nie brakło i krzyku, i nieodzownych przekleństw. Para nastolatków minęła ich w biegu, zdążając do przejścia podziemnego, które wiodło w kierunku szkoły. Za nimi podążali kolejni, którzy widocznie uznali, że ta właśnie droga zapewni im bezpieczeństwo. Robiło się coraz tłoczniej, w miarę jak kolejne sekundy umykały, przechodząc z teraźniejszości w przeszłość. Thompson tkwił jednak w miejscu, niczym zawieszony. Jego wzrok powoli i metodycznie badał obraz, który miał przed sobą. Jego mózg trawił informacje, które docierały za pomocą oczu, i próbował dostosować do odpowiedniego schematu postępowania. - Idziemy - zdecydował w końcu, ruszając w stronę drzwi prowadzących do wnętrza posterunku. Zanim tam jednak dotarł, z budynku wyłonił się człowiek, którego Lauren znała. Olivier Morris, czterdziestoparoletni Szkot, mieszkający w Londynie od piętnastu lat i który większość tego czasu spędził patrolując ulice tego miasta. Wygadany, wesoły i do rany przyłóż. Naturalnie gdy miał dobry humor, a osoba, z którą miał do czynienia, należała do grona tych lubianych. Z jakiegoś powodu niebieskowłosa Irlandka właśnie w tym gronie się znalazła. Teraz jednak… Krew na koszuli nie mogła pochodzić tylko z rozcięcia na szyi. Podobnie jak ta, która zdobiła jego twarz i skapywała z dłoni. Zwykle ruchliwy i energiczny, poruszał się jakby w zwolnionym tempie, niemrawo. - Morris?! - Ostrożne, aczkolwiek głośne z konieczności zawołanie, wyrwało się z ust Andrew. Głowa Oliviera uniosła się, a oczy wbiły w Thompsona. Wargi drgnęły, jakby chciały się ułożyć w powitalny uśmiech, tak właściwy u tego człowieka, jednak sztuka ta nie do końca im wyszła. Grymas bowiem, który pojawił się na jego twarzy, z uśmiechem miał niewiele wspólnego.
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
22-06-2016, 21:51 | #10 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | Ponoć gdy umiera nadzieja, nie ma juz ratunku. Tak przynajmniej Lauren słyszała wielokrotnie z ust tej, czy innej osoby. Proste, lakoniczne stwierdzenie, powtarzane niczym mantra mająca uświadomić słuchaczom, że nigdy nie wolno się poddawać i zawsze jest o co walczyć. Nieważne jakie kłody życie rzuca pod nogi. W teorii brzmiało sensownie, logicznie. Tylko to, co działo się teraz w Londynie nie leżało nawet na półce obok słowa “norma”. A pomyśleć, że przyjechała tu odzyskać spokój ducha. Pozbierać rozbite na drobne drzazgi lustro, będące niegdyś duszą. Znów się przeliczyła, po raz kolejny wszystko stawało na głowie, serdecznie pozdrawiając jej zawiedzione oczekiwania środkowym palcem. A jeśli wciąż śpię? - nim pytanie zdążyło się uformować pod farbowana kopułą, Lauren je odrzuciła. Ból kolki w boku należał do tych realnych. Już nie śniła koszmaru. Przeżywała go na jawie. Szybkie tempo i korowód mijanym, bladych z przerażenia i niewyspanych twarzy. Widziała je niczym krótkie ujęcia, zaklęte w dwuwymiarowej płaszczyźnie fotografii. Rozszerzone stresem źrenice, rozkojarzenie, wściekłość i niepewność co dalej. Kobiety, mężczyźni… najgorsze były dzieci. Pobierały emocje z otoczenia, chłonąc je niby wyschnięte gąbki. Przejmowały strach i zaciskając buzie, dreptały karnie za rodzicami i tylko wbite w chodnik oczy zdradzały co naprawdę czują. Większości nie rozumiały, ale może to i lepiej. Ujęcia zmieniały się z szybkością karabinowej serii, lecz Irlandka doskonale zdawała sobie sprawę z prostego faktu - zapamięta je wszystkie, każdą po kolei. Wyryją się dłutem wprost na zwojach mózgowych i zostaną jej milczącymi towarzyszami do ostatniego oddechu, nieważne kiedy by on nie nastąpił. Za kwadrans, godzinę, dzień? Co za różnica… Maszerowała za gliniarzem, po obu stronach przelewała się ludzka rzeka - ruchoma, zdesperowana. A oni skazywali tłum na śmierć, zachowując wiedzę o czającym się za ich plecami zagrożeniu. Podobni zazdrosnym sfinksom, przywdziali kamienne maski, brnąc pod prąd. Byle do przodu. Szybko, szybciej… nie wolno się zatrzymywać. Nie mogli tu zostać, za zwłokę zapłacą najwyższą cenę - co do tego ani ona, ani Andrew nie posiadali choćby cienia wątpliwości, choć co do milczącego kompana nie dałaby sobie uciąć ręki. Może przynajmniej on wciąż miał nadzieję, kobieta nie zamierzała mu jej odbierać. W przeciwieństwie do niej miał dla kogo żyć, podejmowanie rozpaczliwej walki o przetrwanie stało się koniecznością… nie z pobudek egoistycznych, lecz dla syna. Lauren już dawno wycięła ze swego otoczenia wszelkie zbędne fragmenty, w tym osoby. Resztę załatwiły mijające lata. Został jej Daniel, ale on akurat umiał sobie radzić i jeśli ktoś miał podźwignąć niedogodności wtorkowej apokalipsy, obstawiałaby właśnie jego. Przez ułamek sekundy rozważała zadzwonienie do niego, albo wysłanie choćby głupiego smsa. Szybko jednak sobie darowała. Ci… chorzy ludzie, jak ich roboczo nazwała, mieli dobry słuch i reagowali na hałas. Dźwięk dzwonka lub sygnał wiadomosci zamiast pomóc, oznaczałyby prawdopodobnie wpędzenie w jeszcze większe tarapaty. Chyba, że perturbacje dopadły tylko Londyn. Co się stało, atak terrorystyczny? Nowa, popieprzona broń biologiczna, uwolniona w imię Świętej Wojny z niewiernymi, ewentualnie wypadek przy rządowym projekcie, opatrzonym notką “tajne-przez-poufne”? Któraś z firm farmaceutycznych dała ciała, wypuszczając niechcący obiekt swoich badań, przez co skażenie dosięgnęło kilkumilionowego miasta, fundując mieszkańcom krwawą łaźnię? Myśl, nie możesz nic zdziałać, to chociaż rusz łbem! Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Technik ciężko szło zebranie sie do kupy, gdy wokół szalała burza szkarłatnej barwy. Działo się za dużo, za paskudnie. Za szybko. - Weź się w garść - wyszeptała, a zaciśnięte pięści zapiekły. Nieświadomie rozcięła paznokciami wnętrze dłoni, ból zadziałał lepiej od siarczystego policzka. Wiedzieli niewiele. Mary Ann uśmiercono kilka godzin przed jej ponownym… przebudzeniem, a wszystko wskazywało na akt kanibalizmu - stąd też potrójne ślady od pazurów. Ludzkich paluchów, rozdzierającym ją kawałeczek po kawałeczku. Mężczyzna w Fordzie “obudził się” już kilka minut po wypadku. Jeśli Londyńczyków zarażono wirusem, grzybem, czy inną zmutowaną cholerą, jego działanie uaktywniało ustanie procesów życiowych, choć jeśli w grę wchodziła choroba, pewnie wystarczył sam kontakt. Czemu więc różnica czasu między jednym przypadkiem a drugim była aż tak diametralna? Zarażenie drogą kropelkową odpadało, w przeciwnym razie już wszyscy zjadaliby się masowo. Wciąż pozostawały jednostki funkcjonujące względnie normalnie. Chodziło więc o coś innego. Płyny ustrojowe? Równie dobrze wyglądała by próba znalezienia liczb najbliższej kumulacji loterii Szczęśliwego Strzału. Do celu dotarli, nim MacReswell zdążyła się porządnie zasapać. Nie lubiła szybkich marszobiegów… w ogóle nie lubiła biegać. Widok posterunku wpierw wywołał w niej radość, ale szybko przemieniła sie ona w zgrzytanie zębów. Jakże naiwni byli, upatrując w siedzibie policji mitycznej Arki Noego, mającej uratować ich przed potopem krwawej furii, rozgrywającej się na londyńskich ulicach. Bardziej jednak wstrząsnął nią widok Szkota, o spojrzeniu równie przytomnym co u nauczycielki z klubu i mijanych po drodze obłąkańcach. Zadziałał odruch, głupie siedzące pod skórą przeczucie, wymieszane z pragmatyzmem. Skoro nie wiedzieli, czy to nie rodzaj Eboli, lepiej zachować dystans. - Nie! - syknęła do Thompsona, jednocześnie łapiąc go za ramię. Cholera jasna… nie sprawdziła, czy dureń zabezpieczył porządnie wszelkie otarcia i obrażenia, zdobyte podczas samochodowej kraksy. Musiała zawierzyć jego rozsądkowi. W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, tutaj policja nie nosiła przy sobie broni palnej, ograniczając się do gazu. Pistolet bardzo by się teraz przydał. Nawet regularnemu trupowi ciężko byłoby biegać z przestrzelonymi kolanami. - Nie daj mu się zadrapać, ani opluć. Spróbujmy trzymać go na dystans… wziąć z dwóch stron - szeptała gorączkowo, sięgając do torby. Butelka alkoholu do dezynfekcji… zapalniczkę trzymała w kieszeni spodni. Kawałek szmaty szybko znajdzie. - Masz pałkę? Pieprzyć to, nie da denerwującemu glinie zdechnąć. Chory człowiek, bestia bez sumienia - każde paliło się równie dobrze. Opcja z odwróceniem się na pięcie, lub wepchnięciem kompana Morrisowi w ramiona również odpadała. Nie, gdy zamiast opiekować się dzieciakiem, Andrew tłukł się przez pół miasta z obcą, przemądrzałą babą o uroku osobistym na poziomie kawałka ściernego papieru, zapewniając jej bezpieczeństwo i nawet przy tym nie pisnął. Gniew zastąpił strach. Szczęki Irlandki zacisnęły się, zęby wyszczerzyły w nienawistnym grymasie. Cholerna, ulizana niańka w mundurze. Irytujący goguś, przeklęta gwiazdeczka z telewizji. Buc, gbur, dupek. Dobry gość, uczciwy gliniarz. Nie zasłużył na śmierć. Morris przeniósł spojrzenie na Lauren. Nowy głos, nowy bodziec dla uszu, nowe możliwości, które z nim napłynęły. Górna warga uniosła się wyżej, odsłaniając nie tylko zęby ale i dziąsła. Na nich zaś widniała krew. Była wyraźnie widoczna, nawet pomimo odległości, która wciąż dzieliła policjanta od Irlandki. Oczy zaś… Te dwa zwierciadła duszy, zwrócone w jej stronę jasno dawały do zrozumienia, że apetyt mężczyzny nie został zaspokojony. To coś, co tkwiło teraz w jego głowie, co nakazywało członkom by wykonywały konkretne ruchy, to coś wciąż było głodne. Krok, a za nim kolejny. Powoli z początku, jednak z rosnącą pewnością, Morris skierował się w jej stronę. - Spróbuję go ogłuszyć - Andrew poinformował swą towarzyszkę, jednocześnie zaciskając palce dłoni na pałce. Długość owego oręża pozwalała na zachowanie względnie bezpiecznej odległości od wyciągniętych w błagalnym geście rąk Szkota. Widać było, że Thompson nie jest szczęśliwy z powodu tego, co zapewne będą musieli zrobić. Jego usta były jednak zaciśnięte w wąską, poziomą kreskę co pozwalało przypuszczać, że się nie wycofa. Jako, że uwaga martwego policjanta skupiona była na Lauren, Andrew zaczął go obchodzić, próbując zajść od tyłu. Ludzie, którzy ich mijali, wpierw przystawali, a następnie wznawiali swoją drogę ze znacznym wzrostem prędkości poruszania się. Dzieci były poganiane i odciągane, by przypadkiem nie znaleźć się zbyt blisko. Technik mogła zauważyć spojrzenia, które jej rzucano. Zdziwione, pełne obawy. Nikt jednak nie kwapił się by przyjść z pomocą. Własne dobro brało górę nad odruchami samarytańskimi. Bo, jakby na to nie spojrzeć, lepiej ona niż oni. Na chwilę tylko, tuż obok, zatrzymała się mała dziewczynka. Nigdzie nie było widać jej rodziców, a ona sama wyglądała jakby dopiero co wstała z łóżka w swojej różowej piżamce z My Little Pony. Nic nie mówiąc wskazała dłonią na lewo od posterunku, a zaraz po tym wznowiła swą drogę kierując się w stronę podziemnego przejścia. W międzyczasie Morris zdążył znacząco zbliżyć się do MacReswell, tak iż była w stanie dokładnie przyjrzeć się jego twarzy z wszystkimi detalami. Nie na tyle blisko jednak, by jej dosięgnąć. Jeszcze nie… Musiała trzymać dystans. Cokolwiek by się nie działo, zachować bezpieczną odległość i nie dać się dotknąć, tym bardziej zadrapać, lub ugryźć. Albo opluć. Choroba przypominała odrobinę wściekliznę - jej popieprzoną, wypaczoną i śmiertelnie groźną wersję. Rozsądny dystans od zarażonego stawał się więc priorytetem. Poza tym Szkot był o wiele większy i silniejszy od Lauren - nie raz i nie dwa widziała jak dawał upust swojej sile po pijaku, waląc pięścią w ścianę. Zawsze pozostawała głęboka, popękana dziura, choć jego łapie nic nie było… ale większość Wyspiarzy już tak miała. Istniało nawet powiedzenie, że nie wkurza się pijanego Szkota lub Irlandczyka, o ile chce się zachować zęby. Zęby… te Morris miał wszystkie, mogła je sobie dokładnie obejrzeć. Zakrwawione, z resztkami czegoś, co prawdopodobnie było mięsem. Ludzkim, czy… innym - bez różnicy. Stali naprzeciwko siebie, podobni parze wyszczerzonych, wściekłych psów, gotowych skoczyć sobie do gardeł w mgnieniu oka. Czekali na impuls, zapalnik uruchamiający sekwencję pracy mięśni. - Co jest Morris, walnąłeś o jedna szkocką za dużo? - wycedziła, mrużąc oczy i cofając się po okręgu, aby ustawić przeciwnika plecami do Thompsona. Oddychała płytko, spięta i gotowa do skoku w bok, jeśli wygłodzony glina postanowi się na nią rzucić. Odskoczyć, przeturlać się poza zasięg pokrwawionych łap i szybko wstać. Kątem oka szukała osłony, ot profilaktycznie. Od zagrożenia zawsze najlepiej jest się oddzielić czymś solidnym. Wrak radiowozu znajdował się za daleko, musiała więc zmniejszyć dystans. Jej wędrówka nabrała konkretnego celu, uścisk na szklanej szyjce butelki wzmocnił się. W najgorszym wypadku wczołga się pod brykę. W najlepszym… - Nie poznajesz mnie? - warczała, skupiając na sobie uwagę celu. Że też wypadło na nią. “Nie daj ciała, Thompson” - pomyślała z przekąsem, wtykając w butelkę wyciągniętą z kieszeni chustkę. Głos skutecznie przyciągał uwagę policjanta, który wodził za Lauren wzrokiem. Dźwięków jednak było więcej niż te, które wydawały jej struny głosowe. Klaksony, nawoływania, odgłos butów uderzających o bruk gdy mijali ich kolejni ludzie. Utrzymanie uwagi Morris’a wymagało włożenia w tą czynność nieco wysiłku. Ruchy mężczyzny stały się nieco chaotyczne, zupełnie jakby nie mógł zdecydować, czy powinien podążać w ślad za wabiącą go kobietą, czy może wybrać którąś z pozostałych ofiar, które może i przemykały szybko i w pewnej odległości, ale… Zwyciężył jednak głód. Krok, za nim kolejne. Pewne i zdecydowanie szybsze niż wcześniej. Ręce wystrzeliły do przodu gotowe do pochwycenia Lauren. Ta jednak odskoczyła w ostatnim momencie, oddalając się poza ich zasięg, co bynajmniej do gustu Morrisowi się nie spodobało. Warkot, który wyrwał się z jego gardła, był bardziej zwierzęcy niż ludzki. Szybko jednak został zgłuszony przez celny cios pałką. Andrew widać nie miał zamiaru ryzykować życiem swojej towarzyszki bardziej, niż było to konieczne. Nie mógł jedynie przewidzieć tego, że poza uciszeniem Morrisona i skupieniem jego uwagi na sobie, nic więcej nie zdziała. Normalny człowiek powinien już leżeć na bruku pogrążony w błogiej nieświadomości. Tym bardziej, że Thompson nie żałował siły, którą włożył w swój cios. Zamiast jednak leżeć, Morris odwrócił się do nowej ofiary, ruchem szybkim i nad wyraz zwinnym, łapiąc kolegę po fachu za barki i zaczynając ciągnąć w stronę czekających by skosztować ciała zębów. Lauren jednak nie miała zamiaru pozwolić, by Andrew padł ofiarą swojego kolegi po fachu. Kopniak w kolano co prawda ciosem śmiertelnym nie był, jednak do pozbawienia równowagi powinien wystarczyć. Szczególnie gdy połączyło się go z wyraźnie niezadowolonym ruchem Thompsona, który korzystając z okazji odepchnął od siebie Morrisa. Zrobił to zaś z taką siłą, że ciało tamtego wylądowało na bruku. Nie czekając aż martwy ponownie powstanie, Andrew pokonał te parę kroków, jakie dzieliły go od głowy Morrisa i z impetem wbił podeszwę buta w twarz leżącego. Rozległo się chrupnięcie, a po nim następne, bowiem Thompson nie poprzestał na jednym ciosie. Dopiero gdy z głowy została krwawa miazga składająca się z krwi, mózgu i fragmentów kości oraz wiszącej na niej skóry i włosów, odpuścił. Oddychając ciężko spojrzał na swoją towarzyszkę oczami, w których tliły się iskierki szaleństwa jakie ogarnęło to, do tej pory w miarę normalne, miasto. - Musimy się dostać do broni - wychrypiał, ścierając z policzka szkarłatną kroplę, która przypadkiem tam wylądowała. Broń. Tak, przecież po nią właśnie tu przyszli, nieprawdaż? Chcieli zdobyć jedno z najlepszych narzędzi do obrony, zwiększające ich szanse na przeżycie najbliższych godzin. Lepszy promil szczęścia, niż kompletne zero…. lecz do dalej? Ich plan, do tej pory prosty jak konstrukcja cepa, zakładał dotarcie na posterunek. Zakładając, że jakimś cudem uda im się wejść i wyjść, co takie oczywiste nie było biorąc pod uwagę rozgrywający się wokół Sajgon. Prócz Morrisa na posterunku stacjonowało jeszcze paru gliniarzy - czy śladem Szkota ulegli dziwnej chorobie? Wszystko przemawiało za najgorsza z ewentualności. Ilu jeszcze przyjdzie im zabić, nim sami zostaną zabici? MacReswell nie chciała poznać odpowiedzi, woląc egzystować w błogiej nieświadomości i skupiać uwagę na najbliższych minutach… teoretycznie. Istniały jednak rzeczy, nad którymi nie dało się przejść do porządku dziennego. Zmasakrowana twarz kogoś, kogo się nawet lubiło, rozsmarowana po chodniku i wciąż drgające spazmatycznie członki zazwyczaj pełnego wigoru i entuzjazmu ciała… “Priorytety! Pamiętaj o priorytetach!” - nieistotne, czy mają jakikolwiek sens. Kilka godzin, dwa trupy. Dwa morderstwa z premedytacją i ze szczególnym okrucieństwem. Usprawiedliwiania rodzaju “tak trzeba było, działanie w samoobronie” brzmiały pusto i wyjątkowo cynicznie. W ich poukładanym świecie podobne czyny zasługiwały na największe możliwe potępienie. Ciężko pozbyć się przyzwyczajeń, toku myślenia zakorzenionego w mózgu od momentu narodzin. Nawet, gdy chodzi o własną skórę. Tylko, że patrząc na dyszącego, bladego jak ściana i próbującego trzymać fason Thompsona, nie umiała zdobyć się na jakikolwiek negatyw. Między Bogiem a prawdą, oboje zarezerwowali sobie miejsce w piekielnym kotle, gdy już przekroczą granicę między oddechem, a zimnym wiekiem trumny. Odrywając wzrok od zwłok, przestąpiła nad nimi, stając tuż przy Angliku co pośrednio zasłoniło mu widok na ostatnie dzieło. Dopiero teraz zorientowała się, że nie jest wcale taki wysoki, z daleka wydawał się bardziej postawny. Albo przez ostatnie trzy minuty skurczył się w sobie, co też było prawdopodobne. Nie wyglądał na człowieka, który kiedykolwiek wcześniej aż tak definitywnie unieszkodliwił podejrzanego… a Morrison, z tą krwią na mordzie, wyglądał bardziej niż podejrzanie. - Andy… - zaczęła łagodnie, tonem głosu i uśmiechem próbując choć odrobinę wpłynąć na nastrój otoczenia. Uniosła dłoń i po chwili wahania, położyła ją na ramieniu mężczyzny i zacisnęła lekko palce - Pamiętasz, kto miał mieć poranną zmianę? Ile osób mogło być na posterunku, kiedy… kiedy to wszystko się zaczęło? Skoro wyszedł stamtąd jeden, nie znaczy ostatni i… i - przełknęła ślinę, sapnęła i prychając pod nosem, podjęła rzeczowo, jakby rozmawiali o liście zakupów na kolację - Potrzebujemy planu, na “w razie kłopotów”. Jeśli coś się stanie i nas rozdzielą, ustalmy miejsce zbiórki i czas oczekiwania po którym ruszymy dalej… i co najważniejsze, gdzie idziemy dalej? Posłuchaj, wiem że masz syna. Jest w mieście? Musimy cię do niego przetransportować, ale po kolei. Rozkład budynku jako tako znam… tylko gdzie jest ta szafka? Zamykaliście ją pewnie na klucz, albo… sejf z kodem? - spytała i na ułamek w jej oczach zabłysła nadzieja. Szybko jednak zgasła. Nic nie mogło pójść aż tak prosto. - We dwójkę narobimy hałasu i ściągniemy niepotrzebną uwagę. Jedna osoba łatwiej się prześlizgnie. Ty lepiej walczysz, lepsze z ciebie ubezpieczenie… na “w razie kłopotów”. Czyj to radiowóz? - zmieniła nagle temat, wskazując brodą na rozbity wrak. Wyciągnięcie odpowiedzi z Andrew wymagało odczekania dłuższej chwili. Mężczyzna spojrzał na Lauren jakby widział ją po raz pierwszy. Jakby nie poznawał ani jej twarzy ani głosu, ani też nie rozumiał słów które wypowiadała. Na szczęście sytuacja ta nie trwała długo. Obowiązek rozjaśnił umysł Thompsona na tyle by zdołał odpowiedzieć na ostatnie pytanie. - Nie mam pojęcia, nie było mnie na porannej odprawie. Cofnął się, zrywając kontakt i nie patrząc na trupa, który leżał pod ich nogami, ruszył powoli w stronę budynku. - Simon jest w domu, z opiekunką - wyjaśnił jej, rzucając słowa przez ramię. - Muszę się do niego dostać, a bez broni nie widzę szans powodzenia. Peterson miał klucze - Lauren nazwisko to skojarzyło się ze starszym facetem, z którym do tej pory niewiele miała wspólnego nie licząc może dwóch okazji gdy rzucili sobie nawzajem obojętne “dzień dobry”. - Możemy też potrzebować leków i opatrunków - kontynuował, przystając przed wejściem do posterunku i odwracając się w stronę Irlandki. - Wiesz gdzie je znaleźć? Pozostałe pytania wyraźnie musiały poczekać na swoją kolej, jednak bez wątpienia Thompson nie miał zamiaru zostawiać Lauren samej na dłużej niż to konieczne. Potwierdziły to jego kolejne słowa. - Gdybyśmy się rozdzielili spróbuj się dostać do kościoła świętego Piotra i Pawła, to niedaleko stąd - wskazał dłonią na ulicę, która biegła obok posterunku, a która była kontynuacją tej, która podążali. - Dwie godziny, nie więcej. Dasz radę? Słabość, która pojawiła się w nim po zabiciu tego, co kiedyś było Morrisem, znikła całkiem. Nowy cel dodał mu wyraźnie sił, których potrzebował by do niego dotrzeć. Mówił pewnie, stanowczo i z wyraźnie brzmiącym nakazem, którego nie brakowało nawet w ostatnim pytaniu. Kobieta odetchnęła z ulgą. Ogarnął się, bardzo dobrze. To nie był czas na załamania nerwowe. Powrót do sztywnych, służbowo-precyzyjnych torów w jego wykonaniu polepszył jej humor. Z godnością poprawiła koszulę, zapinając guziki, które w całym porannym zamieszaniu rozpięły się Diabeł raczył wiedzieć kiedy. - Pokój lekarski? Tam powinniśmy znaleźć zapasy medyczne. Zajrzę, wezmę co potrzebne. Nikt nie powinien się obrazić - szybko podjęła podany temat. Nad kolejnym zagadnieniem zasępiła się wyraźnie. Dwie godziny… zbytnie ryzyko w mieście, podążającym na samo dno Piekła w kolejce ekspresowej. Nie mieli choćby cienia potwierdzenia co stanie się za kwadrans. Może nalot bombowy? Jeśli siłom porządkowym nie uda się opanować sytuacji, mogę sięgnąć po inne środki. Bardziej doraźne i ostateczne. - Godzina, nie dwie - odpowiedziała, unosząc rękę zanim glina jej przerwał - Wiem, gdzie jest ten kościół, Lewis mi go pokazał. Jeśli przez godzinę się nie pojawię, leć sam do syna. Może spróbuj ogarnąć motor. Bardziej zwrotny i da możliwość wyminięcia wraków. Nie obrażę się też, jeśli… nie ryzykuj w razie problemów. Po prostu uciekaj. Nie jesteś mi nic winien - mruknęła oschlej niż zamierzała, ale trudno. Wzruszyła ramionami - Dam, od dawna sama sobie wiąże buty i takie tam. Skinął jej głową. - Nie ryzykuj niepotrzebnie - dorzucił, wchodząc do środka jako pierwszy. Oszklone drzwi zaprowadziły ich do niewielkiej poczekalni zaopatrzonej w kilka niezbyt wygodnych krzeseł. Na jej końcu znajdowało się zabezpieczone kuloodpornym szkłem biurko. Puste biurko, bowiem nikogo żywego w zasięgu wzroku nie było. Drzwi po lewej prowadziły do niewielkiego pokoju, w którym przyjmowano osoby zwracające się o pomoc. Te po prawej wiodły do wnętrza budynku i były obecnie otwarte na oścież, zachęcając do skorzystania z możliwości i zwiedzenia trzewi posterunku. Z możliwości tej, bez chwili wahania, skorzystał Andrew. Zaraz też, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Lauren, ruszył biegiem przed siebie. Bez wątpienia mógł sobie pozwolić na taką swobodę poruszania się, biorąc pod uwagę lata służby jakie odbębnił w tym miejscu. Pozostawało mieć nadzieję, że wiedza, którą w tym czasie zdobył, pozwoli mu dotrwać do ponownego spotkania z MacReswell. Był dorosły, odpowiedzialny, wyszkolony i zaznajomiony z terenem, do tego zdeterminowany osiągnąć cel. Byle nie dał się zaskoczyć, a będzie dobrze. Sunąc ostrożnie korytarzem czuła się wyjątkowo samotnie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, higienie psychicznej, a także zwykłej logice, brakowało jej obecności drugiego człowieka. Takiego, który nie rzuci się na nią i nie zeżre żywcem. Od wczesnych godzin porannych przebywała w towarzystwie Thompsona, a teraz została bez niego. Może i dzięki temu poruszała się płynniej, ciszej - co w zamkniętej, ograniczonej ścianami przestrzeni było aż nadto pożądane - jednak zgrzyt z tyłu czaszki nie dawał za wygraną. Fajna sprawa móc na kimś polegać, Lauren już prawie zapomniała jak to jest. Pogrążona w myślach przebierała nogami i prawie minęła szafkę przeciwpożarową - krzyczącą intensywną czerwienią i tak oczojebną, że prawie podbijała powieki. Przez szklaną szybkę mignął zarys toporka strażackiego, wraz z wężem oraz resztą ppoż-owego wyposażenia. Technik przystanęła, przez bladą twarz przebiegł skurcz, by wygiąć usta w szerokim uśmiechu. - Bingo - mruknęła z satysfakcją, wybijając szybkę łokciem. Nie tego co prawda szukała… ale oj tam, oj tam. Dotarcie do pokoju medycznego, o dziwo, przebiegło bez przeszkód. Jeżeli ktoś jeszcze znajdował się w budynku, los nie zrzucił tej osoby na głowę Lauren. Nie znaczyło to jednak, że jej zadanie przebiec miało bezproblemowo. W tej samej chwili, w której dotknęła klamki by otworzyć drzwi, napotkała na pierwszą przeszkodę. Drzwi bowiem były zamknięte. Zdusiła cisnące się na usta przekleństwa. Zapora nie wyglądała na podniszczoną, co dawało cień nadziei na zastanie wnętrza w stanie niesplądrowanym. Nagłe wezwania, chaos na ulicach i zjadający się ludzie… policjanci z posterunku mieli na głowach masę problemów, musieli działać szybko aby opanować sytuację, a raczej próbować. Ogrom wezwań, dziwne przypadki. Kto by tam myślał rutynowego, standardowego dnia, o zabieraniu ze sobą zapasów medycznych, skoro wystarczyło przez radio wezwać karetkę? - Here’s Johnny - parsknęła w przypływie czarnego humoru. Siekierę odstawiła na ziemię, tuż przy nogach i rozejrzawszy się po korytarzu, kucnęła coby twarzą znaleźć się na wysokości zamka. Pośpiech nadał jej ruchom zbędnej nerwowości, ciągle miała wrażenie, że jest obserwowana. Ciężki poranek podbarwił cały jej światopogląd sporą dozą paranoi. Szybko więc sięgnęła ku włosom i wyciągnąwszy z potarganego błękitu proste wsuwki, zabrała się za otwieranie. W sumie dobrze, że została sama. Tłumaczenie kompanowi skąd zna złodziejskie sztuczki… cóż. Może przy następnej apokalipsie. Otwarcie zamka zajęło chwilę. Nie długą jednak, bowiem nie był on szczególnie skomplikowanym przeciwnikiem, a już w szczególności dla osoby, która wiedziała jak postępować z takowymi i gorszymi od nich. Cichy dźwięk oznajmił najbliższej okolicy, że przeszkoda została pokonana, a droga ku medykamentom stała niemalże otworem. Niemalże, bowiem należało jeszcze nacisnąć klamkę i owe drzwi otworzyć. Zanim jednak czynność ta została wykonana, dał się słyszeć głośny huk wystrzału dobiegający z dalszych części posterunku. - Rrrrrwa! - wyrwało się z ust Irlandki, nim zdążyła ugryźć się w język. Ciało wabione dźwiękiem, dokonało zwrotu w kierunku hałasu. Mózg jednakże szybko osadził krnąbrny wór mięsa w miejscu. Strzały oznaczały kłopoty. Albo Thompson do czegoś strzelał, albo to do niego strzelano. Pierwsza opcja zakładała przynajmniej sforsowanie zabezpieczeń i dobranie do szafki z bronią. W drugim przypadku mógł zostać ranny, a lecieć do niego beztrosko z pustymi łapami… i tak nic by nie zdziałała. Potrzebowali leków, bandaży. I żarcia. Czystej wody. Dwa ostatnie szło dorwać w automatach lub stołówce… ale wszystko po kolei i w swoim czasie. Licząc na samowystarczalność partnera, podniosła siekierę i nacisnęła delikatnie na klamkę. Cisza, ostrożność… zbędny hałas ściągnie na kark tylko kłopoty. Jakby Lauren i bez tego nie siedziała w czarnej dupie. Drzwi otwarły się bez dalszych problemów. Za nimi znajdował się się pokój, w którego głównym wystrojem była leżanka i stojące w kącie biurko. Pod ścianą na prawo od wejścia stały także dwie szafki. Dwie, zamknięte na klucz szafki, w których jednak dostrzec można było poukładane równo paczki i butelki leków. Okno pokoju wychodziło na parking posterunku, na którym stały cztery samochody osobowe i dwa motory, którymi nikt do tej pory nie wykazał zainteresowania, a które bez wątpienia mogłyby okazać się pomocne. Oczywiście gdyby najpierw usunąć przeszkodę w postaci blokującego bramę radiowozu. Zamykając za sobą drzwi, Lauren szybkim rzutem oka oceniła zawartość pomieszczenia, po czym skierowała się najpierw do dwóch koszy. Pierwszy był oznaczony jako ten przeznaczony na odpadki medyczne, drugi na zwykłe. Oba miały założone porządne, białe worki, które mogły posłużyć do zapakowania zawartości szafek. I do tego też posłużyły gdy tylko owe szafki zostały otwarte. Irlandka nie przebierała, pakując wszystko jak leci. Paracetamol, morfinę, środki odkażające i zestawy strzykawek. Bandaże także, podobnie jak gazy, plastry i nożyczki. Na najniższej półce drugiej szafki znalazła penicylinę i podręczne zestawy do zszywania ran, które także wylądowały w białym worku. Na koniec przeszukała szuflady biurka i zabrała z nich pudełko rękawiczek jednorazowych, stetoskop, pas do mierzenia ciśnienia i chusteczki, bo te też mogły się przydać, a wiadomo że lepiej je mieć niż się bez nich obywać. Tym bardziej gdy wszystko było za darmo i na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Mając już najważniejsze rzeczy w ręce, czas było podążyć za kolejnym punktem programu, czyli w tym wypadku - jedzeniem. Co prawda batoniki z automatu ciężko nazwać jedzeniem pożywnym, jednak bez wątpienia w małej kuchni posterunku musiało się zachować coś więcej niż marsy i snickersy. Najpierw jednak trzeba było tam dotrzeć. Pomieszczenia dla policjantów znajdowały się na pierwszym piętrze, nieco z tyłu budynku. Aby tam dotrzeć trzeba było pokonać schody, a następnie przejść korytarzem dość długą drogę wiodącą przez całą długość posterunku, by w końcu wylądować w klitce, którą szumnie nazywano kuchnią, a która łączyła się z podłużnym pomieszczeniem, zwanym jadalnią. Cokolwiek by nie było powodem do wystrzału, który wcześniej usłyszała, najwyraźniej wywiało, lub zwabiło wszystkich, którzy jeszcze przebywali w środku, bowiem nikt Lauren nie przeszkadzał w swobodnej grabieży. W lodówce znalazła kilka dań do mikrofali, a w szafkach kawę, cukier, chleb i Nutellę. Nawet udało się jej trafić na nieotwartą paczkę pączków, którą ktoś zostawił na blacie. W jednej z szuflad, równo ułożone, leżały sztućce. Niestety nie było wśród nich noża, a przynajmniej nie takiego który byłby w stanie wyrządzić większe szkody. Szczęście w nieszczęściu… miejsce było wymarłe, opuszczone. Dzięki temu zebranie prowiantu nie przysporzyło więcej kłopotów niż wycieczka do supermarketu. Wszystko co dobre w końcu jednak zmieniało się w burdel na kołach - Lauren domyślała się że owa cisza wokół zwiastuje burzę. Otworzyła automat z niezdrowym żarciem, używając uniwersalnego klucza przeciwpożarowego. Podważone ostrzem toporka drzwiczki zajęczały i odskoczyły, uwalniając foliowaną i aluminiową zawartość. Technik na biegu wróciła się korytarzem do szatni. Szybki rzut oka na wieszaki i szafki, porwanie plecaka, po czym równie prędki powrót do kuchni. Starała się skupić na prostych czynnościach, odpychając jak najdalej tłukące się po łbie wątpliwości, mocno przetykane stresem i niezrozumieniem. Czasem najzdrowiej odłączyć rozsądek, pozwalając mózgowi wykonywać podstawowe czynności. Jedzenie i leki - dwa punkty z listy odhaczone. Cisza na korytarzu, brak kolejnych strzałów i ludzi, oznaczały bezpieczeństwo. Chwilowe, bo chwilowe… lepsze jednak takie niż żadne. Część szarych komórek raz za razem atakowała kobietę obrazem Thompsona. Czy wszystko z nim w porządku? Dał rade, nei jest ranny? Cholera, powinna sprawdzić. Z drugiej strony… krok po kroczku. “Skup się, skup się. Skup się, do jasnej cholery!”- wałkowała pod nosem. Już miała się ewakuował z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, gdy naraz przystanęła i z rozmachem puknęła w czoło. Broń, noże, rzeczy niebezpieczne. - Ty deklu - ofukała siebie samą, kręcąc głową na niedomyślność. Na posterunku było jedno miejsce, pełne najróżniejszych nielegalnych gratów. Znajdowało się w piwnicy i opatrzono je tablicą “magazyn dowodów”. Z nadzieją, że Andrew nie wyzionął jeszcze ducha i za niecałą godzinę spotkają się radośnie w domu bożym, dopięła wypchany po brzegi plecak, by ruszyć ostrożnie na najniższe piętro. Co jak co, ale zestawem wytrychów nie pogardzi - przydałyby się do otworzenia innego pomieszczenia. Magazynu sprzętu policyjnego. - Normalnie jak gwiazdka - westchnęła z dziwną satysfakcją. Czuła rozpierającą, przewrotną radochę. Nigdy jeszcze nie okradała jednostki służb porządkowych. Szczęście… Siła ta bez wątpienia była nader chaotyczna. To spoglądała na człowieka z uśmiechem, podsyłając mu siebie i wabiąc by skorzystał, to znowu wycofywała się w cień, pozostawiając nieszczęśnika na pastwę losu, który lubił się mścić. Tak jak w momencie, w którym Lauren pokonawszy schody, które ponownie zawiodły ją na parter, skierowała swe kroki w stronę zejścia do podziemnej części posterunku. Ledwie zrobiła kilka kroków, gdy zza załomu korytarza wyłoniła się sylwetka mężczyzny. Jedno spojrzenie na zakrwawione włosy, twarz i garnitur wystarczyło, by zdała sobie sprawę z tego, że nie ma do czynienia z kimś, z kim mogłaby dojść do porozumienia w sposób cywilizowany. Przede wszystkim tej osoby nie powinno tu być, co świadczyło o tym, że otwarte drzwi zachęciły wreszcie kogoś więcej niż tylko ją i Andrew. Kolejną zaś rzeczą, która przemawiała za ewentualną koniecznością skorzystania z trzymanego w dłoni toporka strażackiego, były oczy nieznajomego. Lauren miała już okazję widzieć to spojrzenie i nie skończyło się to dobrze dla jego posiadacza. Na koniec zaś, kimkolwiek nieznajomy by nie był, znajdował się na jej drodze, która mogła, ale i nie musiała, zawieźć ją ku skarbom, jakie złożone zostały w posterunkowym magazynie. Zanim jednak podjęła jakąkolwiek decyzję, za plecami nieznajomego pojawiła się kobieta. Węsząc wyminęła mężczyznę i nieco nieporadnie ruszyła do przodu, wprost na Lauren. Tyle, jeśli chodziło o bezstresowe załatwienie sprawunków. Rumakowanie skończyło się równie nagle, co zaczęło. A mogli pomyśleć wcześniej i zamknąć wejście na komendę, oszczędziliby sobie tylko nieproszonych wizyt. Szlag by trafił pośpiech. Na płacz oraz zgrzytanie zębami było już kapkę za późno. Pozostawało zmierzyć się z owocami własnej beztroski. Na cofanie się i szukanie innej drogi MacReswell nie miała już czasu. Wyznaczona godzina upływała, zaś każda kolejna sekunda przestoju zmniejszała szanse na dostanie się na czas do kościoła. Droga prowadziła na wprost... i do diabła z tym, co stało na niej. To już nie byli ludzie, nie w stu procentach. Technik waliło po całości, czy są chorzy, żywi, martwi. Czy czują i mają szansę na powrót do stanu równowagi psychofizycznej. Daleka przyszłość rysowała się w barwach wybitnie kloacznych, do tego dalekich i niepewnych, teraźniejszość zaś przemawiała za działaniem. Już raz zabiła, drugi raz pomogła zabić. Krwi z rąk nie zmyje już nigdy. Wzięła głęboki wdech, poprawiła chwyt na broni. To już nie są ludzie… jakże łatwo powiedzieć. Trudniej przekonać samego siebie do owej teorii. “Nie myśl, działaj.” - powtarzała w myślach niczym mantrę, cofając się za załom muru i wypuściła z cichym sykiem powietrze z płuc. Dwóch przeciwników, ciasna, ograniczone przestrzeń. Wpierw kobieta, potem mężczyzna. Próby ogłuszenia nie działały na te wybryki natury. Musiała je zabić. Szybki cios w głowę, dość silny by przebić się przez kości. Do tego stanowczy i czysty, by ostrze nie utknęło w głowie. Gdy koszmar się skończy, sama zgłosi się na policję i złoży zeznania. Ale to potem, teraz nie miała czasu na… rozterki. Moralność i człowieczeństwo wylądowały w koszu, zmięte i niepotrzebne. Oparła plecy o ścianę, rozstawiła szerzej nogi żeby złapać równowagę i gwizdnęła cicho. Zarażeni reagowali na dźwięk... nie byli też przesadnie inteligentni. Pieprzone szczęście w nieszczęściu. Czy raczej nieszczęście całą parą… Plan był prosty, ale i proste plany mogą nie wypalić. Początek był jednak obiecujący. Kobieta zwabiona dźwiękiem przyspieszyła. Jej kroki odbijały się głucho w niemal pustym korytarzu. Podeszwy butów raz po raz wydawały z siebie skrzypiący dźwięk, stykając się z pokrywającym podłogę linoleum. Charkot, który wydobywał się z jej spragnionego krwi gardła, towarzyszył tym dźwiękom, zdradzając dokładnie jej pozycję. Wystarczyło dobrze obliczyć czas i wybrać ten właściwy moment by zamachnąć się i uderzyć. Do wcześniejszych dźwięków dołączył skowyt i odgłos pękającej czaszki, gdy ostrze toporka zagłębiło się w skroń nieznajomej. Lauren musiała się postarać, by uderzyć tak wysoko, jednak na jej korzyść działał fakt, że kobieta poruszała się nieco pochylona do przodu, dzięki czemu niski wzrost Irlandki nie przeszkodził w wykonaniu pierwszej części planu. Ciało zadygotało, a następnie osunęło się na podłogę, omal przy tym nie wyrywając rękojeści toporka z dłoni technik. Owa chwila, poświęcona na odzyskanie broni, ozdobionej teraz krwią i fragmentami mózgu, kosztowała ją czas, potrzebny na przygotowanie się, by odeprzeć atak mężczyzny. Jak się bowiem okazało, gdy już ofiara była w zasięgu wzroku, słuchu czy węchu, istoty te, które do niedawna były ludźmi, potrafiły jednak poruszać się z szybkością, o którą Lauren by ich nie podejrzewała. Głód który ich napędzał dodawał im widać wigoru w stopniu, którym martwe ciała nie powinny wykazywać. Pomijając fakt, że martwi powinni leżeć, a nie polować na tych, którzy wciąż żyli…
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |