|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
20-08-2008, 23:41 | #1 |
Reputacja: 1 | [Forlorn] Bezśnieże... - SESJA PRZERWANA ***** Liliel***** Obudził ją przeraźliwy chłód… wszędobylski mróz, wbijający swoje jadowite ząbki niczym szpilki krawieckie, w każdy zakamarek między ubraniami. Leżała na ziemi w ruinach jakiejś nieznanej jej chałupy, a raczej w tym co z niej zostało. Zostało niewiele, bo osmalona od ognia ściana, wraz z murowanym kominem i załom drugiej prostopadłej ściany, niewiele by chronić przed mroźną zamiecią. Wiatr zdawał się przybierać na sile, słyszała jego ogłuszające wycie, już sama nie wiedziała, czy pogoda się tak paskudnie psuje, czy to tylko straszny ból głowy potęgował wszelkie dźwięki i hałasy. Podniosła się delikatnie, czując ból w każdej prawie kości. Ktoś jej musiał spuścić niezły łomot… dotknęła krwawiącej skroni, poczuła ciężką lepkość krwi, która szybko krzepła w niskiej temperaturze… rozcięcie nie było głębokie, ale widocznie było przyczyną promieniującego pod czaszką bólu. Za cholery nie mogła sobie przypomnieć co się stało… i co do cholery robi na takim wypizdówku. Z trudem odwróciła głowę… szyja też ją bolała, dowiedziała się o tym natychmiast. Na tym co zostało z podłogi dawnej chatynki zlokalizowała chyba źródło swoich kłopotów. Kilka metrów od niej leżał trup… a dokładniej mężczyzna… z raną postrzałową w środku czoła… Wiedziała, że musi szybko działać… pogoda się coraz bardziej psuła… pierwsze lepkie i duże płatki szaroburego śniegu wylądowały na jej dziewczęcej twarzy. Kitsune Spoglądał uważnie na ślady przed sobą. Natrafił na nie ledwie kwadrans temu. Jedne małe, drobne stopy – najprawdopodobniej kobiece i drugie duże - męskie, sądząc po fakturze wyraźnie odciśniętego tropu, facet odziany był w ciężkie wojskowe buciory. Spojrzał w górę… niebo na nowo zasnuwało się ciemnymi chmurami… zaklął głośno. Jego kompan odpowiedział mu cichym rżeniem. Pogłaskał osiołka za jego włochatym uchem. Kiedy niecały rok temu, znalazł go ze złamaną nogą w ruinach jakiejś wioski na zadupiu, zastanawiał się, jak to możliwe żeby ten zwierzak, bez ludzkiej opieki przeżył cztery lata. Kiedy jednak zabrał go ze sobą… odpowiedź na to pytanie przyszła sama. „Kłapouchy” bo takie nadał mu miano, był skurwysynem, którego matka natura wyposażyła w instynkt przetrwania sto razy lepszym niż karalucha. Bo po wojnie żywego karalucha nie uświadczył jeszcze… a osła jak najbardziej. Teraz obrośnięty grubą warstwą skołtunionej sierści i żywiący się wygrzebanymi tu i ówdzie porostami czworonożny kompan, służył mu za tragarza, jego lekarski ekwipunek lekki przecież nie był. Olaf zabierał ze sobą, każdą przydatną w jego fachu znalezioną rzecz. Leki i jego umiejętności w tym zapomnianym przez Bogów padole łez i mrozu były bezcenne. Wszędzie przyjmowano go przyjaźnie, po wojnie prawie każdy na coś chorował, a żyć z czegoś trza było. Pochylony nad tropem ruszył dalej, jakieś dwadzieścia kroków dalej ślady kobiety urwały się i zastąpiły je dwie długie nieregularne wstęgi na śniegu. „Przewróciła się… on ją ciągnął dalej… wyrywała się…” – analizował po cichu informacje. Podniósł głowę i starł szron z gogli chroniących oczy… trop prowadził do ruin jakiejś chałupy. Zatrzymał zwierzaka na skraju czegoś co kiedyś było gęstą plątaniną krzaków jałowca, teraz przypominało groteskowo poskręcane zwoje drutu kolczastego. Przyklęknął z odbezpieczonym karabinem Sako i nasłuchiwał… Huk wystrzału przebił się przez wzmagające się wycie wiatru. „Kłapouchy” obok niego zerwał się niespokojne, na szczęście w porę przytrzymał go za uzdę. Nadal czekał… w ruinach nie zaobserwował żadnego znaku życia. Trwanie bez ruchu i obserwacja nie najlepiej służą termoregulacji ludzkiego ciała przy kilkunastostopniowym mrozie… a Olaf coraz dotkliwiej zaczynał odczuwać działanie ujemnej temperatury. „Jaja zaczynają mi się klekotać z zimna, muszę się ruszyć …” Mataichi Małą kanciapę oświetlało światło migoczącej żarówki. Wszędzie były poutykane jakieś przydatne drobiazgi, urządzenia elektryczne czy nieliczne puszki z konserwami. Marek siedział na połatanym starym, dużym fotelu na środku kanciapy, wprost pod migoczącą żarówką. - Cholerna bateria… – warknął pod nosem, kiedy blade światło monitora laptopa zgasło. - Co powiedziałeś? – zza jego pleców wychynęła mała główka z jasnymi włosami. Ciągnąc Marka za ucho… - Obiecałeś, ze nie będziesz tak brzydko mówił – Nadzieja, córeczka Irminy pokazywała charakterek odziedziczony po matce. „Cholera nie wyparłabyś się jej za Chiny Ludowe” – pomyślał, patrząc jak zielonooka, szczupła dziewczynka szczebioce wesoło. „Uparta i z charakterkiem zupełnie jak mama” Zakrzątnął się wokół ich małego schronienia. Musiał trochę ogarnąć ten bałagan, niedługo nie pójdzie się ruszyć, a ta kanciapa miała im służyć za ich własny powojenny Azyl jeszcze dość długo. Tutaj nie groziło im przynajmniej na razie zło i chaos panoszący się wszędzie na ruinach miast zniszczonych bombami. Tutaj nie groziło im wszędobylskie zimno i paraliżujący członki mróz. Tutaj odgrodzeni byli od tej całej masy zdegenerowanych homo sapiens i przerażających zmutowanych stworzeń, które zaczęły pojawiać się coraz częściej. Wreszcie tutaj Nadzieja odzyskała zdrowie, na powierzchni, ze swoimi schorzeniami nie przeżyła by dłużej niż kilka miesięcy. Nagle żarówka nad ich głowami zgasła… Mrok ogarnął podziemne schronienie… Marek czekał 20 sekund, aż włączy się zasilanie awaryjne. Nic takiego się jednak nie stało, pokoik nadal toną w lepkim i ciężkim mroku. Cichutki piszczący głosik zawibrował Karmanowi w uszach: - Marek… ojej… co się stało. Gdzie jesteś??? Boję się… Mężczyzna poszperał na pamięć po pólkach, gdzieś wśród tych szpargałów powinny być świece. Wreszcie namacał woskowy twór, po chwili nikłe światło pełgało po obskurnych ścianach. Mała przytuliła się do niego z całej siły. Jednak głowę naukowca zaprzątała inna sprawa… „Dlaczego nie ma prądu…?” Powoli, uważając by w półmroku nie zawadzić o sterty książek, puszek, płyt i dysków dostał się do przetwornicy połączonej z rzędem ciężkich i solidnie wyglądających akumulatorów. Probówką elektryczną sprawdzał po kolei każdą z baterii. Wyglądało, że wszystkie są sprawne… czyli oberwanie się ołowianej celi na płytce mógł wykluczyć. „Czyli coś gorszego się kurwa zjebało..” – miał ochotę zakląć na głos ale przypomniał sobie o obecności dziewczynki. Gorączkowo zaczął przeglądać cały układ i instalację pozyskiwania energii. W duchu modlił się o jedno: „Oby to nie była przetwornica i system zamiany energii kinetycznej na elektryczną, bo to jedyna część której nie jesteś stary w stanie naprawić tutaj.” Przelotnie spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegara, Irminy nie było już 3 dni, nigdy wcześniej nie wychodziła na tak długo. Miał nadzieję, że nic jej się nie stało… Mira „Niech to szlag” – zaklęła cicho pod nosem, patrząc jak renifer zniknął niespodziewanie z muszki. Coś musiało zaniepokoić jej niedoszłą zdobycz, bo zerwał się do biegu z szybkością błyskawicy. Mimo, że w oddziale była najlepszym strzelcem, nawet nie próbowała oddać strzału, to byłby zmarnowany nabój, a tych nie zostało jej zbyt dużo, ledwie kilkanaście. Dlatego karabinku Beryl używała tylko do polowania na większą zwierzynę i bestie, zarówno ludzkie jak i te straszne zmutowane stworzenia, których ślady i obecność zaczynała coraz częściej zauważać podczas jej wypadów na powierzchnię. W duchu gratulowała sobie, że nie spotkała jeszcze żadnego z tych bydląt. Gdyby ktoś z ukrycia obserwował ją bez trudu odgadł by jej profesję. Oszczędność i ergonomiczność ruchów, połączona z charakterystyczną zwinnością i gibkością, zdradzały w niej żołnierza z krwi i kości. Doskonale wyszkoloną maszynę do zabijania i ochrony… kiedyś musiała bronić kraju i władzy… teraz broniła tylko siebie i swoje dziecko – Nadzieję i dziwnym zrządzeniem losu, także człowieka na którego została skazana – Marka Karmana. Często zastanawiała się nad ich dziwną symbiozą, zabawne, że najczęściej podczas samotnych wypraw po zapasy. Poczuła na twarzy mocniejszy powiew wiatru, pogoda się psuła. Szarobure chmury powoli zamieniały się w granatowo- fioletowe, a to nie zwiastowało nic dobrego. Zaczęła się zbierać, zabezpieczyła karabin i przerzuciła go przez ramię i ruszyła. Powrót zajmie jej kilka godzin, miała nadzieję, że zdąży zanim pogodę ostatecznie trafi szlag. Po drodze chciała jeszcze sprawdzić wnyki, których założyła wiele wokół ich siedziby, może będzie miała szczęście i jakiś zając polarny zaplącze się w przemyślnie zastawione druciane pętle. Przemykała z wprawą między pozostałościami przedwojennej wioseczki. Z domów i zabudowań gospodarczych ni zostało zbyt wiele, ale wystarczało za osłonę przed wścibskimi oczami niemilców z gatunku homo, ale cholera wie czy jeszcze sapiens. Kiedy zgarbiona przebiegała między pustą przestrzenią ulicy, usłyszała zgłuszony wyciem wiatru odgłos strzału pistoletowego. Czujne i doświadczone ucho rozpoznało popularny kaliber 9 mm. Szybko zlokalizowała kierunek ostrzału, jakieś 300-350 metrów na północny- zachód. Nieledwie kilometr od ich kryjówki. Musiała zbadać, kto strzela tak blisko ich Azylu. Podchodziła od zawietrznej , kryjąc się między skamieniałymi kikutami zielonych niegdyś drzew. Jej celem były resztki chaty, z których pozostały jedynie dwie ściany. Jakaś postać mignęła jej między załomami gruzu. Lost Zatarł po raz kolejny ręce, nomeksowe rękawice nie chroniły już przed zimnem tak dobrze jak kiedyś. Z każdym dniem ze zgrozą zauważał, że jego odzienie jest coraz bardziej sponiewierany, mundur, kamizelka kuloodporna i oprzyrządowanie taktyczne odczuwało piętno czasu i burzliwych zajść, jakie przez ostatnie lata stały się jego udziałem. Karabin Beryl zwisał mu z ramienia, kolba i uchwyty owinięte były szmatami, częściowo by chronić broń przed niekorzystnymi skutkami ekstremalnie niskich temperatur, a częściowo by ręce nie przymarzały do chłodnych elementów karabinu podczas trzymania. Porucznik szedł już trzeci dzień w kierunku Wrocławia… ponoć tam ocalała znaczna ilość ludzi… tak przynajmniej słyszał od nielicznych napotkanych osób. Przynajmniej od tych, którzy na dzień dobry nie próbowali go obrobić lub wpakować kulki między oczy. Ciężko mu było orientować się w terenie, bo nic co zostało zaznaczone na mapie nie odpowiadało wyglądowi w rzeczywistości, bo utonęło w kilku metrach białego puchu. Nawet ten cholerny śnieg nie był normalny, nie taki jaki pamiętał z dzieciństwa, tylko szary ja słabo wyprane prześcieradła, jakie pamiętał z garnizonowych koszar. W plecaku klekotały mu kilka puszek konserw, które udało mu się zdobyć w jakichś nie splądrowanych jeszcze ruinach i dwa niepełne magazynki od karabinku. Kompas wyrzucił już dawno, bo wszystko wskazywało na to, że po atomowej wojnie był bezużyteczny… „Nawet kierunkom świata się wszystko popierdoliło po tej cholernej wojnie” – pomyślał. Porucznik Trela z niepokojem zauważył zmianę pogody. Do granic przedwojennego Wrocławia zostało mu wg. jego szacunków około 10 km, a teraz zapowiadało się na to, że będzie musiał znaleźć schronienie wcześniej niż przewidywał. Piętrowy, surowy budynek byłej stacji kontroli kolei wystawał ze śniegu w połowie parteru. Żołnierz zbliżał się do niego ostrożnie z odbezpieczoną bronią. Uważnie stawiał kroki by zachować element zaskoczenia, zanim schroni się w budynku wolał się upewnić, że nie ma innych lokatorów. Budynek okazał się pusty, zajął sobie miejsce w pokoju na piętrze. Brak okna i części dachu nie był rażącym brakiem komfortu w dzisiejszych czasach. Z resztek drewnianych krzeseł i rozbitych mebli rozpalił małe ognisko, chociaż konserwę zje dziś ciepłą. Maciekafc Błysk poczuł zapach dymu o wiele szybciej niż on. Masywny syberian husky uniósł mordę w górę i czułymi nozdrzami wciągał mroźne powietrze, którym szczeknięciem zwrócił uwagę Jacka. Mężczyzna śladem swojego czworonożnego towarzysza wciągnął powietrze, które kłuło milionami ostrych lodowych szpileczek we wnętrze zatoki nosowej. „Dym” – zapach ledwie dało się odróżnić od twardej woni mrozu. Przed wojną nigdy by nikomu nie uwierzył, gdyby ktoś powiedział mu, że chłód i mróz mają zapach, teraz dałby wiele gdyby choć przez chwilę nie musiał go odbierać. Przyzwyczaił się do tego, ujemna temperatura stała się częścią jego życia, stały się częścią egzystencji każdej ocalałej istoty. Ruszył za swoim psem, który bezbłędnie prowadził go między potężnymi zaspami i tymi częściami budowli i instalacji, które wystawały spod pokaźnej warstwy śniegu. Poruszali się dość sprawnie, Błysk ciągnął sanie z ekwipunkiem, a Krajewski biegł obok nich. Drewniana kolba Mausera 98k wystawała mu ponad ramieniem, ale nie przeszkadzała w poruszaniu się wśród śniegu. Na widok zrujnowanego budynku kolejowego przystanął i zatrzymał sanie. Błysk odwrócił się do niego z pretensjonalną miną, tak sobie przynajmniej Jacek to tłumaczył, jakby chciał zapytać dlaczego się zatrzymał. Obok budowli ze śniegu smętnie wystawały resztki trakcji elektrycznej i przechylony semafor. Na ścianie zrujnowanej budowli, wśród narastającej zamieci zauważył pełgające płomienie. Chyba odkrył źródło dymu, musiał szybko podjąć decyzję, wichura przybierała na sile. Maciass0 Otulił się jeszcze szczelniej pledem. Pogoda w ciągu kilku godzin spaprała się całkowicie, choć w dzisiejszych czasach mało kto przypuszczał by mogła się jeszcze pogorszyć, w końcu zawsze, dzień w dzień była tragiczna. Temperatura zwykle kilkanaście stopni poniżej zera i nieustanne wycie wiatru, a jeśli nie wycie to szum, który zawsze gdzieś w tle dźwięków kuł w uszy. Wojciechowi powoli zaczynał ciążyć ciężar niesionego ekwipunku, w tym bezcennego generatora i kilku kilogramów koksu. Ciężki górniczy kilof wiszący w pętli u pasa ostrzegał postronnych że właściciel potrafi go skutecznie używać i to nie tylko do fedrowania. Kruppa nie wiedział już dokładnie ile wędrował, ale wyglądało na to, że z każdym dniem zbliżał się od swojego celu – Wrocławia, a właściwie tego co z niego zostało. Przynajmniej miał nadzieję, że coś zostało, bo inaczej jego długa wędrówka była by bezsensowna. Nawet nie zorientował się kiedy zaczęło się ściemniać… robiło się coraz bardziej zimno, a on jeszcze nawet nie rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia. Nie trzymał się tego co wyglądało na główny szlak, starał się unikać otwartych przestrzeni, gdzie mógł zostać łatwym celem. Nie da się podejść jak pod Katowicami, gdzie mało nie został łupem łowców niewolników. Wokół otaczały go tylko wystające z zasp konary zniszczonych mrozem drzew. Martwe gałęzie… na których już nigdy nie zazielenią się liście, jeszcze trochę i świat zapomni, że taki kolor jak zieleń w ogóle istnieje. Między plątaniną liści w oddali dojrzał zarysy jakiegoś zrujnowanego, drewnianego domostwa. Skierował się ku niemu, klucząc między skamieniałymi konarami, niczym przez zasieki. Wkroczył ostrożnie do środka tego co kiedyś było budynkiem nadleśnictwa… nie wiedział jednak czego, bo tabliczka na połamanym ogrodzeniu była zardzewiała. Wnętrze składające się z jednego większego i dwóch mniejszych pomieszczeń było puste i od dawna ludzka stopa tam nie stanęła. Zrzucił plecak i sprzęt na podłogę, kiedy usłyszał trzask łamanej gałązki za sobą. Gorący dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, powoli odwrócił się starając się płynnie wyciągnąć kilof z pętli… W pozbawionej odrzwi futrynie stał pokraczny cień, jakiejś nienaturalnej istoty. Kerm Pozostałości dawnej leśniczówki, które wypatrzył kilkanaście minut wcześniej wydawały się idealnym schronieniem, przed psującą się w zastraszającym tempie pogodą. Tak silnej zawiei nie było od miesiąca i akurat musiała się przytrafić, kiedy w pobliżu nie było solidniejszego budynku. Stał jeszcze przez chwilę między plątaniną konarów, zastanawiając się jaką decyzję podjąć. Wreszcie zdecydował, zarzucił plecak na ramię a załadowaną kuszę trzymał w rękach. Ostrożnie, cały czas obserwując cel wędrówki ruszył przez ponure cmentarzysko drzew. Martwy las potęgował świszczenie wiatru, śnieg zaczynał mocno ograniczać widoczność, gałęzie z ponurym skrzypieniem wtórowały wichurze, niebo zrobiło się prawie czarne. Świeże ślady ciężkiego, uzbrojonego w pazury zwierzęcia zaskoczyły go. Rozejrzał się wokół, czy ich właściciel nie szykuje mu perfidnej niespodzianki… nic jednak nie zauważył. Ruszył dalej, ale wolniej, bacznie rozglądając się na boki i ściskając narychtowaną kuszę. Ku jego zdziwieniu trop kierował się ku ruiną drewnianej budowli, sądząc po głębokości odcisków, musiało to być duże zwierze. Niedźwiedź? Cóż innego… Pokraczny, pokryty skołtunionym futrem i łachmanami kształt stał w drzwiach jego niedoszłego schronienia. Musiał wybrać, albo on, albo ta nieznana mu bestia, będzie nocować wśród zamieci pod dachem. Kagonesti[ZW] Korneliusz dopił ostatni łyk bimbru z tłustej i brudnej butelki. Poczuł jak po jego ciele rozpływa się ciepło, wprowadzając go w błogi stan. Wiedział jednak, że na dłuższą metę samogon nie pomoże mu wygrać z mrozem i chłodem, a temperatura wydawała się dzisiaj spadać w nieskończoność. Szedł, przedzierając się przez zaspy… kierując się w stronę majaczącego w oddali martwego lasu. Liściasty zagajnik, na ile mógł ocenić z tej odległości, stanowił jedyną widoczną na horyzoncie perspektywę znalezienia jakiegoś azylu, który pozwoliłby mu przetrwać niepogodę. „Phi.. niepogodę, dobre kurwa sobie towarzyszu” – mruknął sam do siebie. „To jest kurewsko kurewska zima stulecia…” – dokończył myśl. Mocheński przeklinał każdy kolejny dzień. Każdy kolejny wypełniony szarymi obrazami zniszczeń, śniegu i widmem mrozu, niespotykanego dawniej nawet w najostrzejszą zimę. Czasem nachodziły go myśli, by upić się samogonem na środku jakiejś pieprzonej zaspy i zasnąć… i nie obudzić się już więcej w tym śnieżnym piekle. Ruch między gałęziami momentalnie przywrócił mu jasność i trzeźwość umysłu. Jakiś człowiek skradał się między kikutami konarów w kierunku zrujnowanej drewnianej chaty… W ręku trzymał broń, przynajmniej tak wnioskował Korneliusz z postawy i chodu nieznajomego, a trochę o używaniu broni wiedział. Wyciągnął pistolet zza poły filcowego, ciężkiego płaszcza i najciszej jak potrafił odbezpieczył go. Bezpiecznik dał się przesunąć, ale bardzo opornie, widać mróz nie bardzo służył broni palnej.
__________________ Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451 Ostatnio edytowane przez merill : 24-08-2008 o 11:38. |
22-08-2008, 10:14 | #2 |
Reputacja: 1 | Błyskawicznie wziął niedużą garść śniegu i roztarł na swej twarzy, by odzyskać trzeźwość umysłu. Przełknął ślinę i spojrzał na broń. Nie używał jej od jakiegoś czasu, miał tylko nadzieję że nie zawiedzie w kluczowym momencie. Starał się ją oliwić od czasu do czasu, ale w takiej zimie nawet prosta, socjalistyczna technologia nie dawała rady. Chyba, że pochodziła z Syberii. - Czeskie gó*no... - mruknął cicho pod nosem, strzepując szron z lufy pistoletu. Jeśli drzewa go osłaniały w jakiś sposób (jeśli nie, to starał się znaleźć takowe), przypatrzył się nieznajomemu nieruchomo. Próbował wywnioskować z chodu czy osoba ta dzierży pistolet, czy karabin. W głowie tlił się już plan ewentualnej napaści, zakładając że gość jest sam. Tu liczyło się przetrwanie. To może być zresztą zwykły złodziej, a on takowych miał za zadanie ścigać i ze względu na nowe czasy ergo - zabijać. Nikt go przecież oficjalnie z obowiązku nie zwolnił, czyż nie? Korneliusz uśmiechnął się do siebie, ocierając spływające krople wody z twarzy. Był ciekaw, jakie to ciekawe rzeczy zdobędzie, jak już uda mu się obezwładnić ofiarę. A może w tej chatce jest jakiś skarb? W końcu nikt bez powodu nie wchodziłby tam z bronią. Chociaż dziś bez powodu z bronią chodzić wypada. Obserwował czy nieznajomy wchodzi do chatki, nie zamierzał go śledzić bezpośrednio. Śnieg to nie beton, tutaj ciężko chodzić niezauważony. Te przeklęte skrzypienie z każdym krokiem, zostawało w uszach i umyśle, mogąc spowodować traumę na całe życie. Gdy przybysz był już bardzo blisko chaty, a on wystarczająco daleko by się zacząć skradać, zaczął to robić. Próbował dosłyszeć cokolwiek, czy chata się otwiera, czy wchodzący otrzepuje buty, czy mówi coś. Jednocześnie pistolet trzymał nisko, tak by w razie czego schować go. Mógł przecież podejść przeciwnika "pokojowo", może akurat będzie to jakiś starszy, miły pan, który przy okazji poczęstuje herbatą, a potem razem obalą bimber?
__________________ "You can have power over people as long as you don't take everything away from them. But when you've robbed a man of everything, he's no longer in your power." Aleksandr I. Solzhenitsyn. |
22-08-2008, 14:13 | #3 |
Administrator Reputacja: 1 | "Im bardziej prószy śnieg, tym bardziej sypie śnieg" Nie da się ukryć, że słowa Puchatka, czy też, jeśli ktoś wolał, Fredzi Phi-Phi, dokładnie odzwierciedlały istniejącą sytuację. I chociaż śnieg barwą niewiele miał wspólnego z tym, który sypał się z wymienianej w piosence Kubusia poduszki, to jak na gust Zygmunta było go zdecydowanie za dużo. Co gorsza wyglądało na to, że z każdą minutą będzie go coraz więcej... I więcej... I więcej... Zygmunt spojrzał w niebo. Chmur, jak zawsze, było pod dostatkiem, ale te, które wisiały wprost nad jego głową swoją barwą zdecydowanie sugerowały chęć wysypania swej zawartości wprost na niego. Rozejrzał się dokoła. Martwy las nie oferował zbyt wielu miejsc na ukrycie się. Nie był królikiem, by zmieścić się w jakiejś zacisznej norce. Potrzebował dachu nad głową. Namiotu ze sobą nie nosił, zbudowanie szałasu... Uderzona dłonią gałąź pękła z cichym trzaskiem. Z takiego materiału raczej nie dałoby się zbudować nic solidnego. Nic, co wytrzymałoby wielogodzinne opady i grubą warstwę śniegu. Poprawił kaptur i ruszył przed siebie. Ciężkie, wilgotne płatki śniegu w coraz większej liczbie lądowały na ziemi. A raczej na warstwie śniegu od paru lat pokrywającej ziemię. "Jakbyśmy mieli za mało białego szaleństwa" - pomyślał z wisielczym humorem. Zwalone drzewo wyrosło mu na drodze. Przystanął na moment i wtedy w oddali zamajaczył niewyraźny kształt ciemniejszy od otaczających go drzew. Nie wierzył własnym oczom. Co prawda mapa informowała go o jakiejś leśniczówce w tej okolicy, ale od dawna w mapy wierzyli naprawdę nieliczni. Poza tym... Trafienie na zabudowania w taką pogodę zakrawało na cud. A w cuda chyba nie wierzył już nikt. Ominął pień, a potem ruszył do przodu. Parę kroków. Tyle tylko, by się przekonać, że wzrok go nie myli. Nie mylił. Sięgnął po broń. Kusza... Śmiercionośne narzędzie, całkiem słusznie zakazywane przez papieży. I nic dziwnego, że Wilhelm Tell stał się bohaterem narodowym. A kusza automatyczna w nowoczesnym wydaniu była równie skuteczna, jak dubeltówka. I bardziej praktyczna. Nie przypominała chu-ko-nu, swego chińskiego pierwowzoru, nie przyciągała wzroku kształtami, ale z pewnością nie przynosiła wstydu swym przodkom, których przewyższała pod każdym względem... Pieszczotliwym ruchem poklepał broń. Stał przez dłuższą chwilę usiłując wypatrzyć ślady czyjejkolwiek bytności. Dopiero po kilkunastu minutach ruszył się z miejsca. Ale nie podążył w stronę leśniczówki, a ruszył dokoła niej. Wolał sprawdzić, czy to opuszczone na pozór miejsce nie stało się czyjąś kwaterą. Szedł powoli, uważnie obserwując każdy kawałek otoczenia. Ślady prowadzące w kierunku leśniczówki zdecydowanie mu się nie spodobały i Zygmunt natychmiast skoczył za najbliższe drzewo. To coś było ciężkie i wielkie. I miało niezłej długości pazury. W dodatku ślady wyglądały na nadzwyczaj świeże, gdyż obficie padający śnieg nie zdążył jeszcze ich zatrzeć. Pójście dokładnie po tropie było nieco niebezpieczne. Nie tylko ludzie potrafią zastawiać pułapki... I chociaż w tym przypadku nie wyglądało na to, by właściciel wielkich stóp miał zamiar stosować tego typu sztuczki Zygmunt wolał zachować ostrożność. Przed leśniczówką niewiele rosło. Martwy las nie mógł wkroczyć na tereny opuszczone przez ludzi. Z płotu też pozostały tylko resztki, dzięki temu wejście do leśniczówki było doskonale widoczne. A raczej byłoby, gdyby nie zasłaniał go wielki kształt, pokryty skołtunionym futrem i jakimiś łachmanami. Gdyby nie te łachmany Zygmunt nie zastanawiałby się ani sekundy. Ale w takiej sytuacji... Bez wahania zanurkował w zaspie. Nie było to zbyt przyjemne, ale konieczne. I umożliwiało zajęcie dogodnej pozycji do oddania strzału. W dodatku był zdecydowanie niewidoczny. "Ktoś się ubrał w skórę? Jakiś dowcipniś bawi się w misia z Zakopanego?" - przemknęło mu przez głowę. - "Ciekawe, gdzie się podział fotograf..." Odruchowo rozejrzał się dokoła. I sprawdził, czy czasem ktoś nie zachodzi go od tyłu. Kusza była gotowa do strzału. A odległość gwarantowała możliwość oddania co najmniej czterech strzałów, gdyby to stojące w wejściu coś zachowało się mało rozsądnie. Mimo paru lat spędzonych w tym paskudnym świecie ciągle nie potrafił stosować w praktyce metody 'Najpierw strzelaj, potem pytaj.' Paskudna wada. - Hej, ty! - zawołał. - Obróć się powoli... I nie wykonuj gwałtownych ruchów... |
24-08-2008, 22:09 | #4 |
Reputacja: 1 | Ocknęła się nagle. Nie miała pewności jak długo była nieprzytomna ale chyba nieźle przemarzła. W pierwszym odruchu chwyciła się za głowę. Wydawało jej się, że potworny tępy ból niebawem rozsadzi jej czaszkę. To cud, że w ogóle nie pozbawił jej na powrót przytomności. Instynktownie dotknęła twarzy. Ze skroni wciąż lała się krew. Jej obfite strugi zalewały oczy. Była poobijana i wykończona. Usta miała opuchnięte, bolał ją brzuch i żebra, zupełnie jakby ktoś porządnie ją niedawno skopał. Podniosła się na klęczki i rozejrzała dookoła. Zaczął padać śnieg a nieprzyjemny mroźny wiatr smagał twarz niczym bicz. Była w ruinach jakiejś doszczętnie zrujnowanej chałupy a kilka kroków od niej leżało ciało nieznanego mężczyzny. Upewniła się, że ten nie żyje, próbując bezskutecznie wyczuć ślady pulsu. Facet był jeszcze ciepły. Po środku jego czoła widniała rana po kuli. - Brachu – szepnęła z nieskrywaną satysfakcją – czy ja cię tak urządziłam? - w głowie miała zupełną pustkę. Brak jakiegokolwiek punkt zaczepienia. Najmniejszego choćby wspomnienia. - Skoro leżysz bez tchu to pewnie sobie na to zasłużyłeś. Dobierałeś mi się do dupy czy jak? – splunęła na zwłoki - Swoją drogą, muszę nieźle strzelać. Sam środek czółka, jakby wymierzone od linijki. Przykucnęła obok trupa i przeszukała go niezdarnie. Wciąż kręciło jej się z głowie, możliwe też, że miała złamane żebro. Facet miał przy sobie komputerowy dysk i wymiętą paczkę papierosów. Odruchowo, zupełnie nie myśląc, wetknęła jednego do ust i sięgnęła do swojej kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki. Ku jej zdziwieniu była dokładnie tam gdzie powędrowała samowolnie jej dłoń. Odpaliła i zaciągnęła się łapczywie dymem. Chciała puścić kilka foremnych kółeczek ale wiatr rozmył je momentalnie. Co tu się stało? - zaczęła analizować całą sytuację obracając w palcach dyskietkę - Chyba solidnie oberwałam w głowę i dostałam jakiejś kurewskiej amnezji. Kim ja jestem? Co to za popieprzony bajzel? I co jest na tym dysku? Może coś, za co watro zabić? Tylko gdzie ja go odczytam? Skąd ja mam u diabła wziąć komputer na tym skutym lodem zadupiu? Wsunęła dysk do wewnętrznej kieszeni kurtki, wstała i podeszła do swoich szpargałów. Mogła mieć około dwudziestki, choć robiła wrażenie podlotka. Głównie z powodu mało imponującego wzrostu, nieco powyżej 150 cm, oraz niebywale drobnej budowy ciała, dzięki czemu przypominała posturą przerośniętego kurczaka. Na głowie gruba czapka z nausznikami, oczy ochraniały gogle. W uszach tandetne kolorowe kolczyki, wokół szyi i nadgarstków masa bibelotów, rzemyków, wisiorków, breloczków a pomiędzy tym bajzlem jeden nieśmiertelnik. Miała chyba tendencje do gromadzenia wielu niezupełnie przydatnych przedmiotów a sporej części z nich zawieszania bezpośrednio na sobie, co sprawiało, że przypominała trochę bożonarodzeniową choinkę. Ubrana w wełniany sweter i wojskowe spodnie, które kiedyś najpewniej należały do mężczyzny a teraz zostały ucięte w okolicach kolan aby dopasować je do jej wzrostu. Tak samo jak rękawy ciepłej wojskowej kurtki, która zamiast do bioder, sięga do połowy jej łydek. Na stopach pstrokate różowe kozaki, najpewniej dziecięce, dobrane tak, by pasowały na jej małe stopy. Zsunęła gogle na szyję i przetarła zmęczone oczy. Nie była pięknością choć miała nawet przyjemną aparycję, jeśli oczywiście ktoś gustuje w nieletnich. Kosmyki, nieco skołtunionych i przetłuszczonych włosów w jaskrawo niebieskim kolorze, niedbale plątały się wokół twarzy. Ta była mocno wychudzona i pokryta cienką warstwą brudu. Drobne usta, mały zadarty nos obsypany piegami i duże niebieskie oczy, które nadawały jej jeszcze bardziej dziecinny wygląd. Jedynie tlący się między zębami papieros i zadziorny wyraz twarzy mógł sugerować, że pewnie nie jest takim niewiniątkiem, za jakie mogłaby uchodzić. Do kabury na piersi wsunęła pistolet, który nadal trzymała w dłoni. Za pasem i w butach wymacała kilka noży do rzucania. Na śniegu leżała też jej porzucona kusza i worek z bełtami. Podniosła ją i zaczęła przeszukiwać swój plecak w nadziei na uzyskanie jakichś odpowiedzi. Znalazła dużo pierdół i mało istotnych drobiazgów. Trochę żarcia, kilka paczek papierosów, zapalniczka zippo, manierka z wodą, jakieś przeterminowane leki przeciwbólowe, apteczka i parę starych numerów mocno sfatygowanych babskich gazet. Potrząsnęła nimi i spomiędzy kartek wysunęło się zdjęcie z polaroida. Przyjrzała mu się badawczo. W tle szalała śnieżna zamieć a ona obściskiwała się w najlepsze z jakimś wielkim facetem o wyglądzie recydywisty. Analizowała jego porytą bliznami twarz, mocną szczękę i głęboko osadzone oczy. To był koleś z rodzaju tych, których omija się szerokim łukiem. Ale na zdjęciu wyglądali oboje na dość zadowolonych, żeby nie powiedzieć beztroskich. Otworzyła szeroko usta w wyrazie zdziwienia. Ta twarz! Przecież facetem ze zdjęcia był trup leżący nieopodal w śniegu! - Czyli dobrze się znaliśmy przystojniaku, racja? Ale już się chyba nie lubimy? - skierowała pytanie do denata grożąc mu przy tym palcem i lekko chichocząc – Nie musisz odpowiadać, kolego. To było pytanie retoryczne. Tylko dlaczego wpakowałam ci kulkę w łeb? Kim ty u diabła jesteś? I co ważniejsze kim jestem ja? Spostrzegła zawieszony na szyi nieśmiertelnik. Zerknęła na wygrawerowane dane z nadzieją, że może pozna chociaż własne imię ale widocznie należał on do jakiegoś mężczyzny. Przeczytała napis: Jacek Nowak. Nic jej to nie mówiło. W jaki sposób weszła w jego posiadanie też nie pamiętała. W zasadzie w ogóle niczego nie potrafiła sobie przypomnieć. Jakby ktoś wywiercił jej w głowie solidną dziurę i wyssał całą zawartość szlauchem. Już miała wypuścić z ręki nieśmiertelnik gdy na odwrocie blaszki spostrzegła coś jeszcze. Koślawe litery najpewniej wyryte nożem. - Pchła – przeczytała na głos. I zawtórował jej jak echo szept w jej głowie. „Pchła, Pchełko, nigdy cię nie zostawię.” Jedno małe wspomnienie przemknęło jej przez umysł ale zaraz się urwało. Przypomniała sobie scenę, kiedy kochała się na śniegu z mężczyzną ze zdjęcia. Z tym samym, który łypał teraz na nią pustymi, pozbawionymi emocji oczami. Ale w tej krótkiej wizji był żywym i uroczym facetem. Obejmował ją delikatnie i szeptał do ucha te czułe słowa. Koniec. Wspomnienie uleciało pozostawiając po sobie jedynie uczucie niepewności. Przetarła z twarzy krew, która zaczynała już krzepnąć. Z plecaka wyciągnęła małe lusterko i kilka plastrów, po czym przykleiła je na najbrzydszych ranach na twarzy. Podniosła się z trudem i zarzuciła plecak na ramiona. - No dobra Pchła, czas ruszyć dupę zanim pierdolona mateczka zima zupełnie nam ją odmrozi. Trzeba znaleźć kryjówkę zanim rozszaleje się zamieć. Uszy do góry. Nie wiesz kim jesteś, nie wiesz gdzie idziesz. Właśnie rozjebałaś czaszkę jedynemu człowiekowi, który mógłby udzielić ci jakichś odpowiedzi. Teraz może być już tylko lepiej. - Uśmiechnęła się beztrosko i lekko pogwizdując ruszyła przed siebie. Ostatnio edytowane przez liliel : 25-08-2008 o 19:46. |
27-08-2008, 14:16 | #5 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | „Czy musi być tak kurewsko zimno? Niech to...” Ledwo moment przyczajenia kosztował jej ciało ból od razu zastygłych mięśni, napiętych do granic możliwości ze zmęczenia i stresu ostatnich dni. Irmina trwała jednak w swej pozycji, oceniając kierunek z którego padł strzał. Było blisko. Już od pewnego czasu bała się o kryjówkę, w której mieszkała wraz z córka i starszawym już naukowcem - Markiem Karmanem. Miasto zostało spenetrowane, wobec czego ludzkie szczury – zbieracze, coraz częściej wychodzili poza obręb murów, penetrując ruiny pobliskich wiosek w poszukiwaniu złomu i zapasów pożywienia. Czyżby jej obawy się spełniły? A może to tylko jakieś najemnicze mendy urządziły tu cicha egzekucję? To również było możliwe, bowiem dla takich o ile zabijanie wszystkich poza własną organizacją było w porządku, o tyle nikt nie poważył się na zabicie swego „brata” wśród innych, nawet jeśli ten był zdradliwym kundlem. To niosło ze sobą groźbę, że morderstwo w obrębie grupy się powtórzy. A jak wiadomo: najgroźniejszy pies, to zaszczuty pies, który gryzie na oślep, bo wie, że prócz własnego życia nie ma nic do stracenia. "Życie... jakże marna jest teraz jego wartość. " Niemniej Irmina miała dla kogo żyć i dlatego nie zamierzała odpuść. Skradając się pod osłoną skamieniałego lasu w stronę, skąd padły strzały, przyciskała karabin do odzianej w prowizoryczny pancerz piersi, gotowa zareagować na każdy szmer. Tak, jak ją uczyli. Miała nadzieję, że pierwszej uda jej się dostrzec intruzów i ocenić ich zamiary. Jeśli wykonywali tylko egzekucje – zostawi ich w spokoju, bowiem na takie miejsca psy raczej nie wracają, jeśli jednak byli to zbieracze... Wybije ich wszystkich, choćby miała zadusić własnymi rękoma, a potem nabije na pale jakiś kilometr (może dalej) stąd, by inne szczury miały sie na baczności. „Zaraz mama wróci Nadio, jeszcze tylko kilka śmieci zostało do posprzątania...”
__________________ Konto zawieszone. |
29-08-2008, 18:10 | #6 |
Reputacja: 1 | Przed nim rozpościerały się zgliszcza bloków mieszkalnych. Północna dzielnica Katowic leżała w gruzach. Każda rodzina górników umarła, zabici zostali w domach w czasie przygotowań do wigilii. Teraz święta spędzają w niebie, razem z aniołami. Niech im św. Piotr pomaga. Teraz piekło jest na ziemi. Tyle, że zimne piekło rozpościera się na całą Polskę. Wszędzie śnieg, mróz i zamiecie. Wojciech Kruppa, modlił się na kolanach. Ręce miał złożone. Cichy szmer modlitwy wychodził poza szal, który otulił jego usta. Głos był poważny, z nutką cierpienia. - Panie, jestem twoim sługą, dziękuje ci za dane mi życie na ziemi. Jestem barankiem bożym, który przez zimno i zamieć i knieje wędruje głosząc dwie najwyższe prawdy. Twoją i Naszą. Twoja boska, nasza świecka. Wiara i władza. Dziękuje ci panie, za to, że opiekujesz się moją rodziną w niebie. Ruszam teraz do Wrocławia, zanieść pamiątkę przeszłości do akademii, świeć mi na drodze swoją mądrością i dobrocią. Amen. Spojrzał na pozostałości swojego bloku. Numer, pod, którym mieszkał to 3, drugie piętro. Bloki nie miały wind. Zbyt mało pięter, więc wstawienie windy było nieopłacalne. Zawsze śmiał się ze starej wdowie po górniku, która mieszkała na najwyższym piętrze. Stara jędza, skrzekliwa, ale któż jej nie mógł kochać właśnie za taki charakter. Mimo wszystko walczyła o jak najlepsze warunki życia lokatorów ze spółdzielnią, spółką państwową „SM Katowice-północ”. Miała w końcu na to czas. Miała rentę za męża, starczało jej to na leki, żywność. Państwo bardzo dbało o losy rodzin górników. Kiedyś była gosposią w jakimś domu, kurczę, ale jak ona się nazywała naprawdę? Wszyscy mówili na nią babuszka i tyle. Żona, dziecko, babuszka i inni, tylu nie żyje, tyle cierpiało. *** Szedł główną ulicą Katowic, wszystko tutaj jakby zatrzymało się, zamarzło. Na wpół spalone i ośnieżone falbanki, wzory i łańcuszki, to było przygotowane na uroczystość, na paradę, która miała się odbyć właśnie tutaj w Katowicach na wigilię. Tak mogło być pięknie. W pamięci zawsze miał obraz parad pierwszo majowych, barburki. Orkiestra dęta z kopalń grała szybkie i wesołe melodie. Wszyscy machali do wysokich urzędników, dygnitarzy. Uśmiech na twarzy, darmowa kiełbaska w ręku. Potem tańce, festyny i huczne zabawy. Teraz ogień z serc zamarzł. Już nie ma imprez, zabaw tanecznych. Teraz tylko zima. Długa wieczna zima. Odmrożenia palców, które przy pierwszym tańcu połamałyby się, zbyt niska temperatura ciała doprowadza do wielu chorób. Tutaj już nikt nie tańczy. Wszystko takie jak kamień. Zimne... *** Podróż jest bardzo ciężką dolą włóczykijów, pragnących osiągnąć jakiś cel, ideę. Tak trudno jest iść, jeśli nie ma już normalnych dróg, po których moglibyśmy jeździć samochodami. Nie ma odśnieżarek, nikt nie sypię solą na ulicę. Taka jest nasza sól tej ziemi. Rakietki zmontowane z drewna, siatki i szmatek nadawały się najbardziej do podróży. Dzięki nim można poruszać się po powierzchni śniegu. Wojciech Kruppa miał dość ciężki ekwipunek, nachylał się do przodu, aby go nie przeważył na ziemię. Mógłby wpaść do niszy, jaskini albo kociołu, co mogłoby się skończyć bardzo źle. Jednak udało mu się uciec przed szperaczami i szczurami, potocznie zwanymi przez Wojciecha Kruppę bandytami, którzy nękali go od dłuższego czasu w Katowicach. Zorganizowali się w kilka grup bojowo-plądrujących, rabowali i zabijali słabszych, tych, którzy razem z nimi przeżyli. Anarchia w państwie. Najgorsza z możliwych opcji dla tak wierzącego Kruppy, który jest zagorzałym zwolennikiem jedynego prawidłowego ustroju. Powiadam wam, kiedyś staliśmy nad przepaścią. Zadarliśmy z niepotrzebnymi ludźmi, zło, które nas spotkało zemściło się na nas i zrobiliśmy krok w przód. Teraz spadamy w otchłań pogłębiając się w naszym bólu i cierpieniu. Płacimy za własne grzechy. Po co walczyliśmy? Kto zaczął tragedię, której dziecko widzimy teraz. To na pewno nie był Dziadek Mróz albo Arktos z rosyjskiej bajki o smoku „Tabaluga”. *** - Khy, khy – zakaszlał Wojciech, spod szalu wyleciała para. Chorował, miał problemy z ciałem, krążeniem i wydolnością. Typowe objawy choroby popromiennej. Zbyt szybko wyszedł z ukrycia. Kopalnia „Wujek” mogła go chronić jeszcze przez lata. Jednak typowy grzech to ciekawość, doprowadzi go do autodestrukcji. Kaszel, katar potem wymiociny, pot, gorączka i łuszczenie skóry. Swędzenie to tylko jeden poziom, jeden stopień choroby. Gdy stadium dojdzie do terminalnego, to będzie tak jak to jest napisane w księdze pióra rosyjskiego badacza i naukowca na temat życia w świecie post... post jakimś tam, a księga nazywała się „Neuroshima”. Szczegółowy opis każdej choroby popromiennej, bo jak wiadomo to właśnie z radiacją mamy do czynienia, wywnioskować Wojciech Kruppa mógł to z liczników na swoim poziomie w sztygarówce. Licznik Geigera wskazał na zbyt wysoki poziom radiacji odstępujący od normy. Tylko atak nuklearny mógł spowodować takie zniszczenia zarówno w aglomeracji i zdrowiu ludzi, którzy przeżyli. Na szczęście mróz trochę zatrzymał radiację w późniejszych fazach. Pod pokrywą śniegu i w chmurach jest najgorzej. Obawiajmy się mgły. Czarnej skażonej mgły. *** Znalazł się już poza terenami Górnego Śląska, podróżował już wiele, nie do końca wiadomo ile dni. Może tygodni, on musiał się przedzierać przez zdradzieckie landy aż do Wrocławia. Dolny Śląsk, był bardziej ułożony w niższych częściach dawnego dorzecza Odry. Odra? To takie zlodowaciałe, zamarznięte na amen coś. Ryby, które kiedyś z pełnym entuzjazmem pływały w wodzie, teraz albo zginęły od uderzenia fali ciepła bomby, albo w czasie zamarzania nie uciekły w bezpieczne miejsce. Bo takiego miejsca Wojciech jeszcze nie widział. Chciałby już widzieć jakieś wolne od śniegu miejsce. Gdzie mógłby odpocząć zdjąć swój ekwipunek i usiąść. Ale ma misje, którą musi wypełnić. Nie dać się, to jest najważniejsze no i w końcu od czegoś się ma ten swój kilof, rana kłuta głęboka potrafi dawać dużo krwi, która sika z ciała. Nie raz Wojciech Kruppa musiał myć swój koc od krwi napastników, albo zwierząt, na które polował w czasie podróży. Najgorzej jednak miał z bandytami, rozpanoszyli się po całych Katowicach. Dlatego też trzeba było uciekać stamtąd. Wojciech Kruppa dzięki temu żyje i ma się dobrze. Chociaż mięsa dzika to on nie jada codziennie. Nieraz trzeba przymrzeć głodem, gdy się nie ma, co wrzucić na ząb. Wojtek również chciałby spotkać ludzi o podobnych do niego poglądach i spojrzeniu na świat. Powiedzieć można, że Woju to dobry chłop, dobrze został wychowany, w końcu to człowiek, który zła nigdy nie zaznał. Dobrze mu się powodziło w czasach żyjącego Prl-u. Macie wrażenie, że zwierzęta inaczej smakują? *** Spójrzcie na tą książkę: „PAN*- innowacje techniczne”. Widzicie te cudenko, nazywa się „Barbara IV”. Marzenie wszystkich. A powiem wam, że imperialistyczni jankesi to nie mają tak dobrych pomysłów. Tworzą tylko złe wynalazki, które rujnują światy i obalają rządy. Nie wiadomo, kto nacisnął pierwszy na czerwony guzik zwykle schowany za plastikowym tworzywem. Te właśnie szkiełko chroniło świat od zagłady. Jednak największą wadą tego amerykańskiego wynalazku jest otwieranie się. Inżynierowie nigdy nie naprawili tego błędu. Teraz mamy owoce tego lenistwa naukowców amerykańskich. Psia ich kurwa mać. - Daleko jeszcze? *** „Robi się ciemno, trzeba się zbierać, schować gdzieś, przeklęte konary”- pomyślał Wojciech, teraz miał problem, ponieważ był w środku lasu, robiło się ciemno a nie chciał znowu spać przy otwartym niebie tak jak ostatnio, kiedy musiał przez to uciekać przed agresywnymi zwierzętami, którym się w dupie poprzewracało. Odpychał zimne gałęzie od siebie, przedzierając się przez las. Zobaczył wtedy pewien domek, zapewne leśniczówka. Przed domem była droga, zapewne prowadząca do głównej. „Tutaj przenocuję, oby nikogo nie było w środku” - pomyślał i tak zrobił ruszając w stronę budynku. Wszedł do środka i zobaczył miejsce, w którym dawno nikogo nie było, to zapewne jakaś opuszczona przed wiekami leśniczówka. - Bardzo.. – usłyszał za sobą szmer, odpiął kilof i już widział tą postać, odwracając się. Kolejny napromieniowany, totalna masakra na twarzy jak i uzębienie, maszkara była agresywnie nastawiona do Wojciecha, tak jakby chciała go pożreć samym widokiem a potem uzębieniem. Wyjęła swoje pazury w stronę Wojciecha. O nie, przesadziła. - Giń... – zakrzyczał Wojciech i rzucił się na potwora ------- * PAN – Polska Akademia Nauk |
29-08-2008, 21:16 | #7 |
Reputacja: 1 | Marek Karman -Ech, zawsze coś, zawsze musi się coś spieprzyć, gdy pije ciepłą herbatkę. – Uczony marudził pod nosem, tak, żeby nawet dziewczynka, która nie odstępowała go ani na krok, nie dosłyszała przekleństwa. Mała wyrobiła u siebie paskudny zwyczaj zwracania mu uwagi, gdy tylko używał niecenzuralnego słowa co zdarzało mu się niezwykle często a było to wynikiem przyzwyczajenia ze studiów. Było to tanie zagranie, ale nic lepiej nie zjednywało sobie studentów jak soczysta wiązanka w kierunku władz uczelni. „Będzie mnie siedmiolatka odchamiać, mamuśce oczywiście paskudo nic nie powiesz, kiedy przeklina jak szewc.” – szybkim ruchem trącił palcem jej mały nosek, czym wywołał na jej buźce śliczny uśmiech. Uwielbiała, gdy zaczepiał ją łobuzersko, co często kończyło się albo fochami albo najczęściej długimi szalonymi zabawami, po których oboje byli wykończeni. -Pupa zbita, coś się musiało popsuć na zewnątrz. Będę musiał to sprawdzić, podaj mi kurtkę proszę. – Cierpliwie poczekał aż Nadzieja, upora się z powierzonym zadaniem. Nie było to takie łatwe jak się pozornie mogło wydawać, gdyż kurtka najwyraźniej leżała głęboko zagrzebana w stercie ubrań. Dziewczynka stękała i tupała ze złości, lecz nie dając za wygraną wreszcie wyciągnęła ubranie Marka. Z triumfalną miną i wielką gracją zarazem, wręczyła mu ładunek i zasalutowała na zakończenie misji. - Proszę bardzo, ja z tobą. – W drugiej rączce trzymała własną kurteczkę i czapeczkę. Oczywiście nie poczekała na odpowiedź i zaczęła własne przygotowania do „wielkiej wyprawy.” -Nadiaaa…Nadia odbiór. Nie tym razem, ja szybko sprawdzę co się stało a ty na mnie grzecznie poczekasz. Wiedział doskonale, jak zareaguje, nie musiał nawet na nią spojrzeć, żeby zdawać sobie doskonale sprawę, że robi w tym momencie minkę pokrzywdzonego dziecka, które za moment się rozbeczy. Pociągnęła parę razy noskiem, żeby zaznaczyć swoją obecność, o której zdawał się zapomnieć Marek i spróbowała swego ostatniego chwytu głośno wzdychając. - Już dobrze? Oj mała, mała, marudka z ciebie wyrośnie. Nie będzie mnie góra 15 min, więc cichutko. Potem się pobawimy w co będziesz chciała. -W domek. – stwierdziła dziewczynka dobijając targu. -Dobrze w domek, ale klawiatura to nie stolnica, na której robi się ciasto, pamiętaj! – Przypomniał o tym małym szczególiku uśmiechając się i gdy wychodził oprócz paru narzędzi wziął ze sobą siekierę. „Tak na wszelki wypadek” – Powtarzał w duchu, co prawda Irmina co nieco go próbowała nauczyć robiąc domowy kurs samoobrony, lecz nie czarował się. Gdy zjawią się szczury, nawet broń palna może nie wystarczyć. Powolutku otworzył wejście do schronienia a gdy upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu szybko wypadł na zewnątrz zamykając za sobą wrota. Przy awarii systemu pozyskiwania prądu nie mógł sobie pozwolić na wyziębienie „domu”. Dopiero po chwili okropny mróz zaczął doskwierać doktorowi, który nie omieszkał przywitać się z niezwykle przyjazną metodą zawsze dobrym „kurwa mać!”. Musiał pracować szybko, nie ubrał się należycie ciepło i chcąc nie chcąc narzucił sobie tym samym szybkie tempo. Żałował tego, mógł się przynajmniej dłużej oszukiwać, że awaria nie jest poważna a tak prawie od razu odkrył, iż to przeklęta przetwornica się zepsuła. Wymontował element i biegiem wrócił do kanciapy. - Nie dobrze, bardzo nie dobrze. – Kręcił głową zdenerwowany. – Choć daj mi buziaka po prawie zamarzłem na polu. -Na dworze. – poprawiła go Nadia i pocałowała w nieogolony policzek. Podała Markowi filiżankę herbaty, wiedziała co robić, tak często zostawali razem. -Na zewnątrz, pójdźmy na taki kompromis. Popsuła się rzecz, która pamiętasz jak ci tłumaczyłem, zmienia energie z naszych wiatraczków na prąd. Teraz jesteśmy w kropce, nie mam części żeby to naprawić. Będziemy musieli poczekać na powrót twojej mamy….oby nie zwlekała za długo. A teraz chodźmy się pobawić. – wymuszony uśmiech pojawił się na obliczu mężczyzny. Czekały ich długie godziny spędzone w ciemności, rozświetlonej jedynie malutkim płomieniem świecy. |
29-08-2008, 23:36 | #8 |
Reputacja: 1 | Ślady. Jedne i drugie. Te mniejsze jakiejś babeczki. Chyba nie szła z kolesiem dobrowolnie. Kucnął zdjął grubą rękawicę i dotknął kobiecego tropu. Nie żeby coś dzięki temu się dowiedział, ale to sprawiło, iż dziwne, odległe poczucie bliskości na chwilę wyparło wszechobecny chłód. Zamknął oczy i odpędził myśli o cieple kobiecego ciała. Któryś z miesięcy w podróży, a krew u faceta nie woda. Zastanawiał się, jak często ostatnio budził się z wyobrażeniem jakiejś pięknej nagości pod powiekami. Wrodzony cynizm pozwolił mu złapać do tego dystans. Zaraz tam piękności. Po prostu zwykła naga baba. Z cyckami, fajnym tyłkiem i niezłymi nogami. Może trochę zbyt grubymi, ale... No kurwa, przynajmniej nie miała wybroczyn popromiennych, trzeciej piersi i katarakty na oczach. A to ostatnio rzadkość. Olaf znów się uśmiechnął. Myśli o seksie potrafiły być nie tyle przyjemne co zabawne. No bo w sumie świat niemal zdechł, temperatura spadła z „tu-mi-dobrze-tu-się-będę-rozmnażać” do „w-zimnym-śniegu-staje-kaczorowi-tylko”, ludzie powariowali, z ułożonych członków PZPRu zmienili się w nieco niezdyscyplinowanych kanibali, morderców, zboczeńców i chuj wie kogo jeszcze. A seks? No spróbujcie to robić w temperaturze minus czterdzieści. Nie ma co się rozwodzić, dość rzec, że pojęcie gry wstępnej pozostało znane tylko tym, w których schronach temperatura wynosiła przynajmniej 10 stopni. „Zaparkowany” przy jakimś karłowatym krzewie osiołek zaparskał miło i spojrzał nieco załzawionym wzrokiem na Olafa. Mężczyzna dostrzegł jakby wyrzut w ślepiach zwierzaka: - No co się lampisz? Pan ma coś do roboty. Osioł znów parsknął, niemalże ludzkim śmiechem, a potem odwrócił się zadem w stronę swego „pana”, wskazując gdzież go ma. - Ech ty bydlaku, ja ci trawkę spod śniegu wygarniam, kopyta czyszczę, sierść zgrzebłem czeszę. Osioł spojrzał spode łba na Olafa. Pozlepiana w strąki grzywa spadała na ślepia. Zwierzak sapnął przez nozdrza, a zmechacone kudły podskoczyły komicznie nad pyskiem. - No dobra, z tym zgrzebłem to przesadziłem, ale... Ale tam ktoś jest. To tak jakbyś nagle poczuł panią osłową, której jakiś niedobry osioł robi krzywdę. Powiedz Kłapouchy, pomógłbyś, prawda? Osioł zarzucił łbem, a Olaf tylko się uśmiechnął: - No sam widzisz, więc tu poczekaj, a ja sprawdzę, co się dzieje. Wiatr wył coraz mocniej, chyba zbliżała się burza śnieżna. To kolejny powód, dla którego warto sprawdzić chałupę. Może da się w niej schronić. Olaf przykucnął ze sztucerem w obu rękach i powoli zaczął podchodzić do niemal całkiem przysypanej śniegiem ruiny. Huk wystrzału bez trudu przebił się przez świst wichru. Mężczyzna dbając już o zasłonę rzucił się biegiem w stronę chatki, modląc się by strzelec go nie zauważył, by nikomu nic się nie stało, by kobieta była cała... Chatka była coraz bliżej. Olaf nie dostrzegał w niej żadnego ruchu. Nie było czasu na podchody, liczył na efekt zaskoczenia, bo niestety nie był jakimś komandosem Special Forces, super wyszkolonym powstańcem warszawskim czy rycerzem-zabijaką. Ostatnio edytowane przez kitsune : 29-08-2008 o 23:38. |
01-09-2008, 01:50 | #9 |
Reputacja: 1 | Kolejny dzień wędrówki i zmiany temperatury. Jacek szedł wlokąc sanie za sobą, a pies, który nota bene był w swoim żywiole, skakał wesoło dookoła. Trochę to dziwiło Jacka. Co dzień Błysk zachowuje się tak samo, nigdy mu się to nie nudzi. - Dobrze, ci psie, co? - parsknął wieśniak. Już długo podróżował w samotności, gdyby nie zwierze, nie miałby do kogo otworzyć ust, w tym wypadku mówił do Błyska. Wcześniej nie uważano tego za nienormalne, teraz tym bardziej. Mówił do psa, gdy ten brodził w śniegu, szukając czegoś pod zwałami puchu. Pies był dobrym kompanem, ba - w końcu najlepszy przyjaciel człowieka, ale ta rasa jest szczególna. W razie śnieżycy, czy mocniejszych opadów, husky ciągnął sanie z Jackiem i ekwipunkiem. Wcale nie traktuje tego jako jakąś karę, te psy są do tego stworzone. Następnym plusem było jedzenie. Mało i rzadko. Zapasy o dziwo skurczyły się, a Błysk nie upominał się. W panujących warunkach, gęste futro dawało dodatkowe ocieplenie dla właściciela, no co.. nie przytulaliście się do swoich pupili? *** Temperatura gwałtownie spadła. Dobrze, że wiatr wzmagał się bardzo powoli. To pozwalało na wędrówkę bez gogli na oczach. Mróz szczypał nadzwyczajnie mocno, ale nieosłoniętych części poza oczami nie było. Przy tak długiej podróży, Jacek przestał odczuwać powiększający się chłód. Było po prostu zimno, kilkustopniowe wahania niczego nie zmieniały. Już dawno zapomniał jak to jest palić chrust, albo kąpać się w jeziorku latem. Bardzo tęsknił do tych czasów. Nikt już mu nie pozostał, prócz psa, nikt mu nie pomoże. Przeklinał dzień wigilii. Można powiedzieć, że trochę zawiódł się na Bogu, i to w taki dzień. Czas niesamowicie się dłużył, do miasta, jedynego ośrodka, gdzie może kogoś spotkać, gdzie coś może pozostało, było wciąż daleko, za daleko. Monotonia otaczającego świata już dawno przygnębiła Jacka. Szary śnieg i zgliszcza. Zgliszcza i śnieg, szary. Maszerował w świetle dnia, a odpoczywał nocą. Zwykle w jakimś budynku, ważne aby chronił przed wiatrem, aby nie zamarznąć na śmierć. Chłopak szybko przekonał się, że jednak jest mały plus w tym wszystkim. Jako dzieciak ze wsi, bardzo zaradny na noc chował jedzenie pod śnieg. Duży mróz zapobiegał szybkiemu niszczeniu pokarmu. Od tego były zamrażarki. Zapasy już drastycznie kończyły się, a końca widać nie było. *** - Co? Co tam ssnalasłeś? Hej, Błyssk! - husky podbiegł do pana. Wesoło merdał ogonem. Jednak natychmiastowo odwrócił się i zrobił kilka kroków na przód, kilka razy zaszczekał. - Widzę! Dym!- Jacek miał powód do uśmiechu, w końcu - Ułatowałeś nas, no piesku!. Chłopak poprawił plecak i raźnie ruszył w stronę szarego, co prawda nikłego słupka dymu. Ów wylatywał znad zgliszczy dużego budynku, co to mogło być? Nie wiadomo. Dopiero podchodząc bliżej, Jacek rozpoznał po semaforze resztki dworca kolejowego. Teraz gorączkowo myślał gdzie mogą się znajdować. "Niedaleko Włocławia.. ile łasy to ja przemierzałem te drogę pociągiem.. Może Mietków.. sa daleko.. Kąty Włocławskie? " - Niestety, nic nie mogło go upewnić. Pewnie kroczył dalej, z nadziejami. Był bardzo blisko, osoba wewnątrz mogła usłyszeć skrzyp kroków po tym cholernym szarym gównie. Pospiesznie zdjął z pleców swoją jedyną broń, z której był bardzo dumny. Dzięki temu wiedział, że przetrwa, chociaż ani razu jeszcze nie użył tego 'cacka' podczas tej wędrówki. Był to Mauser 98k-kar. Chociaż przypominał ten karabin z ledwością. Cały poowijany szmatami. Zawsze rankiem nieco podgrzewał go nad dogasającym ogniem. Nie chciał powtórzyć błędów Hermana* pod Moskwą. Zbliżał się do zgliszczy. Nie widział, nie słyszał nikogo. Tylko przyjemnie trzaskające gałązki w ogniu, melodia dla jego uszu. - Błysk! Trzymaj się blissko mnie.. powiedziałem!. Jacek miał autorytet nawet u psa. Błysk wolno kroczył obok nóg swojego właściciela. Powoli, jak najciszej Jacek pokonywał kolejne zaspy i resztki ścian. Zajrzał do środka. Była tam jedna postać. Dość mocno opatulona w ubrania. Pies zaczął cichutko powarkiwać. - Spokój, Błysk! - zagrzmiał chłopak. Nieznajomy poderwał się jak rażony prądem. Wielkimi oczyma spojrzał na lufę wycelowaną w jego stronę. - Stój! Kim jesteś?!- warknął na mężczyznę w mundurze -Odpowiadaj powiedziałem! *obraźliwe określenie Niemców podczas II Wojny Światowej. Pochodziło od imienia niemieckiego dowódcy lotnictwa. Był on bardzo przysadzisty. Ostatnio edytowane przez Maciekafc : 01-09-2008 o 01:56. |
01-09-2008, 19:49 | #10 |
Reputacja: 1 | - Stój! Kim jesteś?! warknął głos za plecami. Michałowi jedzenie stanęło w gardle. - W tym właśnie momencie jestem pieprzonym trupem. Pomyślał. Powoli spojrzał na swój karabin. Leżał jakiś metr od niego. Jeśli gość ma broń i jest dość zdeterminowany, zdąży mu wsadzić ze 3 kulki zanim sięgnie bo swojego Beryla. A może, po prostu facet tu mieszka albo co? - Odpowiadaj powiedziałem! Zacznie strzelać, jak nic. Spokojnie. Przecież nie rozwali mnie tak bez powodu. Może nie ma broni, może jest sam, może... W tym momencie za plecami porucznika rozległo się warczenie czegoś dużego. Po prostu pięknie. Zaraz mnie coś rozszarpie. Nie ma co walczyć. Trela z rękami w górze powoli odwrócił się. W rogu pokoju stał wysoki cień obleczony w kilka warstw szmat. Mierzył do niego z długiej strzelby. Obok niego stał duży pies, przypominający wilka. - Człowieku, spokojnie nie szukam kłopotów. - Kim jesteś? Mów natychmiast! Po tonie głosu słychać było, że nieznajomy jest równie zdenerwowany jak on. - Porucznik Michał Trela. Opuść ten karabin, człowieku. - Teraz nikomu nie można ufać. Mężczyzna opuścił karabin - Błysk, sprawdź go - Cień szepnął do psa, który natychmiastowo znalazł się przy Treli i zaczął węszyć. Okrążył go dwa razy po czym zamerdał ogonem i głośno szczeknął. - Czyli jestem czysty, co? Próbował rozładować atmosferę Michał. Cień chyba nie był skłonny do żartów. Z grobową twarzą podszedł do ognia. Miał z 185 cm wzrostu. Krótkie czarne włosy, brązowe, głęboko osadzone oczy wraz z dużymi ustami. Jego pies skulił się blisko ognia. - Konserwy? Z najmilszym na jaki Michał mógł się zdobyć uśmiechem, podał nieznajomemu jedzenie. - Dziękuje. Jacek jestem. Do Włocławia? Mówiąc to podał rękę. - Tak. Ruszam rano. A Ty, gdzie idziesz? - Tak samo. Hej, błysk, do nogi. Sądzę, że coś ostało się z tego miasta i tam trzeba szukać pomocy w przetrwaniu, a ty? - Ja? Szukam kogoś. Treli spodobała się otwartość i szczerość tego chłopaka. Z takim kimś zawsze lepiej się podróżuje. - Może ruszymy razem? We dwójkę bezpieczniej. Wyruszam rano. Idziesz? - Racja, we dwóch zawsze to lepiej. Pójdę, w zamian za opowiedzenie Twojej historii.. i tej tajemnicy odnośnie, kogo szukasz? Pewnie jakaś ponętna dziewka, co? Jacek uśmiechnął się. Trela roześmiał się i odpowiedział. - Prawie. Opowiem ci jutro, bo już późno jest. Narazie, to zostań tu, a ja postoje na warcie. Przyjdę, żeby się zmienić za 4 godziny. Śpij i nie pozwól ogniu zgasnąć. Porucznik podniósł się z ziemi swój karabin i przeszedł do miejsca, gdzie miałby najlepszy widok na okolice. Lepiej teraz nie spać. Dobry chłopak, ale nie ma po co kusić losu. |