Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-09-2019, 13:27   #11
 
ShrekLich's Avatar
 
Reputacja: 1 ShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputację
(za długie nam wyszło, więc poszło na dwa posty)

Przyglądał jej się uważniej z każdą chwilą tego, jak zachowywała się coraz nerwowo. Nic nie mógł poradzić na to, że patrzył na jej usta. Wiadro… wiadro było ostatnią rzeczą, jakiej spodziewał się, że użyje. Nim się obejrzał, już cały był mokry i śmierdział krwią. Z obrzydzeniem wypluł brudy pchające mu się do ust.
- A więc wiadro pomyj…
Warknął niemal dygocząc z wściekłości. Powoli przetarł oczy, wbijając w odchodzącą kobietę nienawistne spojrzenie. Więc taka była jej odpowiedź.
- Co ci odjebało do jasnej cholery?!
Krzyknął nagle rozwścieczony i kopnął pozostawione przez nią wiadro z całej siły. W przypływie złości nie zwracał nawet uwagi na to, że cały był teraz mokry od wody i resztek krwi.

Kobieta nie odpowiedziała na żadne jego słowa. Weszła do gabinetu mając całkowicie wywalone na to, co zrobiła, choć musiała przyznać przed samą sobą, że nie podobało jej się własne zachowanie. Nigdy tak nie reagowała, zawsze była chłodna i stonowana, a żeby ją zdenerwować lub doprowadzić do łez, trzeba było już być mistrzem wysokich lotów lub niebywałym skurwielem. Ona nie była żołnierzem, od początku wiedziała, że się do tego nie nadaje. Nie chciała tutaj być.
Viktoria zadzwoniła pokaźnym plikiem kluczy i z drżącymi rękami otworzyła jakąś małą, zakluczoną szafeczkę, w której znajdowały się leki w dużych ilościach. Nerwowo przegrzebała wszystkie opakowania, po czym wyjęła jedno i otworzyła z agresją, ciskając opakowaniem o parapet, uprzednio wydobywając z niego jeden blister. Wystrzeliła na dłoń dwie tabletki i połknęła bez żadnego popicia. Po chwili prób nabrania normalnego wdechu, wzięła trzecią tabletkę. Przetarła przedramieniem twarz i pociągnęła nosem siadając na kozetce i podciągając kolana pod brodę. W myślach zaczęła odliczanie od dziesięciu w dół.

Z wściekłością patrzył, jak ignoruje go i odchodzi gdzieś w głąb gabinetu. Teraz, gdy oddaliła się nieco, dotarło też do niego, w jakim syfie jest. Zaczął strzepywać z siebie wodę, chociaż niewiele to teraz dawało. Nie chcąc tak łatwo szeregowej odpuścić, wszedł do gabinetu, wciąż wycierając z siebie brudy ręką.
- Lecz się do chuja!
Mruknął wściekle, nie zauważając początkowo tego co robiła. Dopiero gdy dotarło do niego, że nic już na smród nie poradzi, wyprostował się i spojrzał na sprawczynię tego syfu. Zobaczył jednak coś kompletnie innego, niż się spodziewał. Zmarszczył brwi ze zdziwienia i patrzył, jak siada na kozetce, po czym… płacze? Cokolwiek robiła, zburzyło to nieco wyobrażenie Franka na temat tego, co miało się stać.
- Co ty robisz…
Spytał w końcu, nie mogąc już dłużej powstrzymać tego pytania. W jego głosie już nawet było słychać, że nie wie, czy nadal się wściekać, czy jednak uspokoić w końcu.

Williams miała zamknięte oczy i poruszając delikatnymi ustami bezgłośnie odliczała raz po raz. Gdy skończyła pierwszą dziesiątkę, zaczęła kolejną, bo poprzednia nie pomogła wystarczająco. Nie zwracała na niego uwagi, na to jak się na nią wydziera, potem wparował do jej gabinetu jakby chciał wszystko roznieść w pył, a ją wypierdolić przez okno. Nie to, żeby mu się dziwiła, ale z drugiej strony zasłużył sobie na to.
- Spytaj mnie o coś, co cię naprawdę obchodzi - odpowiedziała cicho po długiej chwili milczenia i kilku potężnych wdechach jak i wydechach. Obraz matki umierającej na ebolę pomału odchodził, tak samo jak wspomnienia życia, jakie nastąpiły później. Leki nie działały tak szybko, ale istniało jeszcze coś takiego jak siła sugestii. Nie mogąc jednak znieść wrażenia, że trzy tabletki to za mało, otworzyła zaszklone oczy i wystrzeliła z trzymanego blistra jeszcze jedną tabletkę. Odwróciła głowę w stronę okna, aby nie patrzeć na sprawcę swojego stanu. Wiedziała, że i tak sobie poradzi, zawsze sobie jakoś radziła. W końcu nikt nie mógł jej zmusić do nawiązywania z kimś pozytywnych relacji.

Odpowiedział jej milczeniem. Poczekał, aż ta weźmie tabletkę. Nie widział już powodu, by się drzeć. Co nie oznaczało, że nie miał ochoty tej gnidy wywalić przez okno. To był jego jedyny czysty mundur.
- Dlaczego wylałaś na mnie to wiadro?
Spytał ją po kilku dłuższych chwilach. O wiele spokojniej, niż przy ostatnim pytaniu. Aczkolwiek wciąż z niechęcią. Z ledwo skrywaną wściekłością. Chciała, by ją spytał o coś, co go obchodzi… Ta kwestia była chyba wystarczająco dla niego interesująca.

Parsknęła pod nosem nie wierząc, że o to pyta. Był chyba bardziej egocentryczny niż ona.
- Bo przegiąłeś - odpowiedziała zgodnie z prawdą, nie uraczając go więcej spojrzeniem.
- Nie znasz granic, nie wiesz kiedy odpuścić i doskonale wiedziałam, że nigdy nie skończysz się nade mną pastwić. Zasłużyłeś na to wiadro. Powiem wręcz, że skrupulatnie na nie pracowałeś. - dodała wciąż biorąc spokojne i bardzo głębokie wdechy.

- Pastwić? - uniósł nieco brwi, ale nie ciągnął tematu - Trudno powiedzieć, byś mi to odradzała. Co takiego sprawiło, że złośliwości rzekomo spływające po tobie nagle stały się przegięciem? Co?
Spytał z nawracającą wściekłością w głosie. Nie wierzył w to, co ona mówi. Zasłużył? Zapracował? Chyba jakieś żarty. Nawet jeśli, miała ona w tym spory udział. Powoli zaczynał tęsknić za tą króciutką chwilą, gdy kobieta przestała zachowywać się jak bezczelna suka.

- Frank, jesteśmy w wojsku, a nie w knajpce przy piwie. Poważnie uważasz, że miłe do bólu osoby dałyby radę tutaj przetrwać? Że zwierzając się komuś, kto nie przepuścił ani jednej okazji aby mi dopiec, polepszyłabym swoją sytuację? Miałbyś więcej powodów do kpin, przecież widzę, jaki jesteś. Możesz mnie mieć za przeciętnie inteligentną, ale na twoje nieszczęście, nie jestem - powiedziała całkiem szczerze spoglądając na niego niechętnie. W tym momencie chciało jej się rzygać na jego widok.
- Czy jakbym zaczęła wchodzić ci w dupę to nagle byś mi nieba uchylił i zamiast mnie gnębić pomógł sprzątać? Oczywiście, że nie. - zgrzytnęła zębami i ponownie odwróciła spojrzenie. Był jednak głupi, co tu dużo kryć. Zwykły skurwiel, a teraz jak się poryczała, to już kompletnie nie będzie miała życia w tych pierdolonych koszarach.

Zacisnął na chwilę szczękę, słysząc to co mu odpowiedziała. W końcu jednak odpuścił. Po kilku sekundach, w końcu do niego dotarło, że przynajmniej w tym jednym ma rację. Po chuj mu było pokazywać, co o niej myśli…
- Sama stwierdziłaś, że gówno o mnie wiesz. I szczerze, nie obchodzi mnie, z czego jeszcze mogę zrobić kpiny. Jesteś mi chyba winna wyjaśnienia, dlaczego wyjebałaś na mnie całe wiadro brudów i starej krwi.
Odpowiedział jej z równie wielką niechęcią, jaką ona darzyła jego. Wbił w nią nieprzychylne spojrzenie, czekając, aż w końcu wytłumaczy mu, gdzie był ten moment, gdy wylądowała na nim zawartość wiadra. Nie wściekać się już jednak. Na pewno z zewnątrz.
- No nie… Gardzę osobami, które wchodzą mi w dupę. - odpowiedział, przewracając przy tym nieco oczami - Ale są inne sposoby, by mnie do czegoś przekonać.

Lekarka miała powyżej uszu. Chciała mu odpowiedzieć zapuszczając niewybredną wiązankę na jego temat i wyzywając nie tylko od idiotów, ale i skurwieli. W jej mniemaniu był głupi do bólu. Tak jak jeszcze żartowała z Joshuą, na temat jego słabo rozwiniętej sieci neuronów, tak w tym przypadku Boone chyba nie posiadał żadnej sieci. Co najwyżej rybacką, aby złapać w nią swojego wijącego się w rozpaczy węgorza.
- Znasz w tych koszarach inną osobę prócz mnie, która ma na nazwisko Williams? - zapytała ze stoickim spokojem wgapiając się w okno z fascynacją. Brzmiało to trochę tak, jakby odpowiedź na to pytanie, miała dać też rozwiązania na inne niewiadome.

Zmrużył nieznacznie oczy i wbił w nią podejrzliwe spojrzenie. No i co tym razem kombinowała…
- Znam, co to ma do tego?
Odpowiedział krótko, bez ogródek. Nie wiedział jeszcze, do czego ona dąży. Ale powoli już go to męczyło…

- Jak go spotkasz, spytaj się go, czemu wylałam na ciebie wiadro pomyj. Gwarantuję ci, że on zrobi ci coś znacznie gorszego - ruda nastroszyła się jak kocica, przyciśnięta do kąta bez możliwości ucieczki. - Możemy się bawić w docinki i ironizować, kto z nas jest głupszy nawet pół dnia. Są jednak pewne granice, a ja na ogół jestem lubiana w Jefferson i mam swoich dłużników. Potraktowałeś mnie niesprawiedliwie. I nie podoba mi się twoja agresywna postawa. - powiedziała o swoich odczuciach jak na terapii z psychologiem. Jej źrenice poszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy wpatrywała się w niego z lekkim strachem.

- To twój mąż czy co?
Spytał nieco zbity z tropu. W zasadzie wszystko się zgadzało… Wyjaśniłoby się, czemu ma tu dwóch Williamsów w jednostce. Jedno było pewne - nie zamierzał go pytać. Lecz kompletnie zgłupiał, gdy usłyszał, co powiedziała potem.
- Ja? - spytał wręcz przesadnie głośno - Jaja sobie robisz?
I jeszcze to jej spojrzenie… Mimo że sprawa Williamsów się wyjaśniła, coraz mniej wiedział, do czego ona w zasadzie zmierza.


- Przestałam żartować, Frank. - powaga w jej głosie stała się cierpka jak trujące owoce. Mruganie jej oczu ewidentnie zwolniło, nadając jej buzi senny wyraz, a oczom dziwną drapieżność. Stawały się zamglone w nienaturalnie inny sposób, niż od łez.
- Przyznaj szczerze, że odkąd mnie zobaczyłeś, byłeś negatywnie nastawiony i chciałeś jedynie potwierdzić swoje przypuszczenia. Zrobiłeś wszystko, aby twoje wyobrażenie o mnie stało się prawdziwe. - wyznała, niespiesznie dobierając słowa - Mam nadzieję, że dobrze się ze mną bawiłeś, bo ja, jak zauważyłeś już na samym początku naszego spotkania; nie. - uśmiechnęła się smutno i blado, ostatni raz pociągając nosem.

Wgapiał się w nią chyba o wiele dłużej, niż powinien. Zamrugał kilka razy, jak gdyby próbował sprawdzić, czy dobrze usłyszał. To było… Już miał dość po prostu.
- Nie…
To jedno słowo miało najwyraźniej być odpowiedzią ma wszystko co mu powiedziała. Po prostu nie. Nie zgadzał się. Ale nie wiedział nawet, jak ma zaprzeczyć inaczej, niż zwykłym nie. Gapił się na nią chyba kilkanaście sekund. A potem wziął głęboki wdech i westchnął ciężko. Z rezygnacją. Ze zmęczeniem… Poddał się. Odwrócił się na chwilę za siebie, by chwycić wiadro, które jeszcze niedawno kopnął.
- Idź stąd po prostu… Mam dość. Idź na jakiś spacer albo obiad.
Pokiwał trochę niewyraźnie głową i bez słowa chwycił jakieś szmaty walające się tu po lekarce, po czym wrzucił je do wiadra. Na nią samą już nie spojrzał. Nie chciał… To był chyba pierwszy raz. Pierwszy raz w życiu poczuł się pokonany. Nie spotkał jeszcze nigdy osoby, która potrafiła go przegadać.

Viktoria miała wrażenie, że mężczyzna gada sam do siebie. Ciężko było jej przyjąć, że wygania ją z jej własnego gabinetu, więc nie było innej możliwości niż ta, że mówi sam do siebie. W normalnej sytuacji zaproponowałaby mu jakieś leki, może na uspokojenie, a może na poprawę humoru. Miała sporo psychotropów, choć ukrywała, jak bardzo lubiła je łykać w sytuacjach, gdy również - tak jak on - miała po prostu dość. Milczała jedynie po to, aby już stąd wyszedł. Chciała aby wyszedł. Wiedziała, że gdy nie będzie z nim rozmawiać, w końcu to zrobi.

Wrzucił jeszcze kilka rzeczy do wiadra, nie chcąc się z nim najwyraźniej rozstawać. W końcu jego wzrok spoczął też na lekarce. Chociaż wydawało się to kompletnym przypadkiem. Jakby po prostu błądził. Gdy jednak już jego wzrok na niej spoczął, postanowił się odezwać. Teraz przynajmniej nie miała wątpliwości, do kogo mężczyzna mówi.
- Nie idziesz, czy co?
Spytał ją ponurym głosem.

- Nie. - krótka odpowiedź wydobyła się z jej gardła - To mój gabinet i mój bałagan. Jak dojdę do siebie, to dokończę. Potem zamknę pokój i pójdę. - oznajmiła tak, jakby miało go to w ogóle interesować - Skąd wiesz, że często spaceruję? - rzuciła z ciekawością.

Spojrzał na nią nieco nieprzytomnym wzrokiem. Zdawać by się mogło, że przez porażkę doznał jakiegoś urazu. Okazało się jednak, że wciąż był przy zmysłach.
- Nie tylko tobie zdarza się wyjść na spacer. To zresztą chyba normalne w wojsku.
Zamilkł na chwilę, zerkając na trzymane przez siebie wiadro. Jakby widział w nim odpowiedzi na te wszystkie pytania, dlaczego kobieta zawsze musiała mu się sprzeciwiać. Zawsze, czyli od dzisiaj, ale miał wrażenie, jakby ich rozmowa trwała lata.
- Przez większość rozmowy chciałaś, bym to zrobił. Dlaczego więc ci się nagle odwidziało?
Przeniósł wzrok znów na nią, zastanawiając się trochę, o co teraz chodzi…

- Niby co chciałam, byś zrobił? - dopytała czując zagubienie - Byś zgwałcił moje poczucie własnej wartości i stłamsił wiarę we własne możliwości? - podkuliła bardziej nogi, ukazując swoją zamkniętą postawę.

- Kobieto kurwa, zdecyduj się w końcu czego chcesz…
Wymamrotał chyba zagubiony jeszcze bardziej, niż jego rozmówczyni. Dla niego sprawa była prosta. Przegrał… Więc niech sprząta gabinet. Nagła zmiana zdania na temat jego posady sprzątaczki bynajmniej nie pomogła mu. Tymczasem niedawno jeszcze pyskata lekarka teraz zachowywała się jak pokrzywdzona. Nie chciał wiedzieć, ile żeber straci, jeśli ona pójdzie w takim stanie do Joshuy.

- A od kiedy niby spełniasz czyjeś zachcianki? Nic od ciebie nie wymagałam, umiem sobie radzić sama ze swoimi obowiązkami. Zostaw to pierdolone wiadro, najwyżej spędzę miłe chwile z Harquin w karcerze za niedopełnienie obowiązków. Ona często tam siedzi, więc chyba nie jest tam tak źle - Viktoria wzruszyła ramionami. Świat stawał jej się obojętny jak codzienna kiełbasa podawana na śniadanie i opowieści o Molochu, którego nigdy nie widziała na oczy. To trochę w sumie jak z Jezusem w latach dziewięćdziesiątych. Wuj jej mówił, że dużo o nim mówiono, ale ni chuja gościa nie spotkał.
- Co ci się nagle odmieniło? - nie mogła nie zapytać o tą nagłą zmianę. Ciężko było jej uwierzyć, że zwyczajnie zrobiło mu się jej żal, a nawet jeśli… To tym gorzej. Nienawidziła gdy ktoś robił coś dla niej z litości.

Zacisnął usta, tocząc najwyraźniej wewnątrz siebie poważną walkę. Zostawić wiadro, czy nie zostawić.
- Mówiłem, że są sposoby, by mnie do czegoś przekonać. Najwyraźniej odkryłaś kolejny z nich… Wkurzyć mnie na tyle, bym nie miał siły dłużej się użerać.
Odpowiedział jej z lekkim grymasem na twarzy. Nigdy mu się nie zdarzyło, by ktoś go przegadał. To też to był pierwszy taki moment, gdy nie miał już siły się kłócić. Zwłaszcza, że jego rozmówczyni przyjęła nagle dziwaczną postawę. W głowie żołnierza pojawiło się podejrzenie, czy nie przedawkowała tabletek… Tak, to wydawało mu się chyba najbardziej prawdopodobne.
- Jak nie, to nie.
Mruknął z niezadowoleniem i wypuścił wiadro z ręki. To upadło tuż obok jego nogi, nie wywracając się nawet. Frank wbił w kobietę badawczy wzrok sprawdzając, czy ta jeszcze coś chce od niego.

- Jesteś dla mnie psychologiczną zagadką, choć myślałam, że cię rozgryzłam - mruknęła jakby oderwana od tego napięcia, które narosło między nimi, a które z jakiegoś nieznanego jej powodu mężczyzna próbował obniżyć. Nawet go nie podejrzewała, że mógłby obawiać się Joshuy, właściwie, to wspomniała o nim tylko dlatego, że obiecał jej obić ryj wybranej przez nią osobie, więc wybrała do wspominki właśnie jego. Tylko to nie mijało się z prawdą na temat możliwości. Zapatrzyła się na wiadro opadające w zwolnionym tempie, najpierw usłyszała brzęk stali, a potem kubeł sięgnął podłogi. Zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Mam nadzieję, że nie będziesz się więcej mną bawił… A przynajmniej nie w ten sposób. - uśmiechnęła się do niego nieco słabo i ziewnęła po chwili zasłaniając usta. Ponieważ poczuła się lepiej, spuściła nogi na podłogę i wstała chwiejnie z kozetki. Sięgnęła po blister wypruty z kilku tabletek, a potem wypięła tyłek aby dotrzeć długą ręką do parapetu, na którym spoczęło opakowanie od magicznego leku. Wpierdoliła go do otwartej przy jej kostkach szuflady, patrząc jak te wesoło wlatują na swoje miejsce.
- Jak samolocik - skwitowała domykając skrytkę butem i obdarzyła Franka miłym uśmiechem.

- Wszyscy uczymy się przez całe życie. Nie oczekiwałem, że po jednym dniu się mnie nauczysz.
Stwierdził w odpowiedzi, bez jednak życzliwości. Z niezadowoleniem. Że potoczyło w to w tak dziwny dla niego sposób. Poczuł nagle się przeraźliwie zmęczony. Co z kolei niwelował smród z jego ubrań.
- Mam nadzieję, że przy opatrywaniu nie zaczniesz bawić się moimi nerwami.
Odpowiedział jej w zasadzie podobnie, jak ona mu. Tylko że on z ich dwójki jeszcze nie przysypiał. Mimo wszystko, nawet jeśli nie zamierzał tu wracać… Trochę obawiał się, co osoba z jej naturą mu zrobi przy opatrywaniu. Na jej uśmiech odpowiedział jedyną kolejną skołowaną miną. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że rzeczywiście był szczery. Poświęcił jej jeszcze krótką chwilę, po czym zwyczajnie skierował się do wyjścia.
- Daj znać, jak nie będziesz naćpana…
Mruknął tylko jeszcze na pożegnanie i wyszedł na korytarz. Szczerze miał nadzieję, że nigdy nie będzie już musiał z nią rozmawiać. Jeszcze większą miał nadzieję, że nie trafi pod jej skalpel.


A oto przedstawiam wam ulubionego towarzysza rozmów naszej ukochanej Viktorii... Okazjonalnie załatwia za nią porachunki.

 
ShrekLich jest offline  
Stary 07-09-2019, 18:54   #12
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Smile Dzięki za dialog Ketharian

Fort Jefferson, dwa tygodnie wcześniej

Joshua Williams dbał o swoją broń. Potrafił ją rozkładać, czyścić, usuwać mniej poważne zacięcia. Jak to jednak bywało, jako nożownik, nie miał wystarczającej wiedzy, a nawet czasu na zdobycie jej, aby samemu usuwać co paskudniejsze zacięcia czy reperować uszkodzone karabiny i klamki. Tego dnia jego HK416 działało jak należy, ale Williams chciał doprowadzić je do stanu idealnego gdyby karabin miał mu niebawem służyć podczas zadania z dala od Fort Jefferson.

W okolicy strzelnicy, na której poznał niedawno Franka Boone zwykle przesiadywało kilku rusznikarzy, którzy służyli radą albo byli akurat po treningu strzeleckim i zajmowali się swoim własnym sprzętem. Nożownik nie był osobą nieśmiałą i z nadzieją poszukał jednego z przesiadujących w barakach strzelniczych mężczyzn. Tego dnia wyraźnie mu się poszczęściło, ponieważ pojawiła się szansa, że swoją HaKaśką zajmie się wraz z profesjonalistą.

- Szeregowy Romero, zgadza się? - zapytał wojownik wyciągając profesjonalnie karabin w kierunku rusznikarza - Joshua Williams. - powiedział z uprzejmym, nie wymuszonym uśmiechem. - Widziałem jak zajmujesz się karabinami. Mógłbyś zerknąć i powiedzieć mi czy cokolwiek dolega mojej ślicznotce. - uśmiech po jego ostatnim słowie się nieznacznie poszerzył. - Dbam o nią, ale nie jestem w tym dobry. - przyznał szczerze facet. - Mam jedynie solidne podstawy.


Poproszony o rzucenie okiem na podaną mu broń, Heras spoglądał przez dłuższą chwilę na przyjazne oblicze Joshui zastanawiając się, czy to aby nie ukartowany wcześniej złośliwy żart. Nigdy wcześniej kapral nie oddawał w ręce Romero swego karabinka, a Hiszpan dotąd starannie ukrywał pożądliwe emocje odczuwane na sam widok Hecklera w kolorze Khaki. Teraz jednak nie potrafił już utrzymać na wodzy przemożnej ciekawości i ogromnej chęci wzięcia w ręce HK416, więc z zauważalnym namaszczeniem przejął Hecklera od kaprala.

- Konserwował szeregowy już kiedyś coś od HK? Nie są u nas aż tak popularne, ale uważam, że to lepsza alternatywa niż M4, a tym bardziej M16 - Joshua najwidoczniej miał już wyrobione zdanie na temat wymienionych karabinów. Wpatrzony w karabin Romero skwitował pytanie podoficera niemym kiwnięciem głowy.

Tylko raz wcześniej miał sposobność potrzymać egzemplarz tak nowoczesnego uzbrojenia. W dodatku tamten karabinek został chałupniczo skonwertowany pod amunicję .22, co nie ujmowało mu groźnego wyglądu, ale niestety praktycznie kastrowało potencjał rażenia. Powszechna na nowojorskim wolnym rynku elaborowana amunicja, oparta na dodatek na kiepskiej jakości prochu, w przypadku dwudziestek dwójek sprowadzała się do bezwartościowych naboi o groteskowo niskiej penetracji, przez co HK .22 LR w akcji zamiast prowadzenia ostrzału mógł z równą skutecznością służyć za maczugę.

Ograniczając się do pełnych niechętnego uznania pomruków, szeregowiec zrzucił z gniazda łukowaty trzydziestonabojowy magazynek, pociągnął z niecodzienną delikatnością za rączkę zamka usuwając z komory tkwiący tam nabój. Świadomy procedur bezpieczeństwa w obliczu licznie otaczających go ludzi, sięgnął do kieszeni po plastikowy marker pustej komory i wsunął niebieski stoper do karabinka zwalniając ponownie zamek, na koniec zaś pchnął kciukiem skrzydełko bezpiecznika. To była piękna broń, przewyższająca pod każdym względem przydziałową szesnastkę Herasa. Ergonomiczna, funkcjonalna, śmiertelnie groźna.

- Widzę, że masz procedury w jednym palcu - pochwalił mężczyznę nożownik przyglądając się pracy Herasa - Ja częściej mam okazję dbać o dyscyplinę spustu aniżeli solidne procedury konserwacji - przyznał żołnierz przysuwając sobie do stolika rozkładane metalowe krzesełko - Takich jak ja ciągle ślą w pole, a później składają poranionych do kupy. I tak w kółko - zaśmiał się Joshua spoglądając na rusznikarza w nadziei, że ten przełamie w końcu swoją legendarną już niechęć do mówienia.

- Widać, że zadbana - rzucił niezobowiązującym tonem Romero. Konwersacja z mało mu jeszcze znanym właścicielem karabinu nie była właściwie żołnierzowi potrzebna, nawet trochę przeszkadzała w kontemplacji Hecklera, ale Hiszpan nie chciał robić na towarzyszu broni złego wrażenia, bo urażony, tamten mógł zabrać karabin i przesiąść się na inne stanowisko.

Williams jedynie pokiwał głową w ten sposób dziękując za komplement w jego kierunku. W posiadaniu karabinu był już dobre kilka miesięcy więc dobre utrzymanie broni było również jego zasługą. Kupił ją w genialnym stanie, po porządnym remoncie. Zawsze lubił krowy ze stajni HK, ale standaryzacja amunicji wymogła na nim zakup HK416, podczas gdy osobiste preferencje skupiały jego uwagę na 417 7,62 mm. Szkoda, że tamtego dnia nie miał więcej gambli, bo bez wahania kupiłby obie wersje.

Szeregowiec Heras Romero trafił do pododdziału sierżant Anderson niecały miesiąc temu, zastępując na stanowisku technika łączności śmiertelnie potrąconego przez MRAPa kaprala Leroy’a. Technicy łączności nie mieli w armii zbyt wiele roboty, bo komunikacja radiowa po wielu powojennych dekadach nadal stała na przegranej pozycji w obliczu globalnych anomalii elektromagnetycznych w atmosferze Ziemi. Technicy zwykli w tych okolicznościach dbać o pojazdy bądź rzadko sprawną elektronikę, zwłaszcza ci w drugorzędnych jednostkach liniowych. Szeregowiec Romero najpewniej tygodniami nosiłby zasobniki z zapasową amunicją i ładował solarnymi panelami baterie do wojskowych latarek, gdyby Casandre Anderson nie odkryła jego zdumiewającej ręki do broni.

Joshua przyjrzał się parę razy pracującemu na uboczu żołnierzowi i nie mógł nie zauważyć, że Heras znał się na swoim fachu. Zdawkowy komentarz sierżanta potwierdził podejrzenia Williamsa. Nożownik nie chciał przeszkadzać w pracy wirtuoza jednak nie chciał go wykorzystywać nie zapewniając nic w zamian. Wbrew pozorom nie lubił być czyimkolwiek dłużnikiem, jeżeli tą osobą nie była śliczna rudowłosa pani doktor o dziwnie znajomym mu nazwisku.

Hiszpan okręcił zabezpieczony karabin w rękach, naparł na pokrywę tylnej części kolby obracając ją pod silnym naciskiem palców o dziewięćdziesiąt stopni. Niewielka komora wewnątrz kolby - jedna z wielu innowacji, dzięki którym służbowa szesnastka Herasa wydawała się jeszcze gorsza - okazała się niemal pusta, tkwił w niej jedynie wciśnięty w specjalny rowek imbusowy klucz, który Romero od razu wyciągnął. Fabryczny schowek w kolbie HK był jedną z dwóch skrytek, jakie zawierała niemiecka konstrukcja. Zamknąwszy kolbę rusznikarz obrócił broń do góry nogami, otworzył spodnią klapkę pistoletowego chwytu i wytrząsnął ze środka niewielki przedmiot, na widok którego zalśniły mu oczy.


- Dedykowany multitool - mruknął nieco głośniej niż poprzednio, odkładając karabin na chwilę na stolik i biorąc w dłonie zestaw mikronarzędzi. Wykonane z nierdzewnej stali, wciąż miały na sobie czytelną sygnaturę Walter Arms, co prawie w stu procentach gwarantowało ich autentyczne pochodzenie. Heras wiedział co prawda, że sprytni rzemieślnicy na Wschodnim Wybrzeżu umiejętnie podrabiali różnorodne modele Leathermana, ale zestaw znaleziony w chwycie HK wyglądał w jego oczach na prawdziwy. Istne cacko.

Rusznikarz poluzował za pomocą znalezionego w kolbie imbusa dwie zawleczki łączące ze sobą zamkową i spustową komorę karabinu, jedną powyżej przedniej krawędzi gniazda magazynka, drugą tuż za tylnym chwytem. Wybierając spośród kilku mikronarzędzi idealnie dopasowany do zawleczek wybijak, wypchnął z broni obydwa trzpienie i jednym zdecydowanym ruchem rąk rozłożył ją na dwie części - osobno lufę z komorą zamkową, osobno komorę spustową z kolbą. Siedzący obok kapral wciąż gadał, więc Heras musiał się zdobyć na spory wysiłek, by jednocześnie chłonąć przyjemność płynącą z pracy nad karabinem i rejestrować słuchem słowa jego właściciela.

- Nie chce pakować się w twój kalendarz na krzywy ryj dlatego z chęcią i ja pomogę tobie - powiedział nożownik spoglądając na szeregowego - Nie znam się na wielu rzeczach, ale jak to liniowiec jestem dobry w rozwałce. Zatem gdyby komuś wpadło do głowy spóźnione kotowanie, cokolwiek uderzaj do mnie, a sprawę uznaj za załatwioną - uśmiechnął się lekko szturmowiec. - Gdybyś potrzebował do ciężkiej, fizycznej roboty drugiej pary rąk też uderzaj. - jak na żołnierza, którego praca była pełna przemocy Joshua zachowywał się bardzo naturalnie i okazywał wdzięczność za otrzymaną pomoc. Romero mógł zauważyć, że nożownik często się uśmiechał i mimo iż dysponował górą suchego mięsa na potężnym szkielecie, to mógł w niektórych kręgach uchodzić za przyjemnego w obyciu gościa.

- Będę o tym pamiętał - odpowiedział Heras sięgając po środek czyszczący w aerozolu - Na pewno będę pamiętał.
 
Lechu jest offline  
Stary 08-09-2019, 16:32   #13
Dział Postapokalipsa
 
Ketharian's Avatar
 
Reputacja: 1 Ketharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputację
Baza wojskowa w Jefferson City, 03/09/2050

Wymiana sprężyny w pierścieniu blokującym przedni chwyt karabinka poszła dokładnie tak jak Heras zakładał. Odkręcone elementy lufy wylądowały z metalicznym szczękiem na blacie stolika, przy okazji zaś zostały dodatkowo pokryte cieniutką warstewką ochronnego lubrykantu. Pracujący w skupieniu szeregowiec złożył broń w kilkanaście sekund i uprzątnął stanowisko pracy, ale bynajmniej nie wrócił z powrotem do ciepłego wnętrza baraku. Zamiast tego założył na oczy przyciemnione ochronne gogle i siedząc pod ścianą kwatery zaczął się przyglądać krążącym po bazie żołnierzom. Lubił prowadzić podobne obserwacje zza szkieł gogli, miał wówczas bowiem pewność, że nikt nie widzi jego poruszających się ustawicznie oczu, a tym samym nie zdaje sobie sprawy z faktu, że jest obserwowany.

W bazie panował charakterystyczny dla takich miejsc ruch. Pomruki samochodowych silników, łoskot generatorów prądu, stłumione ścianami kulochwytów dźwięki ćwiczebnych wystrzałów, rytmiczny śpiew biegających w szyku drużyn. Czułe uszy Herasa nie wyłapywały w tej pozornie chaotycznej kakofonii żadnych niepokojących akcentów, żadnych złowieszczych nut. Dzień jak co dzień, kolejny z pozornie niekończącego się ciągu kratek w kieszonkowym kalendarzyku, który szeregowiec zawsze przy sobie nosił i w którym każdego poranka z ogromnym namaszczeniem skreślał kolejne pole przybliżające go do upragnionej ceremonii demobilizacji. Jeszcze tylko czterysta siedemdziesiąt trzy dni!

Zaparkowany nieopodal M35 REO zakrztusił się chrapliwie kiepsko jakości ropą, rzygnął z rur wydechowych kłębami smolistych spalin, odjechał pośród przeraźliwych zgrzytów mocno zużytej skrzyni biegów. Odprowadzając wysłużony pojazd wzrokiem Heras zastygł w mgnieniu oka w bezruchu, dostrzegając kilkadziesiąt metrów dalej zasłoniętą dotąd plandeką dwuipółtonówki parę żołnierzy. Romero rozpoznał od razu jedno z nich, w głównej mierze dzięki rzadko spotykanej barwie włosów Viktorii.

Ostrożny w przywiązywaniu się do innych ludzi Heras niemal natychmiast polubił rudowłosą szeregowiec Williams. Nie chodziło tu bynajmniej o fizyczny pociąg, raczej o irracjonalne, ale przyjemne uczucie, które kojarzyło się Romero z miłością prawdziwie braterską. Podejrzewał, że zrodziło się ono z uznania dla profesji Viktorii, tak bliskiej Hiszpanowi przez wzgląd na zawód Claire. Podobnie jak wybranka jego serca, Williams troszczyła się z powołania o chorych i rannych i Heras nie mógł tego nie docenić. Tym większą więc żywił sympatię do Viktorii dostrzegając jak sama cierpi. Twierdziła, że to zwapnienie płuc, ale Romero miał podejrzenia co do prawdziwości jej diagnozy. Pewne tajemnice pozostawały tak pilnie strzeżonym sekretem, że większości Nowojorczyków na myśl by nie przyszły. Rusznikarz jednak wiedział znacznie więcej od swoich towarzyszy i miał poważne powody ku temu, aby filtry w swojej przeciwgazowej masce potajemnie wymienić na pozaregulaminowe, kupione jakiś czas temu pokątnie u zaufanego sprzedawcy. Kaszel Viktorii nie miał swego źródła w zwyczajnej chorobie płuc - informacje z zaufanego źródła głosiły, że naukowcy pracujący dla prezydenta Collinsa testowali na wojskowych królikach doświadczalnych specjalne farmaceutyki programujące ich umysły na zasadzie bodźców podprogowych. Jeśli Heras byłby na miejscu podstępnych naukowców, z pewnością skaziłby tymi specyfikami właśnie filtry masek przeciwgazowych.

Fakt, że Viktoria Williams od czasu do czasu kaszlała od razu rozbudził w nim podejrzenia, które z każdym kolejnym dniem tylko się utrwalały. Kilkakrotnie Heras musiał staczać walkę z samym sobą, kiedy uczucie głębokiej sympatii zaczynało brać w nim górę nad paranoiczną ostrożnością, koniec końców jednak nie zdołał się jeszcze zdobyć na to, by okazać wobec Viktorii szczerość i przestrzec ją przed diabolicznym wynalazkiem jajogłowych. Nie miał pojęcia jak dziewczyna zareagowałaby na te rewelacje, a nie mógł jej spłoszyć ani odstraszyć, gdyż potrzebował w zamian jej pomocy.

Od dłuższego czasu odczuwał przelotne, ale coraz bardziej złowieszcze bóle, które zdradzały nawrót dawno temu leczonej choroby. Schorzenie tak krępujące i specyficzne jak hemoroidy było słusznym powodem do dyskretnego wstydu, toteż Heras nikomu dotąd o nim nie wspominał, ale czuł podświadomie, że nie powinien zbyt długo zwlekać z leczeniem. W otoczeniu ludzi, którym z definicji nie ufał i których wolał trzymać na dystans, tylko rudowłosa lekarka budziła w Hiszpanie namiastkę zaufania tak wielką, że gotów był dla nie złamać swe zwyczaje. Tak, jeśli ktokolwiek w bazie Jefferson miałby oglądać - ba, nawet dotykać - tak intymnych części ciała Herasa, to mogła to być tylko Viktoria Williams, nikomu innemu nigdy by na to nie pozwolił.

Pozostawało mu więc cierpliwie czekać na dogodną okazję ku temu, aby emocjonalnie zbliżyć się do dziewczyny, a potem na zasadzie transakcji wiązanej wymienić informacje na temat przyczyn jej choroby na pomoc natury medycznej.



Jestem pewien, że odpowiednie rozegranie tego motywu w trakcie dalszej sesji przyniesie wiele korzyści nie tylko Viktorii i Herasowi, ale i reszcie graczy - wszak wszyscy Wasi bohaterowie mają przy sobie służbowe maski przeciwgazowe i pozostają w błogiej nieświadomości śmiertelnego zagrożenia z ich strony. Ponadto każdego z Was mogą dopaść hemoroidy, więc doświadczona przypadkiem Romero, Viktoria umiejętniej będzie mogła pomóc każdemu z innych żołnierzy!


 
Ketharian jest offline  
Stary 08-09-2019, 16:52   #14
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
+ Lavandula i Lechu

Poranne, nudne czynności były dla Viktorii codziennym utrapieniem. O ile wczesne wstawanie nie było żadnym problemem, o tyle już musztra o tak nieludzkiej godzinie była koszmarem, nawet gorszym niż te nocne. Trzeba jednak zaznaczyć, że koszmary kobiety wcale nie były lekkie, o ile w ogóle jakikolwiek koszmar można za taki uznać. Dzisiejszej nocy stała obok własnego ciała, leżącego na stole operacyjnym. Miała mieć operację na otwartym sercu. Kiedy chirurg wyprowadził pierwsze cięcie wzdłuż mostka, stojąca obok własnego ciała Viki poczuła niespodziewany ból. Potok krwi rozlał się, kiedy lekarze niczym płaty zaczęli zdzierać skórę z jej torsu. Krzyczała z bólu, którego intensywność nie była nawet do opisania. Żaden wulgaryzm ani wachlarz epitetów nie był w stanie choć zarysować tego, co czuła. Widziała bijące jak na dłoni, jej ponacinana skóra płatami zarzucona na boki odkrywająca krwawe wnętrze ciała. Żebra, wątroba, śledziona, jelita… Widziała to wszystko i czuła każdy najmniejszy ból. Wszystko. Bez wyjątku.

To, że Stary nie spóźnił się na apel było cudem. Kobieta nastawiła się na poranne stanie jak widły w gównie, także nie dało się ukryć, że była pozytywnie zaskoczona tak szybkim zakończeniem apelu. Choć czuła głód, myśl o kiełbasie jakoś sprawiała, że robiło jej się niedobrze, a miała wrażenie, że ten rarytas właśnie dziś ją spotka. Maszerując na stołówkę odbyła krótką, acz przyjemną rozmowę z Casandre, mając na celu obserwację obiektu, który podczas śniadania będzie musiał zadowolić się ssaniem sznura. Viktoria cieszyła się, że poznała kobietę już podczas pierwszego miesiąca służby w Jefferson. Nie czuła się samotna tak bardzo, jakby czuła się bez niej, poza tym zawsze miała z kim napić się, porozmawiać, wyżalić, a co najważniejsze… Cass stawała w obronie lekarki, kiedy ta ze względu na swoje słabe umiejętności bojowe, była bezbronna gdy ktoś ją gnębił.

Obronna w postaci słownej złośliwości, agresywnej ironii czy zawiłego sarkazmu, nie zawsze odnosiła skutek i Viktoria była zmuszona do kapitulacji. Trzeba było podkreślić, że przez całą swoją służbę w Jefferson City, Viktoria stawała się ofiarą gnębienia bardzo często. Jako tak zwana przez kutasiarzy, zazdroszczących komuś ilości szarych komórek, “jajogłową”, Vi była bardzo często ofiarą nękania. Jej przemądrzałość i sarkastyczność jedynie prowokowały co mniej bystre i zakompleksione towarzystwo. Od kobiet potrafiła nawet zostać popchnięta, bo słowo “pobita” mogłoby być jednak użyte nad wyraz. Zdarzały się też oczywiście nękania inne niż fizyczne, jak chociażby zabieranie jej ubrań, kiedy brała prysznic, aby musiała nago wracać przez korytarze. Tylko raz doszło do incydentu zgoła poważniejszego, kiedy to będąc jeszcze zwykłą szeregową, została nawet zepchnięta ze schodów, bo swymi słowami rzucanymi w obronie, nacisnęła komuś na odcisk, jednak sprawca tego czynu już później nie był nigdy widziany w koszarach, ani nawet w karcerze.

Viktoria nie lubiła wracać wspomnieniami do tych dni, było ciężko. Odkąd jednak Casandre trafiła do jej gabinetu, pomoc odwdzięczona została pomocą, a kobiety poczuły do siebie sympatię. Od tamtej pory Viktorii wiodło się lepiej, a Anderson często pytała czy aby na pewno nikt znowu nie próbuje jej poniżać.

Czas śniadania przebiegł w spokoju, sznurek trafił się akurat Viktorii, więc niestety tego dnia była “frajerką” i Cass mogła bezkarnie jej dokuczać na tym polu. Dla lekarki było to nawet zabawne, akurat sama z siebie potrafiła się śmiać, o ile oczywiście nie godziło to w jej poczucie własnej wartości i nie było jakimś kłamstwem, jak chociażby próby udowodnienia jej, że nie jest inteligentna - to była po prostu obraza, a nie opinia czy wyrażanie własnego zdania. Wszelkie testy już dawno potwierdziły, że poziom IQ panny Williams był wystarczająco wysoki, aby móc skoczyć z jego wysokości i skręcić sobie kark.

Właśnie dlatego, to co zdarzyło się później, było dla medyczki zwykłym gnębieniem. Gdy po śniadaniu zajęła się swoimi obowiązkami w postaci dbania o czystość gabinetu lekarskiego oraz korytarza wokół, który był cały w zaschniętej krwi, nie spodziewała się, że ktokolwiek zechce się do niej przyczepić. Frank Boone miał swoją reputację, która nie była wcale pozytywna. Z tego też powodu od samego początku Viktoria włączyła swój tryb obronny przed kutasiarzami. Trzeba przyznać, że wszystko szło jak po lubrykancie, gładko. I zmywanie podłogi, drzwi, progu jak i również sama rozmowa z Kapralem. Viki nawet pokusiła się o nikły komplement, chcąc w ten sposób choć sprawdzić, czy być może nie potraktowała go zbyt ostro na starcie i ten odwdzięczy jej się czymś miłym, a potem rozmowa zejdzie na spokojniejsze tory. Nic bardziej mylnego. Frank jechał równo, kobieta czuła się przez niego wręcz nękana i choć bardzo nie chciała dawać mu tej satysfakcji, że w ogóle ją to cokolwiek obchodzi - pękła. Nie wytrzymała, gdy wspomniał o matce, a kobiecie przypomniało się wszystko. Bardzo pragnęła aby jej mama wmawiała jej do osiemnastki że jest pępkiem świata, niestety. Swoje życie w większości spędziła w piwnicy, w chacie wujka, który nawet nie traktował jej jak dziecko, a jak już rozumną istotę, która jeśli się nie ogarnie, dostanie przez łeb. Nie kontrolując już siebie, co zdarzało się bardzo rzadko, chlusnęła w Kaprala wiadrem brudnej wody, nie myśląc nawet o tym, że za sam ten czyn może trafić do karceru. W dodatku część pomyj, które nie wsiąknęły w mundur Franka, rozlały się po korytarzu. Lekarka popłakała się. Skołatane nerwy uspokoić chciała - jak zawsze - lekami i też w tym celu sięgnęła do zamkniętej i strzeżonej szuflady z psychotropami. Musiała zażyć coś uspokajającego, poprawiającego samopoczucie, nawet jeśli skutkiem ubocznym miała być nadmierna senność. Fakt, wzięła za dużo, ale leki nie działały tak szybko, aby było widać skutki “zaćpania” w krótkim czasie. Lekarka uznała jednak, że ukazanie Kapralowi, iż jest na haju, sprawi że ten sobie pójdzie i da jej spokój. Wtedy mogła się rozryczeć w samotności, zetrzeć mokrą plamę z podłogi, przebrać się, odczekać i odpocząć, a gdy leki faktycznie zaczęły działać, opuściła gabinet, zostawiając nie do końca umyty korytarz i trzaskając za sobą drzwiami.


Spacer był uspokajający i przyjemny, a gdy spotkała trenującego Joshuę, postanowiła, że uda jej się nieco rozluźnić rozmową z nim. Leki i wiara w ich możliwość potrafiły zdziałać cuda, więc Viktoria była znowu sobą, choć starała się być bardziej miła niż zwykle. W sumie Williams nie zasłużył na przytyki, nigdy nie był dla niej podły, co było dla medyczki naprawdę przyjemną odmianą. Spotkać kogoś umięśnionego, kto nie próbuje zrekompensować sobie swoich kompleksów poprzez deptanie butem słabszych. Choć rozmowa wcale nie trwała jakoś długo, ostatnie parę minut spacerowali w całkowitej ciszy, w której umysł Viktorii podsuwał jej obraz minionego upokorzenia. Zresztą sam żołnierz przypomniał jej o tym, wypytując o źrenice, które stały się jeszcze większe właśnie od leków. Udając, że wszystko jest dobrze, pożegnała Joshuę i postanowiła, że w wolnej chwili zajrzey jeszcze na oddział pooperacyjny. Tam też skierowała swoje kroki.

Oczywiście słowo „oddział” brzmiało bardzo poważnie i dumnie, chociaż ciężko było lekarce i nazywać to inaczej. Oczywiście zamiast iść korytarzami i tym samym skrócić sobie trasę, kobieta wybrała bardziej okrężną drogę, dzięki czemu mogła jeszcze trochę pokorzystac z ładnej, w jej mniemaniu, pogody.
Idąc przy szpitalnej ścianie budynku, kobieta wyczuła odór dymu tytoniowego, który zaczął ją drapać w nozdrza i gardło, aż wreszcie dotarł do płuc. Williams nie potrafiła powstrzymać kasłania. Podwinęła podkoszulek do góry, odkrywając tym samym brzuch, ale przynajmniej zasłoniła drogi oddechowe. Gdy jej rudy czerep wyłonił się zza rogu, oczywiście ujrzała wampirzycę, dymiącą niczym smok lub przynajmniej jakaś fabryka przemysłowa. Ta to miała zdrowie.
- Luna, sabotujesz moje zdrowie! - rzuciła Viktoria z udawaną pretensją w głosie, odsuwając się od kierunku, w którym leciał smrodliwy dym - Swoje zresztą też, czemu nie palisz w piwnicy? Znowu jakieś patałachy tam zlazły i robią melinę? - lekarka rakiem cofała się, a to dawała kroki w prawo, a to w lewo, tu się uchyliła, jeszcze brakowało tylko fikołka i salta, aby dopełnić jej gimnastyczne starania w próbie ewakuacji z obszaru zadymienia.
- Ja pierniczę, ale ty kopcisz. - skomentowała niewybrednie, znajdując w końcu miejsce, z którego nie czuła tak smrodu, a miała czarnowłosą na widoku.

Harquin jak zwykle wyglądała niezdrowo. Blada niczym prześcieradło skóra kontrastowała ze smoliście czarnymi włosami, spływającymi matową falą aż do pośladków, a oczy podbite ciemnymi podkówkami cieni zwróciły się ku Williams i zmrużyły cynicznie.
- Wędzone dłużej leży - powtórzyła ulubioną maksymę życiową, biorąc kolejnego macha. Wstrzymała go w płucach i po paru chwilach wydmuchnęła siwą chmurę do góry, gdzie dołączył do reszty mglistej zawiesiny zdającej się otaczać wychudzoną sylwetkę przeźroczystym całunem. Znowu miała na sobie rozpięty mundur, pognieciony i poplamiony czymś bordowym na lewym mankiecie podwiniętego rękawa. Pozwoliła sobie na podobny ekshibicjonizm, bo stanęła w głębokim cieniu rzucanym przez budynek i dodatkowo drzewo, tak dla pewności że żaden promień słoneczny niepotrzebnie nie poczochra jej po ciele.
- Wszystko gnije, wszystko gnije, wszystko gnije… smród unosi się, unosi się i bije… - zanuciła wesoło, wyjmując nowego papierosa. Z wprawą odpaliła go od tego dopalającego się, a kiepa rzuciła na beton i przydeptała butem. Obok jej nóg leżało już kilka gwizdków, czyli chowała się przed pracą od dłuższego czasu.
- A wiesz, postanowiłam że powkurwiam trochę okolicę. Ile można siedzieć w penthousie, co nie? Dawno mnie tu chuje nie widzieli, niech się nagapią. Dwa razy pomyślą zanim przyjdą skarżyć się na fantomowy ból zjebanego mózgu - zaśmiała się, posyłając rudowłosej szeroki, szczery uśmiech - Co tam Viki, ominęło mnie coś ciekawego? Umarł ktoś?

- Przykro mi, ale nie
- odpowiedziała lekarka na ostatnie pytanie kobiety, rzucając w jej stronę delikatny uśmiech.
- A propos skarg, to właśnie słyszałam znowu kilka - dodała całkiem poważnie, z niezwykłym spokojem w głosie - Nieźle ich rozjeżdżasz, nawet bym się nie spodziewała, że tylu mężczyzn będzie jęczeć jaka ta sanitariuszka jest zła i paskudna - pokiwała głową z uznaniem, a na jej twarzy wymalował się dumny uśmiech.
- Oczywiście wiesz, że mało mnie to obchodzi, czasami to myślę, że może i lepiej jak ich ponękasz. Mniej osób z pierdołami przylezie. Chociażby ze strachu czy samej niechęci do słuchania - Viktoria nawet zaśmiała się krótko, choć chichot ten zmieszał się z pokasływaniem.
- Nic ciekawego się nie dzieje, dzień jak co dzień. No, w nocy miałam mały krwotok, który do mnie przyszedł i musiałam szorować podłogę z krwi dziś po śniadaniu, przypałętał się ten cały Frank, dziwny gość - wzruszyła ramieniem spojrzawszy gdzieś w bok - Poza tym nudy. A tutaj coś ciekawego? Może nawet nie mam do czego wchodzić, bo wszystko sobie ogarnęłaś?

- Krwotok przeżył?
- Harquin dmuchnęła dymem i parsknęła - Szkoda, ale nie codziennie może być dzień dziecka. Zobaczymy, może dziś się poszczęści i padnie łeb w głównej loterii. Zawsze to jakaś odmiana, lubię wypełniać akty zgonu, przynajmniej wiadomo że zjeb nie wniesie żadnej skargi. Kto by przypuszczał że tacy dzielni, mężni wojacy będą skamleć i plotkować gorzej niż kurwy w czerwonej alejce - rozłożyła ręce, robiąc nieszczerze smutną minę zanim splunęła na beton - Ja za to się wyspałam, aż szkoda było wypełzać do motłochu i weź mnie nie rozśmieszaj, jeszcze nie zaczęłam - wskazała na papierosa - Najpierw obowiązki, potem przyjemności… i który Frank? Mam mu pocisnąć?

Viktoria nawet uśmiechnęła się słabo na ostatnie pytanie
- Byłoby miło, gdyby poszło mu w pięty - odpowiedziała ze znaną sobie kulturą, którą miała w zwyczaju utrzymywać. Bardzo rzadko się zdarzało, że używała ostrzejszych słów lub obrażała kogoś w sposób inny niż rzucanie sarkazmem.
- Boone. Frank Boone, Kapral. Powiem ci tylko, że coraz to większe skurwysyny dostają stopnie wznoszące ich ku górze. Nie mam pojęcia za co, naprawdę nie mam… - pokiwała głową z niedowierzaniem i skrzyżowała ręce na piersiach, po czym oparła się plecami o mur budynku i uniosła głowę w stronę nieba.
- Zazdroszczę ci, że masz na wszystko tak bardzo wywalone i nie patyczkujesz się z nikim, mając w nosie co o tobie pomyślą. Ja to chyba jednak pizda jestem, wiesz? - spytała bardzo ironicznie. Nie wiedziała po co mówi to akurat Lunie, ale może dlatego, że nawet gdyby ta zaczęła po niej jechać, to Viktoria nie poczułaby się urażona. Luna bowiem była specyficzna, ale w jej mniemaniu, miała swój niepowtarzalny urok, a lecące bluzgi często nawet ją bawiły. Potrafiła poetycko dobierać słowa.
- Kurwa… popłakałam się. Tak po mnie cisnął od samego początku, że w końcu pękłam. Nie nadaję się do tego rynsztoka. - skrzywiła się kwaśno i skupiła wzrok na chmurach, bojąc się spojrzeć na minę sanitariuszki.

Gadzia mina Harquin zmieniała się w miarę jak ruda mówiła, a im więcej słyszała, tym węższe stawały się jej oczy, aż zaczęły przypominać szparki barwy węgla. Zapanowała cisza, nie z braku słów i pomysłów, po prostu Nosferatu odpalała nowego papierosa.
- Masz, pij. Będziesz łatwiejsza - mruknęła pogodnie, podając drugiej medyczce manierkę. Solidarność komórek jajowych i sieci neuronowych w gąszczu martwicy mózgu wypartej testosteronowym rozrostem mięśni szkieletowych. Viktoria uśmiechnęła się posępnie i z niepewnością przyjęła manierkę. Chwilę się zastanawiała, gdyż nie tak dawno łyknęła chyba trzy albo cztery tabletki alpragenu, ale w ostateczności stwierdziła, że chrzanić to. Obok niej jest sanitariuszka, a nawet jak jej nie odratuje, to w sumie nic straconego. I tak już wielu inteligentnych zmarło, najwyżej świat zdechnie na debilizm. Pijąc pomalutku słuchała w skupieniu.

- Słuchaj mój młody padawanie, to żadna filozofia - Luna podjęła temat, drapiąc się po czole obgryzionym paznokciem - Przede wszystkim weź to pierdol, po chuja przejmujesz się jakąś koszarową dziwką z kompleksem małego fiuta i umiłowaniem do gry w zbijaka jajami kolegów? - wzruszyła ramionami - Nie rycz, po kiego wała cipka ma mieć satysfakcję? Skoro przyczołgała się, znaczy potrzebowała medyka. Było mu zajebać skalpelem, albo przebić żyłę. Pomylić sól fizjologiczną z roztworem nadmanganianu potasu. Pomyłki się zdarząją, zwłaszcza jak ci srają za uszami i działasz w stresie… że też kurwa muszę ci podklepywać takie podstawy - popatrzyła na towarzyszkę strofująco, dmuchając dymem do góry - Jak teraz się przytoczy odeślij go do mnie, już ja się nim zajmę - na bladej twarzy pojawił się szczery, poczciwy uśmiech - Gdzieś mam jeszcze prochy z domu, będzie fikał dosypie mu się do żarcia i zafunduje bad tripa życia, a my się założymy czy prędzej go zamkną w penthousie i zdegradują, czy sam sobie wypruje flaki łyżką do butów bo będzie widział pod skórą robale… wygląda to zajebiście, a jaka beka… o stara - westchnęła do wspomnień, pykając papierosa z wyraźną przyjemnością - Chyba muszę cię w końcu wziąć na szkolenie z wyjebania horyzontalnego, tak jest zdrowiej. Lepiej śpisz, a wbrew temu co mówią karcer nie jest zły. Wygodne materace tam mają i nie trzeba dymać rano kółek na rozgrzewkę. Żarcie podają pod nos, wysrać się jest gdzie. Na łeb nie pada, ciepło… tyle wygrać. Nawijaj mi tu co ta ruska bladź ci bruździła.

Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale słowa Harquin ją bawiły. Nie był to co prawda jej styl prowadzenia rozmowy, a poczucie humoru miała też wyraźnie inne i tutaj skuteczniej pocieszał ją Williams, jednak dziewczyna miała w sobie ten urok, któremu ulegała. Być może to przez to, że Viktoria zbyt rzadko miała możliwość kontaktów z innymi ludźmi i po prostu każdy był dla niej wyjątkowy i w każdym potrafiła znaleźć coś, co ją fascynowało. No, może poza Frankiem. Ten to był kutasiarzem.
- Bez ciebie ten szpital byłby obrośnięty pajęczynami jak moje życie seksualne - lekarka czuła się nieco skołowana, ale humor jej wracał. Być może jednak gadała więcej niż powinna.
- Odkąd tylko mnie zobaczył chyba miał za zadanie zjechać moją inteligencję i pewność siebie. Jeśli miałabym ocenić go z psychologicznego punktu, to ma problem z samooceną i próbuje ją podbić poprzez gnębienie słabszych od siebie. Jest też ewidentnie patologicznie zazdrosny i gdy widzi, że komuś coś się udaje i jest z tego dumny, to ma potrzebę aby to zdeptać i stłamsić. Wiesz, ja jestem inteligentna, kurewsko inteligentna - zaznaczyła mało skromnie, co wcale nie było u niej niczym nowym - Nie wiem czy wielu takich jeszcze żyje na tym padole, kto wie o medycynie tyle, co ja, ale mimo wszystko ten skurwiel śmiał mi wytykać co najmniej cztery razy, że jestem durna. Jeszcze ten tekst o prostytucji, a potem o mojej matce… - fuknęła rozgniewana i tym razem bez ceregieli wzięła trzy potężne łyki alkoholu, po którym aż zapiekło ją w śródpiersiu. Luna wiedziała, że jej matka zmarła na ebolę, gdy Viki miała sześć lat, a potem jej życie stało się małym więziennym piekłem. Nie mówiła więcej szczegółów, bo nikt nie lubi przeszłości, ale jedno było pewne; wspominka o matce, była czynnikiem zapalnym.

- Ty, inteligentna? - Harquin uniosła lewą brew na krytyczną pozycję i dorzuciła rozbrajająco - No co ty nie powiesz, jakbyś nie wspomniała to bym nie zauważyła, serio. Idzie zgapić jak się ma wyjebane… i tak oto wracamy do punktu pierwszego - puściła rudej oko - Chuj mu w kanalizę, kolejny wróbelek co sobie umyślał że z niego pterodaktyl. Znasz kurwa to powiedzenie, że co szczeka głośno raczej mocno nie kąsa. - machnęła ręką jakby nie było o czym gadać - Dobra, przyznam że coś tam o medycynie wiesz, na pewno więcej niż tamten lamus… oni w większości mają kompleksy, problemy z samooceną. Małe fiuty, ciężkie dzieciństwa i twarde zabawki. Co jeden zjeb to kurwa lepszy - pokręciła głową, sięgając po następnego papierosa - Gaś ich, o tak - rzuciła niedopałek i przydeptała go butem, rozsmarowując powoli po chodniku - Prosta matma, poziom przedszkole w porywach zerówka jak to się kiedyś mówiło. Ilu tu mamy łbów? - zatoczyła ręką koło wskazujac symbolicznie obóz jako całość - Kafel, półtora? Ilu jest lekarzy potrafiących rozchlastać frajera, wyciąć co trzeba, połatać i zaszyć? Ja pierdolę, każda pizda potrafi wziąć gnata i napierdolić kumplowi ołowiu w bebechy. Do tego nie trzeba żadnej wielkiej magii. Bierzesz klamkę i napierdalasz. Trafisz w cel w to wow, kurwa gratuluję. Potrafisz to co 90% społeczeństwa. Dziwisz się że typ ma kompleksy? Jeśli wielkości jaj byłaby zależna od fachu w łapie, to ty i ja woziłybyśmy swoje kutasy na wózkach widłowych - popatrzyła na rudą z politowaniem - Pozuje na chuj wie kogo, stroszy piórka. Ale to nie ukryje prawdy. Że jest nikim - zaśmiała się wesoło - Kolejnym mdłym, bezbarwnym frajerem z pukawką. Patrz na to w ten sposób jeśli następnym razem przyjdzie taki łach i spróbuje zepsuć ci dzień… a teksty o matce i prostytucji. Słuchaj, nadawałabyś się na dziwkę - czarna głowa pokiwała twierdząco - Sama bym cię wynajęła. No i do chuja nie przywykłaś do “Viki wpierdala plemniki”? Weź mnie nie osłabiaj - zrobiła przerwę żeby się zaciągnąć ze trzy razy bo przez gadanie papieros tlił się i znikał szybciej niż Luna akceptowała.
- Dawaj, zagramy w grę. Ty jesteś tamtym leszczem, a ja jestem sobą - podjęła nagle z pały - Pociśnij mi.

Przez większość przemowy Viktoria miała ochotę się śmiać. Nie była nawet w stanie wejść jej w słowo, bo ta nawijała jak szalona. Słowa o jakich myślała, były wypowiadane po chwili z prędkością światła, wcale nie zastanawiała się nad tym, o czym klepie, po prostu to robiła, a koło kręciło się samo. Lekarkę przestało to zaskakiwać, ale wciąż była pozytywnie zadziwiona tym, z jaką lekkością dziewczyna żongluje słowami i to tymi z rodzaju niezbyt kulturalnych. Przy niej to Viktoria miała dwa kije; jeden wchodził jej przez dupę a drugi gardło, aby wzmocnić stelaż jej sztywniactwa.
- O nie, na pewno w to nie zagram - wzbroniła się nerwowo machając rękami i odsuwając o krok - Nie przekonasz mnie, nie będę się ośmieszać - dodała aby się usprawiedliwić, ale że miała dziwne wrażenie iż to za mało, dorzuciła jeszcze poważnie - Wystarczy mi, że się przyznałam do swojej chwili słabości, to już było wystarczająco upokarzające. - zagapiła się przez chwilę na znikające w ekspresowym tempie papierosy
- Rany, weź zwolnij. Kiedy ostatnio robiłaś spirometrię? - nie potrafiła powstrzymać swojego lekarskiego zboczenia przepełnionego powagą najwyższego stopnia.

- Nosferatu nie potrzebują badań dla zwykłych śmiertelników - Harquin z gracją menela na kacu podeszła pod ścianę i wgramoliła się na murek. Klepnęła fragment koło siebie zapraszająco - Dajesz, co tak będziemy stać. Robota nie kutas, dwa tygodnie postoi. Nie baw się w emo, bo nam braknie żyletek do golenia żył. Najgorzej jest się przemóc, potem już leci. Małe kroki, te sprawy. Spróbuj, to nie boli - zachęciła rudą ruchem dłoni - Taki trening, przygotowanie do życia w społeczeństwie. Gorzej robisz sobie siarę sklejając pizdę gdy jakiś cwel ci ciśnie, a lepiej trenować na sucho. Wyrobić odruchy człowieka-skurwiela. Wtedy łatwiej - zaciągnęła się po raz ostatni i pstryknęła niedopałkiem daleko od siebie. - Zacznijmy od podstaw. Od czego się zaczęło? Co cię zblokowało? Bo czuję że masz blokadę, jebać czy ze względu na wychowanie czy narzucone reguły już tutaj. Mam też innego protipa: podobno da się mieszać z błotem bez bluzgów, niestety większość nie zakuma gdy ich obrazisz inteligentnie, więc najlepiej sprowadzić siebie do ich poziomu, a potem znokautować. Jak w ping pongu. Odbijasz piłeczkę, robisz ścinę i tyle - wzruszyła ramionami - Lekcja numer jeden: miej ich w dupie i nie pokazuj że ci na czymkolwiek zależy. Jeśli nie będą znać twoich nadziei, myśli, zdania i planów, nie będą wiedzieli jak bić żeby bolało. Najczęściej atakują rodzinę, albo płeć bo wiadomo laski to z miejsca kurwy i wory na spermę… niestety w większości przypadków mogą sobie pogadać bo ich podboje kończą się na rzuceniu tekstem suchym jak Sahara i później jechaniu na ręcznym. Jebane czajniki… czają się, nie umieją podejść i zagadać w sposób inny niż taki po którym masz ochotę wydłubać sobie uszy wiertarką udarową. Poza tym każdy chujek też miał matkę, starego albo innego opiekuna. Każdy kij ma dwa końce… ale to późniejsze lekcje. Z tej wynieś że trzeba mieć wyjebane - rozłożyła ramiona - Zaprawdę powiadam ci: miej wyjebane, a będzie ci dane! Jeśli chodzi o słabości to dupa mnie boli. Czyrak mi się zrobił na pośladzie i muszę siedzieć na jednym półdupku. Widzisz? Przyznałam się i nie wyjebało mi korków ze wstydu - dokończyła wesoło. - To jak, spróbujemy zagrać w grę?

- To może zaaplikuję ci maść ichtiolową? Smarowałaś to już, czy zamiast tego przebierasz pośladami gdy siadasz?
- poważne pytanie, na poważne wyznanie. Viktoria Williams, to był medyk z kategorii “fuckin seriously”.
- Mogę ci to też spróbować wyciąć, nie wiem jak bardzo narosło, nigdy nie mówiłaś, że masz czyraka! - kobieta wyraźnie zajęła myśli nie tym, czym Luna by chciała. W głowie lekarki jednak to wyznanie było zbyt poważne i istotne, by teraz przejmować się pierdołami w postaci “jak nie dać sobą pomiatać”. - Rany, Luna. Nienormalna jesteś! Właź na salę i pokazuj dupę, ale to już! - rozkazujący ton zgrał się z wyciągniętą ręką wskazującą wejście do szpitala. Oczy rudej otworzyły się jeszcze szerzej, kiedy to nagle coś do niej dotarło.
- Nie no, kurczę… Nie wytnę ci! Brałam leki i jeszcze popiłam alkoholem, ręka mi się omsknie i ci wytnę pół zada - przewróciła z zażenowaniem oczami na myśl o swojej niekompetencji, jaką właśnie się wykazała. Westchnęła potężnie ogromnie niezadowolona z tego, z jak nieprofesjonalnej strony w tej chwili się pokazała. Było jej to w niesmak. Poddała się w końcu i korzystając z zaproszenia, wskoczyła zgrabną i jędrną dupą na murek. Posiadała jeszcze trochę krągłości.
- Ale tak, masz rację. We wszystkim. Też uważam, że mają kompleksy i że umiejętność strzelania, nie jest talentem nadzwyczajnym. Nie mniej jednak jestem świadoma, że bez takich typów jak Boone, Williams czy nawet Romero, nie pożyłabym długo w dziczy. Kiepski ze mnie żołnierz, nie będę ukrywać. Nie mam wyjebanego w kosmos ego, jak to stwierdził Frank, znam swoje wady i zalety, po prostu - wytłumaczyła się ponownie powracając do rozmowy z Kapralem, najwyraźniej wciąż to przeżywała boleśnie. Gdyby chociaż mówił prawdę, to by to przyjęła na klatę, ale tak ją bezczelnie gnębić? Wmawiać, że jest przeciętnie rozwinięta pod względem intelektualnym? To… To było kłamstwo.
- Wiesz, wydaje mi się, że wystarczająco mu się odgryzłam, a nie umiem tak jak ty. Język by mi się zaplątał gdybym miała wypuścić taką wiązankę, a na koniec bym chyba zasłabła. Lepiej się nie pchać z butami w nie swój rewir, każdy jest w czymś dobry, to twój talent i nie mam co próbować mu dorównywać, ani go gonić, bo wiem, że nie mam szans - posłała jej spokojny i lekki uśmiech. Odetchnęła niespiesznie. Czuła się lepiej mogąc chociaż wypluć to z siebie. Poza tym po cichu liczyła na to, że Harquin da mu popalić.

- Moja dupa jakoś to przeżyje - Nosferatu zbyła sprawę wzruszeniem ramion i wyjęła nowego papierosa. Zanim go odpaliłą spojrzała na rudą - Wydupiaj do środka. Skończę to przyjdę. Chyba że kolejny cwel się nawinie to wołaj… no już, jarać mi się chce - podrzuciła zapalniczkę i złapała ją nim ta spadła na ziemię.

- Przecież już wypaliłaś co najmniej trzy! - naliczyła Williams i kręcąc głową zeskoczyła z murka. Luna jednak miała rację, że trzeba było wziąć się do roboty - Jak ci się nie będzie chciało, to nie przychodź, pogonię kogoś innego do pomocy - rzuciła na odchodnę i machnąwszy ręką wlazła do budynku.

Okazało się, że nie miała do roboty tak wiele, jak początkowo sądziła. Sala pooperacyjna była pusta, ci co jeszcze nie doszli do siebie leżeli po prostu na oddziale, będąc w wyraźnie dobrych humorach. Lekarka sprawdziła, czy wszystko jest w porządku, czy dostają leki, które im przepisała, czy przestrzegają diety oraz czy w papierach wszystko się zgadza. W niektórych brakowało parę jej podpisów i pieczątek, było też kilka rzeczy do uzupełnienia, a na niektórych kartkach, które na szczęście nie szły do archiwum, a były jedynie pomocą dla personelu, Harquin namazała kilka niewybrednych tekstów. Choć na chwilę poprawiło to Viktorii humor, mimo iż zaczynała już czuć się coraz bardziej senna i zmęczona. Była skołowana lekami, a jeszcze Luna dała jej alkohol. Williams ochlapała twarz kilkakrotnie zimną wodą i przewietrzyła łeb wystawiając go przez okno i chłonąc przyjemny wiaterek. Niewiele jej to pomogło, ale było wystarczające by sprostać kolejnemu rozkazowi, jaki jej przekazano - miała stawić się u Tannera. Niezwłocznie.


W drodze do Tannera
Josh & Viki


Joshua po spacerze z rudowłosą medyczką miał jeszcze trochę do zrobienia. Musiał się odświeżyć po wyczerpującym treningu, zmienić mundur i wyposażyć w najlżejszy ekwipunek bojowy, za który robił mu Swock oraz trzy noże. Pierwszy z nich siedział w nożowni na jego lewym przedramieniu, drugim był legendarny KaBar u pasa, a trzeci… neck knife na kostce nie był zauważalny dla nawet bardzo czujnego obserwatora. Zmierzając na spotkanie z kapitanem Tannerem nożownik zastanawiał się jakie zadanie tym razem dla niego miał oficer. Na miejscu Williams miał się spotkać ze swoim dobrym kumplem Carterem Jonesem, tropicielem, który był kolejnym szczęściarzem zasługującym na to niecodzienne wyróżnienie.

Williams maszerował całkiem szybko zrównując się w pewnym momencie z idącą w tym samym kierunku Viktorią. Nożownik zaśmiał się w myślach, że jego wcześniejsze słowa okazały się prorocze i wraz z lekarką trafią do jednego oddziału. Prawda była jednak taka, że kobieta mogła iść w jedno z tuzina miejsc, a na jego widok jedynie przyspieszy uważając, że wojownik ją szpieguje.

- Znowu się widzimy, Viki. - uśmiechnął się Josh zauważając, że rudowłosa spojrzała na mechanizm na jego ręce. Wykorzystując zaciekawione spojrzenie czekoladowych oczu z zdecydowanie zbyt szerokimi źrenicami Williams znowu spojrzał na nie z konsternacją. - Znowu te olbrzymie źrenice... Konsultowałaś to już z kimś? Wiesz co to jest? - zapytał zmartwionym głosem nie odpuszczając niedawnego tematu.

Gdy do jej uszu znów dotarł powracający temat, kobieta zgrzytnęła nerwowo zębami. Oczywiście na ogół Josh jej nie przeszkadzał, właściwie to nawet lubiła iść obok niego, bo przynajmniej miała spokój od natrętów, którzy nie zawsze byli dla niej mili, ale w tym momencie odczuwała lekką irytację. Po niedawnym spotkaniu z Luną, gdzie do alpragenu buzującego w żyłach doszedł alkohol, Vi czuła się jeszcze bardziej skołowana niż wcześniej. Podczas spotkania z żołnierzem, leki sprawiły, że była w formie, teraz jednak wyglądała jeszcze dziwniej.
- Miło cię widzieć, Josh - rzuciła z uśmiechem, zwijając usta w wąską kreskę i odwróciła spojrzenie. Potrząsnęła głową zasłaniając twarz burzą rudych włosów, które wcześniej miała w zamiarze związać, ale cieszyła się, że jednak tego nie zrobiła. Uznała to w tej chwili za dobrą maskę, jak osłona przeciwpancerna, gdzie pociskami były oczy Josha “rzucające jej spojrzenie”.
- Tak, wiem. - odpowiedziała z powagą, zupełnie takim samym tonem, jak w chwilach gdy wkraczała na tory profesjonalizmu. Czyli jednak potrafiła mu odpowiedzieć, co to jest, więc być może jednak konsultowała to z kimś. Powinno go to uspokoić i pocieszyć na jakiś czas, może da jej spokój i przestanie dopytywać. Nie denerwowała się dlatego, że chciał wiedzieć… Irytowała się, ponieważ nie wiedziała jak ominąć temat i nie wyznać prawdy. Nie lubiła się skarżyć i tak naprawdę prócz Casandre, starała się nie mówić innym, że jest gnębiona, a trzeba przyznać, że była wielokrotnie. Jako jedna z niewielu “jajogłowych”, bez wyraźnych cech wojowniczych i zdolności walecznych, była łatwym celem do kpin i ataków, a jej przemądrzały sposób bycia, jedynie podjudzał pustych mięśniaków i zakompleksionych żołnierzyków.

- Świetnie. - powiedział Joshua kiwając głową. Mężczyzna wątpił aby Viktoria zdążyła zasięgnąć czyjejkolwiek porady od ich ostatniego spotkania jednak… Mogła być świadoma jej dolegliwości już dawno temu. Nawet przed dniem ich poznania, w którym Williams dostrzegł niecodziennie reagujące oczy medyczki. - Poza tym wszystko w porządku? Nie idziesz przypadkiem do drewnobudy po nowe rozkazy od kapitana Tannera? - zapytał dwukrotnie żołnierz z zaciekawionym wyrazem twarzy.

- Idę w tamtą stronę - oznajmiła powściągliwie. Ciężko jej było powiedzieć czy Tannerowi chodzi o rozkazy czy może o coś zupełnie innego. Denerwowała się walcząc z własnymi myślami, szczególnie gdy miała wrażenie, że Josh potrafi być ciekawski względem niej. Po głowie też przebiegało jej wspomnienie o tym ich umownym długu. Oczywiście nie chciała z niego korzystać, bo to co się wydarzyło po śniadaniu było dla niej zbyt błahe i niewarte, jednak nie zmieniało to faktu, że przypominając sobie o zdarzeniu z Frankiem, czuła wewnętrzny niepokój. - A ty?

- Ja też idę w tamtą stronę
. - uśmiechnął się nożownik odpowiadając jak na niego zdawkowo. - Zastanawiałaś się nad terminem oficjalnego rozpoczęcia naszych maratonów? - zapytał bezpardonowo. - Zapowiada się, że zaczniemy później niż myślałem. Jak kapitan mnie wzywa znaczy, że będzie rozwałka, a jak będzie rozwałka będą potrzebni medycy… - żołnierz przekrzywił lekko głowę zerkając na rudowłosą. - Jak trafimy do jednego oddziału istnieje szansa, że spłacę swój dług ratując twoje jestestwo Viki. Albo pogłębie go dodając do listy kilka innych usług. Wiesz... Pranie firanek, odkurzanie szafek, zmywanie podłóg. - zaśmiał się wojownik. - Tego co ci już zaoferowałem nigdy nie wykorzystasz. Masz zbyt dobre serce. - dodał zdecydowanie poważniej.

- Serce to mięsień - rzuciła całkiem odruchowo - A ja nie mam ich rozwiniętych - zauważyła cichym tonem idąc niespiesznie dalej. Kobieta zdawała się być nieco wycofana, całkiem inna niż wcześniej i wiele jego słów zbywała milczeniem. Zazwyczaj miała więcej do powiedzenia, tym razem jednak wcale nie wyskakiwała ze swoimi mądrościami.
- Jeśli pogłębisz swój dług, wtedy dam ci całą listę nadętych kutasów. Przez miesiąc cię z karceru nie wypuszczą za znokautowanie dziesięciu procent pustych mięśniaków.

- Myślisz, że się wycofam, bo spędzę trochę czasu z Harquin?
- uśmiechnął się Joshua. - Znaczy obok jej penthousu… - zaśmiał się. - Kiedyś bywałem częstym bywalcem w karcerze, wiesz? Kilku palantów z lepszymi pagonami i plecami w armii chciało robić kotowanie mi po 6 latach w najemniczym syfie. - uśmiechnął się krzywo. - Do dzisiaj uważam, że za dojebanie takich powinno się dostawać dodatkową porcję zbożówki i decymetr suchej kiełby na stołówce, nie karcer. - Williams początkowo chciał przemilczeć zmianę nastawienia Viktorii, ale nie byłby sobą jakby nie poruszył tego tematu. - Coś cię trapi, Viki. Czuję to. Chcesz mi o czymś powiedzieć? Umiem dochować tajemnicy. Przechodziłem szkolenie z przeciwstawiania się torturom…

- Spędzenie czasu z Luną powinno być dla ciebie nagrodą, a nie karą. Albo przynajmniej neutralnym zjawiskiem, ona wbrew pozorom nie gnębi, choć może to tak wyglądać
- Viktoria wzruszyła ramionami, bo w sumie nie wiedziała po co stawała w obronie koleżanki. Być może, a wręcz na pewno, Luna wcale nie potrzebowała obrońców.
- Zdradź mi czy w karcerze jest sterylnie, bo nie chcę ugrząźć na syfie - wciąż na niego nie spojrzała, wzrok skupiając na otoczeniu. Właściwie, to na wszystkim, byle nie na Joshu.
- Czujesz… Jasne. A co ty, mutek z przerostem empatii? - dorzuciła zgryźliwie i zgrzytnęła nerwowo zębami. Dziwne, ale wciąż na niego nie spojrzała, jakby mówiła do eteru.

- Odkryto moje prawdziwe pochodzenie. - powiedział zmieniając głos na zdecydowanie niższy Williams. - Rozpoczynam procedurę autodestrukcji... - dodał po chwili wybuchając śmiechem. - Czy ja kiedykolwiek powiedziałem, że nie lubię Luny? - zapytał zdziwiony. - Ona, w przeciwieństwie do niektórych, nie odmówiła wyskoczeniu ze mną na imprezę. Ba. Nawet nie musiałem się napierdalać z jej adoratorami. - nożownik spojrzał w dal. - W karcerze nie jest aż tak sterylnie jak byś chciała, ale da się przeżyć. To powiesz mi co jest nie tak? Wbrew pozorom ta kupa mięsa… - pokazał na siebie wojownik - … ma nieco więcej empatii niż mogłoby się wydawać. Powiedzmy, że zdarzyło mi się praktykować na osobie zaszyfrowanej niczym enigma.

Lekarka milczała przez dłuższą chwilę, na próbę żartu zaś nawet nie zareagowała. Nie uśmiechnęła się, nie zaśmiała, nie rzuciła jakimś zgryźliwym tekstem, nie ironizowała, nie wymądrzała się. Była dziwnie pusta wewnętrznie i choć pewnie już dawno powinna przywyknąć do gorszych sytuacji niż ta, którą zafundował jej Frank, jakoś po prostu nie umiała. Jej poczucie własnej wartości zostało w pewien sposób zdeptane i choć wiedziała, że jest inteligentna i ten fakt jest niezaprzeczalny, przestała się wychylać. Tak było zawsze, gdy jakiś bojownik walczący z jajogłowymi ucierał jej nosa. Bo przecież to było takie ludzkie, zdeptać kogoś i pokazać mu, że jest gorszy niż mu się wydaje. Gdyby jeszcze faktycznie miała przerost ego i uważała, że jest najlepsza we wszystkim, ale… Przecież tak nie było. Znała swoje słabe i mocne strony i tego nie ukrywała, czy to takie straszne?
Kobieta zacisnęła dłonie w pięści, czując jak jej i tak krótko obcięte paznokcie wbijają się w wewnętrzną część dłoni. Za dużo myślała o tym, co się wydarzyło, choć przy wcześniejszej rozmowie z Williamsem potrafiła to zignorować, teraz po prostu nie czuła się najlepiej i wciąż przeżywała minione zdarzenie.
- Jak się tak o mnie martwisz to powiedz swojemu koledze by przestał się nade mną pastwić, kiedy nic złego mu nie zrobiłam! - przystanęła unosząc głos, który pod koniec zaczął się zmieniać na słabszy i bardziej załamany. W tym też momencie odwróciła się do Joshuy przodem i spojrzała na mężczyznę gniewnie, zupełnie jakby to miała być jego wina. Jej oczy mimowolnie zaczęły zasnuwać się mgłą, a w gardle poczuła ucisk, który dławił jej krtań.

Williams zupełnie nie tego się spodziewał i mimo iż mógł udać brak zaskoczenia to tego nie zrobił. Czuł, że w kontaktach z medyczką nie musiał wznosić fasady twardziela unoszącego brew dopiero gdy latały w powietrzu flaki członków jego oddziału. Joshua postąpił krok bliżej kobiety która z jego ruchów mogła wyczytać, że zaraz ją obejmie. Nic takiego jednak się nie stało. Nożownik był zabójcą, bywał kłamcą, ale kobiece łzy były jego słabą stroną. Joshua powstrzymał się od pocieszenia Viki przypominając sobie ich ostatnią rozmowę. Kobieta miała wtedy rację. Zbyt mocno się o nią martwił w stosunku do intensywności ich znajomości. Żołnierz zatrzymał się nagle i zacisnął pięści. Kobieta zauważyła, że na jego potężnych dłoniach pojawiły się prążki i sieć żył. Jego knykcie zrobiły się białe. Kobieta podejrzewała, że musiał je zacisnąć niczym imadło.
- O kim mówisz? Żaden mój kolega by tego nie zrobił. - słowa mężczyzny były przepełnione pewnością siebie. - Co się stało? - zapytanie padło szybko, a Viktoria wiedziała, że Josh patrzył prosto na nią.

Patrzyła na niego z ledwością, tak samo jak z trudem przełknęła ślinę. Jej zaciśnięta szczęka wyraźnie poruszała żuchwą na boki, a oddech kobiety stał się ciężki i nierównomierny. Byli oboje już niedaleko swojego celu, a mimo to przystanęli na moment zwlekając z chwilą. Viktoria nie zastanawiała się zbyt wiele, była po prostu zbyt słaba psychicznie, aby zdzierżyć takie upodlenie, jakie jej zaserwowano. Według Franka pewnie potwierdziła właśnie, że ma po prostu przerost ego, bo tak silnie to na nią zadziałało, jednakże nie był to jeden przytyk czy też cztery. To była cała rozmowa mająca na celu wykpić jej intelekt, poczucie wartości oraz pewność siebie. Udało się. Czuła się jak robal, który nie pasuje do miejsca, w którym się znalazł. Jak w gnieździe wiecznie nienażartych jastrzębi, które tylko czekając aż takie robaki jak ona wychylą łeb.
- Spytaj się Kaprala Boone’go - odpowiedziała z ledwością przebijając swój głos przez zaciskające się mięśnie przełyku, a gdy spróbowała zamrugać oczami, uroniła łzę. Pewnie też z tego powodu tak gwałtownie odwróciła głowę - Cześć - rzuciła zrywając się do biegu i uciekła w kierunku gabinetu Tannera, nie mogąc więcej znieść upokorzenia.

- Zatem Kapral Boone… - powiedział sam do siebie Joshua patrząc w kierunku strzelnicy gdzie poznał wspomnianego mężczyznę. - Miałem nie dociekać i nie pytać dlaczego. - uśmiechnął się paskudnie nożownik. - Nie będę…
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 08-09-2019, 21:02   #15
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Sępy….

Ich widok jednocześnie uspokaja, ale i przeraża jednocześnie. Uspokaja, bo zapowiada czyjąś rychłą śmierć, pokazuje przyszłą ofiarę dla kolejnego drapieżcy. Z drugiej jednak strony myśliwy sam może stać się ofiarą, a sępom, niczym władcom losu, jest wszystko jedno. Wezmą każde resztki. Świat umarł, i stał się wielkim, zastawionym padliną stołem. Raj dla sępów. Piekło dla wszystkiego innego.
Sępy były wszędzie. Te w powietrzu wyglądały majestatycznie. Ich ciemne skrzydła rzucały cienie na wypalone pustkowie poniżej, ich oczy wypatrywały przyszłego obiadu, a łyse głowy obracały się, śledząc ogromne połacie pustkowia. Ich krzyk, wysoki i przenikliwy w pewien sposób przekazywał, że świat wciąż jeszcze żyje, a jednak ich obecność zwiastowała czyjąś śmierć.

Sępy były również na ziemi, wśród piasków pustkowi, przecinanych ciemnymi nitkami autostrad. Ciemne od sadzy i spalin, podobne kolorem do ich podniebnych kolegów. Głowy w kaskach, świecące kolorami. Warkoty ich maszyn, wysokie lub niskie, również były zwiastunem kłopotów. Ręce w skórzanych rękawicach zaciskały się na przepustnicach, sylwetki, opięte w garbate kombinezony motocyklowe pochylały się nad bakami maszyn, a głowy, zasłonięte fantazyjnie pomalowanymi kaskami obracały się na wszystkie strony, wypatrując ofiary. Oczy ukryte za pleksiglasową zasłoną kasku śledziły uważnie punkt na autostradzie. Manetka gazu trącona niecierpliwie kilka razy posłała maszynie sygnał. Ta zawyła. Sępy obróciły głowy w tę samą stronę. Sępy na górze zakwiliły...
Żer był blisko.

Autostrada…

Czarne nitki asfaltu wciąż wiły się miedzy wzgórzami i dolinami wypalonej wojną ziemi. W drogi nikt nie walił z atomówek. Jednak droga, której nie remontowano przez kilkadziesiąt lat również się zmieniła. Asfalt stał się nierówny, wyginając się w niektórych miejscach od gorąca. Nieostrożny kierowca mógł z łatwością stracić przyczepność na jakby naturalnie ukształtowanej hoppie. Barierki przerdzewiały i nie zapewniały już niemal żadnej ochrony, i czasem miało się wrażenie, że zwykły buggy przebije ochronę, projektowaną by zatrzymać ciężarówkę. Miejscami, a zwłaszcza tam, gdzie na szosie porzucono jakiś pojazd, asfalt lubił pękać. Temperatura i ciężar pojazdu robiły swoje, a brzydkie załamania i pęknięcia dochodziły czasem na całą długość jezdni. Niejeden mógł z łatwością zerwać zawieszenie, lub przeciąć oponę. Chyba, że zwolnił co było równie niebezpieczne. W pobliżu wraków mógł kręcić się jakiś drapieżnik. Albo sęp.
Roślinność zadziwiała. Tam, gdzie dała radę się przebić, to robiła to. W zacienionych przed południem zakamarkach, po oświetlone rzęsiście popołudniu połaciach jezdni kiełkowała sucha, ostra trawa. Tam też było groźnie. Kępy trawy wybijały niewidoczne grudki ziemi nieco wyżej niż poziom asfaltu, który w tym miejscu pękał, tworząc naturalny próg zwalniający każdego, może poza najcięższymi pojazdami.
Autostradę ozdabiały również wraki, rdzewiejące na poboczach, zakrętach, pod wiaduktami. Nawinięte na równie zardzewiałe barierki, wypalone, czasem rozkawałkowane. Śmiertelnie groźne pułapki, zostawione przez drapieżników i sępów autostrady. Czasami czaili się zza ich rdzewiejących korpusów. Czasem w ruch szły kolczatki, stalowe linki, rozsypane na asfalcie gwoździe, a czasem wystarczył po prostu celnie rzucony kamień lub koktajl Mołotowa.

Polowanie...

Wpierw jednak zaczyna się wypatrywanie ofiary. Rozgrzane powietrze faluje nad gorącym asfaltem, sprawiając wrażenie, że przyszła ofiara to duch lub zjawa. Potem jednak z falującego powietrza, niczym chude, czarne cienie wyłania się przeciwnik. Czasem jest to grupa motocyklistów, schylonych na swoich maszynach. Wtedy łup jest lichy, a przeciwnik może okazać się niebezpieczny. Sęp lub drapieżnik raczej nie zaczepia innych sępów lub drapieżników, chyba, że jest bardzo głodny. Czasem jednak, autostrada wypluje tłuste pickupy, wozy kempingowe, przerabiane autobusy, czy ciężarówki. Konwój. Żer.
Potem jednak, dowódca sępów musi starannie zaplanować, kiedy żerować, a kiedy czekać. Sekundy zamieniają się w minuty, minuty w godziny. Długie godziny w upale, smrodzie spalin i palonej gumy.
Patrząc z daleka można odnieść wrażenie, że walka na autostradzie to seria chaotycznych starć, w których każda banda padlinożerców próbuje się pożywić na dobytku podróżnych. Nic bardziej mylnego. Każda grupa atakuje dokładnie wtedy, kiedy czuje chwilę słabości swojej ofiary. Czasem atakują dwie grupy. Czasem jedna. A czasem za szczególnie silnym konwojem podążają niczym zwiastuny śmierci całe watahy ścierwojadów, wyjąc motorami maszyn.

Pościg za ofiarą jest dla każdego łowcy czymś wspaniałym. Konie mechaniczne pod siodełkiem wyrywają się na wolność z każdym obrotem przepustnicy. Szosa wydłuża się i zwęża, w miarę jak strzałka prędkościomierza mknie po zegarze. Staje się szarą nicią życia, której trzeba się kurczowo trzymać. Nic innego się nie liczy. Prędkościomierz zaś, odmierza wyrok. Sto sześćdziesiąt, sto osiemdziesiąt, dwieście, dwieście trzydzieści. Przy tej prędkości nie sposób już zdjąć rąk z kierownicy. Pęd powietrza jest tak duży, że pozostaje przytulić się do dyszącej maszyny, niczym do pięknej kobiety. I modlić się. Przy dwustu pięćdziesięciu każdy źle pokonany zakręt może oznaczać śmierć, kiedy przegrzane opony zerwą przyczepność i wyślą sępa daleko poza barierkę. Każde drżenie dłoni na kierownicy, każde nieostrożne szarpnięcie manetką przepustnicy wyrzuci maszynę z tej szarej nitki życia.

Cztery sępy w czerwonych kaskach mknęły właśnie szeroką niczym rzeka szosą międzystanową numer siedemdziesiąt. Sępy zwietrzyły ofiarę i zamierzały zaryzykować. Samotny motocyklista, gnający na złamanie karku na zachód, w stronę Saint Louis. Łatwy łup, choć był już niedaleko skrzyżowania z drogą pięćdziesiąt jeden, nieopodal Vandalii i sępy musiały się spieszyć, by ofiara nie uciekła. Rozbudowany ślimak był idealną okazją aby zastawić pułapkę ale też dawał możliwość umknięcia ofierze w dowolnym kierunku. To było duże rozwidlenie, ważniejsze przed wojną. Sępy niezwłocznie ruszyły do przodu, wyjąc silnikami, pokazując żer rękami, i pochylając się na siodełkach. Na czoło wysunął się ich dowódca, dosiadający potężnej GSX 1300R.
[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/9/8/15099760_Hayabusa.jpg[/MEDIA]

Silnik wył niczym sokowirówka, jak czasem pieszczotliwie nazywano ten typ motocykli. Ten ogolony był z większości plastikowych osłon i spoilerów, odsłaniając potężny, wysokoobrotowy silnik. “Haya” spokojnie osiągała prędkość ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a jej właściciel robił właśnie użytek z potężnego silnika. Kolejny sęp, zgarbiony był nad bakiem znacznie mniejszej maszyny, wyglądającym przy poprzedniku niczym komar przy wielkim bąku. Kawasaki zzr600, w motocyklowym slangu noszący wdzięczne imię “Zygzak” miał znacznie mniejszy silnik, przez co nie był w stanie dogonić swojego szefa, jedynie trzymając się jego tylnego koła.
Sam jeździec był szczuplutki, o bardzo zgrabnej sylwetce i dopasowanym do niej kombi. Niewątpliwie dosiadającą tej niewielkiej, acz szybkiej maszyny była kobieta.

[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/9/8/15099766_Kawasaki.jpg[/MEDIA]

Kolejny motocykl huczał nawet głębiej niż motocykl lidera. Masywny, ciężki Suzuki Bandit, zwany czasem “B12” pruł powietrze, zrównując się niemal z Zygzakiem. Kierowca nie był specjalnie wprawny, a być może przeszkadzała mu jego ogromna postura. Ogromny człowiek musiał mieć ogromny motocykl, jak mawiali specjaliści.
[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/9/8/15099788_SuzukiBandit.jpg[/MEDIA]

Ostatni motocykl niespecjalnie się wyróżniał Honda CBR Fireblade, zwana Blady Franek uchodziła za pewien standard na szosie, co potwierdzał również nijaki wygląd motocykla i jego właściciela. Pozory jednak mogły mylić. Sępy bywały zarówno sędziwe, utalentowane, jak i pomysłowe i nigdy nie można było mieć pewności, co też pod plastikiem ma ten konkretny Franiu.

[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/9/8/15099798_HondaCBR.jpg[/MEDIA]


Cała czwórka zbliżała się jednak niebezpiecznie do swojej ofiary, skulonej na niemal nieznanym motocyklu, którego dźwięk silnika przypominał raczej odrzutowiec. Sępy wiedziały, że ich ofiara dosiada Emteteka, maszyny do której zamontowano potężny silnik od helikoptera. Dosiadający go jeździec, miał dokładnie taki sam kask i pozostałe sępy. To jednak nie było przyjacielskie spotkanie braci sępów. Był ściganym renegatem i ten motocykl i te kombi, zgarbione nad bakiem Emteteka zabrały już wiele piór ich kamratów. Sępy doskonale to wiedziały. Przyjechały go pochwycić i wykonać dawno wydany wyrok. Emtetek miał potężny silnik i był szybki. Za szybki dla ich motocykle, ale prędkość nie była wszystkim na autostradzie.
[MEDIA]http://zmniejszacz.pl/zdjecie/2019/9/8/15099823_Superbike.jpg[/MEDIA]

Dowódca sępów wiedział, że ciasne sploty poplątanej w tym miejscu autostrady nie pozwolą Emtetekowi na osiągnięcie maksymalnej prędkości. Ręce zacisnęły się spazmatycznie na przepustnicach, maszyny pochylały się na wirażach, raz w jedną, raz w drugą stronę. Ledwie widoczne na asfalcie poziome znaki, wytarte przez czas i opony odbijały się w owiewkach motocykli i na pleksi kasków motocyklistów. Słońce prażyło niemiłosiernie, dokładając coś od siebie. Maszyny wyły, spaliny kręciły się w powietrzu, kamienie umykały z pod opon. Minuty skracały się w sekundy dzielące czwórkę sępów od swojego żeru….

Emtetek wyrwał do przodu, gwiżdżąc silnikiem i wpadając w ciasny skręt zjazdu z autostrady, cudem jedynie unikając rozbitego wraku Chevroleta Impali, dogorywającego na barierce. Motocykl niemal zahaczył o barierkę, ale wystrzelił prosto z wyjazdu. Przednie koło motocykla wyrwało w powietrze, i przez chwilę wydawać się by mogło, że jeździec spadnie z siodełka, kończąc w ten sposób zasadzkę i pościg. Przednie koło spadło jednak na asfalt, ku rozczarowaniu sępów i cała piątka rozpoczęła wariacki wyścig po najeżonej pułapkami autostradzie.

Pierwszy wiraż. Wraki stojących ciężarówek, z ledwie widocznymi logami firm spedycyjnych blokowały drogę, jednak motocykliści byli doświadczeni. Przemknęli między karoseriami, o centymetry mijając ostre jak brzytwy, poszarpane fragmenty karoserii, ścinając wiraż między jednym wrakiem a barierką. Sekundy płynęły, odmierzane rosnącymi wskaźnikami prędkościomierzy.
Kolejne wiraże, nieco ostrzejsze. Jeźdźcy pochylili się w siodełkach, balansując maszynami na granicy poślizgu. Blady Franek nacznie zbliżył się do pozostałych. Maszyna była bardzo dobrze zbalansowana na takie zabawy wirażami i w tej chwili był o kilka długości motocykla od swojej ofiary. Kolejna prosta, i Emtetek znów zaczął uciekać. Potężny Rolls Royce 250 turboshaft oferował jeźdźcowi ponad trzysta koni mechanicznych, mogących rozpędzić motocykl do niemal pół macha. Przez chwilę wydawało się, że sępy odpuszczą swojej ofierze, która gwałtownie powiększała przewagę dystansu, ale dowódca sępów miał jeszcze jednego asa w rękawie. A dokładniej w czerwonym przycisku na manetce gazu.

NAS działający na silnik niczym adrenalina. Narkotyk dla maszyny. Haya ruszyła, grzmiąc silnikiem, wywalając wydechem fioletowe ogniki. Sześć długości motocykla, cztery, dwie. Sęp wyciągnął pistolet z kabury przypiętej do uda. Jedna. Wycelował. I zniknął w kłębie krwii, zatrzymany na zardzewiałym ramieniu dźwigu, którego wrak zalegał od jakiegoś czasu na poboczu. Motocykl leciał jeszcze przez chwilę po asfalcie siłą rozpędu, następnie zerwał przyczepność, zatańczył i stanął dęba, koziołkując po asfalcie, sypiąc plastikiem i metalem, aby po chwili przelecieć przez barierkę kolejnego wirażu. Leciał tak, zraniony kilka sekund, aby roztrzaskać się kilkanaście metrów poniżej wiaduktu, z głośnym chrzęstem.

B12, również odpalił NAS. Ciężki motocykl z ledwością ominął wrak dźwigu, a jeździec widząc śmierć swojego szefa przez chwilę patrzył na koziołkujący wrak jego maszyny. Owiewka B12 zebrała całą mgiełkę, barwiąc makabrycznie maszynę wielkoluda.
Wizg i stukot. Potem kolejny. Potem uderzenie owiewkę, oblepioną krwią z “Hayi”. Kolejne pociski rozrywały się po asfalcie, bloku silnika, przednim widelcu, szarpnęły nawet ramię wielkoluda. Emtetek się bronił, opróżniając magazynek peemu, trzymanego pod pachą. B12, ostrzelany, oślepiony na moment i być może przestraszony, szarpnął odruchowo ręką.
Maszyna wyjąc silnikiem uderzyła prosto w barierkę na wirażu, podążając dokładnie w ślad za maszyną szefa. Wielkolud, wyrwany z siodełka leciał znacznie dalej, aby zatrzymać się kilkadziesiąt metrów dalej na betonowym słupie sąsiedniego wiaduktu, zostawiając na słupie czerwoną smugę.

Pościg trwał jednak dalej. Zygzak i Blady Franek nie odpuszczały, zręcznie mijając wrak dźwigu, zamierzając dopaść Emteteka i odegrać się za śmierć towarzyszy. Silniki wyły, kiedy maszyny pokonywały ciasny skręt, wpadając na szczyt wiaduktu, przelatując obok pomalowanych na zielono, betonowych słupków. Nikt nie zwrócił na nie specjalnej uwagi. Liczyła się tylko ofiara, a dla ofiary, szeroki pas jezdni, będącej przepustką do wolności.
Kolejne mijane słupki.

“Co jest kurwa….”
Emtetek nieco zwolnił, odchylając się znad siodełka, i obracając głową w obie strony. Za późno.

Pierwsza seria z półcalówki uderzyła w Zygzaka, który bezpośrednio trafiony wpierw zawył, potem zaklekotał. Jego jeździec przez chwilę kręcił głową, próbując zrozumieć, co się stało, następnie przekręcił przepustnicę, próbując wyrwać się z zasadzki do przodu. Błąd.
Wpierw strzał z korby, niemal niedosłyszalny dla innych, ale niewątpliwie dla jeźdźca. NAS zrobił resztę i Zygzak, zamieniony w kulę ognia przeleciał przez barierkę.

Kolejne serie cięły asfalt, rykoszetowały od zardzewiałych barierek, uderzały w motocykle. Jeździec Bladego Franka stracił dosłownie głowę. Półcalówka zdjęła mu głowę z ramion, wraz z kaskiem, a motocykl, ujeżdżany przez trupa po prostu toczył się jeszcze, wytracając prędkość aby podążyć za Zygzakiem, sypiąc częściami i rzucając ciałem jeźdźca niczym szmacianą lalką.

Emtetek wyrwał do przodu, kombinując tak, jak Zygzak. To była jedyna opcja.

“Dwaj...no dawaj….”

Wskazówka prędkościomierza ścigała się z kolejnymi seriami półcalówki. Sto pięćdziesiąt. Wizg. Sto osiemdziesiąt. Wizg. Sto dziewięćdziesiąt…

Wstrząs. Szarpnięcie. Bezwład. Wiedział, że przegrał. Ręce puściły kierownicę zdychającego motocykla, który zerwał przyczepność i zaczął koziołkować dziko po autostradzie. Bezwład. Leciał do przodu, i przez mikrosekundę mógł podziwiać swoją maszynę, jak staje dęba na przednim kole aby rozsypać się po autostradzie.
Wstrząs i ból. Koniec. Jeszcze nie, bo znów widział asfalt, niebo, znów asfalt, i znów niebo. Kolejny wstrząs, i ból. Pociemniało w oczach. Rachunek sumienia, kiedy życie przeleciało mu przed oczami. Cholernie krótki rachunek. Koniec.
Znów wstrząs, i znów ból, potem kolejny, kolejny znów fikołek, aż zadzwoniły zęby. Smak krwi i zapach farby i spalin. Oba metaliczne. Wstrętne. Jakby przeżuwał rurę wydechową.
Po chwili widzenie powróciło, a wstrząsy ustały. Gorąco, ale jednocześnie czuł mrowienie w palcach. Źle. Zdychał na autostradzie. Sępy wisiały nad nim, zataczając kręgi. Coraz niżej i niżej…

Miał szczęście. Kimkolwiek byli, zlitowali się. Pozbierali do kupy. Obudził się już w punkcie medycznym, otoczony sanitariuszami i sanitariuszkami. Zielone mundury i białe kitle. Armia. Kłuli, cięli, składali do kupy. Kilka miesięcy bólu było lepsze niż godziny agonii, na gorącym asfalcie.
Potem była paka, i godziny przesłuchań. Nikt nie ufał takim jak on sępom. Długie miesiące w dusznej, ciasnej celi, i długie godziny w pokoju, z zapoconymi oficerami próbującymi poskładać do kupy jego CV. Albo odesłać go na szafot. Jednak w armii, nic się nie marnuje. Człowiek musi zarobić na swoje utrzymanie, zapłacić za leczenie, być użyteczny. Sklecać połamane złomy i wozić zaopatrzenie. Armia zbierała z autostrad nie tylko sprzęt, ale również ludzi.

Jak sępy.


Wszędzie sępy….
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 08-09-2019 o 21:09.
Asmodian jest offline  
Stary 08-09-2019, 22:23   #16
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Potężny czarnoskóry mężczyzna na oko zbliżał się do czterdziestki i krótkie kręcone włosy przyprószyła już siwizna, siedział przy stoliku na zewnątrz budynku koszarowego i powoli rozkładał swoją poskładaną z różnych części hybrydę AR15/M16, broń w zasadzie była czysta bo jak to w wojsku w bazie czyścili ją regularnie. Ale ponieważ było to trochę klasyczne malowanie trawy na zielono więc przy z góry zadanym czasie broń miała na koniec zadanego czasu być złożona i wyglądać ładnie. Interesował go jednak stan elementów które ulegają zużyciu.
Odpiął granatnik i położył na stole. Następnie wyciągnął tylną szpilkę otwierając obie połówki pociągnął za rękojeść napinania i wyciągnął zespół zamka który ostrożnie postawił na sztorc tak żeby suwadło było na górze a całość stała na tłoku następnie położył karabin obok i wyciągnął książkę. Po unitarce nauczył się doceniać każdą chwile kiedy mógł poczytać, w procesie “formowania” żołnierzy w bazie szkoleniowej posiadanie jakiejkolwiek literatury było zakazane, z tego co wiedział było tak w Armii od zawsze, nie chodziło o budowanie drużyny bo większość po szkoleniu i tak była rozdzielana i rozsyłana do istniejących jednostek. Czas wbrew pozorom też nie był problemem bo zawsze znalazła się chwila w ciężarówce w drodze na poligon. Ot po prostu przepis którego sens, o ile był zaginął w pomroce dziejów. Otworzył zip baga w której trzymał ostatnio znalezioną książkę, brakowało okładki ale strony były kompletne. Spokojnie zagłębił się w lekturze czekając na wyniki prostego testu.

Nie minęło wiele czasu, nim spokój lektury został przerwany przez natręta. Najpierw pojawił się zapach - ostry, drapiący w nosie swąd spalenizny.

Męzczyzna podniósł głowę marszcząc czoło, pociągnął nosem obracając głowę żeby ustalić źródło.

Zapaszek dobiegał gdzieś z lewej strony, zza załomu muru i wydawał się z każdą sekundą przybierać na sile, aż nagle zza rogu wyłoniła się szeregowa w rozpiętym nieregulaminowo mundurze; poczochrana i ze skręconym byle jak cygarem-samoróbką który to był źródłem swądu palonych chwastów i siana. Widok nowego żyjątka w najbliższej strefie dziewczyna powitała zmrużeniem czarnych oczu.
- Co się lampisz, zgubiłeś coś? - burknęła między wdechem a wydechem, otaczając się siwą chmurą dymu.
-Nie, ale tak z ciekawości.. trzymanie w zębach kawałka liny holowniczej dodaje powagi? Bo palić się ewidentnie nie chce…
- Ty tam do mnie mamroczesz? - szeregowa przystanęła, korzystając z okazji że facet siedzi, a ona stoi, więc dała radę posłać mu spojrzenie z góry, takie z gatunku które teoretycznie wgniatać miały oponenta w piach areny… gdyby ich autor nie miał niecałe 170cm.
-Darujmy sobie tę twardą gadkę, jak masz czas to siadaj. Kojarzę cię z widzenia ale nie kojarzę z nazwiska - Co prawda oboje mieli nazwiska na mundurach, i choć bluza Marcusa leżała przewieszona przez oparcie to widoczne było nazwisko (choć do góry nogami) jak i pagon ze stopniem podoficerskim

Czarnowłosa szeregowa popatrzyła na patkę kapsla i jakoś na książkę.
- Od kiedy kapsle mogą czytać? - spytała, nagle więcej uwagi poświęcając książce niż jej właścicielowi - Skoro umiesz składać literki to wiesz już jak mam na nazwisko. A przypadkiem książki nie łamią tego waszego zjebanego regulaminu?

-Podoficer zawsze musi umieć czytać, zresztą nie ukrywajmy to non-Comach się opiera cały ten bajzel. Zazwyczaj wolę nie ryzykować że będę kaleczyć wymowę, zresztą nie ma pełnego imienia szeregowa L. Harquin. Może darujmy sobie to całe odgrywanie twardzieli, jesteśmy w Armii, więc każdy z nas przeszedł szkolenie i zaprawę fizyczną więc nie bardzo musimy udowadniać że nie jesteśmy tu z przypadku. Nie jestem twoim wrogiem. Kawy?

- Pierwsze słyszę że podoficerka musi umieć cokolwiek ponad napierdalaniem na siłce, a czytania wystarczy tyle, aby odróżnić nalepki na odżywkach od trutki na szczury… więc książka jest zastanawiająca. I kawa… jaja se robisz, nie? - popatrzyła na kaprala tak podejrzliwie jak się tylko dało - Jasne, masz to daj. Ale grać w zbijaka nie będziemy, sobie odpuść. - dodała, kucając obok i opierając plecy o ścianę.

-Mam tylko żołędziową, bo prawdziwa się pojawia w kantynie od święta. - Podał dziewczynie do powąchania menażkę wypełnioną ciepłym brązowym płynem - miała całkiem przyjemny zapach, obok postawił czysty kubek - jeszcze nie piłem, dopiero się zaparza

Menażka trafiła pod zmarszczony nos, szeregowa zaciągnęła się pierwszy raz nieufnie, drugi już z zastanowieniem, a przy trzecim przestała się krzywić.
- Luna - powiedziała cicho, przelewając część naparu do kubka - A ty? Mam zgadywać jedno z pięciu pierdylionów imion na “m”? Dzień dziecka dziś, dobroci dla zwierząt czy ci czegoś dosypali do żarcia na śniadaniu? Tak się z plebsem spoufalać, jaśnie kurwa panie kapralu - uśmiechnęła się krzywo - I co to za książka?

-Marcus - Głos afroamerykanina był niski raczej przyjemny- warto być miłym dla wszystkich dookoła, wszyscy nosimy w plecakach buławę marszałka ale nigdy nie wiesz czy komuś nie uda się jej wyciągnąć przed tobą. Zresztą w armii ważny jest oddział - Marcus roześmiał się lekko - słyszałaś kiedyś koncert zespołu solistów? Gdzie każdy chce grać pierwsze skrzypce?

- Rozumiem… tak. Czaję już - dziewczyna siorbnęła - Dobry glina, zły glina. Słabość do szczeniaków, kotków, smutnych sierot. Niezła gadka, taka motywująca. Że niby wszyscy jesteśmy tacy sami, nie gorsi ani nie lepsi. Że powinniśmy się wspierać, dbać o wspólne potrzeby, ufać, szanować… ja pierdolę Dziadku - popatrzyła na Murzyna z uznaniem - Odrobiłeś lekcje z bycia dowódcą, brawo. Uczą was tego na odprawach? Bo coś w chuj rzadko idzie doświadczyć tej wspólnoty. Co ja się dziwię - prychnęła w kubek, odwracając wzrok na plac - Przecież typ czytający książkę w tym pierdololo nie może być normalny.

Marcus beznamiętnie popatrzył na stojący na blacie zespół zamkowy, wyglądało na to że nie zmienił w żaden widoczny sposób długości.
-No cóż, ciekawsze to niż wyciskanie pompek. Ale szybko się przyzwyczaisz, cała wojna to jedno wielkie “pośpiesz się i czekaj” Nuda jest nieodłącznym elementem wojny. A wojna, wojna nigdy się nie zmienia…

- Można jeszcze wyciskać na klatę, albo ogłosić dzień nóg… a potem iść razem z innymi kolegami pod prysznice. Podziwiać obwód bica, rzeźbę brzucha. Wiadomix że plecy ciężko się myje samemu, a jeszcze i mydło się przypadkiem upuści. Śmiechom nie było końca - czarnowłosa wydmuchnęła dym i popiła naparem. Niezłym, mimo że bez kofeiny, ale darmowym - Nie jesteś lubiany, co? Dlatego zaczepiasz szeregusów. Szukasz kolegów.

-To nie ja odezwałem się pierwszy - Marcus parsknał smiechem - Po prostu zacząłem wąchać bo myslałem że pożar wybuchł na śmietnisku. Zresztą darujmy sobie te cliche z obozu dla rekrutów, NCO mają w życiu inna role niż wieczne darcie ryjów na niższych stopniem o to że buty się nie dość świecą. No ale jaka jest twoja historia? Od dziecka marzyłas o maszerowaniu wszerz i wzdłuż placu apelowego?

- Miałam ciężkie dzieciństwo, kanciaste zabawki i wychowały mnie Ruiny… a w ogóle to chciałam trafić na Front, ale wylądowałam tutaj. Marzę o pokonaniu Molocha, pokoju na świecie i darmowej tabletce ołowiu w łeb dla każdego zjeba. Nudy - rzuciła kapslowi spojrzenie bez emocji, siorbiąc głośno napar - A co z tobą, sprzedali cię za dwa sznurki koralików i puszkę mięsnej konserwy czy złapali w siatke?
-Nie, obowiązek wzywał, zaciągnąłem się, bo myślałem że da się odbudować świat który pamiętam z dzieciństwa.

Marcus pociągnął łyk kawy z menażki
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 08-09-2019, 22:47   #17
 
Trollka's Avatar
 
Reputacja: 1 Trollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputację
Trochę retro, trochę teraz. Dzięki Nami i dzięki Lechu :)


4 lata wcześniej; Manhattan, Nowy Jork
Anderson & Williams
Wieczór od samego początku zapowiadał się na wybitnie ponury. Wyjmując z listy paskudnie mroźną pogodę, z lodowatym wiatrem wbijającym drobiny szarego śniegu prosto w twarz i pod ubranie, wciąż pozostawało wiele punktów do narzekania. Koniec listopada nie rozpieszczał nikogo w Nowym Jorku, zaczynając od zamieszkujących Manhattan elit, aż po przymierających głodem biedaków, okupujących slumsy na pograniczu strefy uznawanej za zdolną do życia bez ciągłej obawy o swój los, albo los najbliższych.

Jadąc poprzez zawiane szarym pyłem ulice Casandre milczała, obserwując bez przekonania mijane kwartały, ulice i twarze. Tony sypiących się betonowych ruin, aż wreszcie samochód zatrzymał się w strefie świateł. Tutaj próżno było szukać wygłodniałych, sinych od mrozu twarzy wyglądających z kątów. Zamiast tego w blasku latarni i witryn sklepowych przechadzali się eleganccy ludzie, spiesząc aby załatwić swoje sprawy przed zapadnięciem godziny policyjnej.

Oni też się spieszyli, chociaż w wersji zmotoryzowanej. Kątem oka panna Anderson obserwowała jak jej partner sili się na spokój, nie dziwiła się. Sama najchętniej wyjęłaby glocka i rozpoczęła zabawę w strzelnicę, lecz co począć? Miała za sobą ciężki tydzień, kolejny nie zapowiadał się na lepszy… na pewno nie w Drugim Departamencie Policji Nowego Jorku. Miejscu, gdzie dopiero szło się przekonać co znaczy ludzie skurwysyństwo i ile jest się w stanie poświęcić aby uniknąć pokoju przesłuchań z miłym, smutnym panem przywiązującym do krzesła i zadającym pytania zanim w ruch szły bardziej bezpośrednie środki wydobywania zeznań. Ktoś mądry rzekł kiedyś podobno, żeby dać mu człowieka, a on znajdzie na niego paragraf. Minął chyba wiek, a słowa te wciąż pozostawały aktualne do bólu.

Szarość za oknem wzmagała melancholijny nastrój, tak samo jak coraz mocniej ssący z głodu żołądek. Ruda szlachcianka poprawiła kołnierz z lisiego futra, wciąż sumiennie trzymając gębę na kłódkę. Pewnie psuła im obojgu wieczór, lecz skoro jeszcze nie dotarli do ich restauracji to się nie liczyło.

Rozpogodziła się dopiero na widok znajomego wnętrza, oświetlonego przytłumionym blaskiem starych, olejnych lamp. Stoliki jak zwykle nakryto białymi obrusami, a między nimi snuły się eteryczne sylwetki obsługi. Co prawda brakowała tego specyficznego wystroju znamionującego lokale z najwyższej półki, jednak “ich lokal” miał swój specyficzny, lekko domowy i mniej napuszony styl, za który oboje z Joshem tak go lubili.

- Dobry wieczór państwu, to co zwykle? - usłyszeli za plecami ledwo ściągnęli płaszcze i otrzepali je z nadmiaru szybko topniejącego śniegu. Stał za nimi profesjonalnie uśmiechnięty kelner, znali go z widzenia.

Szybko poprowadził ich do stolika pod wielkim oknem, będącym praktycznie przeszkloną ścianą. Dostali kartę win, mimo że nie prosili, a cień w eleganckiej marynarce i białej koszuli stanął w rozsądnej odległości czekając na zamówienie.

- Dziś ty wybierasz -
Casandre odezwała się pierwszy raz od dobrej godziny, posyłając Joshowi blady uśmiech znad rozłożonej na stole karty win. Odruchowo poprawiła spięte w kok włosy, zawijając niesforny miedziany kosmyk za ucho.

- Ślicznie dzisiaj wyglądasz skarbie. - powiedział mężczyzna otwierając menu, po czym położył jej dłoń na jej dłoni delikatnie ją gładząc. - Miałaś ciężki dzień w pracy… - bardziej stwierdził po czym uśmiechnął się ciepło. Nienawidził rozmawiać na ich spotkaniach o pracy, ale nie lubił na siłę pomijać tego tematu kiedy widocznie coś trapiło kobietę. Wiedziała, że zrobiłby wszystko aby tego wieczoru zapomniała o Pierwszym, Drugim, Trzecim Departamencie, Collinsie i całej siatce lokalnej i dalszej przestępczości, której rozbiciem się zajmowała. Joshua siedział tak chwilę po czym przywołał kelnera skinieniem głowy. - Poproszę butelkę Chandon Imperial. - wymienił nazwę czerwonego, półwytrawnego wina, które było jednym z jej ulubionych i którego nie mieli możliwości pić w ostatnim czasie.

Kiedy kelner spisał zamówienie przeprosił parę na chwilę. Zanim wrócił z zamówionym winem dobrze zbudowany najemnik spojrzał na swoją partnerkę z typowym dla niego uśmiechem. Tego wieczoru był elegancki jak zwykle. Czarne spodnie na kant, biała koszula, ciemny krawat i marynarka pasująca wzorem do spodni. Wszystko musiało być robione na zamówienie, bo żaden standardowy rozmiar nie był dla niego. Jego wąska jak na faceta talia i bardzo szerokie plecy w połączeniu z rozbudowanymi ramionami gwarantowały brak dopasowania do jakiegokolwiek rozmiaru. Podobnie było ze spodniami. Zawsze przed kolacją z Casandre pedantycznie podchodził do sprawy zarostu. Zapach jakiego używał nie był przesadnie intensywny, ale męski i wyczuwalny. Tego wieczoru był lekko poddenerwowany, bo z jednej strony chciał aby było jak zwykle, a z drugiej wyjątkowo i niepowtarzalnie. Aura pogodowa, jego własne problemy natury zawodowej nie ułatwiały mu sprawy, ale należał do upartych i niezłomnych mężczyzn. W zasadzie tę drugą umiejętność mocno rozwinął przez ostatnie kilka miesięcy. Tego wieczoru ona była dla niego najważniejsza. Nawet nie brał pod uwagę, że coś mogło pójść nie tak. Taki po prostu był. Zawodowo zimny i dokładny, a prywatnie wrażliwy i chwilami pełen rozterek.

Siedząca po drugiej stronie stolika kobieta uśmiechnęła się trochę żywiej, mrużąc przy tym prawe oko. Rzadko pozwalała sobie na okazywanie emocji innych niż obojętność potrzebna w pracy albo w kontaktach z rodziną, ale przy Williamsie jakoś udawało się jej na bok odłożyć konwenanse. Odetchnęła spokojniej, ściskając jego dłoń i rzuciła standardowym tekstem, mającym mało wspólnego z prawdą, ale jego celem było uspokojenie drugiej strony.
- Przeżyję, jak zawsze - mruknęła cicho, patrząc gdzieś za okno, gdzie pochylone figurki ludzi przedzierały się przez coraz silniejszą zamieć. Oni zaś siedzieli na wygodnych krzesłach, w cieple i atmosferze dającej się nazwać odprężającą… gdyby nie natłok myśli ciągle przebijający się przez głowę jak wiertarka udarowa drążyła najtwardszy beton.
- Nie musisz się przejmować - dodała, siadając wygodniej i zakładając nogę na nogę. Normalnie unikała podobnej pozy, kojarzonej niepochlebnie w miejscu z którego pochodziła. Szczęście kulawego, że Federacja i Rodzina zostały daleko na zachodzie. Ciemnoczerwonej sukienki do połowy uda i na cienkich ramiączkach też by nie pochwalono w domu, zwłaszcza że odsłania praktycznie całe plecy.

Joshua dał się jej poznać jako gość, który nie dyskutował z nią na tematy, których unikała. Mogła prowadzić z nim swobodną rozmowę czasem pomijając trapiące ją szczegóły. Wiedziała jednak, że Williams od dawna nie był dla niej twardzielem, który w wieczór ich poznania wchodził do obskurnej jaskini, gdzieś w górach skalistych. On chciał się przejmować jej problemami i robić z nią wspólnie więcej niż tylko żyć. Skoro tego chciał to dlaczego nadal był pierdolonym najemnikiem? Przynajmniej raz w tygodniu spoglądał śmierci w puste, bezdenne oczy mając gdzieś z tyłu głowy świadomość, że pewnego dnia nie uda mu się wyjść z akcji z życiem. W QRS brali wiele zajebiście skomplikowanych zleceń i każde z nich wiązało się z ryzykiem. Czemu mężczyzna chciał z nią być do końca równocześnie narażając się na kalectwo czy śmierć? Właściwie ta druga byłaby do zniesienia. Gorzej jakby został kaleką. Mając mętlik w głowie facet nie powinien decydować się na zaręczyny, ale… Od tych pięciu krwawych lat nie był tak pewien jak tego wieczoru, że byłby w stanie to rzucić. Odejść z oddziału, zająć się czymś spokojniejszym i dać jej życie na jakie zasługiwała. Nie “jakieś” życie, egzystencję usypaną nowymi pozycjami do odhaczenia na liście wrażeń. Chciał jej dać coś trwałego i niepowtarzalnego, ale sam jeszcze nie wiedział do końca jak to powinno wyglądać. I czy jego piękne życie dla szlachetnie urodzonej, rudej piękności nie będzie jak samochodzik z dykty dla kierowcy bolidu przedwojennej formuły jeden.

Kiedy kelner wrócił z zamówionym winem odbyła się krótka ceremonia jego sprawdzenia. Joshua jako gospodarz spotkania sprawdził czy etykieta zgadza się z zamówieniem, czy wino nie jest zepsute albo zanieczyszczona świeżo wyciągniętym korkiem, który został wyciągnięty przy parze. Odrobina wina została nalana do kieliszka mężczyzny po czym sprawdził on pod kątem zapachu i smaku. Najpierw zakręcił delikatnie kieliszkiem, a później spróbował. Dopiero po akceptacji kelner mógł nalać wina gospodarzowi i jego partnerce. Kiedy zaczynali się spotykać Josh był niczym neandertalczyk w takich sprawach, ale przy niej i dla niej nauczył się naprawdę wiele. Dużo dla normalnego gościa, ale niekoniecznie wystarczająco dla elit, z których wywodziła się Casandre.

- Ostatnio sporo myślałem o mojej i twojej pracy… - zaczął najemnik jedną dłoń trzymając w okolicy kieliszka z winem a drugą za dłoń swojej partnerki. - Pomyślałem czy nie moglibyśmy sobie zrobić wolnego na kilka tygodni i wspólnie wyjechać w jedno miejsce, które zawsze chciałem ci pokazać. - zagaił mężczyzna niezbyt głośnym, ale pewnym tonem. - Oczywiście zaplanowalibyśmy to z wyprzedzeniem. - dodał wiedząc jak skrupulatna, ale też skupiona na pracy była rudowłosa.

Zaskoczył ją, poznał to bezbłędnie po drgnięciu źrenic ciemnoniebieskich oczu wpatrzonych w niego pilnie, mimo że reszta twarzy pozostawała niewzruszona - jeden z wielu minusów nad którymi kobieta pracowała, niestety nie zawsze wychodziło jej wychodzenie poza bezpieczną maskę. Znał ją jednak tak dobrze, że wiedział kiedy się złości, cieszy, albo boi i żadna fasada nie była w stanie go oszukać. Teraz też czuł przez skórę zaciekawienie, ale i sporą ostrożność do spółki z nagłym potokiem myśli skrupulatnie sprawdzających napięty grafik pewnie na najbliższe tygodnie, jeśli nie miesiące. To był drugi z listy wielu negatywów ich związku. Kontrola, planowanie z wyprzedzeniem, układanie harmonogramu działania co do minuty. Każdy gest, ruch i słowo miały swój czas i miejsce, rzadko trafiali do krainy o nazwie spontaniczność.
- Będzie tam toaleta? - spytała pogodnym jak na nią głosem, opierając dłoń o policzek, a łokieć o biały obrus. Przyglądała mu się, szukała fałszu… znaczy szukałaby, gdyby miała do czynienia z kimś innym. Niewielu ludziom ufała, ten siedzący przed nią zaliczał się do chlubnych wyjątków - Na ile planujesz wycieczkę… i gdzie? Myślisz o Phoenix? Myślę że za miesiąc-dwa dam radę urwać się na parę dni, ale wpierw pogadam z komendantem.

- Toaletę wykopię osobiście.
- uśmiechnął się szeroko. - Będzie. Wycieczka trwałaby dwa tygodnie. Jeżeli chodzi o lokalizację to powiem, że to zdrowy, zielony Teksas chociaż dokładne współrzędne są tajemnicą. - spojrzał na nią uspokajającym, ciepłym wzrokiem, którego nie sposób było u niego szukać jeszcze rok temu.
- To tajemnica. - uśmiechnął się ponownie dorzucając do wykalkulowanych przez kobietę zmiennych zupełną niewiadomą. - W zasadzie byłaby to wycieczka z dala od ostrej cywilizacji i miejskiego pyłu. Będą jednak wygody, zdrowe powietrze i kilka swojskich atrakcji. Spodoba ci się.

- A co z twoją pracą, puszczą cie luzem na dwa tygodnie tak od ręki?
- Casandre zmrużyła oczy, szukając zaczepki i podwójnego dna. Wycieczka do Teksasu… tak nagle? Zaczynała snuć teorie, próbując je dopasować do zaistniałej sytuacji - Wspomniałeś że myślałeś o niej, o robocie. Wywalili cię? Jeśli tak pogadam z kim trzeba - tym razem to ona położyła dłoń na jego dłoni i ścisnęła pokrzepiająco. Kiedyś zignorowałaby rozterki i problemy kogoś spoza kasty, Rodziny, o własnej hermetycznej bańce sfery wyższej nie wspominając. Czasy się jednak zmieniły, tak samo jak ona - Nie martw się, odkręcimy to.

- Puszczą mnie o ile zawiadomię ich z wyprzedzeniem.
- powiedział uspokajająco najemnik. - Kontrakt jest podpisywany zwykle na z góry ustalony skład. Nikt mnie nie zaproponuje jak nie będzie mnie w dostępnym menu. - dodał mężczyzna uśmiechając się po czym popił wina. - Myślałem o pracy, bo chciałbym zastanowić się nad jej zmianą. - te słowa ledwo przeszły mu przez gardło i Casandre była tego świadoma. Była mądrą kobietą i wiedziała, że mimo iż jego akcje czasem wyglądały jak krwawa łaźnia to kochał tę robotę. Powoli wszystko zaczynało jej się układać w jedną całość kiedy dodał.
- Chce zająć się czymś bezpieczniejszym. Czymś gdzie nadal wykorzystam moje umiejętności, ale nie będę tak narażony. - mężczyzna znowu popił trunku. Przed rokiem w jego życiu istniało tylko życie wojownika, które przerywał co jakiś czas na poszukiwania zaginionego brata, Trevora. Początkowo wykonywał ten zawód tylko aby znaleźć starszego o rok bliskiego krewnego jednak z czasem pokochał ten zawód. Jeżeli chciał zmienić jedną z fasad jego życia musiał pokochać coś bardziej niż to co robił od lat. Musiał pokochać ją.

- Dlatego chcesz wyjechać do Teksasu na dwa tygodnie… - Anderson stężała, czując jak cierpnie jej skóra. To było niespodziewane, nietypowe. Miała ochotę wyciągnąć dłoń i sprawdzić, czy jej chłopak nie ma gorączki i nie zaczyna bredzić. Nie żeby nie suszyła mu głowy raz czy tam piętnaście, gdy wracał z roboty przypominając durszlak… ale to tak jakby jej kazać pozbyć się rodzinnych koneksji i rzucić robotę dzięki której czuła że żyje.
- I co dalej? - spytała przepijając mało kulturalnie winem, od razu całą lampką. Trzymała go ciągle za rękę chcąc ułatwić ciężki moment im obojgu. Wsparcie i cała ta otoczka kooperacji dwóch istot ludzkich.


- Nie dlatego. Wyjazd nie ma z tym bezpośredniego związku. - powiedział spokojnie po chwili przywołując kelnera. - Kochanie wiem, że też jesteś głodna.

- Proszę uprzejmie.
- powiedział kelner podając dość rozbudowany jadłospis najpierw kobiecie, a później mężczyźnie. Joshua skinął mu delikatnie głową w podziękowaniu. Mężczyzna przeprosił i odszedł od ich stolika jednak czekając w odległości dobrej gdyby został poinformowany, że są gotowi złożyć zamówienie.

- To na co masz ochotę?
- zapytał Josh otwierając swój egzemplarz menu. - Jak odejdę z QRS, a odejść mogę, to zajmę się czymś mniej niebezpiecznym. - wyjaśnił nożownik spokojnie szukając w jej oczach zrozumienia. - Chciałaś tego od dawna, a teraz zdałem sobie sprawę, że i ja tego chcę. - dodał, a jego głos pozostał pewny kiedy czule ściskał jej dłoń.
- Wielokrotnie wracałem w złej kondycji, z raną postrzałowa, po jakimś parszywym cięciu, ogłuszony granatami i minami. Było tak i będzie dalej jak będę w to brnął. Nie chce pewnego dnia skończyć swojej historii na jakimś zadupiu, otoczony przez wroga skąd nawet wyciągnięcie mojego ciała będzie awykonalne. - wojownik tłumaczył to Casandre, ale chwilami miała wrażenie jakby przekładał to też sobie. Kobieta błyskawicznie kojarzyła fakty i wiedziała, że nikt się nie decyduje na taki krok z błahego powodu czy dla mało ważnej w jego życiu osoby.

- Pierś z kaczki, do tego duszona czerwona kapusta i zapiekane ziemniaki. Bez koperku, ale z żurawiną - kobieta zakomunikowała suchym tonem, składając kelnerowi zamówienie, a następnie zwróciła się do Josha - Cieszę się, że wreszcie poszedłeś po rozum do głowy. Tak będzie lepiej, zobaczysz. Porozmawiam z komendantem, na pewno da się załatwić abyś zaczął pracę w moim wydziale. Masz doskonałe referencje, poza tym Stary mi nie odmówi - uśmiechnęła się krótko, układając już w głowie plan działania na najbliższe dni. Jej robotę nazywali paskudną, niewdzięczną… ale zwykle dało się przeżyć dzień bez żadnego postrzału, albo noża wbitego między żebra. - Widywalibyśmy się codziennie, nie tylko wieczorami, albo gdy akurat oboje mamy wolne parę godzin na sen.

- Byłoby świetnie widywać się częściej. - powiedział do rudowłosej Williams z uśmiechem po czym spojrzał na kelnera. - Proszę schab nadziewany suszonymi śliwkami, ziemniaki z wody i jakąś dobrą sałatkę. Zaskoczcie mnie. - powiedział uprzejmie po czym kelner ukłonił się i odszedł. - Twoja robota mi pasuje, ale gdybym trafił za biurko… - zaśmiał się. - Wyobrażasz to sobie? Ja i praca intelektualna. Musiałbym poprawić warsztat literacki. W QRS zawsze dowódca pisał raporty i inne dokumenty. - wojownik zastanowił się. - Ojciec od kiedy został oficerem próbuje mnie namówić na wojsko, ale wolałbym pracować z tobą. - puścił jej oko. - Wojsko może być back up’em gdybyś jednak nie wytrzymała patrzenia na mój pysk przez całą dobę. Znaczy w pracy i po niej. - dobrze wiedziała, że on chciałby spędzać z nią każdą chwilę co było raczej wynikiem przemiany jaka w nim zaszła w okresie kilku ostatnich miesięcy. Wcześniej był bardziej wstrzemięźliwy i mniej wylewny.

- Wiesz Josh… jeśli mi zbrzydniesz zawsze mogę cię wysłać na obóz reedukacyjny gdzieś do czarnej strefy - Anderson parsknęła, darując sobie zwyczajową kamienną minę aby nie zabrzmiało zbyt poważnie. - Podszkolisz się z odpowiedniego podejścia do służby, naszej misji i samego aparatu wykonawczego z panem Prezydentem na czele. Zrobisz coś dla ludzi, dla dobra naszego kraju i narodu. Na razie nie zgłoszę twoich wywrotowych zachowań, ale uznaj to za ostateczne ostrzeżenie. Ze względu na stare, dobre czasy - pokiwała głową - Masz mnie za aż taką sadystkę, by pakować cię za biurko i obstawiać tonami papierów? Weź daj spokój, kto by to potem poprawiał? - przekrzywiła kark w lewo - Rozumiem że jutro rano mam iść do komendanta i zacząć urabiać grunt na twoje przeniesienie, tak?

- Byłoby miło z twojej strony.
- powiedział Joshua z uśmiechem. - Nie lubię nigdzie wchodzić bocznym wejściem i gdybym mógł sam chętnie bym się zaprezentował. - podrapał się teatralnie po głowie. - Chwila. To Pan Komendant? - zapytał. - No tak… Domyślam się zatem, że sama miła aparycja mi nie wystarczy. Jeszcze by mnie dał do obsługi drukarki i by wam wydajność spadła. - powiedział unosząc ramiona i napinając je, na co materiał marynarki zareagował niemal pękając w szwach.
- Wszystkie kobiety nagle zaczęłyby drukować podania w tysiącach sztuk. - zaśmiał się jak często w jego przypadku żartując ze “skutków ubocznych” codziennych treningów. - Nie widziałem nigdy nic piękniejszego niż ty kiedy się uśmiechasz… - powiedział do niej mężczyzna gładząc jej dłoń.

Szlachcianka przyjęła z gracją komplement, jak na dobrze wychowaną damę przystało, kiwając lekko głową w podzięce.
- Dziękuję że wyprowadziłeś mnie z błędu, myślałam że bardziej podoba ci się mój widok bez niczego - powiedziała rozbawiona, poprawiając rudy kosmyk który znów wysunął się z jej misternej fryzury i drapał czoło - Nie obawiaj się, komendant to porządny, rozsądny człowiek, bardzo oddany sprawie i temu miastu. Na pewno zrozumie konieczność dołączenia do wydziału kogoś równie użytecznego i nie postawi go przed drukarką - parsknęła - Z pewnością zrozumie, że gdyby to zrobił doszłoby zapewne do serii nieszczęśliwych wypadków przy czyszczeniu broni.

- Bez niczego też nie jest źle.
- uśmiechnął się nożownik. - Wypadki chodzą po ludziach. - dodał uśmiechając się szerzej. - Jestem pewien, że znajdzie się tam dla mnie miejsce. Nawet w pierwszej linii byłbym bardziej osłonięty niż w obecnej robocie. - zastanowił się po czym spojrzał na nią przekręcając głowę. - Tylko nie kombinuj robić ze mnie swojego podwładnego. - zaśmiał się. - Jedna zmiana mi wystarczy. - dodał z uśmiechem dolewając im wina.

Nie byłoby w tym nic nienormalnego gdyby nie uronił odrobiny wina w okolicy jej kieliszka. Niewiele myśląc, niemal odruchowo złapał białą, wyszywaną chusteczkę stojącą w eleganckim stojaku na stole. Podczas pierwszego ruchu chusteczką po stole Josh jakby sobie coś przypomniał wzdrygając się tak delikatnie, że kobieta mogła tego nie zauważyć. Było już jednak za późno. Casandre nie wiedziała czy pierścionek wytoczył się z jego rękawa czy wypadł z chusteczki. To nie miało wielkiego znaczenia. Element biżuterii był piękny. Wykonany z żółtego złota, z dużym, okrągłym, czarnym diamentem położonym w jego koronie. Jako arystokratka Anderson wiedziała, że takiego pierścionka nie powstydziłby się jeden z jej zamożnych rodaków. Dla najemnika, takiego jak Josh, musiał być to naprawdę potężny wydatek. Facet zmiął przekleństwo aby po chwili uklęknąć przez Casandre oplatając jej dłonie swoimi.

- Jesteś naprawdę cudowna. - zaczął powoli. Zdawało się jej, że jego zawsze mocny głos lekko zadrżał. Nie wiedziała czy z nerwów podczas przedwczesnej, inaczej planowanej próby oświadczyn czy może udzieliła mu się atmosfera chwili. - Mądra, piękna, ułożona. Kiedy cię poznałem zauroczyłaś mnie swoją urodą, ale z naszym każdym spotkaniem zauroczenie mijało zmieniając się w coś mocniejszego, trwalszego. Zakochałem się w tobie. - w tamtej chwili była pewna, że jego głos drżał. Patrzył jej w oczy nie uciekając nigdzie równocześnie obejmując czule jej dłonie. - Nie nagle, od pierwszego wejrzenia. To uczucie jakiego nigdy nie czułem, dojrzałe i niepowtarzalne. - Kobieta kątem oka zauważyła, że kelner chciał zapewne przynieść do ich stolika startery, bo na główne danie było jeszcze za wcześnie. Nie zdążyliby przygotować. Kelner zatrzymał się jednak po kroku zauważając, że Josh klęczy.
- Chciałbym czuć się w ten sposób już zawsze i być dla ciebie facetem, na którego zasługujesz, a zasługujesz na najlepsze. - nożownik nie odstępował jej oczu patrząc na nie ciemnymi, brązowymi, pełnymi ciepła ślepiami. Widziała jak z nerwów zaczęła mu drgać żyła w okolicy skroni. - Kocham cię i chcę być z tobą do końca życia. Casandre Anderson… Czy uczynisz ze mnie najszczęśliwszego mężczyznę na świecie i zostaniesz moją żoną? - pytanie wypowiedział wyraźnie po chwili milknąc i dając się wypowiedzieć kobiecie. Nie tak to planował, ale chciał wykorzystać element zaskoczenia, który był kręgosłupem zaplanowanych oświadczyn. Nie wybaczyłby sobie nie oświadczyć się w chwili, gdy miłość jego życia zobaczyła pierścionek.

Zaskoczył ją, wyczuł to od razu, a nienawidziła być zaskakiwana. Wyprostowała plecy, krew odeszła jej z twarzy, gdy patrzyła na złoty pierścionek jak zaklęta. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że przez głowę rudzielca przechodzi cała burza myśli, a jej właścicielka próbuje usilnie uporządkować je i ułożyć najbardziej optymalne rozwiązanie, ogarniając nagły bałagan który się tam zrobił. Milczenie się przedłużało, pełne usta ścisnęły się w wąską kreskę, a brwi zmarszczyły pośrodku czoła. Co on wyprawiał?! Tak na poważnie? Było im razem dobrze, nawet lepiej niż dobrze. Stanowili dograny zespół uzupełniający się pod wieloma kątami… ale tak na zawsze? Zaskoczenie zaczęło ustępować rosnącej złości. Znał ją, tak przynajmniej myślała. Wiedział jakie ma priorytety, rodzinę. Czego się od niej wymaga, znał zasadę mówiącą, że nie wolno jej robić nic, co położyłoby cień na nazwisku. Wystarczająco podpadła zadając się z nim, niejednokrotnie otrzymywała stonowane, acz upierdliwie monotonne listy, gdzie rodzice wypominali jej związek ze zwykłym żołnierzem, nawet nie oficerem.
- Wstań najemniku - odpowiedziała chłodno, zabierając rękę. Nozdrza drgały jej z wściekłości. Spieprzył… jak mógł tak spieprzyć ich poukładane życie i to w chwili, gdy Anderson zaczęła żywić nadzieję na coś normalnego. Ten sam wydział dawał spore możliwości, dałoby się obejść parę przepisów gdyby mocno uważali oboje… a teraz?
- Skończ te żarty, nie są zabawne. Nie żyjemy w pięknym świecie bajek, mamy obowiązki. Ja mam obowiązki, zapomniałeś? - dodała równie lodowatym tonem, zaciskając dłonie w pięści. Wstała nagłym ruchem z krzesła, w locie zgarniając torebkę.
- Straciłam apetyt… a tym masz dwadzieścia cztery godziny na zabranie bambetli z mojego domu. Inaczej oddam je na sieroty wojenne - zakomunikowała, odwracając się na pięcie. Zostawiła za plecami jego i stolik, stukając obcasami i nie obracając się ani razu aby spojrzeć za plecy.
To byłoby cofanie, a żeby osiągnąć coś w życiu należało zawsze przeć do przodu.


Czasy obecne; Baza wojskowa Jefferson City
Anderson & Williams

Człowiek był specyficznym rodzajem pasożyta. Z pozoru podatny na wszelkie obrażenia bo pozbawiony naturalnego pancerza, a potrafił się zaadaptować do najgorszych warunków. Przy wspomaganiu techniki potrafił żyć w ekstremalnie niskich,bądź wysokich temperaturach, na terenach podmokłych lub przesuszonych. Umiał też przystosować się do wstawania dzień w dzień o 4:30, bez względu czy to śnieg, czy to deszcz, czy właśnie pełnił nocną wartę, więc zamiast położyć łeb na poduszkę, klął pod nosem i spijał wiadro kawy.
Dla sierżant Anderson kawa była jedną z niewielu słabości jakim ulegała. Piła jej całe hektolitry i zawsze po przebudzeniu na stoliku przy łóżku czekał na nią kubek parującej, czarnej cieczy, a jeśli nie… wtedy przynajmniej jeden niekompetentny szeregowy spędzał dzień w kombinezonie przeciwskażeniowym, kopiąc dół metr szerokości, półtora głębokości i ciągnący się na północny zachód. Lub południowy wschód, zależało od fazy księżyca oraz ludzkiego kaprysu.

Dziś wyglądało na to, że nikt nie zarobi karnej roboty, bo ledwo Bravo otworzyła oczy ujrzała przy stoliku swój kubek, a w powietrzu dało się wyczuć charakterystyczną woń kawy… takiej prawdziwej, nie tej zbożowej lury od której dostawała depresji. Szybko pochłonęła poranną porcję kofeiny, ubierając się starannie. Do apelu pozostawało jeszcze półtorej godziny, jednak poranna musztra sama się nie odbębni. Biegnąc obok oddziału Casandre układała plan na najbliższą dobę, raz jeszcze przypominała sobie o nadchodzących pilnych sprawach. Dziś zapowiadało się... bez ekscesów. Z kamienną miną pilnowała kotów, pozwalając sobie na małą słabostkę - jedno szybkie spojrzenie na cztery okrążenia, na środek placu dookoła którego biegali. Słabostka ta miała gdzieś metr-dziewięćdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy i stopień porucznika. Przyjemnie się na niego patrzyło, bieg tłumaczył zaczerwienienie na twarzy. Wszystko zgrywało się idealnie, nikt nie mógł podejrzewać niczego nieodpowiedniego...

Szczęście sprzyjało nie tylko Cass, lecz całej żołnierskiej tłuszczy. Dzień zaczynał się naprawdę pozytywnie. Zamiast mokrej, paskudnie nieprzyjemnej mgły poranek powitał ich czystym niebem, słońcem grzejącym nad głowami i optymalną temperaturą - nie za zimną, nie za gorącą, więc nikt nie pocił się jak świnia, ani nie szczękał zębami stojąc na placu apelowym w oczekiwaniu na Starego. On też o dziwo miał chyba lepszy czas, bo pojawił się równo z wybiciem 6:00, dzięki czemu 6:30 mundurowa masa była już wolna, gnając na śniadanie ile sił w nogach. Wśród nich była też Anderson, marząca tylko o nowym kubku kofeiny i czymś na ząb. Musiała się nażreć na zapas, bo dzisiejszy dzień miał jej zlecieć pod znakiem raportów i papierologii których nie lubiła, ale co począć? Rozkaz to rozkaz, tak samo jak obowiązek od którego nie ma wymówek.

Przebierając nogami po wydeptanym betonie nagle ujrzała znajomą chmurę rudych loków, płynących między jednostajną zielenią mundurów. Wbrew sobie zmrużyła lekko oczy, co było jej wersją uśmiechu przy świadkach i czym prędzej odbiła w lewo aby po potrąceniu paru szeregowych, zrównać się z medyczką.
- Dzień dobry Williams - przywitała się oficjalnym tonem, obrzucając dziewczynę uważnym spojrzeniem aby sprawdzić czy nie przetyrali jej za bardzo z rana, ani czy nie nosi śladów po sprzeczce z nadpobudliwymi żołdakami.

- Dzień dobry pani podoficer - odpowiedziała grzecznie kobieta, zerkając na Anderson ukradkiem. Viktoria wyglądała całkiem znośnie, poza otarciami na policzku, strupem na wardze, na której goiła się mała ranka oraz nieco ubrudzonym czole. W zasadzie, to wyglądała całkiem w normie, biorąc pod uwagę jej sprawność fizyczną.
- Robimy zakłady kto dziś będzie miał sznurek w środku kiełbasy? - dorzuciła z rozbawieniem, które próbowała ukryć, więc tylko jej kąciki ust lekko uniosły się ku górze.

- Regulamin to regulamin. Wedle przepisów ma być pięć centymetrów, więc dają pięć centymetrów. Kucharki i ich rodziny też muszą coś jeść, nie? Stawiam na nowych rekrutów, ich kolej na sznurki. Niech zaczną się igrzyska. - sierżant odpowiedziała z poważną miną, do której nie pasował wesoły ton. Humor jej dopisywał, widać wypiła poranne wiadro kawy i nie szukała sposobu jak zepsuć dzień młodszym szarżą, chociaż akurat do Williams nigdy nie odnosiła się w sposób wredny. Pobieżne oględziny też musiały nie wypaść najgorzej, bo wyższy rudzielec kiwnął oszczędnie głową, wracając do obserwacji mijanego otoczenia.
- Co wam dziś zaplanowali do roboty? - ściszyła głos - W razie gdyby było coś zbyt ciężkiego, mogę dać ci przydział do sprzątania magazynu sanitarki. Nosferatu kibluje, a po śniadaniu ma przyjść dostawa.

Viktoria posłała kobiecie uśmiech.
- Nie trzeba, jest okej. Akurat miałam dziwną noc i muszę wyszorować kawał korytarza i gabinet, bo mi jedna z żołnierzy nieco zakrwawiła. Ginekolog ze mnie raczej średni, ale zdaje się, że pękł jej mięśniak i upuściła sporo krwi - szepnęła do Cass tak, aby przypadkiem nie rozniosło się po grupie. Szły na tyle niespiesznie, że systematycznie zbliżały się do końca sznurka. - Co do kiełby, to zróbmy tak; kto trafi na sznur, ten frajer. Może któremuś z naszych dobrych kumpli wypadnie i będzie się z kogo nabijać. - uchachała się perfidnie.

Twarz Anderson drgnęła, gdy prawie wybuchnęła śmiechem. Zamaskowała to jednak, kaszląc w zwiniętą pięść. Nie wypadało aby rechotała przy świadkach, jeszcze ktoś by stwierdził że ma poczucie humoru mniej sztywne niż kij w dupie… niewybaczalne.
- Dobrze że cię mamy - powiedziała poważnie, zerkając na drugiego rudzielca ciepło i puściła jej oko - Frajer… masz kogoś konkretnego na myśli w tym tygodniu? Wiem, lista długa, zawiła. Możemy rzucać na frajera tygodnia… albo obrzucamy ich konserwami. Tymi zza magazynu, zielonymi i pełnymi życia. - zaproponowała, ostatkiem sił powstrzymując szeroki, perfidnie wredny wyszczerz, równie szczery i radosny jak zawsze w przypadku gdy dało się cieszyć cudzą krzywdą.

- Ach, nie ma to jak mieć władzę… Nagle się konserwy znajdują i tyle sposobów by patrzeć jak szlamy cierpią - westchnęła Viktoria jakby z rozmarzeniem. Było kilku kolesi, strasznie durne pały, którym by chętnie lewatywę bez znieczulenia robiła aż po same gardło. Wypchałaby im odbyt lepiej niż kolega z pryczy. - Także po prostu obserwujmy i czekajmy, coś się zawsze znajdzie. A jak twoje zdrowie? Nic niepokojącego się nie dzieje? - lekarka nie byłaby sobą, gdyby nie spytała o zdrowie.

- Z wielką władzą wiąże się wielka odpowiedzialność - sierżant mruknęła grobowym głosem i pokręciła głową - Ciągle dolega mi ból egzystencjalny, więc chyba trzeba będzie powtórzyć terapię winną. Pamiętam o cieście - łypnęła na drugiego rudzielca nawet pogodnie jak na nią, a lekarka uśmiechnęła się do niej stonowanie - Poza tym mam przeprowadzić ćwiczenia w terenie, parę miejsc zostało wolnych… i nie, w porządku - dodała poważniej - Pilnuję się, poza tym ostatnio nie miałam okazji na… wiesz co - parsknęła cicho - Wszystko pod kontrolą, miło że pytasz.

- Tęsknię za tym winem, choć nie było najlepsze - powróciła wspomnieniami do wieczoru spędzonego w piwnicy i westchnęła żałośnie. Tak zwolniły tempa że znalazły się już na końcu pochodu.
- Nawet nie wiesz jak bardzo mi niespieszno do kiełbasy… - mruknęła na temat śniadania, choć zabrzmiało to dwuznacznie w kontekście odpowiedzi na słowa Cass. Anderson była jednak świadoma, że Viktoria tak bardzo zajęta jest swoimi naukowymi sprawami, że nigdy nawet nie miała okazji, aby ktoś się do niej zbliżył i choćby pocałował. Zresztą, skutecznie odstraszała amantów swoimi złośliwościami.
- Jakby coś cię zaniepokoiło to możesz mnie o każdej porze nękać, porobimy kilka testów i badań, przy okazji znajdziesz mi interesujące zajęcie, będę miała co analizować - dorzuciła ze spokojem. - Jakie masz plany po śniadaniu? Ja posprzątam gabinet i się przejdę przewietrzyć. Liczę na to, że nic mi dnia nie zjebie.

Szlachcianka nie zdążyła otworzyć gęby, gdy nagle jak diabeł z pudełka wyskoczył z idącego równolegle tłumu pewien problem. Popatrzył na obie kobiety niebieskimi ślepiami. Anderson wyprężyła się odruchowo, salutem oddając honor starszemu stopniem. Patrzyła na niego z profesjonalnie kamienną gębą, a przynajmniej taką miała nadzieję. Już nie musiała rzucać mu ukradkowych spojrzeń gdy stał na środku placu, bo stał tuż przed nią.

- Spocznij Anderson - problem czy też słabość uśmiechnęła się pod nosem.

Kobieta wykonała rozkaz, a raczej prośbę. Zezwolenie. Mógłby wydać inne, też chętnie by je wykonała...
- Stało się coś, sir? - szybkie pytanie, krytyczna pozycja rudej brwi na czole. Tak... wychodziło naturalnie, profesjonalnie. Bez ślinotoku, a to już coś.

- Mam do ogarnięcia tonę papierów, a jestem niezręczny - porucznik wymownie spojrzał w dół na prawą dłoń o poparzonej skórze i usztywnionych trzech palcach. Że też Casandre nie zauważyła tego gdy go obiegała. Widać nie zwróciła uwagi akurat na ten element anatomii. - Wiem że dobrze piszesz. Jesteś naprawdę niezła - zrobił prawie niezauważalną przerwę, a w niebieski ślepiach błysnęło zadziorne rozbawienie - w kaligrafii. Śliczny charakter. Pisma.

- Dziękuję sir, staram się stawiać... poprzeczkę. Wysoko - kobieta odpowiedziała zgodnie z procedurami, zapominając że była głodna i chciała kawy. Obok przelewali się ludzie, więc oboje dali się porwać fali w kolorze moro. Śniadanie sierżant pochłaniała ekspresowo, prawie nie żyjąc tylko łykając i jako jedna z pierwszych odstawiła gary, wychodząc wyprostowana przed stołówkę i zanim się obejrzała miała już za plecami cień, ciągnący ją do papierkowej roboty. Nie znosiła wypełniania wniosków urlopowych i pisania raportów... ale jakoś z Danielsem w najbliższej okolicy nie umiała narzekać.

 
__________________
I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black.

Ostatnio edytowane przez Trollka : 08-09-2019 o 22:49.
Trollka jest offline  
Stary 15-09-2019, 21:15   #18
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; namiot pułkownika Ohary
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 10:50 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Q3-t-6atIL0[/MEDIA]
Wnętrze namiotu nie zmieniło się praktycznie w ogóle, pomijając fakt, że teraz wystarczyło lekko uchylić świetlik i do wnętrza wpadało słoneczne światło, dzięki czemu odpadała konieczność palenia lamp i marnowania paliwa. Wciąż przy biurku siedział przygarbiony, siwy staruch, przeglądający stertę dokumentów i popijający z metalowego kubka. Na ścianie wisiał tykający zegar, za to stojący w kącie kaseciak został wyłączony. Pułkownik Ohara miał wystarczająco wiele powodów do migreny i bez trzeszczącego ustrojstwa. Oczywiście mógł przenieść się do swojej kwatery w budynku przy centrum placu, gdzie jego gabinet zajmował całe piętro… jednak w murowanych pomieszczeniach brakowało mu tej typowej dla wojska nuty brezentu i stęchlizny, do których przywykł jeszcze przed wojną i tak mu zostało.

- To wszyscy?
- spytał teoretycznie, raz jeszcze przebiegając wzrokiem listę ręcznie pisanych nazwisk: dwanaście pozycji, wypunktowanych z pedantyczną precyzją.

Stojący naprzeciwko kapitan kiwnął krótko głową.
- Tak sir - odpowiedział, a jego głos zmieszał się z pogłosem agresywnego krzyku dochodzącego od placu treningowego. Po nocnej ciszy i spokoju nie pozostał ślad, zupełnie jakby baza wraz z pojawieniem się pierwszych słonecznych promieni ożywała dźwiękami krzyków, nawoływań, gwizdów, ryku silników i oczywiście tupania niezliczonej ilości ciężkich, pastowanych na wysoki połysk butów.

- Nie kojarzę ich.

Tanner wzruszył ramionami. Darował sobie komentarz, że skoro stary zgred ma pod sobą ponad półtora tysięcy ludzi, nie ma w zwyczaju interesować się czymś poniżej oficera.

- Tego… tej… tego też nie… - staruch zadumał się, drapiąc zapadnięty policzek. Palcem drugiej ręki stukał w kolejne nazwiska.


- Te dwie to medyczki. - młodszy mężczyzna nachylił się nad biurkiem, pokazując końcem ołówka trzecie i piąte nazwisko. Potem wskazał kolejne - A to technik, rusznikarz.

- Szeregowi… - pułkownik skrzywił się z niesmakiem, łypiąc podejrzliwym wzrokiem na rozmówcę i czekał na wyjaśnienie.

- Są sprawdzeni, sir - odpowiedział od razu, pewnym głosem - Nie mamy lepszych specjalistów od medycyny niż te dwie. Przeszły szkolenie, są młode i pełne zapału, a do tego nie brak im zdrowego rozsądku. Do tego też nie ma żadnych zastrzeżeń. Wypytałem dokładnie. - puknął szóste nazwisko, ostatnie ze stopniem szeregowego.

- Anderson… czekaj - pułkownik zmrużył oczy i po chwili wyprostował plecy, gdy widocznie skojarzył o kogo chodzi - Nasza Federatka, ta ruda.

- Tak sir, ta ruda.

- Przypadkiem Daniels do niej czegoś nie miał?
- dowódca drążył dalej, na co jego podwładny pokręcił przecząco głową.

- Nie sir, sprawy służbowe. - odpowiedział szybko - Jest na liście do patentu, Daniels sam ją zarekomendował.

- Skoro tak
- pułkownik zbył sprawę, zajmując się rzeczami ważniejszymi. Pociągnął z kubka i złożył listę, kładąc ją na biurku prostopadle do podstawki lampki - Dawaj ją tutaj. Zobaczymy ile jest warta.

Tanner strzelił obcasami, okręcił się i wyszedł, rzucając nieśmiertelne “tajest”. Wrócił po chwili, podczas której pułkownik wyciągnął skąd drugi kubek i nalał bourbona do obu naczyń, jako że swoje zdążył opróżnić. Dla niepoznaki dolał kawy, albo dla smaku, bo przecież kryć się nie musiał. Czekali dobre pięć minut, nim poła namiotu nie uchyliła się, a do środka nie wsunęła się ruda głowa i reszta wysokiej żołnierki.

- Sierżant Anderson, na rozkaz - kobieta strzeliła obcasami, prężąc się dumnie i hardo patrząc przed siebie tam gdzie biurko Zgreda razem z jego naczelnym przydupasem, którzy szarżą zamiatali ją z planszy.

- Spocznijcie sierżancie - Ohara z kamienną twarzą obejrzał ją sobie od dołu do góry, oceniając na żywca i wcale się z tym nie kryjąc. Na koniec spojrzał jej prosto w oczy zimnym, skanującym wzrokiem przed którym nic się nie ukryło.

W namiocie zapanowała cisza, sekundy dłużyły się, a dwójka ludzi po obu stronach biurka przyglądała się sobie, aż na twarzy starucha pojawił się suchy, ale jednak uśmiech. Zwykle mało kto wytrzymywał tę próbę, a tu proszę. Kiwnął z uznaniem głową i wskazał rudzielca palcem.

- Podoba mi się - zarechotał do kapitana, a ten uśmiechnął się zdawkowo nim przeszli do meritum sprawy. Ohara musiał przyznać jeszcze jedno. Nawet gdy się dowiedziała o co chodzi, sierżant zrobiła się odrobinę bledsza, lecz rozumowała logicznie i zadawała logiczne pytania. Pozostawała opanowana mimo niecodziennej sytuacji - nie tak częste w ich świecie pełnym pozerów i tchórzy.

Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; warsztat techników
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 11:05 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.

Dzień w bazie wojskowej Jefferson City toczył się powoli, niczym grecka tragedia. Z początku nic nie zapowiadało kłopotów, rytm obowiązków i zajęć nie różnił się niczym od dnia poprzedniego i jeszcze poprzedniego. Wojskowa rutyna, do bólu przewidywalna i przez to ciężka do przetrawienia na dłuższą metę. Z drugiej strony dawała poczucie stabilizacji, porządku w ich pogrążonym w szaleństwie świecie, dzięki czemu dało poczuć się odrobinę bardziej domowo, nawet jeśli za młodu nikt nie wypełniał sobie czasu wolnego musztrą lub wartami, nie zawsze karnymi.

Żywa struktura pełna odzianych w mundury ludzi, zamkniętych wewnątrz podwójnego płotu z zasiekami, tętniła spokojnym, ułożonym życiem. Każdy wiedział co robić, a jeśli nie wiedział, zawsze znalazł się ktoś, kto mu to chętnie wyjaśnił w ten czy inny sposób. Dlatego tu i ówdzie dało się widzieć pojedyncze jednostki latające z ciężkimi plecakami, albo zakopane do ramion w dołach które z pasją i zaangażowaniem kopały. Znaczy o pasję dbała zwykle osoba w mundurze stojąca na poziomie gruntu i sprawnie tłumacząca jak pracę wykonać z zaangażowaniem, a że przekraczała dozwoloną dawkę decybeli? Ktoś w ogóle się tym przejmował?

Na pewno nie przejmował się oddział mechaników i techników, siedzący w kanciapie za rozwaloną AAAV. Układało się idealnie, zdjęta blacha przy silniku zasłaniała od widoku publicznego stół, na którym powinny piętrzyć się klucze i części mechaniczne. Zamiast tego leżały paczki fajek, konserwy, pojedyncze pestki i szlugi, trochę drobnych gambli.

- Rozdawaj Woods - padło sakramentalne zdanie, nim karty z sykiem nie popłynęły po stole, lądując przed każdym ze zgromadzonych przy blacie.

Grali już od dłuższego czasu, pula zmieniła się, w powietrzu unosiła się siwa chmura dymu z petów wszelkiej maści. Któryś z chłopaków miał zioło, więc szybko je rozwodniono, mieszając z tytoniem i zaraz sprawne ręce skręciły baterię skrętów z dodatkową zawartością, umilających grę. Inny koleś skołował bimber, jeszcze inny zagrychę z kuchni.
Rozgrywka trwała w najlepsze, eter wypełniła mieszanina śmiechu i bluzgów, gdzieś z rozwalonej amfibii płynęła muzyka, bo przynajmniej radio wciąż działało i grzechem byłoby nie skorzystać z dobrodziejstw natury nim pojawi się sierżant i zgodzi biedną żołnierską brać do ciężkiej, niewdzięcznej pracy.
Na razie jednak grała muzyka, lał się alkohol i aromatyczny dym wypełnił płuca. Partia leciała za partią, nikt nie myślał o trudzie i znoju dnia codziennego - tak właśnie brzmiała ich definicja szczęścia i gdy myśleli że właśnie je osiągnęli, bajka musiała zostać brutalnie przerwana.

Wpierw do warsztatu wpadł snop południowego światła, a wraz z nim jazgot jednostki żyjącej sobie swoim energicznym życiem poza bezpieczną strefą czterech murowanych ścian bez okien. Potem rozległo się echo szybkich kroków, biegu właściwie.
Wśród graczy rozległ się niechętny pomruk, twarze jak jeden mąż zwróciły się do źródła hałasu, jeszcze niewidocznego.

Ktoś splunął na podłogę, ktoś inny odruchowo zaczął się bawić nożem… a wtedy zza rozbebeszonej desantówki wyłonił się spocony, zaczerwieniony szeregowiec z letniego poboru. Leciał zaaferowany na łeb na szyję, prosto do ich kanciapy, a twarze sępów w pomieszczeniu stężały. Dało się wyczuć niezdrowe zainteresowanie i wyczekiwanie… równie empatyczne jak tylko się dało w przypadku gdy człowiek czeka na potknięcie bliźniego, będące już tuż tuż.

Młodzik biegł, gęby graczy zaczęły przypominać już jawnie sępie pyski i szeregowiec chyba coś wyczuł, albo w porę przypomniał sobie o czymś wyjątkowo ważnym, bo z piskiem opon zaczął hamować, ślizgając się na butach po podłodze i machając rozłożonymi ramionami aby zachować równowagę.

Zahamował tuż przed progiem, co wywołało niechętne westchnienia graczy. Zawód na ich twarzach był bardziej niż oczywisty, niektórzy machnęli rękami, a reszta wciąż przyglądała się intruzowi równie oczekująco co niechętnie.

Młody wyprężył się i wyciągnął rękę żeby zadrapać o framugę, a następnie stuknął obcasami stając na baczność.
- Ja kot szarobury, z kitą jak u wiewióry! Zadartą na wysokość Rushmore góry! - zaczął krzyczeć, patrząc w punkt przed sobą i próbując opanować oddech - Proszę generała fali o możliwość wejścia do sali!

Gracze popatrzyli po sobie, aż wreszcie najstarszy stopniem w ich kanciapie prychnął znad menażki bimbru.
- Zezwalam. Czego kocie?

- Pan kapitan wzywa do siebie! -
szeregowiec odkrzaczył odpowiedź. Zaraz też dodał kogo dokładnie, więc grono pokerzystów znów westchnęło ciężko. Mieli pograne, przynajmniej na razie, ale co zrobić? Przydupas starego wzywał, nie było wyboru.

Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; świetlica Tannera
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 11:05 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.

Wezwanie od Ojczyzny w postaci kapitana Tannera dopadło pechową dwunastkę w najróżniejszych miejscach i porach. Jedni pogrążeni byli w pracy, inni pili kawę i próbowali się komunikować werbalnie bez dodatkowej agresji, której zresztą pełno było w ich świecie i najbliższej okolicy. Jeszcze inni cięli w karty, ćwiczyli tężyznę fizyczną, bądź próbowali przetrwać kolejny nowy dzień w Jefferson City. Obóz żył swoim własnym rytmem i tylko parę leukocytów płynęło arteriami wyszukując odpowiednich komórek aby wezwać je przed oblicze sprawcze, prosto do świetlicy, gdzie Tanner miał swoją kanciapę, biuro i magazyn najpotrzebniejszych rzeczy - jak to w wojsku: minimalizacja potrzebnych środków przy maksymalnej optymalizacji efektów.

Świetlica była sporą, prostokątną salą wypełnioną skrzyniami i wciśniętymi między nie biurkiem kwatermistrza… przynajmniej ta część ogólna, dla petentów. Na lewo od biurka znajdował się krótki korytarzyk z dwiema parami drzwi. Te bliższe prowadziły do piwnicy i głównego magazynu, a te ostatnie otwierały prywatny gabinet Tannera.

Od kwatermistrza dowiedzieli się, że “kapitan rozmawia” i “wyjdzie jak skończy” - ile to miało potrwać? Nie wiadomo. Czekali i czekali, na szczęście mieli do siedzenia skrzynie, skrzynki lub taboret, a kwatermistrz nie interesował się nimi, wypełniając skrupulatnie stosy leżących przed nim papierów, do czasu aż drzwi na końcu korytarza skrzypnęły. Wtedy też wyszedł z nich Tanner, lecz nie był sam. Obok niego szła dumnie wyprostowana sierżant Anderson. Zatrzymali się przy biurku w części głównej.

- Wasi ludzie sierżancie - Tanner ruchem brody wskazał zbieraninę i wycofał się do gabinetu. Casandre część z nich znała lepiej, innych gorzej, ale wszystkich z widzenia. Bliżej, dogłębnie, za blisko - pozostali też ją kojarzyli przynajmniej z widzenia.

- W szeregu zbiórka - sierżant szczeknęła krótko, dając znać aby reszta przestała sterczeć sztywno i podeszła bliżej. Zaraz jedenastu “chętnych” ustawiło się w karnym rzędzie, patrząc prosto przed siebie. Ruda poprowadziła ich do gabinetu kapitana i wydała pozwolenie aby usiedli na przygotowanych krzesłach. Zerknęła na stojącego przy oknie przełożonego i założywszy ręce za plecy zaczęła się przechadzać przed zebranymi.

- To co teraz usłyszycie jest przeznaczone tylko do waszej wiadomości - zaczęła spokojnym głosem, poświęcając każdemu dłuższe spojrzenie równie ciężkie co tona zamrożonego gruzu. - Jakiekolwiek przekazanie dalej otrzymanych tutaj informacji wiąże się ze złamaniem tajemnicy wojskowej, co w zaistniałej sytuacji równa się błyskawicznym zorganizowaniem sądu polowego - mówiła suchym tonem, po kolei przechadzając się przed siedzącym tłumem i nikt na kogo padło jej oceniające spojrzenie nie był w stanie go wytrzymać. Po kolei pochylali głowy, szukając nagle czegoś interesującego w podłodze albo własnych butach. Najdłużej wytrzymał kapral Williams, lecz i on musiał skapitulować.

Sierżant jednak nie pastwiła się, mówiła dalej.
- Wczoraj, o godzinie 22:06 z portu czternaście mil od garnizonu Columbia dokonano zawłaszczenia mienia naszej Armii, w postaci ciężarówki M35 wraz z załadowanym na nią sprzętem. Ciężarówka zmierzała z Saint Louis do Kansas City jak część misji o kryptonimie “Arka”. Do garnizonu Columbia Arka dotrzeć miała równo o godzinie 23:00, niestety na oddział ją eskortujący napadnięto. Informacje o zajściu przekazano nam drogą radiową o godzinie 2:40 - zrobiła przerwę, wracając na mniej więcej środek grupy i wznowiła odprawę.
- Na pokładzie Arki znajdował się kierowca i ośmiu ludzi obstawy plus radio. 0 2:15 do garnizonu dotarło dwóch, z czego jeden zapadł w śpiączkę, a drugi gada bez sensu. Według posiadanych przed nas informacji podano im środki halucynogenne, dodatkowo dźgnięto nożem i ostrzelano z broni małego kalibru. Nie wiemy co tam się stało, ale naszym zadaniem jest odzyskanie naszej własności i przekazanie jej do garnizonu w Kansas City, gdzie zostanie przekazana docelowo oddziałowi Posterunku i przetransportowana na Front. Misja ma najwyższy priorytet… i wysoki priorytet ryzyka. Naszym zadaniem jest nie znalezienie zaginionych żołnierzy, do tego już powołano inną ekipę. My mamy odnaleźć Arkę, zanim ten kto ją porwał zorientuje się co wiozła. Nie wykluczamy opcji, że to kradzież na zlecenie. - Kobieta nabrała powietrza i zrobiła prawie niezauważalną przerwę.

- Arka przewozi metalową skrzynię z ładunkiem termojądrowym mocy 20 megaton. W wyniku eksplozji wielostopniowej bomby wodorowej o mocy 20 MT, kula ognia ogarnia obszar w odległości ok. 3 km w każdym kierunku od punktu detonacji - tak zwana strefa zero. W odległości do 6,4 kilometra podmuch powietrza powoduje skokowy wzrost ciśnienia do ok. 440 kPa, zaś prędkość wiatru przekracza 1040 km/h. Powoduje to zdruzgotanie nawet ukrytych pod ziemią schronów przeciw bombowych. Na dystansie 26,6 km od miejsca detonacji rozszerzająca się fala cieplna zdolna jest do zapalenia wszystkich materiałów palnych na swej drodze, zaś prędkość wiatru na tym obszarze przekracza 160 km/h. Wiatr ten roznosi ogień na dalsze kilkanaście kilometrów, powodując na całym obszarze „burzę ogniową”. Szacunkowo jeśli bomba zostanie zdetonowana w naszej okolicy, zginie 80% populacji naszej okolicy. Reszta zaliczać się będzie do rannych od uderzeń niesionych wiatrem płonących szczątków, ciężko poparzonych, z utratą słuchu, wzroku czy też spowodowanym olbrzymim ciśnieniem powietrza pęknięciem płuc. Macie godzinę aby pobrać sprzęt z magazynu, spakować się i czekać przed główną bramą na transport. - wzięła oddech i dodała na sam koniec nieśmiertelne - Pytania?
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline  
Stary 18-09-2019, 17:27   #19
 
Trollka's Avatar
 
Reputacja: 1 Trollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputację
Odprawa. Post wspólny

Przez cały wykład na temat bomby, której szukają Frank zdawał się siedzieć bez kompletnie żadnych emocji. Patrzył spokojnie, acz nieco tępo na przełożonego i wyobrażał sobie kolejne sceny z udziałem atomówki o mocy 20 megaton. Słysząc pytanie, jakie sierżant im na koniec zadała, zamrugał kilka razy zdziwiony. Miał masę pytań… Istną kupę i tylko godzinę czasu. Szybko doszedł do wniosku, że trafiła go jakaś kara Boska. Ktoś się tam na górze na niego uwziął… O cokolwiek by nie zapytał, i tak ma przejebane.
- Pani sierżant, jeśli można… - uniósł rękę, by po chwili ją opuścić i kontynuować dalej - Czy jeśli wrócimy z tego żywi, to zacznę dostawać więcej mięsa do obiadów?

Siedząca pod ścianą wampirzyca prychnęła i, nie patrząc na to gdzie się znajduje, splunęła na podłogę. Od początku wezwanie się jej nie podobało. Raz że straciła przez nie darmową dolewkę kawy i całkiem normalną gadkę z podejrzanie miłym kapslem, po drugie spęd bydła kojarzył jej się… ze spędem bydła właśnie. Takiego jadącego prosto do rzeźni i tu prawie się nie pomyliła, tylko zamiast strzała siekierą w łeb pewnie przyjdzie im spalić się do kości i to nie ze wstydu.
- Ja pierdolę, zawsze jakiś lamus wyskoczy z robieniem za Forresta Gumpa - sarknęła dość głośno, patrząc wpierw na kaprala który odezwał się wcześniej, a potem przewróciła oczami i założyła ręce na piersi. Tyle dobrego że w całej menażerii znalazł się Wnuczek, dzięki czemu nie czuła się aż tak wyalienowana w nieswoim kosmosie.
- Dobra… pani, pytanie mam - podniosła rękę, trochę jak w szkole, krzywiąc się do tego bardzo kwaśno - A raczej parę, ale po kolei. Ile nas nie będzie? Na ile mamy pakować mandżur zanim zrobimy wypad… i tu się nasuwa pytanie numer dwa: popylamy z buta czy nasze światłe jak przepalona jarzeniówka wojo kopsnie jakiś transport? Nie żebym narzekała, ale jeśli mamy zapakować się na dłuższy czas lepiej… nie wezmę na plecy beczki z jodem. Ta bomba jest w pojemniku, tak? Jakiego rodzaju? Stopień prawdopodobieństwa, że został uszkodzony i z paczki sączy się rzeczka radów? Dostaniemy kombinezony? No kurwa chociaż licznik Geigera… - westchnęła boleśnie. Nie podobał się jej ten all inclusive poza jednostkę. Bardzo nie podobał.

Słysząc kobiecy głos z tyłu, westchnął cicho i przewrócił oczami. Wbrew pozorom, przywiązywał bardzo dużą wagę do tego pytania. Dotarło jednak właśnie do niego, że trafił zapewne do grupy idealistów, gotowych spłonąć za ojczyznę w radioaktywnym ogniu.
- Z łaski swojej trzymaj język za zębami, gdy następnym razem postanowisz zakpić… - mruknął poirytowany, odwracając nieco głowę w jej kierunku - Pomyśl chwilę.
Wbił wzrok w kobietę, przyglądając jej się z lekką niechęcią. Forrest Gump… W życiu takiego słowa nie słyszał, ale to już może wina tego, gdzie się wychowywał. Niemniej, raczej nie wątpił, co miało to określenie na celu.
- Wszystkie te twoje dociekliwości są bardzo ważne, ale przede wszystkim nasuwa się jedno pytanie. Po co? Dla czego mamy popylać na pół-samobójczą misję ratunkową dla broni masowej zagłady i zniszczenia? Dla pieniędzy? Dla ojczyzny? Dla stopni? Czy może dla dokładek mięsa do obiadu… Wszystko poza mięsem i może tym pierwszym mnie mało obchodzi. Wolę takie sprawy uściślić przed faktem dokonanym.
Kończąc zdanie, przeniósł wzrok znów na Panią sierżant, jakby kierując je również do niej.

Anderson odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem, mrużąc lekko oczy gdy słuchała tych bredni. Nie mogło być za łatwo, nikt nie mówił że tak właśnie będzie. Miała też paskudne wrażenie, że Tanner specjalnie wpakował ją na minę dosłownie i w przenośni.
- Po co? - udała zdziwienie i zaraz odpowiedziała spokojnym tonem temperatury lodowca - Taki jest rozkaz kapralu. Jesteście w wojsku jeśli zapomnieliście, nie na wczasach. Chyba pomyliliście się z geriatrykiem. Nie wiem z jakiej nory wypełźliście i który idiota w zamroczeniu dał wam awans z czyściciela kibli pozwalając dowodzić czymś więcej niż wasz własny brak mózgu. Jeśli ułożenie jednego pytania z sensem jest poza granicami waszych możliwości, zamknijcie się i nie przeszkadzajcie, a swoje suchary zachowajcie dla kolegów, o ile ktokolwiek jeszcze zechce ich słuchać - zrobiła krótką przerwę, podchodząc pod krzesła na którym mężczyzna siedział i spojrzała na niego z góry, czytając nazwisko na plakietce.
- Jeszcze raz pierdniecie bez sensu i przerwiecie odprawę żołnierzu, wrócicie do stopnia szeregowca, a jak bardzo mnie wkurwicie pójdziecie na wycieczkę ale nie w teren, a do karceru. - mówiąc to nie zmieniła tonu głosu, ale chłód wypowiedzi mroził kości. - Czy to jasne?

“Czyli dla ojczyzny” dodał sobie w myślach, słuchając w spokoju kolejnych ze słów przełożonej. Cokolwiek zamierzał się dowiedzieć na temat zysków z wyruszania na tą wysoce nieatrakcyjną misję, dała mu ona do zrozumienia, że nie otrzyma takich informacji. Skrzywił się lekko, gdy ta podeszła bezpośrednio do jego krzesła. Wbił wzrok gdzieś w jej kolana, czekając, aż ta skończy mówić. Miał wrażenie, że spojrzenie jej w oczy będzie równie niepożądane, co w ogóle odezwanie się.
- Tak jest Pani sierżant…
Mruknął cicho, wzdychając przy tym ledwo widocznie. Była jedna rzecz, której niestety w tej jednostce nie mógł przeskoczyć. Stopnie.

- Dobrze, zapamiętajcie to żołnierzu - widok pocącego się kapsla na razie sierżant wystarczył. Przeszła dalej i, jak poprzednio, zaczęła przechadzać się z rękami założonymi za plecy aż zrobiła dwie rundki przed grupą, w te i nazad.
- Dostajemy do dyspozycji M939 - tutaj popatrzyła na Woodsa chwilę dłużej, nim podjęła marsz i gadaninę - Jedziemy na jedną maszynę, przewidywany czas operacji do siedmiu dni i na tyle się pakujecie. Nic zbędnego ani zawadzającego - przeniosła wzrok na Harquin - Żadnych gitar - mruknęła i znów łaziła w te i nazad - Z tego co nam wiadomo bombę przewożono w ołowianej skrzyni, dość charakterystycznej: jaskrawopomarańczowej i wielkością odpowiadającej stu kilogramom długości człowieka. Nie wydaje mi się, aby dało się ją uszkodzić zwykłym sprzętem wiertniczym albo dynamitem. Niemniej parę kombinezonów zabierzemy ze sobą, tak samo jak liczników. Kolejne pytania, tylko bez zbędnego ssania bo na nie nie mamy czasu.

Kapral Joshua Williams należał do dość licznego grona prostych żołnierzy, którzy bez przesytu kalkulacji i przesadnej ostrożności podchodzili do tajnych misji, na którą za godzinę mieli wyruszyć. Oddział, który został świeżo skompletowany z pojedynczych jednostek – jakby one wybitne nie były – nie napawał optymizmem. TRX podejrzewał, że lepiej na takiej misji spisałby się zespół, który współpracował ze sobą od miesięcy lub lat jak jego oddział nazywany wewnątrz korpusu “Grupą uderzeniową Kamikaze”. Niektórzy uważali, że jego ziomkowie z zespołu podejmowali czasem niepotrzebne ryzyko jednak on sądził, że było ono akceptowalne w świetle zadań jakich zwykle się podejmowali. Bo czym była jedna rana postrzałowa w stosunku do zakończonej powodzeniem tajnej misji?
Williams rozejrzał się po zebranych i niemal wszystkich znał albo kojarzył z widzenia. Jedynie jeden czarnoskóry dryblas z pagonem kaprala nie rzucił mu się wcześniej w oczy. Byli z nimi dwaj porządni zwiadowcy – w tym jego przyjaciel starszy szeregowy Carter Jones. Byli też spece od mechaniki, rusznikarstwa i medycy. Jego szczególnym zainteresowaniem cieszyło się rudowłose, atrakcyjne i szalenie inteligentne uosobienie tej ostatniej dziedziny – starsza szeregowa Viktoria Williams, obok której zajął miejsce. Wchodząc na odprawę Joshua uśmiechnął się do niej promiennie. Z chęcią przypomniałby jej ich rozmowy, w trakcie których zarzekała się, że nie rzucą jej w pole. Nie chciał jednak okazać braku szacunku wyżej postawionym żołnierzom dlatego postanowił zachowywać się profesjonalnie – co w tej ekipie nie było standardem. Po wysłuchaniu kilku lepszych i gorszych pytań umięśniony szturmowiec wstał zwracając na siebie uwagę pozostałych żołnierzy.
- Mam pytanie, sierżant Anderson. – odezwał się mężczyzna głośno i wyraźnie. – O ile dobrze rozumiem wyruszamy do portu znajdującego się 14 mil od garnizonu Columbia skąd został przejęty M35 z ładunkiem. Nie mam przy sobie dokładnej mapy, ale do tego miejsca mamy jakieś 240 do 310 mil w zależności jaką trasą ruszymy. Czy stacjonujący w garnizonie Columbia żołnierze mieli sposobność sprawdzić miejsce przejęcia ciężarówki? Może znaleziono jakieś pomocne dla nas ślady pozwalające określić, w którym kierunku udano się z bombą?

- Zwiad garnizonu Columbia zajmuje się tym właśnie w tej chwili - podoficer odwróciła głowę na Williamsa. Wróciła też do informacyjnego tonu - Dane zostaną nam przekazane drogą radiową, jeśli natkną się na konkrety. W międzyczasie nadrobimy dystans i zostawimy sobie margines błędu na ewentualne korekty trasy.

Viktoria Williams słuchała wszystkich ze spokojem. Zdążyła się uspokoić i nawet widok pleców Kaprala Boone nie był w stanie na nią zadziałać. Siedząc obok Josha może czuła namiastkę wsparcia, ale nie była pewna, czy w aktualnej sytuacji jest jej to potrzebne. Nie rozumiała czemu Tanner ją wysyłał poza teren, to było irracjonalne, co on sobie myślał w tamtej chwili? I to jeszcze do Kansas… Vi miała nadzieję, że coś źle zrozumiała.
Kiedy pytanie, czy też pytania, Kaprala Williamsa zostało wyjaśnione, Viktoria wstała z siedzenia naprężając się z szacunkiem i patrzyła przed siebie, żeby nie irytować bardziej Casandre, bo miała wrażenie, że początkowe, najgłupsze pytanie tego dnia, zepsuło jej humor już do wieczora. Albo i nawet do jutra. O ile nie do końca tygodnia.
- Pani Sierżant Anderson, jako osoba przydzielona ze strony medycznego wsparcia chciałam zapytać, czy przydzielone nam zostaną wszelkie środki ochrony radiologicznej. Nie mam tutaj na myśli tylko wspomnianych wcześniej kaftanów czy liczników, ale chodzi też o lekarstwa i środki, które ochronią nas przed szkodliwością promieniowania. Okulary ze szkła ołowianowego, rękawice, ale i Anti-Rad, Remov czy RadEx. Bez tych informacji będę miała niepewność co do priorytetów przygotowania odpowiedniego ekwipunku, który zabezpieczy żołnierzy przed zagrożeniem wynikającym z wystawienia się na szkodliwe czynniki promieniowania jonizującego. Po przekroczeniu pewnej dawki może zrobić się bardzo niebezpiecznie, o czym Pani Sierżant oczywiście wie.

- Coś na ten temat słyszałam, Williams
- sierżant popatrzyła na drugiego rudzielca, mrużąc oczy w ten charakterystyczny sposób oznaczający u niej uśmiech nawet jeżeli reszta jej twarzy pozostawała poważna niczym wykuta z kamienia. Dobrze było widzieć kogoś,na kim wiadomo że można polegać. Jeden pozytyw, od którego dobrze się zaczynało - Znanie fachowej terminologii nie jest w zakresie moich kompetencji, niemniej ufam waszemu osądowi. Po odprawie udacie się do kwatermistrza - ruchem karku wskazała na drzwi i pośrednio młodego żołnierza zatopionego w papierach tę parę minut temu - Zostały mu wydane dyspozycje, dostaniecie czego potrzebujecie, ale bez popadania w skrajności. Sprzętu bierzemy tyle, aby w razie potrzeby zabrać wszystko ze sobą na piechotę. Jeszcze jakieś pytania? - ostatnie skierowała do reszty oddziału.

- Dziękuję bardzo, Pani Sierżant. Czy mogłabym zabrać ze sobą szeregową Harqiun do kwatermistrza, aby w pełni dopracować wyposażenie? - zapytała jeszcze na koniec, wciąż ładnie stojąc, a po udzielonej odpowiedzi, jeszcze raz podziękowała i usiadła z powrotem, oddając innym pole do popisu. Z jej perspektywy najważniejsze kwestie zostały już poruszone.

- Szeregowa Harquin ma inne rzeczy do przygotowania, sorry bejbe - z kąta Nosferatu doszła kwaśna, niechętna odpowiedź. - Szeregowa Williams sobie poradzi, duża jest. Potrzeba jej wafla do noszenia, niech podbije do kogo innego. Mięśni tu nie brakuje, gorzej z synapsami. Mamy tych co bawią się w Anioły Miłosierdzia - wskazała niezapalonym fajkiem na Viki, a potem puknęła się nim w pierś - Inni się zajmą rozwałką. Nie wiemy na co trafimy, lepiej przygotować parę kostek c4, zapalniki i granaty - na bladej jak u trupa gębie pojawił się niezdrowy uśmiech szaleńca - Pani chce, za te rozrywki wezmę odpowiedzialność.

Kapral Williams przysłuchiwał się następnym pytaniom, które były niezwykle sensowne. Ochrona radiologiczna była niezbędna, ale to granaty, o których wspomniała Luna były bliższe jego sercu. Joshua wierzył, że załatwienie sobie kilku sztuk nie powinno być problemem, a idealny byłby set granatnik podwieszany i kilka granatów 40mm. W pewnym momencie siedzący obok kaprala starszy szeregowy Jones pokazał mu jakiś gest ręką na co ten pokiwał głową. Nie był pewien czy zapytanie ich najlepszego zwiadowcy nie wykraczało poza „skrajności” wspomniane przez sierżant Anderson. Wojownik ponownie wstał patrząc w kierunku przełożonej.
- Sierżant Anderson czy noktowizory, lornetki albo celowniki noktowizyjne będą wykraczały poza wspomniane przez sierżant skrajności? Byłyby przydatne w razie operacji nocnych. Czy kiedy zwiad z garnizonu Columbia określi jakim kalibrem posługiwali się oponenci, o ile zostaną jakieś łuski czy spłaszczone pociski, będzie możliwość doposażyć się w cięższy pancerz typu IBA, CIRAS lub MTV z płytami SAPI lub bez? – wojownik nie musiał raczej nikomu tłumaczyć, że przez kamizelki klasy przydziałowej przechodziło wiele pistoletowych kalibrów, o karabinowych nawet nie wspominając.

Z trudem, ale Anderson udało się powstrzymać uśmiech, gdy obserwowała wymianę zdań między medyczkami. Kiwnęła nieznacznie głową, stając gdzieś w połowie między ich krzesłami i skrzyniami.
- Zezwalam Harquin. Przypilnuj żebyśmy mieli wyjście awaryjne z każdej sytuacji, nawet jeśli będzie je trzeba wybić w suficie - powiedziała krótko do wampirzycy, następnie zwróciła się do rudzielca - Jeżeli będzie ci potrzeba pomocy przy noszeniu, Williams, oddeleguję ci któregoś z szeregowców - machnęła ręką, na koniec patrząc na drugiego Williamsa. Uniosła przy tym brew, wieszając ją krytycznie gdzieś w połowie czoła.
- Kapralu myślałam że ktoś z waszym doświadczeniem i obyciem w bazie doskonale zdaje sobie sprawę czym dysponujemy. - powiedziała najbardziej neutralnym głosem świata - Jeśli jednak się pomyliłam, a mylić się jest rzeczą ludzką, prostuję waszą niewiedzę. Na chwilę obecną nie dysponujemy nadprogramowymi pancerzami o których wspominacie. Sprzęt wydany zostanie wam standardowy. Znany, wypróbowany - znów zmrużyła lekko oczy we własnej wersji uśmiechu incognito - Obejdzie się bez niepotrzebnych niespodzianek… i nie zamierzam się powtarzać. - spojrzała po sali - Następne pytania.

Viktoria uniosła brew w podobny sposób co Casandre po czym wzruszyła ramionami i usiadła nie komentując. Kurwa, w tym wojsku było tylu amatorów, że miała wrażenie iż to misja tych pokroju samobójczych, mająca na celu pozbyć się zbędnych jednostek. Serio nawet sierżant myślała, że Vi potrzebuje kogoś do noszenia? Naprawdę? Nie było co się oszukiwać, Luna była tylko i wyłącznie sanitariuszką, powinna wiedzieć więcej. Omijając spotkanie u kwatermistrza nie odróżni nawet leków. Te działały inaczej, były specyficzne i cholernie drogie. Rzadko dostępne. Harquin powinna być przy odbiorze i się uczyć. No ale żołnierze byli zbyt puści by to pojąć, najważniejsze granaty i zabawki żeby postrzelać. Williams poczuła się zniesmaczona.

Widząc okrojoną mimikę przełożonej Joshua ze spokojem usiadł na miejscu. „Niepotrzebna niespodzianka” to będzie jak w ruinach dwóch gości z kałachami zrobi z jej pseudo-oddziału sito. Zresztą kwestia wyposażenia nie była winą Anderson tylko ludzi zdecydowanie wyżej. Żołnierze narażali życie, które ktoś miał w dupie wysyłając ich na samobójcze misje w kamizelkach, które przebijał każdy większy pistolet nie mówiąc o broni długiej. Williams przez 6 lat był najemnikiem, którzy wyposażeniem i wyszkoleniem zostawiali żołnierzy z Fort Jefferson daleko w tyle. Wielu z tych ludzi nie zasłużyło na los jaki gotował im Collins i jego lizusy.
Kapral miał zamiar zrobić wszystko aby misja zakończyła się powodzeniem i aby nikt nie zginął, ale wiedział, że nie był w stanie się okłamywać. Po ich stronie padną trupy. Liczba mnoga w jego umyśle była zamierzona i chociaż nożownik chciałby nie mieć racji to niestety co najmniej kilku z nich nie mogło wrócić z tej misji w jednym kawałku. Sierżant Anderson nie udzieliła odpowiedzi w kwestii sprzętu noktowizyjnego, ale pewnie miała o nim równie dobre pojęcie jak o wymienionych przez Josha pancerzach. W tym Casandre również nie miała winy, bo Drugi Departament Sprawiedliwości - w którym wcześniej (albo wciąż) pracowała - i odłam korpusu z Fort Jefferson z premedytacją korzystali ze standardowego, znanego i wypróbowanego szmelcu. Szturmowiec nie był osobą wierzącą, ale gdyby był pomodliłby się za członków tej eskapady. Modlitwą zajmie się zatem młody Daniels, a nożownik musiał zabić jak najwięcej aby po jego stronie podziurawiono jak najmniej… Kapral Williams nie miał więcej pytań w pozostałych kwestiach zdając się na wymienione przez przełożoną doświadczenie i obycie. Siedząca obok niego Viktoria, która również całkiem niespodziewanie zamilkła, wysłała mu porozumiewawcze spojrzenie i pokiwała przecząco głową dając do zrozumienia, że jej IQ przewyższa możliwości grupy, a udowodniła jej to wymiana zdań jaka nastąpiła. Zabrakło jej słów, wolała już nie mieć pytań, których i tak nikt nie rozumie i po prostu pójść zrobić swoje.

Przez cały ten czas Boone jedynie wpatrywał się w przeciwległą ścianę, z coraz większym zniecierpliwieniem wymalowanym na twarzy. Chciał stąd wyjść. Iść załatwiać swoje, spakować się. Spędzić ostatnią godzinę w tej jednostce na prysznic, czy inne przyjemności, których nie zazna w podróży. Im więcej o tym myślał, tym bardziej zastanawiał się, czemu tak późno ich o tym poinformowano. Niestety, cierpliwość Pani sierżant wykorzystał na pytanie o mięso, na które mu zresztą nie odpowiedziała. Miał wielką ochotę skorzystać z opcji karcer zamiast samobójczej misji, ale nie łudził się, że tak łatwo go z niej odwołają. Nie miał też jakoś ochoty bardziej testować cierpliwości przełożonej. Dlatego tylko siedział… Czekał cierpliwie, co już nieraz zresztą musiał robić przy swojej specjalizacji. Jego cisza chyba była wystarczającą odpowiedzią na to, czy mają jeszcze jakieś pytania.

-W sumie pytanie o mięso podsuwa mi pewien pomysł…- Marcus odezwał się po raz pierwszy - Czy możemy dostać z kwatermistrzostwa jakiś karabinek. .22lr?

Anderson już miała dać znak do rozejścia się po wymownej ciszy i patrzeniu w sufit oddziału, kiedy pojawiło się następne pytanie. Zastanowiła się chwilę nad nim, zmarszczyła brwi i kiwnęła krótko głową. Jednak wiek i doświadczenie robiły swoje, miła odmiana po licealnych dramatach sprzed momentu… a niby dorośli ludzie.
- Możecie. Dostaniecie odpowiedni kwit. Niech wam też dadzą dodatkową paczkę amunicji. Jak od czasów starożytnego Rzymu, co Okorie? - zmrużyła oczy - Dopilnujcie tego. Jeszcze coś? - rozejrzała się znów po sali.

-Nawet wcześniej - Okorie skinął głową i odepchnął się od ściany żeby podejść po kwit

- Wojna nigdy się nie zmienia - sierżant mruknęła odrobinę mniej służbowym tonem. Nie marnowała czasu, tylko z kieszeni na piersi wyjęła notesik i naprędce skreśliła parę słów, po czym kartkę wyrwała, złożyła ją starannie na pół i wręczyła Marcusowi.
- W razie jakby udawali że nie mają, przyjdź do mnie - dodała razem z papierem.

-To może od razu pójdziemy razem? I tak pewnie kwitujecie odbiór całego szpeju sierżancie.

Miało sens, Anderson musiała na moment pochylić głowę i udać, że chowa notes, aby ukryć szybki uśmiech. Rzuciła też okiem na zegarek.
- Nie ma pytań? Jest 11:27 - rozejrzała się ostatni raz po sali i nie widząc żywszych reakcji huknęła głośniej - Macie godzinę na przygotowanie sprzętu i zameldowanie przed główną bramą. Wymarsz 12:30. Koniec odprawy, oddział rozejść się!
 
__________________
I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black.
Trollka jest offline  
Stary 19-09-2019, 20:00   #20
Dział Postapokalipsa
 
Ketharian's Avatar
 
Reputacja: 1 Ketharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputację
Baza w Jefferson City, 3/09/2050, 11:27

Jak zwykle milkliwy i trzymający dystans wobec reszty towarzyszy, Heras przysiadł sobie na dużej amunicyjnej skrzyni w głębi magazynu. Nie miał pojęcia, po co jego pododdział został wezwany do świetlicy Tannera, toteż w głowie mężczyzny kłębił się istny kocioł myśli, wszystkich bez wyjątku mrocznych i ociekających podejrzliwością. Chcąc jakoś zapanować nad nerwowością, Hiszpan pstrykał z przyzwyczajenia dźwignią bezpiecznika swojej Beretty i przyglądał się dyskretnie hałaśliwej zgrai tworzącej drużynę sierżant Anderson. Siedzący opodal kapral Cooper podchwycił spojrzenie Romero, odwrócił powolnym ruchem głowę w przeciwną stronę. Widząc to Heras uśmiechnął się kącikami ust.

Thomas Cooper był jednym z tych, którzy wiedzieli prawie tyle, co sam Romero. Krótko po transferze do Jefferson City przygnębiony przydziałem i zdegustowany towarzystwem Heras pozwolił sobie na krótką chwilę szczerości i wyjawił kapralowi, dlaczego zesłano go właśnie do tej bazy, kto maczał w tym ręce i czemu zausznikom Collinsa zależało, aby Romero zniknął z Nowego Jorku. Cooper wysłuchał rusznikarza z właściwą sobie kamienną miną, a potem nic nie odpowiadając odszedł, na dodatek bardzo szybkim krokiem. Od tego momentu nie zamienił z Herasem ani słowa konsekwentnie unikając z nim wszelkich kontaktów. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że kapral wziął swego rozmówcę za niebezpiecznego szaleńca, ale Romero wiedział swoje. Ludzie znający ciemne sprawki rządu musieli dbać o własne bezpieczeństwo i za wszelką cenę ograniczać wzajemne relacje, aby w razie zdemaskowania jednego z nich drugi pozostał przy życiu.

Chwilę potem w pomieszczeniu pojawiła się sierżant Anderson i chociaż piękna twarz Casandre mesmerycznie wabiła spojrzenie Romero, mężczyzna nie przeoczył towarzyszącego jej oficera. Karnie wykonując rozkazy, stanął natychmiast w szeregu, a potem jako ostatni wszedł do pokoju odpraw upewniając się, że od strony zewnętrznego wejścia nie nadciągają jego śladem żadni nowojorscy żandarmi. Usiadł na jednym z bardziej oddalonych od środka pokoju krzeseł, kątem oka obserwując wiercącą się tuż obok szeregowiec Harquin.

Kiedy sierżant wyjawiła powód wezwania do Tannera, względnie uporządkowany świat Romero zawalił się, a potem wywrócił do góry nogami i zatrząsł. Skradziona bomba wodorowa. Pozostali żołnierze zaczęli stawiać jakieś pytania, niektórzy pletli przy tym trzy po trzy i prezentowali taki brak żołnierskiego profesjonalizmu, że od ich słuchania aż bolały zęby, ale tym razem Heras praktycznie nie zwracał na tę konwersację uwagi. Żaden z tych biedaków nie zapytał o to, co w opinii Hiszpana było najważniejsze.

Dlaczego właśnie ten pododdział?

W bazie służyło wielu żołnierzy o dużo wyższym doświadczeniu i umiejętnościach. Gdyby sztabowi naprawdę zależało na odzyskaniu bomby, w teren ruszyłby natychmiast cały zmechanizowany pluton, uzupełniony o kilku specjalsów. A dowództwo zamiast postąpić zgodnie z logiką i zdrowym rozumem, oddelegowało do poszukiwań właśnie ekipę Anderson. Jak duże istniało prawdopodobieństwo, że cała ta operacja była jedynie przykrywką mającą wywabić Herasa z obozu? Zważywszy na ogrom niepożądanej wiedzy Romero, prawdopodobieństwo było duże. Sytuacja uległa przerażającemu pogorszeniu, kiedy pstrykający szaleńczo bezpiecznikiem Beretty rusznikarz uświadomił sobie, że szpiedzy Collinsa mogli posunąć się jeszcze dalej. A co, jeśli to była operacja znacznie bardziej skomplikowana niż pierwotnie założył? A co, jeśli naprawdę skradziono tę bombę, a nie jedynie zainscenizowano taki incydent? Zakrawało to naprawdę na diaboliczny plan, ale gdyby ktoś ukradł bombę, a następnie tak zmanipulował sztab w Jefferson City, aby do poszukiwań przydzielono właśnie drużynę Anderson, wysyłał Romero na stuprocentowo pewną śmierć. Tak, to miało sens i układało się w logiczną całość. Skraść atomówkę, uzbroić ją, ściągnąć w pobliże człowieka niebezpiecznego dla skorumpowanej władzy, a potem zdetonować ładunek.

Romero zamrugał czując ściskające gardło silne emocje. Wzruszenie odjęło mu mowę, kiedy uświadomił sobie, że otaczający go żołnierze zostali skazani na pewną śmierć tylko z tego powodu, iż razem z rusznikarzem służyli w tym samym pododdziale.

Bezlitosne szaleństwo trawiące chore umysły rządowych intrygantów wręcz nie mieściło się w głowie!

- Nie ma pytań? Jest 11:27 - rzuciła głośno Anderson, ale tym razem nawet jej anielski głos nie zdołał wyrwać Herasa z otchłani czarnej rozpaczy - Macie godzinę na przygotowanie sprzętu i zameldowanie przed główną bramą. Wymarsz 12:30. Koniec odprawy, oddział rozejść się!

Tak się nakręciłem podczas pisania tego posta, tak sam siebie przeraziłem, że mi się słabo zrobiło i posiwiał mi kosmyk za lewym uchem. Idę zażyć swoje tabletki i się na chwilę położyć na sofie! Jakbym przez dłuższy czas nie pisał, przyjmijcie najgorsze - dorwali mnie w realu!

 

Ostatnio edytowane przez Ketharian : 19-09-2019 o 20:03. Powód: literówki
Ketharian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:13.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172