|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
25-11-2018, 16:43 | #21 |
Reputacja: 1 | Barak w którym urzędował oficer Jackson nie prezentował się okazale. Stary, podniszczony, nieco zapyziały w środku. Można powiedzieć, że gdyby na posterunku Mojave ogłosili konkurs na najczystszą kwaterę i wziąłby w nim udział tylko Jackson, to i tak zająłby dopiero szóste miejsce. W tym nieciekawym miejscu, wpatrując się w tyłek szeregowej przed nim, znalazł się Richard Vernon. Pochodził z NCR, był jak to wszyscy określali „zdolny, ale leniwy”, miałby przed sobą świetlaną karierę lekarza, gdyby nie nagły zwrot w życiu i decyzja o zaciągu do armii, aby walczyć z legionem Cezara. Znajomi wołali na Richarda ‘Jinx’, bo często wszyscy wokół niego mieli pecha. A że Jinx sam temu pechowi dopomagał, to już nie wszyscy wiedzieli. Do czasu aż wywinął numer z kradzionym samochodem i sprawa się sypnęła. Wtedy było nieprzyjemnie… Na samo wspomnienie łomotu jaki wówczas dostał Richard wzdrygnął się i odruchowo pomacał krzywo zrośnięte żebra. -Od klucza - umiem z nim zrobić wszystko… – zasłyszany fragment rozmowy wbił się do umysłu młodzieńca. Momentalnie zaczął się zastanawiać, co mieści się w tym ‘wszystkim’. I czy będzie mu dane to zobaczyć. -Następny! – ponaglił go Jackson. Richard podszedł do biurka, strzelił służbistycznie obcasami, regulaminowo zasalutował i podał papiery. Jackson zerknął do książeczki wojskowej. -Na ziemię i 50 –powiedział nie zmieniając wyrazu twarzy. Jinx miał nadzieję, że żart wyjdzie trochę lepiej, ale się przeliczył. W miejscu strony z przebytymi szkoleniami miał w papierach grafikę z Cat’s Paw przedstawiającą blond pielęgniarkę w czepku i podwiązkach, robiącą zastrzyk swojemu pacjentowi. Pod spodem widniał podpis: Odbyto szkolenie z Tactical Combat Casualty Care. Jacxon nie złapał dowcipu. Albo wolał brunetki. Kiedy Richard jeszcze pompował, usłyszał, jak ktoś wchodzi do baraku. –Szeregowy Schneider, melduje się na rozkaz! -Spocznijcie żołnierzu i powiedzcie, dlaczego żeście wczoraj się zchlali? – zapytał Jackson. -Ależ skąd! Nic nie piłem! -Synu, byłeś pijany jak bela. Widzę to po twojej twarzy. Jinx zerknął na szeregowego i dostrzegł wielkiego kutasa narysowanego na jego czole. Trochę starty, ale nadal tak samo widoczny, jak wczoraj, kiedy go rysował. Kilka godzin wcześniej W kantynie zostało mało szeregowych. W większości bardzo pijanych, w kilku przypadkach już nieprzytomnych. Jinx spojrzał po towarzystwie – jak teraz będzie odwalał jakieś numery, nikt nie spróbuje go zatrzymać. Jeszcze będą bić brawo, albo który pomoże. Kiedy narysował starym długopisem kutasa na czole śpiącego Schneidera, przez pijaną brać został obwołany Picassem nowej ery. Żart nie był najwyższych lotów, ale pijani szeregowi właśnie takich żartów byli głodni. -Eeeee… dawaj, rysujemy dalej. Tylko jest problem, kolejny zgon śpi z twarzą w swoich betach! Co mu zrobimy? – zapytał mocno podpity ziomek, który podjął artystyczną inicjatywę. -Jak go ruszymy i obrócimy na wznak to może się obudzić, więc lepiej nie. Ma ktoś może trochę łoju do natłuszczania skór, albo smar do broni? Łój znalazł się całkiem szybko. Vernon nabrał solidną porcję na drewnianą łyżkę, poprosił aby ktoś pomógł ściągnąć leżącemu portki i posmarował mu odbyt. Nabrał jeszcze trochę w garść i grubo nasmarował butelkę Nuca-Coli, którą następnie wsadził śpiącemu za pazuchę. Nic złego w sumie nie zrobił. Ale jaka wizja zrodzi się w umyśle moczymordy, kiedy się obudzi… To będzie bezcenne. -Jakby co, to nikt mu nie mówi, co się działo. Niech sam wywnioskuje – zaproponował Vernon, przybijając piątki. Dopił piwko i wyszedł z kantyny. Obecnie Jinx wstał zdyszany z podłogi, odebrał od oficera papiery i udał się na plac apelowy. –Witam znajomych z bootcampu, jak i tych, których nie miałem okazji jeszcze poznać. Jestem Richard Vernon. Mówią na mnie Jinx. |
26-11-2018, 18:45 | #22 |
Reputacja: 1 | Igła odetchnęła. A więc jednak nie będzie sama w oddziale! Musiała przyznać, że kamień spadł jej z serca bo na pewno czułaby się niekomfortowo w zupełnie męskim oddziale. Co prawda Lucy… chyba była jedną z tych dość głośnych i raczej wulgarnych dziewczyn. Ważne jednak było to, że przyciągała uwagę, odciągając ją od Natalie. Uśmiechnęła się do hałaśliwej blondynki gdy ta spojrzała w jej stronę i grzecznie stanęła na uboczu czekając na sygnał do wymarszu. |
26-11-2018, 21:03 | #23 |
Reputacja: 1 | Barry jak to Barry stał z boku zapomniany. Stał, patrzył i słuchał, a gdy czyjś wzrok na niego wędrował to się uśmiechał. Po niezbyt udanej, a wręcz fatalnej próbie nawiązania kontaktu z oddziałem, bał się odezwać raz jeszcze. Tak więc sobie stał i czekał. Nie widząc co ma robić. Wyciągnął wiec kostki chcąc sobie pokulać i umilić ździebko czas w oczekiwaniu na oficera, czy kogoś kto mu powie co ma robić. |
28-11-2018, 23:26 | #24 |
Reputacja: 1 | Dalsze odmeldowanie nie trwało długo, zostało raptem trzech pozostałych facetów z Drużyny B. Szeregowy Stan Wilson, strzelec (podobnie jak Lucas mający zadatki na bycie wyborowym); starszy szeregowy Feng Lee, strzelec (raczej kiepski, preferował broń białą - jak ten dziwny miecz, który miał przytroczony do pasa zamiast regulaminowego noża bojowego); i wreszcie kapral Wade Harris, erkaemista (nieźle operujący bronią ciężką, a obecnie posługujący się starym BARem). Z tego, co było wiadomo niektórym z boot camp, Lee był małomówny, trzymał się na uboczu i preferował dystans do reszty ludzi. Wiadomo było tylko, że pochodził z San Francisco, z Chinatown, i że był kiedyś jednym z Shi. A może nadal był jednym z nich? Ciężko było rozgryźć tych z Chinatown, a Lee wszak stamtąd pochodził. Wilson był jego przeciwieństwem - młodszy wiekiem, chyba ledwo co miał osiemnastkę skończoną. Gaduła, śmieszek i trochę zielony chłopaczek z miasta Hub. Osiągnął jednak niezłe wyniki na strzelnicy podczas szkolenia, więc do rąk dostał coś lepszego - replikę starego Garanda. Harris, bił ich obydwu - i całą resztę ekipy - na głowę doświadczeniem. Parę lat starszy od nich, noszący na twarzy dość świeże blizny - a w zasadzie wciąż jeszcze ledwo co opatrzone rany, raptem wypisany z polowego szpitala. Przekierowany z innej jednostki. Wyglądał na twardego profesjonalistę, ale o dziwo nie sprawiał wrażenia skurwiela. Był "swój". A teraz stał przy drzwiach do HQ, pośród innych żołnierzy i oficerów kłębiących się w środku. - No dobra, boys and girls. Skoro dywanik Jacksona wytrzepany, to za mną. Wasz nowy pan i władca czeka. - tymi słowami zaprosił Drużynę B do wyjścia. Wszyscy z ekipy zebrali się i wyszli za nim na zewnątrz, gdzie przy ławach otwartej mesy czekał już sierżant Jebediah Taylor. Hardass Taylor. Czarnoskóry sierżant o wrednej gębie i nietypowym, bardziej "nowoczesnym" ekwipunku powiódł wzrokiem po swoich nowych podopiecznych. - Dobry Boże. Kogo żeś mi spłukał z barstowskiego ścieku tym razem? Czemu musisz mnie tak ciężko doświadczać? - demonstracyjnie rzekł ku niebiosom, po czym spojrzał na Harrisa - Wszyscy z Barstow? - Tak jest, panie sierżancie. - rzekł kapral bez entuzjazmu. - Tsk tsk tsk... i zieloni jak gówno świecącego ghula. - Tak jest, panie sierżancie. - kapral zrobił minę w stylu "łączę się z tobą w bólu i nadziei". - Cóż... - przez chwilę czarny się zamyślił, po czym trzasnął głosem niczym z bicza - BACZNOŚĆ! Stopień, nazwisko, specjalność, od lewej odlicz! Wpojone znojem, bólem i czasem odruchy zaskoczyły. Cała ekipa wyprężyła się. No, może nie do końca w przypadku cyberpsa, ale i on - jak to pies - zbystrzał na tak ostry ton. I wszyscy odliczyli, wymówili nazwiska, imiona, stopnie wojskowe, specjalizacje. - Spocznij! Sielanka się kurwa skończyła! Boot Camp Barstow i Posterunek Mojave możecie pocałować w klamkę, tak jak swoje wygodne życie, ciepłe posłanie, smaczne żarcie, czystą wodę i własne tłuste zadki! Nasz pluton ma dzisiaj wymarsz wgłąb Pustkowi Mojave, do jeszcze gorszej dziury niż te nory, skąd żeście wypełzli, niedorajdy! Idziemy do Camp Cottonwood Cove na zachodnim brzegu rzeki Colorado. ZA-CHO-DNIM! A to oznacza, że o ile nie będziecie posłani jako mięso armatnie prosto w japy gołodupców z Legionu, to będziecie trzymać wartę przed tymi smyrającymi się piórami, wsadzającymi sobie nawzajem kutasy w odbyty, golący sobie jaja maczetami, śliniącymi się na widok krzyży, pchającymi się prosto pod lufy skurwielami! Będziecie bronić ludzi, mienia i ziemi Republiki Nowej Kalifornii przed tą bezbożną, dziką hołotą larpowców antycznego Rzymu, a ja tego dopilnuję, choćby miałoby to was zabić. Rozumiemy się? Nie wyglądało na to, by oczekiwał odpowiedzi. - Świetnie. Zgarnąć sprzęty, wypad za kraty, zbiórka na autostradzie. Harris, ty zostajesz. Jak powiedział, tak zrobili. Drużyna B zabrała swoje fanty, opuściła obóz przez "ufortyfikowaną bramę" (czyli furtkę od płotu z kraty i rur, obsypanej workami z piaskiem i obstawionej drewnianymi blokadami) i zebrali się tam, gdzie reszta plutonu wraz z oficerem, porucznikiem Robertem Reynoldsem. Wkrótce potem dołączyli Taylor, Harris i paru maruderów (ci ostatni dostali za marudzenie ostre joby). Zgarnięto też dwa braminy objuczone zapasami - tak dla kolumny marszowej, jak i Cottonwood. Potem, ot tak, pluton wymaszerował. I nie tylko on. Widać było duże poruszenie w bazie, kiedy przechodzili pod wielkimi statuami ze złomu. Wszędzie biegali żołnierze i rangersi. Kilka innych jednostek zbierało się do kupy. Zatwardzenie się skończyło, teraz przyszła kolej na rozwolnienie. Masa szaroburych, brązowawych żołnierzyków miała trafić do swoich miejsc przeznaczenia w całym Mojave. Ale to już nie mogło obchodzić Drużyny B. Oni już wyszli na świat. Na Pustkowie. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=o08ZCxhPE3E[/MEDIA] Wychodząc z obozu widzieli ze wzgórza kawał terenu. Ruszyli w dół, po spękanej autostradzie, klucząc między wrakami antycznych samochodów i ciężarówek. Będąc już na dole, przecięli skrzyżowanie i dalej poszli mniej okazałą drogą, dawną 164-ką, na wschód. Ku Cottonwood Cove, poprzez Nipton i Searchlight. Ponad pięćdziesiąt mil. Z bagażem i braminami, normalnym tempem... trzy, może cztery dni. Zapasów było w bród. Zagrożeń niewiele. Gdzieniegdzie w okolicy spotykało się grupki Szakali, biednych ścierwojadów, pozostałości tak potężnej niegdyś bandy raidersów z Kalifornii. Zwiadowcy donosili też o rosnącej populacji przerośniętych mrówek w rejonie Ivanpah. Mogło być ciekawie - acz niekoniecznie groźnie. Oby. I owszem, było ciekawie. I stosunkowo niegroźnie. Raptem kilka godzin po wyruszeniu z bazy NCR zbudowanej na dawnym Mountain Pass, a już zaczęły się spotkania z lokalną fauną. Trzeci Pluton przekraczał właśnie ruiny jakiegoś zajazdu, kiedy spora czereda zmutowanych mrów z Ivanpah musiała wyczuć "jedzenie" i czym prędzej ruszyła ku "zdobyczy", nawet niespecjalnie kryjąc się - żółtawo-brązowa kolorystyka ich chityny, w połączeniu z kolorytem otoczenia i tumanami piasku z piaszczystej "patelni" Ivanpah dawały im niezły kamuflaż, o czym instynktownie wiedziały. Mimo to, odległość była zbyt wielka, teren zbyt płaski, a ludzi zbyt wielu, by pozostały niezauważone. Pierwszy dojrzał je Wilson, zwracając uwagę ludzi. Porucznik Reynolds nakazał plutonowi przyjąć szyk obronny i odeprzeć atak. Obyło się bez strat, mimo, iż potwory były twarde - znacznie twardsze niźli ich mniejsi kuzyni z głębi Kaliforni. Poszło trochę amunicji, a potem wznowiono marsz. Dzień jak co dzień w Mojave. W połowie drogi między Posterunkiem a Nipton doszło do drugiego incydentu. Był późny wieczór. Kiedy Pustkowie zmieniło krajobraz z otwartych przestrzeni i piaszczystych wydm na przełęcze okolone skalistymi rozpadlinami, na kolumnę napadło "stado" Szakali. Wyskakując spomiędzy skał, czatując na szczytach rozpadlin i przyczajając się za wrakami pojazdów (lub wewnątrz nich), banda brudnych, obdartych, na wpół zdziczałych desperatów rzuciła się do swojej ostatniej walki, dzierżąc "broń improwizowaną" (delikatnie mówiąc) i słabą broń palną w opłakanym stanie. Jednak zasadzka o mały włos się nie udała, gdyby nie trzeźwość weteranów. Obyło się bez poważnych strat - raptem kilku lekko rannych, zero zabitych. Przynajmniej pośród żołnierzy, bo połowa bandytów leżała martwa lub dogorywająca, a druga połowa wyznaczała nowy rekord w powojennym biegactwie pustkowi. W nocy dotarli do pierwszej "oazy" na swym trakcie. Nipton. Nieduża, niezależna wiocha jakich wciąż jeszcze wiele było w powojennej Nevadzie. Mieli zrobić tam obozowisko, wybierając opuszczone kino samochodowe nieopodal, a wyruszyć skoro świt. Sierżanci pilnowali, aby żaden z żołnierzy przypadkiem nie udał się na "wycieczkę" do miasteczka... Następne dni minęły zdecydowanie spokojniej. Ale nastrój się sknocił. Podczas wymarszu z Nipton, porucznik dostał komunikat radiowy. Nakazał przyspieszyć tempo marszu. Trzeba było jak najszybciej dostać się do Camp Searchlight na kolejny popas, a potem jeszcze szybciej do celu podróży. Żołnierzom na samą myśl robiło się słabo - popas w Nipton był krótki, spotkanie z Szakalami napięło nerwy, stopy już bolały, a odległość wciąż daleka. Nastroju nie poprawiały ploty wśród szeregowych, których sierżanci nie mogli dać rady całkiem zdusić. Legion zaatakował. Niektórzy mówili, że właśnie Cottonwood, inni, że samą tamę Hoovera. Inny kolo szepnął, że był w pobliżu jak radiotelegrafista odbierał meldunek - Legion przyjebał w Bullhead City. Mocno. Za parę dni Trzeci Pluton miał się przekonać o tym na własnej skórze. Ale naprzeciw nich były wciąż dziesiątki kilometrów pustkowi do pokonania...
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. Ostatnio edytowane przez Micas : 28-11-2018 o 23:39. Powód: Linki i poprawki |
29-11-2018, 21:37 | #25 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Robin "Łazik" White - ciekawski łazik Najgorsze w tym całym wojsku to chyba było te cholerne Słońce. Marsz całymi dniami w tej cholernej spiekocie. I jeszcze bardziej cholernym blasku. Robin czuł całym sobą ten cholerny blask. Każdą, cholerna godzinę. Zrobił sobie opaskę na głowę którą opuszczał na same oczy. Trochę pomagało. Ale doszedł do wniosku, że i tak czym prędzej musi skombinować sobie jakieś przyciemniane okulary albo gogle. Inaczej całkiem oślepnie od tego cholernego, słonecznego blasku. No i ten marsz sam w sobie też jakiś przyjemny nie był. Broń, mundur, plecak, manierka, ammo, granat, pułapki… Wszystko swoje ważyło. I trzeba było to dźwigać na sobie. Każdą, cholerna, godzinę. W tym cholernym słonecznym blasku i rozgrzanej patelni. Gorąc lał się z nieba i promieniował od każdego kawałka skały, asfaltu czy metalu. Wszystko się rozgrzewało, nagrzewało i ocieralo. - A myślałem, że w wojsku to jeździ się ciężarówkami. - mruknął na którymś postoju. Zastanawiał się czy jakos nie dałoby się zorganizować transportu. Patrzył z nadzieją na dwa woły transportowe. Jeździć na tych braminach pewnie by się nie dało. Ale jakby podczepić do nich jakąś krype? Wyglądały na zdrowe i silne na tyle by dać radę uciągnąć jakiś wrak jak to w karawanach bywało. Zagadał o tym pomyśle z innymi. Wolał jechać niż lezc z tym całym wojskowym złomem na sobie. Monotonia i urok pieszej wędrówki przez tą cholerna patelnię przerwał najazd przerośniętym insektów. Ale szczęście sprzyjało ludziom. Mrówy były zbyt wolne, zbyt daleko, teren był zbyt otwarty a ludzie zbyt dobrze uzbrojeni aby stanowiły dla nich realne zagrożenie. Robinowi przypominało to strzelanie do puszek za stodoła. Tylko ruchomych i rozbryzgujących się organicznym a nie puszkowym wnętrzem. Chociaż musiał przyznać, że ten bezrozumny upór jaki reprezentowała ruchoma fala insektów był z jednej strony odpychający a z drugiej pociągający. W każdym razie przyłączył się do strzelaniny ze swoim służbowym pistoletem. - Dobrze, że to nie noc. I że tak tu płasko. - powiedział gdy wstał do pionu i wyglądało na to, że ołów zastopował mrówczaną falę. --- Druga połowa pierwszego dnia i kolejna porcja rozpalonej patelni. I kolejne urozmaicenie w podróży. Tym razem mogło być groźnie. Zwłaszcza jakby podeszli tak jeszcze z minutę czy dwie bliżej. A tak ostrzeżenie przyszło prawie w ostatniej chwili. Ledwo padli na ziemię i gdy “tamci” zorientowali się, że zostali odkryci to ku wojskowym poleciał ołów i dzikie wrzaski. ~ Trochę pat. ~ ołów latał w obie strony. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach w sporej części chybiał. Obie strony pokitrały się za różnymi zakamarkami utrudniając tej drugiej trafienie. Podobnie rozpraszająco działał ten ołów przeciwnika gdyż wydawało się, że przeciwnik właśnie daną głowę upatrzył sobie do odstrzelenia. Przynajmniej White’owi tak się wydawało gdy co chwila coś odłupywało kawałek kamienia za jaki się schował. Przypuszczał, że zwiększenie dystansu by sprzyjało napadniętym ze względu na różnicę uzbrojenia. No ale pewnie po to dali im tak blisko podejść aby zlikwidować tą przewagę no a teraz wszelkie ruchy pod ogniem były bardzo problematyczne. Ale wtedy coś dojrzał. Coś ciekawego. - Panie sierżancie! Tu jest rów! Można by się spróbować zakraść i wziąć ich z flanki! - krzyknął do czarnoskórego sierżanta wskazując na jakiś stary rów który biegł przy okazji mniej więcej w stronę zasadzkowiczow. - Świetnie! Weź paru ludzi i zróbcie to! - podoficer zareagował tym razem krótko i mniej malowniczo niż gdy się z nimi zapoznawał wczoraj i pod względem znajomości przekleństw okazał się prawdziwym krasomowcą z jakim Robin na pewno nie miał szans się równać. Ale tym razem jego reakcja zachwyciła szeregowego White’a jeszcze mniej niż wczoraj. - Ja? A pan sierżant nas nie poprowadzi? - zapytał z niedowierzaniem i nadzieja. Do cholery! Przecież nie po to mu powiedział o tym głupim rowie aby samemu tam leźć! Sierżant jednak na chwilę przestał strzelać i posłał mu takie spojrzenie, że Robin w lot pojął tą milcząca sugestie. - Chciałem się tylko upewnić panie sierżancie. - zapewnił go szybko i popatrzył na resztę potencjalnych ochotników. W myślach sam sobie złorzeczył gdy przypomniał sobie, że w woju to najlepiej się nie wychylać i nie wykazywać inicjatywy. No widać swięta racja. --- Czołganie się dnem wysuszonego rowu z odgłosami śmigającego ołowiu tuż nad głową było dla White średnio przyjemne. Cały czas zdawało mu się że przeciwnik dojrzy albo usłyszy ich i wtedy ich zmasakruje. Ale jakoś chyba strzelanina absorbowała ich na tyle, że nikt ich nie wykrył. W końcu skradacze dotarli na miejsce. Gdy Robin się ostrożnie wychylił ujrzał przeciwnika zdecydowanie zbyt blisko jak na swój gust. Ale za to sporo z tych co się kitrali za wrakami, głazami i innymi przeszkodami było dla nich odkryta sylwetka klęcząca lub leżąca. Z wyjątkiem tych co byli wewnątrz wraku. Bo w sporej mierze mieli osłonę z każdej strony. Ale na to też był patent. - Dajcie mi chwilę! Wykurzę ich. Tylko bez friendly fire! - szepnął do reszty flankerów. Potem podczołgał się w stronę wraku. Wyczekał na moment gdy blachy starego pojazdu zazgrzytały od uderzenia ołowiu z Bar-a. Wewnątrz wraku ktoś zaklął, ktoś wrzasnął ale wszyscy skitrali się aby uniknąć trafienia. Robin wyjął swój wybuchowy skarb. - Granat! - wrzasnął nagle ostrzegawczo i wrzucił do środka obły pojemniczek. Słyszał jak ten metalicznie toczy się po podłodze a resztę i usłyszał o zobaczył. Wrzaski przerażenia i gwałtowne wyskakiwanie byle dalej od zaatakowanego granatem wraku. Przez to szakale wystawili się na ostrzał reszty żołnierzy co ci skosili ich w parę chwil. Likwidacja najmocniejszych albo najważniejszych członków bandy, przedłużająca się walka, ogień z flanki, przeciwnik na tyłach chyba złamały morale zasadzkowiczow bo poszli w rozsypkę zaraz potem. Gdy niebezpieczeństwo minęło Robin wstał i wszedł do poszatkowanego ołowiem wraku. Podniósł swój granat i z powrotem przytroczył go do zawieszki. Przecież go nie odbezpieczył bo szkoda mu go było jak miał tylko jeden. No ale udało się i w ogniu walki nikt z przeciwników nie zwrócił na to uwagi i fortel się powiódł. --- Wieczór, pierwszy wojskowy wieczór na służbie, przyniósł White’owi ulgę. Z kilku powodów. Raz, że te cholerne Słońce zaczęło zachodzić więc i skwar zelżał i blask też. Właściwie zrobiło się całkiem przyjemnie. Dwa to wędrówka się skończyła i można było zdjąć plecak i odpocząć. Więc tym bardziej zrobiło się przyjemnie. Facet z bródką wyraźnie się ożywił. Chociaż nie rozumiał dlaczego mają nocować na jakimś durnie, pustym parkingu zamiast w okruchu cywilizacji jaki był za rogiem. Co złego było w spaniu w łóżku? Nawet po jakiejś szopie czy stodole to by raźniej było. Jakaś wojskowa logika. Widać za krótko był żołnierzem aby ogarnąć ten strategiczny zamysł. --- - To nie będzie nudnej, monotonnej służby garnizonowej? Szkoda. - z plot jakie dotarły do Robina wynikało, że mają się streszczać. Nie było wiadomo po co, przynajmniej tak oficjalnie ale mieli się streszczać. A nieoficjalnie to co usłyszał no niezbyt przypadło mu do gustu. Wyglądało na to że coś się stało. Co to mieli się przekonać za kilka dni gdy dotrą do celu. Opis trochę brzmiał jakby czekała tam maszynka do mielenia mięsa a oni byli właśnie takim kawałkiem mięsa. I to samobieżnym. Pozostawało mieć nadzieję, że to tylko plotki i przesada a sytuacja unormuje się zanim tam dotrą. Więc z tej strony też nie widział okazji i potrzeby do pośpiechu.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 29-11-2018 o 22:36. Powód: Kolejność zdarzeń. |
30-11-2018, 11:57 | #26 |
Reputacja: 1 | Utangisila i Key Gigantyczne mrówki robiły wrażenie, jednak teren sprzyjał żołnierzom i atak został odparty bez strat. Utang chwile się zastanawiał nam mrówczymi truchłami z nożem gotowym do działania, ale w końcu pokręcił głową. - Takie sobie. Do jedzenia jak nie ma nic innego. - rzekł kręcąc głową. Key spojrzał na mówiącego miażdżąc zębami pancerz i wylizując ze środka mięso. - Strasznie kwaśne, aż mordę wykręca. Faktycznie do spożycia tylko w nagłych przypadkach. - Mrówczy jad. Można się rozchorować - kiwnął głową Utang. Myślał czy nie wziąć chityny, bo ta mogłaby być niezłym materiałem na handel lub rękodzieła, ale nie było na to czasu. Wódz Taylor nie wesołym spojrzeniem dawał do zrozumienia, że ma nie być żadnych opóźnień. Trudno. *** Pochód ruszył dalej pochłaniając kolejne kilometry asfaltowej drogi. Widok monotonny - wraki, pustynia, wraki, kamienie, kaktusy i jeszcze więcej pustyni. Ta jakże bogata różnorodność wydawała się czasem bardziej dobijająca niż skwar czy zmęczone stopy. W końcu jednak słońce zaczęło zachodzić przynosząc upragnione ochłodzenie i pogrążając okolicę w półmroku. Kiedy tarcza słońca już całkiem zniknęła za horyzontem, a półmrok zaczął przechodzić w regularną ciemność oddział znalazł się na dość… zagraconym kawałku drogi wchodzącym w bardziej skalisty teren. Kilka wraków, kamieni… dobre miejsce do obrony, gdyby akurat przystanęli. Albo na pułapkę. Sierżant Taylor zdołał najwyraźniej wypatrzeć to drugie przez lornetkę i nakazał wzięcie osłon. Jakby w ogóle nie był zaskoczony tym obrotem spraw natychmiast uniósł karabin i otworzył ogień. Utang posłusznie wskoczył za jeden z wraków i dobył karabinu. Nie lubił “grzmiących kijów”. Ale potrafił dostrzec przewagę, że ich kije strzelają dalej niż patyki bandytów, którzy otworzyli ogień chwilę potem. Tyle że wymiana na dużej odległości potrwa nie wiadomo ile. Czarny założył karabin z powrotem na plecy i rozejrzał się. - Key. Chcesz iść na spacer? Na tyły wroga? - W takiej chwili chcesz sikać? Nie wytrzymasz aż ich pokonamy? Ja wytrzymam. - Nie sikać. Zajść od tyłu. Oskrzydlić. Zaatakować z flanki. Wbić mkuki w ich kitako. - Idę na to. - uśmiechnął sie Key. *** Dzikus i cyber-pies ostrożnie zeszli z głównej sceny działań bojowych, aby oskrzydlić przeciwnika. Utang trzymał na wszelki wypadek gromowy patyk w dłoni, aby móc szybko oddać strzał gdyby ktoś ich zauważył. Najwyraźniej jednak nie tylko oni wpadli na pomysł zrobienia obejścia. Utangisila dzięki niezłemu refleksowi uniknął ciosu kija bejzbolowego bandyty, który wypadł zza jednej skały. Broń była wredna - owiniętą ją drutem kolczastym. Czarnoskóry mocnym kopnięciem odepchnął od siebie napastnika. Cios ten nie zrobiły na desperacie wielkiego wrażenia, zaraz wziął kolejny zamach tym razem znad głowy. Utang cofnął się o krok, aby ciężar broni zrobił swoje i pociągnął ręce bandziora w dół. Na to czekał żołnierz. Chwycił prawą nadgarstki napastnika a lewą otwartą szarpnął przez jego twarz. Rozległ się straszliwy wrzask. Ukryte we wnętrzu dłoni krótkie ostrza, tak zwane tygrysie pazury, upiększyły gębę bandyty o równoległe czerwone szramy, które zaraz rozrosły się w kratownicę przez uderzenie powrotne. Okaleczony napastnik puścił broń, wyszarpnął się dzikusowi, ale nie uciekł. Utang chwycił go obiema dłońmi za głowę i pociągnął w dół na spotkanie ze swoim kolanem. “Uuua!” krzyknął czarny co zbiegło się z paskudnym chrupnięciem łamanych kości twarzoczaszki i plaśnięciem mózgu. Key znalazł się za plecami człowieka z kulistym futrem na głowie. - Dobry pancio, nie zrobi krzywdy pieskowi, nie zrobi... - mruczał pod nosem zachodząc drogę bandycie, który próbował zaatakować czarnego z drugiej strony. Ten ściskał w dłoniach włócznię z zaostrzonego kija. Gdy był już metr od niego przywarowł nagle i zerwał się na równe łapy. To wystarczyło by bandyta zaatakował. Pchnął włócznią mierząc w psa. Ale psa już tam nie było, odskoczył w bok i złapał zębami mijające go drzewce. Szarpnął, obracając się wokół własnej osi. Impet atakującego i siła Keya wytrąciły zbita z równowagi. Gdy tylko bandyta zrobił krok, Key zmienił kierunek obrotu przenosząc wciąż trzymane w pysku drzewce na swój drugi bok. Człowiek nie nadążył, padł nie spodziewając się, że będzie ofiarą klasycznego rzutu w dogido. Chciał wstać, ale Key doskoczył waląc go łbem w twarz. Bandyta jednak nie miał dość, wstając na klęczki próbował wyciągnąć nóż zza pasa. Cyber pies zmylił go zwodem i doskoczył łapiąc go za twarz potężnymi zębiskami. A potem padł w bok i przetoczył się. Nie puszczając jego twarzy. Utangislia odwrócił się pokonawszy swego bandytę i ujrzał Keya z głową drugiego bandyty w pysku. Reszta ciała leżała obok. Z kikuta rozerwanej szyi skapywała krew. Pies wypluł głowę. - Musiała mu się już wcześniej odrywać. Ja tylko troszeczkę szarpnąłem, poważnie. Utang podniósł z ziemi wypuszczony w międzyczasie pistolet i potrząsnął nim w powietrzu. - Ululululu. - wydał z siebie zwycięsko, ale cicho aby przypadkiem nie przekrzyczeć strzelaniny - Wierzę ci, Mówiący Psie. Chodźmy dalej, sprawdzić czy i innym kończyny się tak łatwo od… Nie dokończył. Huk, wizg i pryśnięcie skalnego odłamka wskazały, że ktoś ich zauważył. Utang szybko przypadł do ziemi i oddał w tamtym kierunku kilka strzałów. Rozejrzał się. Przyciąnął do siebie prowizoryczną włócznię i głowę odgryzioną przez Key’a. Nabił czerep na pal. - Zajmę ich, a ty się podkradnij - polecił psu po czym oddał parę kolejnych strzałów. Drugą ręką operował dzidą z nabitym łbem wystawiając go trochę ponad skały dla dodatkowego odwrócenia uwagi. Key wystartował sprintem o kolejnej osłony. Tam przywarł na dłuższą chwilę i ponownie ruszył zygzakiem. Kilka pocisków wzbiło fontanny wokół jego łap. Wpadł za skałę i ziejąc usiadł. Złapał w zęby leżący tam patyk i machnięciem łba posłał go w powietrze. Sam wyskoczył z drugiej strony i kilkoma susami dopadł chaszczy. Tam wczołgał się, kolce szarpały futro, ale parł dalej. W końcu zamarł. Dał czas człowiekowi z kulistym włosem na głowie by zajął bandytów. Gdy tylko usłyszał strzały z tamtej strony ruszył dalej. Udało mi się wyjść na tyły skał gdzie chowali się Jakcale. Było tam dwóch, obaj mieli stare flinty. Obaj czaili się za skałami. Znowu wystartował sprintem. Minął pierwszego i potężnym susem skoczył na plecy drugiego. Wylądowała wszystkimi czterema łapami i ponowni się wybił w kierunku pierwszego bandyty. Wypychając zbira poza osłonę. Utangisila nagle zobaczył jak zza skały niczym z procy wypada jeden z bandytów trzymając z trudem równowagę. Key tymczasem złapał zębami za strzelbę i zwisł całym ciężarem. Bandytę przygięło do ziemi, a tylko to było potrzebne psu. Szybkim ruchem złapał za gardło. I szarpnął. Prawie pół tony nacisku zrobiło swoje. Drugi bandzior potrzebował chwili na zorientowanie co się dzieje. Widząc olbrzymiego wilczura, który rozszarpuje jego towarzysza uniósł swoją broń i skierował w stronę cyber-zwierza. Nie zwrócił uwagi na dźwięk kroków. Jego mózg dopiero wszczął alarm, kiedy z boku rozległ się cichy okrzyk a ułamek sekundy później twardy wojskowy bucior wylądował na jego potylicy. - Hesus… - jęknął Szakal prawie obracając się w miejscu i po chwili dostając kopnięcie z drugiej strony. Przymroczony uniósł fintę, aby się zasłonić, odepchnąć kolejnego napastnika, ale dostał bardzo wredne kopnięcie z kolanka w splot słoneczny. Bandyta zgiął się wpół plując krwią. Utang cofnął się po czym z dwukrokowego rozbiegu wykonał potężne kopnięcie na głowę przeciwnika. Wychudzoną sylwetkę bandziora aż poderwało. Po okolicy poniosło się też paskudne chrupnięcie łamanego kręgosłupa. Utangisila dalej trzymał w ręce kij z nabitą głową raidera. Potrząsnął nim w kolejnym zwycięskim geście. Zerwał czerep i cisnął w okolice gdzie znajdowało się główne zgrupowanie raiderów. Rozległ się dziki wrzask, najwyraźniej ktoś dojrzał co to przyleciało. Potem kolejne. Chwilę potem ogień bandytów urwał się, a sylwetki zaczęły w popłochu uciekać, zaś pozycje żołnierzy NCR wyraźnie przesunęły się do przodu. Najwyraźniej pozostali wojownicy też nie próżnowali. - Dobra robota, Key. Jesteś dobrym psem. - rzekł z poważną miną czarnoskóry wycierając zakrwawione dłonie i buty o ubranie martwego Szakala. - No pewnie, że jestem. I nie ma nikogo kto by zaprzeczył - przysiadł i uśmiechnął się na psi sposób. Połowa pyska ociekała krwią. Popatrzył w dół na łapy, uniósł jedną i obtrząsnął z krwi. - W chuj roboty będzie z czyszczeniem. Trzeba będzie poprosić o pomoc tą suczkę co mnie czyściła zanim wyszliśmy z obozu. |
03-12-2018, 12:38 | #27 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
06-12-2018, 11:14 | #28 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Podniesienie się z ziemi było problematyczne, zważywszy że nikt nie kwapił się do pomocy, a Billy, zachowując resztki czegoś co z braku lepszego określenia można nazwać dumą, nie zamierzał nikogo prosić. Dopiero trzecia próba zakończyła się powodzeniem. Na trzęsących nogach potoczył się w ślad za resztą drużyny B. Na apelu nie mógł wyzbyć się wrażenia, że sierżant i kapral, wznosząc oskarżenia do nieba o stan ich oddziału, zerkają przede wszystkim na niego. Nie za bardzo rozumiał dlaczego. Był dobrym sanitariuszem, a przynajmniej sam się za takiego uważał. Na kursie miał jedne z lepszych stopni, nie oszczędzał się na dyżurach, często całodobowych, odnosił wrażenie, że pacjenci przeważnie są zadowoleni z jego usług. Czy naprawdę musiał uchodzić za zakałę armii tylko dlatego, że lubił od czasu do czasu wypić? Ci dwaj idioci, którzy pobili się wczoraj w kolejce po żarcie byli lepsi od niego? A Rogers, który postrzelił się w nogę, byle tylko móc siedzieć bezpiecznie na tyłach? W tym był cały problem. Alkoholikowi zaraz przypina się łatkę lenia, beztalencia, wioskowego głupka, którego można kopać, pluć i kpić, w ogóle takiego, którego głównym zadaniem jest marnotrawienie racji żywnościowych. A przecież on sam nawet nie był alkoholikiem. Potrafił odmówić wypicia, jeśli tylko chciał. Po prostu chęci nachodziły go dość rzadko. Informacja o tym, że wyruszają nie tyle dzisiaj, co zaraz, nie poprawiła mu humoru. Z trudem powstrzymał się przed głośnym westchnięciem i po komendzie "rozejść się", powlókł się do kwatery sanitariuszy. Tam marudził ile tylko mógł, licząc że w tym czasie niemoc choć trochę go opuści, ale także po to, by dobrze przemyśleć, czy na pewno wszystko spakował. Na autostradę dotarł jako ostatni, co oczywiście nie uszło uwadze sierżanta, który zjechał go równo przy niezłym ubawie ze strony reszty zgromadzonych. Pierwsze godziny marszu były prawdziwą katorgą. Billy, gdy żaden z podoficerów nie patrzył, wspierał się na którymś z braminów i chyba tylko dlatego udało mu się nie zostać w tyle lub, co gorsza, na glebie. Na szczęście po południu, po tym jak zdążył wydalić kilka litrów potu, poczuł się zdecydowanie lepiej. Zostawił wreszcie juczne zwierzęta w spokoju i dalej szedł już o własnych siłach. Problemem wciąż pozostawało niewyspanie, ale ponieważ trudno jest zasnąć idąc, kwestia ta mogła jeszcze trochę poczekać. Niestety nierozwiązane problemy lubią się mnożyć. W trakcie walki z mrówkami Billy wypalił dwa razy, ale nie wiedział nawet czy trafił. Mrówki dwoiły i troiły mu się w oczach, a może było ich po prostu tak wiele? Dobrze, że w tym starciu nie było żadnych rannych, bo w obecnym stanie mógłby mieć problemy z niesieniem pomocy. Na nieszczęście brak poszkodowanych oznaczał natychmiastowe podjęcie dalszego marszu. Pod wieczór, gdy słońce przestało palić, Sticky poczuł się wreszcie stosunkowo dobrze. Odzyskał większość zwykłego wigoru, nawet poprawił mu się humor, co objawiło się rzuceniem dwóch suchych żartów, które nawet zdołały wzbudzić śmiech części towarzyszy niedoli. Lecz na Mojave beztroskie chwile nie trwają długo. Podczas ataku Szakali Billy nie wystrzelił ani razu. Nie żeby znowu miał mieć problemy w mierzeniu, po prostu nie przepadał za strzelaniem do ludzi. W Reno napatrzył się wystarczająco na zdychających od kuli kumpli, najczęściej przypadkowe ofiary porachunków miejscowych rodzin, a na Posterunku musiał kilku takich połatać. Po czymś takim ma się pewne opory w używaniu broni palnej. Na szczęście jego pomoc w odpieraniu wroga nie była konieczna. Znacznie bardziej przydał się przy składaniu do kupy tych, którzy w tym starciu ucierpieli. Po skończonej robocie i krótkiej rozmowie z Igłą i Jinxem, udał się do porucznika Reynoldsa. Sierżantowi Taylorowi wolał nie pokazywać się na oczy, zresztą sprawa nie dotyczyła jego podkomendnych, więc Billy uznał pominięcie drogi służbowej za uzasadnione. Dowódcę plutonu znalazł w centrum pobojowiska. - Panie poruczniku, sanitariusz Sticky - zasalutował najładniej jak umiał, co wcale nie oznaczało, że poprawnie. - Chciałem zameldować, że mamy piątkę rannych, czterech z drużyny A, jednego z C. Dwóch z nich nie będzie w stanie podjąć dalszego marszu o własnych siłach. Jeden dostał w nogę, a drugi jest nieprzytomny. Po zameldowaniu o sytuacji jego podopiecznych Billy postanowił przejść się trochę po pobojowisku. Ciała Szakali zaścielały cały teren, niektórzy żyli jeszcze. Niestety nie mógł im pomóc. Gdyby któryś z podoficerów to zobaczył, zapewne rozwaliłby mu łeb na miejscu. Trudno mu było zresztą współczuć ludziom, którym również przeszkadzałaby jego głowa w jednej całości i gdyby mieli okazję, chętnie zmieniliby ten stan rzeczy. Jednakże ci ludzie mogli mieć przypadkiem jakieś medykamenty, nawet te prymitywne mogły okazać się przydatne. Po przespaniu kilku godzin niemal wrócił do dawnej formy. Co prawda był zmęczony marszem, być może nawet bardziej od innych, ale ulga, że koszmar dnia poprzedniego się skończył, była tak duża, że odczuwał nawet pewien rodzaj radości. Nie zmieniły tego nawet plotki o ataku Legionu. Cottonwood, Bullhead City, tama Hoovera, dla Billy'ego były to tylko nazwy. Trudno mu było się przejmować nieznanymi mu miejscami. A do walnego starcia z Legionem i tak w końcu dojdzie. Czy to ważne, czy stanie się to za miesiąc czy już teraz? Do hełmu przywiązał sobie swój talizman, jedyną kartę ze starej talii, jaką jeszcze posiadał - jokera. Oznakę, że dziś humor mu dopisuje. Ostatnio edytowane przez Col Frost : 06-12-2018 o 11:17. |
06-12-2018, 23:11 | #29 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Marsz do Cottonwood Cove - Dzień 1.
|
08-12-2018, 15:55 | #30 |
Reputacja: 1 | (warta wspólna z Lou :) )
__________________ Coca-Cola, sometimes WAR Ostatnio edytowane przez Amduat : 08-12-2018 o 16:01. |