Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-10-2010, 23:06   #1
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
[Fallout] Kartiyan - SESJA PRZERWANA

Okolice Alice, rok 71

Strup był typowym przykładem tego jak niskie wymagania stawiali Skoczkowie, nowym członkom gangu. Z wywieszonym jęzorem i uśmiechem przypominającym zwierzęce uniesienie, wymierzał coraz zmyślniejsze kopniaki zwijającemu się na ziemi ghulowi. Nogi i ramiona jęczącej ofiary z początku wierzgały po piachu wzbijając w powietrze tuman gryzącego oczy pyłu, jednak po paru minutach ghul zwinął się w embrionalny kłębek i biernie przyjmował kolejne uderzenia wydając z siebie tylko płaczliwe i bełkotliwe dźwięki. Mimo że większość Skoczków zajęta była piciem berbeluchy, lub sobą samymi zważywszy na parę skupisk wiercących się ciał, paru innych z uznaniem przyglądało się swojemu koledze i aktowi twórczemu, który właśnie miał miejsce w jaskini. Niemal z podnieceniem oczekiwali pierwszych chrupnięć kości tej żałosnej ofiary, która nie wykonała nawet jednej próby obrony.

Cała jaskinia była dość spora i gangowi wystarczały zaledwie dwie wielkie komory przy samym wejściu do niej. Nie oznaczało to jednak, że pozostała część była pusta. Bynajmniej. Największa ze wszystkich komór znajdowała się nieco głębiej i mimo iż do połowy zalana skapującą ze stalaktytów bezcenną wodą, wypełniona była wysokimi na niemal trzy metry kontenerami spośród których każdy okryty był szarą i sięgającą do samego podłoża płachtą. Skoczkowie raczej się tu nie zapuszczali i tylko sporadycznie któryś mijał wielkie ładunki po to tylko by przejść do latryny znajdującej się na samym końcu jednej z odnóg.

Ghul krzyknął głośniej, a jego jęki przeszły w skomlenie. Spocony już na pokrytym bliznami wrzodowymi czole Strup sapnął z satysfakcją i otarł nos rękawem zakurzonej ramoneski. Potem sięgnął po podaną mu przez jednego z kolegów zieloną flaszkę i usiadł na jakiejś pace. Pociągnął parę razy i spojrzał na grube okute licznymi zakrzywionymi ćwiekami, buty.
- Dobra... Kończymy wora – rzekł oblizawszy wargi. Zdjął swoje wzmocnione mokasyny i sięgnął po te drugie. Nie skończył ich wkładać.

Do jaskini weszła prowadzona przez czujkę dwóch gangerów, czwórka ludzi. Mały i wyglądający na potwornie zasuszonego trybal o ciemnej skórze kontrastującej z krótką nierówno strzyżoną białą brodą szedł pierwszy nie przejmując się nikim i niczym. Spod ostrza jego krótkiej włóczni powiewały liczne kosmki najróżniejszych włosów. Zaraz za nim szedł wysoki mężczyzna w identycznej jak Strup ramonesce i czarnej chustce zawiązanej na głowie. W jego wychudzonej pociągłej twarzy nie dawało się odnaleźć żadnych głębszych emocji. Na końcu zaś podążała odziana w popularne wśród wędrowców i kupców podróżne peleryny, para. Kobieta z odrazą odwróciła wzrok widząc scenę katowania. Przez naciągnięty na czoło wysoki kapelusz nie można było mieć pewności, czy wstręt wywołał w niej widok pokrytego zgniłozieloną skórą ghula, który mimo iż jeden i tak roztaczał wokół siebie smród zepsucia, czy może sam akt bestialstwa jakiego dopuścili się gangerzy. Mężczyzna westchnął i wyjął z ust resztkę papierosa. Wytarł ją o kawałek skały i pstryknięciem palców posłał między kamienie. Zignorował fakt, że niedopałek został natychmiast podniesiony. Nie odezwawszy się skinął na przybyłego z nimi mężczyznę i wskazał ręką naciągającego okute trepy Strupa. Następnie nie czekając na obrót wydarzeń ujął kobietę pod ramię i ruszył z nią do drugiej komory jaskini gdzie dobiegł ich metaliczno-mokry świst. Ghul przestał skamleć.

Podeszli do najmniejszego, wysokiego najwyżej na metr, z kontenerów, a mężczyzna ściągnął z niego szybkim ruchem plandekę. Kobieta usiadła ostrożnie na skraju jednej z formacji skalnych. Widać było, że jest zła. Mężczyzna zdawał się nie zwracać na to uwagi. Otwierał kolejne zamki stalowego kontenera, po czym gdy z klikiem ustąpił ostatni, uniósł górną część obudowy i odstawił na bok. Ukryty w środku mechanizm migotał licznymi światełkami.
- Nelian – rzekł mężczyzna uruchamiając urządzenie. Kobieta nie zareagowała. Stopą z uporem rozgrzebywała piach zalegający na ziemi - Nelian! - powtórzył głośniej. Dopiero wtedy się obejrzała. Wskazał wzrokiem ustrojstwo – Kamerton. Czas już.


Bluff, środek lata, rok 70

Siedzieli wszyscy w Barze. Dziesięcioro ludzi i pies. Było południe. Na zewnątrz panował pięćdziesięciostopniowy skwar. Grzmiało. Oczywiście nie zapowiadało to burzy, ani nawet deszczu, grzmot, złowrogi, daleki, elektryzujący powietrze w promieniu wielu mil, znaczył, że znowu gdzieś tworzyło się żarzysko. Siedzieli tu z różnych powodów, lecz głównym było to, że każde z nich, tchórzliwie, unikało swoich myśli.

Nie zawsze, ale czasem i właśnie teraz. Przecież byli tylko ludźmi, mieli wady.

Jedynie 15-letni Mitch nie unikał. Nie miał wyrzutów sumienia, bo i tak nie miał prawa głosu. W innym wypadku być może wykrzyczałby swój sprzeciw, wczoraj, na wiecu naprzeciwko zgliszczy spichlerza, gdy winnych postawiono pod pręgierzem opinii publicznej i gdy Pastor, zdruzgotany stratą Biblii, zażądał kary wygnania. Wszystko wydawało się Mitchowi niesprawiedliwe, i głosowanie i fakt, że nie mógł wziąć w nim udziału. I że taka ładniutka Ann, tak podobna do swojej młodszej siostry Susan właśnie odchodzi umrzeć na Pustkowiach. Więc zamiast udać się pod zbiorniki wieżowe, żeby patrzeć z innymi na smutny koniec Morganów, chłopak przyszedł do Baru. Może Hyra się zlituje i postawi mu kolejkę. Przy okazji wykorzystywał też w inny sposób nieobecność czujnego właściciela. Krążył wokół Szafy Pana Wonga, chyba najbardziej skomplikowanego mechanicznego urządzenia w Bluff i marzył, żeby zajrzeć do jej wnętrza. Nie był w tym osamotniony, bo cieszący się złą sławą wynalazca Rufus również uważnie oglądał grającą Szafę. Rufus, zwany Pechowcem, wśród mężczyzn w Bluff wyróżniał się i urodą i inteligencją, ale z nim nawet Gderliwa Rosie nie swatała swojej córki. Jaka by zła w oczach matki Enola nie była, Rufus był zbyt niebezpieczny. Mitch się jednak starszego kolegi nie bał, co zapewne wynikało z głupoty charakterystycznej dla nastoletniego wieku. Kilka innych osób, bezwiednie, odsunęło się od mężczyzny na bezpieczną odległość. Wszyscy pamiętali jak Rufus wysadził w powietrze laboratorium Starego Doktora razem z samym Starym Doktorem. Chociaż Mitch, który był wtedy szczylem, przede wszystkim zachwycił się eksplozją.

Ale wracając do sprawy Morganów. Reszta zasiadających w Barze osób mogła wczoraj zagłosować. Spróbować ocalić wygnańców. Przekonać współmieszkańców, że miasteczku niekoniecznie grozi głód. Dlaczego tego nie zrobili? Może ich sprzeciw za mało znaczył? Może z wygody? Może bali się konfrontacji, z opinią publiczną, ze swoimi bólami, winami, resentymentami.

Morganowie poprzedniej nocy spalili wszystkie książki w Bluff. Tak niefortunnie, że razem ze spichlerzem. W ogień poszła Biblia Pastora - wielka księga z obrazkami, która tak fascynowała, Thel, Hyrę i Mitcha. Ukrywany przez Prosta podręcznik. Dzienniki Starego Doktora z zaplecza jego syna. Podobno jakieś książki Pana Wonga, choć pewność, co do ich istnienia mieli tylko podpalacze i Thel.
A w spichlerzu zapasy mięsa i ziarna.
Zapowiadał się trudny rok.

Głosowanie się odbyło i wyrok zapadł. Rodzina Morganów dostała dobę na opuszczenie osady. I dziś całe miasteczko oglądało ich odejście. Całe, poza ich dziesiątką. Trzeba powiedzieć, że oglądało w prawie całkowitej ciszy. Karę powszechnie uznawano za słuszną, ale niewiele osób złorzeczyło odchodzącym. Przecież i tak szli na śmierć. Tylko Rosie coś wykrzykiwała. Jej głos aż spod Wież docierał do środka Baru. Spokojna zazwyczaj Enola gwałtownie zamknęła okno.

Niektórzy z obecnych w Barze próbowali pomóc Morganom w jakiś sposób. Hyra ostrzegła ich, że wkrótce spadnie kwaśny deszcz. Rufus podarował Ann własnego wynalazku, ochronny płaszcz dla dzieciaka. Issa z bólem serca oddała Staremu część swych nasion.

Hyra przyrządzała za barem ziołowy napar. Sulimanowa i Gderliwa Rosie znowu skarżyły się na bóle reumatyczne, smagła dziewczyna obejrzała stawy kobiet, opuchnięte bardziej niż zazwyczaj. Viggo się nie skarżył, ale jego przeorana blizna twarz mimowolnie zdradzała oznaki bólu, przynajmniej dla wprawnego oka rozczochranej dziewczyny. Buźka, mieszkający w piwnicy Baru, dziś wyjątkowo siedzący na górze, oczywiście z boku, w najciemniejszym kącie za kontuarem, też bez słowa przyjął od niej wywar z krwawnika. Twarz tego mężczyzny była jedną wielką raną. Buźka chyba nawet na swój sposób polubił tę ciemnowłosą dziewczynę, co niedawno zamieszkała w Barze. A przynajmniej czasem się do niej odzywał. A ona nauczyła się na niego patrzeć bez widocznego wstrętu. Poza tym Hyra nalewała chętnym pędzony na opuncjowym zacierze samogon. Oczywiście tym, którzy mogli zapłacić.

Tylko Issa, siostra Viggo mogła liczyć na darmowy napitek, wtedy, gdy rudowłosa Thel nie patrzyła. Obie dziewczyny, Issa Szwed i Hyra, prawie rówieśniczki, dzieliły też podobne zainteresowania. Kiedy Hyrze udało się znaleźć nowe nasiona, to zazwyczaj Issa wpadała na pomysł, w jakich warunkach trzeba je uprawiać. Tak było na przykład z parzonym obecnie krwawnikiem, który Hyra znalazła przy niezidentyfikowanych zwłokach, na jednej ze swoich wypraw po opuncje, a Issa zasadziła w doniczkach i w tej chwili można było zbierać i suszyć białe kwiaty.

W Issy rękach wszystko kwitło i dawało owoce. Rosie potrafiła powiedzieć, że to czary, za które przyjdzie im wszystkim kiedyś zapłacić, ale niewiele osób jej słuchało. Szwedowie byli szanowaną rodziną. Blondwłosa Issa mimo przychylności Hyry nie zwykła przychodzić do baru z pustymi rękami. I dziś we wszystkich katach pachniało pszennym plackiem, z mięsem i warzywami. Taki sam Ann wyjmowała właśnie z tobołka, miał być na później, ale mały Sesibon nierozumiejący jeszcze sytuacji, za to doskonale wyczuwający jej grozę, strasznie się rozpłakał i dopiero wypiek Issy przyniósł mu ukojenie.

A w naszym Barze, Mitch i Rufus pochylali się nad Szafą, w rękach obydwóch pojawiły się śrubokręty, z Szafy znowu śpiewał ten facet, co ponoć był na księżycu, wiadomo, piękna Thel miała do niego słabość. Obydwaj majsterkowicze zaliczyli kuksańce od atrakcyjnej dwudziestoparolatki. Thel, która w przeciwieństwie do Hyry i Buźki w Barze nie mieszkała, w przeciwieństwie do Viggo tu nie pracowała, sypiała z Wongiem. Było naturalne, że pod jego nieobecność rządziła. Zresztą dziewczyna miała wrodzony dar do przekonywania innych, zgadywania, co im mieszka w głowach, manipulowania. Gdyby tylko zabrała wczoraj głos…

Thel skinęła na jednookiego Viggo Szweda. Wykidajło podniósł się z barowego stołka, gdzie powoli sączył bimber dotrzymując towarzystwa Dangowi Zero i przesunął się w pobliże Szafy. Rufus i Mitch musieli od niej odejść. Skarb Pana Wonga był chwilowo bezpieczny.

Przy samym kontuarze ton piciu nadawał Dang. Był to widok wyjątkowy, bo przeszukiwacz był samotnikiem i choć do Baru jak wszyscy zaglądał, zwykle trzymał się z boku. Dziś wyglądał okropnie i był bardzo pijany. Tkwił tu, odkąd Ann wykrzyczała na wiecu, że odejdzie razem z mężem i zabierze syna. Czyli od wczoraj. Wiadomo Ann, żona starszego z braci Morganów nie musiała iść z mężem. Wszyscy myśleli, że ze względu na dzieciaka, sześcioletniego chłopca, zostanie. Ale uparta, czarnooka kobieta postanowiła inaczej. Czwórka dorosłych, z których tylko jeden Fejes był wprawnym myśliwym i dziecko - nie mieli szans na Pustkowiach.

Były ich w Bluff trzy setki, niewiele istniało tu tajemnic. Ann była kiedyś, dawno temu i bardzo krótko, żoną Danga Zero. Który wtedy jeszcze nie zasłużył na swój przydomek.

Skoro w barze rządziła Thel, w ruch poszły karty.

Thel bywała okrutna i była odważna. Przetasowała talię, położyła na środku kartę. Pierwsza nawiązała do tego, o czym myśleli wszyscy.
- Jeśli wygram, przeżyją. Miesiąc. – Zaśmiała się gardłowo. Zmysłowo. I jakoś dziwnie popatrzyła przy tym na Prosta.
Uśmiechała się cały czas, takie też zazwyczaj sprawiała wrażenie, dziewczyny wbrew podłemu życiu, zadowolonej. Thel lubiła rozmawiać z ludźmi, niewiele w Bluff mogło się ukryć przed jej roześmianym wzrokiem, wyglądało na to, że ona wiedziała, dlaczego bracia Morganowie urządzili poprzedniej nocy wielkie ognisko.

Dang stawiał kolejne kolejki wielkiemu Buźce, nie patrząc na tamtego, przesuwając jedynie kubki po barze aż na jego koniec, gdzie tamten siedział i Enoli, która zajęła zwolnione przez Viggo miejsce.
- Nie ta to inna – usłyszał, albo mu się już wydawało.
Ale i tak nie miał siły protestować. Minęło sześć lat, nie myślał już o niej. Prawie nigdy. Ale dzieciak? Morganowy… na pewno… na pewno.

Enola słabo znała Morganów. Chyba nawet nie przepadała za nimi, matka krzykliwie stawiała jej Ann za wzór, że taka ładna i mądra, i wyszła bogato za mąż, i urodziła dziecko. Namawiała też córkę, żeby ta się „wzięła za młodszego” Mela, bo Morganowie mieli ładny dom, prawie naprzeciwko Baru i spore stado. A potem, gdy spalili te książki, to Rosie krzyczała najgłośniej. Ich spalić, szkodników, ukarać, pożar wywołali, skazali miasto na głód i pomór. Enola z cichym zawstydzeniem podejrzewała, że matka ma zamiar zająć opuszczony teraz dom.
I zaczęła Morganom współczuć.

Do kart wraz Thel zasiadł trzydziestokilkuletni Burke Prost. Kolejny w Bluff jajogłowy. Miał w Melu wiernego odbiorcę swoich trefnych substancji. W myślach wciąż powtarzał wzory ze spalonej przez Morganów książki. Miał nadzieję, że wszystko dobrze pamięta. Żałował, że lekceważył wcześniejsze pogróżki Starego. Nie jestem niańką, tłumaczył się sam przed sobą, być może pod wpływem ciężkiego spojrzenia Thel. Mel jest dorosły, ćpał, bo lubił. Nie jestem winien jego chorowitości. A zresztą, co w tym zasranym życiu można takiego robić?

Skusił się na grę i Mitch. Już nie myślał o Ann i Susan, raczej o tym, co Ruda robi kilka razy w miesiącu w sypialni Wonga. I że przecież Wong jest dla niej za stary. W przeciwieństwie do 15-latka.

Trąbka ulubieńca Thel drażniła uszy Szweda, jakoś drapało go w przełyku odkąd zobaczył zamglone oczy Sulimanowej. Lubiła Stara Starego. Morgana oczywiście i choć zazwyczaj taka wygadana, wczoraj jakoś nic nie dała rady powiedzieć. Oparta o ramię Matyldy, niedawno przybyłej do miasteczka dziewczyny, którą się zaopiekowała, przez cały wiec cicho i pokornie patrzyła w ziemię. Jeśli zabraknie żarcia to po starych śmierć przyjdzie najszybciej. Sporo wiedział Viggo o śmierci, umiał ją zadawać, patrzył na ostatni oddech brata, no i okna jego pokoju wychodziły na Zacisze. Senny cmentarz, jedyne miejsce w Bluff, które robiło się coraz większe.

Pies warczał, wyczuwając niezadowolenie pana.

Thel szukała czwartego do gry.
- Buźka, przystojniaku, dołącz do nas – znowu ten zmysłowy śmiech.

Fedd, od dziesięciu lat zwany Buźką, chrząknął z kąta. Miała Thel dar, mówiła, co chciała i nikt się nie gniewał, ale nawet ona nie wyciągnęła okaleczonego wielkoluda na światło dzienne. Jeszcze nie tym razem. Bo pod wpływem Wonga i Verki, może i ładniutkiej Hyry, przynajmniej psychicznie Buźka zaczynał przypominać człowieka.

Było ich tylko dziesięcioro, ale żadne nie pamiętało potem, kto pierwszy rzucił pomysł, żeby pójść za Morganami i obiecać im wsparcie. Regularne zaopatrywanie w wodę i żywność.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 06-10-2010 o 01:38.
Hellian jest offline  
Stary 06-10-2010, 11:49   #2
 
Carrington's Avatar
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
>>Jeśli gdzieś tam istnieje piekło to z pewnością jest w nim tak gorąco jak dzisiaj<<- pomyślała Thel. Pot spływał jej zimnym strumieniem po karku, a rude pukle włosów przyklejały się do czoła i reszty twarzy skutecznie ograniczając pole widzenia. Spasiona mucha latała gdzieś nad kontuarem. Brzęczenie irytowało, ale kobieta nie była w stanie wykrzesać z siebie choćby odrobiny energii, żeby ją ubić. Zmęczenie miało bardziej charakter psychiczny niż fizycznych.

>>Jak wiele rzeczy może pójść nie tak?!?<<- cały czas ta myśl tłukła się po głowie. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero głuchy łoskot z zewnątrz.

>>Duchy pustyni się gniewają!!!<<- jakby to określili Trybale. Parsknęła śmiechem, ale nikt z zebranych tego nie usłyszał, ponieważ każdy z nich był zatopiony w swoich własnych, nieciekawych rozmyślaniach. Tylko dzieciak kręcił się niespokojnie po pomieszczeniu.

>>Dlaczego Pan Wong wziął ze sobą Nicka na wykonanie wyroku na Morganach?!?<<- nadąsała się. Bar miał specjalny system wentylacyjny, którego integralny składnik stanowił ghoul. Mianowicie sufit, oprócz lamp, miał zamontowane jakieś niewymiarowe łopatki (właściciel nazywał to śmigłem samolotu co oczywiście Thel kompletnie nic nie mówiło). Popromienny siadał do pedałowania przy generatorze, a barman używał przełącznika, żeby całą energię skierować z oświetlenia na maszynerię. Po chwili mechanizm ruszał i przyjemny chłód spadała na wszystkich w pokoju.

Ale nie dziś… Nicka nie było, a pozostali byli w podłych nastrojach. Rudowłosa barmanka zdawała sobie sprawę z tego, że po części jest temu winna. Cholernie winna!!!

Dzieciak z tym niedojdą Rufusem zaczęli się kręcić się w pobliżu szafy grającej. Z początku nieśmiało jakby zobaczyli piękną kobietę i próbowali do niej zagadać z pewną dozą niepewności, a później coraz pewniej, coraz szybciej, żeby jak najszybciej zdobyć kolejne bazy. Niestety są zbyt niedoświadczeni, by wiedzieć, iż kobiety bywają jak pole minowe- jeden zły ruch i BUUUM!!!

Mając ich na oku (czasami miała tak wielką ochotę ogolić głowę na łyso!!! Przynajmniej nie trzeba by było ciągle odgarniać przyklejonych od potu włosów) zatopiła się w ponurych rozmyślaniach.

Kiedy zaczęła się cała ta sprawa z Morganami? Swój początek brała na pewno od Mela Morgana. Najmłodsze dziecko Stara Starego. Oczko w głowie tatusia. Thel ogarnęła fala wspomnień o jej tatku, ale szybko je odgoniła. Teraz były ważniejsze inne problemy.
Wracając do Mela. Od urodzenia chorował i mimo wszelkich starań Starego Doktora nic nie było w stanie mu ulżyć w cierpieniu. On odczuwał cały czas ból, w całym ciele.

Dzieciak i Rufus obmacywali szafę, a w rękach zmaterializowały się śrubokręty. I kiedy już mieli przystąpić do dzieła każdy z nich poczuł uderzenie czyjegoś łokcia w okolicach nerek. Odwrócili się przestraszeni jak mali chłopcy przyłapani na kradzieży cukierków. Za nimi stała Thel z założonymi rękami i z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Kciukiem wskazała kierunek w, którym mieli się oddalić. Odeszli ze zwieszonymi głowami. Kolacji dzisiaj nie będzie, panowie.

Sygnałami niewerbalnymi wydała rozkaz Viggo’wi, żeby miał na oku najcenniejszą rzecz w tym mieście.

W przestrzeń popłynęły pierwsze takty wygrywane przez fortepian- takty piosenki, którą samozwańcza właścicielka baru znała na pamięć. Niedługo potem dołączyła trąbka i głęboki, basowy głos wykonawcy. Pomyślała znów o księżycu.

>>Bajania, przecież nie mógł tam być!<<- westchnęła cicho. Viggo skrzywił się nieznacznie, a Thel posłała mu całusa, po czym znowu zagłębiła się w swój świat.

Niewiadomo kiedy Mel pierwszy raz spróbował mikstur Burke’a „Dobre Samopoczucie” Prosta. Taaak…- specjalista od medycyny naturalnej. Wspaniałe lekarstwa, które niwelowały wszelkie schorzenia oraz poprawiały humor. Jednak koszt był straszny: wypierały z uczuć, emocji, doprowadzały do apatii i odizolowania się od reszty, a w skrajnych przypadkach prób samobójczych. Jedynie czego się pragnęło po ich użyciu to kolejna dawka, a potem następna… i następna… i tak bez końca.

>>Jak to Verka powtarzała? Leczenie dżumy cholerą<<- Thel bardzo denerwowało to, że nie rozumie co starsi mówią między sobą. Ostatnio coraz częściej w ich rozmowach przewijało się słowo: perespektywa… parospektywa… perspektywa??? Czasami, w przypływach wściekłości, myślała, że Pan Wong, Vera, Pastor i Stary Doktor specjalnie mówią jakimś szyfrem, żeby tylko wtajemniczeni mogli ich rozumieć, jakby mieli jakieś tajemnice do ukrycia.

Przez działalność Prosta cierpiało coraz więcej ludzi i kiedy, któreś zimniejszej nocy zjawił się w barze Stary Star z opowieścią jak to jego syn pogrąża się w paszczy szaleństwa, kropla przepełniła czarę goryczy. Thel postanowiła działać.
W zbieraniu informacji nie miała sobie równych, a dotarcie do tego kto rozprowadza to świństwo po mieście było dziecinnie proste. Teraz wystarczyło zakręcić się wokół producenta specyfików i poznać jego słabe strony. Omotanie ludzi wokół palca też miała opanowane do perfekcji. Jej skromnym zdaniem faceci myśleli tylko jedną częścią ciała co ułatwiało zadanie.
W krótkim czasie dowiedziała się dwóch ważnych rzeczy.
Po pierwsze: zniszczenie aparatury do produkcji narkotyków nic by nie dało, ponieważ w razie czego dzięki swej wiedzy Burke był w stanie wszystko odbudować.
Po drugie: Prost wszystkie recepty tworzenia trzymał w książce. Bez niej nie był w stanie niczego zrobić.

Plan oswobodzenia miasta z plagi powoli wykiełkował w głowie barmanki.
Dwa dni wcześniej zaciągnęła doktora medycyny alternatywnej do łóżka. Tymczasem Stary Star, poinformowany wcześniej czego ma szukać, zakradł się i wykradł cenny podręcznik.
I wtedy wszystko się… (chciała użyć brzydkiego słowa, ale damom przecież nie przystoi).

Teraz pozostała tylko analiza wydarzeń, które nastąpiły. Nie zauważyła, że ojciec Mela miał ostatnio problemy z głową. Nic nie wiedziała o koszmarach i o budzeniu się z krzykiem w nocy. Jego duszę zżerała choroba zwana paranoją powiązana bezpośrednio ze zmianami w mózgu, których dorobił się na skutek kontaktu z silnym promieniowaniem. Thel do końca życia nie dowiedziała się co strzeliło tamtemu do łba...

A zdarzenia układały się tak:
Trzymając książkę w ręku Morganowi narodziła się chora myśl:
>>To ksiązki są całym złem!!! To przez nie mój syn jest chory!!! Trzeba je zniszczyć!!! ZNISZCZYĆ!!!<<.
Najpierw zdobył notatki Starego Doktora (nie mógł go wyleczyć, ponieważ wraz z notatkami zabierał siły życiowe Mela. Później Wielka Książka Pastora. Przecież przez czytanie Jej każdej niedzieli jad choroby był wlewany do uszu jego syna!!!. Nieprawdaż?!?). Do tego jeszcze parę innych tytułów pokradzione po terenie całego miasta (niewiarygodne było to, że każdą z tych książek potrafił w chory i pokręcony sposób powiązać z przypadłościami syna).
Z całym łupem udał się na plac przed spichlerzem. W międzyczasie przyłączył się do niego jego ukochany synek, jeszcze na haju po ostatniej dostawie narkotyku. Spotkanie było nad wyraz treściwe. Chłopak uwierzył we wszystko co mu tatulo powiedział (w takim stanie uwierzyłby nawet gdyby ktoś powiedział mu, że na Ziemi wylądowali kosmici).
Ruszył biegiem do domu po benzynę (w domu Morganów znajdowało się dużo cudów, a jednym z nich było właśnie paliwo). Kłopoty z koncentracją spowodowane byciem pod wpływem narkotyku, doprowadziły do rozhermetyzowania się beczki gdzieś na wysokości spichlerza.
Kiedy ustawili wreszcie stos ofiarny, Star zapalił zapałkę i rzucił ją w tamtym kierunku. Buchnął ogień wśród książek W mgnieniu oka przez wąską strużkę materiału łatwopalnego przeskoczył na magazyn żywności . Natychmiastowa akcja gaszenia nie zakończyła się sukcesem. Do rana zostały tylko zgliszcza dymiące to tu, to tam…

Thel chciała tak bardzo zapłakać, ale powstrzymała się. Trzeba było trzymać fason. Ujęła w ręce talie kart i powoli podeszła do stołu tasując je. Za wszelką cenę chciała utrzymać maskę silnej kobiety. Nonszalancko rzuciła jakimś tekstem, napięcie w sali opadło nieznacznie. Popatrzyła na Burke’a i oczami duszy zobaczyła jak podrzyna mu gardło. Chyba się przez chwilę zapomniała, ponieważ część osób skuliła się w sobie z przerażenia kiedy na nią popatrzyli.
>>Trzeba się będzie bardziej pilnować!<<- skarciła się sama w duchu.

Do stolika przysiadł się Prost, a zaraz później dzieciak. Ten pierwszy miał zacięty wyraz twarzy jakby próbował nie zapomnieć czegoś ważnego.
>>Dobrze ci tak, draniu!!!<<- pomyślała z satysfakcją Thel.
Tymczasem Mitch robił do niej maślane oczy tak jak uczniak, który zakochał się w swojej nauczycielce od angielskiego, ale jedyne co umie zrobić to ślinić się bezustannie do niej.
>>Nie ta liga dzieciaku. Spadaj mały!<<- przeleciało jej przez myśl i puściła mu oczko jednocześnie uśmiechając się szelmowsko.

Jej myśli wróciły znowu do wczorajszych wydarzeń. Sąd nad Morganami. Mogła się przyznać przecież, powiedzieć jak było naprawdę!!!
>>I co by ci to dało głupia?!? Wyrok nie zostałby złagodzony, a ty dołączyłabyś do skazańców. Ruch oporu liczył tylko dziesięć osób i jednego psa. Nie przegłosowalibyście całej wioski! Bardziej potrzebna będziesz tutaj- organizując pomoc dla nieszczęśników!<<- prowadziła monolog duchowy z samą sobą w rytm muzyki i tasowanych kart. >>Dobry pomysł, Trzeba tylko innych przekonać do niego i zrobić to w taki sposób, żeby nikt nie zdał sobie sprawy z tego, że to ona pociąga wszystkie sznurki i stoi za decyzjami<<. Manipulacja- żywioł Thel.

Gra w trójkę to nie gra. Rzuciła jakimś zaczepnym tekstem do Buźki. Ten tylko odburknął coś i pozostał w cieniu.
>>Co jest z tobą nie tak, Fedd?!?<<- pomyślała. Tyle razy i na wiele sposobów próbowała poderwać tego wielkoluda. To nie wina Thel, że w jego pobliżu robiło jej się tak przyjemnie ciepło na sercu, chaotycznie w żołądku (zawsze zwalała to na niestrawność) i mokro na dole. Niestety każda próba zbliżenia do niego spełzała na niczym jakby uważał konkury barmanki za przytyk do swojej brzydoty.
>>Co z Tobą, mój olbrzymie???<<- powiedziała bezgłośnie wargami, popatrzyła odrobinę dłużej w jego kierunku. Westchnęła. Na twarz wrócił uśmiech szulerki. Zaczęła rozdawać karty- te na stole i te w grze zwanej >>Na pomoc Morganom<<…
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika

Ostatnio edytowane przez Carrington : 10-10-2010 o 23:52. Powód: literufki
Carrington jest offline  
Stary 06-10-2010, 21:36   #3
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Burke leniwie uniósł głowę, słysząc odgłos tasowanych kart. Thel wyraźnie szukała rozrywki. Nic dziwnego, sytuacja była niezwykle wstydliwa, a emocje trzeba jakoś rozładować. Mitch szybko wykorzystał sytuację. Lubił tego dzieciaka. Może wyrosną z niego ludzie, jeśli uda mu się przeżyć.
Prost uśmiechnął się na myśl, że szesnastolatek zarywa kogoś takiego jak Thel. Miejscowa femme fatale. Krążyły pogłoski, że puszczała się już z każdym, do kogo miała interes. A spraw do załatwienia miała niemało. Przed dwoma dniami sama wpakowała mu się do łóżka. Było to o tyle zaskakujące, że nigdy nie pałali do siebie sympatią. Może pokłóciła się z Wongiem? Albo inny przydupas zawiódł w chwili rosnącego pożądania?

- Mitch chłopie, masz ogromną szansę. Trzymaj się blisko niej, a wcześniej czy później nadejdzie twój moment! – Wyszeptał do chłopaka.
- No co ty Burke, jak ty już ją miałeś to nie wiadomo jakiej francy można się nabawić. Dla mnie jest już trochę za stara.- Odpowiedział Prostemu uśmiechając się jak to miał w zwyczaju, również szeptem, tak, żeby Ona ich nie usłyszała. - Tak między nami. I podobno cycki ma jak dwa sflaczałem bukłaki. Ale gdyby tyle nie gadała to z tych usteczek mogła by zrobić niezły użytek...
- Ja ci dam francę, w wieku 40 lat nie będziesz miał oporów. I nawet sflaczałe cycki będą czymś, zobaczysz. Korzystaj, pókiś młody...

- Zawsze lubiłem te twoje mądrości, Prosty. Nikt tak jak ty nie potrafił wykładać mi oczywistości.
-Roześmiał się wesoło i poklepał go po ramieniu. Lubił z nim żartować bo jak na swoje lata Prost był dość wyluzowany i się nie napinał jak większość prykoli. - A chociaż ci possała czy to specjalna usługa dla Wonga?
- A ty coś taki ciekawski, młody? Staje ci pewnie na samą myśl o niej... - Przerwał na chwilę. Chłopak jednak dzielnie wytrzymał ciszę. - No jasne że tak! Pamiętaj, jak kobieta ci nie possie, znaczy, że coś jest z nią nie tak. Albo z Tobą. Zakładając jednak, że to Ty ją posuwasz, wszystko z Tobą okey. Zresztą, ona chyba ssie każdemu. Podobno to lubi. - Mrugnął porozumiewawczo do Mitcha.

Mimo wszystko coś się w rozumowaniu niedoszłego chemika nie zgadzało. Ostatnie wydarzenia potoczyły się z niesamowitą dynamiką. Spontanicznie i… niezwykle. Wystarczy pomyśleć o prawdopodobieństwie takiego ciągu. Nasilają się pogłoski o przyczynach choroby Mel i dziwnym zachowaniu jego ojca. Właściwie o postradaniu rozumu. Chwilę potem ląduje w łóżku z Thel, która zwabia go do siebie pod pozorem „uczynienia się szczęśliwszą”. Mija doba, niecała może, po czym na wielkim stosie płoną wszystkie książki. Łącznie z podręcznikiem od chemii, wraz z jego osobistymi notatkami. Cholera, skąd oni wiedzieli o tym podręczniku? Nigdy specjalnie nie ujawniał się z umiejętnością czytania czegokolwiek. A teraz ta młodziutka lafirynda rzuca mu zabójcze spojrzenie, po czym jej wzrok nagle, w ułamku sekundy, przyjmuje zwykłą, słodziutką postać.
Nie Burke, nie, szukasz dziwnego rozwiązania. Po prostu zdarzył ci się szczęśliwy dzień, ona nie ma tutaj nic do rzeczy. To jedynie zbieg okoliczności.

Najgorsze jest to, że spłonęły jego notatki. Pal diabli podręcznik! Jak się czyta jedną rzecz przez ponad 10 lat można znaleźć dowolny fragment w mgnieniu oka. Gorzej w przypadku notatek. Te odtworzyć będzie trudno, w szczególności, że w tej dziurze spalono chyba ostatni skrawek papieru. Nic to, będzie musiał niektóre specjały opracowywać z pamięci. Te prostsze ma już w głowie na stałe.
W tak banalny sposób ginie praktycznie cały dorobek jego quasi-naukowego życia, źródła prestiżu i utrzymania. Z tym ostatnim bez przesady. Nie wyrabiał narkotyków na masową modłę. Tak naprawdę to miał tego minimalny zapasik, starczy może na dwie działki, nie więcej. Wyrabianie specyfiku było dość proste, pod jednym warunkiem – trzeba posiadać odpowiednie substancje i trzeba mieć odpowiedni sprzęt. Prost laboratorium nie posiadał. Tak naprawdę to używał rzeczy zebranych przez Wonga, głównie destylatora. Właściciel baru dostawał w zamian swoją porcję, dbał też o wyżywienie Burke’a. I na takiej zasadzie toczyło się życie. Od czasu do czasu pomagał Wongowi w pracach „od kuchni”. Otrzymywanie etanolu, eksperymenty z innymi temperaturami i innymi alkoholami. Czasem coś dodawało się w trakcie gotowania, sprawdzając reakcje. Wong miał sprzęt, Prost umiejętności.
W pewnym momencie pojawił się Mel. Młody chłopak, zmęczony, chory. Oferował pomoc w zamian za coś, co poprawi mu humor. Przesłał go Wong.
Burke wcale mu się nie dziwił. Bo i co można w tym zasranym świecie robić? Totalna wegetacja. Niecałe trzy setki mieszkańców, kiszących się w jednym miejscu przez całe życie. Jedyna perspektywa – przeżycie. Bez sensu. Rozrywka oparta na plotkach, świecie wymyślonych wydarzeń, ułudzie, że wszystko jest i będzie dobrze. Tymczasem prawda ocierała się o świadomość, wykrzykiwała swój lament. Można było umrzeć i po tygodniu wszystko wracało do normy. Żadnej zmiany. Jedynie jakieś przykre uczucie i nic więcej. Kula kręci się dalej.
Mel zaznał jednak czegoś więcej. Zaznał uczucia, które przez całe życie nie byłoby mu dane. Doznał rozkoszy, olbrzymiej euforii. Jego serce zaczęło bić innym rytmem. Jego umysł funkcjonował na poziomie emocji, prawie zezwierzęcenia. Ale zezwierzęcenia niesamowicie dynamicznego i aktywnego, twórczego, kreatywnego, dającego siłę. Stawał się wtedy zupełnie innym człowiekiem. To był jego najlepszy środek przeciwbólowy, leczący nie tylko problemy fizyczności, ale i ducha. Nie, to nie jest lekarstwo. To substytut, którego się pragnie albo nienawidzi. Który buduje albo niszczy. Ożywia albo uśmierca.
Nie było go żal. To był mądry, dorosły chłopak, wiedział co robi. Oczywiście, że dawał zysk! Oczywiście, że był swoistym polem eksperymentów! To nie podlega dyskusji. Podjął jednak świadomy wybór. Doskonale znał skutki uboczne, dobę później poznał dramatyczność „zjazdu”. Mógł się wycofać. Wystarczyło z jego strony jedno słowo – nie chcę. Ba! Wystarczył grymas wątpliwości. Czemu nie wybrzmiało to krótkie, acz treściwe hasło?
Ciężki wzrok Thel przerwał jego rozmyślania. Cholera, czego ona ode mnie chce? Ma jakiś kobiecy okres czy co? A może w ciążę zaszła? Haha, to by było coś. Wong by się ucieszył. Z pewnością.

Otarł chusteczką pot z czoła. Pogoda dawała mu się we znaki, dawno nie było aż tak gorąco. Nie lubił wysokich temperatur. Sprawiała, że czuł się słabo. W ogóle wyglądał mizernie. Wystarczyło na niego spojrzeć. Niewysoki, bo liczący niecałe 180 cm wzrostu, chudy, sama skóra i kości. Blada cera, pokryta nie do końca wygolonym zarostem, z widocznie zarysowanymi zmarszczkami. I te lekko przetłuszczone włosy opadające aż na ramiona. Wyglądał niewinnie, choć podobno potrafił wczuć się w cudzą rolę. Podobno. Nie mniej jednak, miał już swoje lata i jakiekolwiek przeciwności losu wcale mu nie pomagały.
Myślał teraz o tej decyzji, podjętej w ciszy, przez aklamację. Nie chciał nawet myśleć kto wpadł na ten gówniany pomysł? Był w tej chwili zdołowany. Szczerze? Niewiele mu się chciało. A perspektywa pójścia gdziekolwiek i wyrwania się z miasteczka po prawie 40 latach życia była kusząca. W sumie, jakby się na tym głębiej zastanowić, była jedyną dostępną w tej chwili. Cholera, wkraczam w jakiś kryzys wieku średniego, do tej pory nic mi nie przeszkadzało – mruknął niezadowolony.
Chyba wszyscy sobie zdawali sprawę z irracjonalności tej decyzji. Szansa, że wszyscy wrócą cali była mała. Ba! Szansa, że ktokolwiek wróci, była mała. Z drugiej strony, koczownicy jakoś sobie wędrują tu i tam. Czasami tutaj zawitają. Znaczy, coś tam niby istnieje.

Dostał do ręki karty. Popatrzył się na Thel. Jej wargi poruszały się powoli, jednak nie słychać było żadnego odgłosu. Powiódł za jej wzrokiem. Ah, więc to tak… Wyszczerzył się do Mitcha, który zwrócił uwagę na to samo. Ledwo dostrzegalnie wyszeptał:

- A więc jednak nie jesteś ostatni.

Thel westchnęła. Karty poszły w ruch.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 07-10-2010, 20:38   #4
 
Fiannr's Avatar
 
Reputacja: 1 Fiannr nie jest za bardzo znanyFiannr nie jest za bardzo znany

Mrugnięcie. Błysk światła, zdający się ranić oko swoją intensywnością.
Opadły powieki. Kolejno. Na prawe oko. Chwilę później na lewe. I do góry. Prawa. Brak zmian. Lewa.
Mrugnięcie. Błysk światła. Tak samo bolesny jak poprzednio.

Kilka postaci siedzących przy swoich kubkach. Mniej zamyśleni lub bardziej. Zależy. Z kobiecych twarzy czytało się o wiele łatwiej. Widać było ich emocje. Nie bezpośrednio. Nerwowe ruchy, specyficzne gesty. Każdy miał swoje. Nawet tak wyrachowana sztuka jak Thel na swój sposób to okazywała. Nie ma ludzi idealnych. Czy aby na pewno? Człowiek idealny? Co to znaczy…

Powieki. Znowu opadła jedna za drugą. Ciemność. Spokój, cisza… Całkiem białe oko znowu wyłoniło się spod nielicznych rzęs. Ciemność to spokój. I cisza. Po drugiej stronie mlecznego, zapłonęło jaskrawo sąsiednie oko. Zamrugał. Pomarańczowo-czerwona tęczówka w nagłym skurczu rozszerzyła się maksymalnie. Ból znowu nadleciał znikąd, użądlił i uciekł tam skąd przybył. W głąb umysłu.
Skrzypnęły drzwi i stanął w nich Mitch. On też był spięty. Jak wszyscy. Feddowi zdawało się, że słyszy wszystkie ich myśli. Wszystkie. Bez wyjątku. Wrzeszczały tak głośno, że nie mógł słuchać. Zamknął więc oczy.
Prawa powieka. Po niej lewa.

Czerń. Czyżby głębsza była od strony ślepego oka? Tak mu się zdawało. Otworzył je, żeby sprawdzić. I widział ich. Wszystkich na swoich miejscach. Obserwował ich już dobrych kilka lat. Nigdy z tak bliska, ale to tylko ułatwiało rozpoznanie nastroju. Czytał z ich twarzy jak z kart. Nawet mężczyźni, choć nie tak wyraźnie jak panie, na swój sposób okazywali rozdrażnienie sytuacją jaka miała miejsce. Widział to. Ślepym okiem. Otworzył drugie. Zamrugał, bo ból uderzył ponownie. Wraz z nim wrzask zachowań każdego z nich.

Oczy bezustannie otwierały się i zamykały. Miarowo. Jak nietypowy, ograniczny zegar.


Stare drzwi zaskowyczały wpuszczając Issę. Aromat jej wypieku przyjemnie wypełnił pomieszczenie. Nie zakłóciło to jednak odliczania.
Tik, tak, tik…
Rozdając pomiędzy bywalców ciepłe jeszcze placki, nieuchronnie zbliżała się w stronę Fedda. Miał nadzieję, że nie podejdzie. Nie dlatego, że miał coś przeciw niej. Po prostu. Gdy zrobiła pierwszy krok w jego stronę, zacisnął błoń na barze z taką siłą, że coś strzeliło. Deska lub kości. Kobieta przystanęła na chwilę, lecz kontynuowała marsz w jego stronę. Był tak przejęty momentem w którym podawała mu jadło, że gdyby nie na blat, lecz do jego ręki skierowała swój wyrób, nie byłby w stanie go utrzymać. Skinął głową ku jasnowłosej.
Choć ktoś nie znający olbrzyma mógłby uznać, że jedynie przechylił się nieznacznie do przodu. Nie widział czy zauważyła. Spoglądał na ścianę za nią. W końcu oddaliła się, tak samo jak podeszła.
Tik, tak, tik…
Zwalniało wahadło.

Siedząc w najciemniejszym kącie baru miał o wiele lepszy widok, niż z typowego swojego miejsca obserwacji – drzwi wychodzących na zaplecze barowe. Niektórych z nich widział pierwszy raz z tak małej odległości. Było to dość stresujące. Ale nie mógł ot tak wstać i wybiec. To znaczy mógłby. Ale po czymś takim nie wróciłby już nigdy. Nawet do framugi tylnych drzwi.
Więc walczył z lękami. Tak, jak mu powtarzali.
Przeciwstawił się im. Były tylko dwa wyjścia. Przemóc się i trwać, albo zwariować. Jakże rozkoszna wydawała się druga opcja. Zbyt kusząca.
Ale robił tak, jak mu mówili.
Boisz się ciemności, siedź w piwnicy całą dobę. Boisz się skorpionów? Wejdź w ich gniazdo.

Boisz się pustkowi? Spędź na nich tydzień…


Oczy przestały mrugać. Zegar zatrzymał się i nic nie wskazywało na to, że ma ruszyć.


Nie siedział tutaj z własnej woli. Tego dnia miało tu nikogo nie być. Odbywał się przecież rytuał wypędzenia. Dlatego zaryzykował. Usiąść w środku. Poczuć się jak oni. Odnaleźć w sobie tę zagubioną część duszy, która sprawia, że lgnie się do sobie podobnych. Tyle, że podobnych do niego nie było. Czuł to. Może właśnie dlatego zostawał zawsze w cieniu? W każdym razie usiadł w kącie przy barze. Był sam. Zupełnie.
Ale później z jakiegoś powodu zaczęli się schodzić. Zdawało mu się, że tę jedną osobę wytrzyma. I miał rację. Przy każdej kolejnej jednak narastało uczucie strachu i paniki, tak długo tłumione. Ale nie miał wyjścia.
Bo tak mu powiedzieli.

Rozszerzone do granic możliwości oczy chłonęły obraz roztaczający się przed nim. Umysł był na granicy eksplozji. Niebezpiecznie jest igrać ze samym sobą.
Nie czuł się ani odrobinę bezpieczniej. Wolałby sto razy bardziej siedzieć teraz, na wijącym się dywanie z przerośniętych, wygłodzonych szczurów. Z nimi miał jakieś szanse. Z tutejszymi bywalcami? Żadne. Czuł na sobie ich palące spojrzenia. Wiercące do głębi ochłapu bijącego w jego piersi. Wiedział, że jeśli jeszcze jedna osoba wejdzie do baru, po prostu rozsadzi mu głowę. Zarówno strach, jak i niemy krzyk, który dziś zdobił twarze ich wszystkich. Bez wyjątku.

Skrzypnęły drzwi. Zachłysnął się powietrzem, biorąc nienaturalnie głęboki wdech. Zegar znowu zaczął działać w tempie, jakim do tej pory jeszcze nie pracował. Obraz rozmazywał mu się przed oczami, a twarze postaci wwiercały się w jedyne zdrowe oko. Mięśnie spięły się jak porażone prądem. Już nawet nie widział kto wchodzi. Natomiast węch wychwycił coś znajomego.
Znajomego i kojącego. Uspokajającego mechanizm zegarynki.
Rozluźnił się tak gwałtownie, że niemal spał ze stołka. Ściana kawałek za nim podtrzymała go pewnie, nie chcąc ustąpić ponad 140 kilogramowemu zwojowi mięśni. I blizn.

Odcień jej włosów od jakiegoś czasu, był pewną formą mobilnej czerni, która podobnie, jak ta panująca niepodzielnie w jego piwnicznej celi, koiła lęki i uspokajała strzępy duszy. Zamknął oczy. Serce powoli zwalniało galop podjęty kilka chwil temu.

Podniósł wzrok. Zobaczył ją tuż przed sobą, trzymającą napar. Uśmiechnęła się lekko. Gdy stawiała przed nim parujące naczynie parokrotnie próbował otworzyć usta. Pomimo ruchów warg jednak, usta nie chciały się rozdzielić. Zwyczajnie nie. Żaden dźwięk nie opuścił jego krtani. Ona natomiast tylko pokręciła lekko głową na znak, że nie musi nic mówić. To wystarczyło.
Wziął gorący napar do ust i przełknął. Pachniał tak samo jak smakował. Odurzająco. Ciemnym odcieniem szarości. Kontemplację zaburzył huk okna. Enola szybkim krokiem wróciła na swoje miejsce. Zapadła cisza.


Przyłapał się na tym, że obserwuje twarz Viggo. Jego prawe oko nie dawało mu spokoju. Zastanawiał się, czy istnieje sposób na efektywne zamienienie tego narządu.
Gdyby tak mieć oba sprawne.
Siłą woli odkleił się od obiektu marzeń. Nie był pewien ile tak był wgapiony w jego twarz. Na pewno na tyle długo, żeby zdążył dosiąść się do niego Dang. Fedd nieświadomie wytropił wzrokiem ulubioną swoją ruchomą czerń, dla uspokojenia. I jak zawsze. Podziałało.
Chcąc ponownie zasmakować wywaru, sięgnął dłonią na blat. Ze zdziwieniem zauważył drugie naczynie. Obok leniwym ruchem Dang nalewał, tym razem sobie. Dla odmiany chwycił za alkohol. Nie smakował mu. Ale był. Więc pił.

Wreszcie po którymś razie zapragnął znowu wywaru, lecz po wlaniu go w gardło nie poczuł żadnego smaku. Destylat nie był specjalnie słaby. Kubki smakowe odmówiły posłuszeństwa. Górna warga drgnęła nerwowo, a uścisk na naczyniu się zwiększył. Głuchy trzask przywrócił Fedda rzeczywistości. Pęknięta kamionka kubka nie poddała się do końca. Wypuszczając głośno powietrze z płuc odłożył napar.
Jego uwagę odwrócił Rufus z młodszym kolegą starający się dobrać do szafy. Scena nie trwałą długo, więc zapatrzył się tępo przed siebie. Z zamyślenia wyciągnęły go niemal słodkie słowa Thel. Gdy dotarło do niego co mówi zakrztusił się. Odchrząknął, opierając się o ścianę.
Kpiła z niego.
Był pewien, ale nie miał jej tego za złe. Skupił wzrok na ponownie chwyconym w dłoń pękniętym, kamionkowym kubku. Leżący obok, nienapoczęty placek z mięsem był już kompletnie zimny.

Kto wymyślił mu ksywę Buźka? Nie był pewien. Ale wiedział, że było to równie kretyńskie jak nazwanie osoby z urwanymi dłońmi „złotą rączką”, albo niemowę „śpiewakiem”.
A w jego wypadku, cóż… Jedynym nienaruszonym zdawało się fragmentem twarzy było lewe oko. Aż dziwne, że ostało się całe, bo ta sama część lica ucierpiała najbardziej. Wydarty płat skóry z policzka odsłaniał mięśnie, jednocześnie pozostawiając jamę ustną zamkniętą. Wyszarpany fragment kończył się dopiero na obojczyku. Liczne rozcięcia i blizny niegdyś zaszyte zajmowały całą dostępną powierzchnię głowy, łącznie z miejscem gdzie powinny wyrastać włosy. Dla odmiany prawa strona która ucierpiała znacznie mniej obrażeń, posiadała całkiem białe oko. Choć widać było, że porusza się za tym drugim, nie posiadało żadnych praktycznych zdolności.
Powstrzymał chęć spojrzenia na Viggo i wypił ostatni łyk napoju przyrządzonego przez Hyrę. Zamknął powieki by skosztować charakterystyczny jego posmak. I był pewien, że tym razem go poczuł.

 
__________________
Hello there
I’d kill for some company
I’d trade my soul for a whisper
I’d die for a touch

Ostatnio edytowane przez Fiannr : 07-10-2010 o 20:46.
Fiannr jest offline  
Stary 07-10-2010, 21:35   #5
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Chłopak właściwie nie wiedział dlaczego się na to wszystko zgodził. Niby nic nie miał do tych Morganów to jednak nie miał też interesu w pomaganiu im. Zachodził w głowę i ostro kombinował dlaczego? W końcu jednak zdecydował sobie odpowiedzieć na to pytanie… oczywiście nie miał jednego powodu, bo chyba takowego nie było... tylko seria niefortunnych zdarzeń. Z jednej strony chęć bycia częścią „czegoś”, jakiejś grupy buntowników… to zawsze jest fajne. Przynajmniej na początku. W tancbudzie coś takiego wisiało w powietrzu jakby wszyscy myśleli o tym samym. Ponadto był dobrym chłopakiem, swoje życie cenił bardziej to mimo to nie zgadzał się z wyrokiem… był mocno z dupy. Przecież wszystkich ich znał od małego. Wprawdzie ten stary prykol spalił mu książkę do mechaniki… której jeszcze nie przeczytał. Ale to była tylko książka. No i w sumie żarcie… ale gdzie tu wielka rzecz, trzeba było im odpuścić a nie skazywać rodzinę na śmierć. I po trzecie, chciał się stąd wyrwać. Kurwa mać! Jak on bardzo miał tego miejsca dosyć. Tego sracza na końcu świata więc nawet taka nikła szansa poluzowania łańcucha była dobrym początkiem. Jednak odpowiedź najbardziej z oczywistych brzmiała „bo tak wyszło, po prostu”.


Siedział na ganku i próbował sobie przypomnieć co się wtedy działo… u Wonga bez Wonga. Kac mu doskwierał i to go wbiło w ziemię po samą główkę. Cóż, błędy młodości jak to mawiali starzy… on to nazywał zwałą.

Zebrało się ich ledwo parę osób. Reszta pognała patrzeć na wypędzanie. Też mi widowisko! Młody wolał spędzić ten czas w knajpie, posłuchać muzyki, pokręcić się koło szafy, złapać kogoś za tyłek no i przede wszystkim trochę powywijać i łyknąć tej parszywki z destylatorni pana W. Plany jednak nieco musiały się zmodyfikować. Target się zmienił, chwilę pokręcił się dla ściemy przy szafie grającej, nawet wyciągnął krzyżaka żeby wyglądać wiarygodnie. Oczywiście Lola Wonga się na to nabrała i poczuła się w obowiązku bronić własności jej gogusia. Nawiasem mówiąc miał z nią trochę kłopotu tego wieczoru. Babsko, jakby mu było mało, że przedmuchało ją już prawie całe miasteczko to postanowiła puszczać mu oczka i się głupkowato uśmiechać. Idź ty w cholerę! Pomyślał siedząc przy karcianym stoliku i obserwując znad kart zalotne spojrzenie. Co miał zrobić, grał swoje. Nie powie, że kiedyś przy porannych igraszkach "sam na sam" była z nim bardzo blisko… oczywiście nic o tym nie wiedziała. Wyobraźnia to potężna broń. Jednak od czasu pana Wonga stracił nią zupełnie zainteresowanie. Nic co przeszło przez jego łapy, lub wyszło spod niego nie kwalifikowało się do kategorii „do zaliczenie”.

Chwilę pograli, a potem jak zajęła się czymś innym miał czas na przyglądnięcie się czemuś o wiele ciekawszemu. Chyba tylko okrągłe cycuszki Enoli mogły z tym konkurować. Prądnica! Nie było ghoula, nie było Wonga ale zostawili prądnicę. Zaczaił się i posprawdzał co miał posprawdzać. Przerysował co miał do przerysowania… nie rozkręcał tego bo by go chyba rozszarpali gdyby coś spartolił. Znaczy mechanizmu, bo obudowa tylko przeszkadzała. A potem zadowolony z siebie wpadł w sam środek podejmowania decyzji o pomocy Morganom. Co miał powiedzieć innego. – Eeee, znaczy ja też pomogę… oczywiście.

Nastolatek był prawie typowy, prawie… Jak inni pomagał przy zwierzętach, zbieraniu żywności czy generalnie uczestniczył w życiu Bluff. Dzielił z nimi dolę i niedolę susz, słabych zbiorów czy innych cholerstw ale też cieszył się na zabawach czy innych nielicznych zbiorowych rozrywkach. Szczególnie lubił potańcówki i zabawy z dziewczynami… te pod czujnym okiem dorosłych jak i te sam na sam. Kiedyś dziewczyny nazywały go Złota Rączka… teraz jednak doceniały jego wprawę w operowaniu kluczem francuskim. Była nawet taka jedna (nie, żeby tylko jedna!) ale taka która mu się bardziej podobała od innych. Z którą mu się lepiej rozmawiało i w ogóle spędzało czas… jednak jak zaczęła ględzić, że go kocha i chce mieć dzieci to nawet Susan nie była już taka fajna. Dalej lubił spędzać z nią czas w stodole czy innym ustronnym miejscu nie mówił jej jednak co myśli, o czym marzy, a przede wszystkim to, że chce odejść. Jak każdy w miasteczku umiał dorwać skalnego królika i go oprawić, znał się na roślinach i potrafił przeżyć poza społecznością. Nie był tak duży jak inni, siłą też ustępował innym za to był zwinny, szybki i miał coś w głowie. No i ten jego uśmiech i błysk w oku.



Kiedyś usłyszał jakąś historyjkę o takim Davie co to też był chudy jak on ale załatwił jakiegoś szefa innej wioski. Podobno tamten to był wielki kawał skurczybyka – Gilbert czy Goliat go zwali, ale jak dostał kamulcem w czachę to się poskładał… jak każdy. Mitch lubił swoją sznurkową procę, kiedy był zły potrafił godzinami naiwaniać z niej w jakieś puszki, ptaki, drzewa, czy co tylko tam nadawało się na cel. Z włócznią i nożem też radził sobie całkiem sprawnie chociaż ustępował nieco tym większym i silniejszym (podobnie jak w bitce na piąchy). Kiedy nie miał możliwości użycia swojej szybkości i zwinności kończyło się to źle. Dostawał łomot ot co.

To co go wyróżniało od innych to zamiłowanie do „techniki”. Oczywiście nie miał dostępu do takich gratów jak dwadzieścia czy trzydzieści lat wstecz teraz jednak mechanika, elektryka czy innego rodzaju rupiecie czasem walały się tu i tam. Póki stary Poo żył spędzał z nim sporo czasu. On to miał łeb do tego wszystkiego mówił coś o jakichś siłach, tarciach, hydraulikach czy mocach… Mitch go nie rozumiał i dalej tego nie kuma. Dla niego technika, mechanika, czy elektryka to rzecz intuicyjna… wie jak coś ze sobą połączyć żeby działało. Co do czego wsadzić, co z czym połączyć, a co dokręcić. Wie bo gro z tego kiedyś przerabiał, ale też dlatego że tak czuł i już. Miał też dużo pomysłów… lepszych i gorszych. Kiedyś próbował zrobić takie ustrojstwo z wiatraka, żeby dawał prąd jednak coś się zwaliło i nic z tego nie wyszło. Co innego z wiatrakiem i z nawadnianiem ogródka… z tego był naprawdę zadowolony. Działało i ułatwiało życie. Często starał się komuś pomagać w jego codziennych obowiązkach – a tu zrobił jakąś przekładnię ułatwiającą robotę, a to wymyślił jak tu usprawnić starą pompę. Szkoda, że elektryczność czy ropa była dobrem na które nie mógł sobie pozwolić… wtedy zabawa byłby dużo lepsza. Miał też większość starych narzędzi Poo. Młotki, młoteczki, śrubokręty takie i siakie, kleszcze, klucze, zaciski, przekładnie, śrubki i bolce swoją drogą sporo tego było miał też coś czego mieć nie powinien.

No i wywijał jak mało kto w tej tancbudzie. Uruchomił szafę i wydobyły się z niej rock’n rolowe dźwięki. Ogarnęło go szaleństwo. Spróbował wyciągnąć piersiastą Enolę i mocno intrygującą Hyrę… Isse zostawił w spokoju bo ten jej brat zawsze powodował w nim jakiś niepokój. Koniec końców nie zważając na brak chętnych zaczął sam podrygiwać w rytm muzyki. A chłopak wiedział jak się ruszać.
 
baltazar jest offline  
Stary 07-10-2010, 23:12   #6
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację

Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Za cholerę nie wiedział. Dlatego pił. Tutejszy, ciepły i ohydny alkohol nie był niczym nadzwyczajnym i Dang nie czerpał z tej czynności zupełnie żadnej przyjemności. To był środek za zapomnienie, na zabicie myśli, wściekle atakujących jego mózg. Już prawie o tym wszystkim zapomniał, gdy zdarzyło się to... co się zdarzyło. Dlaczego oni palili te pieprzone książki?! To było jak wejście w żarzysko jedynie w butach. Musiało się źle skończyć, nawet jak pominęłoby się ten spichlerz. W ogóle było to bardzo dziwne, ale nie zastanawiał się nad tym. Już nie.
Przechylił kolejne naczynie, wlewając zawartość do ust. Ten wieczór już sporo go kosztował, ale na razie nie dbał o to. Bardziej wkurzał go jego własny, zbyt mocny łeb. Taki Prost już dawno wylądowałby pod stołem po takiej dawce. Kiedyś był taki jak on. Chociaż nie, wróć. Bardziej jak ten młody, którego chyba życie nie zdążyło odpowiednio skopać.

Bo trzeba pamiętać, że Dang był podobny do Mitcha, przynajmniej we względach rozrywkowych. Chroniony przez ojca, najlepszego zwiadowcę i poszukiwacza w Bluff, miał wszystko czego mu było potrzeba, a zostając na coraz dłużej w mieścinie nie przyczyniał się zbytnio do jej utrzymania czy tym bardziej - rozwoju. Bliżej mu było do jakiegoś pasożyta, wysysającego krew z ledwie dychającego człowieka. Nie ruszało go to. Podrywał, pił, bawił się, sprawiał problemy tym, którzy widzieli w nim degenerata. Aż w końcu trafił na Ann, najpierw zaciągając do łóżka raz czy drugi, a potem żeniąc się z nią. Ot, cała nudna historia. Znali ją wszyscy, przypominając sobie o tym zwłaszcza teraz. A także dalszy jej ciąg.
Niedługo potem Dang stracił protekcję. Dokładnie wtedy, gdy zaginął jego ojciec, a potem matka. Sześć lat temu, pamiętne dni. Pamiętne zwłaszcza dla zera, obelga, którą zaczęli go wtedy łaskawie obdarzać. Dopiero wtedy znaleźli się tacy odważni. Najodważniejsi byli wtedy, gdy wyruszył na poszukiwanie rodziny. Gdy wrócił, zdążono odebrać mu już wszystko prócz domu.

Zmienił się jednak już wcześniej, na pustkowiu. Ojciec nauczył go wystarczająco wiele, by radził sobie tam, z każdym razem coraz lepiej. Stawał się coraz cichszy i zamknięty, gdzieś tam głęboko skrywając tajemnice, które poznawały jego zmysły. Przyjął obelgę i zaakceptował ją, sam zaczynając się tak nazywać. "Zero". Sam do końca nie wiedział co miało oznaczać, ale słowo przypominało mu się zawsze, gdy zostawał sam pomiędzy jałowymi skałami żarzącymi się od upiornego żółtego talerza, chłostającego pustkowia bezlitośnie. Wraz z zyskiwaniem zaufania i uznania, oddalał się od innych. Nie walczył o Ann, nie walczył o nic, przyjmując wszystko z tym cholernym stoicyzmem. Nawet bójki prowokował coraz rzadziej, aż w końcu ustały zupełnie.

Nie był imponującą postacią. Średniego wzrostu, szczupły, chociaż nie wiotki - zaprawiony od podróży i ogorzały od słońca. Niewiele się w nim zmieniało, nawet zaciętość na twarzy pozostawała taka sama. Tylko kilka osób oględnie wiedziało co siedziało w jego łbie. Co może myśleć ten, który tak często wystawiany był na paskudną samotność? Myśliwi poruszali się często grupami, on, poszukiwacz, zawsze sam. Bo to on chodził najdalej. I wracał, często z workiem wypełnionym tym, z czego żył. Książki. Narzędzia. Rzeczy, których przydatności nie znał, ale brał ze względu na wygląd. Wiele mechanizmów, które wymagały tylko trochę napraw. Sam zostawiał sobie niewiele. Dlatego handlował, za żywność i wszystko co było potrzebne na pustkowiu. A potem wyruszał dalej.
Co ciekawe kilku jego najlepszych klientów przebywało w tym miejscu. Tak jakby oni też mieli interes z Morganami.

Rufusa gębę kojarzył nieźle, koleś był rąbnięty i chyba lubił to, czego nie znał. Dang nie wnikał, sam znał się trochę na naprawach, ale wolał korzystać z pewniejszej ręki. Tam na pustkowiu bardzo liczyła się niezawodność. No i zawsze brał to, czego inni nie chcieli. Czasem za darmo, bo drobne przysługi także działały w obie strony. Był też Prost, który robił z pewnych rzeczy rzeczy inne, którymi Zero już się nie interesował. Bo udawał, że nie obchodzą go inni. Że ma ich gdzieś. Że gdzieś ma całe Bluff! Ale nie znali go tak dobrze, by to przeniknąć. Na pewno nie ci dwaj, to tylko interesy.

Trochę inaczej było w barze. Tu spędzał najwięcej czasu wtedy, kiedy był w mieścinie. Inaczej niż kiedyś, skupiając się na wlewaniu w siebie alkoholu. Na początku jeszcze go zaczepiali, ale potem już nie. Nie miało to sensu. Ale nie zawsze siedział tak, jak teraz i nie zawsze próbował spaść ze stołka. Czasami mówił, tu i tylko tu. Gdy innych prawie nie było, albo było niewielu. Unikał Thel, gdyż nawet on słyszał plotki na jej temat. To zostawił już za sobą, a obawiał się, że mógłby ulec.
Nie unikał Viggo, nie unikał Hyry. Oni go znali, chociaż nigdy nie zastanawiał się nad tym, co sądzili o tak często próbującym uchlać się facecie. I znów, udawał, że go to nie interesuje. Był tylko on i wspomnienia i to właśnie nimi potrafił się dzielić. Opowiadać o tym, co jest dalej i o tym, co się czuje, gdy żarzysko przechodzi ledwie dwadzieścia metrów dalej, niosąc za sobą śmierć. Był cholernie poważny. Nawet nie dlatego, że chciał. Może po prostu nie śmieszyło go to co innych. Albo nie znalazł się nikt, kto potrafiłby wywołać uśmiech. Nikt od zaginięcia ojca.
Nigdy nie powiedział śmierci. Nawet w myślach.

A teraz siedział tutaj, pijąc i udając, że go to nie obchodzi. Wyjątkowo słabo udając. Bo to właśnie tak działało. Sześć lat, kto by nie zapomniał? Tu już nawet nie chodziło o Ann. Bo póki żyła w Bluff, nie czuł się winny. Ale gdy postanowiła odejść... Tak, to właśnie zmieniało wiele, zbyt wiele. Bo Morganów nienawidził.
Tylko dzieciak, ten cholerny sześcioletni bachor.
Oni tam nie mieli najmniejszych szans. Rok, może dwa i pochłonie ich pustkowie.
Nie powiedział tego na głos, zaciskając głośno szczękę. Nie musiało tak być. Setka planów kłębiła mu się w głowie. Potrząsnął nią, próbując się pozbyć irytującego uczucia. Najpierw musiał za nimi pójść. Zobaczyć gdzie osiądą, może podpowiedzieć lepsze miejsce. Na południu byli dzikusi, ale radzili sobie. Może i nie byłoby im tam tak źle?
Nie zwracał uwagi na to, co działo się w barze, chociaż tak na prawdę rejestrował wszystko. Zawsze tak było. Może właśnie dzięki temu wciąż jeszcze żył. Pociągnął z kubka. I tak miał ruszać.
- Mogę pójść ich śladami.
Pierwsze jego słowa tego dnia. Gdy wpatrywał się w trunek, to wydawało się, że także ostatnie.
 
Sekal jest offline  
Stary 09-10-2010, 08:03   #7
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Główna ulica Bluff, dwa tygodnie wcześniej od dnia wypędzenia Morganów

- A ten to kto? – zapytała nowa mrużąc nos w słońcu. Młoda dziewczyna o perłowych zębach. Dostrzegając twarz nadchodzącego mężczyzny jej ładna buzia mimowolnie wykrzywiła się w grymasie niekontrolowanej odrazy.

- Viggo Szwed. – odrzekła staruszka. Sulimanowa miała chyba ze sześćdziesiąt lat. Albo i lepiej. - Mieszka przy Zaciszu w tamtym dużym domu. – dodała już ciszej, bo mężczyzna właśnie przechodził obok Baru, w drzwiach którego stały rozmawiające o nim kobiety. Mijając je, od niechcenia rzucił okiem na młodą dziewczynę. Musiała go zainteresować, bo zatrzymał na niej wzrok o wiele dużej niż zamierzał i o mało nie wdepnął w duże gówno leżące leniwie na środku głównej ulicy. Miał tylko jedno oko. Drugie, lewe to zasklepiona szpetna blizna. Był wysoki na ponad sześć stóp i dobrze zbudowany. Jego sprężysty i pewny krok zdradzał od razu mężczyznę, który wie dokąd idzie, czego chce i na co go stać. Dziewczyna spuściła wzrok niemal od razu, gdy jego prawe oko spotkało się z jej dwoma dużymi i zielonymi.

- To dobry chłopak był. Wesoły. Z moim synem Bartem, co mu się zeszłej zimy na suchoty zmarło, byli w dzieciństwie psikusową zakałą Bluff. Później w ich ślady poszli jego młodszy brat Larson do spółki z Melem zanim Morgan w narkotyki poszedł... Figle wszystkim płatali, wszędzie pełno ich było. Dobre dzieci były. Dobre... teraz mamy w Bluff Mitcha, co to go też wszędzie pełno... Tak.. O czym to ja mówiłam? Szwedy. Później im się porobiło przykro w rodzinie. Czwórka ich była. Najstarszy Viggo, później Vincent, piegowaty Larson i Issa, jedyna córa. Bez ojca dorastały młodsze dzieciaki Szwedów, kiedy Szwed zniknął bez śladu. Nie doczekał się ojciec córuchny, a słyszała ja, że ten urodzaj to nie przypadek, bo on strasznie chciał córę dla odmiany spłodzić. Ot, i zaraz przed porodem zaginął. Ludziska mawiają, że poszedł szukać drzew zielonych, co to niby rosną jedno obok drugiego tak gęsto jak ludzi w Barze, kiedy Pan Wong zapoda muzykę starego świata z szafograjki. – stara zrobiła znaczące oko - Tak. Pamiętam, jak się napił Szwed i opowiadał, że są takie miejsca, że wody jest wszędzie jak piachu na pustyni... Ot, dureń... Mawiał, że wie, bo od zwiadowcy słyszał takie historyje. Znaczy się ojca „Zero”, rodziciela Danga, tego co ci go wcześniej pokazywałam, przez okno jak nie mogł w te drzwi od baru się zmieścić naduty – Sulimanowa uderzyła się otwarta dłonią w czoło. – Ale, kto to wie, może usnął stary Thor Szwed, gdzie w rowie zapijaczony i go później burza piaskowa przysypała? – wzruszyła kościstymi ramionami. – Nawiał wiatr piachu kupe, śpij pijaku, chuj ci w dupe! Jak to stary Morgan gada kiedy widzi pijaństwo. Taki pobożny! – westchnęła starucha rozmarzona wyraźnie się rumieniąc - A czas jakiś temu, do Viggo wracając się znaczy, niedawno całkiem, brata stracił. Szwedy mają pastwisko daleko, najdalej od Bluff. – ciągnęła jak najęta stara plotkara, zadowolona, że jej kto słuchać chce dla odmiany – Jakiem mówiła, niedawno całkiem, wataha Basiora...

- Tego co Pan Wong mówił, że za kutasa do wiatraka przybije? – zagadnęła uśmiechając się dziewczyna.

- Tak, tego psa piekielnego! – podjęła ożywiona babka – Pokąsały im stado. Najmłodszy brat zginął tedy. Tak go poszarpały psiska, że rękę i nogę mu prawie odgryzły, a flaki wysypały się z bebecha jak liszaj na gębie... Swołocz bawiła się z nim przed śmiercią! Viggo go potem dobił... żeby się nie męczył... Ale ani mru mru... Shhhh! - Sulimanowa przyłożyła palec do ust. – Jeden już próbował o tym z Viggo zagaić, to i do dzisiaj nie może znaleźć kilku zębów! – dodała kiwając głową i przeżuwając wargi na dziąsłach. – A on sam wtedy lewe oko stracił. Chłopy mówiły, że gdyby nie ten rudzielec jego, to nikt by stamtąd z życiem nie uszedł... Inni gadają, że Viggo, jednego psa sam zagryzł, kiedy rękami mu szczęki rozłamywał... Abo to wiadomo... Wierzyć w ploty, co ludzie rozsiewają?


- O, a to ten jego pies? – zapytała dziewczyna widząc rudawego psa, który pojawił się nagle znikąd przy nodze Szweda.

- Ta. Ale to nie pies... moja droga... to czort prawdziwy... Ludziska tera mawiają, że się jeden do drugiego tak upodobnił, że razem jedność stanowią. Oba tera takie, co by im tylko lepiej z drogi chodzić. Tera on u Pana Wonga na bramce stoi, jak na polowania się nie zapuszcza. Ale jakie polowania... Ot królika czasem utłucze... Włóczy się po pustkowiach jak ten cień co to miejsca sobie znaleźć nie może na pustkowiach. A braminy Vince z Iską pasają. Tak. Basior się zemścił. Ale ja zawsze wiedziałam, że pasterz z Viggo jest jak z koziej dupy trąba...

- Zemścił? – ze zdziwieniem zapytała młoda. – Przecież to tylko pies?

- Tako i żem my myśleli... – westchnęła staruszka. – Ale ten piegowaty Larson, najmłodszy z chłopaków Szwedów, wiesz, ten co go psy rozszarpali na kawałków kilka, upolował samicę. Sukę Basiora. Łaciatą. Skórę sobie z niej oprawił i ponoć na w pół na żywca ją ze skóry obdzierał. Posłyszałam ja, ale całkiem przypadkiem, – zrobiła niewinną minę - że na przynętę do pułapki to szczeniaka użył... Te Szwedy to wielce szanowana rodzina, ale to i takie nieugięte nasienie, mściwe i pamiętliwe. Ten stary Szwed kłócił się ze starą swoją o grabie, które za stodołą dziesięć lat wcześniej tamta mu schowała... Wiem, bo mi mówiła stara Szwedowa, że...

- To on tutaj ochroniarzem jest? – zapytała dziewczyna szybko ucinając dygresję plotkary.

- Eeee.... – zamyśliła się starucha zbita z tropu - Toć mówie przecie. Stoi. I leje w gębę, a później pyta. I Pan Wong zadowolony z tego być musi, bo mawia czasami, że to jedyne co dobre Bluff od czasu Basiora spotkało, to że spokój w barze względny jest. Zawsze w końcu przy co większych burdach gnatem musiał straszyć, a raz to nawet strzelił w podłogę, a mawiają, że celował w jaja jednego fidryganta! A teraz to Viggo starczy. A spróbuj rękę na Szweda podnieść! Oh, kochana... Zaraz ci do gardła pies skoczy. A na kundla krzywo popatrzysz, to możesz się Viggo narazić. I tak źle i tak niedobrze... A tosz to kureskie nasienie nie pies – splunęła babka – jak kot się nosi. Nie za mały, nie za duży, a zwinny jak Thel, gdy okrakiem Pana Wonga dosiada, i tak samo zresztą ruchliwy – zarechotała stara ukazując brak przedniego uzębienia. - Swoimi drogami się szlaja po Bluff dumny jak podkręcony wąs Pana Wonga. Skurwiel suki rucha na każdym rogu i nikogo się nie słucha. – babka splunęła rozbawiona na piach zieloną flegmę.

- A jak ma na imię? – zaśmiała się dziewczyna.
- A toć mówię przecie, że Skurwiel.

Dziewczyna ogarnęła babkę zdziwionym i pełnym niedowierzania spojrzeniem z miną, która zdradzała wątpienie, czy oby staruszka ma prosto pod sufitem.

- A na ciebie dziecko drogie jak wołają, bo pamięć mi na stare lata szwankuje?
- Matylda.
- Też ładnie
– rzekła babka zaparzona w szerokie plecy Viggo zanikającego w dużym domu. Rudy pies położył się po drzwiami na plecach, jajami do góry, a łapami przykrył łeb układając się do drzemki.


Bluff, dzien wypędzenia Morganów, Bar


Doktor mawia, że zwyczajnych z rozmowy ocenia, a nadzwyczajnych z milczenia.
Dlatego dobrze piło się w towarzystwie Danga.
Brzęcząca swoim szczebiotliwym głosem niebrzydka kochanica Pana Wonga drażniła uszy Viggo, ale szło się przyzwyczaić. Kiedyś to pewnie wziąłby ją i Enolę z pocałowaniem w cycuszki do wyrka, ale dzisiaj to mu jakoś na kobiety ochota przeszła. Nie żeby impotencja wkradała się w podeszły już wprawdzie wiek Szweda, bo miał już lat czterdzieści, ale raczej ogólna niechęć do towarzystwa i bliskości z ludźmi. Nie, braminów tez nie zapinał, jak to nieraz pastuchy praktykują w długie noce pasterki. Niestety do ulubionej trąbki Thel było znacznie trudniej się przyzwyczaić. Z nerwów i bólu blizna zadrgała tylko od czasu do czasu, dotąd fatygowana jedynie tym drugim. Siedział za barem, sącząc bimber i czując przyjemny, ziołowy zapach włosów Hyry. A może to była tylko woń naparu z kubka? Gdyby nie dziewczyna, oko nie zrosło by sie tak szybko i sprawnie. Spode łba obserwował zapędy majsterkowiczów, czyli Rufusa i Mitcha, którzy z śrubokrętami w garściach, zafascynowanym wzrokiem lustrowali grającą szafę. Wszystko byle trębacza uciszyć pomyślał drażniony dobiegająca muzyką. Jednak wiedział doskonale, że będzie musiał obić im mordy jeśli szafę zepsują. Wszak wszyscy wiedzieli, że talent do tego mają, to znaczy nauki z rozmachem, a zwłaszcza „Pechowiec”, co to wybuchu dokonał kiedyś porównywalnego tylko do krótkiej wojny Pana Wonga. A nie chciał by tak sie stało, bo nie miał nastroju do mordobicia. Nie dzisiaj.

Blizna dokuczała. Czując na sobie to wzrok Hyry odwrócił uwagę od złotych rączek Bluff, dalej kontemplując bimber w rytmach popierdującej trąbki. Bimber był bimber. Mocny. W sam raz. Zagryzał go siostrzanym plackiem. Unikał też spojrzenia siostry. Wolał patrzeć w gliniany kufel. Smutna była. Kiedyś pewnie puściłby jej oko w takiej sytuacji. Dzisiaj to nie wchodziło w grę. Taki gest mając jedno oko byłby całkiem groteskowym gestem. Była wrażliwa. Pestka musi być wesoła. Dlaczego Pestka? Tak już jej się zostało, kiedy jako trzyletni brzdąc znalazła resztki i fusy nalewki wiśniowej. Butelczynę, starszą chyba od samego Doktora, obalił Viggo z młodszym bratem Vincentem i koleżką Bartem Sulimanem. Później chłopaki dwa tygodnie z życiem walczyli zatruci, a srali i rzygali dalej jak Dangowa mapa Bluff i okolic sięga. Kiedy Viggo doszedł do siebie znalazł siostrzyczkę na Zaciszu całą spuchnięta na buzi od płaczu. Jak się później okazało, pogrzeb pestce wiśniowej zrobiła. Mała Issa wierzyła, że te przedziwne nasionko zakwitnie jej ślicznie w ogródku. Dwa tygodnie podlewała i rozmawiała z nim czule. A tu nic. Kiedy odkryła, że pestka zgniła wyprawiła jej na Zaciszu pod oknem Viggo prawdziwy pogrzeb. Cała zanosząc sie szlochem, beczała zapowietrzając się podczas wypowiadanego, jedynego słowa, które dało się z jej żalów wydobyć: „pesia”. Tak więc od tamtej pory była przez Viggo i w kręgu rodzinnym, tudzież bliższych znajomych nazywana Pesią. Dawno jej tak nie nazywał Viggo. Teraz tylko co najwyżej Pestka. Skurwiel podszedł do Issy i polizał jej dłonie, wciąż pewnie pachnące plackami, którymi przed chwilą częstowała wszystkich. Szelma nie dał sie ugłaskać nikomu innemu jak może tylko Issie, o ile miał dobry humor. Jak nie włóczył się z Viggo to jak kot chadzał własnymi drogami z szemranym uśmieszkiem zawadiaki.

Nie jest dobrze. Dang w zgodnym milczeniu zdawał sie podzielać zdanie Viggo, mimo, że powody z pewnością miał zupełnie inne. Morganowie przyjaźnili się ze Szwedami od zawsze. Stary Morgan trzymał sztamę ze starym Szwedem. Szwedowa była kumą Sukimanowej, która od lat wielu była ze starym Morganem blisko. A Mel Morgan zanim wdepnął w nałóg z Larsonem przysłowiowe braminy kradł. Mało to razy wyciagał urwisów z opałów kiedy byli dziećmi a później nastolatkami? Chudy Mel częściej straszył młodzież Bluff w razie jakby co Viggiem, zamiast swoim starszym bratem Fejesem. Kiedy Ann była brzemienna, Larson zrobił im w podarku drewnianą kołyskę, którą Issawymalowała Rufusowymi farbami w piękne i zaczarowane, kolorowe kwiaty. To jednak przeszłość. Teraz liczy się to co jest teraz. A nie jest dobrze. Aż mu w piersiach zakłuło, gdy ujrzał kamienną twarz Sulimanowej, kiedy patrzyli na płonący spichlerz. Stara opierała się na ramieniu Matyldy, jakby stojąc nad własnym grobem. Szwedowa miała jeszce trójkę dzieci. Nawet kiedy marnotrawny Viggo zerwie się na dobre ze smyczy Bluff, zawsze będzie ten dobry syn Viktor i Issa. A stara Sulimanowa miała tylko Barta. Teraz na stare lata przygarnęła pod swój dach nową w Bluff Matyldę, ale było oczywiste kto tak naprawdę potrzebuje i będzie potrzebował opieki w tym układzie. Teraz zanosiło się, że Szwedowie w imię przyjaźni przygarnąobie kobiety. Nie. Nie jest dobrze. Choć Matylda zdecydowanie i całkiem nieoczekiwanie wpadła w oko Viggo od pierwszego wejrzenia. I co z tego. Gdyby to było jeszcze kilka lat wcześniej, a tak... Trzeba ruszyć w świat, nim zdechnie i obudzi się na Zaciszu z widokiem na okno swojego pokoju.

A trębacz irytował go coraz bardziej. Jednostajne, z cicha dobiegające warczenie Skurwiela podzielało zdanie pana. Pies miał dobry gust. W myśl powiedzenia Doktora, z Dangiem milczało się dobrze. Na wymowny znak kuszącej słabości Pana Wonga, która oczętami przewróciła w stronę szafy, ciężko uniósł się z barowego stołka. Złote rączki, czyli Rufus prawa, a Mitch jeszcze chyba wciąż lewa, ulotnili się zanim zdążył się zbliżyć. Trębacz dmuchał z przekonaniem w trąbę ponuro i chwiejnie jak pijany lunatyk na spacerze w blasku przy księżycowej nocy. Stanął przy szafie opierając sie plecami o ścianę. Obserwował tych grających w karty. Mówią, że w wielkim skrócie to przez Prosta, te księgi miały być niby spalone. Każdy musi jakoś przeżyć. Każdy musi sobie też coś wytłumaczyć jeśli czuje, że ma taką potrzebę. A przecież Prost nie kiwnąłby palcem w bucie, żeby Morganom pomagać, gdyby czuł sie winny. A jak się nim nie czujesz to i zazwyczaj nie jesteś. Tamten miał chyba więcej powodów do nienawiści. Zresztą Viggo nie wiedział, jakie zależności i układy panowały w Bluff, bo już dawno wypadł z obiegu. W domu od dawna bywał rzadko, więc Sulimanowej na plotach z matulą, siłą rzeczy już tak często nie słuchał mimowolnie jak kiedyś.

Oparł się łokciem o szafę i o dziwo trąba umilkła. Nowe dźwięki wypełniły Bar. Viggo wyraźnie odetchnął z ulgą zastanawiając się na ile jego łokieć pomógł starej szafie zmienić płytę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=6xCVzV4uW00[/MEDIA]

Wyszedł za potrzebą. Słónce paliło niemiłosiernie. Wiedział, że stary Morgan jest na wykończeniu. O mały włos przyrzekł mu wczoraj, że zrobi wszystko by tamten spoczął na Zaciszu, kiedy będzie już po wszystkim. Stary nastawał na Viggo, aby dał mu słowo, ale się nie doczekał. Po wyjściu z drewnianego wychodka zobaczył Skurwiela, który na środku piaszczystej ulicy siedział w pozycji psa garbatego. Pies miał nie tylko dobry gust muzyczny, lecz także świetne poczucie humoru, które teraz potrzebne było im za dwóch. Skurwiel otwarcie srał na Bluff.

Po powrocie do Baru zastał Mitcha tańczącego solo na środku sali. Tańcz na zdrowie, pomyślał zgorzkniale Viggo, póki jeszcze ci się chce, dzieciaku.

To, że Viggo pomoże Morganom było oczywiste nie tylko jemu, ale chyba wszystkim. Nie trzeba było strzępić języka. Z pewnością tylko dlatego, że chodziło o Morganów. Gdyby to inna rodzina byłaby w podobnej sytuacji, Szweda by tam z nimi w Barze nie było. Pewnie nie byłoby go wcale w taki dzień jak ten w Bluff. Morganowie, nie musieli pytać. Pomożemy. To było tak samo jasne, jak to, że Feed skąpany w ciemnościach cierpiał w samotności i równie przejrzyste jak fakt, że Viggo już nigdy więcej nie obejrzy niczego lewym okiem.
 

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 09-10-2010 o 14:22. Powód: pomylone imię brata
Campo Viejo jest offline  
Stary 09-10-2010, 14:45   #8
iza
 
iza's Avatar
 
Reputacja: 1 iza nie jest za bardzo znany
Hyra przyszła tego dnia do Baru w złym nastroju
CHOLERNI MORGANOWIE
to jedno przewijało jej się od kiedy dotarło do nie j co zrobili i nie spalony spichlerz ją martwił lecz książki.
Co strzeliło im do głowy i któremu z nich ? Spalili wszystkie książki jedyną, mikroskopijną zresztą wiedzę. Pogrzebali ich wszystkich, mogli równie dobrze podpalić całe cholerne Bluff.

Zawsze wierzyła, że nauczy się czytać, że przeglądając stare księgi znajdzie jakieś podpowiedzi, znajdzie cokolwiek. I zawsze czasu było brak.
CHOLERNI MORGANOWIE
Trzasnęła o ladę kieliszkiem bibru i zaraz go wychyliła.
Tego dnia wszyscy byli poirytowani i nikt nie zwrócił na to uwagi, nikt poza Feddem, on zdawał się widzieć wszystko. Lubiła go.

Mitch jak zwykle uśmiechnięty kręcił się beztrosko po barze. Widziała jak ślinili się razem z Prostem do Thel widziała też ich drwiące uśmiechy gdy o niej szeptali , a przecież jasne było że gdyby ta ruda skinęła najmniejszym palcem pobiegliby za nią bez słowa, za jednym małym skinieniem w którym była nadzieja czegoś więcej.

Normalnie nie zwróciłaby na to uwagi ale dziś wszystko ją irytowało, CHOLERNI MORANOWIE
i ten cholerny niczemu nie winien dzieciak i Ann. Dlaczego to takie trudne ? Dlaczego nie może powiedzieć winni i zapomnieć, dlaczego wczoraj nie zagłosowała ?

W kącie Thel z Mitchem i Prostem i. grają w karty, na chwile zatrzymuje wzrok na Thel, nie może powiedzieć że ją lubi, ale w jakiś sposób podziwia, silna kobieta, która wie czego chce i wie jak to dostać, mieszanka irytującej pewności siebie inteligencji i siły i serca, bo miała Thel serce.

A Prost ? Wiedziała po co pożyczył to dziwne urządzenie od Wonga ( mieszkała w końcu na poddaszu Baru) i nie mogła mu tego darować, skoro umiał zrobić te swoje pastylki szczęście miał coś w głowie. Czyli idąc tokiem rozumowania Hyry miał obowiązek szukać leków. Zamiast tego szedł na łatwiznę a teraz jeszcze deprawował młodego.

Zza okna słychać wzburzony tłum, niebawem spadnie kwaśny deszcz i czy dzieciak zasługuje na to ...
Hyrze przypomniał się jej przyjaciel z dzieciństwa, też padł ofiarą kwaśnego deszczu,cholerne Bluff

Najpierw miała ochotę wydrapać oczy , Melowi, sądząc że to on, ale czy ten wiecznie zaćpany biedny drań zdołałby ...kto z nich jest na tyle nienormalny a zarazem sprytny żeby to zrobić.

Przez chwilę tylko stała i słuchała znanej piosenki z szafy, z zamyślenia wyrwało ją ostatnie zdanie wypowiedziane przez Danga:

- Mogę pójść ich śladami
- Pójdę z Tobą ! Albo … za Tobą - powiedziała ze uśmiechem, pierwszy raz tego dnia uśmiechnęła się, na krótko.
- Wiesz że mogę im się przydać – przysunęła się w jego stronę – wezmę swoje zioła i mikstury, a Tobie nie będę przeszkadzać jestem szybka i nieźle strzelam z łuku.
I jakby na przypieczętowanie swojej decyzji postawiła przed nim z rozmachem kolejny kieliszek.

- Eee, znaczy ja też pomogę oczywiście – powiedział Mitch
Czyżby liczył na darmową kolejkę, nie dziś, dziś jego czarujący uśmiech na nią nie działa, dalej pamięta ich miny i gesty jego i Prosta.

Spojrzała szybko na młodego, potem na Danga, czy ten samotnik weźmie ze sobą na wyprawę kobietę i prawie dziecko ?
Może pod wpływem bibmru może od zmęczenia przeżyciami ale nie wydawało się żeby Dang miał protestować.
Na wszelki jednak wypadek Hyra wycofała się po następny bukłak do spiżarni, „ Co z oczu to z głowy” mawiała Wong , czy jakoś tak. Choć przecież nie do końca to prawda.
CHOLERNI MORGANOWIE.
 
iza jest offline  
Stary 09-10-2010, 20:21   #9
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
Płynąca z Szafy muzyka łagodnymi dźwiękami wdzierała się do świadomości Enoli. Dziewczyna siedziała przy barze opierając zwieszoną smętnie głowę na łokciach. Wokół zebrało się kilka innych osób, które podobnie jak ona, najwyraźniej nie chciało uczestniczyć w wypędzaniu Morganów. Nie znała zbyt dobrze tej rodziny, a jednak myśl, że mieszkańcy miasteczka zgodni skazywali jej członków na śmierć dręczyła ją od wczoraj. Z zewnątrz wciąż słychać było pokrzykiwania, najgłośniej darła się oczywiście Gderliwa Rosie. Enola westchnęła czując jak po raz kolejny ogarnia ją wstyd za matkę. Uczucie boleśnie znajome od dawna. Sięgnęła po sunący ku niej kieliszek i szybko przełknęła palącą zawartość. Płyn rozlał się po przełyku piekąc i drażniąc tak, że aż zakasłała, nie przyzwyczajona do podobnych specyfików. Mając za wzór matkę na ogół starała się unikać wszelkich trunków, pijaństwo od zawsze kojarzyło jej się wyjątkowo źle. Poza tym swoje nieczęste pobyty w Barze spędzała raczej w odosobnieniu, nie znajdując dla siebie żadnej kompanii. Teraz jednak piła, po raz pierwszy w życiu sprawdzając czy bimber faktycznie prowadził do otępienia. Przypomniała sobie pełne jadu i złości oskarżenia Rosie, że wypija jej ostatnie cenne krople i niemal uśmiechnęła się na myśl, że po raz pierwszy będzie temu winna. Spodziewała się, że gdy Morganowie odejdą Rosie przeniesie się ze swoim cennym zapasem butelek do ich domu. Jeśli tylko pozwolą jej na to inni mieszkańcy. W dokładnie taki sam sposób, w jaki zgadzali się na zagładę rodziny. Milczącym brakiem sprzeciwu. Ładny, zadbany budynek pod rządami jej nieoglądającej się na nic poza zrzędzeniem matki prędko pewnie zamieni się w smutną ruderę. Powtarzała sobie, że nie będzie jej to obchodziło. Po drugiej stronie Bluff będzie miała przecież dom wreszcie tylko dla siebie i przybudówka na dachu, jedyne miejsce, do którego jej matka nie potrafiła się wtoczyć po kilku głębszych nie będzie jej już potrzebna. Jednak myśl, że miałaby, choćby przypadkiem zyskać na cudzym nieszczęściu nie podobała jej się coraz bardziej. Nie odezwała się wczoraj zdominowana krzykiem kobiety, której z roku na rok nienawidziła coraz mocniej. I winić mogła tyko siebie.

Rozsupłała ciężką chustę przy szyi, po czym przewiesiła ją przez barową ladę. Rozpięte guziki szerokiej koszuli odsłaniały dekolt i skrytą pod spodem cienką koszulkę. Enola nie była z tego zadowolona, ale alternatywa, siedzenie w dusznym, gorącym pomieszczeniu omotaną jak zawsze, była jej dzisiaj wyjątkowo niemiła. Na szczęście obecność Thel gwarantowała brak zainteresowania innych. Enola przyglądała jej się kilka razy wcześniej, słyszała też od matki znacznie więcej niż by chciała na temat prowadzenia się tej dziewczyny i zastanawiała się nawet czasem czy wszystko to mogło być prawdą. Sama stroniła od podobnych sytuacji, nie znajdując w nich niczego godnego uwagi. Pamiętała jak raz jej matka, sprowokowana nad wyraz głupim pytaniem, szarpiąc i obnażając wyciągnęła ją na środek pokoju i w słowach tak obraźliwych, że Enola do dziś jeszcze krzywiła się na ich wspomnienie, wyjaśniła jej absolutnie wszystko. Na długi, długi czas skutecznie ostudziło to ciekawość dziewczyny. Do tego stopnia, że gdy Jared, nieco starszy od niej chłopak przydybał ją któregoś dnia pasącą braminy, zamiast cieszyć się z niespodziewanej uwagi, przerażona wizją niechybnie okropnych zdarzeń, ze wszystkich sił uderzyła go tam, gdzie boli najbardziej, a potem poprawiwszy jeszcze kamieniem uciekła, gdzie pieprz rośnie. To nie przysporzyło jej sympatii. Przynajmniej wśród młodszej części mieszkańców Bluff. Niewiele ją to obchodziło. Zamiast zbierać się w hałaśliwe, pokrzykujące grupki wolała już wymykać się poza obszar suchej fosy, gdzie pozostawiona sam na sam z własnymi myślami mogła snuć plany i odpoczywać.

Lubiła pustynię. Jako dziecko snuła się za ojcem myśliwym, często pomimo jego wyraźnych zakazów. W ostatecznym rozrachunku i tak on przerażał ją znacznie mniej niż rozwrzeszczana matka. Podpatrywała wszelkie jego działania, za najbardziej pożyteczną uznając umiejętność schodzenia Gderliwej Rosie z oczu. Pamiętała, że czasem nawet poklepywał ją po ciemnej główce i mruczał coś zadowolony, chociaż Rosie powtarzała jej zawsze, że nigdy jej przecież nie chcieli.

Wstała i trzasnęła oknem, jakby tym jednym ruchem mogłaby odciąć się od wszystkiego. Od Bluff, od jego mieszkańców i przede wszystkim od dochodzącego wciąż i wciąż głosu matki. Zamknięte okno tłumiło dźwięki, ale ucieczka niestety była tylko chwilowa. A Enola chciała czegoś więcej. Nagle zapragnęła miejscem zamienić się z Morganami. Łatwo było uwierzyć, że poradziłaby sobie poza miastem. Przez krótką chwilę. Daleko jej jednak było do doświadczonych myśliwych czy poszukiwaczy. Jak Dang choćby. Zerknęła na niego z ukosa korzystając z rzadkiej okazji. Zazwyczaj unikała go mając na uwadze jego zwyczaj wlewania w siebie litrów alkoholu. Czasem widziała jak oddalał się od miasta, ze swojego miejsca na ulubionym nasypie. Tam jednak, gdzie on chodził nie zapuszczała się nigdy. Głównie z obawy przed wejściem mu w paradę.

„ Mogę pójść ich śladami”. Sama powinna była o tym pomyśleć. Uniosła głowę wyżej zerkając na niego już całkiem otwarcie. Jeśli potrzebowała impulsu, który ruszyłby ją do przodu, to były nim właśnie te ciche słowa. Pomoże Morganom wymazując choć część wykrzyczanych ku nim obelg. Czuła się za nie winna, nawet jeśli nie jej ustami je wypowiedziano.

- I ja się mogę przydać – Wiedziała, że zrobi cokolwiek. Byleby tylko, w ostatecznym rozrachunku, wyprowadziło ją to z Bluff.
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline  
Stary 09-10-2010, 22:11   #10
 
Carrington's Avatar
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
Minęło pięć miesięcy od czasu opuszczenia przez Morganów Bluff. Miasteczko żyło tą sprawą przez parę tygodni, później sprawa przycichła, aż w końcu stała się tylko mglistym wspomnieniem, ożywającym tylko w opowieściach starych plotkar pokroju Sulimanowej. Ludzie mieli ważniejsze rzeczy na głowie. Czekała ich walka o przeżycie, nie było czasu na strzępienie jęzorów. I w ten właśnie sposób mieszkańcy milcząco przystali na swój parszywy los. Po co to jeszcze komentować? Co to da? Zakasali rękawy i wzięli się do roboty jak to zawsze robili. Jak to miało miejsce po tym upiornym lecie kiedy zostali zaatakowani przez watahę psów.
Pewne jednostki jednak dalej przechodziły cierpienie z powodu straty. Dla przykładu Pastor po utracie księgi stał się częstszym gościem u Pana Wonga. Czasami, w przypływie pijackiego szału, odgrażał się właścicielowi, że zrobi w barze >>Świątynie pod wezwaniem Jezusa Kananejskiego<< i, że On- Sługa Boży będzie przemieniał modlitwą wodę w bimber najprzedniejszego gatunku, nie to co te szczyny z destylatorni. I każdy będzie pił, ile komu będzie potrzeba. I będzie to robił za darmo. Niestety, kiedy ktoś pytał o szczegóły Pastor zsuwał się ze stołka i zasypiał tak jak leżał pod kontuarem.

Zapasy poszły z dymem, ale przynajmniej mieli pod dostatkiem wody ze studni artezyjskiej. Podobno dziadek Pana Wonga, kiedy przybył tu miał czarodziejską różdżkę, którą znalazł miejsce gdzie podobno miały być złoża życiodajnego płynu. Ludzie pukali się po głowach.
-Wariat- powtarzali.
A on jak gdyby nigdy nic niezrażony wydał ostatnie rzeczy, które miał przy sobie i zamówił u jakiegoś mądrego człowieka w mieście (w tamtym czasie było ich więcej) dziwne urządzenie do wiercenia. Kiedy ludzie zobaczyli żelazny kolec umocowany do stelaża, a następnie połączony systemem kół zębatych z korbą, śmiali się. Kiedy Dziadek Pana Wonga zaczął wiercić we wcześniej wskazanym miejscu, wszyscy dosłownie ryczeli ze śmiechu, aż im łzy po policzkach ciekły. Jednak on się nie poddawał i wiercił... Jeden dzień, drugi dzień. Na trzeci dzień mieszkańcy zastanawiali się czy czasem nie wypędzić wariata z miasta. I wtedy z otworu trysnęła woda, a wszystkim śmiech zamarł na ustach. W jednej chwili Dziadek Pana Wonga przebył drogę od zera do bohatera. Uwolnił miasto od uciążliwych podróży po wodę do Jaskiń. Nikt więcej się nie śmiał. Jak jeden mąż wszyscy czuli głęboki szacunek do tego małego, światłego człowieka. Respekt, który miał przetrwać pokolenia. Dziadek oddał w użytkowanie miastu studnie artezyjską (oczywiście zastrzegając sobie prawo do brania wody kiedy tylko chce i w ilościach jakie dusza zapragnie). W zamian społeczność oddała mu największy budynek w miasteczku. To w nim przodek Pana Wonga założył bar.
Wracając do czasów obecnych. Na nieszczęściu miastowych postanowili skorzystać koczownicy. Teraz to oni dyktowali ceny. Mieli przecież oczy i widzieli spopielone ruiny spichlerza spoczywające na środku osady. A tam gdzie jest wielki popyt i ograniczona możliwość jego zaspokojenia ceny rosną, rosną wysoko- prawo stare jak świat. Pan Wong i Thel starali się na swój sposób obejść je, ale o tym później…
Teraz miasteczko jakoś sobie radziło, (biednie, bo biednie, ale do przodu) więc rudowłosa barmanka skupiła się na pomocy dla wygnańców. Opracowała plan i swoimi sposobami starała się wprowadzić go w życie. Jeśli ktoś miał pomysł to przychodził do niej. Przy kubku pryty z opuncji (Hyra miała naprawdę boski dar do przygotowywania ziołowych nalewek) zawsze była chętna do negacji i wprowadzenia zmian. Wystarczyło powiedzieć…

Zamysł wyglądał mniej więcej tak:
Podzielić się na dwie grupy
Grupa pierwsza: kobiety miały zostawać w mieście (przynajmniej tak chciała Thel, ale w praktyce różnie to wyglądało) i miały zdobywać zapasy żywności, wody, ubrań i w miarę możliwości jakiś przydatnych przedmiotów (powinna zapytać Enolę czy jej matka przejęła dom Morganów i czy w takim przypadku ewentualnie nie może tam skombinować paru drobiazgów. Sęk w tym, że nie za bardzo ufała w motywy działania Enoli).
Mężczyźni mieli coś upolować lub znajdować jakieś użyteczne na pustkowiach rzeczy. W przypadku jajogłowych było to konstruowanie jakiś urządzeń, najczęściej broni. Jak w przypadku Mitcha, któremu kazała skonstruować metalową procę dla Sesibona. Tyle przecież mówił o tym przywódcy gangerów- Dave’ie, jego idolu.
Z początku uważał to za głupi pomysł, ale w końcu go przekonała. Może to było szalone, ale lepsze to niż nic. Poza tym udała się do Enroze’a kiedy miał przerwę między strzelaninami ze swojej dwururki. Za baniaczek bimbru zgodził się preparować co miesiąc woreczek żelaznych kulek będących amunicją do procy. Zadawały one więcej obrażeń niż zwykłe kamienie, a po za tym nadawały się do ponownego użycia. Enroze może był i świrem, ale jak na tak prymitywne warunki miał smykałkę do rusznikarstwa.
Próbowała pogadać z Rufusem, ale skończyło się to tylko nabiciem wielkiego guza w jego szopie.
>>Jak ma jakiś pomysł to niech przyjdzie do mnie!!! W barze mi się przez niego nie powinno nic stać<<- wściekła do granic możliwości dotknęła siniaka na czole. Ten jak na złość bolał dalej.
Upiła łyk alkoholu, zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko. Uspokajała się powoli, bo pomyślała o Burke’u.

>>A tak… Burke…<<
W jednym momencie przed jej oczami pojawił się tamten dzień w, którym dowiedziała się o śmierci Starego Stara. To było tak pod wieczór. Nie zapłakała, nie uroniła ani jednej łzy. Ogarnął ją gniew, tak wielki, tak straszny, tak płomienny, że wypalił wszystkie kanaliki łzowe. W jej duszy nie pozostało żadnego miejsca na litość czy miłosierdzie. W głowie kołatała się tylko jedna myśl:
>>Zabić Prosta!!! Zabić Prosta!!! Zabić Prosta!!!<<
Wtedy właśnie podjęła decyzje. Barmanka wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
-Dzisiaj zginie!!!- powiedziała do siebie wtedy.
Przygotowania nie zajęły dużo czasu. Powiedziała Wongowi, że źle się czuje, ponieważ ma okres. Potem wybiegła do kuchni, następnie na górę do sypialni Pana Wonga, który aktualnie przebywał na mieście załatwiając jakieś sobie tylko znane sprawy. W sypialni znajdowało się przejście do schowka z największymi skarbami właściciela. Przegrzebała wszystko wprawnie, aż w końcu natrafiła na to czego szukała.
Skórzany pokrowiec. Pogładziła go prawie, że pieszcząc go, a potem przytuliła do piersi. Popatrzyła w dal przez okno. Westchnęła. Odchyliła głowę lekko w prawo. Popatrzyła znowu na znalezisko. Powoli, nie spiesząc się ściągała opakowanie ze skóry. Najpierw pojawiła się zielonawa rękojeść na, której końcu znajdował się mini kompas. Zatrzymała się na chwilę, żeby znowu westchnąć. Głowę przechyliła w lewo, nucąc jakąś piosenkę:
-Raz, dwa- Freddy już Cię ma
Trzy, cztery- Zaraz w drzwi uderzy
Odkrywanie noża ruszyło dalej. Ostatnie promienie słońca odbiły się w ostrzu z hartowanej stali chwilowo oślepiając Thel. Ona jednak na to nie zważała mrucząc do siebie:
-Pięć, sześć- Krzyż ze sobą nieś
Siedem, osiem- o Losie myśl swym
Chwilę stała z obnażonym narzędziem zbrodni. Myślała tylko o tym jak za niedługo ono zagłębi się w gardle Prosta robiąc mu uśmiech od ucha do ucha. Przyjrzała się przelotnie jeszcze raz rękojeści. Znalazła jakieś czarne literki. Nie umiała czytać, więc jej nic nie mówiły, ale gdyby mogła jednak je rozszyfrować to napis by obwieścił:
>>J.RAMBO<<
-Dziewięć, dziesięć- nie dla Ciebie sen!!!- zakończyła, schowała sam nóż za pazuchę i pędem ruszyła z powrotem do kuchni. Zabrała jakąś manierkę z kredensu, a następnie napełniła ją świeżo destylowanym bimbrem.
Z baru wyskoczyła jakby ścigało ją stado demonów. W domu wykąpała się w balii zimnej wody (w razie czego ghoul dotaszczy nowy zapas z pobliskiej studni artezyjskiej), doprowadziła się do porządku i przebrała się w najlepszą suknię jaką miała. Ostrze ukryła w jej fałdach. Zaślepiona żądzą mordu ruszyła na miasto.
Dom Prosta. Zapukała jednocześnie przywołując na twarz najbardziej zmysłowy uśmiech na jaki było ją stać. Wprost ociekający słodyczą. Oczy przymrużone. Sięgnęła po manierkę. Odkorkowała ją. Zapukała jeszcze raz.
Drzwi otworzyły się. Stanął w nich Burke jeszcze bardziej zmiętoszony niż zazwyczaj- ubrany tylko w spodnie. Przygarbione plecy, odkryta klatka piersiowa (można było bez trudu przeliczyć wszystkie żebra), włosy niemyte od tygodnia, trupia cera, oczy zapadnięte. Musiał ostatnio mało sypiać.
Pociągnęła łyk z piersiówki i podała go ofierze. Kiedy on kosztował, Thel przeciągnęła się niczym leniwa kotka, która dopiero co wygrzewała się na słoneczku. Zamruczała.
-Gdzie twoja kultura kowboju, nie zaprosisz damy do środka? Noc taka chłodna…- zatrzęsła się. Niby- dreszcz.
-Mogę się odwdzięczyć… Wiesz o tym- jej głos zszedł do szeptu poruszającego wyobraźnię. Było w nim wszystko: hipnoza, ulotność chwili, obietnica wielkiej, nieskrępowanej rozkoszy. Każdemu facetowi na taki tekst miękną nogi i salutuje Sierżancik.
Prost miał się nigdy nie dowiedzieć jak blisko był śmierci dając się otumanić przez słówka rudowłosego demona.
Była już głęboka noc kiedy skończyli. Minęło parę minut. Burke siedział na posłaniu łóżka, Thel udawała, że śpi. Tymczasem ręka coraz silniej ściskała nóż czekając na odpowiedni moment by zadać coupe de sac- ostateczny cios.
I kiedy już miało się to wydarzyć, poczuła jak jej ofiara wstaje z łóżka.
>>Cholera!!!<<- zaklęła w duszy. >>Taka okazja zmarnowana<<. Usłyszała jak podchodzi do okna. Kroki wywołały skrzypienie podłogi.
Chwila ciszy. Później ciężkie westchnienie.
-Słyszałaś co się stało ze Starym Morganem?- przez chwilę patrzył na nią. Czuła ten wzrok na sobie jakimś szóstym zmysłem, który posiadają tylko kobiety, a powalającym na przykład poznać, że mężczyzna coś kręci, ze jednak posuwa tę piersiastą sekretarkę z biura, że coś jest nie tak.
Prost obrócił się do okna. Westchnął ciężko. Minęło parę sekund.
>>Chyba myśli, że śpię<<- Thel otworzyła lekko oko i patrzyła jak blada poświata księżyca pada na jego lico sprawiając, że był podobny do posągu. Po chwili zakrył twarz rękami. Głęboki wdech powietrza. Odsłonił oczy.
-Ta cała sprawa… wygnanie i Mel… i całe to zasrane miasteczko…
Dziewczynie zdawało się przez chwilę, że widziała łzę w jego oku, ale to przecież nie możliwe!!! Chłopaki nie płaczą! I wtedy dotarł do Thel cały ogrom nieszczęścia jakie spowodowała. Jak grzesznik, który budzi się pewnego dni i uświadamia sobie bezmiar swoich grzechów, które wyrządził. Całe zło, które posiał i wykiełkowało, a następnie urosło doprowadzając w końcu do stanu gdzie nie można go wyplenić, ani naprawić. Droga zatracenia przez, którą kroczyło się całe życia staje się drogą do potępienia, do piekła, ale nie do takiego zwykłego z kotłami, siarką i smołą. Do piekła po tysiąckroć gorszego. Pustego, zimnego, bez nadziei, bez zbawienia, gdzie wiara to iluzja, a o miłości nikt nigdy w nim nie usłyszy. Do piekła samotności.
W jednej chwili grozy zrozumiała wszystko. To nie Prost zawinił, Morganowie nie podpalili tych książek. To wszystko jej wina!!! To ona urodziła się jako cierpiący Mel, to ona opracowała narkotyki, to ona okradła wszystkich z woluminów, to ona wznieciła ogień, który podpalił spichlerz i doprowadzi do zagłady miasta. Ona nie zrobiła tego fizycznie, ale wszyscy uczestnicy tych wydarzeń noszą jej twarz, a jest to twarz Thel Williams!!! Potępionej.
Dalej leżała w łóżku. Z oczu pociekły łzy małymi strużkami. Otworzyła je. Spojrzała na Burke’a, bezszelestnie zsunęła się z łóżka. Podeszła do niego od tyłu i objęła w pasie. Przytuliła się do niego. Trwali tak chwilę w milczeniu. Potem on odwrócił się i objął swoim ramieniem. Pocałowała go chciwie i namiętnie jakby chciała wyssać z niego wszystkie siły witalne.
Później wrócili do łóżka i dała mu wszystko to co kobieta może dać mężczyźnie…
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika

Ostatnio edytowane przez Carrington : 11-10-2010 o 13:30.
Carrington jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172