Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-12-2020, 17:57   #11
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Potężne ukłucie prosto w serce wyrwało Johna z pół błogiego pół bolesnego transu. Teraz to już było tylko boleśnie. Natychmiastowy odruch wymiotny zgromadzonej w przełyku krwi, szlamu, płynów hibernacyjnych szybko wypełniły maskę tlenowa nim ktokolwiek zdążył mu ją zdjąć. „Anioł” zaklął szpetnie wiedząc że to jemu przyjdzie później ją czyścić. Mieszanka zadowolenia i złości odbijała się na pierwszej twarzy którą zobaczył Wick zaraz po przebudzeniu. Wojskowy? Nie tego się spodziewał choć w mętliku myśli prawda było że nie wiedział czego ma się spodziewać po wybudzeniu.

Zasypiając myślał o uzbieranych przez czas hibernacji pieniądzach o tym co będzie mógł z nimi zrobić o korzystaniu z nich wreszcie a nie o ciągłym inwestowaniu – choć nie był pewny czy zdoła przełamać tą cześć swojej osobowości która nie mogła spocząć nie babrając się w kolejnych kontraktach i biznesplanach.

Co do kurwy – Które zabrzmiało bardziej jak - Ccc th k…hy – i było ciche i niewyraźne jak pierdnięcie speszonego małżonka w samym centrum uroczystości ślubnej. Strzał adrenaliny podziałał zbyt dobrze jak na półprzytomnego martwiaka który normalnie powinien dochodzić jeszcze przez parę dni czy tygodni do siebie po tak ciężkim przebudzeniu. Ale nie, zaserwowano mu lot spadochronowy bez trzymanki i bez spadochronu…
Rozejrzał się zbyt przytomnym jak na jego stan wzrokiem po wnętrzu i wiedział już że jest z nim źle. Bardzo źle. Albo jechał w raz z nim Brad Pit albo do reszty już zwariował.

Salwa spazmatycznego śmiechu ogarnęła ciało Johna. Był prawie pewny że wciąż śpi i śni wewnątrz maszyny hibernetycznej , uszczypnął się nawet w udo dobrze jednak wiedząc że w śnie również można odczuwać ból. Przeprowadził więc test rzeczywistości zatykając sobie nos i prubujac przez niego oddychać… Nie mógł – ku swojemu większemu zdziwieniu niż dotychczas. – To chyba nie jest sen ? – zapytał już całkiem przytomnie siedzącego przy nim wojskowego. Głos powoli mu się poprawiał, jakby odzyskiwał brzmienie po latach spoczynku. Nie oczekiwał odpowiedzi, było to pytanie bardziej retoryczne gdyż nie spodziewał się po zjawie sennej żeby mogła mu udzielić wiążącej odpowiedzi. Test rzeczywistości którego nauczył się niegdyś ćwicząc świadome sny był nad wyraz przekonujący.

Rozważał jeszcze przez chwilę czy nie ma uszkodzonego jakiegoś płata mózgowego odpowiedzialnego za wzrok czy skojarzenia , jednak po chwili przestał. Nic by mu to nie dało, postanowił więc popłynąć z prądem rzeki zamiast bić się z nim. Na chwile obecną po prostu przyjął że siedzi obok ktoś kto wygląda jak Brad Pit i nie będzie z tego powodu robił sobie burzy mózgu.

- Co się dzieje? – zapytał już całkiem konkretnie siedzącego przy nim najemnika i choć miał płynąć z prądem nie mógł powstrzymać się od ciągłego ukradkowego spoglądania na gwiazdę filmową. Nawet jeśli był to tylko jej sobowtór lub mózg płatał mu figle…
 
Eliasz jest offline  
Stary 07-12-2020, 18:12   #12
Dział Postapokalipsa
 
Ketharian's Avatar
 
Reputacja: 1 Ketharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputację
W ucieczce poprzez pustynię

Hilux Duńczyka omal nie przewrócił się na bok, kiedy Mikkelsen zakręcił szaleńczo kierownicą omijając w dzikim pędzie stromą piaskową wydmę. Zapierając się nogami o podłogę, a rękami o kokpit wozu, Brad wyjrzał ponad zagłówkiem fotela próbując oszacować na oko dystans do strzelających ewidentnie ostrą amunicją motocyklistów.

- Co się dzieje? – leżący dotąd z tyłu mężczyzna odzyskał w końcu świadomość, przejawiając na dodatek objawy silnego farmakologicznego wigoru. Ewidentnie nie statysta, raczej kolejna Bogu ducha winna ofiara tego wstrząsającego wybudzenia. Pitt podchwycił jego spojrzenie, podniósł w ostrzegawczym geście dłoń.

- To nie to, co myślisz! To nie ściema!

Obie terenówki wpadły w jednej chwili na jakieś zasypane piaskiem złomowisko, roztrzaskały zderzakami smętne pozostałości ogrodzenia hamując pośród nieforemnych brył metalu o rdzawej barwie oraz kształtach tylko z grubsza przypominających aerodynamiczne formy samolotów. Duńczyk odpiął swoje pasy, przekręcił się w fotelu otwierając gwałtownie drzwi kabiny.

- Wysiadać, już! – ryknął głosem tak nasyconym emocjami, że Brad w jednej chwili stracił resztki nadziei w starannie wyreżyserowaną ustawkę. Wymacawszy klamkę otworzył natychmiast drzwi po swojej stronie, ale nie zdołał wyrwać się z fotela, bo zapomniał o pasie. Mamrocząc wulgarne słowa walczył przez chwilę z zablokowaną klamrą i narastającą paniką, w uszach mając zbliżający się dźwięk wystrzałów.

- Czego się kurwa tak guzdrzesz?! – ryknął stojący na zewnątrz Mikkelsen. Pchnięty do działania tym okrzykiem, aktor uwolnił się w końcu od pasa, wyślizgnął na gorący piasek złomowiska przywierając plecami do burty Toyoty.

- Co mam robić? – wrzasnął próbując opanować drżenie kończyn i zrodzone z ogromnego zdenerwowania zawroty głowy – Co robić?!
 

Ostatnio edytowane przez Ketharian : 08-12-2020 o 09:51.
Ketharian jest teraz online  
Stary 07-12-2020, 18:22   #13
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Nim zatrzymał się świat, a rozbłysły światła...

Kule świstały i odbijały się od karoserii wozu. Walter musiał przyznać… czuł się nieswojo. To nie koniecznie był jego typ zabawy… prawda, sportowo, gentelmeńsko dać komuś w mordę, ale...
- Tej, Big, to normalne tutaj, że każdy chce ci odstrzelić dupę?

- Jak masz zapasową klamkę to bym pożyczył… wiesz, może strzelec ze mnie kiepski, ale mam dobre oko ręka… - psycholog uśmiechnął się krzywo - ...no, byłoby lepsze gdybym nie czuł się jak gówno, ale zawsze im więcej napieprza tym lepiej, nie? Wiesz, masz większego pietra, że ci odstrzelą jaja…

- Masz glocka i nie przepierdol na głupoty. - odpowiedział Big, wyszarpując z kabury udowej swoją broń boczną glocka 17. - i pamiętaj dziurą zawsze do przodu!

- Aye, aye cap’n… - odpowiedział tylko Amerykanin ruskiego pochodzenia. W końcu… jak walczyć… to o siebie, za siebie, dla siebie. Rodzina nie zapomniała, to nie zapomnieć o Rodzinie!

Dla pewności sprawdził stan pestek w przedłużonym 31 nabojowym magu i zamknął z powrotem. Był Amerykaninem do cholery. Nie raz trzymał broń w łapie… tylko coś rzadko strzelał, ale podstawy kurwa znał. Kto nie znał? Ten nie był gościem ze Stanów!

...i wtedy wszystko się zaczęło...

Tylko kilka kul trafiło w karoserię kiedy ich terenówki gładko pokonały trasę do umówionego miejsca spotkania. Jeśli enigmatyczny “Kurier” był w pobliżu to hałas jaki robiły samochody i zgraja ok 12-15 motorów za nimi (zgodnie z obserwacjami Pazurów) obudziłby umarłego i póki co wybijały się jeszcze ponad odgłosy formującego tornada. Stanęli nagle w tumanach kurzu. Niejeden hibernatus zaklął z nerwów i zaskoczenia gdy zarzuciło ich do przodu przy gwałtownym hamowaniu. Dobrze było zapiąć wcześniej pasy. Kierowcy Toyot uformowali z aut literę V, standardowy manewr małych oddziałów taktycznych w sytuacji gdy trzeba było utrzymać jakiś teren.

Znajdowali się ok 6 m od połamanego ogrodzenia z drutu kolczastego otwartego przerdzewiałą, wypadającą z zawiasów bramą, na uklepaną drogę przez pustynię. Ogrodzenie było dziurawe i zdecydowanie widziało lepsze czasy. Kilka postaci mogło próbować przedostać się przez powstałe przez lata wyrwy. Strategicznie pozycja była dość dobra, motocykle nie mogły od tak po prostu wjechać za nim, bo zostały by poszatkowane gradem kul. Natomiast słabe punkty przez które można się było przedostać nie nadawały się dla jednośladów. Niewykluczone, że wrogowie będą próbować ich okrążyć i zaatakować z kilku kierunków, ale musieli to zrobić na piechotę i przy zbliżającej się burzy. Obrońcy znajdowali się w korzystniejszej sytuacji będąc lepiej przygotowanym na starcie z żywiołem. Jakieś trzy metry za plecami całej grupy leżał urwany i częściowo zasypany silnik samolotu pasażerskiego rozpadający się na kilka większych kawałków. Na prawo od nich znajdowało się przejście przez kokpit cywilnego transportowca w kierunku szeregu szkieletów myśliwców. Z kolei po lewej, jakieś 12 m dalej zauważyć można było wrak dwupłatowca przewróconego na bok…
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!
Dhratlach jest offline  
Stary 08-12-2020, 09:39   #14
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Ich “Anioły” wysiadły prawie natychmiast, nie kłopocząc się nawet wyjmowaniem kluczyków ze stacyjek. Każdy ruch zdawał się być wyćwiczony, a panowie musieli mieć za sobą kilka lat zgrania. Chwycili tylko broń porozumiewając się krótkim komendami i ledwo wyczuwalnym niesmakiem spoglądali jedynie przelotnie na swój “ładunek”. Czterech ludzi z zamierzchłych czasów, którzy w takiej sytuacji mogli równie dobrze być “damami w opresji”. Dokładnie tyle w oczach najemników było pożytku z całej czwórki bohaterów sprzed wybuchu bomb. W czasie jazdy byli przeważnie ignorowani, ich pytania zbywane lub pozostawiane bez odpowiedzi. Pazury nie lubiły bawić się w niańki, nie płacono im za mielenie jęzorem. Choć kosztowali wystarczająco dużo żeby nie musieli.

-Pierdoleni cywile.

Big Tom splunął na ziemię wyciągając za fraki Waltera z wnętrza pickupa.

-Ruchy, ruchy. Hurtig, hurtig! Bierzcie tylko to co konieczne, to co może mieć jakiś użytek w walce. Jeśli…

Popędzał wszystkich (a zwłaszcza żółtodziobów) kapitan Mads Mikkelsen.

-Sacrebleu, za mało nam płacą za to gówno.
Zadźwięczał niespodziewanie francuski akcent "Buźki" Dubois. Nie sposób było stwierdzić czy przezwisko jest ironiczne, czy sierżant rzeczywiście był takim przystojniakiem.


- Co mam robić? – wrzasnął Brad próbując opanować drżenie kończyn i zrodzone z ogromnego zdenerwowania zawroty głowy – Co robić?!

-Jeśli... macie pałętać się pod nogami to lepiej nie róbcie nic.

-Dupy razem! I dajcie dorosłym pracować.
Wtrącił się Wesker jeszcze raz zajmując pozycję bojową za wozem. Mads skarcił go zimnym spojrzeniem.

-Cicho. Ktoś z was ma jakieś doświadczenie bojowe? Wpadł na genialny pomysł lub chce pomóc?
Duńczyk zwrócił się do niedawno przebudzonych w tej niegościnnej rzeczywistości

-Zanim Keanu nie poszedł na pełny etat do CD Project, jeździłem z nim na weekendy do dziewczyn od Tarana! - rzucił rozdygotanym głosem Brad - Dajcie mi jakiś pistolet, podstaw się nie zapomina! Do filmów też trochę ćwiczyłem, nie zostawia się wszystkiego dublerom!

Mads spojrzał na Pitta i pokręcił głową.

- To nie rekwizyt - podał mu swoją boczną Berettę R93. - Mag, selektor i nie próbuj mi strzelać do siebie!

Chwyciwszy podaną mu broń aktor upewnił się, że pierwszy pocisk jest w komorze, a potem ruszył niczym cień śladem Madsa.

Dźwięk ostrzału budził nie mniej niż zastrzyk adrenaliny prosto w serce. John spośród swojego bagażu wyciągnął magnum, sprawdził magazynek, odbezpieczył, był gotów. Widok Brada Pitta ciągle nie dawał mu spokoju, ale miał teraz na głowie inne rzeczy. Wyjść cało z zawieruchy w jaką los go wpakował. Na plecy zarzucił skórzana torbę, niepomny na zastrzeżenia najemnika , którego i tak dobrze nie słyszał. Nie miał tam nic wartościowego ale wśród strzałów z broni palnej , dodatkowa osłona pleców zwiększała złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie była zresztą ciężka , ot podstawowy ekwipunek który miał być przydatny po wybudzeniu z komory. Dlaczego nie pamiętał momentu wybudzenia?? - zastanawiał się w duchu.

Wyskoczył z wozu z pochyloną głową - odruchowo unikając potencjalnych kul choć chwilowo żadna nie nadlatywała. Starał się nie oddalać od najemników - zwłaszcza od tego który czuwał nad jego przebudzeniem , jego ciało na tą chwilę znacznie szybciej ogarniało całą sytuację niż umysł - było pobudzone i gotowe do walki odruchowo wręcz gotowe stawić czoło niebezpieczeństwu. Umysł zaś , zwyczajnie nie nadążał - potrzebował choć kwadransu na zatrzymanie akcji na zrozumienie co robi w środku pieprzonej pustyni wraz z najemnikami i sobowtórem znanego aktora. Szybko zajął miejsce za autem korzystając z osłony jaką dawała karoseria.

Czując na sobie wzrok najemnika i słysząc pytanie które zawisło w powietrzu skinął nieznacznie głową mówiąc.

- Strzelać potrafię , na więcej nie liczcie… .- mówiąc to w miarę sprawnie trzymał niebagatelna w końcu spluwę - powie mi ktoś co się właściwie kurwa dzieje? - wiedział że nie ma czasu na dogłębne analizy czy wyjaśnienia, ale liczył choć na 3 - 4 zdania które pomogłyby mu odnaleźć się w pieprzonej rzeczywistości. W swoim odpicowanym garniturku, eleganckich butach , szytej na miarę marynarce wyglądał pośród bandy najemników jak nie z tej bajki. Jedynie magnum trzymane w obu dłoniach choć częściowo komponowało się z wyglądem reszty bandy.
 
Eliasz jest offline  
Stary 12-12-2020, 19:02   #15
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Pierwsze chwile po desancie z wozów były pełne chaosu.
Dykhovichny z glockiem w łapie ruszył nisko do bagażnika Toyoty by go otworzyć i chwycić swoją torbę. W swojej pazerności i prześwitach zmysłu handlowego dostrzegał szansę. Jeśli dobrze ogarniał słowa Big Toma to wszystko mogło być na wagę złota lub gówna.

Nie obchodziło go specjalnie co działo się wokoło. Prawda, rejestrował i brał pod uwagę, ale nie miał zamiaru zdechnąć jak pies. Torbę trzymał obok siebie, by znaleźć się w kuckach za silnikiem Toyoty ze spluwą wycelowaną w teren przed nim. Za nim był zasypany silnik i wrak samolotu. Droga odwrotu była raczej prosta. Teraz on albo oni.

"Kurwa… taki chrzest na żołnierza Rodziny." Nikolayevich nie ukrywał przed sobą - miał pietra, ale pokazanie tego przed innymi byłoby słabością. Starał się szybko ogarnąć reakcję organizmu na bodźce. Cokolwiek co da radę wspomóc, a raczej minimalizować, przykrości jego podłego stanu, który nie był aż tak opłakany.

Amerykański rusek
rzucił głośno i władczo do nieogarniającego gościa w garniaku. Parodią było to, że sam był w garniaku i to nawet bardziej odpicowanym.

- Strzelaj do gości co jadą by zabić i tyle! Kurwa! Oraz bezsprzecznie się słuchaj mundurowców! Chodź do mnie za silnik, kuzynie!

Biznesmenowi nie zajęło długo kalkulowanie zysków i strat, po chwili znalazł się przy jedynym gościu spoza najemników, który zdawał się wiedzieć co robi. Bradowi Pittowi nie ufał. Nawet nie z powodu tego co robił czy mówił - twierdząc, że jest tym prawdziwym aktorem. Po prostu nie do końca dowierzał swoim szarym komórkom, gdy na niego spoglądał. Nikt nie mówił mu zbyt wiele o potencjalnych problemach związanych z wybudzeniem z hibernacji, a już na pewno nie o długotrwałej i wyraźnej halucynacji. Niemniej po eksperymentalnej przecież technologii wszystkiego można było się spodziewać. Ostatnie co pamiętam to hibernacja i pobudka jakieś 3 minuty temu ze strzykawką wbitą prosto w serce. - Po chwili zebrał się za trzy najważniejsze pytania które kołatały mu się po głowie:

- Który mamy rok? Czemu jesteśmy na pustyni? I dlaczego do nas strzelają? .

Nie oczekiwał odpowiedzi w obecnej sytuacji niemniej póki kule na nowo nie zaczęły świstać nad ich głowami nie widział przeszkód do tego by zapytać.

- W skrócie, świat który znamy nie istnieje, ale Rodzina o nas nie zapomniała, kuzynie. Teraz my albo oni. Oni chcą Ciebie zabić, bo pamiętasz, ale ty nie chcesz umrzeć, więc musisz zabić. - sypały się surowe i trzeźwe słowa gościa z brodą w odstrzelonym, połyskującym stroju i z glockiem w łapie

- Osłaniamy siebie nawzajem. Mundurowcy są z Rodziny i dowodzą. Rodzina nie zapomina. Semper Fi!

Kule które rozorały karoserię wydawały się Jacobowi aż nadto realne. Wszystko zadziało się błyskawicznie, a sprawność w ruchach i koordynację u swoich niechcianych opiekunów widział tylko kilka razy w życiu. Dawno temu, w Iraku i Afganistanie, tak działały tylko chłopaki z Delty. Raz czy dwa widział też parę grup szturmowych Fok. Patrzył na nich z podziwem, ale też nie ciągnęło go w ich stronę. To byli ludzie, którzy śmierć mieli za nic, a on do wojska nie poszedł zginąć tylko spłacić kredyt studencki. Do cholery był tylko paramedykiem w pododdziale piechoty!

Wyskoczył z auta i pomimo słabości mięśni i ogólnego harmidru pochylony ruszył do bagażnika. Darciem mordy przez mundurowych nie zaprzątał sobie głowy, oni zawsze darli mordę. Wiele się nie zmieniło pomimo kilkudziesięciu lat w hibernacji. Wyciągnął drżącymi dłońmi ze swoich betów wysłużonego Colta 1911 - klasyczny model oficerski, sidmionabojowy. Przykucnął za oponą Toyoty - z doświadczenia wiedział, że zawieszenie auta i felga lepiej zatrzymują kule niż cienka jak papier blacha karoserii. Sprawdził magazynek, przeładował. “Jasny szlag” - zaklął w duchu, jak mu się kurewsko trzęsły ręce.

- Kurwa - krzyknął wściekły - nie tak to miało wyglądać!!! - Nie po to zaryzykował wszystko i rzucił się w przyszłość dla córki, by teraz zdechnąć na pustyni. Miał nadzieję, że wyjdzie z tego żywy… musiał odnaleźć Jenny.

- Może i nie tak, ale tak właśnie jest! Semper fi, kuzynie! Śmierć wrogom Rodziny! - odkrzyknął Walter.

“ Kuzyn ? Rodzina? O czym oni pierdolą ? “ - zastanawiał się Johnny całkiem poważnie, choć przelotnie. Nie miał teraz na to czasu. Przyjął do wiadomości to co mu “kuzyn” powiedział i nie ważne było czy przez omyłkę traktował Wicka jako kogoś z rodziny. Ważne, że w to wierzył - a wiara w biznesie była niczym solidny kapitał który można było wykorzystać. Wiara inwestorów sprawiała że akcje szły w górę i odwrotnie brak wiary w powodzenie firmy szybko obniżał jej wartość tak czy inaczej prowadziło to często do samospełniającej się przepowiedni. Nie wiedział o czym mówią nieznajomi, ale przyjmował do wiadomości, że póki co, stoją po tej samej stronie barykady i starają się ją ochronić.





Czekali minutę, może dwie. Zawodzenie wiatru stawało się coraz głośniejsze, a nerwy wśród całej grupy były coraz mocniej wyczuwalne. W końcu, ciszę przerwało wywoływanie przez krótkofalówkę. Potem dał się słyszeć głos, który już niestety rozpoznawali:

- No i co tam słychować u was miastowi? Jesteśmy wszyscy w takiej samej przejebaniutkiej sytuacji co, nie? Może odłóżmy broń i poznajmy się lepiej, he? Wujek Joe by was nie okłamał, co to to nie. Dacie nam kilka fantów, to może jakoś się dogadamy i rozejdziemy się zanim doleci do nas pierd z odbytu szatana co?

Mads przetrzymał przez chwilę klawisz krótkofalówki przy ustach po czym wypowiedział jedynie pojedyncze słowo.

- Nie.

Następnie wyłączył urządzenie i oparł swoje XM-8 o maskę auta. Pazury popatrzyły po sobie porozumiewawczo. Następnie sprawdziły gotowość swoich bobasów odbezpieczając je i szykując do niedzielnego spaceru.

- Jasne, krótkie info, jeśli ktoś coś zobaczy. Strzelać bez rozkazu. Krótkie serie. Każdy pocisk się liczy. - Recytował bez emocji ich dowódca, chłodno niczym robot.

- Aye, aye cap’n… - mruknął Dykhovichny...

W powietrzu zaczęły latać małe przedmioty, gdzieś w sąsiedztwie skrzypiały metalowe części samolotów atakowane kolejnymi podmuchami wiatru. Piasek w powietrzu nabierał mocy wdzierając się drobnymi ziarenkami wszędzie tam gdzie tylko mógł, a naprawdę nie powinien. Widoczność z każdą minutą stawała się coraz gorsza, jednak to jeszcze nie był szczyt możliwości tornada.

Rozstawili się następująco: od lewej Mads za silnikiem pierwszej Toyoty, do jego nogi przyciśnięty kucający Brad, który ciągle jeszcze ważył w dłoniach broń, jakby zastanawiając się jaką rolę tym razem przyjąć. Za belką łączenia przednich i tylnych siedzeń ustawił się Mallory z klasyczną emką opartą o otwarte drzwi samochodu. Ściskając swoje magnum przywarł do jego lewego boku Wick, miał możliwość obserwować sytuację za zamkniętą, ale nie kuloodporną szybą auta.

Big rozdzielił się z doktorkiem, który fizycznie przesunął się bliżej czoła drugiego pojazdu, by instynktownie znaleźć się przy zagubionej duszy w postaci świeżo wybudzonego Johna Wicka. Niezbyt wprawnie zajmował pozycję tylko utrudniając Doubies zastygnięcie w pół klęczącej pozycji strzeleckiej z wymierzonym w przeciwników Fallem.

Tom wziął na siebie najtrudniejszą rolę, bo został na tyłach Hiluxa i osłaniał otwartą lewą flankę rozerwanego poszycia kokpitu.

Zaczęły padać pierwsze strzały. To Pazury zaczęły stawiać rozproszoną ścianę ognia. Dysponowali bronią długą, która dawała sekundy przewagi nad uzbrojonymi tylko w boczniaki hibernatusami. To trochę jakby na mordobicie przyszli z nożami. Tyle tylko, że pięści było więcej i żadna z nich nie była do końca zamknięta. Każda ściskała mocno giwerę wprost z katalogu “Stare, ale jare”. Naboje kalibru 5,56 i 7,62 rwały coraz gęstsze powietrze. Przeciwnicy zaczęli stawiać własną barykadę z przewróconych na drodze maszyn. Miała się rozpocząć typowa walka pozycyjna. Jeśli ktoś wtedy padał na ziemię to bynajmniej jeszcze nie od trafienia.

Czekając, aż wróg się zatrzyma, bo po co wcześniej, Nikolayevich zaczął oddawać pojedyncze strzały w najbardziej skupione ludzkie grupki starając się celować w środek. Kurwa, nie ufał sobie w strzelaniu precyzyjnym, ale co tam, nie? Dwóch czy trzech w kupie? Wolna! Te parę sekund powinno dać mu wyczucie co do ciała, bo mu kurewsko nie ufał. Grunt to sprzątnąć dość ścierwa, by mieć spokój i reszta odpuściła! Pamiętał jednak by chować się za silnikiem Toyoty. "Kurna, głupio zaliczyć ciemność ostateczną, nie?" - przebiegło mu przez myśl.

Benett czuł jak dłoń poci mu się na rękojeści czterdziestki piątki. Musiał poczekać aż przeciwnik się zbliży. To była pukawka na mocny kaliber, jednak pełnię możliwości pokazywała na krótkim dystansie. Tym bardziej, że jego stan nie pozwalał na snajperskie wyczyny… Położył się na popękanym asfalcie tuż za kołem i wychylił się z pistoletem szukając godnego kuli celu.

Wick nie śpieszył się z oddaniem strzału z dwóch prostych powodów, które w zasadzie można było streścić do jednego. Nie kalkulowało mu się. Magnum był dużo bardziej skuteczne na krótkim dystansie to raz, a dwa każde wychylenie się zza w miarę bezpiecznej sterty blachy, za którą się schował zgodnie z wskazówką “kuzyna” groziło oberwaniem kulki. Urwał lusterko z samochodu i skulił się za silnikiem obserwując, dzięki niemu w miarę bezpiecznie okolicę, z której nadjeżdżał przeciwnik. Dopiero, gdy motory były już naprawdę blisko, a jeźdźcy przerywali na moment ostrzał - wykorzystywał chwilę by wystrzelić w z góry upatrzoną ofiarę. Lusterkiem i reakcją najemników na dewastację ich auta zupełnie się nie przejmował. Odkupi im jeśli będzie trzeba, zaś swe życie, mimo wszystko, cenił wyżej.

Barykada przewróconych maszyn rosła w oczach - osiem motocykli leżało na środku plącząc się orurowaniem w zasypaną piachem osłonę dla ich jeźdźców. Kolejne z impetem uderzały do przodu rozstawiając się pomiędzy stworzonymi przez walczących bezpiecznymi granicami zasłon. Pędziły rozbryzgując kurz i upadały tworzą swoistą drabinę do piekła. Miało ono nadejść już za chwilę choć jeszcze bez kierowców stalowych rumaków zsiadających z nich w mechanicznym biegu i przetaczających się na boki. Cele były w ciągłym ruchu. Widać było, że to dla nich nie pierwszyzna i tak samo jak umundurowano-cywilny oddział po drugiej stronie bramy nie mają zamiaru zdychać bez pamięci na pustkowiach. Ogień broni długiej zaczął muskać kolejne metalowe elementy, do których przywarli oponenci. Celność broni miała mało do rzeczy wśród rozgorywającego pandemonium natury. Mimo to, kto mógł to celował. Kto nie mógł walił na oślep pozbawiając pozostałych pozorów taktycznej skuteczności. Kule trafiały w cel głównie nieożywiony, ale i błyskały niebezpiecznie blisko cielesnej struktury. Pazury krótkimi komendami

- Trzecia, dwóch! - korygowały trajektorie ostrzału.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 12-12-2020 o 19:30.
rudaad jest offline  
Stary 12-12-2020, 19:04   #16
Dział Postapokalipsa
 
Ketharian's Avatar
 
Reputacja: 1 Ketharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputację
Na cmentarzysku lotniczych wraków

Chociaż to coraz głośniejsze wycie huraganu najbardziej przykuwało uwagę Pitta, w jego uszach zadźwięczały w jednej chwili pierwsze dźwięki wystrzałów. Umundurowani mentorzy hibernautów otworzyli ogień ze swojej broni długiej, posyłając za karoserię używanych w roli osłony wozów oszczędne serie. Przyczajony za terenówką Brad nie wiedział, na ile celny był prowadzony przez wojskowych ostrzał, toteż padł na brzuch próbując dojrzeć cokolwiek przez odkrytą przestrzeń pomiędzy podwoziem Hiluxa i warstwą pustynnego piasku.

Ścigający go motocykliści – bo aktor nie miał najmniejszych wątpliwości, że to on był celem bikersów – wiedzeni byli wysokim instynktem samozachowawczym. Zamiast gnać do końca wprost pod lufy ochroniarzy, nie poszli wcale po linii najbardziej oczywistego scenariusza, tylko gwałtownymi ruchami zaczęli kłaść swe maszyny na boki przewracając je w kontrolowany sposób i zasłaniając się jednocześnie blokami silników przed kulami mundurowych. Jeden po drugim, kolejne opuszczane w biegu jednoślady sukcesywnie budowały metalową zaporę, za którą motocykliści przegrupowali się strzelając wprawnie w ruchu i nie zwalniając nawet na sekundę.

Brad poczuł ucisk w żołądku uświadamiając sobie, że bikersi byli prawdziwymi zawodowcami w swojej kryminalnej profesji i poobnie jak ludzie Mikkelsona nie zamierzali dawać przeciwnikom najmniejszych forów. Wiatr przybierał na sile, wył coraz bardziej spektakularnie, sypał w oczy rozgorączkowanych obrońców drobinkami piasku. Chronieni goglami mundurowi pozornie nie zwracali uwagi na pandemonium natury, krzesząc pociskami snopy iskier na elementach przewróconych motocykli.

Jakaś zbłąkana – albo i nie – kula ugrzęzła z metalicznym klangiem w nadprożu Toyoty wyrywając Pitta z przelotnego marazmu.

- Trzecia, dwóch! – krzyknął jeden z żołnierzy dostrzegając bikersów próbujących zajść pozycje mundurowych z flanki. Ściskając w spoconej dłoni Berettę dostrzegł swoich wyciągniętych z kapsuł kompanów, wspomagających ochronę strzałami z broni krótkiej. Jakiś rosły drab w skórzanej kurtce runął na piasek zwalony z nóg celnym strzałem, ktoś inny wył zza sterty metalowych prętów niczym potępieniec. Ludzie Mikkelsena nie poprzestawali na wymianie ognia, zasypując kulami każdego dojrzanego w tumanach gęściejącego piasku napastnika. Zdezorientowany Pitt dołączył do nich strzelając na oślep, celując z grubsza w majaczące w kurzawie ludzkie kształty. Odrzut broni szarpał jego nadgarstkiem, zwiotczałym po latach spędzonych w letargu, nienawykłym do tak silnego obciążenia. Gorąca łuska odbiła się ze szczękiem od wspornika drzwi Toyoty, spadła na bok szyi aktora parząc jego skórę do czerwoności.

Motocykliści rozciągali swe flanki, szukali uparcie osłoniętych dróg dojścia na boki i tyły ukrytych za terenówkami ofiar. Mads bez trudu orientował się w zmiennej sytuacji taktycznej i natychmiast wyciągnął z niej odpowiednie wnioski. Okręcając się w miejscu cisnął w Pitta kłębkiem paracordu. Pojmując jego intencje, Brad nie potrzebował żadnych dodatkowych wyjaśnień. Osaczeni za Toyotami, obrońcy lada chwila mieli całkowicie stracić swą przewagę.

Trzeba było uciekać w głąb złomowiska – gdziekolwiek Mads sobie życzył.
 
Ketharian jest teraz online  
Stary 12-12-2020, 19:58   #17
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Żołnierze nie pozwolili na otwarty atak frontalny, ale co chwila pomiędzy rozrzuconymi pojazdami przemykały kolejne sylwetki niebezpiecznie zbliżając się do wyłomów w obronie cmentarnego placu, który mógł zapewnić zdecydowanie więcej osłon niż gruzowata, bezkształtna przestrzeń szarpanej burzą pustyni. Przeciwnicy biegli schyleni, przetaczając się zawzięcie pomiędzy kolejnymi mechanicznymi wzniesieniami na pustostanie drogi.

Jacob zauważył go pierwszy. Nim ciemna sylwetka pochylona w biegu dopadła do trzeciej, po prawej, rozstawionej w kierunku bramy maszyny, kula rewolwerowa posłana na wprost z 18 metrów przebiła lewą nogę bandziora. Odruchowo padł na ziemię i przetoczył się za rozgrzaną gradem kul stal wywróconej stalowej piękności. Zdezorientowany, prawie na oślep oddał serię strzałów po przedniej oponie Hiluxa. Nie trafił niczego poza gumą i blachami. Wynik nie lepszy niż każda poprzednia próba sił. Nim ucichł zgrzyt rozrywanej strzałami blachy i Nikolayevic dostrzegł swoją szansę. Ewidentnie grupowa wycieczka na tyły wroga, jak dobrym pomysłem pierwotnie mogła się zdawać, tak nim nie była. Trzech dryblasów z zasłoniętymi twarzami przeciskało się poza wymierzone pole ostrzału Biga. Mamieni cudowną nagrodą wewnątrz wozów nie przygotowali się na tak zacięty opór. Doktor może nie miał gruntownych podstaw strzelca wyborowego, ale ewidentnie sprzyjał mu fart początkującego i środkowego przeciwnika trafił w prawy bark. Ten zaklął szpetnie zwracając na siebie uwagę Toma, który automatycznie dokończył dzieła swojego podopiecznego. Z grupy uderzeniowej gangerów zostało dwóch gości rozstawionych jak kaczki na strzelnicy. Jednym z nich zajął się Wick obalając draba celnym trafieniem z wielkokalibrowej giwery prosto w korpus. W momencie, w którym zdawało się, że drużyna odmrożeńców nie jest tak bardzo bezużyteczna na polu walki, jak pierwotnie zakładano, przykładem na poparcie pierwszej tezy stał się Brad, który chybił ostatni wysunięty cel.

Mads, Mallory, Doubies walili bez ustanku w kierunku każdego poruszającego się celu odcinając drogę na wskroś pustyni. Oddać celny strzał było cholernie trudno i zdawało się, że nie ma szans na to żeby było choć odrobinę łatwiej. Sytuacja po pierwszej fali szturmowców pustkowi kształtowała się na zdecydowany plus dla obrońców terenu. Jeden martwy i sześciu trafionych, do optymistycznego zera postrzałów po drugiej stronie barykady. Sytuacja miała prawo się zmienić w każdej sekundzie, bo widoczność, przez wzmagającą się burzę, gwałtownie spadała i jedynie z pierwszego oglądu sytuacji można było wysnuć domysły skąd nadleci kolejna seria. Dusza pustyni goniła obcych w głąb gardzieli cmentarzyska. W odległości kolejno 18, 25 i 30 metrów z każdej strony bramy leżały zapory, za którymi mogli kryć się przeciwnicy gotujący się do oddania pierwszego mierzonego strzału. Przewaga rozwiewała się jak piach pustyni… więc nieznośna myśl “czas się wycofać” zaczęła wypierać każdą nową okazji do zaznaczenia swojej bojowej wyższości.

Każdy z aniołów nie odrywając wzroku od kierunku, z którego nadchodziło niebezpieczeństwo starał przywołać do siebie podopiecznego. Mads miał najłatwiej, więc tylko rzucił w Brada parakordem przywiązanym do swojego pasa. Big gwizdnął przeciągle na palcach w kierunku Waltera. Doubies wydarł się na Jacoba:

- Do mnie jebańcu! Bez popisów teraz i trzymaj się kiecy!


Kapral Marolly wstrzymał ogień i schylony podbiegł do Wicka łapiąc go za ramię.

W lewą dłoń Psycholog chwycił swoją dość lekką torbę. Wychylił się i oddał strzał w najbliższą z zapór. Dając tym samym znać potencjalnemu strzelcowi za nią, że został zauważony i lepiej dla niego by się chwilowo nie wychylał. Wszystko po to, by rzucić się nisko klucząc w stronę Toma.

“Boże błogosław Ameryce” - pomyślał Cobb. Dobrze, że w tym popieprzonym kraju dostęp do broni był powszechny. Pomimo kilkudziesięciu lat w zamrażarce, trafił gangstera na motocyklu bez pudła. Jego otępiały mózg zarejestrował, że maszyny motocyklistów w niczym nie przypominały wymuskanych Harleyów gangów motocyklowych jakie widywał podczas swojej niejawnej działalności. Te były odrapane, ale w wzbierającej się zawierusze już coraz mniej widział. Nie zamierzał mędrkować, ruszył pochylony za pyskatym podoficerem, starając się kluczyć i szukać osłon, mających go ochronić przed pociskami.

Dziwny błysk zadowolenia przebiegł po twarzy Johna, gdy udało mu się trafić zbira prosto w serce. No może nie w serce, ale blisko. Strzał w bebechy był jednym z najgorszych jakie mogły się przydarzyć. Marne szanse na poskładanie flaków do kupy zwłaszcza w warunkach polowych. Wysoka szansa na infekcje i takie tam. Nigdy nie odczuwana dotąd emocja może i zdziwiłaby samego Johna, gdyby nie przyśpieszone tętno, napięte zmysły i ogromna dawka adrenaliny, którą nie tak dawno ktoś władował mu w serce. Ćwiczenia na strzelnicy popłaciły. Niemniej różnica między strzelaniem do tarczy, a do żywych osób była ogromna. Nie miał póki co czasu zastanawiać się nad własną reakcją na przypuszczalne zabicie człowieka. W tej chwili był w wirze akcji. Poczuł na ramieniu chwyt czyjejś dłoni, którą niemal odruchowo wykręcił - tak jak się uczył podczas Aikido. Za ruchem własnej dłoni, która już lądowała na dłoni “przeciwnika”, na szczęście, podążył też wzrok i zorientowawszy się, że to lekarz próbuje go przekierować, odpuścił używanie sztuk walki. Adrenalina wciąż buzowała w organizmie wzmocniona do kwadratu przez strzelaninę i zagrożenie życia. Nigdy jeszcze nie był tak nabuzowany jak obecnie… i w zaskakujący dla niego samego sposób, podobało mu się to. Nie zamierzał sprzeciwiać się odgórnej taktyce zaplanowanej przez najemników - czy nowopoznanego kuzyna. W zasadzie to każdy kto choć w minimalnym stopniu wydawałby się mieć jakiś plan czy taktykę działania mógł bez przeszkód kierować poczynaniami Johna. Ten doskonale wiedział jak to działa i potrafił kierować ludźmi. Nie zamierzał jednak udawać, że na wojskowych sprawach zna się lepiej niż ktokolwiek z pozostałych. Posłusznie podążył za najemnikiem schylając się i osłaniając głowę ramionami... Tak jak na filmach.

Pitt nie potrzebował żadnej dodatkowej zachęty. Kiedy tylko Duńczyk zwrócił na siebie jego uwagę aktor rzucił się w stronę znajomej twarzy trzymając głowę tak nisko ziemi jak tylko było to możliwe.

Pazury zbiły się w grupę zamykając wewnątrz okręgu czterech uzbrojonych w broń krótką mężczyzn. Nikt nie wydawał rozkazów. Nikt nie kazał zabezpieczać broni. Wszyscy działali instynktownie. Chroniąc swoich podopiecznych.





Nagle powietrzem wstrząsnął wybuch z lewej strony stłoczonej grupy mężczyzn. Na kilka sekund odwrócił on uwagę walczących, a przede wszystkim, w zdecydowanej większości, motocyklistów. Tylko mgnienie oka zajęło oddziałowi zorientowanie się w sytuacji i dostosowanie do nowych warunków. Zasłonili swoimi ramionami powierzone im żywe przesyłki, gdy płomienie z silnika wraku dwupłatowca strzeliły ku niebu, zwalając z nóg jakąś zaciemnioną w burzy sylwetkę. Gdzieś za ich plecami pojawiły się szybkie, pojedyncze rozbłyski światła. Jeśli to nie było ostatecznym wezwaniem do odwrotu to Moloch był uroczymi harcerkami rozdającymi ciasteczka strudzonym wędrowcom.

Rozproszyli się znów na znajome dwójki i zaczęli kierować powoli w tamtym kierunku, co chwila przystawiając grupami żeby móc osłaniać pozostałych towarzyszy broni, którzy, na szpicy, zdobywali teren. Działali naprzemiennie. Kiedy zbliżyli się do źródła światła, z wnętrza kokpitu jednej z maszyn wyłoniła się niska, krępa postać w lotniczych goglach, która po tym jak się zbliżyli uśmiechnęła się szeroko - od ucha do ucha.




Bobby “Kurier” House nie wyglądał na wielkiego zabijakę, ale na pewno nim był skoro udało mu się przeżyć i zdobyć taką sławę. Dość legendarna i okryta wieloma mitami postać kuriera Mojahve często przewijała się wśród podróżujących przez Nevadę. Bobby House potrafi dostarczyć wszystko i każdego w umówione miejsce. Tak przynajmniej się o nim mówiło.. Robił także za przewodnika po tych mniej gościnnych drogach i pustyniach Nevady. Zasłynął dostarczając tak zwany “platynowy żeton” do zwycięskiej gry Pana Goodmila, od którego stary Teksańczyk rozpoczął budowę swojej pozycji w Vegas. Czym był ów żeton? Kto mu go przekazał? Tego nie wiadomo, chociaż co drugi pijaczek i kurwa “miasta neonów” ma na ten temat własną teorię. Wiadomo jedynie, że kurier był pośrednikiem tej transakcji i właśnie to zadanie zrobiło z niego jednego z najbardziej zaufanych ludzi Goodmilla. Jego dewiza to “House* zawsze wygrywa (*ang. Kasyno)”! Co oczywiście nie jest zgodne z prawdą, ale zajebiście brzmi w ustach dzieci ulicy. Bobby miał zmęczony życiem głos weterana, który najchętniej osiedlił by się gdzieś żeby dożyć w spokoju ostatnich dni, ale były to tylko pozory. Podziwiali go z reguły ci którzy go nie poznali. Resztę po prostu irytował, w tej grupie była też część składu Pazurów. Stary wyga bardzo lubił swoją robotę albo po prostu nie znał niczego innego. Zwracał się do wszystkich per “synku” i lubił zaznaczać swoje doświadczenie i pozycję. Miał wysokie mniemanie o sobie i uwielbiał wdawać się w zbędne pogaduszki, zwłaszcza z osobami, których nie zna. W jego mniemaniu, nie warto się było przywiązywać do ludzi. Na Dzikim Zachodzie pewnie robiłby za szeryfa, ale takiego, który po cichu dogaduje się z bandytami. Typ “oportunisty”, który widząc okazję chwyta ją ze wszystkich sił. W tej chwili chyba rozkoszował się tym, że wyglądał tak zajebiście na tle wysadzonego przez siebie samolotu. Krzyknął przez burzę widząc jedynie zarysy postaci.

- Moje zbłąkane owieczki jak mniemam?!

Nie odpowiedzieli, podeszli jednak znacznie bliżej, a Bobby na widok medyka zaczął się lekko zaśmiewać. Jednocześnie począł wskazywać gestem dłoni żeby podążyli za nim w głąb “cmentarzyska”.

- O, cześć Mallory, co u siostry? Dalej woli starszych? Bo pamiętam, że rude najlepiej smakują na zimno. Ma coś po Tobie.

Irlandczyk westchnął głośno, ale zagryzł zęby.

- Pewnie tą pociągającą tajemniczość - nie przerywał pogawędki przewodnik idąc przed siebie, mogłoby się wydawać, że zupełnie na ślepo.

- Nie zatrzymywać się. Ogień zaporowy!


Wrzasnął Mads do swojego oddziału, który po jego słowach posłał kolejną serię w ciemność, w możliwe miejsca nadciągających wrogów, którzy podeszli już do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stawiano im opór. Kierowali się w stronę zamaskowanej klapy na ziemi. Tunelu, który bezbłędnie zlokalizował Bobby i do którego wejście uniósł przed nimi do góry. Jeden, po drugim znikali na dole w ciemność. W nieznane, jednak z dala od zgiełku. Jean-Luc i Tom zostali u góry i jako ostatni wskoczyli do szybu zamykając za sobą klapę.

Nicolayevicz uśmiechał się lisio. Sprzątnęli jedno ścierwo, słuszną część poranili. "Ha! Niech teraz sobie gorszy sort radzi w nawałnicy! Przy odrobinie szczęścia, wiatry rozsmarują ich na wrakach, a jak nie to, to latający złom ich poszatkuje." - przywołana wizja poszerzyła wredny uśmiech na jego twarzy.

Walter kuriera nie znał, ale pozna. To wiedział i wiedział jeszcze, że nigdy nie wiesz. Przechadzka, obstawa, klapa i ciemność. Wślizgnął się do środka zabezpieczając broń i wkładając ją za solidny, szyty pas z wołowej skóry. Na dole od ręki odszedł lekko na bok. Uklęknął i wyjął swoją klasyczną zippo z bocznej kieszeni torby. Wetknął ją we wewnętrzną kieszeń płaszcza razem z grzebieniem.

Ludzie wchodzili do środka. Resztki nikłego światła pozwoliły psychologowi luźno się zapoznać ze stanem jego bagażu. Wyglądało na to, że wszystko było. Kosmetyczka, solidna teczka na dokumenty i jedna gruba książka z tak zwanego zakresu literatury lekkiej na dobranoc. Wodoszczelny zegarek wylądował na lewym nadgarstku mniej więcej w momencie kiedy zamykała się klapa.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 29-12-2020 o 08:27.
rudaad jest offline  
Stary 20-12-2020, 23:26   #18
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Szli długimi korytarzami rzucając jeszcze dłuższe cienie na wąskie ściany tunelu. Część z nich musiała się garbić. Szli gęsiego, a teren nie zawsze był suchy. Mimo to, wszyscy bez wyjątku czuli ulgę, że znajdując bezpieczne schronienie uniknęli kulminacji burzy oraz coraz gęściej latających w powietrzu kul.

- Te tunele są starsze ode mnie. Podobno kiedyś przemyt kwitł tutaj w najlepsze. Do tej pory kwitnie, ale głównym towarem są ludziska.

Przerwał ciszę pierwszych minut wędrówki Bobby “Kurier” House. Następnie odwrócił się szczerząc swoją kolekcję pożółkłych zębów, przy okazji oślepiając część grupy światłem małego reflektora, zamontowanego na jego hełmie. Było to jedyne źródło światła w tunelu.






W tych dziwacznych warunkach wydawał się jakimś groteskowym skrzyżowaniem pilota z górnikiem, który zbyt długo nie widział człowieka. Cały ten obraz stanowił jedynie półprawdę. Bobby, owszem, często podróżował samotnie, ale przede wszystkim był konwencjonalnym ekscentrykiem.

- Co prawda wali tutaj lekko szambem i stawiając nogi uważjcie na gryzonie, ale powinniśmy być w mieście w ciągu kilku godzin.

- Zatrzasnąłem klapę od wewnątrz. Była zamaskowana, więc w tej burzy… - Rzekł Big zamyślając się przez chwilę na temat ewentualnego pościgu.

- Powinniśmy mieć spokój - dokończył za niego Mads.

- Ano. Pieprzeni bikerzy. Na szczęście te “szczeniaki wojny” groźnie szczekają, ale nie gryzą zbyt mocno. Wybaczcie, że tyle gadam, ale kilka tygodni spędziłem na pustkowiach i miło wreszcie móc otworzyć jadaczkę.

Kapitan Mikkelsen jedynie przytaknął krótko nie chcąc obrazić przewodnika, ale lubił konkretne odpowiedzi.

- Dojdziemy tędy do miasta?

- Tiaa. Kilka godzin wycieczki synku i powinniśmy zobaczyć powitalne neony na waszą...

Nagle któryś z hibernatusów potknął się i upadł prosto w płytką, brudną wodę pod ich stopami.

- Zaraz… zaraz wstanę… Potrzebuję tylko…

Rozpaczliwie próbując się podnieść, a potem chociaż pozostać przytomnym John Wick nie był w stanie dokończył ostatniego zdania ponownie odpływając świadomością do krainy marzeń sennych. Była ona zdecydowanie bardziej gościnna, niż obecne miejsce. Choć mogło się to wydawać nie do pomyślenia dla drużynowego medyka, który na raz ukląkł przy słabnącym mężczyźnie obracając jego głowę tak, aby ten się nie utopił. Gdy ten stracił przytomność, najpierw spoliczkował go kilka razy, a po braku jakiejkolwiek reakcji sprawdził mu puls.

- Żyje...

Oznajmił beznamiętnym tonem “Anioł życia”, który, dokładnie jak żaden, ze współczesnych medyków, nawet nie słyszał o przysiędze Hipokratesa.

- ...ale szkoda tego wyszukanego garniaka. Niby mało praktyczny, ale na miejscu byłby wart pudełko “śrutu”. - Dokończył za niego “Buźka” Dubois, który pokręcił głową wzdychając.

- Nieście go na zmianę z Bigiem. Chcę jeszcze dzisiaj być na miejscu.

Ich dowódca również nie był zachwycony, ale zobowiązał się dostarczyć “towar” w jednym kawałku, więc rozkaz mógł być tylko jeden.

- Ja tam bym gościa zostawił kapitanie, chudzielec wygląda jakby i tak miał wykitować lada chwila. - Próbował argumentować Big Tom, ale chyba po prostu bardziej dlatego, że nie uśmiechało mu się taszczyć do Vegas dodatkowego balastu.

- Nie będę się powtarzał. - Podsumował wszystko bardzo krótko Mads ruszając na szpicy w dalszą drogę razem z przewodzącym “Kurierem”.

Po godzinie narzekania “turystów” i sapiącego Dubois, a po nim dyszącego Biga minęli pierwsze rozwidlenie dróg. Bobby wyjaśnił, że te i kolejne rozgałęziają się na jeszcze mniejsze odnogi i służyły głównie za stare składy przemytników. W dużej mierze są obecnie wyczyszczone albo zamaskowane. Inne odgałęzienia kończył się ślepymi uliczkami, a nawet kolejnymi zamaskowanymi wyjściami na Mojave. Na pytanie czy to bezpieczne? House uśmiechnął się każdym mięśniem swojej wymęczonej latami pracy twarzy mówiąc, że są dobrze “zabezpieczone”. Najwidoczniej o tunelach wiedziała tylko garstka osób, a wnioskując po upodobaniach staruszka do wysadzania rzeczy, zawierały za pewne różne wybuchowe “niespodzianki”. Po kilkudziesięciu minutach minęli kolejne skrzyżowanie, a po kolejnych dwóch godzinach jeszcze jedno, przy którym Bobby przystanął na moment. Podrapał się po brodzie i skręcił w jedną z czterech możliwych dróg, przy której ze ściany wystawała innego koloru cegła. Ta rzucała się w oczy, ale tylko dla sprawnego obserwatora. Ich przewodnik nie milkł ani na chwilę. Ciągle mamrotał coś do nich lub do siebie samego, ale wydawało się, że wie co robi. Po dłuższej chwili minęli jedno z prowizorycznych, opuszczonych laboratoriów chemicznych, teraz zupełnie już splądrowane przez narkomanów i pokryte grubą warstwą kurzu. Od tamtego momentu sufit stał się zdecydowanie wyższy, Chociaż strop wciąż sprawiał wrażenie jakby miał się zapaść i pogrzebać ich wszystkich pod gruzami to wyraźnie czuli ruch powietrza, a sam korytarz zdawał się bardziej suchy i uczęszczany.

W końcu dotarli do grubych krat zespawanych ze sobą tak żeby tworzyły drzwi, które House rozwarł przed nimi przekręcając wielki, pokryty rdzą klucz w starym żeliwnym zamku. Coś kliknęło w proteście i mężczyzna musiał naprzeć na wrota całym swoim ciężarem ciała, aby mechanizm ustąpił skrzypiąc głośno. Przepuścił wszystkich przodem. Znaleźli się całą grupą w małym pomieszczeniu, do którego dostęp Bobby odciął zamykając za sobą drzwi i zawieszając na skoblu wielką kłódkę. Dalej było już tylko z górki. Pomagali mu odsuwać na bok żelastwo blokujące, zamaskowane wyjście z tunelu, aż w końcu zobaczyli pierwsze promienie słoneczne. Kurier wyrzucił ręce do góry z uśmiechem na twarzy i energią hazardzisty wchodzącego do kasyna z pełnymi kieszeniami żetonów.

- Witamy w Vegas dziecino!






Jeśli po przebudzeniu czwórka mężczyzn znalazła się w zupełnie innym, nieznanym świecie to po wejściu do Vegas w roku 2054, przez chwilę poczuli się “prawie” jak w domu. Co prawda “prawie” wciąż robiło sporą różnicę, ale mimo wszystko znaleźli się na powrót w czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało cywilizowane miejsce. Słońce nad ich głowami zdawało się wskazywać czas około późnego popołudnia. Zanim zdążyli dobrze przyjrzeć się okolicy i ku powszechnemu zdziwieniu Mads Mikkelsen odwrócił się do całej grupy i zaczął krótką mowę pożegnalną.

- Wykonałem swoje zadanie. Przekazuję dowodzenie następnemu stopniem czyli starszemu sierżantowi Weskerowi. Panowie powodzenia. - Zwrócił się spojrzeniem ku hibernatusom.

- Brad - skinął lekko głową osobie, którą choć trochę znał z poprzedniego życia zawieszając na nim nostalgiczne spojrzenie na chwilę dłużej niż na innych. - Pamiętaj o Shivie - mrugnął porozumiewawczo jak aktor do aktora.

- Pazury! - Zasalutował oddziałowi, który odwzajemnił jego gest tak sprawnie jakby byli złączeni jakąś nieznaną siła. W pewnym sensie byli, wspólne przelewanie krwi zawsze łączyło silnych mężczyzn mocniej niż jakiekolwiek więzy krwi. Zwłaszcza w trudnych czasach, a te zdecydowanie po 2020 roku nastały dla całych Stanów.

- Widzimy się jutro w zwyczajowym punkcie zbiórki. Odmaszerować.

Odwrócił się na pięcie i poszedł w przeciwną stronę niż reszta oddziału. Nie było pewne czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczą, ale po ostatnich słowach, w najbliższej przyszłości nie warto było na to stawiać.

Sekundy w rażącej jasności zwyczajnego światła dnia mijały niepostrzeżenie, jak zakłady o najniższe stawki na ulicach Vegas. Ciszę po utopieniu w mroku ostatnich dźwięków kroków Madsa przerwał Tom:

- No Pannice, czas na nas, bo od godziny, jak już raz mówiłem, to nam tutaj nie płacą. Ty piękny i ty piękniejszy - wskazał na Brada, potem na Waltera - zbierać poległego i ruszamy na wschód zażyć odrobiny stęchłego aromatu największej szulerni Nowego Świata!

W czasie krótkiej, zagrzewającej do boju przemowy Biga, stary Kurier zdążył obejść oddział dookoła dwa razy i zmierzyć każdego z obecnych przymrużonym od półmroku spojrzeniem.

- Nie no, ja już ładniejsze widziałem i to tu niedaleko wyjścia, na rogu pod tysiąc pięćsetną szóstą latarnią, niż obecne. Nie będę jednak dyskutował o gustach, bo te wyrabiają się dopiero w odpowiednim wieku. Widać Wesker, jeszcześ mało w życiu widział, a zdecydowanie za mało żeś zmacał żeby mieć pewność co powinno się lubić. - Przerwał tylko po to żeby nabrać oddechu - już niedaleko, dwa zakręty i masa świateł oraz pokus przed Wami! Nawet na tej ostatniej prostej.

Wszyscy zbrojni uśmiechnęli się paskudnie, jak na wojsko na przepustce przystało. Big machnął ręką do na znak wymarszu i oddział ruszył z zalanej światłem czerwonawego neonu wąskiej zagraconej niepozornym złomem uliczki wprost w gorejącą blaskiem sztucznego oświetlenia głębię kolejnej odnogi rzeki wydeptanych w tonach rozrzuconych śmieci tras wielkiego miasta.




Nowo Narodzeni stawiali pierwsze kroki niepewnie oślepieni i ogłuszeni masami bodźców atakującymi ich zmysły w każdej sekundzie na wolnym powietrzu. Przed oczami przesuwały im się tłumy ludzi tak różnorodnych i kolorowych jak tylko umieli sobie wyobrazić. Pomiędzy chmarą obcych twarzy nie wydawali się nikim wyjątkowym. Mijali, tak samo jak ich Anioły, uzbrojonych po zęby przedstawicieli sztywnych reguł najemniczej służby. Widzieli równie zmęczonych, czy nawet nieprzytomnych, osobników jak oni sami. Nie mieli szans zgadnąć czy to alkohol, mordobicie, dragi czy zawały serca pokładały ludzi na ulicach. Zdawali sobie jednak sprawę, że wszystko to co było dla nich niecodzienne w Vegas stawało się normalnością. Inaczej sprawa miała się przy dokładnym oglądzie budynków. Te trzymały się posad, chyba tylko tonami kabli przewleczonymi przez każdy sypiący się załom muru, który mijali. Świetność umarła, został syf, styl i prowizorka, która żyła własnym życiem, w zależności od koloru, który ją otaczał. Każdy mijany szyld lśnił elektrycznym blaskiem.




Wszystkie obchodzone budowle, stragany, rozstawione beczki i inne punkty zborne dla ludności dudniły muzyką i kruszącym się realizmem. Droga była pełna krzyków euforii, znudzonych pomruków i zapętlonych obietnic o zwycięstwie. Skąpo ubrane panienki zaczepiały ich na ulicy, grubo odziani szulerzy nagabywali do zawitania w progi domów rozkoszy dla zmysłów. Okolica stała burdelami, ale każde spotkanie z przedstawicielami lokalnej społeczności stawało się hazardem. Na nic innego nie można było liczyć, ale też niczego więcej po Vegas nie należało oczekiwać. Parę razy zaprzyjaźnieni zbrojni odpychali od swoich przesyłek kłębiący się tłum namolnej ciżby próbującej wcisnąć się pomiędzy nich i wyrwać najsłabsze ogniwo łańcucha.

- No ja bym tak tam nie gonił wszystkiego co się rusza na jednej z tańszych ulic Vegas. Panienki prawie czyste, małe stawki gambelków na rozgrzewkę, alkohol o tej samej mocy co na Fremont Street Experience. Może by się chłopaki rozejrzeli chociaż czego mogą szukać na spacerach po okolicy. Nie żeby na lepsze ich nie było stać, bo goście honorowi będą mieli u Goodmilla jak u babci pod spódnicą, ale różnorodność w cenie, zwłaszcza tutaj. Patrzajta młodzi na prawo, bary. W Vegas alkohol leje się strugami, płynie wszystkimi żyłami miasta. Jest w ludziach i w budynkach. Nie ma lokalu, w którym nie zaznacie pijackich uciech. Polecam jednak trzymać się z dala od dziwnych, darmowych źródełek bo to lep na nowicjuszy. - Bobby nonszalancko wskazał dłonią jeden z białych budynków odsłaniających odpadającym tynkiem zęby przerdzewiałych zbrojeń nad którymi zielenił się neon. Najwyraźniej bardzo się cieszył, że w końcu miał publiczność przed którą mógł wykazać się swoją wiedzą i pretekst do ględzenia.




- To dobre miejsce na szukanie sobie lokalnego przewodnika. Chłopaki przegrali wiele, więc za grosze na nową pulę szczęścia nie cofną się przed żadną opowieścią i żadną drogą, którą będziecie chcieli zgłębić. Prawdziwe tajniki życia kuriera, kogo i gdzie znaleźć, a przy tym nie za wiele się wykosztować. Nie, że mnie nie stać, ale kto zabroni bogatemu biednie żyć? - Roześmiał się chrapliwie. - Whisky też mają niezłą, jak na jej cenę. Kolory światełek często niepozornie zdradzają czym się dany lokal trudni. Nie jest to wielka matematyka i głęboka filozofia panienek szukać pod czerwonym, barów pod zielonym, złodzi…. znaczy szulerów pod żółtym, aren pod pomarańczowym, pod niebieskim zbójnickich zborów. Prochy pod białymi, pod czarnymi nie ma czego szukać w ogóle. W Downtown jak coś nie błyszczy to jest nic nie warte.Przyzwyczajcie się więc do smrodu chemii, blasku brokatu i iskrzenia elektryki, która tutaj jest prawie, że darmowa. Szukacie giwer? Znajdziecie je na każdym kroku, prawo do ich posiadania ma każdy więc uważajcie nawet na dzieciaki. Każdy dystrykt ma swoje prawa i swoją specyfikę. Tu znajdziecie wszystko z najwyższej półki, choć im mniejsza i bardziej zatłoczona uliczka tym będzie się ona coraz bardziej chylić w dół. Świetnie trafiliście, miasto przeżywa obecnie małe nawiedzenie świętych tego świata i każdy co tylko miał do sprzedania na czarną godzinę wypchnął już na światło dzienne żeby złapać swoją okazję. - Kurierowi jadaczka się nie zamykała, choć jego słowa były rzucane głośno i to do kroczących tuż obok niego to entuzjazm przechodniów zagłuszał nawet jego dobre chęci. Część z nich nosiła się z podniesionymi czołami, spora część jednak chodziła zgarbiona i zmęczona, w łachmanach i dobrze zamaskowanych łańcuchach niosąc różnego rodzaju dobytek. Najwyraźniej niewolnictwo znowu zostało zalegalizowane w Zesranych Stanach Zjednoczonych.

Drugą rzeczą poza milionami świateł rzucającą się w oczy po przyjeździe do miasta grzechu była niekończąca się kanonada rozwartych warg. To miejsce nie cichło, a jedną opowieść zagłuszała kolejna. Ludzie z Vegas kochali gadać, co stanowiło nareszcie miła odmianę od powściągliwych członków oddziału Pazurów. Bradowi i Walterowi nie było na razie dane doświadczyć uroków społecznej socjalizacji, bo targanie ze sobą nieprzytomnego Johna odbierało im chęci do głębszego roztrząsania otaczającej ich rzeczywistości. Jedni się targowali, opowiadali o tym która dziwka była warta swojej ceny, jeszcze inni pokrzykiwali na swoich faworytów w mniejszych i większych kręgach gdzie ludzie bili się dla pieniędzy. Na arenach było nawet bardziej ostro. Byli zmęczeni, od przebudzenia minęło dobrych osiem godzin. Nawet Cobb nieprzydzielony do wcześniejszej misji Doubiesa i Biga odczuwał znużenie ostatnimi wydarzeniami. Czekali jednak wszyscy celu, którym okazał się złoty hotel “4 Queens” prezentujący swoje wdzięki od najdalszych granic prawego załomu poprzedniej alejki.

Ewidentnie dotarli do najlepszej części wycieczki. Ulica była szeroka na cztery pasy ruchu, a deptak prawie czysty. Przestali się bezwiednie potykać o własne nogi i ciążące im od dawna balasty. Zaczęli przykładać wagę do tego co miało zostać im zaoferowane.





W przepięknym złotym neonie nie brakowało nawet jednego świetlnego punktu. Każdy rant muru był połatany i oczyszczony z nędzy obrazu poprzednich scen. W końcu byli w Las Vegas - luksusowym miejscu dla bardzo ważnych person. Prawdziwie gościnnym i naturalnie im przeznaczonym. Odetchnęli z ulgą. Przed najjaśniejszą z widzianych dotąd parceli stał sznur równo zaparkowanych wozów. Rozpoznawali luksusowe i zwyczajne marki, żaden jednak z mechanicznych potworów, nie wyglądał na scenerię Mad Maxa. Ktoś o nie dbał i najwidoczniej ktoś ich pilnował, bo co rusz przed gmachem przewijali się ludzie pod bronią. Miejsce było strzeżone, ale nie odcięte. Pozostawiało to wiele nadziei na możliwość wkupienia się w jego łaski. Takie właśnie miało być - kuszące i ekstrawersyjne. Zachęcające do dążenia ku niemu jako celowi istnienia. Co prawda spróbować swojego szczęścia i zagrać o cokolwiek wartego choćby jednego gambelka, można było na każdym rogu Vegas, ale to właśnie w takich miejscach trafiali się wytrawni gracze i gry o wielką stawkę. Zazwyczaj trzeba było opłacić sobie do nich wstęp lub posiadać odpowiednią reputację. Tym razem wydawało się, że grupa jest oczekiwana. Pazury przejęły Wicka i jak poległego wojownika wniosły go na własnych ramionach do środka rozłożystego holu, którego widok budził najmilsze z możliwych dreszczy. Całość powierzchni za podwójnymi metalowymi drzwiami wyłożono zbitymi w równy wzór jasnymi granitowymi kaflami. Powstała mozaika wraz z jasnym wystrzępionym kulami kontuarem ciągnącym się na całej długości najszerszej ze ścian idealnie komponowała się z dziwaczną instalacją świateł, za którą czekał niewielki tłumek ludzi.




W jego środku stał zasuszony białas w ekscentrycznym białym kapeluszu, do którego House wystrzelił jak z procy, kłaniając się niby to w pas, niby całując jego ręce. Wielki Pan Goodmil na gesty uniżenia odpowiedział przyjaznym klepnięciem Kuriera w ramię i ustawieniem go po swojej prawicy. Jednocześnie jego pozycja maskowała szereg klonów uzbrojenia i umundurowania stojących dwa kroki za ewidentnym sponsorem dzisiejszej zabawy z wybudzeniem. Czterech rosłych chłopa i dwie całkiem ładne dziewczyny zdawały się być standardową częścią wystroju wnętrza prowadzącego w gardziel najbardziej nieprzyzwoitych rozrywek jakie mogli sobie tylko wymarzyć. Do tego troje szczupłych, nie wysokich stuartów obojga płci pospiesznie zajmujących miejsca przy bagażach przybyłych. Ich komitet powitalny z wolna posuwał się naprzód mierząc każdego przybyłego wzrokiem wprawnego ranczera osądzającego pozostałe mu sztuki bydła ze stada. Wyglądali na ludzi, którzy doskonale znali swoje miejsca w szeregu, a mijający czas od wejścia do przywitania tylko utwierdzał wszystkich w przekonaniu, że tak być powinno.

- "Four Queens" dzięki gościnności Mela Czarnego Psa dziś otwiera przed Wami drodzy podróżnicy swoje powoje. Witajcie w progach jednego z najświetniejszych przybytków prawdziwych rozrywek Vegas. Nazywam się Trevor Goodmil i mi zawdzięczacie swoje nowe narodzenie oraz bezpieczną drogę z Mojave do nowego domu. - Spojrzał karcąco na oddział, który ułożył na posadzce nieprzytomnego, po czym kontynuował tonem komiwojażera, którym zaiste powinien być. - Odpłacić się przyjdzie wam niewielką ceną, bo jedynie swoim obyciem i miłym towarzystwem na czas rozgrywek o największe pule w Nowym, nieznanym wam jeszcze Świecie. Nic jednak nie pozostaje w próżni i każda wartość zostanie przeliczona na odpowiednie wynagrodzenie. Jesteście bezpieczni i znów staniecie się wielcy. Na początek zajmiemy się sprawdzeniem waszego stanu fizycznego i psychicznego. Zrobimy to po waszemu. Dając wam, jak przy wszystkim w przyszłości wybór, gdzie i w jakiej formie ma to nastąpić. Tylko za Pana Wicka decyzja została już podjęta, ale wolna wola zostanie mu zwrócona dokładnie w momencie pozyskania na nowo świadomości swojego ciała i umysłu. - Skinął na dwóch ludzi pod bronią stanowiących jego osobistą eskortę, którzy bez słowa podnieśli hibernatusa z podłogi i z troską asekurując wszystkie jego kończyny wynieśli go z wypełnionej ludźmi przestrzeni na parking przed budynkiem. Obecni po chwili usłyszeli warkot odpalanego wielocylindrowego pojazdu. Gdy dźwięki motoru ustały gospodarz znów zwrócił się do obecnych zachłyśniętych powagą sytuacji i żadnych każdego okrucha informacji. - Umysł i ciało - nimi będziemy się zajmować, je będziemy pielęgnować. Zaoferujemy wam rozwój, polot i spełnienie na jakie czekaliście całe życie. Świat jaki znaliście skończył się w 2020 roku. Obecnie mamy 2054. Minęły 34 lata, ale nikt o was nie zapomniał. Gdy nastąpiły ataki jądrowe, chemiczne i biologiczne, zostaliście przetransportowani do pilnie strzeżonych bunkrów wyposażonych w infrastrukturę, która utrzymała was w dalszej mocy ziemskiego istnienia. Czego jednak nie można było powiedzieć o waszych pierwotnych ośrodkach hibernacyjnych. Nie takiego stanu i powitania zapewne się spodziewaliście, ale rozwiązanie, które dla was znalazłem było najlepszym i najbezpieczniejszym sposobem dotrwania do chwili tego spotkania. Wynagrodzę wam niedostatki jakich zaznaliście, musicie tylko zaufać komuś, kto swoje na tej niegościnnej planecie już przeżył i nie pozwoli by coś krępowało wasze wybory i potrzeby.

Przemowa teksańca budziła masę wątpliwości co do wizji całej pominiętej przez kriogeniczne sny przeszłości, ale pozostawiła jasny obraz najbliższej przyszłości, którą przyjdzie im spędzić w czystych łóżkach na wskazanym przy ostatnich słowach kierunku piętra budynku, na którym zwyczajowo mieściły się pokoje hotelowe dla gości kasyna.

- Na dziś wrażeń macie zapewne dość i podziękujemy już waszej pilnej straży, która oczywiście ma zapewniony wieczór na mój koszt w barze mieszczącym się w lobby tego gmachu. Wam drodzy goście - Panie Dykhovichny, Panie Benett i Panie Pitt, jeśli czegokolwiek będzie brakować to nie wahajcie się prosić o dodanie tego do mojego otwartego tu rachunku. Pokoje czekają, obsługa gotowa jest spełnić każde życzenie. Potraktujcie mnie jak Wróżka Chrzestnego, jeśli potrzebujecie jeszcze dodatkowej nazwy dla mojego gestu. - Na wąskich ustach mężczyzny zagościł szeroki uśmiech, nie sposób jednak było po krótkiej chwili obserwacji wywnioskować jaka była jego prawdziwa przyczyna. Oczy mu lśniły, mięśnie nie zdradzały żadnych emocji. Mimika była wyćwiczona i przepełniona grzecznością oraz dobrą wolą.

Goodmil doskonale wiedział kogo spotka dzisiejszego późnego popołudnia chylącego się ku wczesnemu wieczorowi. Wydawał się też przygotowany na wszystko czego można było się po nowych zdobyczach spodziewać. Dał im chwilę na pytania i podziękowania nim odszedł razem z Pazurami grzecznie klepiącymi swoje niedawne przesyłki po plecach w geście życzliwego, acz niemego już słowa - “powodzenia”.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day
traveller jest offline  
Stary 22-12-2020, 14:54   #19
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Wchodzili do kasyna... a właściwie nim weszli, Walter zatrzymał na chwilę Big Toma i wręczył mu jego klamkę z lekkim uśmiechem i skinieniem głowy. Nie było co mówić. Byli na miejscu, byli bezpieczni, a przynajmniej na to wszystko wskazywało. Spełnił swoją część roboty i on swoją. Gnat? Tak, nie wiedział ile taki stał w realiach, ale raczej nie mało. Wolał nie zostawiać luźnych końców.

Potem przyszła pora na małe przedstawienie. Dykhovichny słuchał spokojnie i w niemym skupieniu słów Goodmila... Pana Goodmila. Pamiętał swoją rozmowę z Big Tomem, ale teraz wszystko jej przeczyło... albo uzupełniało. Człowiek przed nim dokładnie wiedział kogo wyciągał z zamrażarek. Zabawne, bo zdaniem Pazura mieli tylko foldery i mało kto wychodził żywy z lodówki. Wniosek był jeden. Białowłosy jak nic miał wgląd w dane sprzed Końca. W dane korporacyjne... Zresztą, sam się przyznał. Pytanie tylko ile wiedział... tak czy inaczej? Rodzina nie zapomniała, Nikolayevicz również.

Stał więc ubrany dość szykownie jak na otaczające go zewsząd standardy. Wszystko w odcieniach połyskliwej czerni. Czarne, szyte, skórzane buty. Czarny, skórzany pas o srebrnych wzmocnieniach, sprzączce i szwach. Czarna fedora, skórzane rękawice zimowe i wełniany szal... czarny garnitur, krawat i koszula... czarny, z grubej wełny doskonałej jakości krótki płaszcz dwurzędowy, oraz czarne okulary przeciwsłoneczne. Wizerunek ubioru dopełniała srebrna spinka do krawatu i oksydowany, złoty sygnet klasowy ze sporawym karatowo krwistym granatem. Teraz leżąca na podłodze czarna, solidna, skórzana torba z którą przyszedł kryła nieznaną zawartość.

Położył dłoń na sercu, a drugą zdjął okulary, by pochylić głowę z szacunkiem. Mężczyzna przed Nikolayeviczem był człowiekiem Rodziny... jeszcze nie wiedział której. Jasne było, że Bobby przesadzał. Tak, Goodmil był ważną personą, ale nie on rozdawał karty. On tylko był tym co ich sprowadził w większej grze. Mel Czarny Pies natomiast najpewniej był jednym z Donów, albo kimś bardzo wysoko postawionym. To było jego Kasyno, Four Queens... a Trevor był wpływowym pośrednikiem. Bardzo, skoro Mel udostępnił mu swoją twierdzę i środki. To oczywiście znaczyło tylko jedno...

- Panie Goodmil. Rodziny mają moją wdzięczność, że nie porzuciły mnie na pastwę Molocha i promieniowania. Jak byłem wierny przed hibernacją tak jestem nadal. Pragnąłbym się odświeżyć, a następnie, jeśli byłoby to akceptowalne i słuszne, zamienić słowo.

Plan był genialny w swoje prostocie. Pora była się sprzedać swojemu 'wybawcy'. Kim był Walter? Człowiekiem których już nie było. Szczerze mówiąc wątpił, by jakikolwiek psycholog, a co dopiero psychoterapeuta przetrwał zawieruchę wojny. "Agenci Pospolitości" jak zwykł pogardliwie nazywać w myślach swoich kolegów po fachu. On był inny, a śmierć tego co było otworzyła całe spektrum możliwości. Tak, zapewne był jedynym specjalistą od umysłu w całym Vegas...

Oczywiście, nie tylko psychologią się parał. Doktorat? Certyfikat psychoterapii behewioralno-poznawczej? Oczywiście, ale to nie wszystko. Był jeszcze magistrem chemii... farmaceutyki właściwie... miał również wszystkie uprawnienia pedagogiczne... oraz słynął po cichu jako wieloletni, zasłużony Kuzyn Rodziny z San Fran. San Francisco było co prawda daleko i nie wiadomo czy coś z niego zostało, ale... był. Był i znał dryg. Znał i miał zamiar się na tym wybić. Trzeba było tylko wybadać całą sytuację. Rozkład sił, ekonomię, społeczeństwo, zmiany mentalnościowe i kulturowe, cały świat wzdłuż i wszerz jak tylko się da! Wiedza? Wiedza to władza. Haniebna alternatywa to bycie ignoranckim frajerem którego każdy dyma w dupę.

Bądźmy szczerzy, kto ma największe szanse przejąć władzę po upadku cywilizacji? Ci co mają jaja i brak skrupułów oczywiście. Czytać Rodziny... Zorganizowana Przestępczość... jego klimaty. Vegas. Miasto Grzechu. Tak, trafił idealnie.

Zatem plan był łopatologiczny. Odświeżyć się i rozmówić z Trevorem. Rozłożyć jego umysł na czynniki pierwsze i tak nim pokierować, by zrobił mu reklamę której nikt się nie oprze. Na jego warunkach oczywiście, ale w pełni kontroli. Zawsze tak było, że nie ważne było kim jesteś... tylko to co ludzie o Tobie myśleli. Poza tym, standard ze Starego Świata. Wkraść się w łaski, pokazać, że jest się z tej samej gliny... i wyciągnąć każdy szczepek informacji, by móc budować własną solidną markę i potęgę.

Następnie Dykhovichny miał jedną rzecz w planach... co najlepiej charakteryzuje ludzi u władzy i ich gusta? Panienki. Ludzie u władzy, ludzie z wyżyn kochają panienki... i poprzez znajomość gustów. Poprzez znajomość konstrukcji psyche takiej ekskluzywnej towarzyszki nocy można wiele się dowiedzieć o najwyższych sferach... nie mówiąc o tym, że to bardzo przyjemna rzecz i taka dziewuszka swoje wie... a nawet szepnie dobre słówko jak się odpowiednio podejdzie. Tak, to był dobry plan.

Nie było tajemnicą, że to co było nie miało żadnego znaczenia. Tamten świat umarł gdy spadły bomby i z nimi przeminął. Nastał nowy i nie... nie było w nim służb chroniących nieprzystosowanych do życia frajerów. Nastał czas walki o władzę. W jego wykonaniu subtelnej, wężowej, lisiej... był człowiekiem z klasą, dlaczego miałby brudzić sobie ręce? Tyle osób było w całym Vegas które z chęcią go wyręczą z uśmiechem radości na twarzy... i nawet będą myślały, że to ich pomysł... zapatrzeni w Iluzję Neonów... oślepieni światłem, nieświadomi przepaści i łańcuchów na jej dnie...
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!

Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 25-12-2020 o 12:56. Powód: powtórzenie
Dhratlach jest offline  
Stary 30-12-2020, 22:28   #20
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Szpitalne sale nigdy nikomu nie kojarzyły się zbyt miło. Zapach środków dezynfekujących drażnił nozdrza, jęki chorych wkurwiały ucho, a wiecznie niezadowolone miny personelu irytowały oko. Mimo to, John Wick odziany w rozchełstane na plecach i pośladkach “amerykańskie przekleństwo polisowe” zamiast dobrze skrojonego garnituru, cieszył się każdym oddechem i przebłyskiem świadomości. Traktowano go prochami, kroplówkami i zatroskanymi spojrzeniami, za którymi krył się strach o własną renomę, a więc i miejsce na praktykę w jednej z najbardziej dochodowych dzielnic nade wszystko cywilizowanego miasta na pozostałościach Starego Świata.

Przez lekko rozchylone powieki, ledwo kojarzącego co się wokół dzieje biznesmena, przebijał się wielokolorowy blask medycznej maszynerii, którą był opleciony jak budzący się do życia filmowy cyborg. Wydawało się, że wszystko co należało do Vegas musiało być skąpane w blasku jaśniejącej, elektrycznej poświaty żeby w ogóle móc zaistnieć. Miarowy pisk urządzeń i pośpiesznych kroków wprawiał umysł Wicka w lekką stagnację, jednak jego ciało powoli odzyskiwało graniczną sprawność fizyczną. Za kilka godzin nieprzerwanych starań będzie mógł się zapewne nie tylko podnieść o własnych siłach, ale też na odpowiednich chemicznych wspomagaczach, wyjść za próg budynku, do którego przywleczono go zupełnie bezwładnego.
Nie zamierzał się z tym jednak śpieszyć. Tu gdzie był było mu względnie dobrze... a już na pewno bezpiecznie - w przeciwieństwie do niedawnych wydarzeń. Nikt do niego nie strzelał, nie musiał uciekać, nie musiał walczyć o życie. To liczył zdecydowanie na plus. Na minus był fakt pozbawienia go choćby przelotnie poznanych twarzy osób z którymi jeszcze chwilę wcześniej wspólnie walczył , których obecność w dziwny sposób dodawała mu poczucia bezpieczeństwa, być może przez świadomość wspólnego połączenia losów, przypieczętowanego wspólnym zabijaniem... Nic tak nie łączyło ludzi jak wspólne zabijanie... Czy tak to szło? Nie pamiętał. W zasadzie to nie pamiętał nic od momentu wejścia w tunele a i wcześniejsze wydarzenia przesłonięte były dość grubą kurtyną uszytą z majaków i wyobrażeń.

Zaśmiał się boleśnie na wspomnienie Brada Pitta , którego twarz najwyraźniej podsuwały mu majaki. Leżał tak dłuższą chwilę z mieszanymi uczuciami w końcu korzystając z chwili względnego spokoju zaczepił jedną z pielęgniarek która sprawdzała właśnie jakieś pomiary na maszynie wydającej głośne "PING" .

- Przepraszam , może mi Pani powiedzieć coś więcej o obecnym roku i sytuacji na świecie?




Madison Li Smather


Widząc spłoszoną reakcję i chęć ucieczki od niewygodnego pacjenta , Johny szybko skalkulował wcześniejsze obserwacje personelu lekarskiego i ich nabożną wręcz chęć utrzymania go w dobrym stanie zdrowia. Nie wiedział jeszcze czemu tak im na nim zależało ale zamierzał to wykorzystać niczym biznesmen którym zresztą był.

- No chyba nie zamierza Pani uciec nie odpowiedziawszy mi na kilka pytań , źle by się stało gdybym później miał opowiadać o nieudanych próbach wbicia igły , o niedziałających lekach i zupełnym braku starań o moje życie... prawda? -

Wykrzesał z siebie resztki możliwości jakie dawała mu nader wysoka charyzma zachowując kamienna twarz i brzmiąc możliwie przekonująco - na ile się dało w obecnych warunkach. Grał trochę va bank , ale w zasadzie cóż miał do stracenia ? A poznawanie granic szantażowych możliwości tak w zasadzie dopiero rozpoczynał…

Dziewczyna uniosłą zmarszczone brwi znad urządzenia, któremu pilnie się przyglądała. Ciężko było stwierdzić czy bardziej zastanawia się nad zczytanymi wynikami czy bardziej złości ją fakt zarzucenia jej niekompetencji. Mimo zmrużonych oczu oplecionych owalem, gęstych czarnych rzęs uśmiechnęła się samymi ustami ni to kpiąco, ni to przyjaźnie.

- Ja ciebie kochaneczku nie kłułam, a tym bardziej dragów nie zlecałam, ja tu tylko sprawdzam jak bardzo możesz nie być martwy, skoro ponoć prosto z przeszłości cię przywlekli. Cokolwiek miałoby to znaczyć. - Popatrzyła na jego reakcję. Nie on jeden próbował jej grozić, choć tutaj raczej się jej to jeszcze nie zdarzyło. - Pewnie zachlałeś, zaćpałeś albo zadupczyłeś nie to co było trzeba i ktoś lub coś urwało ci film. A teraz automagicznie masz nadzieję, że ci pamięć wróci albo przynajmniej będziesz miał się czym zasłonić, jakby ktokolwiek cokolwiek pytał. Żebyś na mnie nie naskarżył to ci to wszystko ułatwię. Jesteś zmęczony Panie… - spojrzała na podkładkę do pisania, którą miała przy sobie - Wick w Sunset Hospital w Arts Disctrict Vegas. Najlepszym szpitalu dla miejscowych panujących i ich specjalnych gości jakie na środku mitycznego Mojave w ogóle można znaleźć. Rachunek płaci Goodmill. Choć chyba jeszcze nie wiadomo czym to słowo chłopaków od Mela Czarnego Psa wystarczyło za poręczenie. Nawet przy tak dużej kwocie.

- Jeśli mamy tytułować się Państwem to poproszę również Pani nazwisko oraz nazwisko lekarza prowadzącego jeśli miałby prowadzić dalsze konsultacje lub zasługiwał na specjalne wyróżnienie. - odparował Wick

- Dobra Wick - młodsza pielęgniarka oddziałowa Madison Li Smasher do usług. - Powiedziała ciemnoskóra dziewczyna błyskając białymi zębami i butnymi iskierkami w prawie czarnych oczach. - Z tego co mówi do mnie karta, leczenie prowadzi Doktor Liam Wigfall. Czy poprosić? Skoro, nareszcie tyle słów lub gróźb i to przy normalnej saturacji jesteś w stanie z siebie wyrzucić?

John skinął tylko głową, nie takiego traktowania się zapewne spodziewał. Coś mu ciągle nie pasowało i miał dziwne przeczucie, że nie będzie mu samemu łatwo po tej stronie lustra.



dr med. Liam Wigfall


Po chwili Madison wróciła z wysokim, lekko śniadym brunetem w białym kitlu, za którym niosła gruby segregator papierów.

- I jak samopoczucie mojego pacjenta? Bo wyniki wydają się być nad wyraz obiecujące, a jeśli fizycznie po kilku dniach będzie Pan odczuwał dyskomfort to zapewne będzie to zagnieżdżone w Pana psychice. Tym bardziej więc muszę, nawet przed wywiadem, zadać Panu to pytanie.

- Skołowany. - odparł krótko biznesmen, który zamiast rejestrować wnikliwe spojrzenia Wigfalla skupił się na kpiącym uśmieszku murzynki ukrywającej wyraz twarzy za burzą czarnych loków. - Z całą pewnością samopoczucie i ogólnie stan psychiczny byłby znacznie lepszy gdyby ktoś jednak… ktokolwiek… - rzucił spojrzenie na pielęgniarkę , … niekoniecznie lekarz - dodał po chwili próbując usprawiedliwić tą niezamierzoną do końca “konsultację” - wyjaśnił mi coś więcej ponad to w jakim szpitalu się znajduje i kto mnie leczy oraz z czego… - dokończył wywód nieco zmęczonym już głosem.

- Wyrwano mnie z kapsuły, naszprycowano dużą dawką adrenaliny bym mógł odpierać ostrzał jakiś motocyklistów, przywleczono gdy straciłem przytomność i budzę się w nieznanym miejscu, nieznanym czasie, bez słowa wyjaśnień co się kurwa dzieje. - mówił niemal bez emocji, nawet słowo kurwa zabrzmiało w tym potoku słów bardziej jak przecinek niż wyraz emocji. Wpatrywał się w lekarza zastanawiając czy poświęci mu pięć minut na zarysowanie sytuacji czy pozostawi to jednak pielęgniarce, czy może oboje zawiną ogon. W nowych czasach albo pielęgniarki były na wagę złota albo trafił na wyjątkowy okaz złośliwca.

Lekarz spojrzał karcąco na swoja pomoc i pokręcił głową mimo, że tego nie widziała.

- Panna Smather jest tu niezbyt długo i nie nawykłą jeszcze do odpowiedniego traktowania. Bardzo duża część obecnie żyjących osób miewa ogromne problemy adaptacyjne, zwłaszcza, gdy styka się z prawdziwą cywilizacją i kulturą. Myślę, że możemy teraz zostać sami, a ja postaram się wyjaśnić każdą Pańską wątpliwość. Madison, na razie dziękuję. - zwrócił się do pielęgniarki, która nie bez rzucenia w stronę Wicka kolejnego grymasu, odwróciła się na pięcie i wyszła. Gdy zostali sami ponownie odezwał się do biznesmena.

- Czasy w których żyjemy obecnie są trudne. Stary Świat - ten który Pan pamięta zniszczono niemal całkowicie. Nastąpiły ataki jądrowe, biologiczne, chemiczne. Sztuczna inteligencja czyli Moloch od 2020 roku próbuje przejąć kolejno pozostałe nam do życia obszary. Wszyscy trwają w nieustannym strachu. Do tego walczą, o każdą kroplę wody, zwłaszcza w Miami. Kęs czegoś strawnego i dostęp do leków. Każdy napotkany dzisiaj człowiek albo jest cholernie twardy albo ma bardzo mocne plecy albo zwyczajnie jest martwy. My żyjemy i jesteśmy w najlepszym miejscu jakie mogło się nam przytrafić, w Vegas. Bardzo wielu marzycieli stawia sobie dotarcie tutaj za życiowy cel. - zrobił przerwę i odetchnął. Widać było, że nie wiedział w którym kierunku ma dalej kierować rozmowę.

Johny przełknął ślinę, lekko pobladł , nie odczytywał z mimiki lekarza nawet drobnych symptomów żartu czy celowego kłamstwa, co gorsza to co mówił zasadniczo zgadzało się z tym co dopiero co przeżył, choć ogrom faktów wciąż był po prostu zbyt ciężki do przełknięcia. - Dziękuję - powiedział ciszej niż zamierzał , głos w zasadzie sam blokował mu się w gardle. - Chyba chciałbym zostać na trochę sam i przetrawić to co właśnie usłyszałem. - Wick wiedział, domyślał się raczej że jest źle, ale nie przypuszczał dotąd, że aż tak bardzo. Potrzebował czasu na oswojenie się z tym wszystkim i planu, choć nie było proste zaplanować cokolwiek w obcym mieście w czasie apokalipsy bez pieniędzy, zasobów, znajomości … Na tą chwilę chyba to ostatnie nie było tak całkiem stracone, jak przez mgłę wspominał człowieka który wspólnie z nim strzelał do bickersów i mówił do Wicka “kuzynie” . Wiedział że musi go odnaleźć oraz wyjaśnić swoją sytuację z tym całym Goodmillem.

***


Przy następnej okazji wizyty lekarskiej miał już kilka bardziej konkretnych pytań.

- Proszę powiedzieć mi coś więcej o Panu Goodmillu ? - zapytał zaciekawiony swoim dobroczyńcą - w którego szczere intencje niesienia bezinteresownej pomocy , jeszcze bardziej szczerze wątpił.

-Pan Goodmil… Widać było, że lekarz waha się czy powinien mówić cokolwiek, a jeśli już to postanowił ostrożnie dobierać słowa. Nie było w tym nic dziwnego. Ktoś kto zapewniał mu normalne, życie na wysokim poziomie zasłużył sobie na większą lojalność niż jakikolwiek nieznajomy, którego trzeba by było pozszywać.

-... jest wspaniałym człowiekiem i bardzo szczodrym mocodawcą. Przekona się pan o tym na pewno, o ile nie zawiedzie pan jego zaufania.

Na czole lekarza wyskoczyły kropelki potu, ale przetarł je rękawem. Najwyraźniej ten temat był dla niego skończony.


Johny przyjął dość skromne wyjaśnienia skinieniem głowy, nie drążył tematu który najwyraźniej nie był zbyt wygodny dla rozmówcy. Zapytał o coś innego
- A jak wygląda kwestia majątku, własności , czy cokolwiek jest tu jeszcze honorowane sprzed lat? Czy własność opiera się jedynie o to kto co trzyma i zajmuje i jest w stanie to utrzymać przy sobie? - miał nadzieje że istnieje jeszcze cokolwiek z cywilizacji łacińskiej a w zasadzie z jego prawa, kto wie być może wciąż jest właścicielem niektórych nieruchomości - nie tylko prawnie - w co nie wątpił, ale i faktycznie - co do czego już nie miał jakiś większych złudzeń. Przynajmniej chciał mieć sprawę jasno postawioną, kiedy nie wiesz na czym stoisz nietrudno o upadek…

- Na pustkowiach obowiązuje prawo silniejszego. W Vegas prawo własności jest trochę bardziej skomplikowane. Donowi podzielili miasto między siebie i to oni stanowią prawo, rozstrzygają spory, nadają przywileje, najłatwiej przetrwać wkupiając się w łaski któregoś z nich.

Wyglądało na to że był w łaskach jednego z donów. Zawsze jakaś iskierka nadziei w tym całym gównie… Podziękował i za tą odpowiedź.

W końcu był gotów do wyjścia choć przez dłuższą chwilę zastanawiał się tak właściwie gdzie ma iść… Po raz pierwszy w życiu poczuł się bezdomny , co było bardzo dziwnym i nieprzyjemnym odczuciem. Jedyne co świtało mu w głowie to pójście do Goodmilla i ocena sytuacji. Wciąż nie wiedział czemu obcy człowiek zapewnił mu wydostanie się z kapsuły , opiekę najemników, lekarzy … Johny Wick czuł się jak chodząca inwestycja i choć wciąż nie wiedział ile jest wart dla swojego inwestora to zamierzał się tego wkrótce dowiedzieć.


O ile mu sami nie dadzą to - Na odchodnym poprosił też o leki przeciwbólowe i antybiotyki, garść witamin tez by nie zaszkodziła , wszak organizm musiał być mocno przetrzebiony po tak długim okresie hibernacji. Jedyne co udało mu się wytargować to garść tabletek przeciwbólowych , przy czym dostając je miał wrażenie jak gdyby lekarz wręczął mu nie dziesięć głupich pastylek, ale wypchany po brzegi portfel albo coś podobnego... Rzucił okiem na swój garnitur który aż się prosił o pralnie - do której po drodze zamierzał wstąpić, pistolet, sprawdził go przed schowaniem i ruszył do Goodmilla w nieco przydużawym cywilnym ubraniu podarowanym mu przez złośliwą pielęgniarkę.... Goryle Mela Czarnego Psa już czekali na zewnątrz szpitala na Wicka co ułatwiło mocno zadanie odwiedzenia pralni i usługi na konto dobroczyńcy...



 
Eliasz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172