Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-12-2010, 14:19   #1
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Śpiąca pani major - SESJA ZAWIESZONA

"Każde miejsce ma swój klimat. Ma swoją niepowtarzalną duszę, to ona decyduje jacy ludzie zamieszkują to miejsce. To ona decyduje czy się dane miejsce lubi czy nie.
Nowy Jork też ma swoją duszę. A raczej jak kiedyś powiedział mój jeden znajomek z Salt Lake City jest opętany przez dziesiątki rozbitych, skrajnie różnych dusz. Może i miał swoją rację.
Przez co rozpoczęła się ta awantura? Przez ideały JT i Piątki. Przez chciwość Jamesa. Przez niewiedzę i naiwność Charli. Przez ciekawość nurtującą Hillarego. A tak generalnie to przez to, że ktoś był od nich sprytniejszych. Bo jak to mówią u nas w Vegas: Zawsze znajdzie się ktoś cwańszy. Tak było i tym razem…"


Rozdział 1: Śpiąca królewna

Wołali na niego Neo. Ksywka powstała zanim przystał do Czerwonych, zanim jego armia dostała po dupie, nawet zanim wstąpił do niej. Jako gówniarz pojechał z ojcem do Vegas. Gdy ojciec ubijał interesy posłał go do kina gdzie akurat grali: „Matrixa”. Tak mu się spodobał image bohaterów, że po powrocie do domu sam zaczął się tak nosić. Cóż, szybko musiał porzucić dziecięce zabawy, cywilizacja w postaci wojsk NJ chciała pomóc braciom, którzy ucierpieli w wyniku apokalipsy. Mimo, że tamci nie chcieli pomocy. W cale wojna nie toczyła się o pola uprawne, których Nowy Jork nie miał za to rodacy Neo mieli pod dostatkiem. Wtedy po raz pierwszy chwycił karabin, pod okiem niedobitków przedwojennego oddziału Delta Force uczył się strzelać. Uczył się bronić.
Przegrywali. Dostawali po dupie. Ale walczyli, gotowi przelać ostatnią kroplę krwi. Twarze widziane w okularze lunety odchodziły w niebyt.
Pierwsi pękli jak zwykle politycy. Dogadali się z starym Collinsem. Poszerzyli terytorium NJ w zamian za amnestie i ochronę. Ochronę! Nazwali by to po imieniu, okupacją.
Wtedy przystąpił do Czerwonych. Radykalnego odłamu Lincolnistów, którego znakiem rozpoznawczym były czerwone arafatki zawiązywane na lewym ramieniu.
Dzisiaj wszystko miało się zmienić.

Przeszedł przez posterunek oddzielający Akademicką od Ziemi Niczyjej. Chwilę pożartował ze znudzonymi żołnierzami. Delikatnie zasugerował, że idzie w ruiny na intymne spotkanie z pewną damą by uniknąć nadopiekuńczości jej rodziny. Został przepuszczony bez problemu. Nawet go nie obszukali. Zresztą co by znaleźli? Chustę zostawił w domu a pistolet? Każdy zabierał broń gdy szedł do Ziemi Niczyjej. A że odrestaurowany? Po prostu mu się nieźle powodziło.

Zostawił posterunek za sobą i odbił w lewo. Był czujny. Ziemia Niczyja była domeną nie tylko gangerów i szczurów, którzy nawiasem mówiąc stanowili niebezpieczeństwo nawet dla wyszkolonego żołnierza, pechowiec mógł spotkać mutki a te miały zwyczaj nie zauważania kulek 9mm.

Zamarł, pistolet pojawił się momentalnie w jego ręku. W mgle, jakieś trzydzieści metrów przed nim ktoś stał. Stał i czekał…

JT

Uspokajałeś się. Wyrównywałeś oddech i starałeś się analizować na zimno. Nie panikowałeś i nie traciłeś głowy. W końcu taka sytuacja to dla Ciebie nie pierwszyzna. Tym razem miałeś naprzeciwko siebie „tylko” ludzi, nie maszyny. Chłopaków, którzy po dostaniu kulki tracili chęć do walki, nawet gdy jeszcze żyli. W większości rekrutów po szkoleniu, może paru weteranów, którzy wcześniej tłukli się na Froncie. Którzy płacili krwią za bezpieczeństwo… Stop! Takie myślenie w niczym nie pomaga. Naprzeciwko siebie zaraz będziesz miał wroga. To się teraz liczy.
Wiedziałeś, że reszta rebeliantów nie radzi sobie tak dobrze z stresem przed walką. Nawet Ci wyszkoleni nerwowo poprawiali chwyt na broni.
Przydałby się Neo, weteran był symbolem. W końcu kiedyś stanął zbrojnie przeciwko żołnierzom NJ. Nie kryjąc się jak szczur, nie kąsając i uciekając. Wraz ze swoimi towarzyszami regularnie bił się w polu. Nie pozwalający na aneksje ziem. Jego spokój zwykle udzielał się innym. Znali go dłużej niż Ciebie i nie oszukujmy się, był też bardziej opanowany. Chłodny uśmieszek, spokojny głos… Niestety strzelec wyborowy się spóźniał. Może go dorwali? Nie miałeś zbytnio kim go zastąpić. Nieobecność lubianego weterana odbijała się na morale innych bojowników.
Cel, trzeba się skupić na celu. Konwój już ruszył, pechowo w większej ilości. Liczba żołnierzy się zgadzała, około trzydziestu. Ale był dodatkowy samochód. Opancerzony van jechał za ciężarówką. Co tam było?
W każdym bądź razie gdzieś w tym konwoju był cel. Miałeś jego zdjęcie. Łysawy, niski i szczupły mężczyzna po trzydziestce. Kurier, przewożący ważne informacje. Ważne dla ruchu oporu i wywiadu Hegemoni.
Zakląłeś w myślach. Gdzie ten Neo. Szpica konwoju będzie tu za parę minut!
Pojawił się ale o dziwo nie na stanowisku, przyszedł prosto do Ciebie. Zaświecił latarką, dwa krótkie sygnały i zatoczony mały okrąg. Znak mówiący: „swój”.
Trochę starszy od Ciebie, o parę lat. Krótko ostrzyżony, jakby trochę zapuścił włosy i postawił je na żel faktycznie przypominałby Reevesa. Podszedł szybko do Ciebie, przykucnął obok chowając się za murem. Wyciągnął z kieszeni fajki, zaczął mówić jeszcze nim odpalił.
- Dostałem cynk. Wystawili nas. Wiedzą o naszej zasadzce, konwój ubezpiecza kompania Marines. Ale cel ponoć jest z nimi. Co robimy? Informacje nie są zbyt pewne.

Jack „Piątka” W.

Ćwiczyłeś. Ciało nie miało prawo Ciebie zawieść. Nigdy. Miałeś zbyt ważny cel przed sobą by móc na to pozwolić. Ktoś zapukał do drzwi baraku. Chwyciłeś Meduzę i lekko zadyszany wyjrzałeś. Zobaczyłeś tylko uciekające dzieciaki. Też sobie zabawę znalazły. Postanowiłeś je nastraszyć. Jak chcą adrenaliny to będą ją miały. Oczywiście nic niebezpiecznego. Ot pogonić dzieciaki. Poczekałeś aż podbiegną znowu, tym razem do baraku obok zajmowanego przez robotnika i jego rodzinę. Otworzyłeś znienacka drzwi i… Uderzyłeś nimi o cegłę. Konkretnie o połówkę cegły. Idealnie przeciętą. Zakląłeś. To był znak. W kryjówce była bardzo ważna informacja. Zawsze Twój „przyjaciel” jakoś zmuszał Ciebie do otwarcia drzwi i kładł tam połówkę cegły. Oznaczało to, że masz się śpieszyć. Zabrałeś szybko przydatne „drobiazgi”. Szczególnie ten parokilowy walący po łapach jak wściekły byk drobiazg. Pochowałeś swoje nieliczne wartościowe graty i wyszedłeś.
Nie zachowywałeś szczególnej czujności, nie rozglądałeś się jak paranoik oglądając co rusz. Po prostu szedłeś jak zawsze, po prostu zawsze byłeś czujny.
W ruinach wieżowca był sejf w podłodze. Gdy pierwszy raz tam zerknąłeś znalazłeś list i prasę do naboi. Pierwotnie właściciel trzymał tam pewnie biżuterie i pieniądze. Teraz otrzymywałeś w nim instrukcje. Upewniłeś się czy nikogo nie ma i wybrałeś odpowiednią kombinacje. W środku znajdowała się pożółkła kartka A4 z odręcznie napisaną wiadomością. Pismo było równe, niemal kaligraficzne.

Cytat:
Wywiad Hegemoni wystawił chłopców z ruchu oporu. Myślą, że robią zasadzkę na niczego nie spodziewający się wojskowy konwój. Tak naprawdę stanął do walki z przygotowanymi marines. Wywiad Hegemoni chce po wszystkim sprzątnąć zwycięzców i uprowadzić kuriera, który jest eskortowany przez żołnierzy.
Mam nadzieję, że pomożesz mi przeszkodzić im w tej niegodziwości i uratujemy osoby gotowe oddać życie za swoje ideały.
Przyjaciel
Pod spodem była mapka. Szlag! Mogłeś dojść tam skrótem w dwadzieścia minut ale za dobrze nie znałeś Ziemi Niczyjej. Skracanie drogi mogło się skończyć wlezieniem na degeneratów, mutki czy zwyczajnie przejściem przez budynek, który runie na Ciebie. Przydałby się przewodnik.

James DeLucca

Wciągnąłeś dym nikotynowy do płuc. Na całe szczęście Mike wymontował ciągle jakimś cudem działający czujnik dymu. Nie chciałeś wywoływać deszczu w zamrażalce.
Pomieszczenie było wielkości sporego pokoju. Z trzydzieści metrów kwadratowych. Za to skromnie wyposażone. Generator zapewniający przez tyle lat prąd dla stojącego hibernatora. Przy zamrażalce konsola. Pod ścianą do nie dawna hermetycznie zamknięta szafa z garsonką, bielizną i rzeczami osobistymi zamrożonej. Już dawno wybebeszona. Do tego niewygodne krzesło na którym rozwaliła się Alice i żelazne biurko. W biurko znaleźliście coś co mogło stanowić jakąś tam wartość. Zakonserwowanego sig-sauera P226 z paczką naboi.
Ale to wszystko to było marność. To było nic przy tej po którą przyszliście. Mike i Walt mogli się ślinić na widok nagiej dziewczyny, szczupłej ale nie chudej. Zadbanej, która nigdy nie doświadczyła radiacji. Której ciała nie szpeciły znamiona mutacji czy blizny ciężkiego, powojennego życia. A przede wszystkim atrakcyjnej czego o sobie nie mogła powiedzieć Alice. Widziałeś to w jej zawistnym wzroku. Doktor Charlie Newsom. Ty widziałeś coś więcej niż tamta trójka, może jeszcze tylko Derek miał pojęcie na co trafiliście. Uczestniczkę projektu Generacji „O”. Osobę, która gdyby miała jeszcze trochę czasu stworzyłaby nadczłowieka. O IQ Einsteina i ciele sportowca. Moloch nieudanie próbował kontynuować ten projekt od początku wojny. Wychodziły mu pokraki, nędzne namiastki człowieka. Gorsze od niego.
Spojrzałeś na odliczanie, do przebudzenia było jeszcze 5453 dni. Wpisałeś komendę i wybrałeś opcję: „obudź”.
Hibernator wydał syk, klapa powoli zaczęła się otwierać. Po pokoju rozprzestrzeniła się para. Przywracałeś właśnie światu kogoś kto powiedział sobie: „od dziś to ja będę Bogiem”. Kto zignorował wszystkie zasady moralne. Kogoś kto pomoże Ci ubić Twój interes życia.

doktor Charlie Newsom

I wtedy nastała światłość. Tak ktoś cynicznie mógłby określić Twoje przebudzenie. Tobie jakoś nie chciało się wyszukiwać metafor czy sięgać po łacińskie: „Lux Perpetua”.
Faktycznie światło Ciebie oślepiło. W końcu nie używałaś wzroku ile? Pięćdziesiąt lat? Po takim czasie miało nastąpić automatyczne wzbudzenie.
Słuch zaczął działać jako pierwszy, co prawda nie najlepiej. Głosy dochodziły do Ciebie ostro przytłumione. Nie potrafiłaś określić ani słów ani nawet płci mówiącego. Mówiących?
Potem był dotyk. Czułaś jak zautomatyzowane przyssawki i igły odłączają się od ciała. Przez tyle lat żywiły Ciebie, odprowadzała produkty wydalnicze organizmu, dbały o stan zdrowia. Teraz sama będziesz mogła o siebie zadbać.
W ustach czułaś suchość. Chciało Ci się pić jak jasna cholera.
Potem zaczęłaś widzieć. Najpierw kontury a potem całe sylwetki.
Mężczyzna stojący najbliżej Ciebie był ubrany po wojskowemu ale nie w pełen mundur. Koło pięćdziesiątki, blada, pomarszczona twarz, wyłupiaste oczy i przerzedzone włosy. Odsunęłabyś się gdybyś miała gdzie. I gdyby nie mięśnie, które jeszcze nie do końca Ciebie słuchały.
Trochę dalej, na wprost Ciebie stało dwóch mężczyzn. Barczysty murzyn w zielonej kamizelce i parodniowym zarostem na twarzy trzymał kałasznikowa. Jego kompan, znacznie od niego niższy młodzieniec z spieczoną słońcem skórą miał dziwnie rozbiegane oczy. Wszystko byłoby ok gdyby się tak bezczelnie na Ciebie nie gapili. Po sekundzie dotarło do Ciebie, że leżysz naga.
Za bezczelną dwójką stała kobieta, Twoja rówieśniczka. Przetłuszczone włosy, nalana, nieatrakcyjna twarz i waga bardziej pasująca do wspomnianego wcześnie murzyna niż kobiety czyniła z niej osobę brzydką. Lekko mówiąc. Wpatrywała się w Ciebie uważnie. Jak jastrząb w ofiarę.
Ostatnią osobą w pomieszczeniu był czterdziestolatek ubrany w garnitur. Wyglądający jak businessman. Stał najdalej i jako jedyny nie miał skupionego wzroku na Tobie. Obserwował wyłupiastookiego.
Reasumując życie jest piękne. Obudziłaś się nie wiadomo kiedy w towarzystwie piątki szabrowników. Naga. Po prostu pięknie!

Hillary „Hillbilly” Bilberg

Droga od Appalachów do NJ jest długa i ciężka. Bandyci, zwierzęta, mutanty. Na szczęście zorganizowane grupy zwykły polować na inne zorganizowane grupy a wszelkie tałatajstwo bez broni palnej mogło Ci naskoczyć.
Już od trzech dni wędrowałeś po terenach Nowego Jorku. Poznałeś to po patrolach wojskowych, zorganizowanych miasteczkach i próbie oclenia wszystkie co tylko było można.
Kierowałeś się prosto do właściwego miasta. Musiałeś tam dostarczyć to po co przyszła misja z NJ. Dokumentację projektu „Generacja O” z placówki Beta. To w niej zajmowano się możliwością zwiększenia IQ u przyszłych nadludzi. Z skutkiem pozytywnym jak się okazało.
Jednak najważniejsze informacje to nie były te, które widniały w dokumentach i na twardych dyskach. Pamiętałeś to co przekazał Ci umierający dowódca misji. Wiedziałeś gdzie spokojnie zahibernowana spoczywa jedna z ważniejszych osób biorących udział w przedwojennym projekcie. Osoba, która mogła mieć wiele ciekawych informacji.

Dotarłeś do miasta właściwego, rzadka mgła zalegała wszędzie i z każdym krokiem gęstniały, unosiła się co raz wyżej.
Skierowałeś się w stronę posterunku żołnierzy. Barak, pozycje strzeleckie obłożone workami z piaskiem i reflektor. Dwóch żołnierzy spojrzało na Ciebie leniwie i… Podniosło broń. Często tak na Ciebie ludzie reagują. Dwa kałachy mierzyły prosto w Twoją pierś.
- Ani kroku! Sierżancie, mamy jakiegoś gagadka!
Z baraku wyszedł następny wojskowy, spojrzał na Ciebie i zaklął. Rzucił coś w kierunku pomieszczenia i wyszedł z niego czwarty żołnierz, najmłodszy o ile mogłeś to ocenić. Spojrzał na Ciebie. Zaczął rozmawiać o czymś z sierżantem.
Stałeś jakieś sto metrów od posterunku. Dwie lufy ciągle w Ciebie mierzyły. Sierżant w końcu wydarł się na młodego i ten chcąc nie chcąc powlókł się w Twoją stronę. W łapach trzymał kałacha. Zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów przed Tobą.
- Kim jesteś… To znaczy… Witaj przybyszu w Nowym Jorku, stolicy demokraci. Klejnocie Nowej Ameryki. Jeśli chcesz wejść do miasta musisz zdać całą broń wyszczególnioną w kodeksie prawnym.
Machnął lufą w Twoim kierunku.
- To znaczy to ustrojstwo.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 16-01-2011 o 12:29.
Szarlej jest offline  
Stary 12-12-2010, 16:40   #2
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
„Ospały wentylator, leniwie mieli zatęchłe powietrze mojego pokoju. Przycupnięta tuż nad nim zabrudzona lampa przelewa chorobliwie żółte światło przez wirujące wolno łopaty mruczącego cicho urządzenia.
Przypomina mi to zamierający wirnik Apache’a, którego raz widziałem na froncie. Relikt przeszłości, bóg wojny skorodowany, wychudzony i głodny. Zamierający na piachu niczym wyposzczony komar, a nie żądna krwi i walki osa, jaką niegdyś był. Nawet Posterunku nie stać na to, by poić go galonami paliwa, aby mógł w pełni chwały szarżować ponad głowami żołnierzy zsyłając Ogień Piekielny* na wroga.
Teraz to weteran, zasuszony emeryt wysyłany z rzadka by zniszczyć szwadron Jaggernoutów albo oporną matkę. Uciążliwy i prawie bezzębny, wożony z punktu do punktu przez wielką ciężarówkę. Staje się po prostu niepotrzebny. Jak Fi… albo każdy z nas, który zaczyna myśleć i czuć; który zaczyna wątpić.
Światło i cień, co chwila przelewają się przez moją twarz, oblepiając ciało, rozmywając wzrok i przywierając drobinami kurzu do skóry. Do nosa i gardła wdziera się brud. Unoszę głowę i przytulam do ust szklankę, najpierw chwile wącham. Ostry zapach alkoholu wwierca się w nozdrza i pulsując wdziera się do myśli na chwile. Potem jeden drobny łyk. Coś chrzęści między zębami, lecz gorący płyn rozlewa się już po moim ciele. Obmywa przełyk, uderza w żołądek i płonie w żyłach.
Ile już wypiłem? Tylko butelka to wie.”



***

- Nie, nie noszę arafatki, czerwień przyciąga wzrok. Nie po to używam stroju maskującego by ktoś mógł dokładnie przy celować mi w ramię. To bez sensu. Szczególnie, kiedy trzyma się w dwóch rękach karabin. Widzisz w tym przypadku lewa dłoń jest tak samo potrzebna. Choć mam tylko dwa granaty i staram się je oszczędzać, lewy palec zawsze gotowy jest musnąć spust.
M203 nie służy do otwierania drzwi; chodzi jednak o pewność - o to, że na polu walki nie przewidzisz wszystkiego, więc warto mieć pod ręką jak najwięcej tego, co może uratować Ci shebs…, tyłek znaczy, to w dialekcie plemion z pustyni. Znałem ich kilku. Nieważne. Chodź pokaże Ci plan.
Konwój porusza się Trójką i wjedzie do miasta odgruzowanym Tunelem Lincolna. Co nie dziwi bo to jedyna właściwie trasa od zachodu. W mieście już nie mamy szans by ich przechwycić, dlatego musimy zająć się nimi jeszcze w New Jersey - czyli na ziemi niczyjej.





Wozy z Trójki zjeżdżają na 495-tkę, ale ze względu na gruz na wysokości Central Avenue wjeżdżają w zabudowania. Przy Palisade Avenuea wjadą w Shippen i dalej Plankiem w Park Avenue i bulwarem Kennediego już do tunelu. My zasadzimy się tutaj za parkiem Elsworth na Shippen Street. Mamy tutaj jeden całkiem ładny wysokościowiec gdzie Neo usadzi się ze snajperską. My po drugiej stronie na piętrze starego sklepu. Chłopaki pod nami przy witrynach, a reszta po drugiej stronie w tej kamienicy,
Ładunki umieścimy tu, tu i tutaj. Gdy Jeep znajdzie się w tym miejscu detonuje radiowo minę i odpalam dymy w pierwszym i drugim punkcie. W tym czasie Neo ściąga kierowcę ciężarówki, a ja LAW'em zajmuje się Hummerem i półcalówką. Poprawie granatem, jeśli trzeba. Neo też mam mi pomóc z nimi, gdyby dalej się stawiali. Trójka z przodu – o tu, zajmie się łazikiem, w tym czasie pójdą trzecie dymy - tutaj. Waszym zadaniem jest ściągnięcie obstawy, jasne?
Jeśli coś pójdzie nie tak - rozpraszamy się, dajemy dyla w ruiny i kanały. Dwójkami maksymalnie. Do tego cisza radiowa na minimum godzinę. Spotykamy się w Domu Pogrzebowym Lebera i żeby mi nikt nie przełaził przez Marginal. Na 495-tce będziecie jak kaczki na strzelnicy. Nie wyłaźcie też na odczyszczone ulice i parki. Gdyby coś - dodatkowe punkty zbiorcze to szkoła Emersona – wejście od New York Ave. w ostateczności u Loli – przy Park Avenue. Byle nikt nie walił prosto Palisade. Zrozumiano? Dobra – odmaszerować.

***
Stał w zaułku otulony ubrudzonym płaszczem. Odrzucił kaptur na plecy i z zamkniętymi oczami grzał twarz w popołudniowym słońcu. Na pierwszy rzut oka był zwykłym szczurem. Brudne, rozłażące się trampki, zgniło pistacjowe spodnie i wymięty płaszcz. Jednak w jego przygarbionej, zmęczonej postawie, umorusanej okolonej kilku dniowym zarostem twarzy było coś nie tak. Dave wiedział, co ale pewnie tylko dlatego, że jako partyzant zbyt często widział takich ludzi - mimo powierzchownego chłodu od JT, biła tłumiona drapieżność. Choć miał zamknięte oczy i zdawał się drzemać oparty o mur, jednocześnie przywodził na myśl przyczajoną do skoku panterę, która zaraz rzuci się na ofiarę.
- Słyszę jak myślisz D. – powiedział saper otwierając oczy i przeczesując krótko ścięte ciemne włosy. Następnie odwrócił się do podkradającego Lincolnisty i spojrzał mu prosto w oczy.
- A ja widzę, że udajesz złomiarza – parsknął rebeliant
- Przyzwyczaiłeś się – mruknął żołnierz i zatoczył się na gruzie czknąwszy donośnie. Chwilę później przedzierali się w gruzie ziemi niczyjej.
- Wszystko sprawdziłeś? – spytał Dave
- Tak ładunki założone i zamaskowane. Widziałem kilku zbieraczy po drodze, ale ta okolica jest już raczej wyszabrowana, po za tym po odkąd Collins dał przyzwolenie na strzelanie do nich bez ostrzeżenia, żaden nie zbliża się zbytnio blisko tunelu. Lojaliści lubią nadużywać swoich przywilejów.
- Skurwiele
JT tylko skinął głową.
- Dobra Dave jutro wielki dzień. Przygotuj chłopaków, daj im trochę odsapnąć ciężko trenowali ostatnio. Byle nie mieli jutro kaca.

***

„Czasami to wraca. Widok rozrywanych ciał. Krew i walające się wszędzie strzępy ubrań. Potem strzały. Miarowy terkot karabinów, opanowane zimne twarze żołnierzy. Naprzeciwko blade wykrzywione bólem i strachem oblicza rolników i matek z dziećmi. Swąd spalonych ciał.
Byli wrogami. Krótkowzrocznymi, upartymi… ludźmi. Nie kolaborantami, zdrajcami, tchórzami, wywrotowcami. Nikt nie współpracuje z maszynami. Nikt z własnej woli nie sprzedaje swoich Molochowi. Prawie nikt. Ale wyjątek potwierdza regułę. Wtedy w New Aaron to byli tylko rolnicy. Uparci, to fakt. Tępi, może. Ale najbardziej ze wszystkiego byli bezczelni. Śmiali stanąć na drodze Wędrownemu miastu. A raczej mieli pecha, że znaleźli się na jego trasie. Był zwiad, dyplomacja, ale nie chcieli zostawiać domów. W końcu maszyny są daleko, a Wy przejechać możecie obok – mówili. Niestety miasto przejechało po nich.
Moimi rękami.

Nowy Jork miał być inny. Kolebka prawa i patriotyzmu. Centrum odbudowy nowego silnego państwa. Bijącym sercem wolności i woli walki. Na froncie Jorczycy są waleczni i hardzi. Pod sztandarem USA, z hymnem na ustach walczą i umierają w okopach. Zawsze jednak prą na przód, nigdy się nie łamią. Z ogniem o oku i pewnością w głosie opowiadają, jakie piękne będą Stany, gdy zmiażdżymy Bestie. Aż trudno im nie uwierzyć.
Tylko, że Nowy Jork jest tylko skorupą. Fasadą ambicji, zatęchłej polityki i nierówności. Na wskroś totalitarne i nietolerancyjne. Nie wiem czy nie gorsze niż całe Appalachy razem wzięte. To ropiejący wrzód, który ze wszystkich robi swoich niewolników zasłaniając się ideą. Neo coś o tym wie, jest symbolem sprzeciwu. Symbolem tej przegranej walki, ale jedynej słusznej, bo o słowach nikt nie słyszy – widać tylko czyny. Przelaną krew i rozrzucone strzępy ciał…”



***
- Gdzie on jest?
- Na pewno przyjdzie, przecież to Neo.
- Nie zostawi nas…
- Cisza na łączach!


Mężczyźni ukryci za winklami sklepowych witryn zacisnęli dłonie na kolbach karabinów. Konwój już ruszył, ale wciąż nie było jednego z nich. Najważniejszego w ich mniemaniu. Nie miało znaczenia, że kto inny wymyślił plan, podłożył ładunki, trenował z nimi i punkt po punkcie omawiał wszystko. W tej sytuacji liczyło się tylko to, że nie było z nimi ich bohatera. Część z nich już chciała uciekać, część psioczyła na dowódcę, który nawet nie chciał nosić czerwonej arafatki – ich symbolu. Z drugiej strony Neo nigdy nie nawalił, co więc mogło się stać? Lojaliści go złapali? Tak, na pewno gnije już w celi, torturowany umiera w kałuży własne krwi. Ale nic nie powiedział. Mimo bólu i łez. Bohater Neo…
Dwa błyśnięcia. Wszyscy prawie zerwali się z miejsc. Niby wymierzyli w tamtą stronę lufy karabinów, niby zacisnęli szczęki i przygotowali się do strzału, jednak tak naprawdę w tym momencie dali by się zabić, gdyby to nie był On.
Z ruin wychynął Neo. Przedarł się, na drugą stronę i wbiegł na piętro powyżej sklepu. Skinął w biegu żołnierzom, dopadł do dowódcy i coś szybko mu wyjaśnił.


JT ubrany w swój mundur kucał przy konsolecie odpalającej ładunki. Na kolanach leżała długa tuba M72, przed nim, oparty o ścianę stał karabin M4A1 z podczepionym granatnikiem typu M203. Na udzie w kaburze żołnierz miał jeszcze pistolet H&K MK23. „Jakby tych wszystkich M było mu za mało” zastanawiał się czasem snajper.
Saper spojrzał na Neo z nieokreślonym wyrazem twarzy i od razu wyrzucił z siebie rozkazy:
- Dave bierz swój koc i leć do chłopaków na dół. Powiesz im, że mamy lekką zmianę planów – będzie więcej wrogów. Neo zostaje ze mną, ściągnie najpierw kierowcę furgonetki, potem dopiero Ciężarówki z przesyłką. Wy macie zająć się żołdakami, AKMy bez zmian, ale uważajcie na Marines, jeśli będzie im za dobrze szło, mimo dymu zaczniecie tracić ludzi - zmywajcie się. Przejmujesz nad chłopakami z dołu dowodzenie, poślij kogoś na drugą stronę i niech tam też ustala dowódcę. Póki, co macie zachować ciszę radiową. Dowódcy drużyn decydują o ewakuacji, ale macie zostać jak najdłużej się da, ja z Neo postaramy się ułatwiać wam zadanie. Obserwuj koniecznie tą furgonetkę, skoro mają dodatkowych Marines , tam pewnie siedzą – jak wyjdą są Twoi. W czasie walki dawajcie już znać radiem jak sytuacja. Leć.

Przerzucił wzrok na snajpera
- Najpierw furgon, jeśli Hummer nie zablokuje trasy ciężarówki walisz potem w jej kierowcę. Dalej jak było, czyli pomagasz mi z Hummerem, jeśli coś z niego zostanie, ale miej uwagę na Marines i furgon. Chce żeby chłopaki z dołu dziś z nami wróciły do domu, jasne? Leć do ostatniego okna żeby mieć dobrą perspektywę, tu są Twoje bety.-
Wskazał na złożony karabin z termo-lunetą i koc termiczny. Sam zaś sięgnął do plecaka stojącego obok i wyciągnął kostkę szarej masy. Następnie przyczepił do niej kilka drucików i niewielki czarny zegarek elektroniczny. Wyraz jego twarzy praktycznie się nie zmienił. Tylko zaciśnięte szczeki świadczyły o tym, że się denerwuje. Palce jednak mu nie drżały.
Odłożył kostkę około konsolety i zacisnął prawą dłoń na LAWie. Palce lewej dłoni spoczęły na pierwszych dwóch guzikach urządzenia.
Nie cierpiał zmian w planach. Dobry dowódca musiał jednak dostosowywać się do zmian sytuacji, a w szczególności szybko podejmować decyzję. Teraz i tak było już za późno – pierwszy wóz wjechał w Shippen Street...




* JT ma na myśli pociski powietrze-ziemia o nazwie „Hellfire” – namierzane laserowo, służące do niszczenia opancerzonych celów przez śmigłowce USArmy.
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 12-12-2010 o 18:39.
Nightcrawler jest offline  
Stary 16-12-2010, 20:25   #3
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
podziękowania dla hiji za pozorną współpracę między naszymi postaciami

Po wielu poszukiwaniach. Po wielu przygotowaniach. Po wielu dniach zachodu. James Delucca był we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Nikt go nie ubiegł i nikt nie mógł położyć na zmarzlinie łapki. Wszystko na to wskazywało. Wszystko szło jak należy… albo coś tu śmierdzi, albo zaraz się spierdoli. Poszukiwacz nie wierzył w stan idealny. Dlatego coś głęboko w środku ostrzegało go przed niebezpieczeństwem. Wprawdzie rozegrał to bardzo dobrze… przynajmniej do tego momentu. Wspólny projekt pod patronatem wszystkich ważnych osobistości z miasta neonów. Wszyscy po cichu liczyli, iż to im wpadnie w łapki znalezisko. Wszyscy głośno deklarowali poświęcenia własnych interesów na rzecz Vegas… Podobnie jak James. Też tak deklarował.


Nim rozpoczął procedurę dehibernacji wszystko dokładnie posprawdzał. Nie lubił niespodzianek dlatego zajął się pomieszczeniem jak należy. Wprawdzie nie był pierwszym, który wpadł na ten pomysł. To jednak zdawało się, że za bałagan odpowiada jakiś pracownik w pośpiechu opuszczający to miejsce. Kapsuła hibernacyjna była nietknięta. Od tego zaczął. Potem dużo gratów i tych mniej ważnych jak drobnostki osobiste, jakieś zdjęcia czy bielizna do książek i notatek. Komputer. Wszystko co mu tylko przyszło do głowy.
Widział jak jego wilki kręcą się jak w klatce zupełnie nie rozumiejąc jego ostrożności. Miał to gdzieś. Było tak jak on chciał, czy z tym się zgadzali czy też nie. Póki co to Delucca był tutaj szefem. Gdy miał już poczucie spokoju, iż sprawdził wszystko zajął się Królową Lodu. Wszystkie informacje jakie mógł zebrać to zebrał… tak sądził. Pora na akcję! Nim nacisnął „czerwony” guzik i rozpoczął wybudzanie jeszcze dokładnie postanowił się przyjrzeć obiektowi. Przyjrzał się nagiej kobiecie uważnie skanując jej skórę… chciał wiedzieć z kim będzie miał do czynienia. Blizna po operacji wyrostka… niby nic. Rana kłuta, już coś mówi. Ślad po cesarce, warto wiedzieć. Życie nie raz pisało historię jednostki na jego własnym ciele. Wystarczyło ją tylko umiejętnie odczytać.

James nie miał oporów z przywłaszczeniem sobie szwajcarskiego cacka wraz z paczką jego kumpli. Lśniące naboje powędrowały wraz z pistoletem. Na brak sprzętu nie narzekał to jednak postanowił go przechować dla pani doktor. Na lepsze czasy. Powoli zbliżył się do wyłudzanej kobiety. Nieśpiesznie, bardzo powoli wyłonił się z drugiego planu. Pozwolił jej na pierwsze wrażenie – była otoczona przez bandziorów z odbezpieczonymi spluwami pośrodku „bezpiecznego” bunkra… naga. Wizja zbiorowego gwałtu powinna jej się pojawić jako pierwsze skojarzenie przed bolesną śmiercią. Wtedy pojawia się głos zza pleców. Niski i spokojny. Nieco chrapliwy. – Zostawcie nas samych. Muszę zamienić słowo z panią doktor na osobności. Potem zza kłębów papierosowego dymu wyłanił się bardzo przeciętny typek. Esencja przeciętności podszyta odrobiną szaleństwa, ale tylko odstrzegalną przez wytrawnego znawcy ludzkiego serca. Był jakiś taki nijaki. W najlepszym razie mało przystojny – wyłupiaste oczy osadzone w bladej twarzy. Wargi nieco… żabie i krzywy zgryz. Zakola i przerzedzone włosy… a do tego o dość przeciętnej budowie ciała. Był kimś kto nigdy nie był pierwszoplanową postacią. Był kimś kogo się lekceważyło… Na pierwszy rzut oka miły starszy pan w pomiętym jasnym garniturze za kilka dolców (przynajmniej dla niej). Jednak zbiry z karabinami się odsunęły.
- Ty też, księżniczko rusz zadek. Zwrócił się do opornej dziewczyny, o przetłuszczonych włosach i solidnej budowie.. Nim się zbliżył poczekał aż reszta wyjdzie. W ręku trzymał jakiś fartuch i manierkę. Podszedł do niej bardzo powoli z rękami wyciągniętymi przed siebie, pokazując iż nie ma złych zamiarów. Poczym zwrócił się dość ciepło, w porównaniu do tego jak mówił wcześniej do swoich towarzyszy.
- Proszę się nakryć i napić dr Newsom. Proszę dać mi chwilę na wyjaśnienie w jak trudnej sytuacji się znajdujemy. Mówił spokojnie. Jego uśmiech obnażający krzywy zgryz na niegroźnej twarzy zdawał się dobrotliwy. Kontrastował jednak z kaburą i pistoletem wystającym spod rozpiętej marynarki. – Proszę.


- Pani świat został bezpowrotnie utracony, a mój zmierza do zagłady. To co za Pani czasów można było oglądać w filmach science fiction to moja rzeczywistość. Mówił powoli, jakby z trudem. – Nie ma Państwa i społeczeństwa, rządów i władzy. Nie ma demokracji i Stanów Zjednoczonych. Ludzie robią wszystko, jak w najmroczniejszych wiekach aby przetrwać… a i tak są tępieni jak szczury. Pani dzieło jest kontynuowane przez potwora gorszego niż homo sapiens. Potwora zwanego Moloch. Potwora, który za cel postawił sobie pozbycie się takich szkodników jak my.
Chwilę odczekał by do niej dotarło to co mówił. Nie miał dużo czasu i dlatego jej nie dał go zbyt wiele. Wydawał się zmęczonym człowiekiem. Przytłoczonym ogromem spraw jakie zwaliły mu się na głowę. Wskazał ręką jakąś blaszaną szafkę – Tam są ubrania. Proszę zabrać wszystko co niezbędne – ubrania, notatki, laptopy. Nie mamy wiele czasu.

Odkaszlnęła kilka razy, zupełnie jakby mogło to pomóc na wyschnięte na wiór gardło. Zmysły wracały do normy zbyt wolno, ale już na tym etapie zorientowała się, że nie jest w pomieszczeniu sama. Sylwetki mężczyzn wyłoniły się z mgły jak mury Camelotu. Równie realne. Zamrugała. Idealnie. Jeśli obudzić się po pięćdziesięciu latach hibernacji, to tylko nago w obecności obcych facetów. Ze szczególnym uwzględnieniem takich, którzy bez żenady obmacywali ją wzrokiem. Dzięki Ci, Panie Boże!
Ktoś coś mówił, nie do końca rozumiała co, ale wbiła w niego spojrzenie ciemnych oczu. Za wszelka cenę starała się odnaleźć w tym bełkocie sens. Czuła się jak na niezłym haju. Pan Sum wystąpił przed szereg, przemawiając do niej łagodnie, głosem słodkim jak robaczywe jabłko. Mówił długo i już po kilku słowach, pomimo niewątpliwie dziwnego akcentu, dotarła do niej treść. Moloch, armagedon, coś tam coś tam. Uniosła rękę, by go przystopować. Rozbrzmiał od lat niesłyszany, antyczny niemal nowojorski akcent.

- Dr Newsom? Projekt? - próbowała się podnieść z podłogi, mimo że kręgosłup w paroksyzmach bólu wyśpiewywał swoje Gloria in excelsis deo! Niewiele dało się wyczytać z jej twarzy, ale x lat w hibernatorze to nie w kij dmuchał. - Nie rozumiem...?
- No tak, przepraszam. Napij się i się ubierz… mamy mało czasu. Wszystko spróbujemy nadrobić po drodze. Odpowiedział spokojnie, jakby zupełnie nie zauważył zdziwienia na jej negację nazwiska.

Ramiona kobiety ledwie drgnęły. W zasadzie i tak nie miała lepszego pomysł na to, dokąd mogłaby pójść po spędzeniu pół wieku we śnie. Wszyscy jej bliscy najprawdopodobniej nie żyli, choć w tamtym momencie jeszcze nie docierało do niej z całą swoją mocą. Wyciągnęła rękę po wodę. Pragnienie było upiorne, ale zapanowała nad sobą. Jeden mały łyczek. Nic więcej. Pamiętała procedury, których wszyscy w laboratorium musieli nauczyć się na pamięć. Żołądek należało przyzwyczajać stopniowo. Wstała z zimnej posadzki i bez cienia wstydu czy skrępowania podeszła do szafki. Znajome ubrania leżały skłębione na spodzie. Ubrała się na tyle szybko, na ile pozwalały dawno nieużywane mięśnie.
- To znaczy który mamy rok? I dlaczego się pan nie przedstawił?

Ewidentnie wracała do siebie. To bardzo dobrze, że tak szybko. Sugerowało to Jamesowi, iż się jednak nie pomylił. - No tak. Rok, w którym już nikogo nie interesuje kiedy ile lat temu narodził się Jezus Chrystus. Ważniejsze jest też to czy twój rozmówca ma spluwę i jak szybko może cię zabić... lub ty jego. Po chwili dodał jednak informacje, o które prosiła. - Jestem James DeLucca. Mamy tak plus minus 2056 ponad dwie dekady po apokalipskie.

Za wcześnie. O wiele za wcześnie. Wkładała właśnie buty, eleganckie pantofle na obcasie, tyłem do wszystkich. Słowa tego, który przedstawił się jako DeLucca, zmroziły ją na moment. Dlaczego po nią przyszli tak wcześnie? Mimo mundurów nie wyglądali na wojskowych, do których przywykła. To nie wyłupiastooki Pan Sum powinien być Królewiczem, który obudzi ją ze stuletniego snu. Sięgnęła do metalowej puszki, w której spoczywało kilka osobistych drobiazgów. Obróciła w palcach laboratoryjny identyfikator, porównując zdjęcie z odbiciem własnej twarzy w szklanych drzwiach szafki. Mężczyzna odchrząknął, spojrzała na niego nie do końca przytomnym wzrokiem.

- Newsom. To o mnie mówiłeś.? - Stwierdziła i zapytała jednocześnie. - Dlaczego tu jesteście? Wydaje mi się, że nie powinno was tu być. Dokąd chcesz pójść?

Mężczyzna chwilę ją obserwował, szczególnie jak prezentowała swoje krągłości przy ubieraniu szczególnie butów. Odważna, pomyślał James… sytuacja powinna jej bardziej przypominać jakiś wstęp do zbiorowego gwałtu, a tymczasem kobieta zaczyna rozgrywkę. To dobrze. - Zdaj się zatem na to co ja wiem, zapominając na chwilę o tym co wydaje ci się że powinno być… lub czego nie. Stwierdził oschle. – Jak widzisz jesteśmy tam gdzie się położyłaś tylko, że to co nad nami bardziej przypomina afrykańskie dyktatury niż Wielkie Jabłko z twoich czasów.
Po dłuższej chwili kontynuował. – A wybieramy się w bezpieczne miejsce… nie chcę, żebyś wpadła w łapy nowojorskiej dyktatury. Póki co możesz mnie traktować jak swojego przewodnika po nieznanym ci lądzie. Potem sama zdecydujesz, czy ci to odpowiada… jednak do tej pory nie dano ci wyboru. Wzruszył bezceremonialnie ramionami jakby i tak był pewny swego.

- Och... ok – powiedziała, wlepiając w niego spojrzenie ciemnych oczu. Przez ten przespany czas nie mogło zmienić się tak wiele. Nawet w jej świecie nikt nie robił niczego za darmo, ale załóżmy, że mu uwierzy. Uśmiechnęła się do Wielkiego Dawcy Wolności. Wyglądał, jakby uważał, że za mało się wystraszyła. Pewny siebie do tego stopnia, że miała ochotę pogłaskać go po rzadkich włoskach. „Pójdziesz ze mną, albo...”. No właśnie, albo co? I tak nie miała pomysłu co dalej. W biurku była broń, na wypadek, gdyby świat zastany nie spodobał się jej i postanowiła przełknąć słodki pocisk. Nie zapyta o nią, nie może o nią zapytać, bo jeśli pamięta o niej, to musi pamiętać i inne rzeczy. Żmudną pracę nad wariackim projektem, który w całości był Ateną wypadłą z głowy obłąkańca. Trudno. Może jeszcze będzie okazja.
- Dokądkolwiek zechcesz.
- Dziękuję, też preferuję takie rozwiązanie. Uśmiechnął się i lekko skinął głową, jakby chciał uwiarygodnić to co mówił. Następnie dodał już nieco oschle i w trybie rozkazującym. - Zabierz wszystko co ci się przyda i co jesteś w stanie unieść. Już tu nie wrócimy.

Kiwnął na swoich pomagierów, a gdy trójka z nich była już w pomieszczeniu zwrócił się do tego czarnoskórego. – Pomóż pani doktor z jej rzeczami. Na razie zdecydowała się zdać naszą ochronę… jeżeli jednak by zmieniła zdanie to wiecie co robić. Poczym wyszedł by potwierdzić z Derekiem plan wyjścia. Potwierdził to co ustalali przed wejściem. Wtedy były dwie niewiadome – czy kobieta pójdzie z własnej woli czy z torbą na głowie do bagażnika. Wygrała pierwsza opcja. Dostała więc na górę stary płaszcz z kapturem aby się nie rzucała od razu w oczy. Dójka szła z przodu, dwójka z tyłu. Panienka i James w środku. W razie potrzeby jedna osoba z przodu schodziła na prawy bok, a z tyłu na lewo. Gdyby panna miała zamiar spróbować szczęścia w sprincie dostawała w łeb i lądowała w bagażniku. Przed wyjściem raz jeszcze przypomniał jej o tym, że NY to już nie to samo miejsce i nie chcemy zwracać na siebie niepotrzebną uwagę. Jakby na potwierdzenie tego, iż grupa pobudkowa jest przygotowana na różne rozwiązania kobieta o mocno przetłuszczonych włosach sprawdziła czy paralizator działa prawidłowo. Powietrze wypełnił charakterystyczny elektryzujący dźwięk sprawiający, że włoski na karku stawały dęba. Natomiast James trzymał w prawej ręce pałkę teleskopową – póki co złożoną i ukrytą przed wścibskimi spojrzeniami w rękawie marynarki, jednak dla grupy nie było tajemnicą jej obecność.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 16-12-2010 o 20:40.
baltazar jest offline  
Stary 19-12-2010, 12:38   #4
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Plany się pieprzą. Zawsze. Przekonali się o tym kiedyś obrońcy małej wioski gdzieś pomiędzy Hegemonią a Teksasem. Płacili za tę naukę życiem swoim i przyjaciół, okaleczeniem, bólem i krwią. Ale im się udało. Zdolność do poświęcenia wszystkiego dla sprawy i duuużo szczęścia odroczyło ich wyroki śmierci.
A jak było tym razem. Początek był taki sam. Plany się spieprzyły. I Jamesa i JT. Tylko czy zakończenie było takie samo? Czy odroczyło ich wyroki śmierci?

JT

Wjechali. Już nie było czasu na ucieczkę. Było trzeba stanąć do walki. Oczywiście absolutnie nieuczciwej. Właściwym pytaniem jednak nie było kto kantuje a kto lepiej kantuje. Czas pokaże.

Pierwszy wjechał łazik pełniący funkcję awangardy. Kierowca prowadził nieśpiesznie a pasażer lustrował przez termowizor otoczenie. Wszyscy rebelianci bez koców termicznych ukryli się za gruzami.
Dalej nie było lepiej. Pancerny Hummer z półcalówkę stanowił główne zagrożenie dla atakujących. Szczególnie, że strzelec miał termowizor. Fuck!
Przed Hummerem szło dwóch żołnierzy. Kamizelki kuloodporne, mundury, karabiny w tym jeden chyba z termo-lunetą. Pieprzeni marines.
Kolejnych dwóch szło za pojazdem. Również uzbrojeni po zęby z kevlarem na klacie.
Po nich jechała ciężarówka. Podwyższone podwozie, pancerny szkielet... Tutaj mina nie pomoże. W sumie chyba tylko LAW by pomógł.
Czterech żołnierzy szło po bokach. Jeden obserwował teren przez lunetę drugi przez wizjer.
Następna jechała wielka niewiadoma całego starcia. Pancerny van. Co tam było? Cel? Kolejni marines? Ciężkie wsparcie w postaci gatlinga? Zaraz się okaże. Już za sekundę bo jeep z zamontowaną świnią poprzedzany przez dwóch żołnierzy najechał na ładunek. Nacisnąłeś przycisk rozpoczynając piekło.

John Grant

Siedziałeś jak inni, schowany za gruzem. Czekałeś na sygnał. I on nadszedł. Z hukiem i dymem. Z krwią i krzykami. Z końcem świata dla tylu istnień. Poderwałeś się momentalnie, podrzuciłeś karabin do ramienia tak jak czyniłeś to setki razy w swoim życiu. Bez sekundy zwłoki obrałeś cel. Fn-scar szarpnął w łapach jednak nie wydał żadnego dźwięku. A może inaczej, po wybuchu Ty go nie słyszałeś.

JT i John Grant

Jeep dosłownie został podrzucony w górę. Na ułamek sekundy zdawało się, że nic więcej nie będzie. A potem zamienił się w kulę ognia. W śmiertelną pułapkę. W sekundę stał się historią, podobnie jak jego trzej pasażerowie. Nawet nie poczuli, że umierają. Tyle szczęścia nie mieli żołnierze przed i za nimi. Odrzuceni falą uderzeniową. Poparzeni przez benzynę, szarpani przez metalowe odłamki. Wyli z bólu. Przeklinali. Pragnęli umrzeć. Ale nikt ich nie słyszał. Nikt nie chciał im pomóc. Nikogo nie obchodzili bo ich towarzysze walczyli teraz o życie.
Nie słychać było strzału Neo, ściągnął spust dokładnie w momencie detonacji. Pieprzony. Obok wybucha cała sterta materiału wybuchowego a on nawet nie drgnie. Kula 7,62 przeszła przez szybę zmieniając trajektorię dosłownie o milimetr. Szkło zostało pokryte siateczką pęknięć. Kierowca osunął się, kula trafiła go prosto między nos a lewe oko. Samochód jeszcze jechał prosto posłuszny blokadzie stworzonej przez konstruktora.
Rebelianci poderwali się z kryjówek. Zaczynali pruć ze wszystkie co mieli w chwili gdy podniosła się zasłona. Dym szybko się rozprzestrzeniał, powodował, że marines mieli wrażenie jakby samo miasto do nich strzelali. Nie mieli kontaktu wzrokowego z wrogiem. Nie wiedzieli do kogo strzelać.
Ale to nie był koniec niespodzianek przygotowanych im przez JT. Strzelec półcalówki wyposażony w termowizjer mógł ostro napsuć rebeliantom krwi. Ale nie zdążył ściągać spustu. Nie zdążył nawet wycelować. Saper przesłał mu bilet na Sąd Boży. W jedną stronę. Granat 66 mm trafił prosto w gniazdo. Odłamki i wybuch dotarły do środka czyniąc spustoszenie wśród załogi.
Marines byli bezradni. Jak kaczki. Padali od kul rebeliantów. Ale nie na długo. To byli zawodowcy. Weterani Frontowi, członkowie misji pacyfikacyjnych. Nie raz ścierali się z wrogiem. Niedobitki szybko się zebrały. Odpowiedziały ogniem. Kule erkaemów sypały tynkiem na lincolnistów. Nie czyniły zbytniej szkody. Fizycznej bo efekt psychiczny był zdumiewający. Oddział rebeliantów był w znacznej mierze złożony z osób, które nie miały doświadczenia wojskowego. Co innego przeprowadzić egzekucje a co innego brać udział w regularnej potyczce. Gdzie wróg był zgrany, osłaniał się, współpracował, chował za pancernym pojazdami.
Jeszcze większe spustoszenie czynili ich koledzy mający temowizje w optyce. Starannie wymierzone strzały jeszcze bardziej osłabiały wolę walki atakujących.
Praktycznie już tylko może szóstka Czerwonych prowadziła regularny ogień. Reszta tylko się ostrzeliwała bojąc się wychylić i dostać kulkę.
Gdzieś padł Dave, trzynabojowa seria zamieniła jego twarz w krwawy ochłap.
Gdzieś padł Mike, wieczny optymista zakończył swój żywot z rozerwanym gardłem.
Obok w bólu krzyczał Joei. Dostał w brzuch. Trzymał się kurczowo za ranę i wył jak zwierzę.
Ktoś rzucił granat. Wszyscy strzelali. Marines mimo, że nie mieli szans wygrać postanowili ściągnąć jak najwięcej wrogów. Zapowiadało się Pyrrusowe zwycięstwo. Chociaż czy na pewno zwycięstwo?
JT, Neo i niedobitki atakujących, którzy ukrywali się z prawej strony zobaczyli jak otwierają się drzwi ciężarówki.


Saper zaklął. Krótko, paskudnie. Po wojskowemu. Pancerz taktyczny z tego co pamiętał był tylko w fazie projektów. Tylko, że od tamtego czasu minęły lata. W zamyśle miał chronić przed kulami włącznie z amunicją pośrednią stosowaną w karabinach, zapewniać ochronę przed promieniowaniem i wspomagać refleks żołnierza. Co prawda nie było to dokładnie skrzyżowanie dopalacza refleksu z pancerzem wspomaganym ale i tak czyniło z jego posiadacza półboga. Widać prace jajogłowych z posterunku dały jakiś efekt.

Kule odbijały się od pancerza nie czyniąc mu żadnej szkody. Żołnierz trzymając oburącz minimi pokazywał na co go stać zasypując stanowisko Neo całym gradem naboi.

dr Charli Newsom i James DeLucca

Opuściliście bezpieczny... Grobowiec? Kapsułę ratunkową? Dla jednych komory hibernacyjne były złem wcielonym, pokazującym, że przed wojną człowiek człowiekowi nie był równy (jakby teraz był) a dla drugich była to możliwość zbawienia, doczekania lepszych czasów.
Weszliście po drabince do piwnicy niegdysiejszej przychodni. Wejście było doskonale zamaskowane, nie sposób było na nie trafić przypadkiem. Tylko dlatego dr Newsom mogła spokojnie spać przez trzydzieści sześć lat, nieświadoma wydarzeń na górze.
W piwnicy nie było już tak różowo. Śmierdziało moczem, ściany pokrywały graffiti a na podłodze walały się szmaty. Ktoś tu nie raz nocował. Charli prawie się na czymś poślizgnęła na szczęścia James pomógł jej złapać równowagę. Doktor odruchowo spojrzała pod nogi, bojąc się co tam znajdzie. Stanęła pechowo na łusce pistoletowej. Ktoś tu strzelał. Powiodła wzrokiem po podłodze i spostrzegła ślady krwi. Wzdrygnęła się.
Z piwnicy weszli do przychodni. Powybijane szyby, sufit grożący zawaleniem, poprzewracane krzesła, lada pokryta śladami po kulach. Ktoś tu nawet rozpalił ognisko w którym bielały kości. Nikt nie chciał sprawdzić do czego należały.
W szyku wyszliście na ulicę.


Obraz nędzy i rozpaczy. Inaczej nie da się tego określić. NJ stolica jazzu, miasto które nigdy nie śpi, jedno z większych na świecie, część wielkiej aglomeracji. Pełna życia, ludzi. Wieżowców sięgających chmur. Wszechobecnej stali i szkła. W sumie stal i szkło zostało. Leżało kobiercem na ulicy, chodnikach i samochodach. Wrakach z których wyciągnięto wszystko co tylko było można.
Od pamiętnego dnia było to miasto mgieł. Niektórzy pamiętający czasy przed wojny mówili: współczesny Londyn. Ponuremu żartowi jakoś nie towarzyszyły wybuchy śmiechu.
Może i dobrze, że sztuczna, chemiczna mgła zasłaniała pole widzenia. Utrudniało ocenę zniszczeć. Pozwalało jakoś egzystować w tym świecie. Moloch w gruncie rzeczy wyświadczył światu przysługę.

Nie zdążyliście na dobre wyjść z przychodni gdy rozległy się strzały. W sumie nie byłoby to nic dziwnego, strzelaniny zdarzały się codziennie w każdym mieście. Tylko, że to nie były porachunku szczurów czy gangerów. Ktoś najpierw zdetonowało parę ładunków wybuchowych a potem zaczęto napieprzać z karabinów.
Nikt nie zareagował od razu, wszystkich to zaskoczyło. Nim zaczęliście reagować minęła sekunda czy dwie. Wystarczająco by dostać kulkę. Na szczęście nikt nie strzelał.
Walt, wielki murzyn z karabinem rzucił się do najbliższej klatki schodowej zajmując pozycję i osłaniając resztę. Mike, człowiek o rozbieganym spojrzeniu narkomana cofnął się równając do Charli i sięgnął po klamkę. Derek, garniak zamykający szyk również dobył broni, oksydowanego rewolweru ale nie szukał schronienia. Za to obserwował Newsom. Ostatnia zareagowała Alice, nie złapała broni, najpierw stała jak słup a potem wbiegła z powrotem do przychodni.
Walka była toczona parę ulic dalej. Ile? Ciężko ocenić, mgła przeszkadzała nie tylko w ocenie wzrokowej dystansu, wypaczała dźwięk. Mogliście spokojnie oddalić się w kierunku samochodu, który był w drugą stronę lub spróbować przeczekać w przychodni. W końcu był tam mini bunkier.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 15-01-2011 o 18:32.
Szarlej jest offline  
Stary 20-12-2010, 22:05   #5
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
„Czas spowalnia. Krew pulsuje w żyłach, a w piersi dudni serce. Każdy szczegół staje się wyraźny, wręcz promieniuje szczegółowością. Każdy ruch jest precyzyjny, delikatny – idealny. Świat zamiera, niepotrzebne dźwięki cichną. Wszystko skupia się na całej scenie walki, ale i na kolcie kuli, na spadającej kropli krwi…
Tak jest w książkach i filmach. Tak jest w myślach tych, którzy nigdy nie byli na froncie. Jedyne, co się zgadza to dudnienie serca.
Rzeczywistość jest zupełnie inna. Po akcji zawsze dostrzegam wszystko wyraźniej, widzę, czuje więcej. Chce zrobić coś inaczej, cos poprawić, bo przeważnie coś nie idzie zgodnie z planem. Dlatego plan musi być jak najbardziej szczegółowy. W ogniu walki czas nie zwolni, przeciwnik nie da mi chwili do namysłu, umysł zatopiony w adrenalinie, ogłuszony tsunami krwi i artylerią serca nie będzie postrzegał nic wyraźniej. Liczy się wkuty na blachę plan, lata treningu i wytresowane reakcje. Choć nie myślę moje ciało działa samo.

Czekanie jest w tym najgorsze. Wychylam się zza ściany na tyle by widzieć wjazd konwoju w Shippen. Dłonie pocą się, palce na kontrolkach drżą. Byle nie odpalić za wcześnie, byle nie za późno. Oby nic się nie zacięło. Serce wali jak oszalałe. Dum-Dum…Dum-Dum. Zimny pot zalewa czoło. Gorączka pali od środka - a oni jadą. Tak po prostu. Powoli – samochód za samochodem. W odległej ciszy, jak w innym świecie, w którym czas rozciągnął się leniwie, spowolnił i patrzy się na mnie złośliwie. Tylko wtedy i tylko tam czas wlecze się niemiłosiernie, niechętnie wychyla łeb z rumowiska, by po chwili wyskoczyć na mnie zdradziecko…

Są! Dźwięki i emocje eksplodują we mnie.
Przycisk (eksplozja/dym) – zrywam się/wyrzutnia na ramie – rzut okiem/wieżyczka na cel – świst odpalanego pocisku (kolejna eksplozja/kłąb dymu).
Nie ma zastanowienia. Działam zgodnie z planem. Każdy punkt to ułamek sekundy. Nie widzę nic prócz celu, nie liczy się nic prócz działania. Akcja/reakcja. Punkt po punkcie. Jak widziałem to za każdym razem gdy zamykałem oczy. Ktoś z tyłu mógłby mnie teraz zabić i pewnie bym tego nie poczuł, nie zauważył. To mój największy błąd – „komandos powinien mieć oczy z tyłu głowy” jak mawiał Mave. Mi muszą wystarczyć uszy, nos i tresura…

Całe szczęście, że miałem wcześniej czas by rozplanować akcję. Przemyśleć ją, wyśnić i wysrać. Teraz wszystko toczy się już swoim życiem, ale jestem na to przygotowany. Nawet na ten dodatkowy wóz. Wyrzutnia opada – zaczyna się chaos. Teraz trzeba się naprawdę skupić. Opadając do przyklęku, ogarniam wzrokiem pole walki. Brutalnie oderwany od ściany karabin ląduję przy ramieniu. Policzek na kolbie, oko na linii muszka-szczerbinka. Prawy palec na spuście, prawy kciuk na selektorze ognia. Lewy palec na spuście granatnika, lewy kciuk delikatnie muska korpus nad magazynkiem. Nie lubię być brutalny. Czasem jednak nie mam wyjścia. Czasem nie dają mi wyboru.”

***

- Termowizory – przycelować. Reszta–ogień zaporowy. Koktajle w największe grupy!
Nie wycofywać się. Damy radę! Słyszycie damy radę! Dave? Odbiór Dave!

- Neo! Wal w Marines. Ciężarówka stoi, osłaniaj chłopaków. Ciężarówką…
O Kurwa!

***

Mężczyzna w pancerzu wyskoczył z wozu. M249 plunęło ogniem. Ich własne pociski zdawały się ledwo muskać jego stalowe ciało. To nie jego się spodziewali znaleźć w tej ciężarówce. W ogóle nie tego się spodziewali - kompania wyszkolonych żołnierzy, termowizory, dobry sprzęt - to już było dużo… ale To – to było przegięcie.

JT zaklął. Nie było czasu na myślenie – gość psuł im wszystko, nie dość, że zasypywał gradem kul ich strzelca wyborowego - bohatera ruchu, to jeszcze psuł morale mając w poważaniu ich ostrzał. Pewnie jedna dobrze przymierzona kulka prosto w płytę na twarzy, załatwiłaby sprawę, ale zniknęła by w gradzie innych sypiących się z obu stron. Nie było też czasu na celowanie, ani tym bardziej na pomyłkę. Trzeba było zmazać faceta z oblicza tej potyczki równie efektywnie, jak się pojawił. Zależało od tego morale jego żołnierzy.

Już wcześniej JT przeniósł się do kolejnego okna – odpalił ostatnią zasłonę dymną, resztki saletry zmieszały się z cukrem i zapalone skłębiły się gęstniejącym nad wrakiem Hummera białym oparem. Konsoleta nie była już do niczego potrzebna. Wyszkoleni żołnierze na dole zresztą mogli zdawać sobie sprawę skąd padł strzał, który wyeliminował ich półcalówkę. Saper nie miał, więc zamiaru im ułatwiać zadania.

Teraz kryjąc się za parapetem sąsiedniego okna poderwał się na nogi i obrał na cel mężczyznę w pancerzu. Linia lufy była niczym palec Boży decydujący o życiu i śmierci. JT wdusił spust. Rozległo się charakterystyczne pyknięcie i 40 mm granat opuścił podwieszoną pod lufą karabinu niewielką tubę.
Saper jeszcze przez sekundę przyglądał się torowi lotu pocisku. Usatysfakcjonowany opadł na kolano, gdy czubek granatu uderzył w pancerną pierś wroga, tuż ponad korpusem trzymanego przez niego karabinu.
Huknęła eksplozja. Metalowe drzazgi i kawały stali wystrzeliły we wszystkie strony. Strzępy rozdartego wybuchem ciała bryznęły na około w karminowej chmurze krwi. Po żołnierzu zostały dosłownie, tlące się na asfalcie resztki podeszw.
- Dopadła Cię zgaga, di’kucie? – mruknął saper upewniając się że radio jest włączone – dalej chłopcy roznieście ich na strzępy!
Jego własna eMka ustawiona na „semi” gotowała się by wypluć z siebie kilka pestek. Teraz już spokojniej, z rozwagą, wprost do celu. W końcu mieli chwilę spokoju po tej stronie ulicy. To jednak znaczyło, że chłopaki po drugiej mają przesrane.
- Neo jesteś jeszcze ze mną? – krzyknął wyłączając radio. Usadowiony na końcu korytarza snajper i tak powinien go usłyszeć, nie było sensu psuć reszcie nastroju potencjalną śmiercią ich herosa.
- Żyje! – odpowiedział snajper a JT odetchnął odetchnął z ulgą.
- Dasz rady wesprzeć ogniem chłopaków z drugiej strony?
- Tak.
- Ok. – włączył radio i rzucił – Jesteśmy z Wami!

***

„Nie ma ciszy. Jesteśmy tu – oni są tam. Dzieli nas tylko cienki mur.
Wcale nie ma czasu. Wychylić się, przycelować – oddać strzał. Jak oddech, westchnienie. Jedno mrugnięcie oczu. Więcej to niepotrzebne ryzyko. Więcej to śmierć.
Jak automat wychylić się zza osłony, oddać jeden strzał. Krótką serię.
Wstrzymać oddech, uspokoić nerwy. Ktoś zginie. Byle nie ja… ”
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 21-12-2010 o 19:59. Powód: faosfor mi się z saletrą pokiełbasił ;P
Nightcrawler jest offline  
Stary 25-12-2010, 22:07   #6
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
podziękowania dla Baltazara za kawałek, który mu bezczelnie zwędziłam

Sen. Napędzany chemią i wspierany elektrycznością sen Długie lata snu.
Trzydzieści sześć lat spędzonych w komorze, to więcej niż tych spędzonych poza nią.
Nie wiem, czy to doświadczenie przypominało płodowy okres mojego życia, nie pamiętam go. Nie było spokojnie. Nawet jeśli przekroczysz pewne ogólnie przyjęte granice dobrego smaku, sumienie nie milknie na zawsze. Trzydzieści sześć lat to dostatecznie dużo, by obudziło się na nowo.
Śniły mi się twarze. To dziwne, bo nigdy nie zwracałam na nie uwagi. 73891 nie był dla mnie intrygującym Latynosem, był uszkodzonym nerwem wzrokowym, na którym próbowała wybudować mikroskopijną Kaplicę Sykstyńską współczesnej chirurgii; 73924 nie była afroamerykańską matką trójki wyskrobanych dzieci, była zestawem wspomaganych hydraulicznie ulepszeń układu kostnego.
I muszę Ci powiedzieć, że nie były to jedyne twarze, jakie wróciły do mnie w ciągu przeszło trzech dekad.

*

Jeśli kiedykolwiek wyobrażała sobie przebudzenie, to na pewno nie w taki sposób. Nie należała wprawdzie do dziewczyn, którym przez sen na skroniach wyrasta korona a skóra porasta balowymi sukniami. Nie oczekiwała księcia, ale DeLucca odbiegał od tej kalki tak daleko, jak to tylko możliwe. Jego dworskie wręcz maniery czyniły pomyłkę niemożliwą.
Mimo regularnej stymulacji, ciało nie reagowało na bodźce tak dobrze, jak oczekiwali. Trzydzieści sześć lat bez ruchu i bez używania zmysłów dało się jej we znaki. Organizm potrzebował czasu, tymczasem prosto z lodówki doktor Charlie Newsom wpadła w środek gry, od której zależeć miało jej życie.
Krótka wymiana zdań ze, zdaje się, szefem całej grupy, zapoznała ją z grubsza z rozkładem sił w stadzie. Choć dyskusja nosiła znamiona uprzejmej, Śpiąca Królewna zarejestrowała broń. Nie tylko palną. Nie zastrzeliliby jej chyba tu i teraz. Chyba. Dostrzegła tez inne, odrobinę tylko subtelniejsze środki przymusu. Ubrała się zachowując kamienną twarz i dała poprowadzić na górę.

Ile czasu musiało minąć, odkąd została umieszczona w komorze. Ilu ludzi musiało umrzeć. Ani piwnica, ani przychodnia nie przypominały tych, które zapamiętała. Smród wręcz ogłuszał. Zdumionym spojrzeniem obłąkańca omiotła pomieszczenie, wyłuskując szczegóły. W powietrzu unosił się subtelny, znajomy zapach. Krew. I to nie w sterylnym, szpitalnym, popakowanym w woreczki wydaniu. Zachowała kamienny wyraz twarzy. Dopiero widok, który rozciągnął się przed jej oczyma, gdy jeden z wyprzedzających ją mężczyzn uchylił drzwi przychodni, odmienił lekko jej zdezorientowany wyraz twarzy.
To nie był ten sam Nowy Jork. Nie miasto, w którym mieszkała w swoim pierwszym życiu. Nie tętniąca światłem i życiem metropolia z czołówki Saturday Night Live. Nie Manhattan, nie Coney Island ze swoimi plebejskimi rozrywkami i Cyclone, nie zabudowany pełnymi ludzkiego robactwa blokami czarny Bed-Stuy, nie przerażający Harlem ani żarłoczny, rozespany Queens. To było pobojowisko. Cokolwiek wydarzyło się w tym mieście, zamieniło je w jedną wielką Stefę Zero. Szkło, stal i beton nie przypominały Wielkiego Jabłka sprzed kilku dekad. Spiętrzone chaotycznie odłamki z grubsza tylko wyznaczały szlak dawnych ulic. Wzdłuż kręgosłupa spełznął jej zimny dreszcz.

Rozległy się strzały. Ludzie Jamesa rozproszyli się. A może rozpierzchli. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie był to zgrany zespół… tak samo jak było widać, że nie dla każdego regularna, frontowa wymiana ognia była czymś oczywistym. Było tutaj kilka indywidualności, które wiedziały co robić w tego typu sytuacjach… nie było jednak oddziału. Właściwie najbardziej naturalnie zareagował murzyn – zajął dobrą pozycję obserwacyjną lustrując ulicę końcem lufy AK. Mike z bronią w ręku poszukał najbliższej zasłony ściągając dr Newsom z widoku. Derek stał tam gdzie dotarła do niego głośna wymiana argumentów na sąsiednich przecznicach. Tylko gruba dziewucha spanikowała wbiegając do środka.

Niepozorny brzydal zachował zimną krew. Oczywiście ręka automatycznie powędrowała po pistolet. Oczywiście cofnął się w cień witryny sklepowej stając przy swoim cennym znalezisku. Nie poświęcił jej jednak dłuższego spojrzenia. Chyba zadowolił się tylko tym, że ciężko byłby zabłąkanej kulce dostać się do pani doktor. Parę sekund oceniał sytuację. Może dwie, trzy. Jego rozlana pokryta bruzdami twarz stężała, a wodniste oczy nabrały dziwnej przenikliwości.

- Alice, rusz dupę i znikamy!
Wykrzyczał w kierunku, w którym przed chwilą zniknęła grubaska. Derek pomóż jej. Zamykacie stawkę. Walt prowadzisz. Do samochodu nim zrobi się tutaj naprawdę gorąco. Odczekał kilka chwil w dając „garniakowi” czas na danie dziewczynie w pysk i sprowadzenie jej do rzeczywistości. Słysząc, że wychodzą z przychodni dał znak by ruszyli. Po czym złapał Newsom za rękę i pomógł jej się ruszyć. – Nie chcemy spotkań tych, co strzelają… ani tych, którzy przyjadą to posprzątać.

Mike szedł parę kroków przed nimi. James od strony ulicy, a Charlie przy ścianie. Spojrzał raz jeszcze za siebie upewniając się, że tamci zamykają kolumnę.

Dała się prowadzić za łokieć wśród echa wystrzałów. Cokolwiek działo się dokoła, nie wiedziała na ten temat nic. Kto, kogo, ani z jakiego powodu. To był zupełnie obcy świat. Mogła pobiec w tamtym kierunku, wpaść pomiędzy ostrzeliwujące się strony, poczuć jak pociski przenikają zbyt delikatne na takie starcie powłoki jej ciała. Och, nie bądź głupia, Charlie, ci tutaj nie pozwoliliby Ci odbiec zbyt daleko. DeLucca mógł robić wrażenie dobrego wujka uwzględniającego zdanie swoich podopiecznych, ale nawet w pierwszym życiu Newsom nie była na tyle naiwna, by wierzyć w podobne farmazony. Miał w znajomości z nią jakiś interes. Zdecydowała, że dopóki nie dowie się o co właściwie chodzi, będzie grała wedle jego zasad.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me

Ostatnio edytowane przez hija : 26-12-2010 o 00:45.
hija jest offline  
Stary 26-12-2010, 00:55   #7
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
„Co za pierdolony burdel…” pomyślał John miedzy kolejnymi szarpnięciami kolby SCAR-a. Trzymany w ustach papieros dopalał się, a popiół opadał na pustynny mundur, teraz upstrzony kilkoma szarymi łatami. Lśniące łuski wyskakiwały z karabinu, w rytm pociągnięć spustu. Sytuacja nie wyglądała ciekawie. Konwój był o wiele liczniejszy niż przewidywał wywiad… powinien powiedzieć tym amatorom, że wywiad zawsze daje dupy… to już chyba jakaś tradycja była…


*****


Był niczym stary wilk, pokiereszowany i z ciałem pełnym szram, z których każda mogłaby stanowić niezłą opowieść. Był też zgorzkniały i wypalony… całe życie jakie znał, wypełniała mu walka. Najpierw o przetrwanie w tym, co pozostało z dawnego świata, pogrzebanego przy akompaniamencie wybuchów termojądrowych. Często zmęczenie, głód, choroby i odejścia bliskich mu osób… najpierw matka, potem ojciec… Życie po Zagładzie nie było łatwą sprawą. Pieprzony Darwin pewnie się cieszył, bo „słabi ginęli, a silni przeżywali” – dobór naturalny całą gębą.


Miał szczęście, przygarnęło go Wędrowne Miasto. Nie zostawili go na śmierć, albo nie wyeliminowali jak dziesiątki innych ludzi, którzy znajdowali się na jego sekretnej drodze. Był młody, z dobrze zapowiadającymi się warunkami fizycznymi. Oni nie marnowali zasobów, wszystko musiało być wykorzystane. Przeszedł szkolenia i indoktrynację… i trafił w miejsce gdzie Piekło szczerzyło zęby do śmiertelników odważających stanąć mu na drodze.



Front, to drugi najobszerniejszy rozdział jego życia. Do dzisiaj nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tyle razy udało mu się ujść cało z tego bagna? Gdzie ołów świszczy nad głowami, piekielny hałas silników rozwala bębenki, a trujące gazy rozdzierają płuca na malutkie strzępki. Może miał szczęście, a może był cholernie dobry, a może po prostu myślał? A może wszystkiego po trochu?


*****


Początkowo plan, przedstawiony przez JT spełniał się punkt po punkcie. Grant nie przed akcją nie zgłaszał swoich uwag, z racji tego, że nie zamierzał się wychylać. Wszystko brzmiało sensownie, a w gorączce walki, mogło się zdarzyć wszystko. Wóz prowadzący został wyeliminowany z gry, później pięćdziesiątka utonęła w obłoku ognia i stalowych strzępów, rozerwana celnym strzałem z granatnika.


Jednak wzmocniony pluton Marines, mimo sporych strat, jakie poniósł w pierwszym akcie ataku, zaczynał się organizować. John od razu rozpoznawał utarte schematy i procedury postępowania. W Trzecim Zwiadowczym, słynęli z tego, że uczyli się zarówno od wroga jak i od sprzymierzeńców. Choć w dzisiejszych czasach, oba określenia były bardziej niż płynne.
Żołnierze nowojorscy, zaczęli się osłaniać i ostrzeliwać. Ich uzbrojenie i ilość amunicji nie pozostawiały wiele do życzenia, sądząc po ilości pocisków jakie posyłali w kierunku pozycji rebeliantów. John kilka razy zmieniał stanowiska strzeleckie. Nie siał ogniem, raczej skupiał się na ogniu pojedynczym, starając się uderzać, tak, by obrońcy konwoju, musieli się skupiać w większą grupkę.



*****


Rzucił tę służbę z dnia na dzień. Mijał drugi rok jego drugiego już z kolei zaciągu. W trzecim zwiadowczym zaciąg wynosił pięć lat. Był jednym z najstarszych, choć do Nestugowa dużo mu brakowało. Miał już dość… dość coraz bardziej bezsensownych rozkazów, co raz bardziej niekompetentnych oficerów. Miał dość patrzenia, jak po raz kolejny, młodzi żołnierze z jego drużyny giną, bo ktoś zawalił swoją robotę…


Rezygnację przyjęto z niechęcią, nawet z wrogością. To był jednak przywilej starszych podoficerów… on sam czuł się wypalony… zabrał trochę sprzętu na odchodne i ruszył przed siebie. Zasrane Stany znał całkiem nieźle, w przerwach między kampaniami na Froncie, dostawali czasem małe robótki w innych o wiele bardziej przyjemnych miejscach.



Los poniósł go na Wschód, powłóczył się trochę po Wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej… potem ruszył ku Appallachom. Szukał miejsca, gdzie mógłby do końca życia robić coś innego niż bawić się w wojnę.

*****


Mike, dowódca ich sekcji, padł tuż obok niego w kałuży krwi. Grant schylił głowę, kule karabinowe odłupały kilka kawałów tynku z muru za jego plecami. Kurz i pył wypełniał zrujnowane pomieszczenie, które było ich pozycją. Kilka metrów dalej piątka rebeliantów na zmianę ostrzeliwała się z broni krótkiej, na zmianę rzucała przez to co kiedyś było oknem, płonące butelki z benzyną.



Strzał… jęk… z kondygnacji ponad nimi, spadł jeden z ich ludzi. Marins stawali się coraz bardziej skuteczni. Minął pierwszy szok, teraz chcieli zabrać jak najwięcej wrogów ze sobą. John wiedział, że będzie musiał to zrobić. Żaden z tych, którzy walczyli u jego boku nie był zawodowcem. Banda amatorów, dobra do wykonania jakiegoś zamachu, czy zamieszek, a nie do regularnej bitwy.


„Niech to szlag”… - wypluł niedopałek z ust.

*****


Baron de ForeVill trzymał lufę czarnej czterdziestki piątki, tuż przy skroni Joann. W Johnie wrzało, miał ochotę rozerwać, tego arystokratycznego sukinsyna na małe strzępy, a potem je spalić. Nie odważył się jednak nacisnąć spustu Colta.
- Bądź tak łaskaw odłożyć broń najemniku – cedził słowa Federacyjny dowódca służby bezpieczeństwa. – Nic jej się nie stanie… Nie chcę jej skrzywdzić, potrzebna nam jest żywa, podobnie jak Ty – Johnie Grant.
Stary żołnierz zachodził w głowę skąd ten gnój zna jego nazwisko. Popatrzył ze smutkiem w czarne oczy Joann i opuścił broń.

*****


Biegł pochylony między tym, co kiedyś było ścianą frontową kamienicy. Trzymał głowę nisko i patrzył pod nogi. Potknięcie się było wyrokiem śmierci, wśród tego gwizdu kul.


Krzyknął wcześniej do chłopaków, że mają zająć ich ogniem. Mołotowy kazał rzucać w największe skupiska żołnierzy. Sam ruszył, by zajść nowojorczyków z boku. To była ich jedyna szansa, dłużej by się już nie utrzymali.



Pochylony przemykał, prostopadle do stojącego na drodze konwoju. Gdzieś za plecami usłyszał miarowe serie cekaemu, chyba obstawa konwoju uruchomiła jakieś nowe rezerwy. Po chwili serie umilkły w kolejnym wybuchu granatu. Nie zastanawiał się teraz nad tym.


Był już na pozycji, przed sobą miał wolne pole, od żołnierzy marines dzieliło go kilkadziesiąt metrów. Zostało ich chyba z sześciu. Wymienił magazynek na pełny, odpiął kaburę Colta na wszelki wypadek, poprawił uchwyt na broni i ruszył.


„Każdy skurwiel, przez którego się w to wpakowałem, będzie żałował dnia, w którym mnie spotkał.”



Karabin szarpnął i pocisk kalibru siedem i sześćdziesiąt dwie dziesiąte milimetra opuścił lufę, trafił najbardziej wysuniętego żołnierza w szyję. Padł niczym źdźbło trawy podcięte kosą…



Był zły… nie był wkurwiony, kolejne pociski opuszczały magazynek, a ogień masakrujący rebeliantów zelżał. Dopiero kiedy trzeci marines opadł na popękany asfalt ulicy, przenieśli ogień an nowego wroga. John schował się za resztkami jakiegoś samochodu, przerzucił karabin na plecy i wyszarpnął dziewięćset jedenastkę z kabury.


Znajomy ciężar broni i kształt rękojeści uspokoiły go. Odetchnął głęboko, nie zważając na kule dzwoniące po resztkach karoserii. Wychylił się z drugiej strony i naciskał spust raz za razem. Lata treningu i walki, wykształciły niezawodną linię koordynacji oko – ręka. Magazynek z brzękiem upadł na ziemię, a drugi już wypełniał pistolet. Ogień ucichł… Chyba nie było już do kogo strzelać…


Ruszył w kierunku zabitych żołnierzy wroga… Nagle gdzieś nad nim rozległ się strzał… pojedynczy grom, rozdzierający ciszę pobojowiska. Odwrócił się i zobaczył sierżanta z ochrony konwoju, osuwającego się na ziemię… „Kurwa, jak mogłeś być tak głupi.”- zaklął w myślach, krytykując siebie, za przedwczesne odstawienie czujności na bok.


Skinął głową w kierunku okna, gdzie zasadził się Neo, ze swoją snajperką… Uratował mu życie.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 31-12-2010 o 11:39.
merill jest offline  
Stary 27-12-2010, 23:56   #8
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Łącznik z Vegas zadbał o to by akcja przebiegała jak najsprawniej. Nie zamierzał marnować czasu na zbędą popierduchę. Chciał zrobić swoje i opuścić Nowy Jork ASAP. Najlepiej bez strat własnych, z nienaruszonym towarem i być może z jakimś punktem zaczepienia do kolejnej wyprawy. Planowy powrót do Vegas, ale to byłoby rozwiązanie z tych bezpiecznych… jak w dawnych czasach lokata w banku. Zysk może niezbyt imponujący, ale pewny. Tylko czy nie warto by wprowadzić nieco dreszczyku do tej cholernej zabawy. Zamiast pływać po doskonale znanej sobie zatoczce może by tak wypłynąć na głęboką wodę. Może by coś po sobie pozostawić. Może czas zbudować dom, spłodzić syna i… i poczekać aż ktoś przyjdzie i to wszystko rozpieprzy. To był czas na ostre zagrywki. Tym razem James Delucca miał wyjątkowo dobre karty i zależało od niego ile będzie na plusie kiedy odejdzie od stolika. Pewne sprawy już zaczął układać w Vegas… badać grunt. Wiedział który z „jego” ludzi mógłby nie wrócić tak by dla niego było to najlepsze rozwiązanie. To jednak też piaskownica. Tym razem usiadł do stolika, w którym chętnie zagrałby i sam Pan M.

Do zamrażalki dotarli sprawnie. Proces wybudzania również minął bez zakłóceń. Teraz jednak rozpoczynało się coś co nastraszało najwięcej problemów. Powrót. Z jednej strony będzie miał do czynienia z szokiem jaki u pani doktor wywoła widok nowej rzeczywistości. A z drugiej trzeba opuścić ten cholerny Nowy Jork. To dwa problemiki na dzisiaj. Przynajmniej z tych przewidywalnych i rozwiązywalnych. Po drodze spodziewał się jeszcze paru… miał nadzieję, że żadne z nich nie okaże się być nie do przejścia. Teraz trzeba jednak ruszyć dupy i wracać do samochodu. Być może James powinien zostawić tylko spaloną ziemię po swoim znalezisku, a raczej spalone laboratorium jednak bardzo nie lubił marnotrawstwa. To czego teraz nie był wstanie wykorzystać lub zabrać (a kilka fantów już miał) mogło się przydać kiedy indziej. Lub komu innemu.

Grupa szybko przemknęła przez bezpieczny azyl. Następnie ukrytym wejściem opuścili laboratorium. Ponownie zamaskowali je tak by nikt przypadkowy się tutaj nie zjawił i nie napsuł przedwojennego sprzętu. Ich oczom ukazała się najpierw piwnica a następnie sama przychodnia. Lub raczej to co z niej pozostało. Rozpizdziel był taki jakby przeszło przez nią siedem plag Egiptu z Hell Angelsami włącznie. Smród był gorszy jak w rzeźni. Zapach krwi mieszał się z fekaliami. To mogło zrobić wrażenie na większości typków, a już na pani doktor w szczególności. James złapał ją pod rękę w chwili bladości i pomógł iść we właściwym kierunku i z odpowiednim tempem. – Jeszcze kawałek. Rzucił dodając otuchy. – Na górze będzie przynajmniej mniejszy smród. Minęli splądrowane wnętrza budowli chwilowo nie zamieszkane przez nikogo po czym wychylili się na światło dzienne. Widok nie napawał ich optymizmem. Zablokowana ulica przez porzucone pojazdy uniemożliwiała im podjechanie tutaj ich samochodem. Walający się gruz i szkło. To był świetny obraz stolicy Zasranych Stanów Zjednoczonych do tytułu jakiego pretendowało NY. Syf, kiła i mogiła… sądząc po bliskości kanonady czyjaś na pewno.




Zareagowali jak zareagowali. Zdecydowanie nie tak jakby sobie tego życzył DeLucca… szczególnie ta tłusta świnia Alice. Jakby mało było tego, że jest praktycznie bezużyteczna to spanikowała. Całe szczęście Derek szybko doprowadził ją do porządku. W tym czasie James poukładał wszystko tak jak miało być. Nie zamierzał czekać i sprawdzać czy to znowu trzaskają się rebelianci czy może siły porządkowe pacyfikują mutków… ani nawet czy to nie jakieś porachunki gangów. Ruszyli dupy w troki i przemykali w cieniu starych budowli. Z bronią gotową do wystrzału. Ze zmysłami szukającymi cienia zagrożenia. Sapiąc dopadli do kolejnej przecznicy. Za ich plecami wymiana ognia dalej trwała w najlepsze. Sądząc po odgłosach ktoś tam miał naprawdę ciężki sprzęt i dużo automatycznej broni. Za dużo.

Wychylili się zza rogu. Fura stała tam gdzie ją zostawili – ukryta we wnętrzu na wpół rozpieprzonego budynku. James dał znak czarnuchowi aby sprawdził teren. A innym żeby mieli oczy dookoła głowy.
 
baltazar jest offline  
Stary 01-01-2011, 20:37   #9
 
Blacker's Avatar
 
Reputacja: 1 Blacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputację
Pierwsze promienie słońca prześwitujące przez zaścielającą Nowy Jork mgłę jak zwykle wyrwały Piątkę ze snu. Nie należał do tych, którzy po przebudzeniu potrzebują dłuższej chwili by odzyskać pełną sprawność i dobudzić się do końca, on od razu zabierał się za poranną gimnastykę. Nie dość, że pomagało mu się to obudzić, to na dodatek utrzymywało go w dobrej kondycji, co zważywszy na jego zajęcie było dość istotne. Ciało było dla niego narzędziem, takim samo ważnym jak jego broń i tak samo wymagał od niego niezawodności. Jeden, najmniejszy błąd mógł zawsze doprowadzić go do ciężkich ran lub nawet śmierci, o czym kilka razy boleśnie się przekonał. Na całe szczęście miał dobrego znajomego który dokonując cudów zręczności potrafił go połatać, niezależnie w jak złym stanie do niego docierał. Choć zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później oberwie tak, że nie uda mu się już pozbierać to nie zamierzał rezygnować ze swojego Zadania. Jeśli nie on, to kto...?

Gimnastykę przerwało mu jednak pukanie do drzwi jego baraku. Było to dość dziwne, nie znał bowiem nikogo kto mógłby chcieć złożyć mu wizytę, a nie sądził by to ktoś z jego sąsiadów przyszedł sobie chwilę z nim pogawędzić. Pierwszą myślą było zatem, że jego prześladowcy ponownie wpadli na jego trop, jednak odrzucił tą możliwość jako absurdalną - oni mieli w zwyczaju najpierw strzelać, a potem pytać. Nikt z nich nie wykazałby się taką kurtuazją by pomyśleć o pukaniu przed wejściem. Nie był to więc prawdopodobnie nikt od nich, jednak na wszelki wypadek Piątka chwycił Meduzę i dopiero wtedy zbliżył się do jednej z dziur w ścianie baraku, służącej jako okno. Okazało się jednak, że to tylko grupka dzieciaków zabawia się w pukanie a następnie ucieczkę. Zwykła, niewinna zabawa... Jack postanowił dostarczyć im nieco emocji, więc odczekał aż zbliżą się do kolejnego baraku i otwarł gwałtownie drzwi chcąc ruszyć za nimi w pogoń, jednak zatrzymał go w miejscu wyraźny stuk, gdy drzwi uderzyły o połówkę cegły. Dopiero na jej widok Piątka zrozumiał o co tak naprawdę chodziło. Najwyraźniej jego przyjaciel miał do niego kolejną prośbę... Jack podniósł więc cegłę i wrócił do swojego baraku by się przygotować. Przypiął sobie obydwie kabury i narzucił na siebie płaszcz, kryjąc pod nim Meduzę. Armatę celowo zostawiał na widoku, bo choć widział te głodne błyski w oku każdego kto choć trochę znał się na broni palnej świadczące, że chętnie zabraliby ją z jego stygnącego trupa, to jednak nikt nie odważył się go atakować wprost. Dawniej zdarzało się, że próbowali, ale za każdym razem był szybszy, nawet gdy atakowali z zaskoczenia, przez co wielu mieszkańców slumsów doszło do wniosku, że posiada jakieś nadnaturalne zdolności. Dziwne, jak ci prości ludzie łatwo brali do serca wszelakie zabobony...

Dotarcie do skrytki zajęło mu tylko chwilę, nie był to w końcu pierwszy raz gdy dostawał wiadomości od swojego tajemniczego przyjaciela. I choć prawdopodobnie nigdy nie spotkali się bezpośrednio, to jednak dość dobrze zdawał się rozumieć zarówno naturę Misji, jak i samego Jacka. Jak zawsze wyjął wiadomość zostawiając w środku połówkę cegły na potwierdzenie, że wiadomość odebrał właściwy adresat, jednak tym razem nie widniały na niej dane niesprawiedliwego. Wiadomość nie była dobra... Choć ruch oporu nie zawsze postępował zgodnie z ideałami w jakie wierzył Jack to jednak ich śmierć, zwłaszcza w taki sposób była niepożądana. Rzut oka na mapkę znajdującą się na odwrocie potwierdził jego przypuszczenia, że na miejsce najlepiej byłoby mu dotrzeć przez Ziemię Niczyją. Przydałby się przewodnik, nie znał zbyt dobrze tamtych okolic nieczęsto opuszczając slumsy, jednak nie ufał szczurom na tyle by zatrudnić któregoś z nich. Znając życie wprowadziliby go w zasadzkę licząc na jakiś profit. Już wolał wybrać ryzyko i dotrzeć tam samemu...

Kluczył pomiędzy ruinami we mgle, tracąc cenny czas i przeklinając pod nosem za każdym razem gdy droga którą wybrał okazała się zablokowana. Zdawał sobie sprawę, że przybędzie za późno gdy usłyszał pierwsze strzały. Ruszył biegiem w ich stronę, słysząc że wymiana ognia się nasila. Sądząc po wybuchach i seriach z karabinów maszynowych walka już się zaczęła, a Jack ciągle nie mógł odnaleźć miejsca walki. Miał tylko nadzieję, że nie jest za późno i Hegemoniści jeszcze nie zaczęli czystki, gdy jednak dotarł do miejsca gdzie najpewniej chwilę wcześniej rozegrała się strzelanina znalazł tylko dziesięć stygnących już trupów, wszystkie bardzo brzydko porozcinane i rozwłóczone. Wszędzie walała się broń maszynowa, a na niektórych trupach widział kevlar a raczej to co z niego zostało po masakrze. Odruchowo wręcz odgarnął połę płaszcza, wydobył meduzę i podszedł bliżej do ciał

Najbliższy z trupów miał rozcięty noktowizor, razem z głową... Ktoś musiał dysponować nie tylko dużą siłą a i jakimś szczególnie ostrym narzędziem. Podstawowym jednak pytaniem było jakim cudem zaskoczył dziesięciu doskonale uzbrojonych zabijaków. Jack kucnął nad ciałem by przyjrzeć się ranom i aż gwizdnął. Bliskość ran, ich liczba oraz ostrość pozwoliły wyciągnąć parę wniosków nawet jeśli ktoś był takim laikiem jak on. Ktoś rozpruł najemników za pomocą szponów. Cholernie ostrych szponów dla których kevlar i kości nie były przeszkodą. Słyszał plotki, jednak nigdy wcześniej nie zapuszczał się aż tak daleko w tą stronę i nie miał okazji w żaden sposób ich potwierdzić. Najwyraźniej zmasakrowanie tej dziesiątki było dziełem zamieszkujących Ziemię Niczyją mutantów, a z tego co o nich słyszał meduza mogła tu nie wystarczyć. Dlatego szybko schował swoją broń i dobył armaty, wiedząc że tylko w ten sposób mógł mieć szansę, jeśli to coś zamierzało zaatakować i jego. Pociski z armaty miały być w założeniu przeznaczone tylko dla niesprawiedliwych, jednak musiał postąpić wbrew tej zasadzie, skoro to dało radę zabić dziesięć osób uzbrojonych w broń maszynową... A Jack nie miał zamiaru tutaj umrzeć, nie dziś i nie w taki sposób. Jego los był już przypieczętowany, to prawda, jednak miał zamiar odwlec koniec tak daleko jak to tylko możliwe...

Broń zabitych, choć zapewne była bardzo cenna to jednak byłaby jednocześnie nadmiernym obciążeniem, na które przy swoim stylu walki nie mógł sobie pozwolić. Jednak naboje zabitych i wszelkie cenne drobiazgi jakie mieli przy sobie mogły mu się przydać. Zdawał sobie sprawę że nieporównywalnie lepszym wyjściem byłoby oddalenie się stąd licząc, że mutant go nie zauważy, jednak naboje były zbyt cenne by tak je tutaj zostawić. Oczywiście nie zamierzał rezygnować z czujności, w prawej dłoni cały czas trzymał swoją armatę i gotów był porzucić przeszukiwanie i zrobić z niej użytek. Następnie pozostawało mu ruszyć dalej, ponieważ wciąż nie był pewny losu ludzi z ruchu oporu
 
__________________
Make a man a fire, you keep him warm for a day. Set a man on fire, you keep him warm for the rest of his life.
—Terry Pratchett
Blacker jest offline  
Stary 02-01-2011, 10:17   #10
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Buntownicy

"Co czuje snajper podczas strzału? Odrzut.
Nie wiem czemu ale te słowa ciągle mnie śmieszą. Usłyszałem je lata temu, podczas wojny od porucznika... Cholera, jak mu było? Pamiętam jego słowa, twarz... Wszystko po za nazwiskiem.
Odciąłem się od tych myśli. Skupiłem się na walce.
Każdy strzał to trup. Trup wroga, tym dla mnie są marines. Wrogami. Nigdy nie rozpatrywałem ich w kategorii ojców, synów i braci.
- Neo! Wal w Marines. Ciężarówka stoi, osłaniaj chłopaków. Ciężarówką…
Jakbym robił co innego. Pięć trupów, zacząłem ładować kolejne naboje do magazynka. Kolejni posłańcy śmierci.
- O kurwa!
Podrzuciłem okular do ramienia nakierowując go na sam środek bitwy. Dobrze wybrałem. Z ciężarówki w której powinien znajdować się cel, ktoś wyszedł. I nie był to łysiejący konwojowany a ktoś w zbroi. Wysoki, szeroki a co najważniejsze nie wydzielający ciepła. Widziałem go tylko jak kontur, jak samochodu czy budynek. Strzał był możliwy praktycznie tylko wtedy gdy tamten się poruszał.
Seria z karabinu zagrzmiała niedaleko mnie. Zakląłem i przekręciłem się w drugą stronę chroniąc się za ścianą. Serce biło mi jak oszalałe. Ból nagle zawładnął moim ciałem, promieniując z lewej ręki. Fuck! Jedna z kul trafiła mnie w ramię. Kula przeszła na wylot. Spokojnie, jak parę razy wcześniej sięgnąłem po zestaw pierwszej pomocy i zabrałem się za opatrunek uciskowy. Ramię bolało jak sam skurwysyn. Zresztą ciekawe skąd się wzięło to powiedzenie.
Wybuch. Ktoś wystrzelił granat. Krótkofalówka przekazała słowa pirotechnika.
- Dopadła Cię zgaga, di’kucie?
JT musiał dorwać skurwiela w pancerzu maskującym. Ze swoich słów pasujących do pseudo macho z Hegemoni sam pewnie by się śmiał ale teraz coś takiego było potrzebne chłopakom. To, że ktoś w ogniu walki, gdy zwycięstwo zdawało się oddalać sili się na bycie dowcipnym.
- Neo jesteś jeszcze ze mną?
Tym razem nasz dowódca przezornie wyłączył radio, moja śmierć mogła niekorzystnie wpłynąć na morale.
- Żyje!
Skończyłem właśnie zakładać opatrunek. Dobrze pójdzie to nie poszła tętnica i przeżyje. Nie pierwszy nie ostatni postrzał.
- Dasz rady wesprzeć ogniem chłopaków z drugiej strony?
Pewnie kurwa, gdy ktoś rozwalił mi ramię... Spojrzałem na M24.
- Tak.
- Ok.
Po chwili radio wypluło informację, która wcale mnie nie pocieszyła za to chłopców bez wątpienia przeciwnie.
– Jesteśmy z Wami!
Na potwierdzenie słów JT złapałem karabin i wyjrzałem. Ramię ciągle pulsowało bólem, nie brałem jednak painkillerów, nie lubię otępiaczy zmysłów.
W sumie moja pomoc nie była potrzebna. Ten nowy... Jak mu było? John? Przy wsparciu reszty chłopaków wykańczał niedopitki marines. Dobry był, może nawet lepszy niż ja. Na pewno bił na głowę w starciu wszystkich innych Lincolnistów łącznie z Davem i JT. Ograniczyłem się tylko do osłaniania go. I słusznie. Jakiś skurwiel tylko udawał martwego i postanowił pociągnąć jeszcze jednego rebelianta ze sobą. Kula kalibru 7,62 wybiła mu to z głowy.
Coś za sobą usłyszałem, odwróciłem się wstając i uratowało mi to życie. Potężny cios tylko wybił mi karabin z rąk zamiast poszatkować brzuch i złamać kręgosłup. Nie zastanawiałem skąd to coś się tu wzięło.
Po uderzeniu lewa ręka rwała jeszcze gorzej, nie było jednak czasu na rozczulanie się. Złapałem drugą dłonią za nóż."


JT

Już miałeś wspomóc chłopaków. Jeszcze sekunda i byś to zrobił. Na całe szczęście zabrakło tej sekundy. Zaczaiłeś się tak, żeby widzieć przez dziurę po drzwiach jak najwięcej budynku. Przezorny zawsze ubezpieczony. Jak to mówił Twój sierżant paranoja jest zaletą każdego żołnierza. Na korytarzu, ktoś stał. Niestety chemiczna mgła wiecznie zalegająca w NJ dotarła i tutaj uniemożliwiając rozpoznanie sylwetki. Osoba stojąca tam była barczysta i wysoka. Stała z opuszczonymi rękoma wzdłuż ciała. Nie dawał znaków jak wcześniej Neo. Cholera. Czekałeś jeszcze przez chwilę. Sylwetka się poruszyła, dwa leniwe ale długie kroki. Teraz zobaczyłeś ręce były zdecydowanie za długie jak u małpy. Mgła co prawda mogła zakrzywiać wzrok, wyolbrzymiać ale to nie długość rąk zdecydowały o tym, że strzeliłeś. Nie. To sześć, czerwonych oczu lśniących we mgle. To one zdecydowały, że strzeliłeś w mgnieniu oka. Trzy kule trafiły w cel. Dwie odbiły się od niego, trzecia wbiła się w ciało mutka. Ten nie wydał jednak żadnego dźwięku za to zaczął biec. Ręce wydłużyły się jeszcze bardziej dotykając niemal ziemi. Coś Ci mówiło, że wiesz co się zaraz stanie. Strzeliłeś jeszcze trójką gdy mutant biegł na Ciebie a potem odskoczyłeś. Ramię stwora, które wyciągnęło się na dobre dwa, trzy metry uderzyło w ścianę odłupując tynk. Stwór na chwilę zamarł, to była Twoja szansa... Strzeliłeś celując prosto w głowę. Znowu trójką. Pierwsza kula uderzyła w czaszkę z trudem przebijając kość, druga prosto w środek głowy a trzecia nie trafiła celu, krusząc tynk przy suficie i rykoszetując po pokoju. Potwór padł. I wtedy usłyszałeś krzyk pierwotnego bólu z miejscówki Neo.

John Grant

Ostatni z marines padł pod kulą snajpera. Czysto. Batalia wygrana, cel prawie osiągnięty. Ale z jakimi stratami? Tego może lepiej nie wiedzieć. Siły Lincolnistów już wcześniej podzielone na trzy drużyny rozciągnęły się jeszcze bardziej pod wpływem ostrzału uniemożliwiając rozpoznanie jak wielu zginęło. Gdzieniegdzie ostał się tylko jeden, ciężko ranny młodzik otoczony trupami. Trochę dalej, dosłownie dziesięć metrów trzech przyjaciół skinieniami głowy gratulowało sobie zwycięstwa bez odniesienia ran.
Część z ocalałych wyszło z ukrycia. Może i nie mieli zbyt dużego doświadczenia bojowego ale jedno trzeba im oddać jedno, nie szabrowali. W okół leżały karabiny, termowizory, rkmy, kamizelki kuloodporne a oni spokojnie otaczali ciągle zamkniętego, opancerzonego vana. Owszem jeden, czy dwóch podniosło emki i sprawdziło magazynki a potem ustawiło się tak by osłaniać kumpli z bronią krótką.
Ciszę jaka zapanowała na polu walki rozdarły strzały. Wszyscy podrzucili broń mierząc w kierunku okna w którym był JT. Mignęły tam jakieś sylwetki. Ktoś pobiegł swemu dowódcy na pomoc.
I wtedy stała się tragedia. Od początku starcia to Czerwoni obrywali najdotkliwiej. Praktycznie wyginęli do nogi. Teraz ich lider zwisał z okna. Z pleców wystawały mu ostrza, pazury. Z przodu wystawała czyjaś ręka a raczej chory mechanizm udający rękę, w wielu miejscach rozciągnięty ujawniający system kostny bynajmniej nie należący do człowieka.
Powietrze przeszył krzyk bólu. Neo wygiął się nienaturalnie i krzyczał jak zarzynane zwierzę.
Kątem oka zobaczyłeś, że nie byliście już sami. Z ruin, z mgły wychodziły dziwne stwory.


Na pierwszy rzut oka można by je uznać za żołnierzy w dziwnych pancerzach i hełmach. Po dokładniejszym przyjrzeniu się widać było, że pancerz podobny do chitynowego jest tak naprawdę ciałem, że długie ręce zakończone szponami nie mogą być ludzkie. Widziałeś, że jedno z sześciu czerwonych oczu jest mini kamerą. Widziałeś to wszystko bo najbliższy stał może piętnaście metrów od Ciebie. Na razie tylko stali.

Jack "Piątka W."

Obszukałeś szybko ciała zabitych. Im pieniądze się nie przydadzą a Tobie pomogą w realizacji Zadania. Szczególnie, że znalazłeś nie małą fortunę w kieszeniach zabitych, około półtorej tysiąca nowojorskich dolarów. Taka suma robiła wrażenie na każdym. Zgarnąłeś jeszcze trzy magazynki do pistoletów kalibru dziewięć milimetrów, paralizator, noktowizor i zapasowe baterie do nich. Przy trupach znalazłeś też parę drobiazgów nie tylko militarnego zastosowania. Mały słoiczek z ziołową maścią, bandaże, zwój miedzianego drutu, dwa zaciski do drewna, okulary pływackie, zapalniczkę zippo i czysty notes. Na końcu znalazłeś zdjęcie.


Zdjęcie było nowe, na pewno zrobione nie dawno. Z tyłu miałeś nawet dedykację: "Od kochającej Alex."
Charakter pisma był równy i staranny. Wstałeś i spojrzałeś jeszcze raz na ciała. Wszyscy mężczyźni byli młodzi i silni, paru z nich zdradzało meksykańskie pochodzenie. Wiedziałeś po co w centrum NJ znalazła się dziesiątka meksyków uzbrojonych jak na wojnę. Wywiad Hegemoni nie zagrażał już partyzantom. Za to zagrażało im to co wyrżnęło Meksów. Schowałeś zdjęcie do wewnętrznej kieszeni płaszcza i poszedłeś w stronę strzałów. Martwym nie pomożesz, za to żywym miałeś zamiar.


Obserwator

Bob Denton
Dotarłeś na najwyższy zachowany wieżowiec w okolicy. Zachowany nie znaczy w dobrym stanie. W wielu miejscach podłoga się zapadła, podobnie i schody. Niestety pan każe, sługa musi. Pomny tylko tego co nauczyłeś się w wojsku szedłeś przy ścianie, unikając środka korytarza, najbardziej podatnego na zawalenia. Ktoś chyba nad Tobą czuwał bo niczego sobie nie złamałeś. Niestety, mieszkanie z tarasem w dobrym stanie i skierowanym w odpowiednią stronę było strzeżone przez zamknięte drzwi. Kurwa! Drzwi co prawda do najsolidniejszych nie należały ale nie wiedziałeś czy przestrzelenie zamka lub próba wyważenia to na pewno dobry pomysł w tych warunkach. Postanowiłeś sprawdzić apartament obok. Poprawiłeś futerał z lunetą i ostrożnie wkroczyłeś do mieszkania. Ktoś wcześniej pozbył się drzwi. Drzazgi leżały na ziemi. Przedpokój przywitał Ciebie pełnym umeblowaniem. Spleśniałymi butami i zniszczonymi meblami. Lustro ktoś rozbił wieki temu w drobny mak. Mogłeś skręcić w lewo do ciemnej łazienki, w prawo do kuchni lub pójść prosto wchodząc do salonu lub sypialni. Z salonu mógłbyś spróbować przejść po resztkach tarasu na ten lepiej zachowany.
Ciągle idąc przy ścianie wkroczyłeś do salonu. Zamarłeś. Tego na pewno się nie spodziewałeś. Na suficie wisiał podwieszony robot-pająk.


Wielkością dorównywał niedużemu psu a czujniki zwrócone były w stronę miasta. Widać nie tylko Twój szef chciał wiedzieć jak pójdzie obronie konwoju.
Zdaliście sprawę ze swojej obecności jednocześnie. Robot powoli zaczął się obracać w Twoim kierunku. Manewrowanie po suficie nie należało do najszybszych czynności ale radził sobie z tym zaskakująco dobrze. Ściągnąłeś spust odłupując jedną nogę. Kula 11,47 mm to nie przelewki. Robot zachwiał się i zmienił taktykę zachrzaniając po suficie ścigany przez Twój ostrzał. Dwie kolejne kule odłupały kawałki sufitu. Gdy robot był już tuż tuż w końcu trafiłeś. Nabój trafił prosto w miedziany element unieruchamiając stwora. Drugi zdruzgotał mu głowę. Twór Bestii odpadł od sufitu uderzając o podłogę. Nadwyrężona struktura nie wytrzymała tego i zarwała się ściągając Was obu w dół.
Upadek wybił Ci powietrze z płuc. Na całe szczęście odruchowo chroniłeś głowę. Lewa ręka rwała nie miłosiernie. Spojrzałeś na nią oczekując najgorszego. Złamana chyba nie była ale wolałeś jej nie ruszać i nie powodować tym samym kolejnych fal bólu. Miałeś jednak przeczucie, że będziesz musiał.
Pokój do którego spadłeś był pokryty gruzem i połamanymi meblami. Dziura w suficie nie była duża ale wystarczająca byś i Ty i robot spadli. Pająk leżał nie daleko a Twój pistolet... No właśnie, gdzie on był?

Uciekinierzy

dr. Charli Newsom i James DeLucca

Walt zniknął w środku budynku. Nie wychodził przez dłuższy czas, zaczęliście się denerwować. Oczywiście nie wszyscy to okazywali. Jednak nerwowe zerkanie w stronę budynku Mike i paniczne rozglądanie się Alice było aż nad to czytelne.
- Czysto.
Weszliście. Zrujnowany budynek był kiedyś supermarketem, przez lata doszczętnie splądrowanym ze wszystkiego co przydatne i z większości tego co nieprzydatne. Nawet jeżeli coś zostało to zostało porąbane, zgniecione czy pocięte w bezsensownej furii niszczenia. Pod butami chrzęścił małe kawałki tynku, betonu i szkła. Plusem tej całej grabieży było to, że w budynku było można zaparkować i mało kto tam zaglądał.


Samochód, stary krążownik szos stał gdzie powinien stać ale gdzie był Walt? Rozejrzeliście się.

Charli

Widzisz jak barczysty murzyn trzyma kałacha przy ramieniu i celuje prosto w DeLucca.

James

Spojrzałeś w lewo w samą porę. Mike właśnie podnosił klamkę. Skurwiel chciał Ciebie zabić. Odruchowo dałeś krok do przodu i pochyliłeś głowę. Podniosłeś pistolet i strzeliłeś uginając łokieć.

dr. Charli Newsom i James DeLucca

Huknęło. Raz. Drugi. Trzeci. Na głowę Jamesa chlusnęła krew. Mike zatoczył się do tyłu i padł z przestrzeloną krtanią i kulką w brzuchu. Pistolet potoczył się prosto pod stopy dr. Newsom. Jednak na tym się walka nie skończyła. Powietrze rozdarł krzyk bólu, który raptem się urwał. Tak jak wcześniej wszyscy patrzyli na Jamesa i Mike tak wszyscy przenieśli wzrok na Walta. A widok był okropny. Na plecach murzyna siedział pająk wielkości nie dużego psa i w całości złożony z metalowych części. Rozciął właśnie szczypcami tył czaszki murzyna. Zakrwawione szczypce zaszczękały, odpowiedziały im drugie. Obejrzeliście się. Drugi robot siedział na dachu Waszego samochodu. Alice zaczęła krzyczeć, Derek pobladł ale wycelował w robota na samochodzie. Nie atakował jednak czekając na ruch tamtego.

Jack "Piątka" W.

Kanonada zamilkła zwiastując czyjąś śmierć. Utrudniało to poruszanie się na słuch. Niespodziewanie strzały rozległy się całkiem blisko, w supermarkecie, koło którego właśnie przechodziłeś. Chwilę się wahałeś w końcu postanowiłeś sprawdzić. Ostrożnie wszedłeś tylnym wejściem. Supermarket w całości był zniszczony i ograbiony. Niskie promieniowanie jakie panowało w tej strefie sprzyjało grabieży. Co ciekawe ktoś postanowił zaparkować tu samochód, starego krążownika szos. Co jeszcze ciekawsze właściciele samochodu nie byli jedynymi obecnymi w starym sklepie. Natknęli się tu na roboty przypominające pająki.
Sprawa nie wyglądała za ciekawie. Przy głównym wejściu stała czwórka ludzi. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Pierwsza z dam była raczej puszysta i właśnie zajmowała się krzyczeniem. Jej koleżanka, ubrana w za duży, stary płaszcz stała nie ruchomo, mgła która wdarła się i tutaj utrudniała dostrzeżenie czegoś więcej. Obaj mężczyźni trzymali broń, jeden pistolet, drugi rewolwer. Obaj ubrani w garnitury mierzyli w stwory Molocha.
Pająki stały na razie nie ruchomo, szczękając szczypcami. Jeden wbił swoje odnóża w dach samochodu a drugi siedział na trupie. Czyim nie widziałeś. Plusem sytuacji było to, że nikt nie widział i Ciebie.
Usłyszałeś kroki za sobą. Odwróciłeś się błyskawicznie i spojrzałeś prosto w sześcioro oczu. Pocieszające było to, że właściciel tego spojrzenia był jeden. Minusem było to, że był od Ciebie wyższy, szerszy w barach, cały pokryty przypominającym chitynę pancerzem i z długimi rękoma zakończonymi szponami. Zakrwawionymi szponami. Znalazłeś zabójce meksów. A przynajmniej jednego z zabójców. Przypomniało Ci się coś. Przy meksach było sporo łusek, ktoś tam musiał pruć serią a trupów mutków nie było...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 16-01-2011 o 12:30.
Szarlej jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172