Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-11-2009, 00:49   #1
 
Zaczes's Avatar
 
Reputacja: 1 Zaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodze
The Walking Dead - SESJA PRZERWANA

Zmrok w tych czasach zapada inaczej.

Zapada nad bezbronnym horyzontem bardzo szybko i bezwzględnie. Nie ma ciepłych świateł w oknach i działających latarni broniących nielicznych ocalałych przed ciemnościami. Wszystko okala nieskazitelna cisza. Bardzo rzadko przerywana jest przez odgłosy przemierzających ziemie umarłych, przerażonych „żyjących” czy spłoszone zwierzęta. Przemierzając miasto czasem słychać kroki, czasem gardłowe charczenie, ale nie słychać już śmiechu, hałasu bitego szkła, pijackich rozmów, pisku opon czy trzasków i kłótni w pobliskich domach. Na drogach nie mijają się auta, nie słychać silników pracujących w oddali.
Świat umarł.
Umarł i wstał ponownie. Szerząc grozę, śmierć i zniszczenie. Zakuł ludzkie serca w strach, samotność i egzystencjalną pustkę. Wiesz, że żyjesz. Nie jesteś pewien tylko czy to szczęście żyć w takim świecie.

Dr. Patrick Conchobhair; Ojciec Piotr Skarżyński
Samochód spokojnie chodził na niskich obrotach powolno przemierzając drogę. Patrick uważnie omijał wraki na poboczach i czasem samotnie leżące zwłoki na jezdni. Ojciec Peter zasnął na przednim siedzeniu, choć sen miał niespokojny. Susan także. Mała dziewczynka obandażowana leżąc na tylnim siedzeniu pojękiwała przez sen na każdym wyboju. Niestety środki przeciwbólowe to w „tym” świecie mało powszechna rzecz. Jak i uspokajające.


Gdy silnik zgasł jezuita obudził się czując lekkie szturchanie. Towarzysze spojrzeli na siebie. Mimo bladego nikłego światła można dostrzec było, iż duchowny jest blady i zlany potem. „Wszystko gra?”
Jak co wieczór nastał czas na ustalenie planu na następny dzień, na rozmowę, modlitwę
Ksiądz jednak zdawał się chwilowo nie rozumieć gdzie się znalazł i dlaczego..
Harry Frichsberg
Oparty o framugę balkonowych drzwi Harry Frichsberg odpalił papierosa. Spoglądając z hotelowego okna na panoramę miasta, a raczej na ten burdel, który ta panorama przedstawiała. Miasto było martwe. Chociaż bardziej dobitniejszym określeniem to miasto było pełne chodzących truposzy, włóczących się za żerem, po opuszczonych ulicach i budynkach. Mężczyzna wiedział, że nie może zostać dłużej w jednym miejscu niż parę dni. Miasta, zwłaszcza te większe, oznaczały tylko jedno.
Kurewskie niebezpieczeństwo.
Były one pełne nieumarłych skurwysynów oraz czasami można było spotkać bandy maruderów, na jednych i drugich trzeba kurewsko uważać. Jednak w takich miastach łatwiej było o uzupełnienie zapasów, znalezienie resztek paliwa, czy amunicji. Ciągle myślał o bracie. Nie jest łatwo w pojedynkę poszukiwać innego człowieka. Szczególnie, gdy szanse są znikome.
Harry był inny. Zastanawiał się czasem nad tym, dlaczego nie odczuwa zwykłego strachu. Adrenalinę owszem. Bicie serca jak najbardziej. Rozsądek – oczywiście. Obawy - .. nie. Harry był samotny większość życia. Jedynym bliskim człowiekiem był mu jego brat. Brat, z którym rozmawiał raz do roku. Może dlatego? Nie ma nic do stracenia i w sumie nic nie stracił? Życie jest mu drogie. Jednak nie w taki sposób, by ukryć się w szafie i czekać na cud. Trupy go obrzydzały, ich smród. Jednak nie przerażały. Był postawnym mężczyzną, nigdy nie przegrał bójki. Nigdy. A było ich tak wiele..
Spencer Wilder
"Lepsze jednak to niż być skazanym na towarzystwo trupów" - pomyślał spoglądając na uliczkę naprzeciw jego okna.

Nie bał się wiecznie. Czasem wpadał tylko w paranoję. W strach, który nie paraliżował, a sprawiał iż myślał tylko o sobie. O swoim ocaleniu. Zdarzyło się tak raz.. dwa razy. Do dziś kryje przed sobą pewnego rodzaju wyrzuty. Teraz jednak nie miał na to czasu. Chciał bardzo pogadać z drugim człowiekiem. Tylko czy to bezpieczne dla niego?
Harry Frichsberg i Spencer Wilder
Godzinę, może dwie później z pół snu obydwu mężczyzn wyrwało coś, co nie pasowało do ram nocy. Strzały z karabinu maszynowego przeszyły mrok, jak zgrzyt po tablicy przeszywa ludzkie uszy. Oboje wytężyli zmysły. Następna seria. Trzecia - ale z innej broni. Oboje starli się jak najbezpieczniej ustalić skąd pochodzą odgłosy. Wystrzały powtarzały się kilkakrotnie, przez kilka minut. Sierżantowi przypomniało to regularną wojnę. Trupy, umarlaki, wszystkie śmierdzące świnie, które były wstanie chodzić, zaczęły zmierzać w jedną stronę. W kierunku odgłosów. Nawet gdy strzały ustały, jeden za drugim jak głupie owce szły do miejsca wydarzeń. Wyobrażał sobie teraz biednego głupca, który wygrał strzelaninę. Niemożliwe, aby wyszedł z tego cało.
Obydwaj mężczyźni położyli się znów. Harry myślał w jaki sposób można by odzyskać broń poległych. Spencer zastanawiał się ilu wędrowców jest w okolicy i z jakich powodów ktoś był na tyle głupi by strzelać.
Minęła kolejna godzina.. Oboje usnęli jeszcze raz, tylko po to by obudzić się gwałtownie. To co słyszeli przepełniało ich uszy. Oboje wiedzieli co to jest. Ręczna syrena straży pożarnej. Syreny takie wzywają w razie potrzeby śpiących strażaków do masowej pomocy w małych miastach. Na pewno nie używa jej ktoś przypadkiem, chce dać o sobie znać.



Dwayne

Dwayne leżąc na pościeli, którą położył w małej płytowanej łazience nasłuchiwał odgłosów. Rozmyślał też nad tym co go czeka jutro, dziś już ma za sobą. Prawdę mówiąc zaliczył dzień do wyjątkowo udanych. Znalazł rower górski na ostatniej stacji paliw, znalazł trochę konserw. Nie spotkał żadnej większej grupy nieumarłych. Wszystko układało się pięknie. Po południu korzystając z większego wzniesienia, na które podjazd zajął mu dłuższa chwilę oglądnął rozpościerający się przed Nim teren. Na jego drodze stało niewielkie miasto, ale przynajmniej wiedział gdzie i jak się rozpościera. Zostawił jego pokonanie na jutro. Za dnia po cichu sprawdził pierwsy lepszy pokój w połowicznie spalonym pobliskim motelu. Motel był oddalony o dobrych parę kilometrów od miasteczka.
Dwayne nie był typem bohatera, dlatego wszystko robił uważnie i zawsze był wyjątkowo ostrożny. Pokój był pusty. Na parkingu motelowym leżało trochę nadpalonych zwłok. Wszystkie nieruchome. Na szczęście. Podszedł do pokoju i pchnął uchylone już lekko drzwi. Na środku pokoju leżało ciało mężczyzny. Młody chłopak szybko cofnął się parę kroków trzymając broń w pogotowiu. Nic się nie stało. Dopiero po chwili zauważył, że na ziemi leży też broń, a mężczyzna, który ani drgnął do tej pory, ma ranę postrzałową w głowie. Z pewnością samobójstwo. Zbadał cały pokój. Drzwi od łazienki były otwarte, więc nie musiał znów przeżywać chwili niepokoju przy ich sprawdzaniu. Czystko. W łazience górne okno na tyle duże by przez nie wyjść.
Pierwsza czynnością było wyciągnięcie ciała na dwór, następnie zabezpieczenie broni. Dopiero później wprowadzenie roweru i ulokowanie plecaka w łazience. Zabarykadowanie drzwi, posilenie się. Gdy już wszystko było wykonane, Dwayn’owi zostało do zmierzchu trochę czasu, który poświęcił na czytanie znalezionej książki. W poprzednim życiu, nigdy by tego nie zrobił. Teraz.. Była to jedna z najlepszych rzeczy pokonująca jego samotność. Rozmyślania zajmowały mu dużo czasu. Wiedział, że tym wypełnia pustkę.

Wiedział jeszcze jedno – że na pewno do rana już nie uśnie..
 
__________________
Live to Ride / Ride to Live

Ostatnio edytowane przez Zaczes : 23-11-2009 o 23:24.
Zaczes jest offline  
Stary 18-11-2009, 01:39   #2
 
Themighty's Avatar
 
Reputacja: 1 Themighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodzeThemighty jest na bardzo dobrej drodze
- Ojcze, wstań.. - Mruknął jeszcze raz Patrick, po raz wtóry szturchając towarzysza. Niezadowolony z tego, że sam jezuita się ociąga - Irlandczyk rześko otworzył drzwi samochodu, zarzucił na ramię podróżny plecak, a ze schowka wyciągnął pistolet. Na wszelki wypadek. Zapadający zmrok, a rysujące się na horyzoncie zachodzące słońce zaniepokoiło Patricka - bardziej jednak alarmująca była zawartość plecaka, a raczej jej topnienie. Samochód został zaparkowany w dobrym miejscu - odgradzająca rzeka zapewniała bezpieczeństwo z jednej strony. Na horyzoncie majaczył dziki, jeszcze nieokrzesany teren Nevady. Niskie krzewy rosły tu i ówdzie, zapewniając niezłe ukrycie pojazdu z jednej strony. Doktor, a właściwie już były doktor, usiadł na obalonym drzewie grzebiąc w plecaku. Wyciągnął z niego bułki, które począł jeść z apetytem - zrobione jeszcze przed wyjazdem z poprzedniego miasta były świeże i smaczne - o odrobinę polepszyło mu to humor. Właśnie wtedy z wozu wygramolił się jezuita, jego towarzysz broni. Poruszył on zesztywniałymi mięśniami, które zdrętwiały od trudów podróży.
- To wyjaśniałoby, czemu nie mogłem się ruszać tam, po drugiej stronie - odpowiedział półprzytomnie i oparł się o samochód, patrząc zaspanymi oczyma na Irlandczyka. Ten odpowiedział mu głośnym mlasknięciem i przeżuciem pokarm. Patrick wstał i upewnił się, czy Susan śpi.
- Ojcze.. - mruknął, po chwili namysłu, w stronę wychodzącego jezuity - czyśmy oszaleli? Jedzie z nami dziewczynka, która w szkole uczyłaby się dopiero mnożyć, a teraz widzi, ciągnący się za nami, ciąg trupów. To nie jest dobre.
- A co jest dobre? - Ojciec Piotr, jezuicką metodą, odpowiedział pytaniem na pytanie. Mimo nerwów w wypowiedzi towarzysza, sługa Boży wykazał się wręcz stoickim spokojem. Patrick prychnął z irytacją po jego ripoście.
- To zbyt duża odpowiedzialność.. - Mruknął jakby sam do siebie, jednak jezuita zdołał go usłyszeć. Słysząc to, jezuita uśmiechnął się cierpko.
- Zastanawiające jest, czemu takie wypowiedzi zawsze padają, kiedy już szkoda się wydarzyła. Przecież ta cała choroba, którą tu widzimy, nie jest wcale plagą egipską. Nie jest wcale zrządzeniem losu, bezpośrednim działaniem Boga czy Szatana. To po prostu kolejny, bo nie pierwszy, przypadek, gdy pewni ludzie wzięli na siebie zbyt dużą odpowiedzialność i spieprzyli po drodze. - Kaznodzieja wypowiedział te słowa powoli, ułatwiając Patrickowi zrozumienie tych słów. Jednak "zielony" kompan dobrze wiedział, o co chodziło. Szybko przeszedł do kontrargumentów, bowiem częste utarczki słowne były małymi wojnami między księdzem, a doktorem. Owe kłótnie obnażały wady obu towarzyszy, jednak obaj wiedzieli, że nie było innej możliwości, jak podróżowanie razem.
- Tak samo my to możemy spieprzyć. Wybacz ojcze, ale ja nie przywykłem do zajmowania się dzieciakami - a my chcemy ją nauczyć życia w tym świecie. Jest to równoznaczne z umiejętnością strzelania i rabowania. To jest za dużo na 12 latka. Sam, będąc w Galway, jeszcze za takiego.. - Patrick rozmarzył się, stukając nerwowo palcami o drzewo - dla niego też było to za dużo. A przecież widział trupy. Dużo trupów.
- Jesteś przekonany, że o wiele lepiej się poddać i sprawić, żeby była dodatkowym trupem? - spytał ostro Peter, przerywając wspominki kamrata - W ostatecznym rozrachunku, w sumie tylko odroczymy nieuniknione.
Kpina Polaka wprowadziła lekką konsternację w wymianie zdań, a Irlandczyk zgubił wzrok Ojca i zamilkł. Cisza była idealna, nawet łuna dalekich miast mieszała się z zapadającym mrokiem, jaki otaczał samochód. Irlandczyk chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język.
- Zdaję sobie sprawę, że nie będzie łatwo - kontynuował po chwili jezuita. - Bo obecnie tutaj... - rozejrzał się - nic nie jest łatwe. Ale, czy tego chcemy, czy nie, ta dziewczyna ma tylko nas. I póki nie wrócimy do parafii, będziemy robić za najlepszych rodziców na świecie.- zawahał się niby, po czym uśmiechnął się złośliwie. - Oczywiście, ty będziesz matką. Ja ze zrozumiałych powodów naraziłbym się na śmieszność.- roześmiał się pogodnie, a jego śmiech brzmiał jakoś dziwnie w tej straszliwej scenerii.
Patrick przełknął głośno ostatni kęs. Postać księdza go zadziwiała - mimo duchowej cierpliwości i delikatności - był w stanie sięgnąć po strzelbę i położyć dziesięcioro truposzy nie skrzywiając się, ani nie cofając. Zachowywał się dziwnie momentami - można by rzec, że iście diabelne miał sytuacje. Ale jedno mu się podobało w nim - to właśnie zespajało Irlandczyka i Polaka - upór w dążeniu do przeżycia. Po skończonej bułce, Patrick wyciągnął z bocznej kieszeni inhalator na, jak on to określał, "pierdoloną astmę". Zaciągnął się i chwilę odczekał, nie łapiąc oddechu.
- Mam nadzieję, że w następnym mieście będą leki. Wkłady zaczynają mi się kończyć. - Szybko zbył temat Susan, gdyż wszystko, co w tej materii mogło być powiedziane, zostało. Irlandczyk nie był zadowolony z wyniku rozmów, ale nic innego uczynić nie mógł. Rzucił jezuicie plecak z jedzeniem. - Proszę, tam są bułki. Pomódlmy się.
 

Ostatnio edytowane przez Themighty : 18-11-2009 o 18:07.
Themighty jest offline  
Stary 18-11-2009, 03:35   #3
 
Xarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Xarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodzeXarius jest na bardzo dobrej drodze
-Kurwa !!! Co teraz ?! KURWA !!! - Spencer krzyczał na całe gardło, mógł sobie na to pozwolić ponieważ dźwięk syreny zagłuszyłby w tym momencie nawet huk wystrzału. Wiedział że jego sytuacja jest beznadziejna. Cała horda martwych sukinsynów wlewała się do miasta. Desperacja czy głupota ?? Spencer próbował sam sobie odpowiedzieć na pytanie czym kierował się tajemniczy "strażak". Słońce zaczynało wschodzić i Spencera aż zaniemówił z wrażenia.
Setki a nawet tysiące martwych hien wlewało się do miasta z każdej możliwej strony. Sytuacja była beznadziejna, szanse ucieczki praktycznie zerowe, tylko cud mógł go uratować. Jednak nawet z tym był pewien problem, ponieważ Spencer po zajściach sprzed dwóch miesięcy, utracił wszelką wiarę. Jednak nie był to odpowiedni czas na rozmyślania o Bogu. Wilder wiedział, że sam musi sobie poradzić.
-Co robić ?? KURWA !!! - myśli przelatywały przez jego głowę z prędkością kul karabinowych. Jednak wiedział, że nie ma najmniejszych szans na wydostanie się z opresji. Przez czyjąś głupotę, jego nic nie warte życie dobiega końca. Usiadł na łóżku, wyciągnął z pod niego Mossberga. Przeładował. Położył go obok siebie. Siedział tak przez chwilę po jego policzkach spływały łzy. Zawiodłem, przegrałem... Oparłszy broń kolbą o ziemię przytrzymał ją między kolanami, palec położył na spuście...
Otrząsnął się w ostatniej chwili, odłożył strzelbę na bok.
-Brodacz będzie musiał poczekać, sprawdźmy najpierw komu, aż tak zależało na zaalarmowaniu całego miasta o swojej obecności - pomyślał Spencer, nie wiedział jeszcze do końca co zrobi kiedy się tego dowie, ale w tym momencie najważniejszym jego zadaniem było wydostać się stąd.
-Myśl, myśl !!! - umysł Spencera, kolejny raz pracował na najwyższych obrotach. Czwarte piętro, wyjście na dach. Wilder postanowił dostać się na dach skąd będzie miał lepszy widok na okolice. Opuszczenie pokoju który stanowił względnie bezpieczne miejsce nie było najlepszym pomysłem jednak nie miał innego wyjścia, jeśli chciał przeżyć.
Szybko zebrał swoje rzeczy i nie dając sobie czasu na zmianę planów, rozwalił zabarykadowane drzwi. Wyszedł na klatkę schodową.
-Zapłacisz mi za to popierdoleńcu !!!- szybkim krokiem skierował się na schody prowadzące na górę...
 
__________________
Każde słowa można zmontować tak, że wyjdzie chała - zbuduj sobie łódkę z cegieł i płyń sprawdzić jak działa...

Ostatnio edytowane przez Xarius : 19-11-2009 o 17:06.
Xarius jest offline  
Stary 18-11-2009, 09:38   #4
 
Joppcio's Avatar
 
Reputacja: 1 Joppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodze
Dwayne momentalnie podczołgał się pod ścianę i wyciągnął pistolet. Ręce mu drżały jak nigdy. "Człowiek czy martwiak?" - za każdym razem gdy słyszał jakieś dźwięki zadawał sobie to pytanie. Całe wczorajsze śniadanie, aż żądało by je wypuścił. Ale nie miał czasu na wymioty. Głośno przełknął ślinę i wciągnął powietrze nosem. To może ten dzień. W końcu kogoś spotka. "Ale jakie ma ten ktoś zamiary? Czy mnie zabije? Czy okradnie? Czy to człowiek?" - tysiące pytań nasuwało się murzynowi. Ale nie było czasu i tak już za długo tutaj siedzi. Musi działać! Powili wstał, opierając się plecami o brudną ścianę toalety. I tak koszulka była do prania... "Nie myśl o pierdołach!" - krzyczał w umyśle Dwayne. Powoli, trzymając w prawicy wypolerowanego Glocka 17 począł sunąć w stronę drzwi. "Czy syreny włączył człowiek, czy może same się włączyły?" Doszedł do drzwi. Powoli je otworzył. Zaschło mu w gardle.
Jasno świecący księżyc patrzał na niego przez brudne okno. Jego promienie przebijały się przez grubą warstwę ziemi i innego syfu. "Oby było już po wszystkim" - pomyślał, chwycił broń dwoma rękoma i wyjrzał zza róg.
 
Joppcio jest offline  
Stary 18-11-2009, 21:51   #5
 
Cooperator's Avatar
 
Reputacja: 1 Cooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumny
-Panie Jezu Chryste- rozpoczął modlitwę Peter, kiedy skończyli jeść i wstali.-Ty przez Swoją śmierć i Zmartwychwstanie pokazałeś nam, że każdą śmierć można pokonać. Śmierć ciała, śmierć umysłu i najgorszą ze wszystkiego śmierć ducha. Prosimy Cię za wstawiennictwem Twojej Matki, Maryji, abyś dał nam siłę, by nie zatracając siebie ratowali innych od śmierci wiecznej.- nagle głos jego złagodniał.-Jestem ludem Króla Chwały, Jego świętym narodem, wybranym pokoleniem. Światło przyszło w ciemności, a ciemność nie ogarnęła Światła. I choć ciemność szydzi z nas przybierając formy tego, co znaliśmy i kochaliśmy, to jest tylko ciemnością. Czeka na nas Zbawienie, tuż za horyzontem. Amen. Ojcze nasz...- zaczął, a jego towarzysze dołączyli się do niego. Po skończonej modlitwie spojrzał na nich przekornie.-A teraz pochylcie głowy do błogosławieństwa. Niech was błogosławi i strzeże Bóg Wszechmogący: Ojciec, i Syn, i Duch Święty. Chodźcie spać, wezmę pierwszą wartę. Mam jeszcze chwilę do pogadania z pewnym typem, który chociaż jest bardzo zajęty, może znajdzie dla mnie chwilę czasu.

Jezuita przeszedł spokojnie drogę od samochodu do ulicy. Cisza była zupełna. "Jeszcze gdyby tak świeciły się latarnie", pomyślał Peter, "i przejechałby jakiś samochód, kto wie, może poczułbym, że to wszystko tak naprawdę się nie wydarzyło?". Wiatr wiał od strony przedmieścia, nie niosąc ze sobą smrodu rozkładu i śmieci. Skarżyński westchnął i zawrócił. Po chwili, cichutko, by nikogo nie zbudzić, zaczął śpiewać Apel Jasnogórski.
-Maryjo, Królowo Polski...- odchrząknął i zaśpiewał trochę głośniej-Maryjo, Królowo Polski... Jestem przy Tobie, pamiętam, jestem przy Tobie, czuwam... Jestem przy Tobie, pamiętam, jestem przy Tobie, czuwam...- Peter poczuł ogarniający go spokój i wewnętrzne ciepło, niemające niczego wspólnego z jakimkolwiek ziemskim źródłem. W taką noc jak ta myśli mknęły do Boga o wiele łatwiej, niż przez ostatnie czasy. Medalik szkaplerzowy dał o sobie znać, jak zawsze, gdy się modlił. Nie był sam. W swoim życiu doświadczał Boga pod różnymi postaciami, wiedział, że gdyby wystarczająco długo się modlił, otrzymałby łaskę spotkania Go wszystkimi zmysłami. Ale nie chciał tego, w gruncie rzeczy. Przypomniał sobie rozmowę o tym jeszcze w Gdyni, wiele lat wcześniej, gdy powiedział jednemu ze swoich współbraci (czy on jeszcze żyje?, zastanawiał się w myślach), że Bóg zawsze jest gotowy na dokonanie wszystkich cudów, tylko, że człowiek nie jest na nie przygotowany. I faktycznie, wizja stanięcia przed Panem niemalże twarzą w twarz budziła w nim, poza tęsknotą, całkiem spory niepokój.
-Nie potrzebuję zresztą takich dowodów- mruknął, spojrzawszy w bezmiar nieba.-Wiem, że jesteś tu ze mną.- fala ciepła tylko się zwiększyła, a jezuita uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jego wzrok przybrał formę trochę bardziej wyzywającą, jego rozmowy z Bogiem często przyprawiłyby o zawrót głowy niejedną dewotkę.
-Ale żeś pozwolił nam spieprzyć- mruknął Peter.-Naprawdę nie było lepszych możliwości, by pokazać nam, że to nie tędy droga? Znam Cię, drugiego takiego cwaniaka jak Ty nie ma. Mogłeś użyć starych, wypróbowanych sposobów- kogoś zrzucić z konia w drodze do Damaszku, na przykład...- pokręcił głową z uśmiechem.-Ale Ty musiałeś pójść na całość. Po raz kolejny pozwoliłeś, by umyto ręce i żeby tłum dostał swojego Barabasza. Ciekawe, co zrobił Barabasz po tym, jak go uwolnili. Odwdzięczył się starszyźnie kolejnym gwałtem i rozbojem? Ale chyba raczej mózgów nie wyżerał, co?- jezuita stanął przy samochodzie.-Cóż, dowaliłeś nam cholernie trudne zadanie i wydaje mi się, że jesteś cholernie z Siebie zadowolony- roześmiał się.-No, dobra, ja już wybrałem dawno. Prowadź mnie, Panie.

Zamilkł na chwilę, nasłuchując i oddychając miarowo. Podstawowa modlitwa wymyślona przez świętego Ignacego polegała na powtarzaniu imienia "Jezus" przy oddychaniu- przy wdechu "Je", przy wydechu "zus". Czasem takie przypomnienie, że dalej żyjesz i oddychasz dzięki Zbawicielowi, bardzo pomagało, zwłaszcza, gdy zmęczenie odbiera Ci wszelką inwencję w wymyślaniu czy powtarzaniu modlitw. Potem zaśpiewał pieśń, którą zawsze kończył swoje rozmowy z Najwyższym.

Cichy zapada zmrok, idzie już ciemna noc
Cichy zapada zmrok, idzie już ciemna noc
Zostań, zostań wśród nas, bo już ciemno i mgła
Zostań, zostań wśród nas, tak jak byłeś za dnia

Panie, nim w twardy sen wpadnę, tak proszę Cię
Jutro znowu jak dziś nowy obudź nam dzień
Noc niech zniknie i cień, niech przy Tobie trwa myśl

W cichym mroku i mgle, Panie mój, wołam Cię
Racz wysłuchać i strzec moich nocy i dni
Racz wysłuchać i strzec wiecznych powrotów mych


Peter czujnie rozglądał się, co pewien czas robiąc obchody.
 
__________________
"Nie porzucaj nadzieje, jakoć się kolwiek dzieje"
Jan Kochanowski
Cooperator jest offline  
Stary 20-11-2009, 02:30   #6
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
Harry wstał z posłania i odpalił papierosa. Dźwięk syreny roznosił się echem alarmując wszystkie pojebane zdechlaki w całej okolicy. Jak bardzo ktoś musiał być zdesperowany, aby próbować tak desperackich metod wezwania pomocy?? Jak wiele będzie kosztować ta głupota, jeśli ktokolwiek ruszy na ratunek tym głupcom??
Mężczyzna podpalił palnik kuchenki turystycznej pod metalowym kubkiem. Czekając na wodę wpatrywał się w ogień palnika. Płomień smagał złocistymi płomieniami denko naczynia, a wokół królowała cisza, cisza przerywana odgłosami błądzących w ciemności martwych.
Mężczyzna otworzył balkonowe drzwi i wyjrzał w mrok ulicy. Odgłosy będą się nasilać, Harry o tym wiedział, okolica przestała być bezpieczna. Nadszedł czas ruszyć dalej.
Nabierając dymu do płuc otarł się ciężko o futrynę. Czy to sumienie, czy jakaś inna pierdolona siła, a może najnormalniejsza w życiu głupota nie pozwoli siedzieć Harrego na dupie, kiedy banda żyjących tak desperacko walczy o życie ...

- Kurwa i tak znudziło mi się to pierdolone miasto.... – powiedział do siebie mężczyzna.
Dwie sprawy zostały jeszcze otwarte, ta jebana syrena oraz owy tajemniczy obserwator... nadszedł czas działania....

Dopiwszy kawę Harry zebrał manele szykując się do drogi. Wyjrzał ponownie na ulice miasta, umarli tłumnie migrowali w kierunku wprzódy słyszanych odgłosów, odgłosy watah się nasilały. Harry wiedział, ze nie ma za dużo czasu, jeśli chce zobaczyć tych ludzi żywych, czy cokolwiek odnaleźć po ich bytności. Nadszedł czas…wychodząc, ostatni raz wejrzał w pustkę hotelowego pokoju, wiedział, że już tu nie wróci…

Noc była ciemna, co pewien czas, wiejący wiatr rozwiewał ciemne chmury odsłaniając gwiaździste niebo, ukazując tym samym zatopione w mroku ulice, po których chmary truposzy podążały w jednym kierunku, kierunku remizy.
Harry poupychał ekwipunek na tyle wojskowego Hummera, przygotował plecak, w którym obok latarki, amunicji i żywności zabrał dodatkowo dwie plastikowe butle z ciekłą podpałką.

Wyjeżdżając z hotelowego parkingu na zatrupione ulice wiedział, że nie łatwo będzie dotrzeć do budynku straży. Pogrążone w mroku miasto było jeszcze bardziej upiorne niż dzienną porą, na którą składały się zszabrowane witryny sklepowe, ślady po pożarach, ulice pełne były wraków aut porzuconych w nieładzie – obecnie splądrowanych i w większości nienadających się już do niczego. Gdzieniegdzie rozchodził się fetor rozkładających się zwłok, a raczej tego, co z tych zwłok zostawało.
Nocą, nie chodziło nawet o to, iż nie było widać szlajających się zdechlaków, ale w mroku wszystko przybierało złowieszcze kształty, a psychika potrafiła spłatać figla. Nocna porą najgorsze było to, że ciemność nie przeszkadzała tym zdechłym skurwielom, a my ciągle chuja w niej widzieliśmy.

Lampy wozu, niczym ostry nóż, rozcinały ciemności nocy uwydatniając fragmenty tego burdelu, który był na drodze. Podróż do remizy była katorgom, piekielnie trudno szło przepchać się w pobliże straży. Ograniczone manewry na szosie oraz bandy śmierdzących zombie, po których ciężko było przejechać nie ułatwiały jazdy przez wymarłe miasto.
Remizę było widać z daleka, nie wiadomo, jakim cudem, ale obrońcom udało się uruchomić generator. Umarli tłumnie napierały na oświetlony budynek, lgnąc ku niemu niczym ćmy.
Ostatni odcinek był prawie nieprzejezdny, ale dzięki czterokołowemu napędowi jednak się udało. Harry dojechał do oświetlonego budynku od boku, tam gdzie po samochodzie, bez większego problemu, mógł wspiąć się na dach garażu.
Niestety, opuszczenie wozu w takich warunkach było kurewsko trudne, zamknąwszy wszystkie drzwi, mężczyzna wyskoczył przez właz w dachu. Zatrzasnąwszy ostatnie wejście odciął się od hummera. Już nie było innej drogi, została tylko ta do góry…

Fala trupów, zwietrzywszy żywego, zaczęła tłumnie nacierać na niemal trzy i pół tonowe auto. Nagle uścisk na kostce niemalże zepchnął Harrego z dachu, mężczyzna zatoczył się i niemal cudem, odzyskał równowagę. Krótkim kopniakiem wyswobodził kostkę z trupiej łapy, nie było czasu odegrać się na trupie, liczyła się każda chwila.

Mężczyzna chwycił krawędzi dachu i wciągnął się na niego. Udało się wydostać z zasięgu truposzy. Przez myśl mężczyzny przeleciała kolejna wizja, czy teraz okupowani nie odstrzelą go jak kaczki?? Ale na takie pytania było już za późno…
Harry powoli zaczął zbliżać się ku wieży. Dach tonął w blasku świateł, bijących z okien budynku, dostrzec na nim było można ślady po kulach, nie wróżyło to dobrze.

Nagły wystrzał potwierdził obawy mężczyzny, a zaraz po nim donośnym głosem padło zapytanie:
- Kim Ty kurwa jesteś?!
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 23-11-2009, 23:22   #7
 
Zaczes's Avatar
 
Reputacja: 1 Zaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodzeZaczes jest na bardzo dobrej drodze
Post

[media]http://thewalkingdead.republika.pl/pliki/thing.mp3[/media]
Harry Frichsberg
Następne sekundy dla Harrego rozciągnęły się w czasoprzestrzeni. Mężczyzna jakby w zwolnionym tempie najpierw usłyszał wystrzał z broni automatycznej. Dźwięk dotarł szybciej niż kule rozbijające się o ceglaną ścianę remizy. W blasku świateł z okien widział jak odłamki kruszywa wystrzeliły z muru, coraz bliżej i niżej.. To co nastąpiło ułamek później to fala gorąca rozchodząca się z jego lewego uda, która poprzedziła tylko minimalnie falę bólu. Harry zachwiał się i oparł plecami o ścianę. Usłyszał jak z pomieszczeń za jego plecami otwiera się ogień. Z ust Harrego mimowolnie wydobyło się skołatane bólem „O żesz..".
- Wchodź teraz! – głos nieznajomego strzelca z remizy przedarł się przez odgłosy wystrzałów.
Były żołnierz wiedział, że musi to zrobić. Spiął całą siłę w sobie i chwyciwszy się rynny zatoczył się wprost do zbitego okna. Zanim spotkał się z twarda posadzką poczuł kolejną falę gorąca i bólu w lewej nodze.
Następne wydarzenia toczyły się już w mglistej rzeczywistości. Odgłosy wystrzałów, ból podczas przeciągania po podłodze, burzliwe głosy i krzyki.. Dwa głosy.. trzy głosy.. czwarty głos.. kobiecy.. ciemność.
-Jak..Hey!..Ja.....na imię?..
-Harrr..
-Zostań ze mną! Mów do mnie!
-..kogo..
-Wendy, mam na imię Wendy. Mów do mnie, co tutaj robisz.
Harry mówił. Nie pamiętał co mówił, mówił wszystko, byle nie odpłynąć. Wiedział. Pamiętał. Nie można stracić przytomności. I nie odpłynął. Piękna barwa słów trzymała go przy świadomości. Barwa no i cholerny ból. Może to adrenalina, może to chemia, ale to co słyszał niczym odzewem jego prywatnego anioła. Dopiero gdy Wendy powiedziała „Już ok. Odpocznij.” Odpłynął.
...
Obudził go znów ból, jak później się domyślił skupiony w kopniaku w ranną nogę.
- Ocknij się. - Harry mimo otwartych oczu widział tylko ciemną sylwetkę na tle światła.
- Z pewnością nie jesteś od Nich. Dlaczego chciałeś się dostać do Nas?
"Oni, My, Wy - to się wpakowałeś Harry.."
- A co miała znaczyć syrena do cholery.. - sapnął obolały. Oczy przyzwyczaiły się do światła. Mężczyzna był stary, brodaty, z jednym okiem zabandażowanym. Trzymał też rewolwer w dłoni.

- Jeśli szukasz łatwej zdobyczy to tutaj jej nie znajdziesz.. Mam na imię Hans, a Ty jak mniemam Harry, tak?
Teraz dopiero w całej okazałości do rannego doszedł niemiecki akcent..


Spencer Wilder
Spencer bez wahania przedarł się na dach swojego budynku. Napotkał na drodze jedynie drzwi z solidną kłódką, którą potraktował swoim dotychczasowym jedynym przyjacielem – strzelbą.
Wbrew pozorom z dachu nie było dobrej widoczności. Ujrzał gdzie jest remiza, przynajmniej jej łunę światła. Część widoku przysłaniał inny budynek. Co to doskonale widział w 'świetle' między blokami to duży plac zapełniony zdechlakami przed stacją „byłej” straży pożarnej. Nie trudno było zaobserwować i usłyszeć też przedzierający się przez te ścierwa samochód. I klarownie był to jego obiekt obserwacji.
- Nosz toż Ci dopiero.. Skurwiel się pośpieszył nieźle.
Lornetka. Obserwacja. Nawyk z polowań. Samochód jednak znikł za przeszkadzającym budynkiem. Widać, że tłum fanów pojazdu 'poruszony' jego siłą, skierował całą swoją naprzeciw. "Jak to się skończyło?"
- Cholera..
Jednak pragnienie wrażeń niedoszłego samobójcy zaspokoiło coś innego. Kolejna strzelanina. Tym razem widział pozycje strzelców. Rozbłyski z okien budynku stojącego naprzeciw parkingu remizy. Spencer myślał dziko. Szanse miał małe. Rano będzie ciężko, ale z tym zapasem amunicji jaki reprezentuje ten budynek mógłby przetrwać.
"Przetrwać.. pf.. przynajmniej trochę dłużej."
Usta wykrzywiły mu się w diabelny uśmiech. Na pewno też mają coś do żarcia. W tym stanie 'skupienia' martwych pobratymców na parkingu dość łatwo będzie przedostać się do budynku strzelców. Kilkadziesiąt minut temu chciał się zabić, więc co mu szkodzi zginąć ewentualnie w inny sposób. Spakował wszystkie swoje rzeczy z pokoju i ruszył na szare ulice. Pierwsza przecznica. Cios rękojeścią w głowę i truposz leży. Następny był za wolny by go dogonić. Alejka. Kolejna przecznica. Duża grupa. Gardłowe charczenie wymierzone w jego kierunku. Ominął ich łukiem i wskoczył na schody przeciw pożarowe, podnosząc za sobą drabinę, której użył. Ostrożnie przeczesał pokój na piętrze, wyszedł z pustego mieszkania na korytarz. W przejściu leżał oparty o ścianę zdechlak. Spencer wyciągnął nóż z cholewy i wbił go z całej siły w czaszkę już pełzającego w jego stronę trupa. Podbiegł do okna na końcu korytarza. Trzecia przecznica. Równolegle do niej parking. Zapełniony oczywiście prawie po brzegi śmierdzącymi ścierwami. W uliczce obok budynku strzelców kolejne schody pożarowe. Drabina podniesiona, ale rynna obok dawała duże możliwości jej sięgnięcia. Spuścił plecak.. Zeskoczył miękko lądując na chodniku, o ile miękko oznacza otarty łokieć do krwi. Bez zastanowienia zarzucił plecak na siebie i podbiegł do rynny. Wspiął się na tyle by sięgnąć drabiny. W tym momencie jak dar z niebios odezwały się wystrzały. Odgłos spadającej drabiny przytłumiony hukiem. Zeskoczył z rynny. Grupa oszalałych umarłych była tuż za nim. Wszedł szybko na pierwszą kondygnację i przylgnął do ściany. Próbował opanować oszalały oddech. Wiedział, że w budynku jest ich co najmniej trzech.
"Czas na nowych przyjaciół.. lub.."
"Czas poszerzyć krąg umarłych o Was lub o mnie nieznajomi.”
Szepnął. Może ostatni raz sam do siebie.

Dwayne
Okazało się, że motel miał więcej gości, którzy zdecydowali się wyjść ze swych kryjówek. Większość z nich kierowała się w stronę miasta. W lini prostej. Dwayn wyjrzał za róg i jego oczy ujrzały rozmyte oczy sąsiada. Chłopak cofnął się i szybko zamknął drzwi.
„Wiedziałem, wiedziałem.. kurwwwa..” Zaniósł się niemal płaczem. „Ja to mam szczęście”. Poczuł napór na drzwi i rozpaczliwy jęk. Murzyn nie wiedząc co zrobić zaczął się chaotycznie modlić, choć nie wiedział sam do kogo. „Niech sobie pójdzie, niech sobie pójdzie.. proszę.. niech sobie idzie”. Nie zwalniając drzwi wyjrzał za zasłonę okna.. „O w mordę!”. W jego kierunku zmierzali inni zainteresowani znaleziskiem jego ‘sąsiada’. Chwycił krzesło i zastawił Nim klamkę. Odsunął się od drzwi i spojrzał krytycznie na swój pomysł. Drzwi i krzesło uginały się pod coraz bardziej zwiększonym naporem. Dwayn poczuł przerażająco zimną strugę potu spływającą mu po plecach. Wycelował broń w drzwi. Nie minęła minuta nim napór przelał się także na okno

„Nie, nie, nie, nie..!!”. Szkło pękło. W biegu łapiąc plecak przerażony chłopak zaczął przeciskać się przez łazienkowe okno, nie sprawdzając nawet co znajdzie za nim..



Dr. Patrick Conchobhair; Ojciec Piotr Skarżyński
Ksiądz po godzinach szemranych modlitw, które powoli denerwowały budzącego się czasem Patricka, czujnego nawet we śnie doszedł do wniosku, że czas na zmianę. Szturchnął i obudził młodszego kolegę.
- Wszystko było w porządku, jak do tej pory. Jeśli chcesz mogę jeszcze czuwać Patricku.
Patrick ziewając przeciągnął się po szoferce i odgarnął koc. Kaszlnął i szybko przyłożył do ust inhalator.
- Niech ojciec się prześpi. Ja się dotlenię.
- Jeśli taka jest Twoja wola, chętnie skorzystam z chwili odpoczynku.
Ojciec ułożył się na miejscu pasażera, a Irlandczyk wyszedł rozprostować kości i zlać sobie twarz zimną wodą z rzeki. Obszedł spokojnie teren nasłuchując najmniejszego niebezpieczeństwa. W ten sposób dał ojcu czas na uśnięcie.

Po kilkunastu minutach wrócił do samochodu. Chłód nocy doskwierał z dnia na dzień coraz silniej. Zamknął cicho drzwi i usadowił się na siedzeniu kierowcy i mimowolnie spojrzał do tyłu - na Susan.
Serce mężczyzny podskoczyło mu do gardła na widok jej szeroko otwartych oczu patrzących się wprost na Niego.
Z trudem, ale jednak, ukrył odruch wystraszonego człowieka i nie podskoczył.
Dziewczynka odwróciła wzrok. Widać było ze jest przerażona. Doktor zdał sobie sprawę, że tak naprawdę ani razu nie próbował z Nią rozmawiać. Patrick nie miał doświadczenia z dziećmi, prawdę mówiąc, nie był tak dobrym oratorem jak ojciec. Wiedział, o czym tamta chce rozmawiać, ale Irlandczyk zwalał wszystkie obowiązki Susan na jezuitę - to ojcowie są od rozmów z córkami.
- Susan, chcesz wyjść..? - mruknął pytająco, jakby odruchowo, nie namyślając się nad rozmową.
Susan spojrzała na Patricka. Było ciemno. Domyślał się ze pewnie się zawstydziła, może nawet zarumieniła.
-Chce.. Muszę iść siku....ale..
Susan zamilkła, widocznie nie wiedziała jak dokończyć. W końcu wypuściła powietrze w rezygnacji z kontynuowania zdania.
- Chodź, nie budźmy ojca. - Patrick cicho na powrót otworzył samochód i wyszedł, nie zapominając o pistolecie. Otworzył jej drzwi i przepuścił ją.
Susan wysiadła rozglądając się po okolicy. Gdy znalazła dogodne jej miejsce niepewnie ruszyła w tym kierunku. Patrick udawał ze odwrócił wzrok, jednak pilnie obserwował pobliski teren. Mimo iż sprawdził go przed chwila czul na sobie odpowiedzialność za dziewczynkę. Susan szybko zrobiła co musiała i spytała już bardziej odważnie, czy może iść umyć się nad rzekę.Patrick skinął głową. Oboje zeszli na dół małą skarpą zostawiając ojca samego w samochodzie. Dziewczynka obmyła ręce, twarz i zmierzwiła wodą swoje długie blond włosy, które w świetle księżyca wydawały się niemal szare.
Patrick usiadł na skarpie, tak jak i jego towarzyszka. Nastała chwila krepującej ciszy, którą przerywał tylko szmer sunącej wody.
- Nie potrzebujesz niczego..? - zapytał nieśmiało, jakby nienaturalnie jak na Irlandczyka.
- Eee..nie. Rano chcę tylko umyć moje rzeczy, skoro mamy wodę. - Susan skończyła tak, jakby coś jeszcze do powiedzenia. Wzięła głęboki oddech i zdała pytanie, które może tylko dla niej było niezwykle ważne.
- Proszę Pana.. co teraz będzie teraz ze mną?
- Jestem Patrick. - Irlandczyk pochwycił kamień i rzucił w taflę ciemnego jeziora. Nie wiedział, co się stanie z ojcem, z nim, a co dopiero z dziewczynką. Mimo tego, zdecydował się na odpowiedź.
- Będziesz jechała z nami..
Może i była to najgorsza z możliwych odpowiedź.
Susan zachowała się dość niezwykle jak na swój wiek, ponieważ wydało się, że zrozumiała odpowiedź. Przynajmniej w pewnym sensie.
- Nie zostawicie mnie?
Spojrzał Susan głęboko w oczy, wydobywając z wnętrza jakiś cień uśmiechu.
- Nie.
- Mam.. miałam babcie niedaleko.. ale rodzice mówili..- Susan wstrzymała głos, wstrzymała oddech mimo iż wydawała się silna, złamała się na samo słowo.
Łzy popłynęły jej po policzkach
-mówili.., mówili,.. - łkając nie mogła dokończyć zdania, aż zrezygnowała
Patrick szybko objął Susan i wtulił jej głowę w swoją pierś. Słów nie mógł już wydobyć.
-.. mówili, że stała się jednym z zarażonych..- szloch przerodził się w cichy płacz - mówili, że wszystko będzie dobrze..mówili, że to wszystko minie, że to.., oni..stali też tacy..
Dziewczynka płakała jeszcze chwile. Patrick tulił ją mocno do siebie. Gdy Susan się uspokoiła, zadała kolejne fundamentalne dla niej pytanie.
-To minie, prawda? To wszystko minie i ludzie znów będą normalni? Nie chce stać się jednym z tych.. - łzy płynęły, jednak Susan miała znów spokojny wyraz twarzy
Odsunęła się lekko i została siedząc obok.
Irlandczyk nie wiedział. Wierzył w Boga, i to mocno, więc wolałby, aby to pytanie zostało zadane ojcu, nie byłemu pracownikowi prosektorium. Zwątpił jednak w świat po Apokalipsie. Wiedział jednak, że dziewczynka potrzebuje oparcia, a to właśnie Patrick miał być nowym opiekunem dziecka.
- Nie staniesz się, ja z ojcem postaramy się o to.. Zresztą, na pewno jeszcze jest nadzieja..
- Pan mówi do niego ojcze, ja nie umiem, nie rozumiem też tego księdza, jak on może być.. taki..wesoły?.. Jakby wszystko było dobrze.
Patrick jednak nie słuchał już Susan, jego uwagę przykuło coś w jego polu widzenia. Niekształtny cień, jednak zdecydowanie poruszający się wzdłuż rzeki nieopodal.

- Susan - rzekł Patrick, próbując zamaskować strach. Wstał i sięgnął za pasek od spodni, jego dłoń spoczęła na rękojeści pistoletu.
- Leć do ojca. Obudź go i każ zapalić samochód.

Dziewczyna posłusznie wstała i wystraszona pobiegła truchtem w stronę samochodu, potykając się przy końcu skarpy. Cień znieruchomiał. To musiało być zwierzę, tylko zwierzęta zachowują się w taki sposób. Każda zwierzyna jest dobra na upolowanie, jednak to stworzenie wcale się nie spłoszyło. Przeciwnie - zaczęło biec, jeśli można tak określić utykający ruch w ich kierunku. Patrick wyjął pistolet gdy usłyszał nerwowe wołanie Susan "proszę księdza.." i zaraz dźwięk odpalanego samochodu.

Niespodziewany gość przedzierając się przez chaszcze zareagował także na dźwięk silnika. Wszystkich troje zaskoczyło słabe lecz rozpoznawalne szczekanie. Pies zatrzymał się w pewnej odległości od Patricka, który miał go na muszce.
Usiadł i zaszczekał. w Świetle zapalonych lamp samochodu doktor miał psa dokładnie na muszce pistoletu.
Pies? Strzelić? Czy może wziąć? Pies by się przydał.. Miliony myśli posuwały się po głowie Irlandczyka, wprowadzając swoisty chaos w jego głowie. Przez chwilę zwątpił i chciał znów zrzucić brzemię obowiązku na kogoś innego, jednak jaki pies, będąc wygłodniały, usiadłby i czekał? To niedorzeczne. Agresywny pies, rzucił by się na potencjalny cel. Z wymierzonym pistoletem w psa, Patrick zbliżył się na bezpieczną odległość i spojrzał w oczy zwierzęcia
Usłyszał za sobą głos Susan "Proszę.. uważaj". Owczarek niemiecki, miał podniesioną nienaturalnie skrzywioną łapę. Widzą ruch człowieka szczeknął, cofnął się i usiadł znów. Może ktoś go skrzywdził, może właściciel umarł dopiero niedawno.. Pies był tak samo nieufny jak Patrick. Groteskowa scena starcia: strachu człowieka ze strachem zwierzęcia. Ojciec wysiadł z samochodu nic nie mówiąc zaskoczony zastałą sceną. Stanął w bezruchu, jak Susan oczekująć następnych sekund wydarzeń.
 
__________________
Live to Ride / Ride to Live

Ostatnio edytowane przez Zaczes : 25-11-2009 o 23:02.
Zaczes jest offline  
Stary 28-11-2009, 01:51   #8
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu


Dźwięk wystrzału przerwał dialog na dachu. Harry słyszał odgłosy zbliżających się pocisków. Próbował jeszcze uskoczyć, ale niestety kula okazała się szybsza i zdążyła dopaść lewe udo mężczyzny. Frichsberg zatoczył się na ścianę, a następnie korzystając z jedynej możliwej drogi ucieczki, skoczył szczupakiem do środka budynku. Mężczyzna zaklął pod nosem wpadając na kamienną posadzkę półpiętra wiekowej remizy odczuwając upadek najbardziej w zranionej nodze. Szarpiący ból przeszywał jego ciało niemal odbierając zmysły, czerwona plama zaczęła szybko pokrywać kamienną podłogę krętych schodów. Nim ból i uchodząca krew odebrały mężczyźnie świadomość zaczął krzyczeć do mężczyzny, który wpuścił go do środka :
- Zmyjcie krew!! Zmyjcie tą pierdolona krew!! Nim te skurwysyny wyczują jej woń… zalejcie ją chlorem, wybielaczem lub pły… - nie dane było dokończyć mężczyźnie, świat zawirował, a potem pojawił się anioł…

Harrego obudził ból, jak później się domyślił skupiony w kopniaku w ranną nogę.
- Ocknij się. - Harry mimo otwartych oczu widział tylko ciemną sylwetkę na tle światła.
- Z pewnością nie jesteś od Nich. Dlaczego chciałeś się dostać do Nas?


- A co miała znaczyć syrena do cholery… - wysapał obolały mężczyzna. Oczy przyzwyczaiły się do światła, mężczyzna w jego blasku był stary, brodaty, z jednym okiem zabandażowanym. Trzymał też rewolwer w dłoni…

- Jeśli szukasz łatwej zdobyczy to tutaj jej nie znajdziesz.. Mam na imię Hans, a Ty jak mniemam Harry, tak?
Teraz dopiero w całej okazałości do rannego doszedł niemiecki akcent rozmówcy. Harry zaczął błądzić wzrokiem po środku pomieszczenia wsłuchany w odgłosy otoczenia: bezustanne pojękiwania zmarłych próbujących sforsować murowany bastion zagłuszane dialogami filmu oglądanego w dalszej części murowanej remizy.

Budynek od środka był surowo wykończony. Na centralnym miejscu izby, w której się znajdował stał drewniany stół, którego jedynym towarzystwem była para prosto ciosanych drewnianych krzeseł. Ściany pomieszczenia, tak jak całego budynku były z czerwonej cegły, na niektórych ścianach rzucały się w oczy białe kwadraty, jedyne pamiątki po oknach, które na tym poziomie zostały wprzódy zamurowane. Z sufitu na grubym kablu zwisała żarówka, która rzucała żółte światło na całe pomieszczenie. A po przeciwnej stronie wejścia na klatkę delikatnym trzy, może czterostopniowym obniżeniu osadzone były dębowe drzwi otwierane do środka. Obecnie zamknięte na zamek i zastawione jakąś przewróconą komodą.
W sąsiedniej izbie znajdowała się pogrążona w półmroku kręta klatka schodowa, która prowadziła do wyższych oraz niższych kondygnacji, chociaż te ostanie odgrodzone były solidnymi drzwiami. Naprzeciw schodów na piętro znajdowały się dębowe drzwi wejściowe, które obecnie zostały solidnie zabarykadowane. Na przestrzał klatki schodowej znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie o rozmiarach zbliżonych do tego, gdzie obecnie siedział Harry. Jednak na pierwszy rzut oka widoczne były różnice pomiędzy izbami. Ta skromnie urządzona, prowadząca ku garażowi, a ta druga, pewnie niegdyś biuro, a obecnie przeznaczona ku uciesze ocalałych na izbę spotkań. Posiadała wygodną kanapę, dwa fotele nie za wysoki kredensie, biblioteczkę oraz telewizor stojący na podsuniętym pod ścianę biurku, pewnie niegdyś należącym do właściciela owego gabinetu. Podłogę zdobił wzorzysty dywan, a miejsce po oknie zasłonięte było grubą zasłoną koloru zieleni. Pomiędzy pomieszczeniami brakowało drzwi widocznie użytymi do wzmocnienia barykady…


- Tak, możesz mi mówić Harry, co do cholery znaczyła syrena?? –
ciągną dalszą rozmowę ranny.
Twarz posiekana bruzdami starości niemieckiego Amerykanina wykrzywiła się w uśmiechu.

- Słuchaj.. nie wiedzieliśmy, że ktoś jest w mieście oprócz Nich. Chcieliśmy, aby ich zalali umarli. My tu jesteśmy bezpieczni. – kontynuował starzec.


- O kim Ty kurwa gadasz?! Kogo zalali umarli?! Wiesz, co Wy w ogóle zrobiliście uruchamiając syrenę?? Teraz, umarlaki z całego kurewskiego stanu zlezą się szukać żeru. – uniósł się Frischberg.

- Hey! Wstrzymaj wodze i się uspokój. Tak wiem o tym
. - Hans przysunął krzesło i usiadł jak zmęczony starszy człowiek.

- Kurwa, wydostać się stąd będzie trudniej niż tu wejść. Ale po kolei …z kim się kurwa strzelacie?? I kim Wy jesteście?? – Harry zażądał odpowiedzi.


- Posłuchaj… – rzekł starzec nieco stanowczym tonem - Możesz albo zamknąć się i pozwolić mi mówić, a najlepiej podziękować za opatrzenie ran, albo… Droga wolna, nikt Cię tu nie zapraszał, a założę się, że miałeś swoje cele, gdy usłyszałeś syrenę…

-Posłuchaj chłopie! – warknął ranny mężczyzna – Przyjechałem tu myśląc że jakieś ludziska w akcie desperacji sięgnęli po tak nieobliczalny krok jak uruchomienie tej przeklętej syreny! Przyjechałem tu z humanitarnych pobudek, chcąc pomóc tym, co są w opresji. A w podzięce otrzymuje kulkę i jeszcze jestem przesłuchiwany i podnoś niecne zamiary oskarżany!!

-Nie podnoś głosu młody człowieku… jeśli tak jest, to pewnie chcesz wiedzieć o co tu chodzi?
– z bastował rozjuszonego mężczyznę Hans.


- Tak chce wiedzieć, o co tu chodzi. – podsumował Harry wyciągając z kieszeni papierosy i odpalając jednego zamienił się w słuch uważnie słuchając Starca.


- Przewodzę pewnej grupie osób, zatrzymaliśmy się tutaj by zdobyć zapasy, chcieliśmy ruszyć następnego dnia. W mieście jednak jest pewna grupa ludzi, która nie chciała w ogóle rozmawiać. Straciłem dwoje ludzi, bez słowa otworzyli ogień. Ukryliśmy się tutaj, bo to dogodne miejsce.
Mam oprócz Ciebie jeszcze dwoje rannych. Widzisz, mamy dużo zapasów, ponieważ pierwsi splądrowaliśmy pewien magazyn…Oni chyba o tym wiedzą… Mam w grupie lekarza, który ma ze sobą wiele potrzebnych rzeczy, ma w grupie byłego żołnierza i sam nim jestem, czego nie potrzebuje w mojej grupie.. to kogoś kto nie umie zachować spokoju. Mogliśmy Cię zostawić na dachu, mogliśmy Ci nie zaufać,, ale tak nie jest - więc Ty zaufaj nam przez chwile i bądź spokojny…
Syrenę uruchomiliśmy celowo, Strzelcy siedzą w niezabezpieczonym budynku, prędzej lub później, dopadną ich. A Clark i Ben wymyślili już plan ucieczki…
To na razie tyle z mojej strony, teraz słucham Ciebie Harry … A mogę??


Hans wskazał na wyciągniętą paczkę opartego o ścianę Harrego. Poczęstowany czerwonym Marlboro starszy człowiek, odłożywszy rewolwer na stół, odpalił papierosa i zamykając oczy rozkoszował się widocznie dawno zapomnianym smakiem. W takiej to pozycji wsłuchał się w opowieść swojego współrozmówcy.

- Cóż tu mówić, siedzę tu parę dni, szykowałem się do dalszej drogi na wschód, a zatrzymany byłem w hotelu nieopodal, gdzie usłyszałem Waszą syrenę.
W owym mieście z żyjących natrafiłem tu na jednego kolesia ukrywającego się nieopodal mojej meliny. On obserwował mnie, ale nie dane było nam się spotkać…

-Sam?!?!
– starzec spojrzał na Harrego nie ukrywając swego zdziwienia - Jesteś zupełnie sam???

-Tak, Hans, sam, sam samiuteńki od początku tego gówna… -
kontynuował mężczyzna - też spotkałem paru maruderów na swej drodze, ale te hieny nie zasługiwali na to by się nad nimi litować. Nie były warte tego, aby żyć, bo targając się na życie innych żywych dla własnej korzyści, byli gorsi od umarłych…i podobnego losu się doczekali…

-Maruderów?-
ze zdziwieniem spytał Hans - Takich ludzi jak Oni?

- Tak, takich ludzi jak oni. Zresztą ludzie to za dużo mówiąc o nich. Hieny wydaje się lepszym określeniem… - zamyślił się Harry.

- Gratulacje samozaparcia do przeżycia. Sprawa wygląda, więc tak, albo chcesz dołączyć do Nas, albo.. ”adios”, pomożemy Ci się wydostać razem z Nami, ale musimy odczekać jeszcze jakiś czas… - reasumował starzec.

- Spokojnie Starcze, nie stawiaj mnie w takiej sytuacji bez pewnego rozeznania w sytuacji. Nic o Was nie wiem. Kim jesteście, ilu Was jest, czy chociaż jakie macie pomysły na wydostanie się z tego gówna, w którym wspólnie utkwiliśmy… i coś więcej może powiesz mi o tych fagasach, co do mnie strzelali.

- Jeśli chcesz poznać innych proszę bardzo. Jak wspomniałem jest nas siedmioro. Ja, nasi strzelcy na piętrze - Clark i Ben; w sąsiednim pokoju znajdziesz naszą panią doktor Wendy, rannych Opie i Maxa znajdziesz na kanapie, wokół nich kręci się mloda Alison – siostra Opiego. – zaczął odpowiadać Hans.

Starzec zmarszczył brwi i spojrzał uważnie na rannego Harrego. Lekko nachylając się nad mężczyzną kontynuował swoja wypowiedz.
-W mojej grupie są pewne zasady. Przebywając z nami zobowiązany jesteś ich przestrzegać.

Pierwsza z nich to zasada ograniczonego zaufania


Nie ufamy Tobie w pełni, może jesteś pułapką, może masz nas zniszczyć od środka, nie wiemy tego jeszcze … choć szczerze w to wątpię … ale wolę postawić sprawę łatwo, abyś nie miał tego nam za złe.

Druga zasad jest jedną z najważniejszych – uprzejmość


Masz coś do kogoś, zachowujesz do dla siebie, nie potrzebne nam są zgrzyty w tym całym gównie. Po prostu trzymamy się razem nawet, jeśli się nie lubimy nie skaczemy sobie do gardeł.



Trzecia najważniejsza z zasad - przywództwo

Przewodzi jedna osoba, która podejmuje decyzje. To jestem Ja … tak wyszło. Nie żądze, lecz podejmuje tylko ciężkie decyzje.

Mężczyzna skończył odsuwając się delikatnie od Harrego. W milczeniu mężczyźni skrzyżowali spojrzenia, młodszy z nich zaczął mówić.

- Wybacz Hans, ale mam wrażenie, że nie rozumiem w pełni Waszych praw. To, że nie jesteście ufni, co do mojej osoby to jest zrozumiale. Nie spodziewam się tego po Was, sam również w pełni Wam nie ufam. Ale przeraża mnie wizja Waszej uprzejmości.
Wybacz szczerość człowieku, ale to chore. Jjak możecie działać w grupie?? Kiedy obawiacie się o swe plecy?? Rozumie, że trzymacie się by było bezpieczniej, ale uważam, że wspólne zrozumienie było by większa ostoją dla ocalałych niż tłamszenie niechęci w sobie. Sam byłem żołnierzem, walczyłem na froncie i z różnymi sytuacjami dane mi było się spotkać. Jeżeli nie będziecie rozmawiać o tym co Was dręczy to frustracje urosną do momentu, aż ktoś pęknie i po podrzyna Wam gardła we śnie, bo uzna że życie nie ma sensu?? Wybacz, ale dla mnie to się wszystko kupy nie trzyma. Może za długo podróżowałem samotnie, sam nie wiem…


Hans wstał z siedzenia chwycił rewolwer:

- Nikt nie wymaga zrozumienia, musisz się dostosować. Dość jest problemów, nie potrzebujemy kłótni, nie potrzebujemy przykrych sytuacji, nie chcemy załamać ludzi, którzy tracą nadzieje.

- Jak powiedziałeś Hans; nie muszę się z Wami
zgadzać – rzekł Harry podnosząc się z ziemi - póki tu jestem nie będę Wam sprawiał kłopotu. Ale nim poznam resztę członków "rodziny" powiedz mi jeszcze coś więcej o tych, co nas otaczają...

- Nie wiemy ilu ich jest, wiem, otworzyli ogień, więc my też. Są dobrze uzbrojeni, są wyszkoleni. Otoczyli remizę, teraz po syrenie, wątpię by otrzymali pozycje na skrzydłach, czekają na najmniejszy ruch i strzelają, jak w Twoim przypadku. Nie wiemy nic o Nich. Tylko tyle, że musimy się ich pozbyć. Pogadaj z Benem, jeśli chcesz mu pomóc przy planie ucieczki. On wprowadzi Cię w szczegóły. A i pogadaj z doktorkę na temat swojej nogi. Ja przepraszam na chwilę …

Hans wyszedł z pokoju i skinieniem ręki zawołał jednego z mężczyzn, po czym obaj skierowali się na piętro.

-Hans ... dzięki!! – Harry krzyknął za odchodzącym starcem.

Harry pozostał sam z drugiego pomieszczenia słychać było rozmowę zagłuszaną wyświetlany filmem. Harry odpalił kolejnego papierosa. Oparł się o stół i wciągnął do płuc nikotynowy dym. Wokół remizy rozchodziły się echem pojękiwania martwych …
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."

Ostatnio edytowane przez Morfidiusz : 28-11-2009 o 10:59.
Morfidiusz jest offline  
Stary 06-12-2009, 21:56   #9
 
Joppcio's Avatar
 
Reputacja: 1 Joppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodzeJoppcio jest na bardzo dobrej drodze
Dwayne z trudem przecisnął się przez malutkie okienko. Schował pistolet, który wypadł mu podczas przechodzenia i poprawił sobie ułożenie plecaka. Dopiero teraz zorientował się co się dzieje. Stał przy ścianie hotelu, a w okół roiło się od umarlaków. Biegały po otaczającej motel polance, krzyczały, jęczały, waliły w ściany motelu. Najgorsze jednak były to, że jedyną drogą ucieczki był pobliski las. Żeby tam dojść, musiał przebiec przez polane pełną zombie. Głośno przełknął ślinę. Pot lał się z niego litrami. Serce dudniło w klatce piersiowej. „Nie zrobisz tego idioto.” – mówił w myślach chłopak. Jeszcze raz popatrzał na las. Ruszył. Biegł najszybciej jak potrafił. Co niektóre zombie zareagowały na świeże mięso i ruszyły w pogoń za Dwaynem. Lecz murzyn miał to szczęście, że był cholernie szybki. Gdy był jeszcze młody, biegał na zawodach w szkole. Potem biegał gdy trzeba było uciekać przed ojcem, jego dziewczyny, z którą nie mógł się spotykać. Potem biegał gdy trzeba było uciekać przed policją. Teraz biegnie jak ostatni idiota przez polane pełną zdechłych ludzi. Czuł, że trzęsą mu się nogi, co nie ułatwiało biegu. „Jeszcze tylko jakieś kilkadziesiąt sekund”. I w końcu dobiegł do celu. Wbiegł do lasu i omijając drzewa biegł dalej. Słyszał, że kilka zombie z polany, biegnie nadal za nim. Co prawda kilka razy omal się nie potknął, lecz cudem utrzymywał równowagę i biegł nadal. Do gęstego lasu, z ledwością przebijało się światło bijące od księżyca. Chłopak niemal nic nie widział. Czuł strach. O tak, strach był teraz najsilniej odczuwalnym uczuciem. Dobiegł do gigantycznego przewalonego drzewa. Leżało one zagradzając drogę. Dwayne nie miał wyboru. Zaczął z wspinać się na porośnięty mchem, przewalony pień. Musiał przejść na drugą stronę. W mniemaniu murzyna, zmarlaki były totalnymi idiotami, więc przez pień się raczej nie przedostaną. Nagle coś chwyciło go za nogę. Murzyn kątem oka ujrzał, jak długa, blada ręka trzyma go za nogę. Właścicielem ręki była martwa kobieta. Ciągnęła go z całych sił. Murzyn próbował wbić się paznokciami w korę, jednak pod naporem siły kobiety, poleciał na dół. Teraz kobieta patrzała na niego, jak leżąc próbuje się od niej odczołgać. Wydała z ust jakis dziwny dźwięk, po czym skoczyła na murzyna. Dwayne ryknął z przerażenia i począł wierzgać się, byle strącić monstrum. Kobieta próbowała rozerwać koszulkę murzyna, jednak w końcu dostała w pysk, od wymachującej rękoma ofiary. Teraz Dwayne miał okazje by coś zrobić. Kolejne zombie właśnie dobiegły do drzewa. Kobieta oberwała dość mocno, gdyż jej żuchwa była dość mocno przekrzywiona w prawo. W odwecie znów rzuciła się na chłopaka, jednak ten uderzył ją dość mocno z łokcja w szczękę, po czym zaczął uciekać wzdłuż przewróconego dębu. Strach pozwalał mu wyciągnąć z siebie siódme poty i teraz pruł przez las z nadzwyczajną prędkością. Po jakiś 10 minutach sapał już mocno. Taki sprint był męczący. Nagle zabłysły mu oczy. Zobaczył przed sobą jego wybawienie. Samotna chatka, z jakimś garażem. Nie myśląc dłużej podbiegł do drzwi i szybko wbiegł do chałupki, zamykając drzwi za sobą. Chatka była dość przytulna. Średnich rozmiarów salon z kominkiem, na którym stały rozmaite trofea, kuchnia, toaleta. I schody na górę. Coś co bardzo rzucało się w oczy, to wbite w ścianę nad kominkiem haki, na których można powiesić strzelbę. Murzyn nie miał teraz czasu na badanie pomieszczeń. Szybko począł ciągnąć fotele i kanapę pod drzwi, by stworzyć barykadę.
- Jest tu ktoś? – krzyknął po ukończeniu pracy. Nikt mu nie odpowiedział. Serce powoli przestało łomotać jak oszalałe. Wyjął pistolet i ruszył schodami do góry. Doszedł do korytarza z czteroma drzwiami. Jedne z nich były uchylone. Już stąd Dwayne widział, że na ziemi leży jakieś ciało. Co prawda z tego miejsca widział tylko rękę, lecz resztę mógł sobie dopowiedzieć. Powoli podszedł do drzwi. Wszedł do pomieszczenia i od razu zdębiał. W małym pomieszczeniu były cztery trupy. Na podłodze leżała czarnowłosa kobieta, w długiej sukni. Na łózkach leżały martwe dzieci, a na fotelu siedział zapewne ojciec. Miał w ręku strzelbę, a obok niego leżało pudełko z nabojami. Dwayne wiedział co się pewnie tu stało. Ojciec zestrzelił całą rodzinę, gdyż zaczynali się przemieniać, a potem popełnił samobójstwo. Ojciec musiał być człowiekiem o cholernie silnej woli. Dwayne nigdy by nie zabił własnych dzieci, gdyby takowe miał. Widok ten przyprawił Dwayne’a o mdłości. Co ten świat robi z ludźmi… Rodzice muszą zabijać własne dzieci… A pewnie jeszcze kilka miesiecy temu byli gdzieś na wakacjach… Bawili się, rozmawiali. Dwayne’owi zrobiło się żal tych wszystkich ludzi, którzy musieli podjąć podobne wybory jak ten tutaj ojciec. Leżąca na kolanach strzelba, i paczka naboi kusiła Dwayne’a. W końcu o własne życie też trzeba zadbać. Lecz jednak jakiś hołd trzeba złożyć zmarłym. Dwayne wszedł głebiej do pomieszczenia. Pomodlił się za zmarłą rodzinę. Nie znał żadnej modlitwy, więc improwizował. Po skończonej modlitwie wziął strzelbę i naboje. Te ostatnie wepchnął do kieszeni a strzelbe zawiesił na ramieniu. Wychodząc z pomieszczenia, zamknął drzwi. Wyciągnął z plecaka łyżeczkę i wyskrobał na drzwiach koślawy znak krzyża. To wszystko co mógł dla nich zrobić. Zaczął przeszukiwać rzesztą pomieszczeń. Zwykłe sypialnie dla rodziców i dzieci. Zainteresowały go zabawki leżącę na ziemi w sypialni dzieci. Niektóre z nich były na baterie. Szybko dobrał się do zabawek i powyciągał baterie. Zawsze mogą się przydać. Zszedł na dół i ruszył w stronę kuchni. Układ kuchni był przemyślany i poruszanie się w niej nie sprawiało żadnych problemów. Widać, że ten kto to projektował, znał dobrze zasady architektury. Przeszukał szafki i lodówkę. Kilka rzeczy okazało się bardzo przydatnych, więc je wziął. Kilka batoników, chleb, zupki chińskie, 2 noże, płatki, ser, kilka kiełbas. Nagle przypomniał sobię, że przy chacie był jeszcze garaż. Odsunał trochę barykadę i udostępnił sobię drogę do drzwi. Wyszedł z domu i ruszył w stronę garażu. Na zewnątrz było zimno, ostatnio tego nie czuł , gdyż był zgrzany biegiem. Sowy pochukiwały w lesie. Było tak ciemno, że w lesie widać było tylko 3 rzędy drzew, a resztę ogarniał mrok. Dwayne wszedł do garażu. Tutaj już było ciepło. Na środku paliła się mała lampka oliwna. Garaż nie był duży, znajdowały się to jakieś pudła i kartony. Jednak uwage Dwayne’a przykuł stojący pod scianą motor. Co prawda motorem nigdy nie jeździł, ale to może być dobry środek transportu. Zwłaszcza, że rano zamierza się stąć zbierać.
 

Ostatnio edytowane przez Joppcio : 06-12-2009 o 22:12.
Joppcio jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172