Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-08-2009, 12:10   #21
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Teraz na scenę wyjdą nowi aktorzy. A w następnej scenie, ci starzy ustąpią im miejsca.


Okolice Ciastkarni.

Pan Wolf stojąc nad kotłującymi się ciałami, przeciągle westchnął. Czuł duży niesmak, wobec dzieciaków, które teraz pracowały na ulicy.
Hagemończyk wywinął się przeciwnikowi. Sprawnie usiadł na nim, blokując kolanami jego ręce i uderzał raz, po raz splecionymi pięściami.
Miał taki dwadzieścia kilka lat, pistolet za paskiem, niedopasowany czarny garnitur i myślał, że jest Schultzem.
Gównem jest.
Ganger zwinnym ruchem oplótł nogami, szyje Scorpiona i gwałtownym szarpnięciem sprowadził go do parteru. Znów był górą.
Gównem, które nie przeżyłoby nawet dnia, kilkanaście lat temu, kiedy tacy ludzie, jak Ted i Wolf dochodzili do władzy. Niczym nieograniczonej, potężnej i brutalnej władzy nad Detroit.
Scorpion zasłaniając się przed mocnymi uderzeniami pięści, wyprowadził szybki cios w brzuch. Tamtemu zaparło dech.
Jeszcze kilka lat temu nie doszłoby do takiej sytuacji. Młodzież respektowała autorytety. Rozumiała ich wagę. Ich wartość.
Meks ściągnął z siebie przeciwnika, kilkakrotnie wymierzając ciosy w okolicach żołądka. Mimowolnie uśmiechnął się. Sprawa wyglądała na załatwioną. Nagle zamarł. Potężny kopniak w splot słoneczny, wypompował z niego całe powietrze. Teraz to ten drugi się uśmiechał.
A dziś? Dziś wszystko trzeba udowadniać prawem pięści i załadowanego rewolweru. Dojdzie do momentu, w którym Schultzowie będą musieli grozić bronią wieśniakom z okolic Detroit, by przysłali żarcie. Jak te psy, jak Huroni.
- Dość! - Głos starego poniósł się echem po ulicy. - Lenny! Do mnie!
Przeciwnik Hagemończyka momentalnie wyrwał się z zwarcia.
- Zastrzelić tego, skurwiela? - Wysapał Lenny, wyrywając zza paska ogromny pistolet. Hagemończyk już w niego celował ze swojego.
- Do cholery, spokój! Obydwaj, spokój! - Pan Wolf najwidoczniej się zdenerwował, jednak po krótkiej pauzie, już spokojniejszym tonem dodał. - Nikt nie będzie strzelał. Pan Schultz nie płaci wam, za celowanie do czarnych garniturów. A ty.. - Wskazał na Lenniego. - Uważaj na słowa, chłopcze. Trochę szacunku dla mojej osoby.
Wolf spojrzał na Scorpiona. Z rozbitego nosa ciekła krew. Przecięta warga powoli puchła.
- Pracujesz dla Schultzów. Wiesz, jak działamy i jeśli cokolwiek dociera do twojego pustego umysłu, to chyba doskonale rozumiesz, co może Cię spotkać za nieposłuszeństwo. Ewentualnie jesteś po prostu głupi i marzysz o ołowiu w głowie. - Wolf spojrzał prawie dobrotliwie na Hagemończyka. - Jednak to, czego dziś dokonałeś.. - Powiedział wskazując na cukiernie. - oszczędziło Panu Schultzowi nieprzyjemnych sytuacji. Dobra robota, meksykaninie. Jednak nieskończona. - Wolf zwrócił się do swojego pomagiera. - Lenny. Idź razem z Panem do środka, uprzątnijcie ciała i przeszukajcie je. Chce wiedzieć, który gang jest za to odpowiedzialny.
Gdy wydawał komendy, zza rogu wyjechał opancerzony transporter.


Widocznie Schultz posłał kawalerię. Rychło w czas.
Stary Ted i jego ludzie hołdował dawnym, przebrzmiałym zwyczajom Zasranych Stanów Zjedoczonych. Jeśli pojawiali się chłopcy z Cav, to tylko z pieśnią walecznych w głośnikach.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Qy3l3JXroeY[/MEDIA]

Wolf pokręcił głową z niesmakiem pod tytułem "dzisiejsza młodzież" i spokojnym krokiem oddalił się w stronę nowo przybyłych.
Właz pojazdu otworzył się. Wyskoczyła z niego postać, wbita w czarny mundur. Twarz zasłaniał kaptur i również czarna maska. Przez ramię przewieszony była śrutówka. Sprzęt, którego nie widać na co dzień na ulicach owładniętych starymi szmatami i rdzewiejącymi samopałami. Ale w tym mieście tylko nieliczni mieli klasę.


Kimkolwiek byli, Schultz mógł im stuprocentowo zaufać. Ścisła elita Downtown.
Nikt nie będzie bezkarnie niszczył jego ciastkarni. JEGO ciastkarni.

Scorpion dalej przypatrywał się Lenniemu. Ten w końcu przerwał ciszę.
- Możemy albo przenieść i przeszukać kilka ciał, albo obydwoje zarobić kulki. Nie bądź durny, Hagemończyku. - Jego ton uderzał momentami o błagalną nutę.


Gdzieś w Downtown.

Ant zgasił silnik. Przepalane jedna za drugą fajki i tak generowały wystarczająco dużo spalin.
Czarny Hummer stał na poboczu, gdzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Miasto żyło własnym, pełnym asfaltu, smogu i krwi życiem.
Ktoś zapukał w szybę.
Potężny mężczyzna, uśmiechał się do kierowcy wyciągając w jego stronę rękę z najpiękniejszym zapomnieniem.


Ant pokiwał przecząco głową. Nie miał teraz czasu. Czasu zawsze brakowało. Tak niewiele, tak niewiele.
Wyciągając się na fotelu, lustrował ulicę.
Na drugim jej końcu kilka dzieciaków bawiło się, przy śmierdzącym spływie kanalizacyjnym. Każdy z nich, w wieku Kociaka, ściskał w ręku małe papierowe łódeczki.


Spływały one wybetonowanym rowem, do końca ulicy wraz z całym gównem tego miasta. Dzieciaki biegały, jednak dookoła śmiejąc się. Dwóch opartych o stare karabiny gangsterów, z lekkim uśmiechem obserwowało zabawę, z progu jakieś rozpadającej się kamienicy
Jeden z chłopców, potykając się wpadł prosto na kram ulicznej przekupki. Ta ze złością, zaczęła je rozpędzać, jednak zwinne bachory, uciekały jej, wybuchając salwami śmiechu.
Być może świat nie był taki zły.

Nagle usłyszał strzał. Pojedynczy zwiastun śmierci.
I kolejne z wielu broni. I dominujący ryk motorów. I ledwo dosłyszalne krzyki.
Ulica momentalnie opustoszała. Zniknął gdzieś handlarz, zniknęły gdzieś dzieciaki, zniknęła gdzieś targująca się przekupka.
Być może, jednak był zły. Lecz istniało duże prawdopodobieństwo, że nikogo to nie obchodziło.
Schultzowie, odbezpieczając karabiny przywarli do ścian. Z domu naprzeciwko wyskoczył jeszcze jeden, trzymając w rękach dwa pistolety. Skulony podbiegł do opuszczonego kramu przekupy, przewrócił go i zaległ za nim, celując w wylot ulicy.
Zza hummera wyjechało auto, a raczej opancerzony z jednej tylko strony wrak, który miał zacząć i skończyć swoją służbę właśnie teraz. Jego kierowca, zaparkował, tak by zasłonić pozostałych gangsterów, pancerzem skierowanym w stronę, z której słychać było strzały. Silnik zacharczał i zgasł, jednak barykada była na miejscu. Ze środka pojazdu, wysunęła się lufa karabinu. Widocznie miał służyć on także, jako stanowisko strzeleckie.
Detroit nie potrzebuje super bohatera. Detroit obroni się samo. Tak jak to robi przez wieki swojego istnienia.
Ant złapał za strzelbę.
- O żesz kurw...
Dziesięć, może piętnaście motorów pędziło całą szerokością przecznicy w ich stronę.
Na kilku z nich siedział tylko pojedynczy jeździec, który jedną ręką trzymając kierownicę, drugą oddawał krótkie serie w stronę naprędce zbudowanej barykady. Jednak na pozostałych siedzieli również pasażerowie, którzy niczym nieskrępowani, walili długimi seriami, nad uchem swoich kierowców.
Kawaleria była nie tylko mocną stroną Schultza. Zemsta również.
Komuś zależało na dużym rozgłosie w mieście. Ktoś chciał wkurwić Teda. Nie zagrozić mu, nie zlikwidować go. Tylko po prostu wkurwić. Trzeba przyznać, że doskonale mu to szło. Dzielnicę faszerowana ołowiem, ginący ludzie, stratowane symbole gangu. Ktoś wiedział, gdzie ukłuć staruszka, żeby bolało.
Barykada otworzyła ogień. Motocykliści nie byli mu dłużni. Ściana ołowiu pofrunęła w obu kierunkach.
Dwóch, może trzech upadło, natychmiast rozjeżdżanych przez swoich.
Dalej pędzili. Dalej strzelali.
Na czoło grupy wysuwał się czarny motor. Siedziało na nim dwóch punków. Mimo dużej odległości Ant poznał strzelca.


Facet pasował do tego miasta.
Nie miał nigdy dość.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 21-08-2009 o 14:30.
Lost jest offline  
Stary 21-08-2009, 13:35   #22
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
- Dość! Lenny do mnie! - krzyknął Wolf po raz pierwszy pokazując, że jednak nawet on odczuwa jakieś emocje.

Wiecznie wkurwiony koleś momentalnie znalazł się z podkulonym ogonem koło swojego pana i spytał:

- Zastrzelić tego, skurwiela?

Jakby to był sygnał na strzelnicy Scorpion wyciągnął swoją Berettę celując w tego durnia. Zresztą on zrobił dokładnie to samo, tylko o kilka setnych sekundy później. Lenny zdawał się niczego bardziej nie pragnąć w tej chwili jak naciśnięcia spustu. Natomiast wzrok bandito zdawał się mówić: "Tylko spróbuj szmaciarzu". Kto wie jakby się to skończyło (w sumie chyba każdy), gdyby nie to, że "pan mafiozo" na prawdę zaczął tracić panowanie nad sobą:

- Do cholery, spokój! Obydwaj, spokój!

Początkowo żaden nie chciał opuścić swojej spluwy, ale piesek po zerknięciu na swojego właściciela stwierdził, że lepiej to uczynić. Zaraz po nim zrobił to najemnik. Wolf wrócił więc do swojego spokojnego tonu:

- Nikt nie będzie strzelał. Pan Schultz nie płaci wam, za celowanie do czarnych garniturów. A ty... - wskazał na Lenny'ego. - Uważaj na słowa, chłopcze. Trochę szacunku dla mojej osoby.

Następnie zwrócił się do Hegemończyka:

- Pracujesz dla Schultzów. Wiesz, jak działamy i jeśli cokolwiek dociera do twojego pustego umysłu, to chyba doskonale rozumiesz, co może Cię spotkać za nieposłuszeństwo. Ewentualnie jesteś po prostu głupi i marzysz o ołowiu w głowie - po czym dodał dobrotliwie - Jednak to, czego dziś dokonałeś oszczędziło Panu Schultzowi nieprzyjemnych sytuacji. Dobra robota, meksykaninie. Jednak nieskończona.

- Lenny - zwrócił się ponownie do swojego pomagiera. - Idź razem z Panem do środka, uprzątnijcie ciała i przeszukajcie je. Chce wiedzieć, który gang jest za to odpowiedzialny.

Scorpion chciał wspomnieć, że robota nie jest skończona, bo Ant udał się w pościg za ostatnim ocalałym. W sumie nie wierzył, żeby kierowca miał go złapać, ale przynajmniej on też by trochę oberwał za spieprzenie roboty. Zrezygnował jednak z tego zamysłu. Przez ten okres czasu jaki przepracował u Schultza nauczył się jednej rzeczy. Niemożliwym jest zrozumienie priorytetów tej organizacji. Najlepiej sztywno trzymać się rozkazów.

Nagle zza rogu wyjechało opancerzone... coś co od biedy można by nazwać transporterem. Wyskoczyła z niego jakaś banda żywcem wyrwana z filmu Delta Force lub czegoś podobnego. Bandito słyszał o nich. Podobno pupilki samego Teda. Najemnik nie interesował się jednak nimi. Łatwo zyskać opinie niepokonanego jeżeli wciąż spóźniają sie na walkę. Bardziej interesował go ten świr Lenny.

- Możemy albo przenieść i przeszukać kilka ciał, albo obydwoje zarobić kulki. Nie bądź durny, Hegemończyku - stwierdził.

- Będzie ci w to ciężko uwierzyć, ale jeszcze mi ten świat nie zbrzydł, żebym chciał go opuszczać.

Scorpion schował pistolet zaraz po tym jak zrobił to jego rozmówca. Obaj ruszyli w stronę cukierni...
 
Col Frost jest offline  
Stary 24-08-2009, 09:59   #23
 
DeBe666's Avatar
 
Reputacja: 1 DeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodze
Ant pstryknął palcami posyłając szluga za okno. Wsunął shotgun'a w skórzaną pochwę przymocowaną do uda.
- Do roboty.

Wyskoczył z Hummer'a i chowając się biegł skulony w stronę wraka, który uważał za świetną zasłonę. Pod jego nogami kule orały ziemię wznosząc obłoki kurzu. Gdzieś koło ucha świsnęła mu kula, mimo to pędził nie patrząc za siebie niczym zaszczuty rosomak.
Obok niego biegło ile sił w nogach dziecko z łódką, gdzieś w oddali zauważył dilera, który chciał mu wcisnąć Jet.
Smarkacz padł na ziemię zalewając się krwią. Ant go zręcznie przeskoczył i schronił się za kupą złomu, w której spotkał ludzi Schulz'a. Nawet się nie przywitał. Wysunął zręcznie broń z pokrowca przymocowanego do skórzanych spodni, złamał broń w pół, wsunął naboje i wysunął się za zasłonę.
Dojrzał zarysy motorów i jeźdźców na tle podnoszącego się kurzu. Ryk silników zagłuszał wystrzały z broni jeźdźców.
Zmrużył oczy.
Grupie przodowała czarna maszyna, kierowana przez jakiegoś dużego szczyla z czerwonym irokezem. Za nim siedział ten smarkacz, którym interesował się kierowca.
Ten pierdolony nieogolony chujek, jebany drag queen z tym szalonym wzrokiem, za który naprawdopodobnie można winić końską dawkę Jetu.
Ganger szybko się zbliżał. Ant stanął pewnie, rozłożył ciężar na obie nogi, wycelował zza zasłony i czekał, aż motor znajdzie się w zasięgu broni.
 
DeBe666 jest offline  
Stary 25-08-2009, 23:21   #24
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Moje Detroit, moje Detroit, kim bym była bez Ciebie. Tylu ich mi dajesz, a nic nie chcesz w zamian.
Do wszystkich, którzy podarowawszy mi swoje życie, idą dla mnie w bój.
Których chciwie całuje.
Których tulę do siebie.
Dziękuje wam. I jeśli Śmierć może kochać, tak szczerze i naiwnie...
To właśnie was kocham, jak nikogo innego. Nikogo żyjącego.



Gdzieś w Detroit

Rozpędzony żywioł tratujący wszystko na swojej drodze.
Nie do zatrzymania. Wciąż i wciąż biegnący.
Próbowałeś kiedyś strzelać do tornada? Do trzęsienia ziemi? Nie, nie wątpię, że próbowałeś. Tylko powiedz. Dało to coś?
Zastanawiające, że przeżyłeś. Może, to Ty jesteś tym nieśmiertelnym kretynem z Miami? Nie?
Mniejsza.

Motocykle pędziły ulicą. Nieustępliwy kataklizm.
Pociski szybowały w obydwie strony, niosąc śmierć. Wbijały się bezlitośnie w ciała, rykoszetowały od pancerzy, znikały w gorącym asfalcie.
Sekunda za sekundą.
Beznadziejna walka, o każdy oddech.
Ant, stojąc wyprostowany celował w pierwszy motor z nadciągającego klina.
Muszka strzelby dzieliła twarz kierowcy na pół. Jeszcze kilka metrów i przedzieli je kilka gram śrutu.
- Głowy nisko, do cholery!
Krzyczący Schultz złapał się za twarz, cicho jęknął i upadł na ziemię.
Już jestem.
- Ognia na pierwszych trzech! - Dobiegało ze wnętrza samochodu.
Kolejny czarny garnitur oddawał serie za serią, gdy nagle karabin zakrztusił się i zamilkł.
- Żesz kurwa... - Cedził przez zęby gangster, mocując się z zamkiem. Latające kule szukały drogi do jego czaszki. Prawie znalazły.
Ryk zranionego zwierza.
Mężczyzna opierając się o wrak samochodu, trzymał się za krwawy ochłap czegoś, co kilka sekund temu było jego dłonią.
Nie opieraj się. Chodź do mnie.
Jego głowa eksplodowała, rozbita ołowiem. Znalazły.
Ant nacisnął na spust. Powietrze zgęstniało. Chybił. Motory pędziły dalej.
Barykada przestała strzelać.
Ostatni z Schultzów odrzucił karabin i biegiem szukał wyjścia z matni. Kule były jednak szybsze.
Pocałuj mnie.
Kierowca cały czas naciskał spust. Raz za razem.
Załoga jednego z motorów zaryła o asfalt zostawiając za sobą purpurowy ślad.
Szarpnięcie za ramię. Gwałtowne. Niespodziewane.
Ant upadł na ziemie. Ból.
Witaj.
Z lewego ramienia ziały dwie dziury. Posoka zalała dłoń.
Podpierając się karabinem, wspiął się na kolana. Motory krążyły dookoła niego z wrzaskiem silników.
Jeden minął go o centymetry. Głośny rechot.
Kierowca drugiego wyjeżdżając zza jego pleców powalił go pałką. Głuchy odgłos uderzenia.
Nie walcz z tym. Przyjdź do mnie.
Zniszczone twarze, szczerzyły zęby oglądając zwijającego się Schultza.
Z jednego z nich zsiadł mężczyzna.


Podszedł kilka kroków, wyjmując zza paska małe zawiniątko. Ukląkł przy Antcie, nic nie mówiąc, odwinął je. Oczom kierowcy ukazała się misterna maska. Przedwojenna. Wspomnienie dawnej grozy.
Obdartus nie patrząc nawet na jeńca założył ją na twarz. Dopiero wtedy przyjrzał się zdobyczy.



- Ty...

Sekunda za sekundą i szansa na przeżycie każdego z nas zmierza do zera.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 26-08-2009, 17:54   #25
 
DeBe666's Avatar
 
Reputacja: 1 DeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodze
Wdech. Wydech. Ryk spalin. Bałwan z maską.
Witaj Anthony. Chcę ci przedstawić sytuację, w której się znajdujesz. Więc usiadź wygodnie i nadstaw uszu.
Leżysz na byłym polu bitwy. Jesteś oszołomiony. I to wcale nie dlatego, że trafili cię w ramię, czy oberwałeś pałką w potylicę. Sęk w tym, że wciąż nie możesz uwierzyć, że gang jakiś obdartusów pokonał armię Schulz'a. Zastanawia cię, czemu nie posłali ci serii z karabinu w klatę, tak jak reszcie, tylko bawią się w jakieś przedstawienie.
Okrążyli cię. Otacza cię niecierpliwy ryk silników i opadający pył.
No i kurwa.
Ten pierdolony sukinsyn umalowany jak jebana ciota. Wyjął maskę, w której wpatruje się we mnie jak szpak w pizdę.
Myśli, że robi to na mnie wrażenie? Może jest tak ujarany, że ta komiczna ceremonia wydaje mu się zupełnie na miejscu?
Wciąż trzymam w dłoniach swoją broń. Mógłbym szybkim ruchem wypalić w tego kurwia, co byłoby dla mnie jak krem z sadła bramina na zsiniałe dupsko, ale wtedy na pewno zginąłbym z rąk jego towarzyszy. Trzeba grać na ich zasadach. Na czas. Prędzej czy później Schulz się zorientuje i ich wszystkich wytnie w pień.
Nawet Scorpion prędzej, czy później zorientuje się, że coś nie tak i ...
- Kierowca przewrócił oczami- ...pomoże mi.


Ant wstał powoli, celując strzelbą karabinem w asfalt. Powoooli wsunął broń w pokrowiec na udzie, wciąż patrząc "jebanemu szamanowi", jak określał lidera jeźdźców, w oczy. A raczej otwory w masce, za którymi te się znajdowały.
Wstrzymał oddech. Przydałyby mu się fajki. Wiatr zmieszany z pyłem targał jego włosy.

Nie zabiją mnie. Te cipy będą się chyba bawiły w jakieś pedalskie ceremonie. A wtedy ja wykorzystam ich nieuwagę i porozkurwiam.
 

Ostatnio edytowane przez DeBe666 : 26-08-2009 o 17:56.
DeBe666 jest offline  
Stary 27-08-2009, 18:14   #26
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Patrzysz mi prosto w oczy. I najczęściej nie wiesz, że to właśnie ja.



Zdobyta barykada Schultzów.

Jebany szamam
usiadł po turecku naprzeciwko Anta. Mimo maski kierowca przysiągłby, że tamten się uśmiecha. Lekki, niedostrzegalny uśmiech wariata.
A może to nie on zwariował. Może świat oszalał. I teraz on jest normalny według nowych norm. A te normy dopuszczają wszystko. Świat stał się teraz taki piękny. Pełen kolorów. Czerwieni, szarości, czerni i żółci.
- Chce być jak krwisty płatek róży. - Odezwała się maska. - Jak wspaniały kwiat. Widziałeś kiedyś kwiaty? Widziałeś różę skąpaną w słońcu? Wiesz, czym jest piękno? Rozumiesz je?
Gwałtownym szarpnięciem wyciągnął pistolet zza paska. Przystawił go do głowy kierowcy, wprowadzając nabój do komory.
- Ta chwila jest piękna. Ten wspaniały moment. Niech trwa, niech trwa. Czujesz to?
Jedyne co czuł to zimna stal na skroni.
- Zastanawiasz się, czemu żyjesz? Czemu jeszcze nie wpakowałem ci kuli w łeb? Nawet gdybym Ci teraz wytłumaczył, to nie zrozumiałbyś. Żadnego słowa. Nic nie znaczysz.
Pozostali gangsterzy otoczyli dwójkę zwartym kołem. Nie uśmiechali się już, głupawo wpatrując się w swojego przywódcę jak w bożka. Silniki motorów zgasły.
Doskonała cisza doskonałego miasta.
Cichutki jęk spoza okręgu.
Jeden z Schultzów odczołgiwał się jak najdalej od zdobytej barykady.
Zaciśnięte oczy, zakrwawiona twarz, zgruchotana przez kulę kość policzkowa. Okaleczone zwierzę, uciekające, by zdechnąć w samotności. Nikt mu nie przeszkodził. Niech dokona swojego losu.
- Dziś się dowiesz. Dziś ci wytłumaczę.
Szaman odszedł od niego wkładając pistolet za pasek. Dwóch mężczyzn złapało Anta za ramiona. Jęknął z bólu, czując palce wbijające się w ramię. Kolejny gangster złapał go za szczękę, brutalnie otwierając mu usta. Kierowca był całkowicie unieruchomiony.
- Kim chciałbyś być? Małą dziewczynką, idącą z matką za rękę? Policjantem na miejscu wypadku? Może robotnikiem drogowym? Albo chciałbyś się kochać ze swoją żoną w wielkim łożu? - Kontynuował monotonnym głosem jebany szaman.
Co on pieprzy? Pomyślał Ant.
- Ja ci pomogę. Staniesz się kimkolwiek chcesz. Umożliwię ci to. Spójrz na siebie. Marna kupa gówna, wbita w czarny garnitur. Przyznaj, nie o tym marzysz, nie tego chcesz. Ja ci pomogę.
Mówiąc to wyciągnął materiałowy woreczek. Odwiązał go i wyciągnął z niego małą czarną tabletkę, przypominającą zwiniętego owada.


Tornado.
Narkotyk powalający ludzkość na kolana. Nie pozwalający zapomnieć o przeszłości. Chwila piękna.
- Widzisz? Tak wygląda światło. Tak wygląda wolność i wyzwolenie. Podaruje Ci ją. Będziesz mi wdzięczny do końca twojego życia. - Szaman wyciągnął rękę, kładąc czarną tabletkę na języku Anta. W drugiej ręce miał butelkę z brudną wodą, którą wlał do gardła kierowcy. Trzymający go gangster zacisnął mu szczęki i zatkał mu nos.
Ant zaczął się krztusić. Zaczął się topić.
- Tak. Pij, pij, nie walcz z tym. Chcesz tego.
Przełknął. Musiał.
Powieki zamknęły się powoli. Głowa opadła. Rzeczywistość odlatywała.
Znikał.
Nie wymykaj się.



Cukiernia.

Scorpion powoli wszedł do cukierni. Zbite szkło skrzypiało pod nogami. Ciała walały się w pokracznych pozycjach, tonąc w kałużach krwi. Poprzestrzelane ściany, połamane sprzęty, łuski i krew.
Bordo pasy.
- Dobra, ja przejrzę te ciała tutaj.. - Rzucił Lenny wskazując na prawą stronę. - ..ty te na lewo. Później wyniesiemy je na zewnątrz.
Hagemończyk bez słowa zaczął przeszukiwać potargane trupy. Kilka drobiazgów, zdjęcia nagich kobiet, samoróbki broni i tornado...
Tornado.
Przy każdym było co najmniej kilkanaście czarnych tabletek. To nie mógł być przypadek.
Scorpion w poszukiwaniach pewnym krokiem ruszył na zaplecze. Mocnym ruchem otworzył drzwi.
Wycelowana w niego lufa.
- Kociak, co ty kurwa tutaj robisz?
- Odprowadziłem tą kobietę do lekarza. Musiałem mu oddać rewolwer. Teraz szukam jakieś spluwy.
- Chłopak zerwał się z trupa, na który siedział i ściskając w rękach pistolet, wybiegł. Scorpion nawet nie zdążył się odezwać.
- Pieprzony gówniarz. - Wycedził.
Rozejrzał się po upaćkanym krwią wykafelkowanym na biało pomieszczeniu. Kolejne dwa trupy.
Flaki wypełzające ze środka. Zgruchotana twarz.
- Ty tam! Schultzu! Wychodzimy na zewnątrz! - Krzyk Lenniego otrzeźwił go.
Hagemończyk znów przeszedł przez zniszczone pomieszczenia.
Przed cukiernią zaparkowany stał kolejny samochód.


Dookoła tłoczyły się czarne ubrania. Scorpion podszedł bliżej. O auto oparty, siedział ubrany w czarny garnitur mężczyzna. Zakrwawiona twarz, zaciśnięte powieki, zgruchotana kość policzkowa.
Na masce siedziała młoda dziewczyna, paląc papierosa. Nawet nowy w mieście, Scorpion ją poznał.
Seks ikona tego miasta. Najbardziej znana kobieta Michigan. Niektórzy mówią, że najpiękniejsza.
Patti.


Seks, wyścigi, muzyka, dragi. Skupiała w sobie wszystkie symbole miasta.
I to jak ściągała koronkową bieliznę.
Patti.
Scorpion obciął kobietę. Wyuzdane piękno świata upadłego.
- Gdzie oni są? - Głos Wolfa. Mężczyzna klęczał obok rannego gangstera, trzymając dłoń na jego ramieniu.
- Barykada.. barykada na.. na przecznicy Chrome Boy'a... - Wydusił mężczyzna, dusząc się krwią. - Zdobyli...
Wolf pokręcił głową. Rozejrzał się po zgromadzonych i skinął na jednego z mundurowych.
- Rozkaz! - Krzyknął tamten. - Grupa do wozu!
Elita. Prawdziwe maszyny Detroit.
- Ilu ich było, chłopcze? - Odezwał się znów Pan Wolf.
- Pietnastu.. dwudziestu.. Ja nie wiem... - Wykrztusił ranny.
- Spokojnie, chłopcze. Dobrze się spisałeś. - Wolf spojrzał na Patti. - Bardzo dobrze Pani zrobiła przywożąc go tutaj. Teraz proszę, zawieź go do lekarza. Lenny pomóż wsiąść temu Panu do auta. - Jego głos nie znosił sprzeciwu. Lenny natychmiast wpakował rannego na tylne siedzenie - Następnie zgłosi się Pani do hotelu Reagana. Proszę pytać o Pana Wolfa. - Znów uderzył w ten prawie dobrotliwy ton.
Patti uśmiechnęła się filuternie i odparła. - Tak, tak dziadku. - Wolf żachnął się i bez słowa ruszył razem z Lennym w stronę swojego auta. Kobieta również wsiadła do swojego.
Wygląda na to, że wszyscy zapomnieli o Scorpionie. Ten rozejrzał się. Na transporterze kulił się mały chłopiec. Kociak.
Wszystkie auta zapaliły silniki. Za kilka sekund ruszą w stronę barykady na ulicy Chrome Boy'a.
Czyścić miasto. Schultz robi to już od dwudziestu lat. Jest w tym profesjonalistą.
Pan Ted Schultz.


Obserwuje was. Stąpam krok, w krok. Czekam.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-08-2009 o 19:37.
Lost jest offline  
Stary 27-08-2009, 21:48   #27
 
DeBe666's Avatar
 
Reputacja: 1 DeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodze
Ant walczył z rękami trzymającymi jego nos, brutalnie wpychającego tabletkę do ust. Próbował ugryźć jednego z obdartusów.
Słodki ciężar wylądował na jego języku.
Byle tylko tego nie połknąć.
Zaczął krztusić się wodą, którą zaczęli nagle wlewać mu do ust.
Walczył z tym jak mógł. Pociągnęli go za włosy, mężyczna zachłysnął się wodą, która pociągnęła za sobą Tornado.
Powieki zamknęły się powoli. Głowa opadła. Rzeczywistość odlatywała.
Ostatnią rzeczą, którą zobaczył był zarys maski jebanego szamana. Wyglądał niczym demoniczny stańczyk machający mu teatralnie na pożegnanie.
Ciemność
Która w jednej chwili zamieniła się w grę świateł. Ktoś w oddali grał melodię.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=pfFB1rWyzSc
[/MEDIA]

Wrzesień. Jeden z pierwszych dni szkoły. Znów młody, ba, był smarkaczem. Szedł brunatnym parkiem. Jesień malowała już liście na ciepłe kolory. Plecak na plecach potwornie ciążył, ale czyste powietrze pompowało w płuca energię, która sprawiała, że marsz w ten ciepły dzień wśród drzew był prawdziwą przyjemnością. Widział z oddali jak Minneapolis budzi się do życia. Skromne, ale dumne miasto, pełne mostów i rzek.


Jedna płynęła właśnie obok i przyjaźnie szumiała. Z parku wyszedł prosto na dzieciniec szkoły.
Tam stał Grouch.


Tak go nazywaliśmy, bo miał na imię Oscar i nienawidził się myć. Miał brudne kolana, plaster na czole i krótkie, poklejone włosy. Na nogach nosił stare tenisówki. Pani Duval tarmosiła chłopca z ucho.
- Spójrz, co zrobiłeś chuliganie!- wskazała na wybitą szybę. Zaraz jednak przestała krzyczeć na chłopca, gdy zauważyła łzy w jego oczach.
- No, żeby mi to było ostatni raz! - kobieta schyliła się i chusteczką wytarła gila zwisającego z nosa smarkacza.
Gdy oddaliła się, wyraz twarzy Grouch'a natychmiast się zmienił. Chłopak roześmiał się diabolicznie, podbiegł do Tony'ego, jak wtedy zwykligo nazywać Ant'a i przybił piątkę.
- Widziałeś jak ją zrobiłem?- roześmiał się łobuz. Zanim zaczęła się lekcja zdążyli wspiąć się na dach szkoły po dobrze znanej ścieżce. Najpierw na płot boiska, potem hop-siup na rynnę, która prowadzi na grzbiet sali gimnastycznej. Stamtąd, ostrożnie stawiając stopy, można było dotrzeć do zwisającego drutu, który prowadził do celu.
Na górze zjedli swoje kanapki i machali "frajerom na ziemi", którzy przychodzi na lekcje. Uważali na nauczycieli, którzy mogli ich namierzyć, skazać na nudę w kozie, albo zadzwonić do rodziców.

- Założymy się, że rzucę w tego pacana owocem?- Grouch wypatrzył na dziedzińcu Harrison'a, znienawidzonego starszaka, który kradł ich pieniądze na lunch. Oskar wyjął z plecaka zawiniątko. Dwutygodniowa nektarynka, szczelnie zawinięta, przygotowana dokładnie na takie sytuacje. Oskar podbiegł do krawędzi dachu, zamachnął się, poślizgnął i stracił równowagę.

Anthony wrzasnął. Grouch leżał powykręcany na asfalcie kilkanaście metrów niżej w kałuży krwi. Wokół niego zbierała się chmara nauczycieli i uczniów, którzy coś głośno wrzeszczeli.
Nagle całą ziemię pochłonął ogień, wydobywający się z martwego chłopaka. Płomienie błyskawicznie rosły, aż zaczęły lizać płot boiska, rynnę, a w końcu dach. Tony rozpaczliwie szukał schronienia, ale żar go otoczył. Poczuł jak jego koszula się zapala. Ogień przeżera podeszwy jego tenisówek. Nerwy błagały o litość, gęste włosy płonęły a żar atakował jego oczy.
Chłopak biegał, wymachiwał rękami, wrzeszczał, aż poczuł, że gardło odmawia mu podsłuszeństwa, ponieważ jest pełne ognia. Wyglądał jak kukła.
W końcu rzucił się z dachu na ulicę.
Nie mógł wytrzymać bólu.
 
DeBe666 jest offline  
Stary 28-08-2009, 18:34   #28
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Scorpion ruszył na zaplecze. W sumie wcześniej nie przypatrywał się dziełu Anta. Ciekawe jak nasz dzielny i szlachetny rycerzyk sobie poradził? Najemnik pchnął drzwi i rozejrzał się. Przywitała go lufa pistoletu wycelowana prosto w jego łeb.

- Kociak, co ty kurwa robisz?

- Odprowadziłem tą kobietę do lekarza. Musiałem mu oddać rewolwer. Teraz szukam jakiejś spluwy - odpowiedział i wybiegł z pomieszczenia.

- Pieprzony gówniarz - stwierdził Bandito.

Nie było tu już specjalnie czego szukać skoro smarkacz zdążył rozejrzeć się wcześniej. Zabijaka znalazł tylko trochę Tornado. "Wiedziałem, że to ćpuny" stwierdził. Zabrał tabletki ze sobą. Jak będzie na jakimś zadupiu, to się nieźle zabawi kosztem miejscowych. O tak, w jakiejś wichurze będzie czczony niczym bóg, za te kilka piguł. Uczciwa zapłata za uczciwą robotę.

- Ty tam! Schultzu! Wychodzimy na zewnątrz! - dobiegł go głos Lenny'ego.

Scorpion wyszedł przed cukiernię, w której nie było już nikogo z kim można by było pogadać. Było wprawdzie kilka osób, ale były zajęte wypływającymi flakami, czy mózgiem. Chociaż w sumie wyglądały jakby je to gówno obchodziło.

Przed lokalem stał kolejny wóz. "Ale dzisiaj ruch". Opierała się o niego jakaś seksowna dziewczyna. Najemnik chyba nigdy nie widział takiej na żywo, ale poznał ją prawie momentalnie. Patti. Marzenie niemal każdego faceta w Detroit. Sposób w jaki mówiła, w jaki się poruszała, w jaki stała, siedziała, paliła fajkę... Kurwa, po prostu była zajebista.

Bandito zapatrzył się na nią, a żeby nie wyglądać jak śliniący się palant, schylił się do tej brzyduli leżącej z dziurą w głowie, koło wejścia. Z kieszeni wygrzebał jej trochę Tornada ("Parę dni boga Scorpiona więcej") i zmiętoloną paczkę fajek. Zajrzał do środka. Ostatnia. Zapalił i znów spojrzał na Patti. Co więcej ona spojrzała na niego. Takiego wzroku się nie zapomina...

Najemnik właściwie nie zwracał większej uwagi na Wolfa i jego zmienny ton głosu, dlatego zdziwił się trochę, gdy po jakimś czasie wszyscy zaczęli się zwijać. Dotarły do niego jeszcze ostatnie słowa mafioza:

- Bardzo dobrze Pani zrobiła przywożąc go tutaj. Teraz proszę, zawieź go do lekarza. Lenny pomóż wsiąść temu Panu do auta.

- Spokojnie. Ja to załatwię. I tak nie mam nic do roboty, a pani może nie znać drogi do Reagana - powiedział odpowiednim do sytuacji tonem, po czym przejął rannego Schultza od Lenny'ego. - Chyba, że ma pani coś przeciwko mojemu towarzystwu? - spytał z półuśmiechem na twarzy.
 
Col Frost jest offline  
Stary 30-08-2009, 01:29   #29
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Tornado.
Przez nie codziennie wylewam setki łez. Raz za razem przeżywam śmierć milionów. Raz za razem biorę ich w objęcia. Oglądam ich spalone twarze. Okaleczone serca.
Myślisz, że ktokolwiek mógłby temu podołać?
Nie. Nikt nie potrafi. Nawet ja.
Ja.



Okolica ciastkarni.

Hegemończyk wziął za ramię rannego mężczyznę.
Żeby mu tylko ten skurwl nie pobrudził krwią marynarki.
Z facetem nie było w sumie źle. Rana nie wyglądała na śmiertelną. Zostanie mu po niej okropna blizna na twarzy, jednak nie powinno go to zabić. Był raczej zszokowany i przerażony, a nie umierający.
Meks pomógł mu wsiąść na tylną kanapę wozu Patti. Mógł się założyć o zafundowanie miesiąca picia w Cylindrze, że co, jak co ale ta kanapa naprawdę wiele widziała.
Spojrzał na kobietę. Z filuternych uśmiechem dopalała papierosa.
Więcej. Dałby sobie za to rękę uciąć.
Wszystkie wozy rozjechały się. Gdy mijała go czarna dwuosobówka, spotkał się z karcącym wzrokiem Pana Wolfa. Był, mimo to, że nie dostał rozkazu, potrzebny gdzie indziej. Tam ginęli ludzie. Tam zadzierano z Panem Schultzem. Tam można było zarobić gambli na zapomnienie.
Aaa.. pieprzyć to.
Gra rozchodziła się o tylną kanapę wozu Patti. Nie wiele było teraz rzeczy ważniejszych.
Na placu został tylko Scorpion i ona.
- No dobra, najpierw do jedźmy do doktorka.. - Odezwała się słodkim głosem. - Ricks jest kilka przecznice stąd, ale to dziwny facet. Podjedźmy pod Reagana. Tam leczy Doktor House. Rozgarnięty gość. Raz mi pomógł.. zresztą...- Dziewczyna speszyła się. - Powiedzmy, że to kobiece sprawy, okej, kowboju? - Poprawiła włosy i po sekundzie dodała. - A ciebie złotko gdzie zabrać? - Powiedziała i znów się uśmiechnęła.
Pytanie, gdzie ja Cię wezmę.
Scorpion wsiadając do wozu dostrzegł kątem oka furgonetkę.


Pod cukiernie podjeżdżała grupa frajerów, która miała wywieźć ciała i wypucować podłogę. Na swój sposób, oni też sprzątali miasto.
Na swój sposób.


Wizja.

Płoną ręce. Płonie ciało. Płonie człowiek. Płonie ludzkość.
Płonie świat jaki chciałeś znać.
Żywym, krzyczącym ogniem.
Tak wielu, tak wielu.
Wszystko znika. Nie istnieje już nic.
Mętne obrazy, mętni ludzie, mętne bloki asfaltu.
NIE DOPADNIESZ MNIE!

Dopadnę. Sam do mnie przyjdziesz.
Dymiące Detroit.
Co Ty tutaj robisz? Nie powinieneś tu być. Jeszcze nie teraz.
Zniszczony wrak samochodu. Opancerzony z jednej strony. W środku mózg rozpaćkany na kierownicy. Karabin w dłoniach coraz bardziej zimnych.
To nie rzeczywistość.
Popękana ulica. Dwa trupy leżące w krwi. Jeden starszy człowiek w poszarpanym czarnym garniturze.
KIM JESTEŚ KIM JESTEM KIM JESTEŚMY
Płoń!

To tylko brama.
Drugi, młodszy ubrany w czarną skórzaną kurtkę. Z przestrzelonego ramienia sączyła się krew.
Tak wielu.
Drobny ruch powiek. Ręce zaciskający się w pięści.
Nie chcesz umrzeć? Nie bój się. Nie bój.
Dookoła mężczyzny porozrzucane w nieładzie były motocykle. Za każdą taką prowizoryczną barykadą kryło się humanoidalne stworzenie.


One żyją tutaj, właśnie tak. Wy widzicie je inne. Choć może takie same.
Przerażające monstra. Jedno spojrzało ci prosto w oczy.
Szlam.
NIGDY WIĘCEJ NIGDY WIĘCEJ NIGDY WIĘCEJ
Z hukiem zza rogu ulicy wtoczył się ociężały czołg. Wieżyczka otworzyła ogień. Refleksy pocisków tnące powietrze, wbijające się w asfalt.



Druga strona nie była dłużna. Od pojazdu rykoszetowały wciąż zmieniające kolor smugi.
Czerwone.
Złote.
Czarne.
Zielone.
I znów czerwone.

To dziwny świat. Uciekaj.
Płonący metal. Piękna łuna światła.
Właz otworzył się z trzaskiem. Ze środka zaczęły wyskakiwać małe dziewczynki ubrane w maski przeciwgazowe i zwiewne białe sukienki. Każda trzymała w rękach miniaturowy karabin.



Z transportera wychodził jeden po drugim miniaturowym żołnierzyku. Ulica była ich pełna.
Dwudziestu.
Trzydziestu.
Czterdziestu.
Pięćdziesięciu.
Sześćdziesięciu.
Siedemdziesięciu.
Osiemdziesięciu.
Dziewięćdziesięciu.
Stu.
100 100 100 100
Szły równym szeregiem z karabinami wycelowanymi w stronę przeciwnika. Karabinami dziwnie podrygującymi od wystrzałów.

Nic nie rozumiesz?
Bestie ginęły zadeptywane przez małe dziewczynki.
Obudź się. Obudź. Dziś ci pozwolę. Dziś.


Barykada w Detroit.

Ant powoli otworzył ciężkie powieki. Nad głową rozpościerał się post apokaliptyczny brąz. Ludzie ciężko pracowali na taki krajobraz. Trzeba to docenić.
W głowie mu huczało, a kręgosłup wołał o pomoc przy każdym ruchu. Postrzały na ramieniu cichutko krwawiły.
Mężczyzna podparł się na zdrowym ręce i rozejrzał się. Kilkanaście metrów od niego szwendali się plemieńcy. Żaden z nich nie zauważył jego ruchu. Było ich około dziesięciu, może trochę więcej.
Każdy z nich wyglądał jak w transie. Mętne oczy, zapatrzone w dal, ciała pracujące, aż nazbyt spokojnym rytmem.
Ustawiali barykady z własnych motorów i okolicznego śmiecia, podpalali opony, grzebali przy karabinach, zajmowali pozycje.
Samobójcy, wierzący, że mogą wytrzymać gniew Shultza.
- Gdzie jest ten pierdolony... - Wyszeptał kierowca.
Nigdzie nie było jebanego szamana. Facet znów znikł. Nie wielu wierzy, że już nigdy się nie pojawi.
Ant spróbował odczołgać się w stronę zdobytej barykady. Jak najdalej od gangerów.
Nogi jednak go nie niosły. Zażyty narkotyk wciąż otumaniał ciało.
Jak najdalej od tego wszystkiego. A to dopiero początek.
Powoli zza węgła wyjechał transporter opancerzony.


Ulica zadrżała. Gangerzy rzucili się za osłony, szukając ratunku przed mającymi nadejść kulami. Transporter przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał się.
Gdy taki sprzęt wchodzi do akcji, może to znaczyć tylko jedno. Pan Schultz jest poważnie zniesmaczony sytuacją w swojej dzielnicy.
Cisza. Kilka sekund milczenia przed przerażającym krzykiem.
Obydwie strony otworzyły ogień. Ruchoma wieżyczka obsadzona przez strzelca z ciężką bronią słała pociski w stronę pospiesznie wzniesionych barykad. Niektóre z nich rozpadały się, odsłaniając miękkie ciała gangerów.
Kule przeszywające wnętrzności. Rozrywając mózgi.
Jeden z plemieńców wybiegł wprost pod serie. Rozcięty na pół korpus upadł na asfalt.
Kierowca mógł tylko przypatrywać się temu widowisku, leżąc całkowicie bezbronny.
Eksplozja ustawionych na sobie motorów wstrząsnęła ziemią. Kilka płonących ochłapów mięsa wyleciało w powietrze. Ant mógłby przysiąc, że krew opryskała mu twarz.
Gangerzy odpowiadali ogniem, próbując ostrzałem wyłowić strzelca opancerzonej wieżyczki.
Zza rogu ściskając w rękach AK wychylił się jeden z plemieńców. Jego wyposażenie wskazywało, że jest z ważniejszych wśród grupy. Bohater ginący z pieśnią na ustach.
Przebiegł on kilka metrów do najbliższej przeszkody, cały czas się ostrzeliwując. Seria karabinu maszynowego deptała mu po piętach.
Wyciągam po Ciebie dłoń.


Ciężko oddychając, wbił nowy magazynek. Wychylił się zza osłony i oddał kilka serii w stronę wieżyczki. Ta wypluła w jego stronę kolejną porcje ołowiu. Mężczyzna upadł trzymając się za roztrzaskane gardło, zalany krwią, jednak w tym samym momencie ciężki karabin zakrztusił się i zamilkł.
Wykrwawiający się na ulicy człowiek, właśnie dokonał dzieła swojego życia.
Już jesteś mój.
Ant czuł się coraz lepiej. Wydawało się, jakby świeża krew wpłynęła do kończyn, niosąc im siłę. Mógł wrócić do walki.
Nagle zza rogu wybiegł kolejny brudas, trzymając w ręku zapalony koktajl Mołotowa. Zamachnął się. Butelka przeleciała łukiem rozbijając się o transporter. Konstrukcja pojazdu zajęła się ogniem. Puszka płonęła.
Tylni właz otworzył się z hukiem. Ze środka wybiegło kilku zakutych w czarne mundury ludzi.


Wiedzieli co robią. I robią to najlepiej od wielu lat.
To nie liga, czy wyścigi powinny być legendą tego miasta a oni.
Schultzowie rozproszyli się zajmując pozycje zza przeszkodami. Osłaniając jeden drugiego, utorowali sobie bezpieczną ewakuacje z płonącego wraku transportera.
Tak nie biją się byle dzikusy. Legendy.
Szczęk broni zagłuszył krzyki plemieńców. Pan Schultz znów przejął inicjatywę.
Ból w ramieniu znów zaczynał o sobie dotkliwie przypominać. Ant złamał strzelbę i załadował kolejny nabój. Mógł działać. Narkotyk z niego spłynął.
Rozejrzał się po polu bitwy. Był dokładnie naprzeciwko głównego gniazda obrony gangerów. Jakieś trzydzieści metrów. Dwa umocnione karabiny, kilka butelek zapalających i pistoletów oraz pięciu gangerów trzymało oddziały Schultza w miejscu, niepozwalając bestii całkowicie obnażyć kłów.
- Żesz kurw... - Wycedził kierowca.
Z boku skulony, nadbiegał kolejny plemieniec niosąc na ramieniu dużych rozmiarów rurę.
Wyrzutnia rakiet.
Jeżeli coś miało zatrzymać ludzi Schultza, to właśnie biegło niezauważone w ich stronę.

Wszystko widać na czarno.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 30-08-2009 o 14:18.
Lost jest offline  
Stary 30-08-2009, 12:19   #30
 
DeBe666's Avatar
 
Reputacja: 1 DeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodzeDeBe666 jest na bardzo dobrej drodze
Spierdalać
To nie był dobry dzień dla Detroit. O nie.

Wyobraź sobie, że mieszkasz w opuszczonej kamienicy, która od paru dekad błaga o remont. Możesz przynajmniej uważać siebie za szczęśliwego, że masz dom nad głową. Powodzi ci się, żyjesz z dnia na dzień, masz co zjeść, twój dzieciak znika na całe dni z kumplami wśród gruzów i czasami złapie jakieś świństwo, ale żyje, i na swój infantylny sposób jest szczęśliwy.
Jesteś dumny. Jako jedyny z całej kamienicy nie lecisz na Jecie. Masz nadzieje, że twój młody też nie. Napawa cię w pewien sposób dumą.
Budzisz się rano na starym materacu, przecierasz oczy, zakładasz stare kapcie i przemierzasz pokój szurając nimi o lepką podłogę pełną dziur (ale trzyma się!). Podchodzisz do kilkunastoletniego okna, które wygląda jak kilkuwieczne. Część framugi już dawno odpadła, o szybie nie ma mowy. Zastępuje ją wielokrotnie zszyty i zaszyty koc.

I powiedz mi, jak się kurwa czujesz, gdy widzisz przed domem ogromną fortecę, skleconą z wraków, opon i chmary gangerów. Z drugiej strony, jak zwykle, jebani Schulz'owie. I to nie byle oddział, tylko sama elita.


Wyrok śmieci w pigułce. Paru wymachuje zapalonymi szmatami wetkniętymi w butelki, kilkunastu jest uzbrojonych a jeden trzyma jebaną wyrzutnie skierowaną prosto w twoje mieszkanie.
Pole walki otoczone kamienicami pełnymi niewinnych ludzi.
A w samym środku Ant.

Spierdalać. Nie ma co zgrywać kozaka. Głowa wciąż mi wiruje od dragów, wykrwawiam się i czuję jak cały drętwieję. Spierdalać. Do Hummer'a. Z dala od pola rażenia pierdolonego działa. To już nie moja wojna. Niech Schulz'owie sami dają sobie radę. Ja należę do namiotu szpitalnego. Samochód. Wpadnę do niego, przekręcę kluczyk i spierdalam do kryjówki. Po lekarza, po spokój.
Ant, na pół biegnąc, na pół czołgając biegł mijając zakrwawione ciała. Nawet nie zastanawiał się kto zginął. Zapach prochu, dymu i świeżej krwi. Kierował się w stronę nietkniętego Hummera, od którego dzieliła go strefa wojny.
Pobiegł na północ niespotrzeżony przez żadnego z plemieńców, walnął się za barykadą i obserwował dzikusa z wyrzutnia rakiet. Przejrzał prędko plecak. Zbawienie! Wyjął apteczkę i zaczął opatrywać rany łapiąc w zęby bandaż, drugą ręką dłubiąc przy ranie.

Może jeszcze nie odpadł z gry. Może jeszcze nabita strzelba przy udzie straci parę nabojów.
  • Bo to życie....ono powietrzem zachwyca....Bo to życie....ono powietrzem zachwyca....
 

Ostatnio edytowane przez DeBe666 : 30-08-2009 o 12:29.
DeBe666 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172