|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
|
| Narzędzia wątku | Wygląd |
12-02-2021, 20:42 | #101 |
Młot na erpegowców Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 19:15. |
16-02-2021, 22:19 | #102 |
Reputacja: 1 | Dzięki wszystkim za super przygodę Bożydar i Truposz patrzyli jak Bogumiła odchodzi razem z dziećmi w kierunku osady. Siostra Colt idąc wzdłuż buchających ogniem koksowników rzucała na szosę wielki, długi cień. Na piaszczystych wydmach wciąż ukrywali się strzelcy. Rewolwerowiec i strzykawa, widzieli ich przyczajone, nieruchome sylwetki. Dar chciał znać liczebność wroga. Wyglądało na to, że przeciwników było aż ośmiu – czterech po jednej i czterech po drugiej stronie wzgórza. Zniknięcie z oczu oponentów nie mogło się powieść do czasu aż nie zrobi się ciemno. Czas płynął, a lada moment miał zapaść zmrok. Colt zauważył, że wielu członków Syndykatu nie miało noktowizorów. – Martwe powietrze, niepokojący bezruch – Caleb zamyślony patrzył w mrok. – Brzmi jak cisza przed burzą. Vanhoose jest naiwny. Pokój? Rodzina? Przy tonach wrogów, których narobił w swoim podłym życiu? Jak nie my to inni. Nie ucieknie, ani się nie schowa. Los się o niego upomni i zabierze wszystko co drogie. Nie on pierwszy, nie ostatni. Po kilku minutach siedzenia w kabinie, które ciągnęły się niemiłosiernie, Willburn zaczął się niecierpliwić. Nerwowo stukał palcami o podłokietnik. – Długo im idzie. Za długo – przeniósł uwagę na radiostację zamontowaną w kokpicie pojazdu. Naciskał guziki i kręcił gałkami, zapalając lampki, wywołując trzaski emitowane z głośnika. Miał nadzieję, że uda się znaleźć częstotliwość, podsłuchać co Syndykat wysyła w eter. W końcu natrafił na poszarpany komunikat. „…yrwałam się … ndykatowi... Pasla…słyszysz d... Idę ..iebie skurwielu!” I zaniósł się śmiechem. Przetarłby oczy wierzchem dłoni, gdyby tylko hełm nie przeszkadzał. - No to się sprawy pokomplikowały. - uśmiechnął się z lekka Bożydar. - Mamy strasznie dużo opcji, a niewiele czasu na decyzję. Z chęcią bym podpowiedział siostrze co ma robić, ale zostawię jej wolną rękę. - zaśmiał się Colt. - Dzieci i Matylda byłyby z nami bezpieczniejsze niż z Williamem. On niedługo nie znajdzie kamienia pod którym będzie mógł się schować, a znając zwyczaje Syndykatu dzieciaki mogą nie być przy nim bezpieczne. Robi się coraz ciekawiej, co nie? - zapytał nożownik zerkając na Truposza. – Na tylnym siedzeniu byłyby przyjemnym dodatkiem powstrzymującym ogień przeciwnika – Samedi w końcu znalazł ukryty talent zindoktrynowanych dzieciaków. Odwrócił się sprawdzić, czy pozostała więźniarka jeszcze nie uciekła. – Zostaje zadowolić się Matyldą. Bawi mnie, że znowu ktoś złapał Ritę. Znowu zaniedbał nadzór i ponownie skończył uduszony łańcuchem, w który ją zakuł. To się zdarza całkiem często. Podejrzewam, że robi to specjalnie, by z czystym sumieniem oddać się polowaniu. Zobaczysz, będą umierać. Jeden po drugim. W ciemności i ciszy. To jak zaproszenie wampira do domu, nic dziwnego, że cały czas nosi okulary przeciwsłoneczne. – baron zamknął z głuchym stukiem okładki książki ozdobione czarnym krukiem. - Powiedz mi lepiej czy Night Sunshine działa. - powiedział Dar. - Ja mam technologiczne wspomaganie dlatego nie potrzebuję medykamentów. Łyknę ino Strongera i Megaoptica. Jak zajdzie słoneczko zaczynamy jazdę? Widziałem, że jedynie kilku z nich miało noktowizory. Jak ich wyeliminujemy powinno dalej pójść gładko… - Colt uśmiechnął się paskudnie. - Można to załatwić na spokojnie, ale obaj wiemy, że Caroline nie da im odejść cało. Lepiej jej pomóc niż się upierać, co nie? Dar i Truposz czekali. Przez jakiś czas nic się nie działo. Ciemności skryły ich sylwetki, czekające przy furgonetkach, księżyc nieśmiało wyglądał na nich zza chmur. Matylda Paslack siedziała z tyłu kabiny, gapiła dumnym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. W pewnym momencie rozległ się szczęk odbezpieczanej broni. Strzelcy na wzgórzach się do czegoś szykowali. - Dobra. - powiedział Bożydar spokojnie do Truposza. - Matylda na maksymalnym kneblu, skuta i skrępowana, przymocowana do stalowej klatki auta jakby była jednym z foteli. - dodał nożownik. - My, ja z goglami, ty z Night Sunshine, idziemy się nieco pobawić z ludźmi Williama. Jak znam Miłą, a Caroline tym bardziej, lada moment zacznie się strzelanina. Nie ma co stać tutaj jak kaczki na strzelnicy, a lepiej zająć dobre pozycje. Zabijamy wszystkich, którzy nie są naszymi i dziećmi Paslacków. W razie gdyby Matylda się wydostała nie obrażę się jak też się jej oberwie. Gotowy? - rewolwerowiec ubrał na twarz gogle termowizyjne po czym zabrał się za swoje wierne AK przyozdobione nową lunetą. – Nie musisz mnie długo namawiać – Truposz skinął na potwierdzenie. – Niech ten grzech przeciw modzie nabierze znaczenia. W pancerzu kosmitów, tym razem bez wiernego futerału za to z działkiem energetycznym Supernova w rękach, wyrzutnią Justice przewieszoną przez plecy i tyloma rakietami w zasobniku ile zdołał wyrwać z ciężarówki, czekał na ruch Bożydara. Kto jak kto, ale żołnierz lepiej znał się na zajmowaniu dobrych pozycji. Nagle usłyszeli huk wystrzałów, rozległy się w osadzie, była to pojedyncza salwa puszczona z karabinu maszynowego. Na wzgórzach, gdzie kryli się strzelcy zapanowało nerwowe zamieszanie. Rewolwerowiec i strzykawa widzieli w ciemnościach, wzrok Truposza był wyjątkowo wyostrzony po narkotyku, który czynił jego zmysły niemal nadludzkimi, więc wydawało mu się, że dostrzegł zaskoczenie na twarzach co niektórych wrogów. Ta chwila dezorientacji była ostatnim momentem, gdy mogli zniknąć w ciemnościach i rozpocząć swój taniec ze śmiercią. – Dawaj, dawaj, zanim całe dwa neurony w ich wypranych łbach powiążą fakty – Caleb ponaglił, wyślizgując się przez uchylone drzwi. Przymknął je spowrotem i przygarbiony nad piaszczystą glebą, oddalał się od wozu. Stwierdził, że na pierwszy rzut więcej profitów oferuje rakietnica. Zmienił ułożenie broni. W razie wpadki zawsze przyjdzie wzbić tuman kurzu, że strzelcy nieba przez kwadrans nie zobaczą. Co więcej ewentualne trupy same się zakopią. – Czy to fajerwerki, czy to nowy rok? Jeszcze długo przed północą. Ta dzisiejsza młodzież taka niecierpliwa – odwrócił się, czekając na żołnierza. W Nowej Nadziei rozległy się strzały, a po chwili rozpoczęła tam regularna strzelanina. Nagle na wzgórzach rozbłysły ognie z luf karabinów, huk oszałamiał, to była hekatomba, pociski zaczęły odbijać się od opancerzonych furgonetek, przy których przed momentem stali Truposz i Dar. Opony wybuchały, szyby rozpryskiwały się a blacha wyginała. Łupieżcy strzelali na oślep, nie wiedząc, gdzie znajdują się ich cele. Bożydar doskonale wiedział jak skutecznie zadawać ból bliźnim. Z porządnym karabinem, goglami termowizyjnymi na twarzy i skronią pulsującą od mocy dopalaczy bojowych żołnierz wybiegł zaraz za Truposzem. Ciężko opancerzony szturmowiec poza AK był wyposażony w olbrzymi rewolwer i nóż bojowy Obcych. Pozbawienie go broni było niewykonalne o czym świadczyły chwytne rękawice zaciśnięte na chwycie i łożu Kałacha. Arsenał wojownika uzupełniały flary, apteczka, dodatkowa amunicja, ale też dwa granaty atomowe. - Nie daj się zabić, a jak już to zabierz ze sobą jak wielu się da. - zaśmiał się cicho Colt ruszając na pozycję dogodną do oddania pierwszej salwy. Jego plan był prosty. Strzelać seriami przeplatanymi zmianami pozycji. W razie potrzeby wchodzić w starcie bezpośrednie. Głównym celem była ochrona siostry i dzieciaków, kolejnym zabicie Paslacka. Punkty za styl mógł zdobyć zabijając więcej ludzi Syndykatu niż Truposz… Willburn zakosami przemierzał teren, aż dźwięk kanonady przygniótł go do ziemi i kazał w pośpiechu się czołgać. Do czasu, gdy zorientował się, że ludzie Paslaca walą na oślep. Musiał przyznać, że napędzili mu stracha. Odetchnął. Adrenalina mocno skoczyła ciśnieniem w żyłach, a gdy drżąc, odwrócił się by ocenić sytuację, zobaczył kawał śladu pozostawionego przez naspeedowaną dżdżownicę. Tak szybko dawno nie pełz. No to Lenny popełnił błąd, organizując zasadzkę o zmierzchu. Nie dał mięsu noktowizji. Truposz nie musiał już się spieszyć, wręcz nie powinien. Mieli całą noc na zabawę w kotka i myszkę, ale jego lokację mógł zdradzić ogień wystrzelonej rakiety, w następstwie przyciągnąć kilogramy ołowiu. Musiał więc najpierw znaleźć miejsce, skąd po ataku mógłby szybko zniknąć za zasłoną, a że tamci mieli przewagę wysokości, nie było innej możliwości jak zrównać się z nimi poziomem i nieco okopać. Zostawało zdobyć wzgórze, na które już zaczął się wspinać. Najpierw przekraść jeszcze w bok, żeby zejść z linii wylotów luf i samochodów, nie złapać głupio przypadkowej kuli, a potem obchodząc ich pozycje postarać się dostać na górę i zaatakować z flanki. W hałasie nie powinno to stanowić problemu, ocenił. Gorzej, gdy strzały ucichną, a dystans zmaleje, wtedy już będzie musiał uważać. Rozglądał się za innymi użytkowymi możliwościami krajobrazu i przy okazji patrzył czy nie warto odgapić zabiegów Bożydara. Bożydar trafił jednego z Drabów, a Truposz strzelił z rakietnicy. Dwóch przeciwników zawyło z bólu z impetem lądując na ziemi. Bardzo wprawne oko dostrzegłoby, że ruszali się nadal, ale raczej nie stanowili już zagrożenia. Zaskoczeni atakiem kompani zdjętej dwójki schowali się póki co nie biorąc czynnego udziału w bitwie. Kolejna czwórka Drabów bez problemu dostrzegła rozbłyski broni zaczynając ostrzał. Mimo iż ten był prowadzony na ślepo to serie były niespotykanie celne. Zarówno Colt, jak i strzykawa zgarnęli swoje zaczynając zdobić swoje pozycje brunatną posoką. Co prawda nadal potrzeba było wiele aby wykluczyć ich z gry jednak początek po stronie ludzi Syndykatu był nad wyraz udany. Colt zdecydował się oczyścić przedpole. Kolejna dwójka musiała paść zanim szturmowiec sięgnie po medykamenty. Długie serie z AK miały sięgnąć celu zanim żołnierz Alternatywy zmieni pozycję aby zająć się leczeniem. Caleb dał się ponieść chwili. Zamiast zrealizować plan od początku do końca dołączył do Bożydara, gdy ten zaczął pruć ołowiem z karabinu. Oparł mocno wyrzutnię na barku. Zmierzył świat przez urządzenie celownicze, czerwonym krzyżem naznaczając jednego z bandziorów i nacisnął spust wywołując zapłon z dyszy odpalanej rakiety. Przecinała noc ognistą smugą. Piekielne bezskrzydłe stworzenie, ginące w huku olbrzymiej eksplozji. Reakcja gwałtownego spalania materiału kruszącego była fascynująca. Z odległości uderzyła echem zniszczenia. Ogłuszający dźwięk, ścinająca z nóg fala uderzeniowa, podmuch gorąca i deszcz piachu spadający z nieba, stukający o kompozyt ubioru. Mężczyzna zamarł oniemiały na kilka chwil za długo. Rozświetlony wybuchem stał się łatwym celem kontrataku. Pociski przeszyły go serią, dziurawiąc pancerz i organy wewnętrzne. Dzięki Night Sunshine widział wyraźnie czerwoną ciecz wypływającą spod dłoni, którą próbował w pierwszym odruchu zatamować krwotok. Wolałby nie poznać tych wszystkich szczegółów. Z otworu w ciele zdawało się coś wystawać, jakby kawałek śledziony. Zaklął, odganiając mroki przed oczami powstałe ze spadku ciśnienia w krwiobiegu i zmuszając się do prawidłowej reakcji. Chwiejnym sprintem rzucił się ku szczytowi wzgórza, chcąc jak najszybciej znaleźć się za lichą osłoną terenu. Potykając się o własne nogi i ślizgając na nieprzyjemnym do marszu gruncie, odprowadzany fanfarami wygrywanymi na nieśmiertelnych radzieckich konstrukcjach, dopadł szczytu i ślizgiem przywarł do ziemi. Po drodze zgarnął jeszcze kilka pocisków, ale dopóki w jego żyłach krążył Medex, wyzwolony w biegu wtryskarą, nie mógł umrzeć. Jeszcze nie teraz. Sztuk jedna. Zasobnik pomieściłby dziesięć. Jednak albo brak czasu, środków, albo ktoś podpierdolił większość, zawsze. Przeklęty los. Dobrze, że nie musiał w obecnych warunkach szukać strzykawy, żyły i przeprowadzać własnoręcznie iniekcji. Truposz dyszał ciężko, dochodząc do siebie. Gdy kurz w epicentrum eksplozji zaczął opadać, pozwalając dostrzec coś więcej niż czubek nosa. Dojrzał dwóch jeszcze żywych obrońców wzgórza. Nie wiedzących co się dzieje, zagubionych w ciemności i mgle pyłu. Willburn otworzył gniazdo rakiety, wsunął do środka kolejnego posłańca sprawiedliwości. Przetoczył się na brzuch. Wsparł wyrzutnie o skraj prowizorycznego okopu, zmrużył oko koncentrując na wskazaniach celownika. Drżącym palcem nacisnął spust. Mierzył za nich, nie będąc pewnym lokalizacji Bożydara. Byleby tylko objąć ich krawędzią pola rażenia. Leżeli porozrzucani. Porozrywane ubrania, nienaturalne pozy kończyn powyginanych w niewłaściwych kierunkach, agonalne drgawki. Nie zostało im wiele czasu. No to jeszcze ci po drugiej stronie. Jak tylko pisk w uszach ustanie. Czuł się jakby włożył głowę do wnętrza kościelnego dzwonu, w który ktoś uderzył wielkim młotem. Kolejna dwójka Drabów została wyeliminowana. Ruski karabin wraz z granatnikiem zrobiły swoje dziurawiąc oraz parząc przeciwników. Problemem nadal było czterech strzelców po drugiej stronie wzgórza. Samedi wraz ze swoim towarzyszem leżeli w prowizorycznym okopie znikając z świdrujących eter radarów. Mimo tego ogień nieprzyjaciela sięgnął ich po raz kolejny powodując kolejną falę bólu. Colt zacisnął zęby cicho sycząc. Truposz był twardy. Dar nie widział po nim specjalnego przejecią otrzymanymi ranami. Nożownik zaczął proces leczenia Regeneratorem, a strzykawa skorzystał z wtryskarki po czym oddał strzał z granatnika wpychając w mroźne łapska kosiarza śmierci kolejnego z przeciwników. Dar z przyjemnością zanotował, że jego rany przestają mu doskwierać. Kolejne kula zaczęły świstać nad głowami tancerzy śmierci jednak tym razem żadna nie sięgnęła celu. Kolejna salwa ze strony Kałacha i Justice spowodowała, że na polu walki został jeden przeciwnik. Osamotniony Drab rzucił się do panicznej ucieczki. Caleb odkurzał się z pyłu. Więcej chętnych graczy na pobojowisku nie dostrzegł. Z miasteczka wciąż dobiegał odgłos wystrzałów. Przeszukiwanie niedorżniętych mógł odpuścić, jeśli posiadali Medex, to przecież by użyli. Zostały dwie rakiety i Truposz wolał je zachować na wypadek, gdyby zobaczył Vanhoosa. Justice przerzucił na plecy, a w ręce złapał Supernovę. Ludzie okazywali niezwykły talent w tworzeniu skutecznych narzędzi mordu. Nie trzeba było kosmitów. Apokalipsa prędzej czy później obróciła by świat w ruinę, nawet bez ich pomocy. Chcąc sprawdzić celność i moc broni posłał próbną serię za uciekającym bandytą, rozświetlając mrok liniami czerwonego lasera. – Pojazdy mamy zniszczone. Matyldę posiekali na drobno. Zostaje z buta do miasta, co? Wciąż toczy się bitwa. – rzucił pytająco w stronę żołnierza, speca od taktyki pola walki. Jedyny ocalały z rzezi dalej biegł przed siebie nie zwracając uwagi na wiązki laserowe i kule latające nad jego głową. Uwagę Truposza i Dara zwróciło jednak coś jeszcze. Od strony Nowej Nadziei nadjeżdżała opancerzona furgonetka. Wciąż była daleko, lecz w pewnym momencie zauważyli, że kierowca ma wyraźnie problemy z opanowaniem toru jazdy. Pojazd nagle skręcił niebezpiecznie zbliżając do pobocza drogi. Po chwili zaczęli dostrzegać więcej szczegółów. Na dachu furgonu leżała postać. Z ręki wystawało jej ostrze przypominające miecz, którym co chwilę przebijała poszycie pojazdu. Kierowca rozpaczliwie walczył, by utrzymać samochód na drodze. Nagle jednak zrobił gwałtowny manewr a postać leżąca na dachu stoczyła się i runęła na pobocze, prosto w piach. Nie wiadomo czy zginęła, ale leżała bez ruchu, najwyraźniej kaskaderka nie była jej mocną stroną. Tymczasem pojazd dalej sunął środkiem drogi. Bandyta, któremu udało się uniknąć laserów i kul z karabinu tym razem nie miał szczęścia. W chwili gdy wybiegł na szosę, opancerzony furgon uderzył w niego z impetem a nieszczęśnik poleciał gdzieś w ciemność wydając ostatni rozpaczliwy skowyt. Słyszeli dźwięk łamanych kości, gdy martwe ciało przetaczało się po popękanym asflalcie. Furgonetka zatrzymała się a po chwili drzwi od strony kierowcy się otworzyły a ze środka wyszła Bogumiła. Wyciągnęła z kabiny zapłakaną Abby. Dziewczynka żałośnie łkała, a siostra Colt ciężko oddychała, z ramienia kapała jej krew. – Uhuhuuu – Samedi wydał z siebie dźwięk komentujący zderzenie. Należny człowiekowi, na którego miejscu nie chciałoby się znaleźć. –Nienajlepszy dzień na bycie złym, co? Vanhoose się odnalazł i sam próbował dokończyć rzeczy, których jego ludzie nie byli w stanie. –Nic jej nie będzie – skinął głową w stronę Bogumiły na wypadek, gdyby Dar za mocno się podpalił. – Wedle moich szacunków powinna mieć dwa zwykłe i jeden Medex na plusie. Chyba, że już wyszły. Osłaniam drogę. Jak powiedział tak zrobił. Lustrował przestrzeń, sprawdzając czy nikt więcej nie nadciąga od strony miasteczka, czy William nie próbuje zniknąć w ciemnościach. Przy okazji pozbawiał niedobitych magazynków z amunicją. Wykończą ich rany, pustynia lub dzikie zwierzęta. Sam nie musiał przykładać ręki. Nie chciało mu się zbiegać z góry, na którą przed chwilą się wdrapał. Bynajmniej nie w tym samym tempie. Krocząc dużo spokojniej zaczął opuszczać zbocze, kierując się w stronę epicentrum wydarzeń. Ku zaskoczeniu zgromadzonych niczym podróżnik z innego wymiaru całkiem niespodziewanie w pobliżu zjawiła się Rita, niemalże materializując się wprost z czystej materii cienia. Odziana była w ten sam kombinezon, który miała na sobie gdy rozstawała się z Darem, teraz jednak pokryty był licznymi rozdarciami, śladami brudu i krwi. Żyleta spojrzała na nich spod przybrudzonych lustrzanek, mocniej zaciskając dłonie na radzieckim karabinku automatycznym. — Dobrze was widzieć w zdrowiu — powiedziała nieco chłodno, acz pobrzmiewały w jej głosie serdeczne tony. Następnie skierowała wzrok na leżącego Vanhoose'a. — Fajnie, że poczekaliście z daniem głównym... Czyżby Pan Śmierci nasycił już swój apetyt? — pozwoliła sobie wystosować uwagę do Truposza, a zarazem skomentować widoczne w okolicy spustoszenia. Caleb wyszczerzył się spod swojego słoikowatego hełmu. To, że ubrał się w coś tak bezgustownego jak opinający ciało kombinezon i pokrywające go z wierzchu obłe płaty pancerza, świadczyło, że podszedł do sprawy Nadziei niezwykle poważnie. – Caaaroline – otworzyłby szeroko ramiona, gdyby tylko nie dzierżył w nich uchwytów ważącego kilkanaście kilogramów energetycznego działka. – No i powiedzcie… który śmiertelnik nosi po zmroku ciemne okulary i władny stopić się z nocą? Ten twój motocyklista chodził niezwykle blady, co, pani von Govinstrad? – Willburn przez czas rozdzielenia nie martwił się zbytnio o Rite. W niedużym ciele krył się urodzony drapieżca. Uśpiony i tylko durnie ryzykowali by go przebudzić. Podążył za spojrzeniem dziewczyny, w miejsce, gdzie leżał Vanhoose. – Oczekiwanie tylko go podsyca, a “tam” czekają już baaardzo długo. - Cieszę się, że jesteś cała. - powiedział do Caroline nożownik po chwili ruszając na spotkanie siostrze. Widząc zapłakaną i przerażoną Abby żołnierz AdA miał przed oczami śmierć jej brata. Jednak Paslack był aż taką gnidą i w swoim szaleństwie nie cofnąłby się przed niczym. - Wszystko gra, Miła? - zapytał Colt zmieniając magazynek w AK. Wiedząc doskonale, że kochanej niemowie nic nie będzie mężczyzna ostrożnie ruszył w kierunku miejsca, w którym spoczywał William Vanhoose. Rewolwerowiec był ciekaw jak skończył wielki przywódca Syndykatu Czaszek. Dobijanie ledwo żywych popleczników Williama zostawił sobie na deser. No chyba, że Rita zajmie się nimi pierwsza… Paslack leżał na piasku. Jedna z nóg wykręcona była w karykaturalny, groteskowy sposób, długa biała, zbroczona szkarłatem kość wystawała z kolana niczym brzydka upiorna narośl. Mężczyzna broczył krwią, która sączyła się z ust i nosa. Krwią przesiąkła też jego kurtka rozpruta pociskami z karabinu. Połamany człowieczek w niczym nie przypominał teraz wielkiego przywódcy Syndykatu Czaszek, jednego z naczelników Alternatywy dla Ameryki. Leżał bez życia, lecz kiedy Caroline, Truposz i Bożydar podeszli spojrzał na nich i się chrapliwie roześmiał. - Warto było? – zapytał plując drobinkami czerwieni – Czujecie się wygrani? Paslack znów zaśmiał się a potem rozkaszlał, w gardle bulgotała mu krew. - Chciałem tylko odzyskać rodzinę a wy…Pierdoleni kretyni…Jak świat ma wstać z kolan…O Boże… Po policzkach Vanhoose’a zaczęły cieknąć łzy, ale nie były to rozpaczy. Być może oszalał, bo tylko szaleniec w takim momencie mógłby się cieszyć. - Niczego nie zmienicie…niczego…Będziecie na usługi takich jak Paslack albo… – spojrzał na Truposza i Ritę -…żyć jak szczury. Bezużyteczni... zupełnie bezużyteczni i bezwartościowi… jak pionki na szachownicy. – Nie rozczulaj mnie, Lenny – Caleb sarknął. – Przypomnieć jak zaczęła się nasza toksyczna relacja? „Wydajcie Truposza i Ritę lub gińcie”? Próba duszenia w komorze? Zapomniałeś? Do stu piekieł tak. Było warto. Widok twej połamanej osoby raduje me oczy. Nie mogę się napatrzeć. Willburn nie podchodził bliżej. Śliska gadzina gotowa się wysadzić, zabierając do grobu wszystkich wokół. – Nie grałeś wiele w szachy, co? – należały do jeden z ulubionych gier kapelusznika. Słowa Vanhoosa uderzały w czułe tony zawodnika wyższej ligi i wymagały sprostowania. – Inaczej wiedziałbyś jakie zagrożenie stanowią dobrze usytuowane piony. — Taa, chciałeś tylko odzyskać rodzinę, sączyć drinki z palemką, posadzić drzewo itede. Jaja sobie robisz?! — zadrwiła brunetka. — Ogółem wzruszający pokaz troski i zdumiewająca proklamacja utylitaryzmu. Ech, zdychasz jak śmieć i nadal nie stać cię nawet na odrobinę skruchy, czy cień refleksji odnośnie popełnionych błędów — powiedziała cynicznie. — Żałosny kutas z ciebie po prostu. Odklejony megaloman, parszywy morderca i zwykły dzieciobójca. Chciałeś dobrze, ale wyszło jak zawsze? No któż by pomyślał? Ale hej! Może w piekle uda ci się stworzyć swoje idealne społeczeństwo? O ile wcześniej było jej spieszno by wyprawić go na tamten świat, o tyle teraz, mając świadomość jego stanu i posiadanej nad nim przewagi, nie miała nic przeciwko by podelektować się cierpieniem konającego przestępczego bossa. Może dzięki przedłużającej się agonii zazna on chociaż cząstki tego, na co skazał swoje niezliczone ofiary? Tyle musiało jej wystarczyć. W międzyczasie rozglądała się wokoło, by upewnić się, że tej wiekopomnej chwili nie zechce zakłócić jakaś zabłąkana grupka Syndykatu. - Jeżeli chciałeś odzyskać rodzinę to źle się za to zabrałeś William. - powiedział Bożydar zwieszając swobodnie AK. - Kiedy giną tak niewinni ludzie jak twój syn nie można czuć się wygranym, bo bez wątpienia Josh był twoim synem. Wychowałeś go, ukształtowałeś na dużo lepszego od siebie, a na koniec zdeptałeś własną pracę i wysiłek dla utrzymania w miejscu opadającej maski człowieka, który ma nad wszystkim kontrolę. Niestety nie ma takich ludzi, a świat nie jest idealny czy sprawiedliwy. Nikt nie ma całkowitej kontroli, ani ludzie Syndykatu podszyci tu czy tam, ani szychy z Ruchu Oporu, ani ktokolwiek inny. - Colt zaśmiał się. - Ci których nazywasz bezużytecznymi, bezwartościowymi szczurami w jeden dzień okazali więcej prawdy aniżeli ty przez całe lata. Gdzie jest Matylda, która jako jedna z nielicznych wiedziała o całym procederze? No właśnie… - wojownik westchnął. - Powiem ci jak będzie. Od dnia jutrzejszego zaczniemy eksterminację ludzi Syndykatu, Twoich ludzi. Zaczniemy od najbardziej symbolicznych “placówek”, a później zabierzemy się za te mniejsze i jeszcze mniejsze, aż Czaszki nie znajdą jebanego kamienia, pod którym będą mogły się schować. I nie. To nie uczyni świata idealnym, ale myślę, że będzie to krok w dobrym kierunku. Jeden z wielu. Vanhoose w gniewie zacisnął zęby, chciał coś wykrzyczeć, ale zamiast słów z ust popłynęła ciemna tętnicza krew wymieszana z żółcią. Zaczął się krztusić, lecz nie przestawał poruszać wargami, mówił coś do nich, ale nie wiedzieli co. W jego spojrzeniu nie było jednak widać skruchy ani żalu, jedynie zapiekłą złość i pogardę. Właśnie w takim grymasie jego twarz nagle zastygła, oczy się zaszkliły, zmętniały jak u śniętej ryby, klatka piersiowa przestała się poruszać. William Vanhoose tej nocy w końcu skonał. Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 19:15. |
17-02-2021, 04:24 | #103 |
Reputacja: 1 |
|