Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-07-2022, 14:54   #11
 
Pliman's Avatar
 
Reputacja: 1 Pliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputację
Nakpena wiedział, że trzeba działać szybko. W pośpiechu, rozglądając się jednocześnie za teczką wymamrotał pod nosem inkantację powierzającą duchy zmarłych, duchom ich przodków. Nie był to godny pochówek, ale może chociaż pozwoli im uniknąć wiecznej tułaczki…

Teczki nigdzie nie było – może ktoś inny ją dostrzeże – pomyślał Indianin, wycinając jednocześnie szybkim ruchem noża pas bezpieczeństwa z pustego fotela – może się przydać.

W samolocie, a właściwie w jego wraku, nie było widać na pierwszy rzut oka nic przydatnego. Trochę żelastwa, sporo flaków, szkło i jakieś inne rupiecie. Biorąc pod uwagę iskrzące kable i zbliżających się kanibali – pigmejów, nie było sensu grzebać w tym śmietniku.

Nakpena wziął małą pod pachę – nie bój się dziecko, pomogę ci – powiedział najbardziej łagodnym głosem do jakiego był się w stanie w tym momencie zmusić. A, że głos miał z zasady niski i zachrypiały to jeszcze bardziej dziewuszkę wystraszył. Zaczęła krzyczeć i wyrywać się.
- Eve, ty chyba lepiej sobie z nią poradzisz. Ja nie jestem ojcem już od 20 lat… - powiedział przekazując dziecko kobiecie.
Gdy to mówił, przez chwilę wydawało mu się, że widzi w dziewczynce swoją córeczkę. Vichasha miała zaledwie 5 lat kiedy to się zaczęło.
Nic nie mógł zrobić... Złe wspomnienia znów powróciły. Który to już raz? Z oka Indianina spłynęła łza.

Nakpena otrząsnął się i skierował do wyjścia, a właściwie ziejącej dziury w kadłubie. Przed wrakiem czekali Dove i Thomas. Nieopodal stał harley i czerwony ford. Niewiele dalej znajdowała się, wciąż zbliżająca się, wataha zezwierzęciałych dzieciaków. Nie było czasu. Indianin odruchowo skierował się do motocykla, miał już na niego wsiąść, gdy uświadomił sobie, że to przecież nie jego pojazd. Dostrzegł przy tym właściciela maszyny – Liao. Lubił tego chinola. Wydawał mu się najbardziej bratnią duszą ze wszystkich współmieszkańców zajmowanego przez nich kampusu. W sumie był jedną z niewielu osób, z którymi czasem rozmawiał. Zdarzało mu się też przychodzić na jego zajęcia, zwykle w charakterze widza, chociaż od czasu do czasu pozwalał sobie pomachać jakimś drewnianym mieczem. Ot tak żeby nie wyjść z wprawy. Do ćwiczenia walki wręcz się nie pchał. No bo jaki jest sens się ośmieszać?
- Liao, zabierzesz mnie? Przyszedłem tu pieszo – zwrócił się do trenera wushu.
 
__________________
Cóż może zmienić naturę człowieka?

Ostatnio edytowane przez Pliman : 04-07-2022 o 15:05.
Pliman jest offline  
Stary 04-07-2022, 15:33   #12
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ocalić co się da... i kogo się da.
Polecenie było proste, więc nie było o czym dyskutować - trzeba było wpakować się do Forda i w drogę.

Miejsce za kierownicą zajęła, jak zwykle w takich sytuacjach, starsza z sióstr. Może mistrzynią kierownicy nie ona była, ale ogólnie Thomas nie miał jej nic do zarzucenia. Przede wszystkim był pewien, no, prawie pewien, że Evelun nie wpakuje ich w jakąś dziurę w jezdni, że wyrobi się nawet na ostrym zakręcie i, ogólnie biorąc, nie wymyśli czegoś co sprawi, że samochód trafi w ręce Thomasa.

Zgodnie z przewidywaniami Evelyn dowiozła ich szczęśliwie na miejsce i oczom przybyszów ukazał się samolot... zdecydowanie w stanie wskazującym na rozbicie. I nie wyglądało na to, by można go było doprowadzić do stanu używalności.

Thomas, z kwaśną miną, obszedł wrak dokoła. Tutaj nie było co zbierać, a jedyna nadzieja na znalezienie czegoś ciekawego kryła się we wnętrzu. Tam jednak poszli inni, mający na celu sprawdzić, czy prócz ewentualnych ciekawych rzeczy nie znajduje się tam również coś niebezpiecznego. Thomas musiał poczekać na swoją kolej, ale wszechobecny zapach rozlanego paliwa sugerował, iż warto się pospieszyć.

Chwilę później sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała.
Niestety Dove miała rację, która to racja w liczbie ponad 30 stóp powoli podchodziła coraz bliżej. Przeklęci "sąsiedzi", których Thomas nie życzyłby nikomu. No, prawie nikomu.
Sąsiedztwo małych kanibali nie było ani przyjemne, ani bezpieczne, bowiem dzieciaki rozsmakowały się w ludzkim mięsie, a na dodatek było im wszystko jedno, czy ich ofiara jeszcze żyje, czy też nie.


Thomas od dawna uważał, że należy małe tałatajstwo wytępić, a ze zdaniem tych co uważali, że "biedne dzieci nie są temu winne, że to wina świata", po prostu się nie zgadzał. To znaczy zgadzał się, ale nie miało to wpływu na jego stosunek do małoletnich miłośników ludzkiego mięsa.

Być może nie był obiektywny, ale miał już kiedyś wątpliwą przyjemność spotkania małego stadka takich paskudztw, niesłusznie zwanych ludźmi. Odczepili się od niego dopiero wtedy, gdy położył trójkę trupem.

Wystrzelanie całej trzydziestki nie nazwałby marnowaniem nabojów, a raczej dobrym uczynkiem, który wyszedłby na dobre ludzkości. A przynajmniej wszystkim mieszkańcom Chicago.

Zastukał kolbą karabinu w kadłub.

- Pospieszcie się... Kanibale idą! - powtórzył ostrzeżenie Dove.
 
Kerm jest offline  
Stary 04-07-2022, 17:10   #13
 
Sonichu's Avatar
 
Reputacja: 1 Sonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputację
&Kelly

Sama droga nie była warta zapamiętania. Ot, po prostu ruszyli na zachód oddalając się od centrum Chicago oraz jeziora Michigan. Początkowo domy, jeśli te rozpieprzone kawałki ścian, porośnięte jakimiś badylami jeszcze można było obdarzyć dumną nazwą domów. Po lewej zaś znajdowała się wielgaśna oczyszczalnia ścieków, oddzielona jednak od sporej wielopasmówki pasem trawiastej zieleni oraz wałem ziemnym. Znaczy kiedyś, albowiem obecnie wał został, pas zieleni również, ale składał się głównie ze świerzych krzaczorów przypominających istny busz oraz drzew, które dumnie wypinały ku niebu swoje liściaste włosy. Dalej po lewej minęli dawny Park Weteranów, obecnie przypominający klasyczny las, potem zaś przejechali przez byłe dzielnice mieszkalne. Generalnie w Chicago były osoby, które zamieszkiwały takie domy, ale nawet jeśli ktoś spogladał na nich, nikt nie odważył się ruszyć uzbrojoną po zęby ekipę.

Wreszcie osiągnęli cel wyglądający, cóż mniej więcej tak, jak się można było spodziewać, czyli chujowo. Kabina pilotów … ewidentnie tam nikt nie ocalał. Jedynie krótka modlitwa mogła pozostać dla tych, którzy jednak sprowadzili uszkodzony samolot na ziemię. Skrzydła, no cóż były, jedno przy samolocie, kolejne odrzucone gdzieś, leżące kilkadziesiąt metrów stąd. Podobnie ogon. Ponadto kopcący się silnik, zaś wrotami do wnętrza był rozchrzaniony kompletnie kadłub. Gdyby nie poszarpane blaszyska, wystajace kable i ine podobne atrakcje wyglądłby niczym rampa transportowych aeropłatów. Generalnie wygladało to fatalnie, ale centralna część trzymała się, co jedynie świadczyło, jak solidne kiedyś budowano pojazdy. Znaczym póki co się trzymała, bowiem, jak się wydawało Machowi, wszystko mogło pieprznąć lada moment. Niby nafty nie powinno już być w zbiornikach, skoro nic nie plonęło, ale kij wie. Ostetecznie na samolotach znał się niczym dziewica na karmieniu piersią.

Pierwszy pozytywny sygnał, Nakpena. Był pierwszy, ale rozsądnie nie wtrynił się do środka nie majac obstawy. Niby byli szybko swoim czerwonym samochodzikiem. On jeszcze szybciej, ale kij wie, czy jeszcze coś ich nie wyprzedziło. Niby Mach był lekarzem, ale wiedział to, zaś ci co nie wiedzieli, cóż, odeszli na inną stronę świata. Oczywiscie wiedzieli to rownież inni, nawet lepiej od niego. Szczególnie główna broń bojowa grupy, czyli siostry O’Haley. Chyba Irlandki lub Szkotki, hm, chyba się ich akurat o to nie pytał. Przynajmniej tak można było sądzić po całkiem śpierwnym nazwisku. Przypomniał sobie swoje prawdawne oraz prawdziwe, którego już nie używał od lat, Chaim. Kurka pieprzona, jak to syfiasto brzmi. Właściwie ogólnie uznawał, i generalnie mógł przysiąc nawet na swojego obrzezanego fiuta, że nazwiska narodowe brzmiały twardo i generalnie niefajnie. Zresztą, kogo obchodziły obecnie nazwiska. Liczyło się to, co potrafisz, a nie czy nazywasz się Chaim, O’Haley czy Chujcięwie.

Jeśli Nakpena był już na miejscu, znaczy że przynajmniej ze strony: ludzko - zwierzęco - zombiastyczno - robociej nic na bieżąco nie głoziło. Indianin miał sokole zmysły, bystrzejsze niźli wielu młodzików. Chłop nieraz przynosił do osady całkiem użyteczne ziółka, roslinki itp., które wykorzystywało się przy leczeniu oraz poprawianiu smaku alkoholu. Pędzenie bimbru cóż, należało do ulubionej części prac niektórych członków osady.
- Witaj bracie - Mach pozdrowił Nkapenę na powitanie wyskakując z samochodu.
- Witaj - odpowiedział Indianin, który potwierdzał wrodzoną powściągliwość swojej rasy. Noooo, skoro nie mówił nic więcej, chyba nie miał nic do powiedzenia, a to już faktycznie znaczyłoby, że nie wyczuwa nic paskudnego.

A później, no cóż, wzięli się za eksplorację, jeśli można tak nazwać ową penetrację pozostałości wspaniałego dawniej pojazdu. Ten wchodzi, ten penetruje, ten pilnuje. On nie decydował w tej sprawie, zaś niewątpliwie najbardziej kompetentne były siostry. Ostatecznie one zajmowały się ochroną osady. Inna kwestia, że sióstr to nie przypominały. Evelyn bardziej robiła za koszykarkę, zarówno wzrostem, jak fryzurą. Od Macha była wyższa pewnie z kilkanaście centymetrów. Chłop ze swoimi 172 sięgał jej do nosa, albo jeszcze mniej. Za to młodsza była właścicielką rudzielcowatej czupryny, kompletnie nie przypominającej blondu starszej siostry. No i ten zajebisty, oldskulowy warkoszyk! Kto teraz nosił warkocze? No właśnie chyba jedyna Dove. Starsza wyglądała na zaprawioną w bojach wojowniczkę, zaś przepaską na oku przypominała pirata, młodsza również oberwała w życiu co nieco, o czym świadczyły blizny. Jakkolwiek jednak nie było, obydwie miały odpowiednie doświadczenie, żeby wstawić, rozstawić, zaproponować oraz tak ustawić ekipę, zeby miało to jakiś sens. Ktoś musiał pilnować, ktoś musiał wejsć do środka, ktoś w środku musiał, jakby co, dysponować odpowiednią siłą ognia, gdyby wewnątrz czaiła się pułapka. Oczywiście prawdopodobieństwo nikłe, ale ci co potrafili przetrwać umieli owe nikłe coś sprawodzać do arcysupernikłego, albo wręcz zerowego.
- Jak idziemy? - lekarz zwrócił się z pytaniem do Evelyn.

Jednooka przekrzywiła kark aż strzyknęły kręgi. Zdjęła z ramienia karabin oddając go siostrze, a w zamian zza jej pasa wyciągnęła obrzyna. Złamała lufę spoglądając na tkwiące w środku loftki. W tymczasie rudzielec wepchnął jej do drugiej dłonie jeszcze dwa naboje puszczając wesołe oczko.
- Nakpena na szpice, dwa kroki ja, dwa kroki Liao i Mach zamykaja. Broń krótka, żadnych serii - zadecydowała szybko z trzaskiem zamykając broń - Uważać na głowy. Liao prawa flanka, Mach lewa. Reszta przód i góra. Thomas, Dove. Wy zabezpieczacie wrak, zgłaszać każdy ruch na perymetrze. Nie chcemy niespodzianek.
 
Sonichu jest offline  
Stary 04-07-2022, 17:16   #14
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
&Sonichu

Weszli do wnętrza. Najpierw Indianin, potem Evelyn, wreszcie Liao, Mach obok siebie. Wszyscy rozglądali się intensywnie na boki uruchamiając wszelkie możliwe zmysły, nooo może oprócz smaku. Nikt nie miał ochoty czegokolwiek próbować… wtedy się zaczęło. Najpierw gość przepołowiony. Fatalnie wyglądało, później krwawiąca kobieta… Rzut oka wystarczył, że bardziej potrzebowała modlitwy niżli pomocy konowała. Przykre, lekarz nawet przy tak syfiastej sytuacji Ameryki pozostawał lekarzem, który chciał pomagać innym. Ale jej słowa, dziwne. Nadzieja, jaka nadzieja? Przypomniał sobie cytat z nadzieją z książki, którą kiedyś czytał fragmentarycznie, ale nie pamiętał ani tytułu, ani autora: “Nadzieja i pamięć przetrwają w jakiejś ukrytej dolince, gdzie trawa zieleni się świeżością”. Owa dziewczynka miała być czystością górskiej kotliny? Tyle, że pierwszy ruch w jej kierunku powodował wyłącznie ściśnięcie piąstek na obramowaniach foteli, gwałtowną nienawiść, albo jakąś wyjątkową obawę, strach, czy cokolwiek. Krzyk przerażenia, na którego ton Mach odsunął się niemal przewracajac się o dziurę w podłodze. Coś zazgrzytało. Wypieprzył się, zaś podłoga zachrobotała łamiąc się pod podeszwą oraz odsłaniając okablowany spodek.
- Szlag! - wyrwało mu się, kiedy wpadł nogą, która uwiązła pomiędzy kablami pod spodem. Głupie kabliska oraz popekana podłoga, które jakoś tak złościwie się ułożyły, aż wpadł po niemal połowę uda. Ruszył jakoś powoli, ale podłoga zaczęła potrzaskiwać niebezpiecznie. Nie chciał, żeby jeszcze coś się podłamało. “Kurpierwypier” przelecialo mu przez myśl “jeszcze sie załamie, wtedy będzie nieciekawie”.Ostrożnie, byle ostrożnie oraz powoli. Ale jak powoli, skoro ktoś chyba zaczął ostrzegać, że zbliżają się dzieciaki?

W pewnej chwili zauważył kawał metalowego drąga lecący w jego stronę. Rura upadła obok niego wydając z siebie metaliczny brzdęk.
- Wciśnij wzdłuż nogi i użyj jako dźwigni żeby rozgiąć syf który może cię pokaleczyć - usłyszał nad głową spokojny głos starszej O’Haley. Stała nad nim, trzymając się wygiętego kawałka stalowej ramy gdzieś nad głową i wychylała tułów aby nie stać bezpośrednio obok dziury.
- Dawaj Mach, nie mamy całego dnia - ponagliła go, a widząc że zaczyna działać i odgina plątaninę kabli oraz złomu, złapała go za kurtkę na górze pleców, ostrożnie ciągnąc do góry. Sapnęła gdzieś w połowie, lecz nie ustawała póki medyk nie wrócił z powrotem do pionu.
Szybki rzut oka upewnił kobietę o braku krwi, mruknęła z aprobatą.
- Szukaj teczki… - chyba chciała dodać coś jeszcze, jednak do ogólnego chaosu dołączył pisk przerażonego dziecka.
- No ja pierdole - dodała pod nosem, odwracając się do Indianina z szarpiącym się pakunkiem.
- Dzięki - wybełkotał stając wreszcie na nogi Mach. Jasny ciasny, podłoga była pokryta jakimiś połamanymi kawałkami plastiku, natomiast pod podłogą szły kable, rury, często wogięte, popękany, jakby się na nie nabił nogą, byłoby paskudnie. Starał się uważać, jednak po krzyku małej cofnął sie odruchowo… spokojnie, jak było, tak było. Teraz potrzeba się było skupić na tej teczce. Zresztą wszyscy chyba szukali, poza Evelyn, która swoją słodkopiękną buzią miała uspokoić ocalałą. Przed chwilą otrzymała ów prezent od czerwonoskórego brata.

Zamiast jednak niuniania od strony wysokiej kobiety doszło jego uszu ostrzegawcze szczeknięcie.
- Paliwo się ulatnia! Spierdalać!
Później jednak wyszeptała dzieczynce coś uspokajajacego chyba, przynajmniej tak to Mach widział, bowiem mała uspokoiła się wyniesiona na rękach przez Evelyn.

Sekunda właściwie. Mach rozejrzał się nerwowo, lewo, prawo, góra, dołek etc. Wystające pręty, kable, które nagle ożywiły się elektrycznymi iskierkami. Czyżby uruchomił się jakiś akumulator? Niewesoło. “Szybciej” pogonił się, szczególnie że spoza pokładu słychać było głos Dove, że nadchodzą goście. Wiadomo kto próbował się właśnie przystawiać. “Teczka”.“Teczka”.“Teczka”.“Teczka”.“Teczka”. Powtórzył ileś razy wewnątrz myśli oraz ponownie głośno. Zwiewać, ale wpierw znaleźć. Chrzanić, spieprzać natychmiast, ale nagle teczka sama zjawiła się, niczym choinkowy upominek.
- Teczka! Brać, uciekać
Kolejna sekunda. Och ty. Samolot był właściwie pusty. Nie miał stosu fajnych gadżetów do sympatycznego obrobienia. Właśnie jednak to umożliwiło znalezienie teczki. Wyróżniała się i innej za połamanego grzyba nie było. “Chyba jest”.
- Chyba jest - powtórzył głośno pochylając się oraz podnosząc spod fotela teczkę. Zawierała jakieś papiery, opisy techniczne, coś elektronicznego? Kij wie i tego, nie było czasu.
- Później się obejrzy - mruknął spieprzając. - Pewnie Thomas najlepiej na to zerknie - jakby nie było chicagowski MacGyver znał się na takich rzeczach chyba najlepiej.

Głos Dove oraz Thomasa popędzał informując, iż tamci nadchodzą. Dodakowo jeszcze… przeraźliwy głos kobiety wprawił ich w ruch.
- Chodu!!!! - może, albo - Zwiewać!!! - albo coś podobnego. Umysł Macha nie zarejestrował szczegółów okrzyku kolejnego Evelyn, ale jego sens był jasny. - Zwieeeeeeeewać!
Mach zabierając tekę pod pachę rzucił się do wyjścia, tym razem uważajac na nogi. Nie mógł sobie pozwolić na kolejną przewrotkę.

Sekundy, minęły sekundy, gdzie matocyklowo - samochodowy konwój wyskoczył niczym wyścigowiec na północ. Zbliżały się, zaś smród unoszących się oparów, który ktoś wyczuł pierwszy oraz rzucił ostrzeżenie coraz bardziej przenikał powietrze. Ponadto cichutkie bzzz…, bzyczenie przewodów elektrycznych, których wcześniej nie było tak słychać dawał się coraz bardziej we znaki uszom. Prąd jeszcze plus opary nafty. Kurczę, paskudnie. Arcypaskudnie wyglądało.

Spod samochodowych kół wystrzeliły kawałeczki ziemi oraz kamieni. Mechaniczne konie zawyły rzucajac się do galopu, zaś gwałtowne przyśpieszenie wcisnęło wszystkich w fotel. Półno, północ, północ!!! Błyskawicznie przeskoczyli obok paru budynków, minęli jakieś skrzyżowanie. Gwałtowny skręt na prawo sprawił, iż opony zaprotestowały, jednak posłusznie poprowadziły samochód przez ulicę Pershinga, a potem stało się to. Chyba wszyscy poczuli nagle pęd gorącego powietrza oraz huk! Straszliwy huk, który ogłuszał sprawiając, że głowa nagle przypominała dynię, zaś samochód przesunęło o pas obok. Trafem szczęśliwym się nie przewalił, tylko pojechał na bok niczym pchnięty gigantyczną spychaczką. Jeszcze gorący kurz, który przesłonił wszystko, nawet maskę samochodu, nawet szybę, unosząc się oraz okrywając okolicę…

Mach przez moment nic nie słyszał, nic nie widział, po prostu przez chwilę była chaotyczna przestrzeń pełna jakichś fruwających nad głowami przedmiotów. Jakiś ganek, koło sterowe, wszytko oszalało. Gorąca fala przemieściła się nad nimi, zaś ich ocaliło szereg budynków, które przyjęły na siebie cios stopniowo go osłabiając. Jednak nawet ów osłabiony sprawił, że niewiele brakowało, by zaliczyli wywrotkę. Ocalił ich wszystkich talent kierowcy. Cóż, wszyscy jakoś, półogłuszeni, półprzytomni siedzieli w wozie, dziewczynka również, teczka też.
- Chyba ów gang należy spisać na straty - próbował rzec Mach, ale chrapliwy jego głos zabrzmiał niczym krakanie sroki.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 04-07-2022 o 18:58.
Kelly jest offline  
Stary 06-07-2022, 22:40   #15
 
Elenorsar's Avatar
 
Reputacja: 1 Elenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwu
Tam, gdzie miał się znaleźć, znalazł się w moment. Krótka informacja po radiu, że jedzie na miejsce, czy ktoś potrzebuje się z nim zabrać, albo kogoś zgarnąć po drodze. Odpowiedziała mu cisza. Uznał to, że nikt nie potrzebuje jego podwózki. Drzwi garażu się otwierały, a w tym momencie już inni wpadali do pomieszczenia, których powitał machnięciem ręki. Gdy oni zajmowali miejsca w samochodzie, on odpalił swój motocykl. Warkot silnika od razu, tak jak zawsze, przypomniał mu zatłoczone ulice Hongkongu. Właśnie z tego powodu wybrał Harleya, którego kupili mu rodzice, gdy tylko mógł prowadzić pojazd. Jazda samochodem po jednych z najbardziej ruchliwych drogach świata nie był najlepszym pomysłem, a jazda skuterkiem nigdy mu nie leżała. Jednak jego rodzice mogli pozwolić sobie na duży wydatek i tak też się stało. Oczywiście nie za darmo. Wymogiem było zakończenie roku z wyróżnieniem i tak też musiało się stać.

Tak jak wtedy, tak i teraz nie przepadał za jazdą samochodem, ani nie rozumiał jak ludzie mogą lubić tak się w nich tłoczyć. Z tą myślą ruszył naprzód, wyjeżdżając z bloku "A", prowadząc mały konwój ulicami, które zdążył już dobrze poznać. Skręcił w lewo, na ciąg jednorodzinnych domków, które kiedyś zapewne miały swoich mieszkańców, chociaż on nie miał szansy tego zobaczyć. Teraz to jedynie ograbione z czego się da budynki, popadające w ruinę, zarastające krzewami i pnączami. Wyglądają dokładnie tak samo jak inne osiedla, jakby wziąć jeden kawałek i wkleić w innym miejscu i w kolejnym i kolejnym. Tam, gdzie on mieszkał, każdy zakątek wyglądał całkowicie inaczej. Nie rozumiał co Amerykanie widzieli w takich samych kopiach.

Skręcił w prawo, długa prosta. Mógł rozpędzić się swoim motocyklem. Teraz droga była w miarę prosta, ale z opowiadań wynikało, że kiedyś tak nie było. Po apokalipsie na ulicach zostało dużo samochodów blokując przejazd, ale te zostały usunięte i co przy tym było dobre, można było pozyskać z nich wiele pożytecznych rzeczy. Paliwo, apteczki, gaśnice i wiele więcej.

W końcu minął park, przy którym skręcił, a przynajmniej tak mu się zdawało, że to kiedyś musiał być park, bo teraz to jedynie przypominało jedną wielką dżunglę. Obok niego wisiał baner. Reklama nowego filmu w kinach. Następna cześć Avengersów, Nowe Pokolenie.


Śledził ekranizacje komiksów Domu Pomysłów w sekrecie przed rodzicami. Bardzo czekał na tę cześć. Niestety nie doczekał się i już się nie doczeka. Kolejny zakręt, kolejne domki, tym razem ulica już nie taka czysta, musiał zwolnić, ale nie na długo, bo za moment był już na miejscu.

Samolot, coś czego bardzo nie wiedział i myślał, że już nigdy nie zobaczy, ale skoro go widzi i to na własne oczy, nie z relacji innych, w jego głowie na nowo rozpaliła się nadzieja, że jest nadzieja na coś, co wydawało się, że już nie jest możliwe.

Poza samolotem zobaczył inną znajomą rzecz, twarz Nakpeny, która w moment zniknęła w samolocie. Liao dołączył do niego najszybciej jak się dało. Trup… tak, pierwsza rzecz jaką napotkali to trup, a w zasadzie to jego połowa. Nic nadzwyczajnego, od momentu apokalipsy Shuren, i zapewne nie tylko on, widział ich setki, tysiące, wiele. Chińczyk patrzył dłużej na szczątki wojskowego, sądząc po ubraniach, jednak nie zauważył przy nim nic istotnego, poszedł dalej zostając z tyłu koło Macha.

Po chwili pojawiła się kolejna osoba, tym razem żywa. Kobieta. A jednak martwa, może jeszcze nie teraz. Ale jeszcze moment i dołączy do wojskowego. Mówiła coś w stylu "ona nadzieja ludzi" i zaraz po tym zmarła. Tuż obok znalazła się dziewczyna, młoda. Wydarzenia jak z filmu akcji. Apokalipsa, dzieje się coś niecodziennego, pojawia się osoba, która ma uratować świat, a później żyli długo i szczęśliwie. Zastanawiał się tylko, czy tym razem to ostatnie rzeczywiście się spełni.

W tedy dostali też informacje, że zbliżają się kanibale, dzieciaki. Jedne z ofiar tego posranego świata. Jeżeli nie mają zamiaru ich pozabijać, a Liao takiego zamiaru nie miał, nie widział w tym sensu, chyba że w ostateczności, musieli się stąd zwijać. Czasu na przeszukiwanie wraku w celu znalezienia cennych rzeczy nie mieli. Skierował się ku wyjściu, do dziewczyny nawet nie podszedł. Była przerażona, a jego twarda i zimna twarz z pewnością nie pomogła by w tej sytuacji. Szedł do swojego motocykla, przy którym już stał Nakpena. Indianin, z którym chińczyk znaleźli wspólny język. Prawowity mieszkaniec tego lądu i obcokrajowiec, w czasach zamierzchłych, zapewne obydwoje niechciani w okolicy. Mężczyzna czasami przychodził na treningi Shurena, sporadycznie uczestniczył w sesji z bronią i Liao musiał stwierdzić, że jak na swój wiek, bardzo nieźle sobie radzi.

- Liao, zabierzesz mnie? Przyszedłem tu pieszo – Indianin zwrócił się do trenera wushu.
- Oczywiście, miałem ci to zaproponować jak tylko zobaczyłem, że nie masz swojego motoru. Dobrze wiem, że też wolisz motocykle niż gnieżdżenie się w tej klatce - Wskazał ręką w stronę samochodu, po czym wsiadł na swój pojazd, odpalił go i odjechał w stronę "domu" z pasażerem przyczepionym do jego pleców.
 
Elenorsar jest offline  
Stary 08-07-2022, 15:00   #16
 
Dydelfina's Avatar
 
Reputacja: 1 Dydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputację
Poszło szybko, nawet bardzo. Zanim Dove się obejrzała już mknęli popękanym asfaltem na miejsce kraksy, mijając zdewastowane budynki, zardzewiałe płoty i wszędobylską zieleń krok po kroku wydzierającą ludziom panowanie nad miastem. Było trochę jak w dziczy, choć tutaj drapieżniki i zwierzyna najczęściej przemieszczały się na dwóch nogach, a za ich broń nie robiły kły albo pazury, a noże, pałki czy pistolety. Trochę inna dzicz, trochę inny warunki, jednak zasada ta sama - przetrwać. Następną godzinę, do końca dnia, potem do rana i do kolejnego wieczora i tak w kółko. Póki starczyło sił, a pierś unosił chrapliwy oddech… ale zawsze mogło być gorzej.

Wystarczyło spojrzeć na wrak latającej maszyny do tej pory widzianej przez małego rudzielca jedynie jako wyblakłe zdjęcia w poszarpanych gazetach lub książkach. Bądź jako nieruchome truchło zakopane w piachu i żwirze, porośnięte rozpychającą się wszędzie zielenią teraz skoszoną prostym ponad dwustu metrowym pasem zakończonym stertą złomu do którego ciągnął czerwony Ford.

Poszło szybko, nawet bardzo. Evelyn ustaliła szyk i rozdała zadania zabierając młodszej siostrze bardziej odpowiednią na zamknięte, niewielkie przestrzenie broń. Jej samej wręczyła swój karabin, a ten Dove chętnie wzięła, odbezpieczając od razu i ustawiając na ogień pojedynczy. Wskoczyła na maskę pickupa aby zacząć pilnować… wydawało się spokojnie, póki ich nie zobaczyła.

Ciągnęli do miejsca katastrofy jak ćmy ciągnęło do ognia. Małe, wychudzone dziecięce sylwetki uzbrojone w co się dało. Niewielkie, żywe cienie mające trochę więcej inteligencji niż wypuszczone przez Alexę żywe trupy.
- Nadchodzą dzieciaki!! - Krzyknęła ostrzegawczo do swoich, czując z jednej strony niepokój, z drugiej podekscytowanie.

Wydawało się, że wychodzą z każdej dziury, zza każdego wraku czy sypiącego się zaułka, a rudzielec z karabinem nie mógł się pozbyć myśli że też mógł tak skończyć: jako jedno z wiecznie głodnych, niemających szans na normalność dzieci apokalipsy robiących wszystko aby przetrwać. Choćby miało to być jedzenie ludzkiego mięsa.
Kolejny gatunek padlinożerców, nieróżniący się wiele od zdziczałej sfory psów.
Pewnie Dove też by tak skończyła… gdyby nie Eve.

Obserwowała nadciągających małych kanibali, co parę chwil rzucając spojrzenie za plecy, gdzie pozostali wyciągali z wraku jakąś dziewczynkę. Jedni się zbliżali, drudzy pospiesznie zbierali. Stado małolatów nie miało szans z załogą Forda, Dove to wiedziała aż za dobrze i nie czuła niepokoju. Bardziej smutek. Szkoda jej było marnować naboje na tak niepotrzebny cel, ciężko teraz o amunicję. Na szczęście zanim tamci podeszli oni ruszyli z piskiem opon, a ich maszyna wyrwała do przodu, poganiana okrzykami Macha i pozostałych.
Potem walnęło aż zatrzęsło paką samochodu, zmuszając młodszą O’Haley do przypadnięcia do podłogi.
Ale fart!
Wolała nie wyobrażać sobie co by się stało gdyby zostali na miejscu. Ale nie zostali. Wracali wszyscy, dodatkowo z nadprogramową duszą. Nie było też widać kanibali.

W pewnej chwili dziewczyna wychyliła się do szoferki patrząc na kolesia który namówił ją i siostrę do dołączenia do Ludzi Marthy. Uśmiechnęła się do niego pogodnie.
- Oni są jak dzikie psy. Część pewnie oberwała, inni się rozlezą. Minie chwila zanim zbiorą się ponownie… zabraliście pamiątkę? - zakończyła nagle pytaniem wskazując na nową twarz.
Pyknął różowy balon.

Mach skinął. Trzasnęło gigantycznie, mieli farta, przeciwnie do tamtych.
- Taaa - odpowiedział uśmiechem. Jeszcze trochę krzywawym, ale powoli przychodził do siebie po wybuchu, który oszołomił niemal wszystkich. Mówił głośno, pewnie jego bębenki uszne jeszcze nie były OK na 100%. - Mały włos. Pewnie ci, co jakimś sposobem przetrwali, wezmą się za tych, co nie mieli takiego szczęścia, zaś ona - wskazał na ocalałą - nie wiem. Uratowała się podczas wypadku pomiędzy fotelami. Kobieta, ta wiesz na początku przy wejściu, która oberwała, wskazała właśnie na nią oraz na jakąś teczkę. Ona uratowana, teczkę mamy - wskazał na trzymane w ręku coś - ale ani wiem, co wewnątrz, ani kim ona jest? Strasznie boi się facetów. Prawie oszalała, kiedy Nakpena próbował się nią zająć. Evelyn później jakoś wyszło. Pewnie jakiś mężczyzna źle ją potraktował ... - rzekł tyle, ile sam miał pojęcia. - Pewnie teczkę obejrzy Thomas, może się jakoś na tym czymś pozna - rzucił sugestią. - Uf - mieliśmy kupę szczęścia - wyrwało mu się wreszcie, wielką kupę ...
 
__________________
This is my party
And I'll die if I want to

Ostatnio edytowane przez Dydelfina : 09-07-2022 o 06:17. Powód: dodanie końcówki Macha :)
Dydelfina jest offline  
Stary 08-07-2022, 18:50   #17
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Towarzystwo wróciło w końcu całe i bezpieczne na tereny College'u… dodatkowo z Nakpeną, i z jakąś wystraszoną dziewczynką, no i oczywiście teczką.

Samolot eksplodował, wiele dzieciaków-kanibali zginęło, wiele pewnie zostało rannych. W sumie jednak… kij z nimi? Przynajmniej będzie mniej tych paskud.

Na terenach "domu", oczekiwała ich zaś już sama Martha… i sprawy jakoś tak miały szybkie tempo, nikt więc do owej teczki nie zdążył nawet zerknąć? Podobnie jak choćby spytać małą o imię.


- Zajmiemy się tobą dziecinko, nie bój się… - Powiedziała Martha z miłym uśmiechem, zgarniając dziewczynkę, i teczkę - Nic konkretnego nie zdobyliście, ale przynajmniej wszyscy cali… wracajcie do swoich zajęć, odpoczywajcie, co tam kto… porozmawiamy później.

~

Owe "później", nastąpiło sześć godzin dalej, gdy powoli zbliżał się już wieczór… i w końcu wezwano ich do Marthy.

Drugie piętro, dawniej zwyczajowa klasa, w której uczono dzieciaki, obecnie coś jakby "biuro" z paroma stołami, krzesłami, a nawet kanapami. Była Martha, była "Rada Starszych"(składająca się z dwóch mężczyzn, i dwóch kobiet, w statecznym już wieku), była i znaleziona mała z samolotu, była i teczka.

Był też… i Laverne z "Pepsi", w sumie wiedząc tyle co oni. Po prostu go wezwano, i tyle.

- Siadajcie, siadajcie, miło że jesteście… hej "Pepsi"! - Martha z miłym uśmiechem zagoniła przybywających na miejsca. Duży stół, a na nim wielka mapa PSA?

- Siadajcie, i trzymajcie się własnych tyłków, to co wam bowiem zaraz powiem, jest niesamowite… - Starsza kobieta zerknęła na siedzącą w rogu "znajdę", bawiącą się z troszkę markotną miną jakąś wysłużoną lalką Barbie. Wskazała dziewczynkę krótko kciukiem.
- Ta biedna dziecinka nazywa się Amy. Ma 10 lat, jest częściowo głucho-niema. Trochę mówi, trochę słyszy, posługuje się językiem migowym. A tak to normalna dziewczynka. Pochodzi ze wschodu PSA, z dalszych okolic Nowego Yorku. Spędziła wiele lat w tajnym bunkrze… dawnego rządu. Przeprowadzano na bidulce wiele eksperymentów, jest bowiem wyjątkowa…

Martha specjalnie zrobiła przerwę, by chyba podkreślić wagę sytuacji, i by mieć pewność, iż każdy jest wystarczająco skupiony?

- Jej krew jest lekarstwem na Zombie.

Szok. Cisza. Rozdziawione gęby? Szeroki uśmiech Marthy, kiwanie głów innych członków "Rady".

- Jej krew, jest w stanie zanegować instynkty Zombie. Sprawić, by przestali być bezmózgimi, upartymi monstrami, pragnącymi zjadać innych. Przestają. Tak po prostu. Nie, nie cofają się z tego stanu, nie są znowu ludźmi. Ale przestają być Zombie. Uspokajają się, nie są już agresywni, nie chcą nikogo zeżreć. I rozumieją co się do nich mówi, i potrafią wykonywać polecenia! - Martha przyłożyła na moment aż pomarszczone dłonie do ust, wśród własnego uśmiechu - To z kolei oznacza… iż mogą przestać być naszym zagrożeniem, a stać się mocnym sprzymierzeńcem przeciw Alexie!

Mruganie oczami, niedowierzanie, setka pytań…

- Spokojnie, spokojnie - Martha ich uciszyła gestem dłoni - W teczce były papiery, gruby plik, wyjaśniający, jak z krwi Amy zrobić owe serum, które wystarczy rozpylać przy Zombie, by uzyskać efekt. I to jest potwierdzone miesiącami badań i testów. Są też trzy próbki…

Ktoś położył plik spiętych papierzysk na stole, na mapie PSA, oraz małą metalową skrzyneczkę, w której były fiolki.


- Oczywiście, nie jesteśmy w stanie tego sami… "wyprodukować" - Kontynuowała Martha - Ale jest ponoć ktoś, kto potrafi. Amy leciała z doktor Ashley do New Mexico. Tam w pobliżu, jeszcze na terenach nie zajętych przez Alexę, jest jakaś tajna baza wojskowa, i tam mogą się tym zająć, tam Amy podróżowała…

Wszyscy zerknęli na mapę. Ktoś chyba nawet cicho zagwizdnął.

- 200km na zachód od Roswell, dawna baza wojskowa "Holloman". To będzie jakieś… 2200km od nas, około 6 dni drogi… pojedziecie tam. Dostarczycie małą, papiery, próbki. Załatwimy wam beczkę paliwa od sąsiadów, trochę żywności na drogę. To jest ważniejsze od nas wszystkich, od każdego z nas, od tego miejsca, od wszystkiego… ruszycie jutro z rana. Pojedziecie?

- Pie-sek… - Powiedziała siedząca z boku Amy, na widok "Pepsi", uśmiechając się szeroko. Przyklęknęła na podłodze na obu kolankach, po czym klasnęła kilka razy w dłonie… a towarzysz Laverne zamerdał ogonem. Ale i spoglądał to na swojego pana, to na dziewczynkę… w końcu Hensley szepnął "idź".
- Pie-sek! - Zachichotała dziewczynka, gdy "Pepsi" do niej podbiegł merdając ogonem, i zaczął ją obskakiwać, i lizać po twarzy. Radość dziecka, radość psa, te proste zabawy, ich czynności, chichot, skrobanie za uszkiem, głaskanie. Te proste rzeczy, takie ludzkie, niewinne, w tym pojebanym świecie, w tym syfie, bólu i cierpieniu, to łapało za serce, to cisnęło w środku, o wiele mocniej, niż się pozwalało. Niż by się chciało. To była namiastka dobra, jakie utracono, normalności, ciepła. Nadziei. Rodziny.
- Pie-sek… - Amy przytuliła obiema rękami "Pepsi" i zamknęła oczka uśmiechnięta.

A wśród ciszy, jaka nagle zapanowała w pomieszczeniu, wśród obserwujących tą scenę, ktoś chyba również musiał zamknąć na chwilę oczy, by nie popłynęły z nich łzy…









***
Komentarze jeszcze dzisiaj.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 08-07-2022, 19:54   #18
 
Pliman's Avatar
 
Reputacja: 1 Pliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputacjęPliman ma wspaniałą reputację
Było ostro. Liao wyciskał z motocykla co się dało żeby tylko jak najszybciej odjechać od tlącego się wraku. Jechali we dwóch. Nakpena swoje ważył więc i przyśpieszenie trochę na tym ucierpiało. Gdy gruchnęło Indianin na chwilę stracił słuch. Najważniejsze jednak, że jechali dalej. Kątem oka zobaczył jak część ludożerczej latorośli wylatuje w powietrze razem z wrakiem. Cóż… Dobrze im tak.

Gdy szczęśliwie znaleźli się już na terenie kampusu, Nakpena podziękował swojemu skośnookiemu druhowi za podwózkę, która tak naprawdę była uratowaniem życia. Wiedział, że zaciągnął dług. Przecież tutaj decydowały sekundy. Biorąc go ze sobą Liao dużo ryzykował. Gdyby wybuch nastąpił chwilę wcześniej nie uszliby cało. Na szczęście skończyło się na oblepieniu kurzem. Zdecydowanie najniższy możliwy wymiar kary.

Indianin skierował się do swojego domu. No może było to zbyt dużo powiedziane. Bardziej do kupy złomu, który służył mu za mieszkanie. Stara furgonetka, nieużywana chyba od czasów armagedonu, była całkiem dobrym schronieniem. Trochę ją ocieplił, pozatykał dziury. Dało się żyć. Siedzenia przerobił na całkiem wygodne łóżko, kabina kierowcy służyła za składzik. Nakpena zaczął od od oczyszczenia się z kurzu. Następnie posegregował i wstępnie przygotował do zasuszenia znalezione dzisiaj zielsko i grzyby. Torby na szczęście nie zgubił. Choć w sumie niewiele brakowało.

Gdy skończył przyszedł czas na medytację. Pierwsza dzisiaj próba kontaktu z duchami przodków została przerwana lądowaniem awaryjnym nadlatującego nie wiadomo skąd samolotu. Tym razem powinno się udać. Jego kanciapa nie była może specjalnie wysublimowanym miejscem do życia, jednak miała jedną zasadniczą i niepodważalną zaletę. Znajdowała się na uboczu. Była wprawdzie w obrębie muru otaczającego kampus, ale z dala od siedzib innych. To było ważne. Szczególnie dla takiego samotnika jak Nakpena, który nie cenił niczego bardziej ponad spokój.

Duchy były dziś wyjątkowo ciche, w milczeniu przyjęły podziękowanie za udaną ucieczkę spod wraku. Nie reagowały też na pytania. Kim była dziewczynka? Co to za teczka? Dokąd leciał ten samolot? Nic. Cisza. Widocznie odpowiedzi na te pytania nie były w tej chwili konieczne.

Gdy zakończył jednostronną rozmowę z duchami spożył coś na kształt obiadu i położył się, z nadzieją na drzemkę i… może jakąś wizję. Obudził go kilka godzin później umyślny, w postaci jednego z miejscowych nygusów. Podobno Martha zarządziła jakąś naradę w tzw. biurze – jednej z lepiej zachowanych klas zrujnowanej szkoły. Był tam potrzebny.

Gdy przyszedł, oprócz starszyzny, zastał tam całą grupę, która była razem z nim we wraku, a także niejakiego Laverne, wraz z jego pupilem – Pepsi. W kącie siedziała uratowana dziewczynka, bawiąc się czymś co kiedyś chyba było lalką. Nakpena skinął głową obecnym, usiadł na jednym z wolnych krzeseł i czekał, co też ma do powiedzenia rada starszych.

Misja! Wyprawa! A więc wizja mówiła prawdę! Nigdy w to nie wątpił, jednak teraz ekscytacja udzieliła się nawet jemu. – Pojedziemy – odpowiedział na pytanie przywódczyni, nie zastanawiając się nad tym, że składa oświadczenie nie tylko w swoim imieniu. Gdy mała cieszyła się pieskiem Nakpena nawet tego nie zauważył. W głowie miał tylko głos ze swojej wizji sprzed kilku dni, głos który kazał mu wyruszyć w podróż, głos który teraz bez przerwy powtarzał „on żyje”. Nawet nie ośmielał się wierzyć, że może chodzić o... Nigdy nie znalazł przecież zwłok swojej rodziny. Jedynie pobojowisko, leje po bombach i… Odgonił złe wspomnienia. Teraz nie miało to już znaczenia. Miał nadzieję. Tylko i aż. Nadzieję, że głos mówił o jego synu. Chyba nic bardziej nie mogło teraz uszczęśliwić tego starego człowieka niż odnalezienie, choć jednego ze swoich dzieci. Jednak szanse na to były małe, bardzo małe, wręcz nikłe...
 
__________________
Cóż może zmienić naturę człowieka?

Ostatnio edytowane przez Pliman : 09-07-2022 o 13:18.
Pliman jest offline  
Stary 09-07-2022, 00:25   #19
 
Elenorsar's Avatar
 
Reputacja: 1 Elenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwu
Liao gnał swoim motocyklem z pasażerem na tylnym siedzeniu. Gdy doszło do wybuchu poczuł lekkie szarpnięcie koła, ale bez problemu utrzymał równowagę. W końcu nie pierwszy raz prowadził tego rodzaju pojazd. Za siebie nawet się nie odwrócił. Nie spojrzał nawet w lusterka. Nie widział sensu w oglądaniu tego co się tam wydarzyło. Lepiej było skupić się na trasie.

Odwiózł Nakpene do domu, a przynajmniej do tego, co teraz za ich dom robiło. Na podziękowanie za podwózkę Chińczyk, stwierdził że nie ma za co dziękować, że Indianin zrobiłby zapewne to samo w odwrotnej sytuacji. Zaproponował mu także, aby wpadł do niego w wolnej chwili na herbatę.

Sam Liao skierował się do swojego lokum. Różniło się mocno od tego, w czym mieszkał przed zamachem sztucznej inteligencji na ludzkość. Jego wcześniejsza łazienka, nie wspominając o pokoju i całym domu, była większa niż obecne całe pomieszczenie, w którym siedział. Swój własny kąt wygospodarował bardzo blisko biblioteki, aby mieć do niej szybki dostęp. Lubił czytać i wiele wolnych chwil spędzał właśnie na czytaniu. Był to jeden z momentów, kiedy był zadowolony z faktu, że rodzice kazali mu się uczyć języka angielskiego. Bez tego z pewnością miałby spore problemy, aby cieszyć się literaturą w obecnej sytuacji, a bogata biblioteka, którą sam wzbogacił o wiele tytułów, dostarczała mu sporo emocji.

Lokalizacja miała też tę zaletę, że znajdowała się blisko kawałka zieleni. Niezbyt dużego, ale dla niego w sam raz. W tym miejscu, nie przeszkadzając innym mógł prowadzić swoje indywidualne treningi. Raz gołymi pięściami, drugim razem swoją szablą, a jeszcze innym przy pomocy łuku. Na treningi także poświęcał sporo czasu. Nie chciał wyjść z wprawy, bo nie oszukiwał się, że na nauce innych, zbytnio się nie podszkoli, ale przede wszystkim, dlatego że intensywny trening go odprężał. Większość miała na odwrót. Duży wysiłek fizyczny sprawiał, że osoby były zmęczone, ospale, obolał. W jego przypadku przypadku działało to jak lekarstwo na umysł i ciało.

Tak też właśnie zrobił, gdy znalazł się u siebie. Godzinny trening, później umył się na tyle, ile pozwalały warunki i ilości wody, które mieli. Zjadł porcję ryżu, a następnie czytając w łóżku najnowszy łup z ostatniej wyprawy [i]Blood of Elves[i], już trzecią część wiedźmińskiej historii, odpłynął i zasnął.


Gdy się zbudził, a w zasadzie ktoś go zbudził, dowiedział się, że ma udać się do Marthy i tak też zrobił. Gdy znalazł się na miejscu, zwrócił uwagę, że wezwano te same osoby, które były przy katastrofie, no może poza Lavernem i jego psem.

To co usłyszeli było dokładnie tym, o czym myślał wcześniej. Jak w filmach akcji, gdzie krew odgrywa ważną rolę. Jestem Legendą, Więzień labiryntu, World War Z. Podobnie było tutaj. Dziewczynka, której krew uzdrawia zombie. No nie do końca, ale zawsze coś. A słowa Marthy i wizja, że oni, te uzdrowione zombie, mogą pomóc w walce z Alexą… to wywołało w nim nowe pokłady nadziei. Była szansa na wyrównanie rachunków sprzed lat i nie zamierzał przegapić takiej niespotykanej okazji.


Mapa, dokumenty, fiołki, New Mexico. Shuren spojrzał częściowo na dokumenty, obadał delikatnie jedną z fiołek, a następnie wyszukał miejsca na mapie. Daleko… i niebezpiecznie. Zdecydowanie niebezpiecznie. Trzeba będzie się przygotować. Pytanie, czy pojedziemy. Jutro. Rano. "[i]Oczywiście[i]" - pomyślał od razu Liao, a Nakpena wyjął mu słowa z gardła. "Pojedziemy". Chińczyk potwierdził, po czym ponownie patrzał na mapę, gdy inni znaleźli inny punkt obserwacji. On mając taką szansę wolał przemyśleć możliwości.

- "Błogosławieni" - Przerwał w końcu rozczulanie się innych - I Texas, Ku Klux Klan. Sama Alexa i jej roboty. Hordy zombie. To wszystko będzie nas czekać po drodze. To są niebezpieczne tereny. Samo paliwo i jedzenie to może być mało - Spojrzał po możliwych towarzyszach przyszłej podróży. On sam nie używał broni, ale oni zdecydowanie tak.
- Przydałaby się amunicja i to sporo. Ja też bym chętnie skorzystał z zapasów i wytworzył strzały, może dobrał jakieś noże. O ile cokolwiek z tego jest w magazynach - Dodał. Nie miał pojęcia co mają w magazynach. To co miał było zebrane lub stworzone przez niego. Z magazynu bojowego nie korzystał, a znalezienie amunicji na wyprawach graniczyło z cudem, a musieli zostawić też sobie coś do obrony. Jedna Martha sama stwierdziła: "To jest ważniejsze od nas wszystkich, od każdego z nas, od tego miejsca, od wszystkiego…" Musi więc zrozumieć.
 
Elenorsar jest offline  
Stary 09-07-2022, 02:28   #20
 
Sonichu's Avatar
 
Reputacja: 1 Sonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputację
Czasami w trudnych sytuacjach, można pomylić współczucie z miłością. Albo normalność ze słabością. Podczas gdy ludzie Rady wycierali oczy i nosy ze wzruszenia, Evelyn stała sztywno za krzesłem na którym siedziała jej siostra, opierając dłonie o jej ramiona.
Czekała na to wezwanie, spędzając wcześniej wyznaczone im wolne na spłacenie długu Craigowi w ich niewielkim gnieździe pośrodku lin i sypiącego się gruzu, a później kręceniem po osadzie i przy jej murach aby upewnić się, że podczas zamieszania nikt niepowołany nie wdarł się do ich domu… ale to było parę godzin temu.
Teraz czekało ich całkiem sporo do przyswojenia.

Początkowe informacje naprawdę ją chyba zaskoczyły, bo obie blond brwi podjechały jej do góry, a oko skakało od Marthy do uratowanego niedawno dzieciaka, który jak się okazało, mógł pomóc rozwiązać jeden z ich aktualnych problemów.
Eliminacja choćby jednego zagrożenia już ułatwiała ocalonym życie, a gdy jeszcze dawnego wroga mogło przeciągnąć się na swoją stronę… nie na darmo mówiono niegdyś, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, czy jakoś tak.

Dalej jednak nie robiło się lepiej, szczególnie gdy doszło więcej informacji o dziwnej dziewczynce. Upośledzona zarówno fizycznie jak i umysłowo dziesięciolatka. Cholerny gówniak którego będą musieli pilnować jak oka w głowie i nie dać plamy, bo to szansa jedna na milion… aby coś zmienić na lepsze w ich popapranym świecie.

Już sama trasa przez parę stanów była wyzwaniem. Ponad dwa tysiące kilometrów poprzez ogarnięty wojną i szaleństwem, zdewastowany kraj gdzie na każdym kroku czyha niebezpieczeństwo nagłej, paskudnej śmierci czy to ze strony innych ludzi, czy to maszynek Aleksy, czy zombiaków, czy zmutowanej fauny, promieniowania, kwaśnych deszczy, beztlenowych niecek i całego tego syfu który stał się obecną wersją amerykańskiego snu.
Oni dodatkowo mieli niezwykle cenną przesyłkę hodowaną w pieprzonym labie więc bez obycia w ich świecie. Taką która będzie się bać, panikować, uciekać, płakać robić cyrk. Mogła być kluczowym dla ludzkości elementem, lecz dla starszej z sióstr O’Haley i tak pozostawała najwyżej na drugim miejscu hierarchii. Poza tym nie zakładała pójścia na śmierć, skoro ich celem było dostarczenie paczki żywej. Jej celem było utrzymać resztę przy życiu, zapewnić bezpieczeństwo... bo wiedziała że musi jechać, a jak ona to i Dove.

Początkowe zaskoczenie szybko minęło, a wysoka blondynka zaczęła słuchać uważnie gwaru wokoło, obserwując mapę i w myśląc nad trasą. Zaczynali z Chicago, powinni kierować się na St. Louis aby w jego okolicach przeprawić się jeśli nie którymś z mostów które pozostały, to skorzystać ze zurbanizowanych brzegów które łatwiej przejechać niż zarośnięte trzciną bagna, a Missisipi była bardzo kapryśną rzeką.

- Nie pchamy się na ziemię KKK, nie z nimi - wskazała na Indianina i Azjatę, przeskakując wzrokiem nad terenami południa, zajmowanymi aktualnie przez lubujących białe, szpiczaste kaptury jegomości… zajebiście po prostu.
- Joplin, Enid, Amarillo. Tak na pierwszy rzut oka. Po drodze i tak będziemy nadrabiać trasy, szukać przejezdnych fragmentów dawnych autostrad. Zacznijmy od dostania się do St. Louis, dalej zobaczymy co tym razem stanie nam na drodze. Jedzenie jest… ile? Paliwo to samo. Czym dokładnie dysponujemy? Ze dwie zapasowe opony, dodatkowy szpej dla mechanika, płyn hamulcowy i do chłodnicy. Palnik acetylenowy z małą butlą jeśli jeszcze coś takiego mamy. Zapasy medyczne, dodatkowa amunicja, graty dla dzieciaka. - wymieniła krótką listę, dla siebie zostawiając że linę i pasy zorganizują z Dove we własnym zakresie.
 

Ostatnio edytowane przez Sonichu : 09-07-2022 o 02:31.
Sonichu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172