|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
03-11-2017, 21:35 | #11 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Post wspólny z dziewczynami :) Lukas "Luke" Benson - przybysz z Miami ~ Cholera. ~ przez chwilę się wahał czy coś czuje. Po chwili doszedł do wniosku, że raczej tak. Potem jeszcze nie był pewny co. A na sam koniec miał nadzieję, że może jednak nie. No ale nie. Jednak tak. Raczej tak. Raczej będzie padać. Dzisiaj. Niedobrze. Jeśli się zamierzało iść na bagna. I niedobrze. Jeśli zamierzało się kogoś szukać. Deszcz nawet psim nosom robił koło pióra. Jak ta biała opierzona cholera. Przez chwilę dy myśli wróciły mu do białego cipióra a więc i wieży a więc i osobę jaką tam zostawił i widział przez chwile stojącą w oknie. Rain. ~ Heh. Ale się spasowała z miejsówą i pogodą. ~ wraz z Rain przybył rain. Przez chwilę zabawiał się perwersyjną myślą czy jakby ją zakopać znowu to deszcz by przeszedł bokiem… Chociaż wtedy by się mogła utopić. No i wyziębić a nawet przeziębić. A kto by zniósł przeziębioną babę? A może faceta? Zawahał się. Widział kiedyś zabawny obrazek i taki tekst. Ale właśnie już słabo kojarzył czy chodziło o laski czy facetów… Pozwolił sobie na chwile wytchnienia i puszczenia myśli luzem. Był na znanym sobie terenie i czuł się dość bezpiecznie. Tylko ta mgła… Ale musiał jakoś przejść w etap pośredni od przemokniętej i zmarzniętej blondzi jaką zostawił w swoim strzelistym domu. Z całym swoim majątkiem. A która albo była ofiarą albo ofiarą. Tyle, że w jednej wizji jawiła mu się jako ofiara porwania z domu czy czegoś podobnego a z drugiej jako wyrachowana cwaniara co puściła właśnie kantem kolejnego frajera. No ale wydawała się miła. I niewinna. Była? Czy wydawała się? Serio wolałby wrócić do lasu i zaczaić się na zakopywacza blondynek. Sporo by mu to powiedziało pewnie o tym wszystkim. I pewnie by poszedł. No ale ten dzieciak… Cholera! Nie mógł się zgubić jutro?! Albo wczoraj? No nie dzisiaj no… Dzisiaj to mu w ogóle nie było na rękę. Pokręcił głową i splunął. “Ręka” wywołała mu dość anatomiczne skojarzenia a te skojarzyły mu się z inną blond anatomią z jaką mógł się właśnie zapoznawać w swoim łóżku. Znowu splunął. Wtedy zauważył sylwetkę przy płocie. I tak musiałby pewnie przejść. Sylwetka stała, widać było plamę twarzy i chyba długie włosy. Jakaś laska? Nie widział u niej broni. Nie w łapach przynajmniej. No i zachowywała się dość spokojnie. Jakby czekała. Na niego? Raczej w zbyt ludnej okolicy nie mieszkał. To może i na niego. Jak na niego to po co? Sprawę ma? Czy nie na niego. To na kogo? Chrisa? On już powinien tędy przejść wcześniej. Mineli się? Mówił, że kolo z Miami też ma dołączyć? Z bliższej odległości rozpoznał sylwetkę. Stewart. Ashley. Sam nie wiedział co myśleć. Ani o niej ani o spotkaniu tu i teraz wśród tych sadów i mgły. Pamiętał ją jak tu przybył. Była inna. Potem odeszła. I wróciła. Ludzie gadali jak zwykle gdy nie mieli faktów to dorabiali własne. Czyli po prawdzie nie wiadomo gdzie była i czemu wróciła. Ale średnio na jeża patrzył na ludzi z jakimi się zwykła obracać. Zwrócił uwagę na jej rozkurczające i zaciskające się znowu dłonie. Denerwowała się? Czy to jakiś tik? Aż tak jej nie znał by to rozróżnić. Właściwie w ogóle znali się raczej pobieżnie. Kojarzyli się i rozpoznawali i tyle. Z bliska dostrzegł, że właściwie to tak z przynajmniej z twarzy to jest całkiem niczego sobie. No ale… - Cześć Ash. - kiwnął jej głową na przywitanie ale szedł dalej. Jeszcze kawałek miał do przejścia na spotkanie z ludźmi szeryfa. Z bliska gdy już ją prawie mijał wyglądała na serio spiętą. Coś ją ruszyło. Co się stało albo dopiero miało. Drgnęła, gdy go usłyszała, zupełnie jakby ją zaskoczył. Musiała nieźle odpłynąć, pogrążając w swoich myślach, bo przecież nie skradał się przesadnie. Szedł normalnie, a mimo to dopiero przywitanie zwróciło uwagę mijanej kobiety. Obróciła szybko głowę, lustrując tropiciela od stóp do głów uważnym, czujnym spojrzeniem. Szybko też zbadała jego okolicę, upewniając się, że jest sam. - Lukas - odpowiedziała krótko, przymrużając oczy co chyba było powitaniem. Nie zmieniła miejsca, ale nie widząc nadprogramowych obcych przestała się spinać, choć ręce chodziły jej nadal. Dziwnym trafem zrobiła też pół kroku w stronę broni, lecz po nią nie sięgnęła. Już wydawało się, że na tym rozmowa się skończy, jednak kobieta dorzuciła monotonnym, ponurym głosem - Idziesz do Czapli? Kiwnął głową jakby na potwierdzenie, że go prawidłowo rozpoznała. Sprawiała wrażenie, że jest myślami daleko stąd. Jak to się kiedyś delikatnie mówiło. Zwolnił trochę i odwrócił się idąc jednak dalej. - Nie. Dzieciak Bree polazł sam na bagna. Poprosili mnie o pomoc. Idę bo chyba będzie padać dzisiaj. Jak go nie znajdziemy przed deszczem… - powiedział jej co myślał ale dopiero jak powiedział na głos własne myśli też dotarło do niego jak poważna jest sytuacja.Głównie dla zaginionego smarka. Dla Bree bo pewnie konsekwencje by spadły głównie na nią. No i dla tych co wlezą w te bagna. Jeśli nie znajdą małego przed deszczem to szanse znaleźć go całego dość drastycznie spadną. Odwrócił się więc znowu by wrócić na prosty kurs do centrum osady i miejsca spotkania z szeryfem, Chrisem i resztą. - Tak… deszcz. Deszcz nie pomaga - usłyszał mamrotanie za plecami. Nie towarzyszył mu żaden dźwięk sugerujący że kobieta się poruszyła. Ruszył więc dalej przez mgłę, brnąc w mokrym błocie które złośliwie chwytało stopy i nie chciało ich wypuścić. Uszedł parę ciężkich kroków, gdy z przodu, wśród białego oparu dostrzegł rozmazany kształt. Poruszał się raźno i wyraźnie się zbliżał, idąc z naprzeciwka. Sylwetka, ludzka. Wciąż niewyraźna i czarna na tle oparu. Zbliżał się do bardziej cywilizowanego centrum Salisbury więc i o tak wczesnej porze ktoś mu się tu kręcić. No chyba, że to nie taki sobie zwykły przechodzień. Ale to powinno się zaraz wyjaśnić. Luke szedł więc dalej naprzód swoim pewnym i równym krokiem. Za chwilę lub dwie powinni się z tym kimś na tyle zbliżyć by mógł go rozpoznać albo chociaż dostrzec więcej detali u tego drugiego. Ten ktoś zdawał się po prostu iść tak samo jak i on. Minęli się, na wyciągnięcie ramienia. Dwójka mężczyzn idąca jedną drogą z dwóch różnych kierunków. Przelotnemu spotkaniu towarzyszyła seria spojrzeń z obu stron, badaniu pod kątem niebezpieczeństwa, ale obaj trzymali dłonie z dala od broni, nie zwalniali też tempa, idąc do swoich pilnych najwyraźniej spraw. Luke mógł z ulgą odnotować, że mijajacy go krótko wygolony facet o zarośniętych szczeciną dwudniowego zarostu policzkach miał puste ręce. Gdzieś przy pasie bujała mu się kabura jakiegoś rewolweru w większości zasłonięta przez ciemną kurtkę. Ale to nie był jego problem. Jego problem czekał z przodu, tam gdzie pierwsze widoczne we mgle zabudowania Salisbury - kanciaste, czarne prostokąty ledwo widoczne we mgle i coraz rzadziej rosnących jabłoniach. Ciężkie, mokre powietrze ziębiło odsłoniętą skórę dłoni i policzków, gdzieś z oddali dolatywało tropiciela ujadanie psów i codzienne odgłosy malego miasteczka. Szedł przez poprzecinaną kałużami, rozmokłą drogę, mijając senne, z pozoru opuszczone domy i tylko dochodzące z nich dźwięki oraz zapachy dawały świadectwo, że nie spaceruje poprzez miasto duchów. Psie ujadanie nasilało się, dochodząc z jednego konkretnego kierunku. Benson wiedział doskonale, że psy tropiące na podobny teren są bardziej niż niezbędne. Skov ściągał kogo się da, więc ich miejscowych hodowców też. Darował więc sobie przejście pod komendę i od razu ruszył do brukowanej drogi, aby po paru minutach szybkiego marszu dostrzec we mgle pierwsze ludzkie sylwetki. Nie zwalniając wszedł między nie, rozlokowane po poboczach drogi, niecierpliwie krążące wśród mokrej trawy. Szukał jednej, konkretnej - siwej na łbie i z pochmurną miną do kompletu. Sylwetki w starej, skórzanej kurtce ze złotą gwiazdą wpiętą w klapę. Zobaczył ją, stojącą w tłumie pod rozłożystym dębem, rzucającym cień na oba pobocza. Podchodził właśnie do Julesa Bakera, bliźniaczek MacCoy i obcej kobiety o niebieskich dredach. - Benson! - szeryf machnął do niego ledwo go zobaczył, ruchem ręki zachęcając żeby podszedł. Najlepiej jak najszybciej. Gdzieś spod płotu oderwał się też Chris, powoli sępiąc też w tym samym kierunku. Charlie z zainteresowaniem przyjrzała się lokalnemu tropicielowi. Była ciekawa czy nie będzie miał nic przeciwko jej obecności. Postanowiła pozostawić przedstawianie lokalnym. W końcu zdecydowała się też by zerknąć w kierunku Chrisa. - Dzień dobry szeryfie. - przywitał się brodacz wyciągając rękę na przywitanie. Podchodząc spojrzał ciekawie na bliźniaczki i tą obcą. Zastanawiał się co mają wspólnego ze sprawą. - No Chris dał mi znać no to jestem. Na czym stoimy? - szwendacz skinął głową w stronę zastępcy szeryfa czekając na to co powie szeryf. Miał nadzieję, że przedstawi coś więcej niż Chris. Z kim miałby iść na te bagna i gdzie właściwie mieliby zacząć. Przydałaby się Bree i info od niej gdzie rosną te durne kwiatki co ten mały się po nie wybrał. I gdzie te psy? Przydałyby się też. Po minie Skova dało się poznać, że widok tropiciela go cieszy, choć nie uśmiechał się, podarował też sobie westchnienie ulgi. Mimo tego pochmurna mina, jaką raczył okolicę do tej pory, zmalała o parę stopni, przechodząc w ciszę przed burzą. Dziarsko uścisnął podaną dłoń, potrząsając nią w zwyczajowym geście powitania. Zza jego pelców dwie identyczne dziewczyny szczerzyły się wesoło, poświęcając nowoprzybyłemu cała uwagę. Szeptały coś do siebie, przepychały i prawdopodobnie obmawiały brodacza, wcale a wcale się nie krępując. Co prawda całości konwersacji nie szło wyłapać, lecz pojedyncze słowa typu “błoto”, “pompka” udało się Lukowi wychwycić. Nadawały tak beztorsko, póki szeryf nie obrócił się i nie posłał im wybitnie nieprzychylnego spojrzenia. Dopiero wtedy obie przewróciły teatralnie oczami, cichnąc na dłużej niż dziesięć sekund. Sytuację wykorzystał meżczyzna z gwiazdą wpiętą w kurtkę, unosząc rękę i robiąc przywołujący gest. - Dobra ludzie, jesteśmy w komplecie! - Otoczenie zbystrzało, psie ujadanie nabrało na sile, zaś ludzie do tej pory snujący się niczym widma wzdłóż pobocza, zbliżyli się, otaczając dowodzącego dość luźnym kręgiem. Benson i Charlie naliczyli około dwudziestu osób, cztery psy, a gdzieś z mgły rozlegało się echo nawoływań kolejnych dusz. Szwendacz w większości przypadków rozpoznawał twarze, twarze rozpoznawały jego. Ktoś się uśmiechnął, ktoś się przywitał, mówiąc w przelocie “cześć”, albo “pochwalony”. Uwaga całej grupy automatycznie skupiła się na jednej osobie - tej w samym centrum. Wysokiej, powaznej i z zaciętą, zdeterminowana miną. - Podzielimy się na dwie grupy. Jedna z psami ruszy lasem, druga Bringle Ferry. Spotkamy się przy Earnhardt, przed złomowiskiem. Jack ruszył przed świtem, albo zaraz po. Kieruje się w tamtą stronę, od swojej farmy. Pewnie przejdzie przy Błotniaku… jeziorze niedaleko drogi - dorzucił patrząc bezpośrenio na niebieskowłosą. Reszta kiwała głowami, Benson też kojarzył o czym mowa. Chodziło o oczko wodne, zamulone i pokryte rzęsą, w którym kiedyś próbowano hodować ryby. Nawet przez pewien czas szło nienajgorzej, póki łatwy łup nie ściągnał drapieżnik z głębi bagien. - Jest was dwoje, Luke zna teren, ale tropicie oboje. Podzielcie się kto co bierze, albo jak macie sugestie to śmiało… oboje. To wasza działka - dodał jakby mimochodem i okręcił się na pięcie. - Wy pójdziecie do Free - zwrócił się do bliźniaczek i widząc jak nabierają powietrza aby zaoponować, szybko uniósł dłoń, stopując zawczasu potok pretensji - Wrócimy głodni i przemarznięci, przyda się chociaż głupia herbata pod dachem. Poślemy kogoś gdy będziemy wracać. Niech Rose też czeka… tak na wszelki wypadek. Obie dziewczyny westchnęły ciężko, sygnaluzując niechęć do pomysłu. Na tym jednak manifestowanie negatywów się zakończyło. Przytaknęły synchronicznie i usunęły się na pobocze, bocząc się pod drzewem na złą ludzką wolę, odbierającą im radość z poszukiwań oraz rozrywkę w ten mglisty, nudny wiosenny poranek. Brodacz pomachał wesoło do bliźniaczek. Miał jakieś głupie wrażenie, że obgadują właśnie jego. Pewnie przez te spojrzenia i wyłapane słowa. - No dziewczyny, szeryf ma rację. Przyda się coś ciepłego jak człowiek z tych bagien wróci. - uśmiechnął się do nich mając nadzieję, że tak będzie. Serio mogło wytelepać człowieka po tej mokrej zimnicy. A obie bliźniaczki wydały mu się urocze i chyba po to je szeryf ściągnął. Do szukania brzdąca Bree i tak przyszło całkiem sporo osób. Potem przyjrzał się tej nowej z mało typowo fryzurą. - Cześć. Jestem Luke. - przywitał się patrząc ciekawie na nową. - Też tropisz? - zapytał raczej pro forma. Jeśli Skov tak ją przedstawił to pewnie musiało coś być na rzeczy. Charlie przysłuchiwała się wypowiedzi szeryfa. Wyglądało dobrze, jakby w miare ogarniał swoich ludzi. W sumie nie spodziewała się, że przydzieli jej ludzi. Była nowa i raczej wątpiła, że wzbudzi zaufanie. Szczególnie jeśli ktoś był na nabożeństwie przed wypadem, a klecha spełnił swoje groźby. Przeniosła wzrok na szwendacza, gdy się do niej odezwał. - Charlie. - Dziewczyna uśmiechnęła się do “legendarnego” łowcy. Na razie wydawał się być dosyć normalny. - Jestem nawigatorem karawan, więc tropienie to nie moja specjalizacja, ale co nieco wiem. Jaki jest plan szefie? - Dobra słuchaj. Drogą powinno być lżej. Myślę też, że dzieciak jak choć trochę zachował rozsądku powinien iść drogą. To jak nie jesteś stąd to może ty weźmiesz drogę? Ja wtedy wezmę psy i sprawdzimy las. Ludźmi podzielimy się po połowie. Jak dotrzemy na drugą stronę to zobaczymy kto się jak wyrobi. Ale od strony drogi trochę bliżej jest do błotniaka niż złomowiska a od strony lasu na odwrót. To kto dotrze pierwszy niech sprawdzi co da radę nie czekając na drugą grupę. - Luke przedstawił swój plan poszukiwań. Droga drogą wydała mu się łatwiejsza i bardziej oczywista no i właśnie Jack powinien raczej chyba nią podążać. Była też szansa, że pójdzie szybciej niż na przełaj przez podmokły las. Czyli grupa idąca drogą miała szansę prędzej dotrzeć i do błotniaka i złomowiska. Nie widział powodu by mieli czekać ze sprawdzaniem na drugą grupę. Na drodze też powinno być lepiej widać ślady niż w lesie więc w lesie bardziej niezbędne byłyby psy. - Mi pasuje. Drogą będzie łatwiej, szczególnie jak nie znam okolicy. - Charlie wsunęła lekko zziębnięte dłonie do kieszeni. Już cieszyła ją sama myśl o jakimś ciepłym posiłku na koniec. - Dobrze jakby poszedł ze mną ktoś kto ma posłuch u ludzi, bo wątpię by chcieli się mnie słuchać. - Jak ci któryś będzie fikał to zatrzymaj się i puść go przodem. I nie ruszaj póki się nie spacyfikują. - Luke uśmiechnął się do dziewczyny bo temat znał z autopsji. Póki ktoś szedł na przodzie i znajdywał i gubił te tropy to cholernie było łatwo dawać rady i sie wymądrzać. Zdumiewające ale Luke już dawno odkrył, że zwykle im częściej takiego geniusza od śladów stawiało się na przedzie tym większe było jego zmieszanie. - Ale nie bój się, będzie w porządku. Nie wiem czy szeryf albo Chris idzie z wami jakby co oni powinni dopilnować co trzeba. - starał się uspokoić dziewczynę o raczej męsko mu się kojarzącym imieniu.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
04-11-2017, 18:45 | #12 |
Reputacja: 1 | Rosaline czasami zastanawiała się dlaczego do cholery godzi się na znoszenie tego wszystkiego.
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
06-02-2018, 19:16 | #13 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | Tura 3 [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=AtHubsyGD8w[/MEDIA] Plan wydawał się dobry, rozsądny. Czas też nie był w tej chwili ich sprzymierzeńcem. Gnał do przodu i z każdą mijającą sekundą zmniejszał szanse na szczęśliwe zakończenie poszukiwań. Nikt nie mówił tego głośno, ale i tak pojedyncza myśl cisnęła się ludziom na usta. Mieli wiosnę, sam początek. Salisbury może nie głodowało, lecz mieszkańcy solidnie zaciskali pasa aby dotrwać do początku lata. To samo czyniły zwierzęta, wybudzone z zimowego letargu, wychudzone i wymęczone długimi, śnieżnymi i mroźnymi miesiącami, gdzie o pożywienie było ciężko nieważne na ilu kończynach się chodziło, a zgubiony chłopak miał raptem siedem lat - idealny obiad dla wygłodzonego drapieżnika których nie brakowało w okolicy.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena Ostatnio edytowane przez Zombianna : 11-03-2018 o 15:05. |
24-02-2018, 08:31 | #14 |
Reputacja: 1 | Gdy tylko weszli na drogę Charlie skupiła się całkowicie na obserwowaniu okolicy. Nagle ostatnie problemy wyparowały i pozostała tylko zadanie, które miała wykonać. Lubiła ten stan. Złe wspomnienia znikały. Koszmary nie były w stanie jej dogonić. Idąc pozwalała jedynie by docierały do niej strzępki rozmów ludzi wokół. Przedstawiła się na początku wszystkim po krótce przedstawiając czym się ostatnio zajmowała, nie było jednak czasu by wysłuchać wszystkich przydzielonych jej ludzi. Będzie musiało wystarczyć to co wie o nich Chris. Teraz stojąc nad tropem, który zwrócił jej uwagę, spojrzała na mężczyznę uśmiechając się do niego. |
01-03-2018, 00:28 | #15 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Post wspólny z Czarną Lukas "Luke" Benson - przybysz z Miami ~ Fuck… ~ dłoń łowcy przesunęła się po nadszarpniętej warstwie drzewa.Wyszarpanej. Nie wyrąbanej, nie odstrzelonej tylko wyszarpanej. Cięciem. Jego czy jakakolwiek ludzka dłoń wydawała się mikra w porównaniu do rozmiarów tego czegoś zostawionego na drzewie. ~ Fuck. ~ Szarpnięcie z góry na dół trochę po skosie. Czyli nie dość, że to coś miało spore szpony to jeszcze spory rozmiar. Pewnie wyższe od człowieka. Żaden człowiek by nie mógł tak ciachnąć drzewa na takiej wysokości. Chyba, żeby miał stołek czy drabinę. Ale wtedy i tak by nie miał pary w łapach by tak ciachnąć drzewo. I pewnie nie tylko drzewo. ~ Fuck. ~ czuł jak język jakoś dziwnie mu wysycha i przylepia się do podniebienia. I te łuski. Ładne, uniwersalne łuski od Parabelki. Złociły się w tym bagiennym błocie. Świeże. Jeszcze nie pochłonięte przez syf z bagna. Też z ostatniej nocy. Ale na rozmiar i masę celu były żałośnie słabą amunicją. Dobre do powstrzymania człowieka postrzałem w brzuch czy płuca ale nie takie coś. Ze dwa, może dwa i pół albo jakoś tak wzrostu. Może i trzy. Niewiele niższe od niedźwiedzia. Stojącego na dwóch łapach. Młodego ale i tak sporego w porównaniu do człowieka. No i pewnie na masę też już wchodzącą w trzycyfrowe wartości. Parabelka absolutnie nie miała wystarczającej mocy obalającej by zatrzymać coś tak wielkiego. I kurwa nie był pewny czy strzelba ma. ~ Fuck! ~ ale się wpieprzył. Chociaż jeszcze nie tak jak ten ktoś co tu strzelał ostatniej nocy. A jak się to ma do dzieciaka Bri? On już powinien być rano. Po tej walce. Cholera jak to widział to czemu nie zawrócił do domu?! Głos szeryfa wyrwał go z tych nieprzyjemnych rozmyślań. - Idę! - okrzyknął szeryfowi ruszając prędko w jego stronę. Musiał mu powiedzieć. Powiedzieć im wszystkim. Byli w niezłym bagnie. Dosłownie. To raczej nie był niedźwiedź ostatniej nocy. Niedźwiedź, nawet młody, coś by pewnie zostawił po sobie. I rozstaw pazurów niezbyt mu pasował do niedźwiedzia. Poza tym niedźwiedź na bagnach? Wtedy zderzył się z tą bagienną ciszą. Powinno być głośniej. Nawet ujadające psy nie powinny tak zagłuszyć i wystraszyć bagiennego życia. Chyba, że… Chyba, że było tu coś innego. Coś na tyle groźnego by nie wchodzić temu czemuś w drogę i uwagę więc lepiej stulić dziób. ~ Fuck! Fuck, fuck, fuck! O kurwa! ~ poczuł jak gruba kropla potu ścieka mu po kręgosłupie a dłonie nagle zaczęły się pocić jeszcze bardziej niż zwykle. Wróciło! Instynkt mówił mu, że to coś co tu było w nocy wróciło! Co teraz?! Dobiegł do szeryfa gorączkowo próbując wymyślić odpowiedź na pytanie “Co teraz?!”. Ogień! I koncentracja! Inaczej wyłapie ich w tych zamglonych bagnach pojedynczo! - Szeryfie! Jest za cicho! - syknął pokazując dłonią w górę na otaczające ich drzewa. Szeryf i reszta może nie byli takimi specami jak on by to wyłapać w lot tą różnicę w języku otaczającej ich natury i aury ale jak im wskazał powinni to chyba dostrzec. - Myślę, że to co tu było w nocy i zostawiło te ślady na drzewach wraca. Trzeba się skoncentrować i by nas nie wyłapał pojedynczo. I ogień. Musimy miec pochodnie. - mówił szybko i rozglądał się szybko po zebranych ludziach. Mieli jakieś lampy? Z nasączonych olejem czy innym paliwem dragów najłatwiej by szło zrobić pochodnie. Jak nie musieli trochę poczekać i rozpalić bardziej tradycyjnie ale nie był pewny czy zdążą. Ale skoncentrować się mogli od razu. Starszy mężczyzna zatrzymał się wpół kroku, czekając na tropiciela podczas gdy pozostali mijali go, podążajac za wciaz ujadającymi psami. Szeryf zmarszczył brwi, a niecierpliwość na jego twarzy zmieniła się w skupienie, gdy słuchał uważnie krótkiego raportu. Omiótł samymi oczami osnute mgłą pnie jakby chciał tam dostrzec coś, co skrywało się przed ludzkim wzrokiem. Bardzo powoli kiwnął głową, sięgnął dłonią za pas, wyciągając rewolwer, a w powietrzu rozległ się metaliczny klekot odsuwanego kurka. - Ślady? Co widziałeś - przez mgnienie oka na jego twarzy pojawił się niepokój, ale szybko go zamaskował, stawiając na powagę. Pokiwał głową na znak, że rozumie, spojrzenie też bystro zlustrowało ponownie okolicę. Znajdowali się na w miarę płaskim, zalanym terenie, a jedyną osłonę mogły stanowić grube pnie drzew, porozsiewane po okolicy w odległości paru metrów. Benson nie widział żadnych kup kamieni, ścian, ani niczego, co mogłoby ich osłonić przynajmniej z jednej strony - Mamy ze trzy pochodnie, tyle samo latarek. Cristal zapakowała w plecak dwie butelki z benzyną… - chciał coś powiedzieć, ale przerwał mu krzyk gdzieś z przodu pochodu. - Roy! - wrzask z przodu przebił się przez szczekanie i poniósł wytłumionym przez opar echem, odbijając się między wysokimi filarami drzew, ginąc w ich koronach. Poza tym panowała drażniąca, głucha i szarpiąca nerwy cisza w której oddechy wydawały się niestosownie głośne. - MacCoy i reszta, wracajcie tu! - Skov odkrzyknął, patrząc czujnie po okolicy. - Gdzie jest Roy?! - znów rozległ się ten sam krzyk. Lukasowi wydawało się o kogo chodzi - milczącego gościa, którego nie kojarzył z żadnej rozmowy, ale parę razy widział w Czapli. - Nie wiem, lazł zaraz za mną! - następny krzyk, ten był wyraźnie nerwowy. Ten pierwszy nie wydawał się zadowolony z odpowiedzi. - To gdzie do cholery jest?! Roy! - Nie wiem, mówię że był zaraz za mną! Cristal widziałaś go?! - kolejna odpowiedź i następne pytanie, na które odpowiedziała kobieta. Cristal Rivers, o ile tropiciel dobrze słyszał. Mgła wytłumiała głosy i zniekształacała je, przez co miało się wrażenie, że dochodzą zza ściany, a nie z pustej, niewielkiej przecież odległości. - Nie, patrzyłam na psy! - odpowiedź kobiety wyszła bardzo cienko, dziecięco wręcz. Nerwowa atmosfera po kolei udzielała się każdemu. Rozległy się dźwięki rozchlapywanej pospiesznie wody i ciche przekleństwa, zbliżające się do tropiciela z każdą sekundą. Tak samo ja psie szczekanie. - Roy! - pierwszy głos wrzasnął ile sił w płucach. - Zamknij się debilu! - kobieta wrzasnęła, a mgła zafalowała, zmieniając bezkształtne sylwetki w ludzkie figurki. Każda z nich trzymała wyciągniętą broń, ale niewiele tam było palnej. ~ Ale syf! ~ zwiadowca zacisnął szczęki widząc jak z każdym oddechem sytuacja chrzani się coraz bardziej. Czuł ciśnienie presji, jak zawsze gdy stawiał na szali losu swój własny. Co robić?! Iść po tego Roya? Coś mu mówiło, że facet ot, się raczej nie potknął i nie wyrżnął w błoto. Miał głupie wrażenie, że to coś od tych pazurzastych szram na drzewach go dorwało. Tak samo jak tego pechowca od 9-tek w nocy. Albo spróbować odpalić ten ogień co mogli i najwyżej wtedy spróbować coś zdziałać. To niezbyt dobrze wróżyło Roy’owi ale cholera… A jak to z tymi szponami nie było samo? - Do tyłu! Wracać, nie rozłazić się! - krzyknął do nich sięgając po olej z lampy i gorączkowo ścigając się z czasem by rozpalić pochodnie. Musieli mieć ogień! Jak się uda to pójdzie tam gdzie chyba był Roy i sprawdzi co da się wyczytać ze śladów na miejscu. Ale najpierw ogień, jak najwięcej ognia, jak najwięcej pochodni, najlepiej by każdy miał swoją. Ścigali się z czasem, tropiciel czuł to w kościach. Szybkie, nerwowe ruchy dłoni próbowały nadgonić stracone sekundy, przygotować się na nieznane zagrożenie, czające się pośrodku mlecznego oparu. Otaczajacy go ludzie szybko podjęli aluzję, przestając robić hałas. W ciszy, z zaciśniętymi szczękami próbowali coś zdziałać. Syknęły odpalane zapalniczki, zaskwierczały zapałki, posyłając w przesycone bagiennym zaduch nikłą woń siarki. Pierwsze wątłe płomyki zatańczyły na pochodniach, gdy psy z dzikiego ujadania przeszły w ostrzegawczy warkot, zbijając się w ciasną grupkę i jeżąc kryzy futra na karkach. Benson widział strach i niepewność na znajomych twarzach, zacięcie w oczach, desperacko skaczących po okolicznych pniach i mgle. Widział że szerf otwiera usta aby coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Zamieszanie z boku przykuło uwagę z elektryczna precyzją uderzajacego w ziemię pioruna, chociaż to nie piorun spadł na kark młodego MacCoya, a bestia. Lukas dostrzegł tylko bure futro i długi ogon w cętki. Kształt wielkości dorosłego człowieka spadł z nieba, przyczajony do tej pory gdzieś wśród koron drzew. - Rob! - krzyk szeryfa zlał się w jedno z wrzaskiem bólu młodego chłopaka. - Kurwa! - zawtórowało mu chóralnie parę osób, momentalnie obracajać się tam gdzie nastąpił atak. Benson zaś zobaczył co innego - kolejne ruchy, dyskretnie przedzierające się we mgle tuż przy ziemi. Otaczały ich, nim minęło pierwsze zaskoczenie naliczył trzy sztuki niecałe 6 metrów od pleców stłoczonych w nerwową grupę ludzi. - Jest ich więcej! - Luke dostrzegł tego co i skoczył na młodego McCoya. Ale też drugie cholerstwo podchodziło ich z przeciwnej. I jeszcze jedno na drzewie. I kolejny. ~ Cholera z pół tuzina! ~ przemknęło mu przez myśl. Sporo. Nawet jeden to by był nie lada zajęciem dla nich. Rzucił pochodnie pod swoje nogi by choć symbolicznie odgradzała go od bestii jaką obrał za cel. Wycelował swojego SPAS-a włączając latarkę. Wąski promień taktycznego oświetlenia padł na podkradajacę się z kierunku z jakiego właśnie przyszli. Przestawił strzelbę a automat. Szybko! W tym trybie broń pożerała ammo z maga jak głupia ale nie było się czasu patyczkować, liczyła się siła ognia! Strzelił. Strzelał raz za razem posyłając gorączkowo kolejne chmury ołowiu w stronę obranego za cel stwora. Na kilkadziesiąt kroków uderzenie ołowiu w nie opancerzony cel było mordercze. Stwór zachwiał się gdy oberwał za pierwszym razem chmarą ołowiowych drobin. Ale pędził dalej. ~ Kurwa! ~ broń Bensona przeładowała i strzeliła znowu. ~ Cholera! ~ chyba pudło, dostał najwyżej jakimś rozbryzgiem. Trzeci strzał. ~ Dostał! Padł! ~ skumulowana wiązka ołowiu dosięgła stworzenie i te zawyło gdy chyba dostało w łapę. Jeszcze dychało ale choć chwilowo było zastopowane. Luke obrał za cel następną kreaturę. ~ Z pół maga. ~ zostało mu jeszcze z pół maga. A miał chyba najmocniejszą broń w ich paczce. Niedobrze. Ale póki jeszcze były metry i naboje… Puszczona pochodnia z sykiem wpadła w błoto i paliła się jeszcze przez moment, ale żar musiał wygrać z podmokłym terenem. Za plecami słyszał strzały. Te głośniejsze, rewolwerowe i inne - z mniejszej broni krótkiej i starych, wysłużonych myśliwskich strzelb. Słyszał też krzyki. Te Crystal, szarpiącej się z czymś, co swoją masą wdusiło ja w błoto. Kotłowali się oboje, zwierz przypominający przerośniętą pumę warczał i gryzł, rycząc za każdym razem, gdy w jego ciało zagłębiała się kolejna kula, ale nie tylko ta jedna para walczyła w krótkim zwarciu. Parę kroków dalej chłopak z bliznami na twarzy wrzeszczał z bólu i szoku, niemrawo odpierając ataki drugiego stworzenia. Na jego szczęście ludzie przełamali stupor, biorąc w dłonie to, co tylko mieli. Rozległy się odgłosy rąbania i warkot psów, które doskoczyły do stwora atakującego ich pana. Ludzie klęli, ale słowa ginęły w głośnych dźwiękach awantury i wystrzałów. Benson za to nie miał czasu się rozglądać, ani biec z pomocą. Musiał liczyć, że przewaga ludzi wystarczy, by zażegnać zagrożenie nim ktoś straci życie. On miał inne zmartwienie - szarżujące na niego poprzez bagienną wodę. Widział je już na wyciągnięcie ręki, tak blisko, że bez problemu dałby radę policzyć kły w wyszczeroznej paszczy… długie, coś jak jego kciuk. Były też pazury, ale te młóciły burą wodę. Dostrzegł, że zwierzę spina mięśnie grzbietu, jakby gotowało sie do skoku… prosto na niego! Innych celów nie miało na drodze! Zdążył strzelić tylko raz. Ale ołów w locie rozminął się ze skaczącą bestią a potem Benson poczuł uderzenie sprężystej masy gdy bydlę na niego wpadło. Oboje upadli w błoto gdy bestia przygniotła go do ziemi. Czuł desperację przemieszaną ze strachem gdy te obce mięśnie, kły i pazury były o centymetry od niego. Czuł gorący i wilgotny oddech tego stworzenia tak samo jak wolę wyrażoną w ruchach by go dorwać. A on desperacko próbował się wywinąć. Zastanawiał się strzelbą by nie dopuścić kłów do siebie. Pod łopatką wyczuwał jakiś korzeń albo zgniłą gałąź ale zeszło to na dalszy plan. Bestia użarła go w ramię. Zawył gdy ból zaatakował jego świadomość. To coś było silniejsze i cięższe od niego a do tego przygniatało go swoją masą. Ale wciąż udawało mu się zastawiać i wywijać przed ostatecznym ciosem kończącym tą walkę. Stwór poprawił swój cios i użarł go znowu. Benson znowu wrzasnął. Nie mógł znieść zbyt wiele takich ran z tak silnym przeciwnikiem, jeszcze z raz czy dwa da radę a potem po nim! Udało mu się jakoś trzasnąć bokiem broni w bok głowy bestii. Stworowi odrzuciło trochę ten łeb ale zanim wrócił Luke trzasnął go lufą w łeb. Tym razem stworzenie chyba zamroczyło. Myśliwi skorzystał z okazji by zrzucić stwora z siebie i stanąć na własnych nogach. Stwór zaczynał dochodzić do siebie a Luke miał dość starcia z nim. Pośpieszenie wycelował SPAS-a i strzelił dobijając maszkarę. Rozejrzał się. Ten którego trafił wcześniej próbował się odczołgać. Jeden leżał martwy na pobojowisku. Został jeszcze jeden ale psy i ludzie pospołu przyparli go do drzewa. Zdołał wycelować do niego a światło opromieniło plecy najbliższych ludzi i samego poranionego stwora. SPAS wypluł z siebie następną porcję ołowiu. Wiązka śrutu śmignęła między ramionami ludzi i trafiła stwora w pierś. Potężne, ołowiowe uderzenie rzuciło go na pień drzewa i tam zaskomlał boleśnie i wreszcie osunął się na ziemię. Ludzie upewnili się czy nie udaje ale na oko myśliwego po tych wszystkich trafieniach wcześniej ta bezpiśrednia wiązka śrutu w trzewia powinna go powalić na dobre albo byłby do dobicia. Tak jak ten ostatni jeszcze żywy stwór jaki po wcześniejszych trafieniach Bensona próbował odpełznąć w mroki mgły by skryć się przed ludźmi. ~ O nie tak prędko. ~ przybysz z Miami który od paru lat zadomowił się wśród tych właśnie zaatakowanych ludzi wiedział, że w tej chwili to coś jest w mizernym stanie. Ale jeśli nie wykończą sprawy to znów ma szansę kogoś z nich zaatakować. Podbiegł więc do tego czegoś i strzelił. Z bliska skumulowaa wiązka śrutu roztrzaskała czaszkę stwora jak melon spuszczony z dużej wysokości na chodni. ~ Hiuh… ~ traper westchnął z ulgą. Chyba koniec. Ale gdy na czuja zerknął do magazynka broni okazało się, że wystrzelił ostatni nabój na tego ostatniego stwora. ~ Hiuh… ~ niewiele brakowało. Z jeden więcej, trochę mniejsza odległość i byłaby wtopa. Pokręcił głową. Zaczął ładować kolejne naboje z bandoletu by zastąpić w magazynku te wystrzelone. - O cholera… - mruknął gdy jakoś dopiero teraz dotarło do niego, że oberwał. Ramię nie wyglądało zbyt dobrze. Właściwie to wiedział przecież, że oberwał no ale jakoś… - Hej! Wszyscy cali? Wszyscy są?! Ma ktoś bandaż?! - krzyknął wracając do większości grupki. Musieli sie ogarnąć, sprawdzić co i jak. I zdecydować co dalej.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
05-03-2018, 09:58 | #16 |
Reputacja: 1 | [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XaSVkb_XLt4[/MEDIA]
__________________ A God Damn Rat Pack Everyone will come to my funeral, To make sure that I stay dead. Ostatnio edytowane przez Zombianna : 11-03-2018 o 14:45. |
19-03-2018, 22:37 | #17 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Driada : 19-03-2018 o 23:39. |
24-03-2018, 11:48 | #18 |
Reputacja: 1 | Zaczynała mieć coraz większe wątpliwości, czy młody poszedł drogą. Powinno być cokolwiek. Jeśli na tym błocku znalazła ślady, która dreptała sobie tędy pół godziny temu, to powinna zobaczyć jakikolwiek ślad tego chłopaka. Z każdym krokiem drażniło ją to coraz bardziej. Co jeśli poszedł w las? Jeśli spotkał się z tamtą bestią. |
24-03-2018, 20:41 | #19 |
Reputacja: 1 | Podróż w samochodzie nie była idealnym wyborem dla niego. Turysta jednak nie mógł narzekać. Lepsze to od przechadzki w deszczu. Pobudka, a potem słowa:”Zaraz się posikam” brzmiały uroczo na swój sposób. - Nie ma problemu. Pilnować ci kup…- erka. Brzmiałoby to tak naturalnie, gdyby się nie zaciął. Wiedział, że gdzieś kiedyś mówił te słowa. Komuś. Ale nie tej kobiecie. Ta była… Anna. - Ty idziesz w krzaczki, niedaleko. Jesteś w moim polu widzenia, ale ukryta wśród… listowia. Tak żebym mógł szybko zareagować w razie… kłopotów.- zaproponował krótko turysta. -Będę stał przy wozie, by albo cię osłaniać podczas odwrotu, albo pobiec z pomocą. Ok? Uznał że tak powinien powiedzieć. Że taka rola. Pilnować jej bezpieczeństwa. Nie wiedział czemu. Stary nawyk? Staromodna szarmanckość? Naiwna szlachetność? Nie miało to znaczenia. Turysta był taki po prostu. Pierwszą reakcją brunetki było ciche parskniecie i uniesienie lewej brwi do pozycji krytycznej. Patrzyła tak dobre dwa uderzenie serca na swojego pasażera, by wreszcie uśmiechnąć się szerzej i kiwnąć głową na znak zgody. - Dzięki za troskę, obejdzie się bez trzymania za rączkę i gorącego dopingu - mruknęła w pogodnym tonie, wychodząc z auta prosto w mokrą mgłę. Przy takiej pogodzie raczej nie było co liczyć na uchowanie się w stanie suchym, szczególnie jeśli w planach miało się zaliczenie najbliższych krzaków. - Miej oko na tego złoma i nie odjeżdżaj nigdzie beze mnie - pochyliła się, zaglądając do środka, po czym zwróciła się do rezydenta kanapy - Rozumiesz czarny? Kocur jakby wiedział że o niego się rozchodzi. Uchylił łaskawie jedno ślepię, zerkając na istotę niższego, ludzkiego rzędu z czymś na kształt przyzwolenia… i na tym jego aktywność się skończyła. W końcu co się miał bez miski wysilać, prawda? - Powinnam sobie poradzić, ale jeżeli coś zacznie się dziać, zawołam - tym razem Anna zwróciła się bezpośrednio do Turysty i nie czekając na odpowiedź, przebiegła na pobocze, by zniknąć w gęstwinie niskich krzaków. - Dobra.- stwierdził turysta sięgając po swojego obrzyna. Nie zamierzał czekać z wyciąganiem go, aż coś zacznie się dziać, bo wtedy już mogło być za późno. Siedział więc z bronią w ręku i rozglądał się po okolicy. Problemy wszak mogły nadejść nie tylko z okolic gdzie Anna nawadniała trawkę. Został sam, o ile nie liczyć sierściucha z tyłu, choć on akurat pozostawał statyczny i cichy, niczym wycięta z onyksu figurka. Nie poruszał ani jednym wąsem i mężczyzna miał dziwne wrażenie, że zwierz jakby nie oddycha. Pobocze przy jakim się zatrzymali nie wyróżniało się niczym szczególnym na tle tych mijanych od zeszłego dnia. Kawałek zarośniętego trawą i zalanego wodą żwiru, po którym następował pas niższych krzaczorów, zaś nad wszystkim górowały rozłożyste sosny, ocieniając fragment drogi. Z ich igieł skapywały ciężkie krople, spadając na maskę samochodu z cichym, dźwięcznym pluskaniem. Jak na złość nie działo się nic niezwykłego - ot krótki, parominutowy postój gdzieś w okolicach wczesnego poranka… tylko ta mgła. Miała w sobie coś, co nie pozwalało się do końca wyluzować. Alarmowała pierwotny instynkt, spinający mięśnie jakby przygotowywało się do odparcia ataku, choć nic na niego nie wskazywało. Cisza, gęsta mleczna zawiesina w powietrzu oraz zapas gliwiejącego listowia, błota oraz mokrej, puszczającej wiosenne soki kory. Turysta nie miał nic przeciwko nudzie… była bezpieczna, przewidywalna, nie wymagała zużywania zasobów. Nie powodowała utraty krwi. Tutaj jednak nuda działała mu na nerwy. Cisza rozpraszana jedynie deszczem i mgła niepokoiła coraz bardziej. Ile jeszcze to potrwa? Ile kobieta mogła sikać? Spuszczenie spodni, kucnięcie… Turysta zaczął powoli odliczać od 15 wstecz, zamierzając zawołać dziewczynę gdy dojdzie do zera. Niemej wyliczance wtórowały uderzające o blachę krople wody, wybijając werble na kiedyś żółtej powierzchni, teraz zaś wyblakłej, prawie białej. Krzaki gdzie zniknęła kobieta nadal pozostawały nieruchome, na ile nieruchoma mogła pozostać roślina stojąca na wolnym powietrzu. - Anna! Wszystko ok z tobą?!- wrzasnął turysta głośno wychylając się przez okno i rozglądając za dziewczyną. Skończył na zerze bowiem. - A co ma nie być ok?! - odpowiedziały krzaki leszczyny kobiecym głosem. Jego właścicielka jednak się nie pojawiła, za to po chwili odkrzyknęła - Dasz mi się załatwić w spokoju, czy będziesz truł co minutę?! Wyjdę jak skończę! - Dobra dobra…- mruknął wiedząc, że i tak nie usłyszy jego cichych słów. Turysta uspokoił się wiedząc, że właścicielka auta jest cała i zdrowa… i nieco zrzędliwa. Babska toaleta przeciągała się, albo to jemu czas dłużył się niemiłosiernie, gdy zmuszano go do czekania w miejscu. Minęła jedna minuta, potem druga. Ziąb powoli acz nieubłaganie zaczynał doskwierać mężczyźnie. Zaczęło się od szczypania w policzki, drętwienia paluchów. Potem przyszła kolei na pierwszy dreszcz. Klima przy postoju nie chodziła, więc wilgotne zimno bez przeszkód hulało w i wokół auta, przypominając dobitnie o wczesnej porze roku. Na tej szerokości geograficznej dopiero tydzień-półtora temu stopniały śniegi. Turysta podczas wędrówki napotykał jeszcze doły i zagłębienia pełne białego, mroźnego puchu, a rano wstawał po to, by wpierw przywitać skrzące się diamenty szronu zalegające cienką warstwą na najbliżej okolicy. Przy którymś z kolei okrążeniu wzrokiem po najbliższych drzewach oraz poboczu, poczuł jak włosy na karku stają mu dęba. Albo mu się wydawało, albo temperatura nagle spadła o parę stopni, atakując kąsającym mrozem odsłonięte fragmenty skóry. Wpierw dostrzegł ruch, niby nic niezwykłego w tej cholernej mgle - drobne poruszenie wyłapane kątem oka na szklanej powierzchni samochodowego lusterka. Szła ku niemu, od strony z której przyjechali. Powolnym, pokracznym krokiem, kolebiąc się na boki i przystając co pół metra jakby miała problem z utrzymaniem równowagi. Sylwetka o ludzkich kształtach, wciąż pochłonięta przez mlecznobiały opar skrywający złośliwie detale. Na ten widok Turysta wysiadł błyskawicznie z wozu wrzasnął głośno. - Anna, wracaj natychmiast! Możesz nawet zlać się podczas jazdy. Naciągaj gacie na tyłek i zmywamy się stąd!- wrzasnął głośno celując z obrzyna w kierunku sylwetki. Nie nacisnął spustów. Cokolwiek to było… było na szczęście, jeszcze za daleko. Tym razem krzaki odpowiedziały wyraźnie podejrzliwym i zdenerwowanym głosem. - Co się dzieje?! - razem z pytaniem uszu Turysty doleciał odgłos szamotaniny z ubraniem, syk suwaków i szczękanie sprzączek. -Miejscowa fauna idzie do nas… i chyba chce nas zjeść.- Turysta nie wiedział co się dzieje i nie zamierzał się przekonywać. -Pospiesz się! Ledwo skończył krzyczeć liście na poboczu zafalowały, wypluwając na popękany asfalt figurkę potarganej kobiety, z bluzą pod pacha i plastikowym pudełkiem z dziwnymi obłymi kawałkami waty, przypominającymi pocisk kalibru 5.56. - Wsiadaj! - nie oglądając się za siebie, ani na boki, dopadła do auta, w pośpiechu grzebiąc kluczykiem w stacyjce - Zamykaj drzwi i okna! Co widziałeś?! Turysta postąpił zgodnie za jej radą wsiadając po drugiej stronie i zamykając okno próbował wyrazić słowami to co widział. - Yuki onna.- do głowy przyszło mu te słowa, choć nie bardzo wiedział co one właściwie dokładnie znaczą, gdzie je posłyszał i od kogo -Chodzące zwłoki przynoszące mróz. - Co do cholery?! - Anna spojrzała na niego jak na wariata, a drobna żyłka zapulsowała jej przy skroni. - Ćpałeś coś czy normalnie nie masz klepek po kolei?! O czym ty bredzisz?! - warknęła, ale nie wyglądało jakby zamierzała zwalniać ruchy. Silnik zacharczał, zasmrodził czarną chmurą z rury wydechowej, zaś zdezelowane autko z piskiem opon wyrwało do przodu, zarzucając kuprem z taką siła, że siedzący na stercie bambetli kocur z głośnym miauknięciem sprzeciwu zleciał na tylną półkę. - Coś szło w mgle. Coś mroziło powietrze. Coś co wyglądało jak… człowiek, ale szło jak… automat. Było daleko od nas i mam wrażenie, że nie powinniśmy czekać, by przekonać się co to dokładnie było.- turysta ze spokojem przyjął wybuch jej gniewu. Było to zrozumiałe zachowanie, ale nawet ona powinna sobie zdawać sprawę, że pełno jest dziwacznych zagrożeń w okolicy… zagrożeń, które spotykało się raz w życiu. I były zwykle ostatnim w tym życiu widokiem. - Mróz? - łypnęła na niego podejrzliwie. Równie podejrzliwie popatrzyła przez lusterko na drogę za autem, choć tam prócz mgły nie było niczego niepokojącego. Westchnęła ciężko, rozcierając wolna dłonią wewnętrzne kąciki oczu. Szybko wróciła do patrzenia przez przednia szybę, skupiając uwagę na trasie, co jednak nie przeszkadzało jej mówić: - Nie czułam mrozu, tylko wilgoć. Mam całe mokre spodnie, ale to przez te chaszcze. Nie znoszę zatrzymywać się za potrzebą w takich warunkach. Pół biedy jak się ma spodnie, a nie… ech - westchnęła ponownie, wypluwając z siebie potok przyspieszonej mowy. Pomogło, wyglądała na odrobinę spokojniejszą - Pięknie… po prostu pięknie - domruczała melancholijnie, kciukami wystukując nerwowy rytm na kierownicy - Bo mało nam tu i bez takich dziwactw problemów… kobieta, mężczyzna? Widziałeś coś więcej? - tym razem spojrzała na niego poważnie - Jesteś absolutnie pewien, że ci się nie przewidziało… ani nie uroiło? - Nie używam prochów. Czasem piję… ale nie dziś.- stwierdził turysta. Przez chwilę milczał. - Sylwetka. Kobieca chyba. Mróz było czuć tu w wozie. Ruszyliśmy zanim zdążyła się zbliżyć. Yuki onna. Ktoś… kiedyś… tak nazwał je. W opowieściach.- szkoda że turysta nie pamiętał szczegółów. Potarł czoło dodając z ironicznym uśmiechem.-Zawsze możemy zawrócić i sprawdzić co widziałem. Ale nie polecam tego rozwiązania. - Ktoś ci bajek naopowiadał o tych yukach - kobieta zaśmiała się dźwięcznie, a reszta napięcia zniknęła z jej mięśni. Usiadła też wygodniej w fotelu, ignorując syczącego gdzieś na tylnej półce kocura -Mówiłam ci, to zdradliwy teren. Niebezpiecznie tu podróżować samemu… i nie, nie będziemy sprawdzać. Nie musimy - wzruszyła lewym barkiem, posyłając pasażerowi krótkie, enigmatyczne spojrzenie - To nie żadna yuka… jakaś tam. To trująca mgła, halucynogenna. Idzie od niej zwariować. Albo przy drodze przyczaiło się coś, co rozsiewa podobnie działającą trutkę. Widziałeś omam… mam nadzieję - westchnęła tym razem wybitnie ciężko, mina też się jej zważyła. Wróciła spojrzeniem na drogę z przodu - Chodzą plotki, że ten teren został przeklęty. Lasy, bagna, nawet nasze miasteczko. Jest taka stara historia zaraz z początku wojny, a na cmentarzu stoi obrośnięty różami i bluszczem grób. Znajdziesz okazję, to zajrzyj do Czapli i poszukaj Ślepego Bobby’ego Jima Stewarta, on ma dryg do opowieści - pstryknęła czymś przy desce rozdzielczej i zaraz dmuchawy uderzyły gorącym powietrzem - Gdzie cię wysadzić? - Gdzie ci wygodnie. Byle w mieście.- stwierdził krótko turysta nie zamierzając kłócić się z dziewczyną. Ona była miejscowa, on nie… zresztą nie przypominał sobie by widział jakieś yuki onny. Po prostu… jedynie to mu pasowało do tego, co zobaczył. - Rem… Remingtona… mówi ci coś to imię?- zapytał nagle. - Remington - powtórzyła, mrużąc oczy i skubiąc zębami wargę, aż nagle pstryknęła palcami - Nie imię, nazwa… jakiejś przedwojennej firmy. Jak swego czasu mieliśmy w szkole epidemię wszy, pożyczyłam od pana MacCoya maszynkę do włosów. Miała wygrawerowaną tą nazwę. Ale nie… o imieniu nie słyszałam. Przykro mi - pokręciła przecząco głową milknąc na pół minuty, a gdy podjęła wątek, znowu wyglądała na poważną - Jeżeli kogoś tu szukasz najlepiej porozmawiaj z naszym szeryfem. Jak on nie pomoże idź do Nicka ze strefy karawan. Jak to nie pomoże… spróbuj złapać kogoś kto wszędzie wtyka nos. Albo zerknij na cmentarz. Różnie bywa. Wysadzę cię na rynku, sam zdecydujesz gdzie dalej iść. - zrobiła kolejna przerwę, uważnie mu się przyglądając. Zwolniła nawet prędkość toczenia się bryki, aby móc to zrobić - Gdybyś potrzebował lokum, pomocy, porady… albo po prostu pogadać, wpadnij do kościoła. Każdy w miasteczku wskaże ci drogę. Ojciec Jason bywa surowy, ale to dobry człowiek. Mamy dużo miejsca, dodatkowy koc też się znajdzie. I talerz dla zbłąkanego wędrowca - zakończyła pogodnie. - Jakieś lokum by się przydało. - turysta zgodził się z nią po chwili milczenia.- Zwłaszcza, że nie bardzo mam czym zapłacić. Poza pracą własnych rąk. Zerknął na Annę pytając.- Ty tam robisz? Przy kościele? Brunetka pokiwała twierdząco, krzywiąc przy tym usta w szczerym rozbawieniu. - Tak, pracuję tam. Przy kościele - powtórzyła zachowując śmiertelną powagę do tego stopnia, że nie mogła być ani trochę poważna. Odkaszlnęła i dorzuciła - Uczę dzieci, mamy szkołę w przybudówce za zakrystią. Poza tym pomagam w ogrodzie, gotuję obiady dla tych których nie stać na posiłek i opiekuję się starszymi. A jak mi się nudzi wycieram kurze w tabernakulum - mrugnęła konspiracyjnie. -Dobrze wiedzieć. Jakie jeszcze sekrety na swój temat możesz mi zdradzić? - odparł żartobliwie mężczyzna równie konspiracyjnym tonem. - Sekret za sekret, inaczej ta gra nie ma sensu - odpowiedzi towarzyszył szeroki, zębaty wyszczerz Anny. - Ok… pytaj śmiało. - zadumał się turysta zastanawiając się jakie to sekrety mógłby ujawnić Annie. Żadnego bowiem nie pamiętał. - Po co ktoś samotnie przemierza te przeklęte lasy tylko z kotem pod pachą? - kobieta zadała pierwsze pytanie, uśmiechając się pod nosem - Czego szuka w Salisbury? Nie znam cię, nie kojarzę z opowieści, a trochę tam już mieszkam. - Szukam kogoś, szukam Rem i...Jima Wilkinsa. Przypuszczam, że jeśli jeszcze nie byli tu to pojawią się prędzej czy później. A kot..- zerknął na czarną kulkę futra. -Mi nie powiedział, czemu za mną lezie. Ot… taka jego natura. - Pogadaj ze Skovem, naszym szeryfem - Anna powtórzyła poprzednią kwestię z pewnością w głosie. Sapnęła cicho przez nos, przygryzając dolną wargę jakby się nad czymś zastanawiała. - Mogli też mieszkać tu kiedyś. Ojciec Jason ma stare kroniki, ale nie mam pojęcia czy ci je udostępni. Ledwo się trzymają kupy i rozpadają w palcach, ale porozmawiać nie zaszkodzi, no nie? - uśmiechnęła się tym razem ciepło. Szybko wróciła wzrokiem na szybę przed sobą - Wciąż jest zimno, nocą chwytają mrozy. Przyda się drewno na opał. Nasz ogrodnik Zack jest już stary. Na pewno przyda mu się pomoc przy rąbaniu, a tobie ciepły kąt żeby móc odpocząć. Wyglądasz na silnego, z wykopaniem mogiły też sobie poradzisz. Wierzę w ciebie - koniec wypowiedziała z tą niepoważną powagą. - Nie wiem czy potrzeba mi zaglądać do kronik.- zamyślił się turysta, po czym dodał zawadiacko.-Kopanie mogił? Żaden problem. Żadne wyzwanie mi nie straszne. Przyjrzał się dziewczynie dodając żartobliwie.-Żaden podbój też nie… Po czym spytał.-Długo tu mieszkasz? - Dziesięć lat? - odpowiedziała pytaniem, posyłając mu szybkie, rozbawione spojrzenie - Coś koło tego. Więc jesteś odważny i nie boisz się wyzwań. - przymrużyła jedno oko - Dobrze, zapamiętam i jeśli znajdę się w opresji od razu będę uciekać do ciebie. Jak ci na imię? Turysta to ciekawe przezwisko, jednak nie imię. Imiona są zwykle tym, co rodzice uznali za odpowiednio godne… lub zabawne. Znałam kiedyś dziewczynkę którą rodzice w chwili zamroczenia alkoholowego nazwali Tequilla. - zaśmiała się pod nosem. - W moim przypadku Turysta to jedyne miano jakie mi pozostało w łepetynie. Imię… może Rem je zna, albo Wilkins.- podrapał się po głowie mężczyzna nieco speszony tym pytaniem. - Ty możesz mi nadać jakie uznasz za pasujące. Po czym sam zapytał.- A jakich miejsc i osób unikać? Nie boję się kłopotów i możesz liczyć na moją pomoc. Ale trochę tu pobędę, więc nie chcę ich szukać. Anna zamrugała, wzdrygając się i wzięła głęboki wdech, by obrócić się niepewnie. Równie niepewnie raz jeszcze omiotła sylwetkę siedzącego obok mężczyzny jakby widziała go pierwszy raz w życiu. - Masz amnezję? Na to są leki… nie martw się. Przejdę się i popytam, ktoś na pewno coś ma - próbowała przybrać pocieszający ton, po chwili wahania odrywając jedna rękę od kierownicy i zaciskając ją krótko na jego przedramieniu w geście mającym nieść otuchę - Możesz spokojnie… znaczy niespokojnie omijać stare złomowisko wschodzie. Należy do Aarona Goldmeiera, ale i tak każdy nazywa go tu Starym Żydem, albo po prostu Żydem… iii to tak… cóż. Każdy kto tam mieszka w mniejszym lub większym stopniu jest… - zacięła się szukając rozpaczliwie odpowiedniego określenia, aż chyba je odnalazła -... jest z szemranego towarzystwa… i dziękuję. Na razie nie znalazły mnie żadne kłopoty. Mam plecy póki uczę dzieci. - wróciła dłońmi do kierownicy - Zresztą u nas mieszkają sami dobrzy ludzie. Pilnuj się w strefie karawan i będzie w porządku. Nie groź ludziom bronią, nikogo nie zabij, ani niczego nie ukradnij, to nikt nie będzie ci robił pod górkę. - Na moją amnezję… nie ma leku.- odparł turysta i dodał pogodnym tonem.- To nie tak, że co chwila zapominam co wydarzyło się wczoraj. Pamiętam wszystko od… pewnego momentu. Do niego…. nic. Czarna plama. Czasem jakieś nazwy wracają, fragmenty miejsc, twarzy. Szaman który mnie składał mówił, że z czasem wspomnienia wrócą. Jeszcze nie wróciły i… nie martw się. Będę się zachowywał grzecznie. Nie szukam kłopotów.. - Nie umiem się nie martwić. Ten typ tak ma - mruknęła, kręcąc powoli głową. Obraz przed maską zmienił się zielonej gęstwiny na gładką taflę pola, a potem znów zaatakował wyciągającymi konary ku niebu drzewami po obu stronach drogi. Zaraz też pojawił się pierwszy dom, potem kolejny i jeszcze jeden. - Nie szukasz kłopotów, co nie znaczy że one za tobą nie podążają - odpowiedziała lekko nieobecnym tonem, zwalniając aby przypadkiem nie rozjechać czegoś co nagle wyleciałoby na drogę - Ale nie martw się. W domu bożym znajdzie się miejsce dla każdego. Dostaniesz pokój na poddaszu, dzieci pomogą ci z bagażami… i kotem. Od dawna miałam im załatwić kota, tylko jakoś zawsze “coś” ważnego wypadało. - To może tam właśnie mnie wysadzisz? Przy domu bożym. Zapytać o Rem mogę później. Nie spieszy mi się, a obeschnąć trzeba.- zaproponował turysta. - Zjeść porządne śniadanie też by się przydało - kobieta dorzuciła własne spostrzeżenie, prowadząc auto starą brukowana drogą między dwoma rzędami budynków. Mgła nie pozwalała rozeznać się w otoczeniu, ukrywając większość detali. Jeśli byli gdzieś tu ludzie pewnie chowali się w domach, bo nie widzieli żywej duszy. Jedynie jeden kulawy pies oszczekał ich samochód, gdy mijali niski budynek o zabitych deskami oknach. Wreszcie przejechali przez starą, rdzewiejącą bramę, zagłębiając się w teren posesji obrośnięty niskimi krzakami. Anna prowadziła pewnie, aż zatrzymała się przy klombie na którym ktoś sadził kwiaty. Turysta go nie dostrzegł, ale łopatka i para żółtych rękawic obok koszyka z zieleniącymi się sadzonkami, postawionymi tuż przy oczyszczonym z chwastów fragmencie ziemi sugerowała trwanie prac ogrodniczych. - Będziesz taki kochany i pomożesz mi zanieść zakupy do kuchni? - Anna spytała wesoło, wyjmując kluczyki ze stacyjki i niedbałym ruchem wskazała zawaloną kanapę za ich plecami. -Jasne… nie ma sprawy…- stwierdził turysta. Upiorność okolicy, w jego mniemaniu, łagodziły takie detale jak ślady zabawy w ogrodnika. Zabrał się więc za zbieranie zdobyczy dziewczyny z kanapy, podczas gdy kocur już zwiał z wozu, by pozwiedzać swoje nowe królestwo. Szpeju było całkiem sporo - kosze wypełnione zawiniętymi w chusty i szary papier pakunkami, jakieś kartony i zrolowane koce owinięte wąskimi paskami. Widział gdzieś nawet pod tym wszystkich sporych rozmiarów skrzynkę wypełnioną niewielkimi butelkami, flaszkami i opakowaniami przywodzącymi na myśl leki. Schylił się zaczynając wyciągać przesyłkę i głowiąc się jak to wszystko zabrać, kiedy od strony usłyszał skrzypnięcie. Zaraz też mgliste powietrze przeciął głośny, wysoki i dziecięcy pisk. - Siostra Anna! - głosik należał do dziewczynki. Niósł ze sobą całe pokłady radości i zakończył go wdzięczny śmiech, po którym rozległo się echo szybkich kroków. Na ten dźwięk jego dotychczasowa towarzyszka podróży rozłożyła szeroko ramiona i kucnęła, zwrócona twarzą do nadbiegającej sylwetki. Pozwoliła jej wpaść na siebie i objąć za szyję. - Dzień dobry Lydio - przywitała się z dziewczynką, na co ta rozpromieniła się wyraźnie, aż do momenty, gdy jej wzrok padł na samochód i kręcącego się tam mężczyznę. Wtedy na drobnej, piegowatej buzi pojawiła się niepewność. - Siostro a to kto? - spytała z przejęciem, stając tak aby sylwetka większej kobiety mogła ją zakryć przed obcym elementem. Gapiła się do kompletu wielkimi, zielonymi oczami, próbując się uśmiechnąć. - Nie bój się kochanie - brunetka pogładziła ją po włosach, też obracając się na Turystę. Milczała przez parę sekund, aż dopowiedziała patrząc mu prosto w oczy -To mój przyjaciel… Will. Zatrzyma się u nas na trochę. Pokażesz mu po śniadaniu ogródek? Widzę, że zaczęliście pracę beze mnie - zwróciła się do dziewczynki, wstając powoli z kolan. - Tak… bo ojciec Jason prosił. Mówił, że już najwyższy czas i trzeba korzystać… bo nie pada - mały rudzielec wyjaśnił co i jak, a potem zrobił krok do przodu, przyglądajac się ciekawie gościowi. - Dzień dobry panu - przywitanie wyszło jej trochę piskliwie, ale trzymała fason całkiem nieźle. - Dzień… dobry.- rzekł Turysta po chwili przyglądania się w milczeniu dziecku. Nie bardzo wiedział bowiem jak się w przypadku tak młodych ludzkich istot zachowywać. Nie miał zbyt wiele styczności z dziećmi… w każdym razie nie w okresie, który ogarniał pamięcią. - To gdzie właściwie przenieść te towary?- zapytał obie niewiasty bezradnym tonem głosu. - Do kuchni - Anna machnęła ręką gdzieś na lewo od wejścia do kościoła. Sama wzięła część pakunków, nie zamierzając zostawiać towarzysza samego z tym całym noszeniem. - Zaprowadzę cię, a ty w tym czasie poszukaj Jeana - zwróciła się do dziewczynki z uśmiechem - Też pomożecie. Ktoś musi wypakować zakupy, a jak się pospieszycie to może… - zawiesiła wymownie głos -... dostaniecie prezent. Większej zachęty dzieciak nie potrzebował. Bladą, piegowatą buźkę rozjaśnił szeroki uśmiech i zaraz okręciła się jak fryga, drepcząc w te pędy do kościoła. Ledwo zniknęła za progiem, starsza kobieta westchnęła lekko. - Odwołaliśmy tymczasowo apokalipsę. Trzeba skorzystać. Poradzisz sobie? Z tego wszystkiego nie spytał czy przypadkiem nie jesteś ranny… i wybacz. - skrzywiła się, kotwicząc wzrok gdzieś na zamglonym żywopłocie - Tego Willa. Tak mi się skojarzyło. Miała kumpla Willa… kiedyś. Dawno temu - pokręciła głową otrząsając się ze wspomnień - Pasuje do ciebie i sam powiedziałeś, że mogę ci coś wymyślić. - Może być Will.- stwierdził krótko Turysta nie dbając o takie detale, jak imiona.-A więc… siostra? Zakonna czy rodzina? - Wszyscy jesteśmy tu jedną, wielką rodziną - kobieta sapnęła, zarzucając na bark pękatą torbę. Dobrała jeszcze parciany worek i parę zrolowanych koców - I dziećmi bożymi. Co się dziwisz, nie wyglądam na zakonnicę? - obróciła się przez ramię, posyłając mu zawadiacki wyszczerz. - Ani trochę. Te o których słyszałem siedzą zamknięte w bunkrach na pustyni i są okryte tak że nic nie widać. W obecnych dzikich czasach lepiej nie kusić losu, gdy się głównie modli.- wyjaśnił Turysta przypominając sobie to co wiedział o zakonnikach i zakonnicach… albo co wydawało mu się, że wie. - Przypatrz się więc uważnie, póki masz okazję - parsknęła, prowadząc wzdłuż ścian budowli gdzieś na tyły -Znowu ktoś ci bajek naopowiadał, jak o tych yukach. Ciągle jest nas sporo. Najwięcej chyba w St. Louis. Ja też stamtąd jestem… byłam. Teraz jestem stąd - poprawiła się, podchodząc do furtki. Naparła na nią biodrem, a ta otworzyła się bezszelestnie. Za nią Turysta dostrzegł podwórze otoczone z trzech stron żywopłotem i z ocembrowana studnią pośrodku - I już sam sobie odpowiedziałeś czemu jestem hm… po cywilnemu. Tak bezpieczniej i nie gryzie w oczy jeżeli biorę do ręki broń. - Może masz rację. Z pewnością… masz.- zgodził się z nią Turysta, bo przecież nie pamiętał spotkania z żadną zakonnicą. I zgodnie z jej radą przyjrzał się Annie, głównie ukradkiem poniżej pasa, gdy szedł za nią. - Dusze wybrane są w Moim ręku światłami, które rzucam w ciemność świata i oświecam go. Jak gwiazdy oświecają noc, tak dusze wybrane oświecają ziemię, a im dusza doskonalsza, tym większe światło roztacza wokoło siebie i dalej sięga; może być ukryta i nieznana nawet najbliższym, a jednak jej świętość odbija się w duszach na najodleglejszych krańcach świata - Anna zdawała się nie mieć pojęcia o przeprowadzanych obserwacjach i podobnych badaniach wzrokiem. Prowadziła go do ciężkich, solidnych drzwi z drewna. Je też pchnęła, wchodząc do środka pewnym krokiem. Wnętrze nie było duże, wypełniała je woń drewna i dymu który wgryzł się chyba nawet w ściany. Z boku stała stara, okopcona kuchnia, pod ścianą obok kredens z cynowym miskami, a na środku wysłużony stół i na tym ostatnim wylądowały niesione przez brunetkę pakunki. - Czeka nas jeszcze jeden kurs - podrapała się po dłoni z odciśniętą czerwoną pręgą od którejś paczki - Postaw to gdzieś tu… i wybacz. Nie zdążyłam posprzątać - dodała przepraszająco, a Turysta śmiało mógł stwierdzić, że i bez sprzątania było to jedno z najczystszych miejsc jakie widział. Każdą powierzchnię starannie przetarto, usuwając zbędne pyłki kurzu, podłogę dokładnie zamieciono. Każdy bibelot stał na swoim miejscu, w karnym szeregu czy to na półce, czy przy kuchni i tylko na stole znalazło się parę plam wosku, a przy zlewie parę brudnych kubków. - Nie ma problemu. O ile nie zapędzisz mnie do pucowania i sprzątania. Nie jestem dobry w te klocki.- odparł przyjaznym tonem mężczyzna. Rozejrzał się po kuchni nie bardzo wiedząc, co to jeszcze do wyczyszczenia/poukładania/posprzątania zostało. Choć nie pamiętał zbyt wielu (w zasadzie żadnej) kobiet które pojawiły się w jego życiu, to miał wrażenie, że przesadna dbałość o porządek to ich wspólna cecha. A może to była kolejna bajka? - Rozmawialiśmy o wakacie ogrodnika, pamiętasz? - zaśmiała się szczerze, klepiąc go w plecy dla uspokojenia i dodania otuchy - Oraz tragarza. Skończymy z noszeniem… i chyba wypada zjeść śniadanie. Coś się należy za porządnie wykonaną pracę. Zajmiesz się tym co zostało w aucie? Ja w tym czasie poszukam ojca Jasona. Wypada go poinformować, że mamy gościa. - Dobrze... Drogę znam. Powinno mi zająć chwilkę.- odparł Turysta obracając się na pięcie i ruszając w kierunku powrotem. Wizja posiłku była dobrym motywatorem w tej chwili. Bez problemu odnalazł drogę powrotną, przedzierając się przez furtkę i mokry trawnik. Towarzyszyła mu cisza, bo mały rudzielec też gdzieś zniknął, a z kościoła nie dochodził najcichszy szmer. Wrócił do samochodu, pozostawionego na podjeździe jako element niepasujący do mglisto-ponurego krajobrazu. Coś się jednak zmieniło - na bladożółtym, mokrym dachu siedziała spasiona, czarna kula sierści, łypiąca niechętnie na człowieka kompletem zielonkawych ślepi. Ledwo się zbliżył wydała z siebie ostrzegawczy syk, pokazując drobne, białe igły zębów. - A ty… czego się irytujesz ?- burknął Turysta do kota, jednocześnie kładąc dłoń na rękojeści obrzyna. Nie po to, by użyć go na sierściuchu, ale na wypadek gdyby w pobliskiej okolicy kryło się coś groźniejszego od wściekłego zwierzaka. Kocur nadal gapił się na istotę niższego rzędu z mieszaniną oczekiwania oraz irytacji. Obserwował, oceniał i nadal syczał, chowając i wystawiają pazury które drapały lakierowaną blachę dachu. Okolica jak na złość była nadal cicha, spokojna i nie zanosiło się na zmianę klimatu. Wciąż panowała cisza i mgła, kłębiąca się między starymi murami, nagrobkami oraz zielonymi krzakami. - A żeby cię…- mruknął Turysta i zabrał się za rozładowywanie wozu ignorując kota. - Mogę mu dać kiełbasy? - głos za plecami turysty rozległ się nagle i bez ostrzeżenia. Cienki, dziewczęcy. Słyszał go już dziś ledwo bladożółte autko zatrzymało się przed bramą kościoła - Wygląda jakby był głody. A pan jest głody? Bóg kazał się dzielić, tak mówią pastor i siostra. Podzielę się… mam jeszcze kawałek szarlotki z wczoraj. Albo kanapkę - ruda małolata przypatrywała się ruchom mężczyzny z uwagą i skupieniem wymalowanym na buzi, a co parę sekund oczy uciekały jej do czarnego kota na dachu. - Na długo pan przyjechał? Skąd pan zna siostrę Annę? Będzie pan mieszkał z nami? Lubi pan koniki? Mamy takie ładne, tam za ogrodem - pokazała ręka gdzieś we mgłę na lewo -To pana kotek? Jak ma na imię? Zaatakowany nagle tą serią pytań Turysta zamarł na moment. Było to za dużo za szybko. - Kot… nie wiem… jakieś ma… swoje. Nie reaguje na żadne. Jak to kot.- stwierdził obojętnie w końcu powoli odpowiadając dziewczynce. -Możesz mu dać… kiełbasy. Ja zaś poczekam na posiłek. Głód wyostrza zmysły, wiesz? Poprawia refleks. Mały głód pomaga w łowach i w walce. Zamyślił przez chwilę.-Nie wiem czy lubię konie. Nie widziałem konia. Nie pamiętam bym widział, więc nie wiem czy lubię. Dziewczynka z każdą kolejną odpowiedzią robiła coraz większe oczy, a na drobnej buzi pojawiły się wypieki. Nie spuszczała oczu z o wiele większego mężczyzny, łowiąc chciwie każde jego słowo. - Jak to pan nie wie czy lubi koniki? - spytała gdy nastała krótka cisza - Możemy po śniadaniu pójść do stajni to panu pokażę. Są śliczne, mają takie miękkie noski, grzywy, ogony, długie nogi z kopytami. Jeden jest czarny, drugi łaciaty jak krówka. Lubią jabłka, siostra Anna pozwala nam czasem je karmić… chyba że uda się podebrać cukier ze spiżarni, ale tego wolimy nie robić, bo i tak jest go mało i ciężko dostać i jest zwykle na większe święta. Jak Wielkanoc! - tutaj ożywiła się jeszcze bardziej, klaszcząc przy tym w dłonie - Zostanie pan do Wielkanocy? Moglibyśmy pomalować jajka i poszukać zająca, albo iść nad jezioro i zebrać bazie. Ojciec Jason nie pozwala nam tam chodzić bez opieki dorosłych, a pan jest duży i wygląda groźnie… to by było okey, bo wtedy żadne złe zwierzę by nie podeszło… i nie lubię być głodna. Wolę iść na śniadanie, albo poprosić o kanapkę jak jest już późno i już po kolacji. Albo za wcześnie na śniadanie. Skąd pan zna siostrę Anne? Jesteście przyjacielami? Ze szkoły? -Nie. Jestem przyjezdnym. Z daleka… szukam roboty i dachu nad głową.- Turysta nie widział powodu, żeby kłamać małej dziewczynce. Ale też uważał, że powinien jej wszystko tłumaczyć. Nie bardzo rozumiał też tą potrzebę zatrzymania go tutaj przez nią. Wszak był jeszcze jedną gębą do wykarmienia. W jej interesie byłoby odesłać go do wszystkich diabłów. - To może pomoże pan w ogrodzie? Zack już coraz słabiej chodzi i coraz mocniej kaszle, to przydałaby mu się pomoc, a mamy dużo miejsca to się pomieścimy - Lydia nadal nadawała wesoło, nie spuszczając oka z dorosłego. Położyła też na dachu autka kawałek kiełbasy, który czarna kocia menda obwąchała i po chwili zeżarła na jedno gryźnięcie. - Tak. Anna… siostra Anna wspomniała o tym. Taki miałem plan. - stwierdził krótko Turysta biorąc się za zbieranie pakunków, tak by je przenieść wszystkie za jednym zamachem.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 11-04-2018 o 17:24. |
24-03-2018, 20:43 | #20 |
Reputacja: 1 | Zabranie całości bambetli wymagało trochę główkowania, było ich wciąż sporo. Na upartego jednak Turysta poradził z tym sobie, objuczając się warstwami aż zaczął przypominać muła. Było ciężko, paczki po części nie były najwygodniejsze do niesienia, ale uparł się i realizował zamierzony plan sumiennie, tocząc się powoli do kuchni z małym, zaaferowanym ogonem za plecami. Doczłapali do furtki, weszli na małe podwórko akurat w chwili, gdy drzwi od kuchni skrzypnęły i pojawiła się w nich głowa, a potem reszta znanej już mężczyźnie brunetki. Na jego widok brwi podjechały jej do góry, na twarzy pojawiła się rozbawiona mina. - Prawdziwy facet bierze wszystko na raz, co? - parsknęła, wychodząc na zewnątrz żeby przytrzymać drewniane skrzydło. Poczekała aż oboje z dziewczynką wejdą i sama wróciła do środka. - Pan Will powiedział, że zostanie z nami! - Lydia radośnie skakała dookoła, jakby zamiast jednego dziecka, zmieniła się nagle w całą gromadę. Wszędzie było jej pełno i głośno - Będziemy pracować w ogrodzie, pomożemy Zackowi i zobaczymy koniki! Możemy je nakarmić? - Najpierw lekcje Lydio. Biegnij do brata i pomóż mu przygotować salę na zajęcia - Z ciemnego kąta odezwał się inny głos: męski, starczy i zmęczony. Zaszurały odstawiane talerze i zza szafy wyszedł jego właściciel. Sutanna i koloratka pod szyją zdradzały jego profesję, lekko wyłupiaste, wyblakłe oczy wpatrywały się w Turystę oceniająco. - Dobrze ojcze! - mały rudzielec szybko kiwnął głową, zakręcił się na pięcie i wybiegł na podwórko, gnając w sobie tylko znanym kierunku. Ksiądz w tym czasie podszedł do stołu, czekając aż wypakowanie rzeczy dobiegnie końca. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, synu- przywitał się z uśmiechem ograniczającym się do samych ust. Turysta nie bardzo wiedział co odpowiedzieć słysząc te słowa. - Niech będzie… - wybąkał w końcu krótko. Duszpasterz zrobił zapraszający gest, wskazując krzesło przy stole. - Usiądź synu i mów co cię do nas sprowadza. Anna wspominała, że szukasz miejsca dla siebie. Dom boży jest otwarty dla wszystkich owieczek pańskich, które potrzebują bezpiecznego schronienia i pokrzepienia duszy. - mówił powoli, taksując gościa wzrokiem. Miał zimne, oceniające oczy, a coś w jego spojrzeniu budziło niepokój, zmuszając do wbicia własnego spojrzenia w podłogę. - Szukam kogoś… a właściwie to zamierzam poczekać na nich w tej okolicy. Więc jakiś kwaterunek by się przydał i zajęcie. Nie zamierzam ale za ja kłopotu miejscowym. - Patrzący w “glebę” turysta postanowił od razu wyłożyć kawę na ławę. Usiadł naprzeciw księdza. - Szukacie ogrodnika ponoć. Nie znam się na zieleninie, ale znam na wykonywaniu poleceń. Kwestię “ pokrzepiania duszy” pominął milczeniem, bo na duchowości się nie znał. - Pokora zbliża serca, ale tylko szczere - staruch z sapnięciem usiadł na krześle po drugiej stronie, splatając dłonie na wypucowanym blacie. - To dobry człowiek - głos Anny stanowił kontrast dla tego drugiego. Niósł ze sobą ciepło i szczerą sympatię. Mówiła pewnie, z przekonaniem o własnej racji, przy okazji brzdąkając kubkami i talerzykami. - Wielu tak mówi, a sama najlepiej wiesz w jakich czasach przyszło nam żyć - kaznodzieja przekręcił się, skupiając uwagę na krzątającej się po kuchni brunetce - Ciężkie czasy nastały, ludzie zapominają czym jest dobroć i miłosierdzie. Bliżej im do opowieści o Sodomie i Gomorze, niż przypowieści o dobrym samarytaninie. Kobieta parsknęła, obkręcając się i stawiając na stole tacę talerzami. Na jednym leżał klin białego sera, obok pokrojone w kostkę warzywa. - To z naszej szklarni. Ser i masło też sami robimy - uśmiechnęła się z odcieniem dumy w głosie, dostawiając miseczkę żółtej masy i kosz bułek - Jedz, musisz być głodny. Wolisz kawę czy herbatę? - poklepała Turystę po przedramieniu i zwróciła się do drugiego rozmówcy dopiero gdy wyprostowała plecy - Tak, czasy mamy ciężkie. Tym bardziej powinniśmy pomagać tym, w których sercach mieszka dobro - wzięła głęboki wdech i dodała ciszej, skupiając pozornie uwagę na rozpaleniu w kuchni - Zrobiliśmy nieplanowany postój, poszłam w krzaki, a Will został sam w samochodzie. Kluczyki zostały w stacyjce. Mówiłam mu mniej więcej gdzie i za ile natknie się na miasto. - Anno… - pastor jęknął, lecz ona nie pozwoliła mu dokończyć. - Miał wystarczajaco dużo czasu, aby się przesiąść i odjechać. - tokowała dalej w najlepsze, nabierając wody do sporego rondla - Mógł mnie tam zostawić, zamiast tego poczekał i ostrzegł kiedy zobaczył coś we mgle. Odjechaliśmy stamtąd oboje… i kot. Zwierzęta wyczuwają ludzkie intencje, nie trzymają się z draniami. Zaproponowałam żeby zatrzymał się u nas. Przecież mamy tu od groma miejsca, dodatkowy koc i poduszka też się znajdzie. Razem będzie bezpieczniej. Zack już niedomaga, dzieci… są za małe, wymagają opieki oraz ochrony. My sami niewiele zdziałamy, a w mieście coraz więcej obcych. Idzie wiosna, szlaki znów się zapełnią. - rzuciła znaczące spojrzenie przez ramię. Ugodzony nim staruch westchnął równie ciężko co wymownie, przewracając do kompletu oczami aby dać jasny sygnał jak niezadowolony z podobnego obrotu spraw jest. - Jestem ojciec Jason - przedstawił się wreszcie, wzrok też mu złagodniał. Wciąż pozostawał badawczy, jednak próżno w nim było szukać tego jeżącego włosy na karku, lodowatego chłodu - Dobra Księga mówi “szukajcie, a znajdziecie”. Na kogo czekasz, synu? Turysta milczał przez chwilę, nim się odezwał. - Na… znajomych. Na Rem i Jima Wilkinsa. Jeśli tu nie mieszkają tooo… zjawią się. Prędzej czy później. - Po czym zwrócił się wprost do pastora. - Ja to rozumiem. Ostrożność ma sens. Bogate osady przyciągają kłopoty. Nie oczekuję, że… się wasza… świętobliwość? Że zostanę przyjęty z otwartymi ramionami. Wystarczy mi tylko proste tak lub nie. I może podwózka do centrum miasta w tym drugim przypadku. - Jedz synu - prychnięcie duszpasterza miało tym razem wybitnie rozbawiony odcień. Skrzywił nawet lewy kącik ust ku górze, jakby miał zamiar się uśmiechnąć, lecz w porę się powstrzymał. Wskazał też broda na zastawiony stół - Nie przystoi aby tak nie doceniać czyjejś ciężkiej pracy, zwłaszcza jeśli napełni ci ona brzuch - wzruszył nieznacznie lewym barkiem, sięgając po bułkę - Tym razem daruję ci modlitwę przed posiłkiem, bo wiem żeście prosto z drogi. Poza tym Anna zadała ci pytanie. - zamilkł, unosząc krytycznie brew - Kawa czy herbata Williamie? - Nie wiem. Zwykle jem i piję co jest. - zadumał się Turysta.- Lepiej nie być wybrednym. Więc...eee… kawa? - Też się chętnie napiję - ojciec Jason przekręcił twarz ku kuchni, by zaraz wrócić uwagą do stołu i gościa - Miłuj bliźniego swego jak siebie samego - mruknął, z pietyzmem ujmując nóż - Każdy zasługuje na szansę, a skoro Anna za ciebie poręczyła możesz zostać - podniósł płaskie ostrze ku górze jakby chciał podkreślić ważny punkt - Póki nie złamiesz i nie sprzeniewierzysz zasadom gościnności. Żadnych burd, machania bronią na terenie domu bożego. Żadnego upijania się i zataczania po ogrodzie. Zamoczysz gębę w kuflu, zostajesz tam gdzie piłeś. Nie chcemy aby dzieci natykały się na gorszące sceny. Damskie towarzystwo również zostawiasz poza naszymi murami. To kościół, nie zamtuz. Liczę, że nad rozlewem krwi nie muszę się tu zbytnio rozwodzić - opuścił rękę, nabierając masła z miseczki. - Wolę mieć zawsze jakąś broń przy sobie, na wszelki wypadek. Ale będzie ona grzecznie spoczywała w pochwie. Żadnego machania spluwą, żadnych awantur… obiecuję. Nie przybyłem tu wszczynać burd z miejscowymi. Nie szukam kłopotów.- rzekł ugodowym tonem Turysta. - W domu bożym nie nosimy broni - Jason powtórzył, marszcząc bujne brwi - Po terenie ogrodu… dobrze, przyda się abyś w razie czego mógł się bronić. W części mieszkalnej też będziesz mógł mieć przy sobie coś dyskretnego. Jednak tam gdzie ciało Pana naszego nikt nie wnosi broni. - Bezpośrednio do kościoła - brunetka wyjaśniła teatralnym szeptem, stawiając na stoliku trzy parujące kubki z ciemną, aromatyczną zawartością. - Zakładam że macie plan na wypadek, gdyby przybyli goście którzy nie przejmują się waszymi zasadami? Czy może ta mgła i bagna są wystarczającą osłoną? - zapytał zaciekawiony Turysta upijając płynu z kubka, po czym zwrócił się do Anny. - Dzięki. - Oczywiście że mamy - uśmiech pastora przypominał wyuczony grymas, znów też nie sięgał oczu. Szybko też temat się zmienił, widać rozmówca nie zamierzał się nad nim pochylać dłużej niż to absolutnie konieczne. - Jesteśmy przy trasie Ósmej Mili, na zachodzie mają stację. Wielu ludzi się tu kręci i to takich, których bagna nie odstraszają. - mężczyzna ukroił kawałek sera i położył go na bułce, zgarnął też kilka kawałków rzodkiewki - Leżą na południowy wschód od miasta, trasa biegnie na północ i zachód. Rozbieżność, inaczej nie daliby rady przejechać, a i tak często się gubią, albo wpadają w ruchome błota. Jest co robić, tym się… nie przejmuj, nie teraz. Po śniadaniu zobaczysz pokój. Nie mamy tu luksusów, ale na głowę nie będzie ci padać, coś ciepłego do jedzenia też się znajdzie. Przychodzisz w porę, dach nam przecieka nad zakrystią. Zackowi przyda się pomoc w ogrodzie i na cmentarzu. Dopadła go podagra, a nam kończą się leki - zapatrzył się w kanapkę - Zimowe zapasy szybko topnieją na przełomie pór roku. Za wcześnie na stałe karawany. Ci którzy przyjeżdżają teraz mają zaporowe ceny. Grzebanie w zimnej, mokrej ziemi na razie nie jest dla niego. - Jak szybko mogę stąd dotrzeć do centrum miasta? Nie żebym chciał uciekać, ale muszę tam zaglądać raz dziennie przynajmniej. Swoich… wypatrywać, tych co szukam. - wyjaśnił Turysta, nie chcąc wyjawić że nie pamięta jak “swoi” wyglądają. Ani jak brzmią. Miał cichą nadzieję, że przypomną mu się, gdy ich dostrzeże. - Do centrum masz stąd rzut beretem - Anna dosiadła się do stolika, puszczając Turyście oczko gdy jej podziękował. Raźno chwyciła kubek i sztućce, zabierając się za preparowanie kanapki - Parę minut piechotą. Gorzej do strefy karawan, to już z pół godziny, albo i godzina, zależy od tempa i czy bardzo rozmięknie droga. - Możesz spróbować porozmawiać z Nickiem - drugi mężczyzna wzruszył ramionami - Zostawić informacje kogo szukasz. To samo u Skova, naszego szeryfa. Jest też Czapla. Prędzej czy później każdy do niej trafia. - Nasza miejscowa knajpa - kobieta uśmiechnęła się pod nosem, biorąc łyka kawy. Przepiła drugi łyk i oblizawszy wargi, skubnęła ogórka z talerza -Łatwo poznać. Jedyna piętrowa z kompletem szyb i szyldem nad drzwiami. Dokładnie Czarna Czapla. - Tak zrobię. Później… jak już się zaznajomię z tym miejscem i nowymi obowiązkami.- rzekł po chwili milczenia Turysta i zabrał się za jedzenie. - Masz czas - Anna uśmiechnęła się łagodnie, po czym również zaczęła z werwą pałaszować śniadanie. Tylko stary klecha żuł powoli, z rozmysłem, jakby się nad czymś zastanawiając. Nie spuszczał też oka z gościa, obserwując go spod przymrużonych powiek. - Ktoś cię ściga? - spytał nagle, między kęsem kanapki a łykiem kawy i dopowiedział - Wolę wiedzieć zawczasu, nim kłopoty zapukają nam do drzwi. - Nic mi o tym nie wiadomo. To raczej ja kogoś szukam. I ta mieścina jest obecnie moim jedynym tropem. - odparł Turysta krótko ze wzrokiem utkwionym w posiłku, bo i nie miał w tej kwestii niczego dodania. - Słyszałem, że masz problemy z pamięcią - ojciec Jason przekrzywił delikatnie kark, przyglądając mu się pod nowym kątem - Uległeś wypadkowi czy to choroba? - Obudziłem się z raną między żebrami i drugą na czole, gdzieś w opuszczonych ruinach miasta na środku pustyni. Tylko cudem dotarłem do osady Indian i tamten szaman poskładał mnie do kupy. Gdybym poszedł w drugą stronę, pewnie bym się wykrwawił i umarł.- wytłumaczył obojętnym tonem Turysta. - Prawdopodobnie ten, kto mnie postrzelił uznał, że umarłem. Owa pobudka to… najstarsze moje wspomnienie. - Skąd więc pomysł, że masz znaleźć… tych, których szukasz i to akurat u nas? - padło kolejne pytanie. - Bo tylko te nazwy obecnie pamiętam. Te imiona i nazwę tej osady. Może to ślepy strzał, ale… - wzruszył ramionami Turysta. -... co mam stracenia? Czas? - Pan pozwoli, znajdziesz swoje odpowiedzi. Ale czy naprawdę chcesz przywoływać widma z przeszłości? - kaznodzieja wstał powoli, dogryzając do końca kanapkę i dopijając kawę - Zastanów się nad tym synu. Niewiedza bywa błogosławieństwem, a szukając często znajdujemy coś, co może się nam nie spodobać. A teraz wybaczcie staremu człowiekowi - uśmiechnął się pozostałej dwójki - Trzeba przygotować lekcję. Dokończcie śniadanie, potem Anna pokaże ci pokój. I pamiętaj o broni - koniec wyszedł mu już poważny. Dorzucił go przez ramię, kierując się do drzwi. Widma z przeszłości… chciał? Właściwie to Turysta nie wiedział czy chce tego. Natomiast był pewny, że nie może żyć bez przeszłości. Bo bez niej kim był? Osobą bez imienia, bez pragnień i ambicji. Czy miał jakieś cele wtedy ? Czy walczył z Molochem jako członek Posterunku, czy rabował osady w jakimś motocyklowym gangu? Pewnie łatwo było tak zrobić, odrzucić przeszłość i udawać że się ma nowe życie. Ale któregoś dnia owe odrzucone życie mogło wrócić i ugryźć go w tyłek. Nie. Bez względu na to, jaka przeszłość jego była… musiał ją odnaleźć i… wtedy się zobaczy. Turysta wolał stawać z problemami oko w oko. Ucieczka byłaby tylko tymczasowym rozwiązaniem. Nie obciążał jednak Anny swoimi rozwiązaniami. W milczeniu zjadł posiłek, a po nim podziękował dziewczynie za niego. Następnie udał się do swego pokoju, by wrzucić tam swoje klamoty, a następnie planował się rozejrzeć po całym tym królestwie Pana i zapoznać się z okolicą.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |