lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   [Autorski] "Ostatni krok" (+21) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/20246-autorski-ostatni-krok-21-a.html)

Buka 01-07-2022 22:01

[Autorski] "Ostatni krok" (+21)
 
"Wszystkie postacie w tej sesji mają 18 lat
lub więcej, nawet jeśli stwierdzono inaczej. Sesja
ta nie odzwierciedla pragnień ani marzeń MG,
i nie powinna być przez nikogo traktowana
poważnie, a najlepiej... w ogóle nie czytana :P"









Rok 2052
22 czerwca, sobota…

ale czy to gra rolę?
Popołudnie.

Chicago, w stanie Illinois, w dawnych USA, a obecnie PSA, było ruiną… ale zresztą, jakie miasto nim w obecnych czasach nie było? Tutaj przynajmniej, nie spadła jednak żadna atomówka, czy i coś cięższego, albo chemicznego…

Zombie od czasu do czasu były, choć na przełomie ostatnich 10 lat, bardzo wielu się pozbyto, a maszynki Alexy, widziano tu może dwa razy. No ale i tak nie było lekko.


W wielu dzielnicach - niegdyś milionowej metropolii - zagnieździły się mniej lub bardziej wrogie społeczności… choć otwarte konflikty również uległy już mocnemu osłabieniu. Ile bowiem można walczyć z innymi, ile ich napadać, ile się przed nimi bronić? Nawet najbardziej zatwardziały jełop, pojął w końcu, że prędzej czy później, skończy marnie, jeśli "jakoś" nie znajdą się sposoby wspólnej koegzystencji…

Między społecznościami-gangami, panował więc względny spokój. No i jakoś się to wszystko kulało swoim rytmem, już od paru lat.

Jedną z takich społeczności, zrzeszającą około setki osób, w tym i kobiet i dzieci, byli "Ludzie Marthy". Zamieszkiwali oni teren dawnego Morthon College, wokół którego kiedyś jakiś inżynier postawił nawet trzymetrowy mur dźwigiem… ale dźwigu, ani inżyniera dawno już nie ma, jeden się popsuł, drugi zmarł… no ale mniejsza z tym. "Ludzie Marthy" żyli więc we względnym spokoju, uprawiając parę poletek, zbierając deszczówkę, czasem i transportując wodę z pobliskiego kanału, czy i oczyszczalni(wtedy jednak trzeba było ją cholernie wiele razy filtrować), niekiedy coś gdzieś zbierali w ruinach, od czasu do czasu handlowali z sąsiadami, i jakoś to tak było. Względne bezpieczeństwo, i brak całkowitego głodu w oczach, było już niezłymi atutami w tym porypanym świecie.

~

Alexa była gdzieś tam daleko, Zombie i innych cholerstw mało, dało więc radę tu żyć. Nie było idealnie, nie jak choćby ponoć w cudnym New Orlean, ale co swoje, to swoje… i nawet kwaśne deszcze ich oszczędzały.





***

Laverne znów wybrał się w teren. Tak co drugi dzień, opuszczając teren College'u, buszował w dzielnicach Cicero, szukając czegoś przydatnego, na północy od "domu". A u jego boku wierny psiak.

Najpierw wędrówka przez tory kolejowe, a później na tereny niczyje, gdzie poszukiwał… czegokolwiek. Czasem sarenka, lis, kuropatwa. Oczywiście nie zmutowane. Kiedy indziej znowu, jakiś przydatny przedmiot, wygrzebany z ruin, znaleziony, wyczyszczony, naprawiony. Znaleziska z przeszłości, z dawnych, wspaniałych czasów.

Czasem się trafiły Zombie… nic specjalnego. Albo inny "poszukiwacz/traper/myśliwy". Czasem się pozdrowili z daleka, innym razem były bluzgi, by spierdalać z nie-swojego budynku. Czasem ostrzeżenie o jakimś drapieżniku. Raz były spore problemy z lwem. Tak, najprawdziwszym lwem!

No i jakoś to tak leciało…

~

Nakpena przemierzał tereny wzdłuż kanału, na południe od College'u, a potem w obok, przy Electric Substation. Indianin szukał(jak często) grzybów, korzeni, ziółek. Mógł z nich przygotować wiele rzeczy, które mogły pomóc potrzebującym. Czy to zupka, maść, wywar. Dla chorego, dla rannego, ale i jako zwykły posiłek. No i czasem, również by mieć "kontakt" z duchami przodków.

Miasta w dużym stopniu pozarastały zielenią, po wielu latach wdarła się do nich natura, nie trzeba więc było specjalnie wybierać się w lasy… choć te oczywiście też lubił. I w sumie, tak trochę, ale tylko trochę, jego serce miało radość, iż beton zostaje powolutku, choć systematycznie, przykrywany roślinnością. Koegzystencja, którą tak dawno odrzuciła ludzkość, teraz powracała.

Motor zostawił w College'u. Nie był teraz potrzebny, jedynie by przeszkadzał, zakłócał spokój w obcowaniu z otoczeniem. No i mógł przyciągnąć niechcianych gości… jak chociażby groźne dzieciaki z całkiem nie tak odległej dzielnicy Lions.

Ale chwilowo, było dobrze…

~

- Mówiłam ci Kevin, nie skacz, nie biegaj, uważaj… - Trajkotała matka. A dzieciak udawał skruchę, podczas gdy Mach doglądał 12-latka ze zwichniętym nadgarstkiem.

- Ach te dzieciaki… wlezą wszędzie, skaczą, rozrabiają… nie upilnujesz… - Mówiła i mówiła dalej rodzicielka Kevina, a lekarz stojący do niej tyłem, uśmiechnął się pod nosem. Ona tego nie potrafiła zrozumieć, była kobietą. Chłopacy tak mieli, mają, i będą mieć. Młody też się uśmiechnął.

- I jeszcze się cieszysz głupolu? Dobrze, że sobie nic nie złamałeś! Blablablabla…

Lepszy zwichnięty nadgarstek, niż skręcony kark. Albo złamanie otwarte. Albo kula w ciele, rany cięte, krwotoki wewnętrzne… Yīshēng odgonił te ponure myśli. Świat jaki był, taki był, ale jakby się wokół niego i trochę "uspokoił". Już nie musiał się zajmować takimi ranami, nie tak często jak kiedyś. Już nie było wojen gangów, nie było aż takiej brutalności, tylu bezsensownych ofiar. Uspokoiło się, i to mocno. I był za to wdzięczny… choć w sumie nie wiedział, komu. Losowi? Ludziom, którym wreszcie do durnych makówek dotarło, iż tak jeszcze szybciej doprowadzą do własnego końca?

- Blablablablabla… a może herbaty? - Wyrwały go z zamyślenia ostatnie słowa kobiety.

Jakoś się ułożyło.

~

Liao Shuren ćwiczył akurat grupkę swoich "uczniów"… 9 młokosów nie starszych niż 15 lat, w tym jedna dziewczynka. Każdego dnia godzinka, każdego chętnego, każdego któremu rodzic/podopieczny wyraził zgodę.

Walka wręcz, by umieć się obronić, by nie zarobić łatwo w gębę, rzucanie nożem, walka i rzuty oszczepem, wszystko przydatne w dzisiejszych czasach, wszystko dosyć ważne, często i być może decydujące o życiu i śmierci?

Dzieciaki nawet to lubiły, jakieś zajęcie miały, no i przede wszystkim, zarówno dorośli, jaki i sami "uczniowie", zdawali sobie sprawę, że to nie tylko wszystko dla zabicia nudy…

Były i treningi dla dorosłych. Osobne, i ledwie co trzeci dzień, również na godzinkę, ale także znalazło się kilka chętnych osób.

Chińczyk miał więc sporo zajęć, oprócz i także własnych treningów, poza też tymi typowymi, pożytecznymi dla całej społeczności, jak choćby pełnieniem wart, polowaniami poza terenami College'u, i tak dalej.

Nie było źle…

~

Thomas przebywał na dachu głównego budynku College'u, doglądając tam licznych zbiorników wodnych, zbierających deszczówkę(która nie występowała tak często, jakby sobie tego każdy życzył). Rutynowe zajęcie, dosyć nudne, i tym razem bez żadnych niespodzianek… nic bowiem nie musiał naprawiać, wszystko działało jak powinno. Był to dobry znak, wszak on - i nie tylko on - znający się na wszelakim "dłubaniu w gratach", zawsze miał ręce pełne roboty.

A ktoś taki, w obecnych czasach, to podstawa przeżycia. W końcu z pukawką w pewnym sensie mógł biegać byle kto, ale gdy przyszło wysilić łepetynę, wielu wymiękało. No tak… łatwiej zniszczyć, nic wybudować, w tej kwestii to się chyba nigdy nic nie zmieni…

Tu zbiorniczki wodne, tam nawet panele słoneczne. Trochę kabli tu i tam, jakaś przetwornica, i był prąd. Można było naładować baterie, akumulator samochodu lub motocykla. Zbudować mały wyciąg, by nie tachać rzeczy na drugie piętro, naprawić owe pojazdy, naprawić radyjko… zaciętą broń. Albo zepsutą. Wstawić nowe okno, z szybą najprawdziwszą, solidne drzwi, szynę na kontuzjowaną rękę lub nogę… "Złota rączka", tak obecnie takich nazywali, i byli oni naprawdę na wagę złota… heh, nie, złoto to już nikomu niepotrzebny badziew. Ale wiedza jaką posiadali, jaką zdobyli, i to nie z książek, a głównie od swojego "mentora", to było coś bezcennego, bez czego ludzkość naprawdę trafi szlag.

Nie było idealnie, ale było dobrze…

~

Na północnej części dachu biblioteki, w czymś, co od biedy można było nazwać bunkrem(worki z piaskiem na wysokość metra), siedziały dwie dziewczyny.

Dove, z wieeeelką pukawką, pełniąca rolę snajpera, i jej przybrana, starsza siostra Evelyn, będąca jej wsparciem. Zwyczajowy czas obserwacji i pełnienia warty, skryte przed słońcem pod wyblakłym parasolem ogrodowym, pilnowały(głównie) północnej części ich nowego "domu".

Zajęcie jak dzień w dzień, nic niezwykłego. Ale przynajmniej był spokój, i wszelkie koszmary przeszłości zostały daleko w tyłach… nie było zwierzyny, nie było się zwierzyną. Względny spokój, brak codziennej, nieustającej, brutalnej walki o życie, brak strachu, wściekłości wypełniającej serce… nienawiści.

Ale… ale na dłuższą metę, tak troszkę, tak minimalnie, zaczynała również już doskwierać nuda. Trochę pomagały w tym wypady poza tereny College'u, gdy można było zapolować, albo ogólne pozwiedzać nieco ruin. Ale i tak było w sumie… nudno.

No ale bywało gorzej.


***

Całą tą rutynę, i codzienne życie na tym kiepskim padole, zakłócił odgłos czegoś, co wielu jeszcze w życiu nie słyszało, a nieliczni, już od bardzo, bardzo dawna…


Na Chicago, spadał… samolot. Najprawdziwszy z prawdziwych, zdecydowanie nie zbudowany przez Alexę, leciał lotem koszącym, płonął, wył. Jakaś mniejsza maszyna, chyba tylko pasażerska.

I ten dziw nad dziwy, swoim objawieniem wywołał sporą furorę, pewnie i w całym mieście. Nadleciał tak mniej więcej z południowego wschodu, próbował chyba wylądować na Chicago Midway International Airport, coś mu jednak nie wychodziło… przeleciał dalej. Był już nad kanałem, nad dawnymi terenami kolejowymi za nim, i w końcu spadł na ziemię.

Park tuż za byłą rozdzielnią prądu, gdzie mało drzew i sporych otwartych przestrzeni, ostatnia deska ratunku dla pilota… albo i nie. Solidnie pieprznęło, i jakby zazgrzytało, a potem nastała cisza. Wybuchu nie było.

~

W College'u zaczęto bić w małe dzwonki, i ogłoszono alarm. To ledwie 2 kilometry od nich na zachód, przysłowiowe(jak i prawie że i dosłowne) "za płotem".

Rozległy się nawoływania, zatrzeszczały i krótkofalówki.

- Thomas jedziesz tam! Może da się coś wyciągnąć przydatnego z samolotu… paliwo, albo jakieś części?

- Mach jedziesz tam! Może ktoś przeżył, może potrzebują pomocy?

Dziewczyny na dachu skierowały momentalnie lornetki gdzie trzeba. Samolot po kraksie jako tako był w miarę cały… zabezpieczać tam wybierających się ze swojego stanowiska, czy może samemu siup na linie dwa piętra w dół, i dołączyć do jadących? Tylko musiały znaleźć zastępstwo, ich punkt wartowniczy nie mógł zostać od tak porzucony…

~

Nakpena miał wrażenie, że wielki, płonący "żelazny ptak", niemal runie mu na głowę… dlaczego w tej chwili akurat pomyślał o samolocie w dawnym języku przodków? W sumie sam nie wiedział. Ale maszyna spadła bardzo blisko jego pozycji.

~

Laverne jedynie coś tam słyszał, gdzieś daleeeeko, jakieś huknięcie. "Pepsi" postawiła uszy, i spojrzała w tamtym kierunku… choć gdzie owe "tam" było, tego mężczyzna nie był pewien. Taki odgłos nie zdarzał się jednak na co dzień. A każda zmiana, każde odstępstwo od ich syfiatej codzienności, mogło oznaczać kłopoty. Może powinien wrócić do swoich?

~

Przelatujący - a właściwie spadający - samolot, momentalnie wywołał u Liao wspomnienia z przeszłości, czasy, gdy przyleciał do USA… a obecnie PSA. Tak dawno już temu, tyle odległych lat.

Coś się działo, coś niecodziennego, a w społeczności zrobiło się spore poruszenie. No ale nie było się co dziwić. Dzwonki alarmowe, nawoływania, biegający ludzie. Pewnie tam kilku wyślą, by sprawdzić co i jak.

No ale on miał jeszcze trening młodziaków, jeszcze został kwadransik…










***
Komentarze już za chwilę.

SWAT 02-07-2022 09:57

Dzień jak co dzień. Nakarmić psa, nakarmić siebie, sprawdzić wyposażenie, zerknąć do głównego budynku czy nie ma dziś dla niego jakiś "specjalnych" zadań. Na szczęście nie było, więc dzień tylko dla niego – praktycznie jak urlop. Nie mając do zrobienia nic konkretnego w szkole, która robiła im za dom, a jedno z pomieszczeń w piwnicy za jego i Pepsi pokój, postanowił iść sprawdzić pułapki w Cicero. Cóż, w piwnicy przynajmniej nikomu nie przeszkadzał aż tak bardzo zapach psa i jego ujadanie, bowiem w piwnicy więcej niż "mieszkań" było warsztatów i magazynów. I bardzo dobrze, cenił sobie swoją prywatność i swoje cztery kąty, nie przepadał za tłumami. Jedynie na stołówce, która po przejęciu jej przez gang nadal była stołówką, musiał ścierpieć przewalające się masy ludzkie, by coś zjeść. Chociaż często udawało mu się wyprosić coś od przemiłych pań z kuchni jedzenie po godzinach szczytu z racji że był jedną z osób które dostarczały tu żywność. Nierzadko już oskórowaną i gotową do wrzucenia w przyprawy, a następnie do pieca. Wiewiórki, zające, sarny, jelenie - wszystko co akurat dało się upolować albo wlazło w jedną z pułapek, które na ziemi niczyjej Laverne zastawiał dość gęsto na ścieżkach wydeptanych przez zwierzęta.

Nie inaczej było w tą sobotę. Do plecaka miał już przywiązanego królika który wpadł w pułapkę na boisku piłkarskim Clyde Park, chociaż teraz z pokrzywami i gęstą trawą nierzadko sięgającą po pachy już raczej boiska nie przypominało. Znalazł też dwie wiewiórki w pułapkach nie zastawionych przez siebie, ale ich nie zabrał. Między myśliwymi z okolicznych gangów była niepisana umowa nie podpierdalać sobie łupów z sideł. Kiedyś był świadkiem ostrej wymiany argumentów pomiędzy dwoma myśliwymi, z czego jeden skończył w płytkim grobie. Od tamtej pory większość zostawiało swoje pułapki z podpisem lub z jakimś charakterystycznym znakiem. Te z wiewiórkami, miały dodatek w postaci małego kółka z miedzianego druciku. Kojarzył że należały do niejakiego Carla, ale z jakiego gangu pochodził, już nie. Spotkał go raz przelotnie, wymienili się informacjami co i gdzie piszczy, po czym każdy ruszył w swoją stronę. I tak było ciężko, nie trzeba było sobie skakać do gardeł o byle gówno czy dokładać problemów innym. On sam wycinał na drewnianych elementach swoich sideł nożem swoje inicjały. LH.


Kiedy usłyszał huk, który zaniepokoił nawet Pepsi, akurat był przed wejściem do kompleksu sklepów Menards przy South Cicero Ave. Obiekt był już wiele razy przeszukany, ale nadal co niektórym udawał się coś tam znaleźć. A to parę butów, a to jakieś podkoszulki reklamowe jeszcze w folii, a to jakieś grabie czy inne cholerstwo. Każda zapomniana i niezabrane rzecz w przeszłości bo została uznana za niepotrzebny balast lub śmieć, teraz mogła okazać się na wagę złota. Ale ten cały szmelc czekający w kompleksie budynków, musiał poczekać. Wydarzyło się coś złego. Hawthorne Works Tower która znajdowała się zaraz za kompleksem, stała się celem Hensleya. Miał wejść na jej szczyt i stamtąd sprawdzić teren lornetką, co robił wielokrotnie w poszukiwaniu zwierzyny lub nieprzyjaciół.


Wieża była opuszczona już przed apokalipsą, ale nadal była masywnym, wytrzymującym trudy czasu kawałem budynku. Z tego co wyczytał w szkolnych i nie tylko bibliotekach wieża stała tam od 1905 roku i pamiętała czasy jakiegoś wielkiego kompleksu fabrycznego, który później został przerobiony na centrum handlowe które miał zamiar szabrować wcześniej. Inne budynki składały się, zawalały, a ta cholerna wieża nadal sobie trwała. I bardzo dobrze, bo okolica w głównej mierze była płaska jak naleśnik i można z niej było zobaczyć naprawdę spory areał terenu.

Kelly 02-07-2022 19:46

2051, pół roku przed dzisiejszą datą


Miasto wyglądało normalnie, oczywiście nie był to komplement, normalnie oznaczało identycznie kretyńsko jak od dwóch kiepskich dekad. Obrzydliwie puste, ponure, nijakie… Oczywiście standardowo “zdobiły” je wypalone budynki, porozwalane samochody, zniszczone wystawy, rdzewiejące znaki oraz roślinność. Przyroda potrafiła obejmować władzę nad obszarami wydartymi człowiekowi. Spoza dziurawych ścian widać było drzewa oraz krzaki, które jakimś sposobem wyrastały nawet wewnątrz budynków. Powoje otaczały wystające rury, zaś chwasty, czy trawy przebijały się na załamaniach chodników. Owemu złowrogiemu połączeniu zrujnowanego Chicago oraz natury towarzyszył jeszcze smród, ohydny smród ciągnący się niektórymi ulicami niczym dawniej potoki pojazdów podczas godzin szczytu komunikacji. Gdzieniegdzie smrodowi towarzyszyły zwłoki, albo raczej ich części tworząc widok, który sprawiał, iż żołądek normalnemu człowiekowi podchodził pod gardło. Jednak kto był jeszcze normalny w tych walniętych czasach? Chyba nikt, zaś reszta człowieczego stada zżyła się ze stalą zdzewiejącą, paskudnym zapachem oraz zniekształconymi kształtkami zombiaków. Jedynie owymi ponurymi arteriami wiatr hulał jak zawsze. Windy City, jak kiedyś nazywano stolicę stanu nad Michigan, było nadal wietrzne, Taaaaak… jedynie to się nie zmieniło. Choć, jakby porównać Chicago z rozpieprzonym wschodnim wybrzeżem, czy przejętą przez Alexę Kalifornią, nie było tak źle, albo precyzyjniej, inni mieli bardziej chujowo. Tutaj przynajmniej nie wyrzynali się wszyscy ze wszystkimi, zaś ciężka praca pozwalała na jaką taką egzystencję na poziomie wcześniejszego Jemenu. Zaiste, warto było się cieszyć, skakać wręcz klaszcząc, że byli tacy, co takie warunki przyjęliby z ucałowaniem ręki.

Taką właśnie ulicą szedł on. Mężczyzna może nieco poniżej trzech krzyżyków na opalonym karku. Czas pozostawił na jego obliczu parę bruzd, choć kto wie … może nie był to czas, tylko podły zestaw doświadczeń, które musiały wpłynąć na owego człowieka. Oczy miał bystre, spojrzenie stalowe, zaś usta złożone lekko ironicznym uśmieszkiem. Jak wielu mężczyznom twarz mu zdobił/szpecił niewielki zarost, który zdecydowanie łatwiej było utrzymać we względnym porządku niźli wygoloną twarz. Cóż, wyroby Gilette czy Wilkinson dawno straciły swoją ostrość, mydło, czy pianka do golenia stanowiły luksus, zaś brzytwa na suchym, czy nawet nieco skropionym wodą obliczu uradowałaby jedynie masochistów.

Ubrany był w ciuchy zawodowca. Hełm, koszulka kuloodprorna, strój moro, którego nie powstydziłby się kiedyś oficer oddziałów szturmowych. Do tego broń, całkiem niezła, nie tam jakaś zrobiona z kija od szczotki oraz rurki prysznicowej, tylko prawdziwie porządna para spluw: długa i oczywiście krótka. Ta pierwsza na plecach. Znawcy mogliby docenić niemiecką snajperkę HK, która może nie niosła tak daleko jak amerykańskie, czy brytyjskie produkcje, jednak na kilkaset metrów była uznawana za broń idealną. Kaliber 7,62 pozwalał na względnie łatwiejsze znalezienie pocisków, niźli przy większych kalibrach zaś zasięg zapewniał swobodny strzał na przestrzeniach podmiejskich. Słynęła niezawodnością oraz precyzją oraz była lżejsza niż Mk22.

Uzbrojenie ponadto uzupełniała Beretta wisząca przy prawym boku. Zgrabny pistolet na popularną amunicję 9 mm. Jego zaletą była niezawodność oraz magazynek 15 nabojów. Sławna piętnasteczka to piętnastu przeciwników mniej, jakby nie patrzeć. Przy lewym boku natomiast mężczyzna miał wielką maczetę. Broń miała ostrze 28 cali wygięte nieco na podobieństwo chińskiej szabli. Pochodziło jeszcze od Chińczyków. Konserwatywne naiwniaki, ale kowala mieli, że hoho. Jak w starej piosence:
„Ów Chińczyk bez rozumu był,
Co kucie ino znał,
Choć żółte to i owo miał
To był to chłop na schwał”
// parafraza szanty “Piękna Lee” zespołu Chór wujów


Jego ostrze nie pękało, nawet jeśli gięło się niekiedy pod naciskiem siły. Mach zawdzięczał mu niejedno zwycięstwo. Cięło skórę zombie niczym śmietanę. Niezłe … Niewątpliwie całe to żelastwo budziło szacunek u niektórych, u innych zaś pewnie zazdrość.

Istnieją takie dni, które pamięta się zawsze. Przemijają kolejne lata, a one nie umykają z pamięci, choć naturalnie postrzega się je przez pryzmat swoich doświadczeń oraz sytuacji, które spotyka się na swoim wymagającym szlaku. Mach również miał taki dzień, pamiętny … 2032 roku.

***
WSPOMNIENIE 2032

Pamiętał jak się obudził, kiedy do jego pokoju wparował ojciec. Wtedy specjalista ginekolog Chaim, ale jeszcze wcześniej żołnierz oraz członek Mossadu, który po służbie przeprowadził się do Chicago, gdzie założył rodzinę oraz zaczął pracować w niewielkiej miejscowej przychodni.
- Ubieraj się, szybko.
- Do szkoły mam jeszcze…
- Nie idziesz do szkoły! - przerwał gwałtownie ojciec wyciągając ze schowka pistolet. Nie używał go nigdy, ale na wszelki wypadek…
- Ale cały wieczór robiłem zadanie - protestował chłopiec nie ruzumiejąc, co się dzieje. Uczyć się lubił, rodzice również zachęcali do zdobywania jak najlepszych stopni, zaś właśnie słyszał “nie idziesz”. Może się przesłyszał, może żartuje? Usiłował jeszcze wyjaśnić. - . I no panna Soccesh pyta na ocenę …
- Pieprzyć ocenę … - przerwał ponownie starszy Chaim.
- Ależ tato …- ojciec nigdy nie przeklinał.
- Ubieraj się i zrób siku.
- Nie chce mi się.
- Zrób, nawet jak ci się nie chce. Nie chcę, żebyś się posikał, kiedy to zobaczysz …
- Tato, ale …
- Śniadanie później - ojciec ewidentnie był poważny. Czy coś się stało? Obrabował bank, albowiem tylko taka możliwość przepłynęła przez umysł chłopaka.
Ojciec nagle przytulił się.
- Świat się… zawalił, synu - wyszeptał przerywanym emocjami głosem. - Jedziemy po mamę. Uciekamy stąd.
- Gdzie, jak … - pod srogim spojrzeniem ojca chłopiec ruszył wykonywać polecenia. Tak, to musiał być bank, oceniał chłopiec, przynajmniej póki nie wyjrzał przez okno…

Rację miał tato, żeby pójść siku i rację, żeby na razie nie jeść. Nie było czym zmoczyć gaci oraz wyrzygać się, poza kawałkami śluzu. Wyszli na korytarz. Chłopiec wyjrzał ponownie przez okno, jakby chcąc się upewnić, czy to na co patrzył wcześniej magicznym sposobem nie zmieniło się na coś normalnego. Ale swiat był inny. Ulice, ruiny, wiatr, zaś na czystym jeszcze wczoraj murze ktoś wysprejował napis…

[MEDIA]https://as2.ftcdn.net/jpg/01/12/71/71/500_F_112717163_ZydF3JApbX4SgvGm98CqlTISgHozdwy2.j pg[/MEDIA]

Pierwszy trafił się Jerry. Sąsiad. Wyglądał okropnie. Przerażone dziecko wrzasnęło ze strachu czując sie niemal niczym na scenach filmowych. Gdyby nie było to tak surrealistyczne, że wręcz niemożliwe, chłopak straciłby ze strachu przytomność.

[media]https://thumbor.forbes.com/thumbor/960x0/https%3A%2F%2Fblogs-images.forbes.com%2Fdanielbaldwin%2Ffiles%2F2016%2 F03%2FWalkingDeadZombie.jpg[/media]

Jerry! Przyzwoity chłop. Uwielbiał rozdawać cukierki. Chaimowie skoczyli z korytarza ponownie szybko do domu zamykając drzwi. Zombie. Apokalipsa zombie. Chłopiec wlazł pod stół płacząc gwałtownie, zaś ojciec spróbował zadzwonić. Sieć telefoniczna nie działała, zaś specjalna info policyjna tylko informowała: „Proszę zadzwonić później”.

Pała bejsbolowa leżała jak zwykle w kącie. Pałka. Dobra, ale czy nie za mało? Przy pomocy kombinerek ojciec szybko nawinął na nią kawał solidnego, pokrytego kolcami druta. Po czym otwarł drzwi, które powoli ustępowały pod waleniem okropnie wyglądającego sąsiada.
- Szkoda Jerry. To masz w zamian za pożyczoną kawę – wyszeptał waląc na odlew pałą w jego łeb. Puszka strzeliła niczym otwierana konserwa zaś biedny Jerry padł. Leżał bezładnie niczym drgająca jeszcze struna, która już jednak nie potrafi wydobyć dźwięku. – Byłeś dobrym sąsiadem – przeszedł obok zabierając przerażonego syna. Dobrze, że akurat niedawno wyprowadziła się dwójka lokatorów ze swoimi rodzinami oraz ich mieszkania stały puste. - Garaż, biegniemy - uzupełnił. - Ruszamy po mamę.

Samochód owszem, został uruchomiony, ale po kilku przecznicach ulicę zawalał jakiś zniszczony wybuchem wieżowec. Chwila owa jednak pozwoliła chłopcu odzyskać jaką taką swiadomość.
- Tato, co się…
- Sam widzisz, synku. Zapomnij - skrzywił się nieco starszy Chaim. - Szkoła, pani Soccesh, oceny… przynajmniej na razie zniknęły, może kiedyś powrócą - lecz jego mina kazała wątpić w taki właśnie scenariusz.
- Mama… -to było najwazniejsze. - Mama - powtórzył chłopiec.
- Właśnie do niej jedziemy. Kurczę… - właściwie niemalże nadział się na rozrzucone szczątki czegoś stanowiącego przedtem jeden spośród najwyższych wieżowców Chicago.
- Hamuuuuu… - wyrwało się chłopcu, który gwałtownie zarył nosem w deskę rozdzielczą.
- Iiiiiiiiiiii! - Pisk hamulców zagłuszył na chwilę wszystko inne.
Przez chwilę starszy Chaim walczył zaciekle z kierownicą i zaciskami na tarczach hamulcowych. Pontiaca, którym jechali, rzucało na lewo i prawo, tuż obok stalowych pozostałości znaków, nieomal pieprznęli bokiem w przewrócony autobus, później prawie zaryli w reklamę prezerwatyw, aż wreszcie, wreszcie, wreszcie…
- Zahamowałem - wreszcie wysapał ojciec, kiedy samochód stanął pół metra przed stalowymi kawałkami żelbetu, które ani chybi rozpierniczyłyby co najmniej maskę.
- Tato - wysapał chłopiec mając na czole śliwę. - Nie wziąłeś mi siodełka.
Siodełko dla dziecka samochodowe… absurdalna myśl spowodowała, iż starszy Chaim zaryczał nagle śmiechem, zaryczął głośno nie mogąc się powstrzymać, śmiech zaś zawsze dodaje witalności oraz oczyszcza atmosferę.
- Czyli jesteśmy na plusie, że przynajmniej copsów nie ma - uśmiechnął się do swojego syna.
- Chybabym wolał mandat - uznał syn, kiedy śmiech wreszcie odpuścił.
- Zgadzam się - przyznał ojciec.

Potrzeba było teraz ruszać pieszo. Najlepiej bokiem. Szczęśliwie zombie włóczyły się głównie arteriami. Gdzieś słychać było jakiś krzyk, urwany gwałtownie. Gdzie indziej zawodzenie, jeszcze dalej strzały. Co się stało? Właśnie, co… Idąc prosto do kliniki, gdzie pracowała matka, ojciec mijał swoją przychodnię, gdzie przyjmował pacjentki. Chaimowie stanęli na chwilę Stojąc przed oknem z zewnątrz widziało się jakieś poruszenie w środku. Tam było co najmniej kilku zombiaków.
- Aaaaa! – wrzask znajomy przeszył przestrzeń.
Drzwi otwarły się gwałtownie, zaś z korytarza na ulicę wybiegła dyrektor Helga wrzeszcząc, za nią zaś jej wesoła sekretarka, która pieprzyła się dokładnie ze wszystkimi, nawet kulawym listonoszem, który mył się jedynie pierwszego dnia kolejnego miesiąca.

Helga wyskoczyła zaś sekretarka za nią nadziała się na bejsbola. Ojciec machnął. Uderzenie rzuciło ją na ścianę, gdzie nabiła się na wystający kawał druta. Jednak chyba nie przeszkodziło to jej specjalnie, bowiem … stanowczo nieistotne. Drugie walnięcie dokończyło sprawy. Kolejny raz brak śniadania okazał się zbawienny.

Ojciec spojrzał na Helgę, która stojąc odzyskiwała właśnie formę. Szybko jej poszło.
- Pan Chaim, dobrze … Spóźnił się pan o 5 minut – wyrwała się nagle. - Ponadto jeszcze wziął pan ze sobą syna. Nie powinien być już w szkole na lekcjach. Otrzyma upomnienie …
- Miałem problemy. Musiałem zabić sąsiada - wyjaśnił starszy Chaim.
- Zabić sąs … - przerwała.
- Dokładnie, pani dyrektor – powtórzył uprzejmie, co ją tylko wkurzyło chyba.
- To pana nie usprawiedliwia! Czy pan wie, co tutaj się działo. Czy pan wie?!!!
- Domyślam się.
- Jeszcze dziecko. Nie stać pana na opiekunkę?
- Stać, ale chyba by dzisiaj nie przyszła.
- Tak, ci Meksykanie … nie można polegać na nikim… nieważne. Daruję panu karę za spóźnienie. Proszę udać się do środka, przynieść mi torebkę. Mam tam spisane ważne spotkania. Oraz proszę natychmiast wezwać posiłki – stanowczo wracała do formy dyrektorskiej iście.
- Skąd?
- Skąd, skąd. Nie wiem. Policję, wojsko …
- Niestety, telefony nie działają – zademonstrował jej.
- Jak to nie działają, płacimy abona … - kolejne machnięcie posłało do piachu kolejnego zombiaka, który wyszedł dostając się prosto pod bejsbolową pałę.
- Pewnie mają takie same problemy.
- Problemy? Problemy! – wrzasnęła histerycznie. – Problemem jest moja torebka. Proszę iść po nią.
- Ani mowy. Mam się pakować wśród tamtych? Chyba pani oszalała?
- Jak się pan do mnie zwraca?! – wrzasnęła Helga ściskając przepocone pięści.
- Radzę pani zwiewać. Może to tylko jakiś miejscowy przypadek … może dalej jest normalniej. My pryskamy stąd - chwycił mocniej rękę przestraszonego chłopca starając się uśmiechem oraz uściskiem przydać energii. Chyba podziałało, albowiem syn usmiechnął się do niego.
- Damy radę, tato.
- Oczywiście, idziemy.
- Bez torebki nie idę! - wyrwała się Helga.
- Pani sprawa – Chaimowie ruszyli uliczką ku klinice, gdzie pracowała Kathy Chaim..
- Bo zwolnię pana - kobieta zagroziła.
- Sam się zwalniam. Do widzenia. Radzę zwiewać.
- Idź mówię …
- Właśnie idę – wyjaśnił mężczyzna przegryzając ironicznie wargi.
- Drań, skurwiel, szowinista!!! – usłyszałem jeszcze. - Napiszę na ciebie do związków zawodowych… opieki nad dziećmi - wywrzeszczała jeszcze.
- Papapapapa – tyle powiedział jeszcze nie odwracając się. Obydwaj Chaimowie. Trzeba było przetrwać, nawet mały chłopiec to już rozumiał.

Od czasu wielkiej dyrektor Helgi minęło 5 przecznic oraz 4 machnięcia pałą. Było paskudnie jak skurczybyk. Szaleństwo, ciągle żywi uciekający, którzy stracili opanowanie oraz biegli gdzieś byle dalej, trafiali pod zęby oraz pazury oszalałych zombiaków.
- Może zaraz będzie luźniej - uznał starszy Chaim. Takiego! Wcale nie było lepiej, albo prawie wcale. Wleźli bowiem na tereny sportowe, gdzie akurat toczył się jakiś mecz bejsbola. Właściwie powiedzieć można, iż w pewnym sensie dalej się toczył, tylko kadrowicze się zmienili. Najbardziej zażarta była atakując drużyna "Zombie Cheerleaders" w resztkach żółtobiałych strojów ozdobionych błyszczącymi cekinami na kształt amerykańskiej flagi. Dostrzec można było nawet kilka zakrwawionych pomponów, niczym sztandary krwiste drgające na wietrze, zaś nieliczni ludzie usiłowali nie dać sobie wbić bramki. Rozsądniejsi uciekali.

Łuuuuuuuuuuup! Brzdęk wybijanych szyb, zgrzytliwy odgłos giętego metalu oraz głośny głos słodkiej pani: Nie ma takiego numeru! Nie ma takiego numeru!
Chevrolet prowadzony przez jakąś highschoolową laskę przywalił tuż obok w budkę telefoniczną łamiąc ją na pół. Pieprzyć to! Trzeba bardziej uważać.
- W nogi - rzucił ojciec odskakujac od samochodu, z którego wylewała się strużka benzyny. Prowadząca dziewczyna chyba była ranna, czy nieprzytomna, ale do samochodu podchodziła grupa niewysokich, parszywych zombie. Przykre kurde. Tutaj się nic nie dawało zrobić poza szybką ucieczką. Nawet parędziesiąt metrów dalej poczuło się gwałtowny podmuch gorąca. Jeśli prowadząca Chevroleta kobieta mogłaby być losowi za cokolwiek wdzięczna, pewnie byłaby za ten wybuch, który uratował ją przed przeistoczeniem oraz utłukł paręnaście zbliżających się do niej stworów przyodzianych jakimiś resztkami podartych, zielonych strojów mających napis "Funny Crocodiles". Niewątpliwie nazwa szkolnego zespołu. Krokodyle okazały się faktycznie groźne.

Później minęli arenę łucznictwa. Kurde, dobry sport na obecne czasy, bowiem strzały można zrobić sobie łatwiej, niż odlać pociski do nowoczesnej broni. Wprawdzie najlepszymi łucznikami są Azjaci, Koreańcy czy coś, ale jakby nie było, łuk bloczkowy wynalazł Amerykanin, zaś jego PSE Archery produkowało najwspanialsze łuki na świecie. Chyba najwspanialsze ... nieważne. Szczęśliwie akurat tereny sportowe leżały na wylocie miasta, za nimi już były tereny kliniki. Przed nimi stworzono jeszcze park, gdzie wykonano wygodne ścieżki, wyasfaltowane drogi, generalnie szereg miejsc wypoczynku wyposażonych w ławki, grille, toitoie, ponadto jeszcze ścieżki sportowe oraz, na niewielkim wzgórzu, wieżę widokową. Wygodny mieszczuch mógł wszędzie dotrzeć samochodem.

Wokoło jakieś chrupanie, aż się można zastanawiać: dziki, zombie, czy wiewiórki? Pewnie wiewiórki zajadające orzechy, ale jednak nie warto ryzykować.
KRZYK!
- Aaaaaach!!! Aaaa! Helppppppppp ...
Jakieś 40 metrów stąd wrzeszczała kobieta. Cała zakrwawiona. Miała na sobie ciemnokakaowe mini, białą, poszarpaną bluzeczkę, arcykolorowe buty, które są bardzo drogie, bardzo modne oraz okropnie niewygodne. Ponadto co dostrzegało się od razu: rozwiany blond włos, gdzie każdy lok pędził w inną stronę oraz spojrzenie obłędnego przerażenia.
- Hellllllllllllp meeeeeeee - próbowała iść, wlec się, ruszać powłócząc nogami, ale nie mogła, bowiem z tyłu w jej kark, czy plecy były wczepione jakieś paskudne kły kogoś, kto przedtem był młodym mężczyzną. Pewnie jej własnym, pieprzonym boyfriendem.

Krew na białej koszulce. Dziewczyna próbowała iść. Wyciągała ręce, które drżały zaciśnięte zaś palce spinały się na podobieństwo szponów dzikiego jastrzębia.
- Hellllllp ... - usiłowała jeszcze chyba wykrzyczeć przerażona, choć odgłos wydany przez jej gardło przypominał cienkie gdakanie wykastrowanego koguta.

Chłopiec wpatrywał się przerażony, ale nie płakał. Spojrzał jedynie pytająco jakby na swojego znieruchomiałego na momencik rodzica.
- Pomogę ci - wyszeptał starszy sięgając lewą ręką do kabury. Uniósł pistolet. - Tylko tak mogę - naciśnięty spust. Milisekundę później głowa młodej kobiety odskoczyła trafiona pociskiem 9 mm. Osunęła się na ziemię niczym słomiana lalka poprzucona przez rozkapryszonego dzieciaka. Właściwie nie mogła już ani widzieć ani czuć dziury wewnątrz swojej głowy, pryskających kości oraz wylewającego się mózgu. Nie mogła także dostrzec, że kula, która zabiła ją trafiła także zombie. Niestety, nie przez łeb, tylko wyrwała mu pół szczęki, ale ojciec podbiegł oraz dołożył pałą. Syn patrzył

Spojrzał na ciało leżącej dziewczyny.
- Starałem się, jak mogłem, żeby zbytnio cię nie bolało... pieprzyć, fatalne czasy - starszy Chaim odwrócił się idąc do pracy żony. Szczęśliwie nie było źle. Jedynie podczas operacji powiększenia piersi pacjenta zaczęła się przeistaczać.
- Głupia sprawa - wyznała Kathy Chaim - zadźgaliśmy ją lancetami.
Rodzina ruszyła razem. Mach nigdy nie mógł zapomnieć tych chwil. Nawet po tylu latach.

***

2052, 22 czerwca, dzień dzisiejszy, popołudnie

Sytuacja sprzed laty stanowiła swoiste katharsis dla Macha. Kiedy narzekał na coś, wracał przebijając się poprzez owe wspomnienia. Poprzez chłopięcy strach, zaskoczenie, niepewność oraz poczucie opieki rodziców.
- Jakoś się ułoży - wymruczał cichym głosem ściskając pięści, kiedy tylko odeszła mama z lekko poszkodowanym chłopcem. Znowu chciał wrocić na łono wspomnień, kiedy niespodziewanie wszytko przerwały krzyki.
- To ptak!
- To samolot!
- To Superman! - uznał jakiś chłopiec.
Ale im bliżej, tym jaśniej było widać, ze tylko jedna spośrod owych hipotez okazała się prawdziwa. Samolot jak skurczybyk. Prawdziwy samolot, który uszkodzony powoli opadał. Sterami jednak kierowała jakaś zręczna ręka, bowiem choć ognie wydobywały się spod skrzydła jakoś starał się opanować kurs prowadząc tak, żeby wylądować na czymś normalnym. Miał albo miała farta. Pilot starał się posadzić na nieodległych resztkach lotniska Chicago Midway National Airport, które leżało na pułudnie za kanałem. Nie udało się.
- Kurrr… - usłyszał czyjeś przekleństwo, ale nieskończone bowiem samolot przeniósł nad wodą oraz NIE WYBUCHŁ! Czy to znaczy, że jest cały, że ktoś ocalał oraz jaka była zawartość? Zdawał sobie sprawę, że pewniepodobne myśli przeszywały wszystkich. Oczywiście wiadomo z szefową na czele, która zaczęła wydawać rozkazy.
- Thomas!!!... Mach!!!... - coś tam jeszcze. - Jedziesz

Czyli bierzemy samochód. Słusznie zresztą, bo jakby się dało coś wyszabrować, albo kogoś znaleźć, na plerach dwie mile nie przeniesie. Wydaje się bowiem, że przyziemił gdzieś tam, hm… czyli najpierw musieli ominąć oczyszczalnię, ok, oczyszczalnia była ta potężnym kawałem trawnika, drzew, krzaków ułożonych na pagórku i właściwie początkowo nie było nie było jej widać z ulicy dawniej Pershinga, czy jakiejś tam innej. Nie pamiętał nazw. Potem na północ od Parku Weteranów, potem zaś przejechać przez dzielnicę niegdyś normalną, znaczy domy Ponadto samochód mógł dotrzeć tam w parę minut, zaś piechotą to ze trzy kwadranse. Niewątpliwie skoro oni to widzieli, inni również. Jeśli samolot miałby jakieś fajne rzeczy sporo osób uważałoby, że “wiecie rozumiecie, kto pierwszy ten lepszy”.

Oczywiście istniała również inna możliwość, że ktoś znajdzie, a ktoś inny przyjdzie w parę uzbrojonych osób oraz zaproponuje oddanie wszystkiego. Przeto przydałyby się jakieś neizłe spluwy, choćby w rękach sióstr, które niegdyś przyprowadził do obozu Marthy. Karabin to karabin, niesie zniszczenie w zręcznym ręku mężczyzny, kobiety, dziecka, zaś te babki potrafiły robić użytek ze spluw. Ale ale, zamiast pitolenia trza się było przygotować. Ostatecznie Martha zdawała sobie sprawę z tego samego i chyba nie wypchnie ich we dwójkę z Thomasem, który pełnił funkcję speca od wszystkiego? Za dzieciaka Mach oglądał serial “MacGyver”. Thomas to była taka ichniejsza wersja głównego bohatera. Ale kurka, ścicnął pięści. Wziął się w sobie.
- Jasne szefowo, już już - rzucił oraz szybko zakręcił się przy ekwipunku. Broń wiadomo, chyba cep wychodziłby bez spluwy, czy jakiegoś innego oręża. Apteczka, nooo oraz coś więcej, nie wiadomo, czy się przyda. Czasami konieczna jest improwizacja, ale bez solidnej torny lekarskich narzędzi byłaby niemożliwa. Przeto wziął ją oraz co nieco więcej. Chwilę później już był gotowy, dźwigając torbę oraz plecak. Skoro jechali samochodem mógł sobie pozwolić wziąć coś ciężczego. Ciekawe kogo Martha wyznaczy na kierowcę? Któż wie. On sam prowadził niczym ostatnia trąba. Jednak osada posiadała znacznie sensowniejszych kierowców.

Elenorsar 03-07-2022 00:43

- Uderzenie, wymach, pchnięcie, oddech, stabilizacja. Uderzenie, wymach… - Słowa, które Liao powtarzał wielokrotnie. Nie koniecznie te i niekoniecznie w tej kolejności, ale regularne, powtarzalne. To była podstawa w jego naukach. Jak czegoś się nie powtarza, to nie wejdzie w nawyk. A gdy zajdzie potrzeba, to nie będzie czasu na myślenie. Nawyk, impuls, odruch. To ma zadziałać samemu, instynktownie, jakby to co robimy było w nas zakodowane. Nie mówił tego na głos, bo w dzisiejszych czasach pewnie źle by to było odebrane, ale jego były mistrz powtarzał mu to samo, że musi zakodować sobie te ruchy jak robot, któremu wgrano program i robi to bez myślenia, a automatycznie. To samo teraz próbuje przekazać swoim uczniom, głównie dziedzicom, ale także i kilku dorosłym. Jednak nie stosuje on już metafory robota, to mogłoby ich zrazić, odstraszyć. Zmuszony jest do używania innych słów.

Tak właśnie teraz koduje ruchy w tych młodych umysłach, które widać są chętne do pracy. Osiem chłopców i jedna dziewczyna. W jego szkole nie było takich dysproporcji. Chłopcy i dziewczęta byli mniej więcej w takiej samej liczbie. Praktycznie każdy dzieciak z jego dzielnicy uczęszczał do jakiejś szkoły walki, on wybrał wushu, a w zasadzie bardziej jego rodzice, ale jak mało które zajęcia, te bardzo przypadło mu do gustu. Do tego stopnia, że w obecnych czasach on jako jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, może przekazywać te wiedzę.


- Uderzenie, wymach, pchnięcie, oddech, stabilizacja - Powtarzał po raz kolejny. Z początku uczniowie się burzyli "Ciągle to samo". W Chinach każdy wiedział, że cierpliwość i wytrwałość prowadzi ku celu, inaczej niż ludzie zza oceanu. Jednak gdy zaczęli zauważać tego efekty, nie dąsali się, że mistrz wushu Shuren każde robić jedno i nic nowego.

- William równowaga, zmień ustawienie stop, bo byle wietrzyk cię przewróci. James, uspokój oddech, oddech to podstawa, bez niego nic nie wyjdzie. To jeszcze raz - Chińczyk sam wykonywał ruchy na słupie specjalnie przygotowanym przez niego do ćwiczeń sztuk walki.

Z ćwiczeń zdecydowanie wolał te, przeprowadzane z dorosłymi. Dzieciaki były bardziej napalone na nauki, ale to właśnie z dorosłymi mógł poprowadzić coś bardziej poważniejszego. Z włócznią, maczetą, czy innym mocnym orężem. Coś z czym nie trzeba używać kul, o które wcale nie jest tak łatwo.

Jeden z jego uczniów zdecydowanie wyróżniał się od samego początku. Był nim Yīshēng Mach. Jeden z nielicznych na tym kontynencie, z kim mógł porozumieć się we własnym języku. W dodatku nie laik, a doświadczony wojownik. Co prawda bez broni nie było praktycznie żadnej walki, ale gdy oboje sięgnęli po oręż, można było zobaczyć niezłe przedstawienie. Udzielanie mu nauk było czystą przyjemnością. A kontakt między nimi wychodził czasem też poza strefę nauk.

Pierwszy ich kontakt był w zasadzie też nie codzienny. Shuren rozpoznał chińską robotę w szabli noszonej na prawym boku mężczyzny. Zwykle by tego nie zrobił, ale tym razem ośmielił się zagadać nieznajomego, czy może przyjrzeć się bliżej broni. Już dawno nie miał okazji oglądać chińskich wyrobów, nie licząc swojej własnej szabli dao, Shītǐ Huǐmiè Zhě, otrzymanej od swojego mistrza w dniu jego śmierci. Po wymianie zdań, dowiedzieli się, że obydwoje walczą swoją bronią dosyć dobrze, a Liao poinformował, że udziela lekcji i zaprasza na nie. Od tamtej pory utrzymywali kontakt, czy to na zajęciach, czy też prywatnie.

Z obecnego transu zajęć wyrwał go dźwięk bardzo dawno nie słyszany. Samolot przecinający niebo. Maszyna, dzięki której znalazł się w tej części globu, gdzie udał się tylko w jednym celu. Wziąć udział w mistrzostwach świata sztuk walki, które w tym roku akurat odbywały się w stanach. To były jego pierwsze mistrzostwa i okazały się ostatnie. Pokonywał swoich wrogów jeden za drugim w każdej kategorii, a przed nim zostały jedynie finały, do których jednak nie doszło na skutek Alexy, która opanowała świat, a zarazem tego samego dnia zabiła jego rodziców. Trauma jaką wtedy przeżył, przetrwał jedynie dzięki swojemu mistrzowi Zhan Wuyingowi, który zaopiekował się nim, a jednocześnie nie przerwał ani na chwilę swoich treningów, aż przekazał całą wiedzę i umiejętności swojemu podopiecznemu, a nawet i wtedy treningi ciągle były ich rutyną, aż do momentu śmierci mistrza wushu.

Samolot był uszkodzony, to było widać. Był nisko i kierował się ku ziemi, a przez to Chińczyk był pewien, że zaraz się rozbije. Jedno mu jednak nie pasowało. Jakim cudem samolot w ogóle unosił się po niebie? Był pewien, że Alexa wyeliminowała wszystkie możliwe latające środki transportu. Nie raz i nie dwa widział spadający samolot, jakby nagle stracił kontrolę. Ten wyglądał inaczej. Spadał, nie przez brak kontroli, a przez uszkodzenie. To było coś nowego od bardzo, dawna. Jak to wytłumaczyć? Musiał się tego dowiedzieć, może to byłby jakiś trop do zbliżenia się spełnienia obietnicy jaką złożył sobie te 20 lat temu.

Nie było wybuchu. A to znaczyło, że samolot się nie rozbił i jakimś cudem wylądował. Nie miał jednak jak tego sprawdzić. On miał jeszcze kwadrans treningu, ale przecież są rzeczy ważniejsze niż nauka dzieciaków przez kilkanaście minut jak się obronić.

- Dobra dzieciaki, widzicie co się dzieje - Powiedział głośnym, stanowczym tonem Liao - Na dzisiaj starczy, skończymy wcześniej. Możliwe, że będę potrzebny, gdzieś indziej. Pamiętajcie o ćwiczeniach oddechu, spokojny, mostowy i z przepony. Jak dobrze będzie wam szło to, może za tydzień porzucamy nożami - Lubił rzucać takie zachęty. Sprawiały, że młodzież chętniej odrabiała pracę domową, wiedząc że może czekamy ich coś ciekawszego.

Postanowił udać się na miejsce zdarzenia. Po pierwsze, może się tam przydać. Hałas może zwołać zombiaki, a lepiej nie zużywać na nie amunicji, a on do tego nadaje się jak mało kto. Ludzie też mogą się zbiec, ale nimi akurat chyba nie powinni się tak bardzo martwić, jednak nigdy nie wiadomo. Gdy amunicja się kończy, jego oręż nie ma ograniczeń. Walka na drugim froncie czasem jest potrzebna. Po drugie, kwadrans po treningu i tak miał w grafiku zrobienie patrolu po okolicy, więc jedynie przyspieszy swoje zadanie. Po trzecie, dla niego najważniejsze, mógł się dowiedzieć czegoś istotnego, co przybliży go do jak na razie odległego celu.


Gdy dzieci się rozeszły, ruszył z początku spokojnie w stronę garażu, a gdy zniknął z ich oczu, pobiegł. Żadnej broni przy sobie, ale na szczęście zawsze trzymał komplet oręża na swoim motorze, aby nigdy nie tracić czasu, gdy będzie musiał opuścić schronienie. Biegł, ile miał sił w nogach.

Pliman 03-07-2022 07:26

A-koo-chee-moya – zwracam się do duchów moich przodków. Do ducha mego ojca. Zwracam się…
Ledwie rozpoczętą medytację brutalnie przerwał huk spadającego samolotu. Stary Indianin otworzył oczy i odprowadził wzrokiem żelaznego ptaka lecącego w kłębach dymu, ku ziemi. Nieśpiesznie wstał i zarzucił na plecy torbę ze swoimi dzisiejszymi zbiorami.

Nakpena był postawnym, ciemnowłosym mężczyzną. Najlepsze czasy miał już niestety za sobą. Blisko 60 lat zmagał się z trudami życia. Choć nie da się ukryć, że najgorsze było ostatnich 20. Umiał sobie jednak radzić. Jako prawdziwy Indianin przyswoił w młodości umiejętność krzesania ognia, znajdowania śladów, zielarstwa czy myślistwa. Był przy tym niezłym znachorem. Dobrze radził sobie z bronią palną, niewiele gorzej z białą, do której miał wielki sentyment. Stale nosił przy sobie trzy solidne koziory i okazałą maczetę, przytroczone do wewnętrznej strony płaszcza. Na dodatek w kieszeni zawsze leżała idealnie naostrzona brzytwa. Kiedyś było tego jeszcze więcej, ale w końcu zrobiło się za ciężko...
Broń palną też miał, a jakże! Na plecach karabin M4, przy pasie pistolet Beretta 92F. Wiek osłabił już trochę jego sprawność fizyczną, niemniej jednak Indianin nadal cechował się kapitalnym słuchem, sokolim wzrokiem i niebywałą intuicją. Jego poorana zmarszczkami i bliznami twarz już na pierwszy rzut oka dawała do zrozumienia, że niejedno w życiu widział i, że w większości nie były to widoki przyjemne. Żył. A to świadczyło najlepiej o jego zdolnościach przetrwania.

Mieszkał na terenie Chicago od kilku lat, od roku zaś należał do „Ludzi Marthy”. Nie da się do końca życia być samotnikiem, jeśli nie chce się by on zbyt wcześnie nastąpił... Nakpena był odludkiem, może nawet dziwakiem. Niektórym, zwłaszcza młodszym, wydawał się być złamany przez życie, czekający na śmierć. Może nawet i tak było… Jednak kilka dni temu Nakpena miał wizję. Wizję, która kazała mu wyruszyć w podróż i odszukać kogoś. Kogo? Gdzie? Na te pytania wizja nie dała odpowiedzi. Mimo to w starego Indianina wstąpiły nowe siły. Znów mu się chciało. Był pewien, że w najbliższym czasie coś się wydarzy. I teraz nagle ten spadający samolot. To nie mógł być przypadek.

Nakpena wiedział, że latająca maszyna spadła bardzo blisko. Nie widział dokładnie gdzie, jednak nie słyszał też wybuchu. To wskazywało, że lądowanie awaryjne się powiodło. Trzeba było to sprawdzić. Ale oczywiście nie „na wariata”. Spokojnie. W tym wieku człowiekowi zwykle już się nigdzie tak bardzo nie śpieszy. Zgodnie z maksymą „śpiesz się powoli” najpierw trzeba podjeść w zasięg wzroku, ocenić ewentualne niebezpieczeństwo, uważając przy okazji na innych ciekawskich, żywych, czy też martwych. Dzikie zwierzęta nie powinny chwilowo stanowić problemu, hałas raczej je płoszył, nie wabił. Jeśli okaże się, że ktoś przeżył – a wszystko na to wskazywało – to wypadałoby gości powitać. Oczywiście z wycelowaną w nich spluwą, najlepiej w większym gronie. Jasne, że mogły to być też jakieś parszywe maszyny Alexy, ale jakoś intuicja podpowiadała mu, że ich tam nie zastanie. Indianin ruszył pieszo w kierunku miejsca impaktu, cały czas lustrując otoczenie. Przy okazji nadal miał oko na możliwe go znalezienia w tej okolicy lecznicze zioła i grzyby.

Kerm 03-07-2022 13:40

Thomas jest wysokim, dobrze zbudowanym, stosunkowo młodym mężczyzną. Stosunkowo, bo w czasach "po Alexie" naprawdę młode były dzieci, a dzieckiem Thomas przestał być ładnych parę lat temu.
Morthon College było drugim (po Willis Tower) domem Thomasa. Prawdę mówiąc trzecim, ale tego pierwszego, sprzed Alexy, w zasadzie nie pamiętał, a z drugiego wyniósł się po wielkim pożarze, po którym miejsce to nie nadawało się do zamieszkania.

W Morthon College Thomas znalazł nie tylko dach i wikt, ale i możliwość rozwinięcia swego talentu. Na tyle przydatnego, że do Thomasa zgłaszali się nie tylko mieszkańcy Morthon College, ale i ludzie z bliższych i dalszych dzielnic Chicago.
Sława bywała przydatna, klientów przybywało, a usługi darmowe nie były. O dolarach dawno temu zapomniano, złoto mogło przydać się bardziej dentyście, niż mechanikowi, więc Thomas zapłatę przyjmował w towarach... lub w naturze, jeśli klientka była w odpowiednim wieku i nie dysponowała innymi wymienialnymi dobrami.
Jak by nie było, już dość dawno "raz" stał się walutą, ale nie Thomas był pomysłodawcą. I nie on był inicjatorem pierwszej zapłaty "razem" w jego warsztacie.

* * *

Ten dzień zaczął się dla Thomasa całkiem przyjemnie, bowiem wszystkie umieszczone na dachu instalacje pracowały bez zarzutu. Zanosiło się na to, że będzie można zabrać się za studiowanie książki, którą w ramach zapłaty zostawił jeden z ostatnich klientów. A nuż dałoby się wcielić w życie jakieś wynalazki z dawnych wieków, by ułatwić życie mieszkańcom Morthon College. A wieczorem miała do niego przyjść klientka, po odbiór naprawionej dubeltówki. I zapowiadało się na to, że wieczór ten będzie można spędzić bardzo miło.

Przyjemne wizje rozproszył dźwięk, jakiego Thomas do tej pory nie słyszał... a przynajmniej o tym nie pamiętał. Wystarczyło podnieść nieco wzrok by dowiedzieć się, co jest źródłem owego hałasu.

Nie wierzył własnym oczom, chociaż wiedział oczywiście, co takiego walczy... i przegrywa... z przyciąganiem ziemskim. Wiedział, chociaż unoszące się w powietrzu cięższe od powietrza maszyny widywał jedynie na obrazkach... i we wspomnieniach, co do których nigdy nie miał pewności, które są prawdziwe, a które nie.

* * *

Wezwanie nie zdziwiło go w najmniejszym nawet stopniu.
Samolot, chociaż przegrał walkę, nie zamienił się w stos złomu, a to znaczyło, że jest... że może być źródłem stosu skarbów, o których zwykły śmiertelnik w dzisiejszych czasach mógł jedynie pomarzyć.
"Może być" - słowa-klucz.
Upadek samolotu widzieli wszyscy w promieniu ładnych paru mil. A to znaczyło, że za jakiś czas na miejscu katastrofy może się znaleźć całkiem spore stadko sępów, roszczących sobie prawo do czegoś, co znalazło się niedaleko Morthon College.

Zbiegając po schodach Thomas rozpinał podniszczony kombinezon, w który wbijał się podczas różnych prac domowo-warsztatowych. Bardzo praktyczny i wytrzymały (chociaż nieco już wiekowy), niezbyt się nadawał na wyjście "na zewnątrz". A przynajmniej rozsądni ludzie ubierali coś, w czym można było stawiać czoła różnorakim niebezpieczeństwom, czyhającym w miejskiej dżungli na nieostrożnych przechodniów.

Wpadł jak bomba do swego pokoju i już po chwili był gotów do wyjścia.
Wojskowe spodnie wpuszczone były w wysokie, myśliwskie ponoć buty. Kuloodporna, policyjna kamizelka kryła się pod skórzaną kurtką, przy pasie, w kaburze, tkwił Desert Eagle, a na plecach spoczywał M4 Carbine. Wyposażenie uzupełniała skrzynka, w której Thomas trzymał mnóstwo mniejszych i większych przydatnych narzędzi, oraz solidny toporek. Czasami zamiast finezji i techniki potrzebna była brutalna siła, a tą Thomas również dysponował.

W pięć minut po ogłoszeniu alarmu Thomas był na dole.

Dydelfina 03-07-2022 16:39

& Soni
 
Jeśli tylko bardzo się postarać spokój dało się odnaleźć wszędzie i w każdej sytuacji. Wystarczyło mieć w sobie masę determinacji oraz otwarty umysł… no dobrze, odrobina wyobraźni i logistyki również się przydawała. Wtedy szło zorganizować sobie bezpieczne miejsce nawet pośrodku zawieruchy skończonego świata.
Miejsce, gdzie nikt nie zawracał głowy i na parę godzin można było cieszyć się względną ciszą. Dlatego siostry O’Haley tak bardzo lubiły warty na punkcie obserwacyjnym czy to na dachu starej biblioteki, czy gdzie indziej, a im wyżej tym lepiej.

Wiatr igrający wśród ruin porywał dźwięki dochodzące z dołu, był też zaporą dla zapachów. Wysoko ponad ludzkimi głowami, gdzie nie dochodził tak wyraźnie jazgot dnia codziennego i smród rozkładu również nie dokuczał mocno, dało się dosłownie odetchnąć pełną piersią.
Był tylko one, nagrzany beton i słońce. Woń smaru broni, przykurzonych ubrań oraz przegryzanych leniwie suszonych racji.

Młodsza z kobiet leżała na brzuchu, opierając ramię i policzek o kolbę czarnego, samopowtarzalnego wielkokalibrowego karabinu wyborowego, skonstruowanego w amerykańskiej firmie Barrett we wczesnych latach 80 ubiegłego wieku.
M82A1 wydawał się nieproporcjonalnie wielki w stosunku do drobnej właścicielki, ale ta nie zwracała uwagi na dysproporcje i z czarną stalową sztabą znała się bardzo dobrze. Przez celownik optyczny założony na szynę montażową przepatrywała uważnie teren w poszukiwaniu zagrożeń dla ich osady i co pewien czas poprawiała rude kosmyki włosów opadające na piegowate policzki. Była dzieciakiem urodzonym już po apokalipsie, liczącym niespełna 18 lat i dało się to zauważyć choćby po bliznach, a tych miała sporo. Część szpeciła jej twarz w okolicach lewego oka oraz policzka. Ślady wilków jak mówiła. Inne znajdowały się na dłoniach, ramionach i udach. Te były wypadkowe w dziczy. Jeszcze inny powstały podczas ucieczek przed innymi ludźmi, przed żywymi trupami, albo maszynkami Alexy.

Jedna blizna to jedna opowieść jak zwykle Dove mówiła, choć opowiadała rzadko woląc zaszywać się tak jak teraz wysoko ponad ludzkimi głowami. Do odludka sporo jej brakowało, lubiła towarzystwo, jednak dusza dzikusa wychowanego pośrodku gęstych lasów północy czasem dochodziła do głosu. Wtedy dziewczyna znikała na parę dni aby pobyć sama… a po powrocie obskoczyć solidną burę od siostry.

Teraz też słyszała jej głos za swoimi plecami: miarowy, głęboki ton bajarza snującego opowieść. Nie musiała odrywać głowy od karabinu żeby wiedzieć co druga z sióstr robi: półleżała pod daszkiem ze starego parasola z nogami wyciągniętymi daleko przed siebie i plecami opartymi o pryzmę worków z piachem. W prawej dłoni trzymała odrapaną, pożółkłą książkę z popękaną niby-skórzaną obwolutą.

- W owych dniach bowiem Valinor istniał jeszcze w świecie widzialnym, a Iluvatar pozwolił, aby Valarowie tam urządzili sobie siedzibę na ziemi, świadcząca, jaka byłaby Arda, gdyby Morgoth nie rzucił swojego cienia na świat. - czytała, a Dove słuchała zahipnotyzowana, zostawiając przytomne jedynie podstawowe odruchy konieczne do pilnowania podczas gdy myśli błądziły daleko ponad ich głowami, porwane słowami lektora.
- Numenorejczycy wszystko to dobrze wiedzieli i niekiedy, gdy powietrze było czyste, a słońce świeciło na wschodzie, wytężając wzrok dostrzegali na zachodzie lśniące bielą miasto na odległym brzegu, wielką przystań i wieże. Numenorejczycy mieli wówczas oczy niezwykle daleko widzące, mimo to tamten brzeg dostrzegali tylko ci wśród nich, którzy byli obdarzeni najbystrzejszym wzrokiem, i tylko wtedy, gdy patrzyli ze szczytu Meneltarmy lub z mostka wyniosłego statku zatrzymanego na zachodniej granicy wód dozwolonych ich żeglarzom…

- Widziałaś kiedyś morze i statki? - rudzielec wypalił nagle, przypominając sobie obrazki pokazywane jej w przeszłości, więc doprecyzowała.
- Tak na żywo, nie na zdjęciach.

Zapadła chwila ciszy, aż nagle za plecami snajpera rozległo się głośne westchnięcie, a ona prawie mogła zobaczyć pod powiekami jak Evelyn uśmiecha się krzywo, spoglądając niewidzącym wzrokiem gdzieś za horyzont.
- Parę razy - padła odpowiedź po której nastąpiło rozwinięcie - Kiedyś ze starym jeździliśmy na wakacje na Key West. To na Florydzie, taki wypizdów przy Zatoce Meksykańskiej. Dużo plaż, jachtów, słońca i palm. Mieli świetne żarcie, knajpki nad brzegiem morza w których siedziałaś wieczorami i przy wielkiej misie lodów oglądałaś zachód słońca czując zapach soli w powietrzu i słuchając latynoskiej muzyki bo od cholery tam ich było… Meksów. Stał też w okolicy dom Ernesta Hemingwaya do którego za opłatą można było wejść i zobaczyć jak mieszkał.

- Hemingway… to on napisał “Stary człowiek i morze” - Dove uśmiechnęła się pod nosem rozmarzona. Mieszkanie nad brzegiem wielkiej wody musiało być cudowne i jeszcze możliwość odwiedzenia mieszkania sławnego pisarza, którego książkę siostra czytała jej kiedyś, gdy akurat znalazły egzemplarz w któryś ruinach.
Jednocześnie cieszyła się bo Eve rzadko kiedy pozwalała sobie na rozluźnienie i porzucenie kamiennej maski na rzecz relaksu oraz bardziej ludzkiej twarzy, pokazywanej chyba tylko młodszej O’Haley.
- Dlaczego zawsze nie może być tak jak teraz? Tylko my. I nic, co mogłoby zburzyć ten spokój… - westchnęła.

- Zanudziłybyśmy się - usłyszała rozbawiony głos za plecami. - Spokój to zastój, lepiej mu nie folgować… to co, chcesz słuchać dalej?

- Tak, poproszę! - odparowała błyskawicznie, poprawiając się na kocu.

Szelest papieru oznaczał, że jej siostra znów wzięła do rąk książkę. Przez moment było słychać tylko wiatr, gdy najwidoczniej szukała miejsca w którym przerwała.
- Nie ośmielali się bowiem łamać Zakazu Valarów. Najmędrsi wszakże z nich wiedzieli, że białe miasto, które widzą w oddali, nie leży w Błogosławionym Królestwie Valinoru, lecz że jest to Avallone; port Eldarów na Eressei, najdalej wysuniętej ku wschodowi wyspie Krain Nieśmiertelnych. Stamtąd przybywali niekiedy do Numenoru Pierworodni na żaglowcach bez wioseł niby białe ptaki lecące od zachodu słońca. Przynosili do Numenoru liczne dary: śpiewające ptaki, wonne kwiaty, bezcenne zioła. Przywieźli też odrośl Keleborna, Białego Drzewa, które rosło pośrodku Eressei, wyhodowane zaś było ze szczepu Galathiliona, Drzewa ze wzgórza Tuna, podobnego do Telperiona i ofiarowanego przez Yavannę Eldarom w Błogosławionym Królestwie. Drzewo to rosło i kwitło na dziedzińcu króla w Armenelos i nazwano je Nimloth; kwiaty jego otwierały się wieczorem,wypełniając mrok nocy pięknym zapachem…

- Jak lewkonie! - wyrwało się Dove, która nagle potrząsnęła głową bo zamiast pilnować po prostu słuchała dając pracować wyobraźni.
- Też czuć je nocą, przydałyby się nam tutaj.

- Te wielkie kolorowe badyle? - druga kobieta skrzywiła się ze swojego miejsca. Chyba kojarzyła chwasty o których była mowa.

- Nie, nie lewkonia letnia tylko ta druga, mała. - rudzielec szybko naprostował.
- Ta co jej kwiaty są drobne, czteropłatkowe, liliowego lub różowego koloru… zebrane w luźne, groniaste kwiatostany. Otwierają się wieczorem wydzielając intensywny, piękny zapach, a zamykają nad ranem.

- Za dużo czasu spędziłaś w lesie, dzieciaku - Evelyn prychnęła, lecz zanim zdążyła dodać coś jeszcze gdzieś z oddali dobiegł je od dawien dawna zapomniany dźwięk pracujących silników samolotu.





__________________________________________________ ______
Fragmenty “Silmarillionu” autorstwa J.R.R Tolkiena, w przekładzie Marii Skibniewskiej.

Sonichu 03-07-2022 20:39

& Dydka
 
Wpierw Evelyn myślała, że tylko jej się wydaje. Z początku cichy odgłos mógł być przecież wszystkim i niczym jednocześnie - ot warkotem ciężarówki albo innej bryki której padł tłumik.
Pochyliła głowę wracając do pożółkłych stron z jeszcze nie do końca wyblakłym tuszem.
- Tak więc z powodu Zakazu Valarów Dunedainowie w swoich podróżach zamiast na zachód kierowali się na wschód i przemierzali wody świata od ciemności Północy do skwarów Południa i dalej do Wiecznych… - zaczęła, jednak hałas nie milkł, wręcz przeciwnie.
Zbliżał się, dochodząc gdzieś z góry zamiast z dołu.

- No bez jaj… - odłożyła książkę i wstała z wygodnej ziemi. Była wysoka jak na kobietę co uwidaczniało się gdy prostowała swoje prawie 187cm do pionu… albo gdy Dove stanęła tuż obok. Wtedy wystarczyło aby starsza O’Haley podniosła ramię a rudzielec bez schylania przechodził pod nim nie zahaczając choćby pojedynczym włosem o jej rękaw. Na oko trzydziestoletnia harpia, zwykle ponura albo skupiona. Spokojna, jakby nic nie było jej w stanie zdziwić albo zaniepokoić. Nosiła się po wojskowemu, sztywno i nigdy nie rozstawała z nożem oraz glockiem.

- Co to jest? - młodsza siostra jak na komendę odkleiła policzek od kolby snajperki i podniosła do oczu lornetkę. Brzmiało jak maszyna, przez chwilę na myśl przyszła jej jakaś maszynka od Alexy… chociaż w Chicago tak często się nie pojawiały, a jeśli już to na obrzeżach.

Evelyn splunęła przez barierkę z worków milcząc przez dobrą chwilę. Przypatrywała się lecącej maszynie jednym sprawnym okiem. Drugie skrywała czarna przepaska, a raczej dziurę po nim. Mijające, ciężkie lata zostawiły szereg blizn na jej skórze, a także zmarszczki wokół lewego oka. Jeśli jej siostra nosiła długie włosy splecione w warkocz, ona strzygła się na krótko, zaczesując ciemoblond włosy do tyłu aby nie przeszkadzały.
- Upadek Lucyfera - mruknęła zaintrygowana i prychnęła bo złośliwa pamięć podsunęła jej ilustrację autorstwa Gustave Doré gdzie strącony z nieba, potępiony anioł spada przez stalowe nocne niebo prosto do piekła. - Samolot… nie wiedziałam że przetrwał jakiś zdolny do lotu. Ale już i tak niedługo.

We dwie obserwowały lot maszyny i jej lądowanie na nie tak odległym, starym parku. Rudzielec wydawał się żywo zaaferowany, blondynka jedynie marszczyła brwi. Upadek samolotu, zupełnie jak los mitycznego Lucyfera, zwiastował jedynie kłopoty.
Kłopoty dla całej grupy pod dowództwem Marthy… więc i dla nich dwóch.
A pomyśleć, że gdy pół roku temu zarośnięty Mach wprowadził je do kolonii Evelyn miała nadzieję na koniec większych perturbacji, nawet nie dla siebie. Chciała spokoju dla Dove, tego aby jej rany się zabliźniły… niestety życie nie było sprawiedliwe.

Dusząc cisnące się na ustach przekleństwo sięgnęła po swój karabin, poczciwego czarnucha M16A2, opartego teraz o ścianę prowizorycznego bunkra tak samo jak kamizelka taktyczna bo tylko zjebany na umyśle idiota nosił to przyciężkie gówno jeśli nie musiał.
- Dwa kilometry. Masz zasięg do pięciu… - zaczęła mówić, lecz siostra syknęła i odwróciła się błyskawicznie w jej stronę.

- Idę z tobą, nie jestem dzieckiem! - fuknęła marszcząc nos w ten charakterystyczny sposób znamionujący silne wzburzenie.

- Oczywiście. Robisz za moje wsparcie, pamiętasz? Ktoś też musi zostać na posterunku - Evelyn uniosła brew nad opaską. Chciała pokazać małej rudej cholerze to, co w życiu było piękne i warte uwagi. Coś o co warto walczyć i szukać jego okruchów, bo syfu, rozpaczy oraz tragedii naoglądały się obie na co dzień, a nie uważała ich za pieprzonych masochistów by się pałować smutkiem dzień w dzień 24/7.

- Dobra dobra, już nie gadaj jak twój ojciec - Dove zaśmiała się wesoło, wstając i zgarniając ciężką snajperkę na plecy.
- Przecież nie jesteś aż takim sztywniakiem jak on, no weeeeź Eve! - prychnęła, biorąc się pod boki i gapiąc na siostrę z rozbawieniem.
- Jak cię ktoś ubije to kto mi dokończy historię Pierwszej i Drugiej Ery?

- Sama sobie możesz przeczytać - Evelyn rzuciła jej kwaśne spojrzenie znad nap zakładanego naprędce pancerza.

Odpowiedź przyszła prawie natychmiast, gdy młodsza kobieta z pietyzmem schowała obdrapaną książkę do swojej torby przy pasie.
- Mogę, ale wolę słuchać. No i to ty wiesz w jakiej kolejności trzeba sięgać po kolejne części… więc jak widzisz jesteś mi niezbędna!

- Mała małpa - blondynka skrzywiła się.

Za to ruda uśmiechnęła się szeroko w pełni się zgadzając, a nawet mając coś do dodania od siebie.
- I wredna!

Starsza O’Haley zamknęła na chwilę oko, a gdy je otworzyła lśniła w nim pewność
- Dobra wredna, mała małpo. Pakuj graty i desant na dół.

- A warta? - Dove zamrugała, lecz uniesiona dłoń siostry przerwała.

- Znajdę nam zastępstwo - wzruszyła ramionami, a potem bez ostrzeżenia wyskoczyła za barierkę, łapiąc wolną ręką pętlę sznura przyczepioną do karabińczyka. Zjechała płynnie dwa piętra i wylądowała twardo na ziemi.
Zakładając karabin na plecy rozejrzała się po dziedzińcu. Kręciło się tam całkiem sporo ludzi, większość znanych z widzenia, część z imienia, albo znana ze wspólnych interesów… aż wreszcie go zobaczyła.


Siedział na motorze, gapiąc się w tę samą stronę co wszyscy inni, czyli na kraksę cholernego samolotu. Blondynka podeszła do niego zachowując standardowo poważną minę. Stanęła za plecami opiętymi skórzaną kurtką po czym nachyliła się, szepcząc mu do ucha coś, na co facet odwrócił się momentalnie i mrużąc oczy przypatrywał się jej podejrzliwie.

- Pierdolisz, O’Haley - stwierdził w końcu, a O’Haley pokręciła przecząco głową, na co on wyszczerzył się i nie minęło długo jak zebrał manatki ruszając do budynku biblioteki.
Blondynka odprowadzała go wzrokiem, gdy nagle poczuła jak ktoś obejmuje ją ramieniem w pasie. Zapachniało balonową gumą do żucia.

- Co chciałaś od Craiga? On nas zmieni? - Dove ciamkając namiętnie popatrzyła do góry, prosto w szare oko siostry.

- Nie interesuj się bo kociej mordy dostaniesz - Jednooka popatrzyła w niebieskie ślepia pod swoją pachą i krótko się uśmiechnęła, zgarniając je obie prosto pod czerwonego Forda. Miały przy sobie wszystko czego potrzebowały, a jeśli mieli wyjść na prowadzenie w sztafecie musieli zaprząc do pracy cztery koła. Pięć, licząc kierownicę za którą Evelyn czuła się jak ryba w wodzie.

Buka 03-07-2022 22:01

Pierwszy na miejsce kraksy przybył Nakpena, w końcu był najbliżej…

Samolot zaorał dobre 200m dawnego parku, skosił sporo drzewek i krzaków, po czym w końcu się zatrzymał. Miał zgnieciony kompletnie dziób, i kabinę pilotów, stracił jedno skrzydło, oraz urwało mu ogon. Trochę też się kopciło z jego drugiego silnika, ale płomieni tam jeszcze nie było.

Wszędzie na zieleni walała się masa jego części, mniejsze lub większe kawałki, zryta ziemia, kilka lekko dymiących miejsc. I tyle. Cisza…

Indianin mógł wejść bez problemu poprzez rozwalony tył do maszyny, wahał się jednak. Nie był narwanym kłodzikiem, nie pchał się niepotrzebnie z kurwem na gębie do przodu, zwłaszcza, nie wiedząc co go wewnątrz czeka. No i nikt się nie wydzierał, nie wołał o pomoc. Ale i tak podszedł blisko, ściskając swój M4 w łapach, bacznie się przyglądając to i wrakowi, jak i najbliższej okolicy.

~

Odgłosy motoru, i auta. Rozpoznał oba. Harley, niemal identyczny do jakiego posiadał on sam, oraz pickup… yup, czerwony pickup, Ford. Nadjeżdżali znajomi z "Ludzi Marthy".

Thomas, Mach, dwie siostry… Eve i Dove. A na motorze ten chińczyk-karateka, jak mu tam było… Liao?

Pozdrowili się jeszcze z daleka machnięciem dłoni. I teraz Nakpena mógł już wejść do rozbitej maszyny, miał "plecy"...

- Za chwilę mogą tu być dzieciaki z Lions, powinniśmy się ruszać - Ktoś powiedział.

No to się ruszyli.

Trup na podłodze samolotu. A właściwie tylko jego dolna połowa, tak od pasa w dół, z flakami na wierzchu, w wojskowych spodniach i butach… no ale ludzki trup. Jakiś nieszczęśnik, który tej kraksy nie przeżył.

Odrobina dymu, jakieś iskrzące kabelki. Puste fotele pasażerów…

- Jest tu ktoś żywy? - Szepnął trochę głośniej idący na szpicy indianin. Za nim podążała uzbrojona Eve, potem zaś Liao i Mach. Dove i Thomas zostali na zewnątrz, zabezpieczając pojazdy, jak i teren wokół samolotu.
- Pomocy… - Głos był bardzo, bardzo słaby, ledwie słyszalny - Pomocy…

Kobieta. Blada, zakrwawiona, siedząca w fotelu, z paskudnie przebitym bokiem jakimś prętem, wystającym z jej ciała na dobre 30cm. Masa krwi, ciemnej krwi, jak nic wątroba. Nie, nie można jej było uratować, to wiedzieli niemal momentalnie wszyscy. I w sumie, nie można jej było również ruszać, inaczej umarłaby natychmiast.

Wpatrywała się w nadchodzących wzrokiem pełnym obawy, a z jej ust pociekła stróżka krwi. Była o krok od śmierci.

….

- Musicie… musicie jej… pomóc… - Szeptała kobieta, drżącym głosem - Ona… ona jest nadzieją… nadzieją ludzk… ludz… ludzi… teczka… tam… papiery… teczka… - I zmarła. Tak po prostu. Z jej ust pociekła jeszcze strużka krwi, ale ciało i oczy znieruchomiało. Dla niej było po wszystkim.

A wtedy, w rzędzie siedzeń po drugiej stronie kabiny, na podłodze, skulona, i do tej pory jakimś cudem nie zauważona, zakwiliła mała dziewczynka. Przyłożyła obie dłonie do uszu, po czym zaczęła wydawać z siebie dziwne dźwięki, poza płaczem, zapewne z szoku.
- Aaaah! Aaaah!


Teczka? Jaka teczka? O czym gadała ta kobieta? Co to jest… "teczka"? I kim ta mała ma być??

- Nadchodzą dzieciaki!! - Krzyknęła z zewnątrz, gdzieś przy pickupie Dove. Wciąż również wewnątrz samolotu od czasu do czasu iskrzyło, i to w sumie był jeszcze cud, że nie wybuchło?

Teczka, teczka, szukać teczki! No i zająć się małą? Zabrać stąd, nim wszystko wyleci w powietrze, albo zjawią tu się cholerne dzieciaki-kanibale z Lions!



***


W trochę innej części Chicago, na wysokiej wieży, zarośniętej sporym zielskiem, która jakimś dziwnym trafem jeszcze się nie rozsypała, obserwował wszystko przez lornetkę Laverne.

Widział(chyba) indianina, widział czerwonego pickupa, harleya… znajomych. Widział i samolot, burdel jaki ten narobił, choć nie eksplodował przy kraksie. Widział i w końcu dzieciaki z Lions po paru minutach, pojawiające się na obrzeżach dawnego parku, jakieś 100m od pozycji kumpli. I trochę ich było.

10… 20… 30… może i więcej. Wyłaziły obszarpańce ze swych dziur, wyłaziły dzikusy, skuszone nowymi, nietypowymi odgłosami. Liczyły na mięso, obojętnie, czy świeże, czy nie, zżerały wszystko.

Aż przeszły go dreszcze.








***
Komentarze jeszcze dzisiaj.

SWAT 04-07-2022 13:41

Wspinaczka na wieżę z roku na rok była coraz gorsza i trudniejsza. Sama wieża była dobrą konstrukcją, ale w środku znajdowały się kręcone, metalowe schody które poddawały się korozji.
"Jeszcze trochę i będzie trzeba na górę wciągać się na linie." pomyślał Hensley, pokonując kolejne uginające się pod stopami stopnie. Ale udało się dostać prawie pod sam dach, kiedy zobaczył, że od jego ostatniej wizyty ktoś zostawił tutaj jakieś śmieci. Może ktoś wybrał wieżę na tymczasowe schronienie? Rozejrzał się po bałaganie, ale ten kto tu był, upewnił się żeby nie zapomnieć niczego wartościowego. Hensley przyłożył lornetkę do oczu i spojrzał w okolicę, w której zobaczył... Najprawdziwszy samolot!

Z tyłu głowy zapaliła mu się już dawno nieużywana lampka, która brzmiała "mama". Jego matka, z tego co pamiętał i z tego co mówił ojciec, była sterwdessą i akurat w momencie upadku, była bodajże w Azji? Chyba w Azji. A może w Europie. Wspomnienia się zacierały, niepotrzebne i nieużywane były usuwane jak niepotrzebne pliki w komputerze. Ale tak samo szybko jak ów lampka się zapaliła, tak samo szybko zgasła. Traper był chłodny, opanowany i zawsze stawiał na logiczne myślenie, niźli emocje. Niemożliwym było żeby jego matka nadal żyła, a tym bardziej żeby wróciła po dwudziestu latach do Chicago, jeszcze na pokładzie jakiegoś samolotu, które jakby to powiedział jakiś ekolog lub ewolucjonista, po prostu wymarły i znikły z nieba.

Obraz, jaki przedstawiała mu lornetka nie był zbyt satysfakcjonujący, ale najważniejsze że samolot nie postanowił lądować na ich domu. Mimo wszystko Laverne postanowił nie zapuszczać się bardziej na północ, by sprawdzić resztę sideł i zaniechał też przeszukania gruzowiska po centrum handlowym. Ktoś inny to zrobi albo zrobi to on ale później. Pogłaskał Pepsi, po głowie, kiedy odkładał lornetkę.
- Co mała? Wracamy do domu? - pies popatrzył na swojego Pana, po czym przechylił nieco łeb, jakby miał pretensje o za krótki spacer. - Trzeba zobaczyć czy z naszymi wszystko cacy i może przynieśli coś ciekawego z samolotu.

Był około czterech kilometrów od siedziby Marthy, szybkim marszem powrót zajmie mu około dwudziestu, maksymalnie trzydziestu minut. Spojrzał jeszcze na rosnące za jego plecami centrum, tulące się do jeziora Michigan. Teraz pełne powalonych drapaczy chmur oplecionych roślinnością.


Ruszył w dół, upewniając się jeszcze raz czy na wieży ktoś nie zostawił czegokolwiek. Na jego nieszczęście nic tu nie było. Wraz Pepsi szybkimi krokami ruszyli w stronę Morton College. Wiedział że ludzie Marthy sobie poradzą i bez niego, ale ciekawość u Hensleya była bardzo wielka. Po cichu liczył na jakieś kosmiczne łupy, które kto wie, może pozwoliłyby się stąd wynieść całemu gangowi na jakieś bardziej żyzne tereny i bardziej zalesione. Opuszczone miasto pełne gangów i zmutowanej fauny w końcu przestanie żywić, a stanie się śmiertelną pułapką. Sam nieraz zastanawiał się czy to nie czas żeby opuścić społeczność i ruszyć w stronę rzeki Kankakee i gdzieś tam się osiedlić, z dala od gangów, mutantów i śmierci.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:24.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172