Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-12-2010, 23:45   #1
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
[Autorski] Jelinek - SESJA PRZERWANA



[MEDIA]https://sites.google.com/site/wzburzenieech/czasemmamochotezarznacwaswszystkich.mp3[/MEDIA]

[Zanim przeczytasz posta, spójrz tutaj - >http://lastinn.info/komentarze-do-se...tml#post275427]

W Elysium, ukryta pod warstwami brudu i śmieci, z wolna rozwijała się rebelia.
Było późno i zimno. Tak miała się właśnie rozegrać jedna z najkrwawszych rebelii w historii Elysium. A w każdym razie, tak przynajmniej myśleliśmy wtedy.
- Nawet nie wiesz, co się tutaj dzieje! Nawet nie wiesz, dokąd trafiłeś! Nawet nie wiesz, co to znaczy być tutaj, pod Kopułą! Nigdy nie myślałeś o tym, że możesz mieć kiedykolwiek wybór w tym, co robisz! Tu, pod Kopułą. Pod Kopułą.
Obojętnie, skąd pochodzisz – czy trafiłeś tu z fabryk postawionych przez tych sukinsynów, czy po prostu przypałętałeś się, bo nie masz dokąd pójść. O, nie, tu nie liczy się skąd jesteś, ale to, dokąd zmierzasz.
U stóp budynków tak strzelistych, że niemal każdy z nich drapałby chmury, ktoś wrzeszczał hasła rewolucyjne. Staliśmy zgromadzeni w małej grupce, która stawała się coraz większa i większa, im dłużej szaleniec wrzeszczał.
- Nic nie wiesz! Ty nic nie wiesz, co mógłbyś zrobić! Nigdy nic nie wiedziałeś!
Bylibyśmy rozeszli się, gdyby nie to, że zjawili się inni, którzy zaczęli nam rozdawać broń. Wyciągnęli łomy i otworzyli skrzynie, w których lśniło czarne żelazo. Broń. Wreszcie jakaś broń, dzięki której mogliśmy zabijać. I zabijać. I zabijać.
Wiedzieliśmy, że stoi za tym jakiś plan – a przynajmniej tak chcieliśmy myśleć. Każdy z nas, całkowicie rozpoznany przez kod cyfrowy wytatuowany na lewym ramieniu był dobrze znany służbie bezpieczeństwa. Biorąc broń, nagle stawaliśmy się anonimową rzeszą. Każdy chciał zmienić coś w absolutnym prawie Elysium; nawet perspektywa wybrania daty i godziny własnej śmierci wydawała się pociągająca.
- Co ty, u diabła, wiesz, skoro wszystkie twoje dzieci są posyłane do fabryk? Co może powiedzieć ci twoja żona, którą mieli już wszyscy na posterunku? Co ty, kurwa, możesz powiedzieć? Za kogo ty się uważasz? Jesteś taką samą wszą jak my wszyscy! Jesteś takim samym cwelem, którym byłeś wcześniej! I zginiesz będąc takim samym cwelem, co teraz jesteś! Co ty wiesz? Co ty, kurwa, kiedykolwiek wiedziałeś? Co możesz wiedzieć, skoro całe swoje życie zmarnotrawiłeś na ulicach tego miasta?
Co my możemy myśleć, kiedy kula wnika w naszą czaszkę i sprawia, że mózg wylatuje drugą stroną. Do tego właśnie nawoływał – do zbiorowego samobójstwa. Nikt z nas nie miał złudzeń, jak się zakończy to wszystko, jednak byliśmy zbyt mali i zbyt zrozpaczeni, żeby mogła do nas przemawiać jakakolwiek logika. Życie staje się snem, kiedy trafia się do Elysium. Nagle zostajesz zdominowany instynktami; najgłośniej krzyczy ten o przeżyciu, ale kiedy życie staje się tylko pasmem mechanicznie przepędzonych nocy i dni, nagle masz ochotę się wyłączyć – i do diabła z tym, jeśli wyłączy cię na parę godzin halucynogen, który tutaj nazywany jest Bogiem czy wyłączy cię już na zawsze śmierć. Wszystko to jest zaledwie środkiem.
Ci, którzy jeszcze nie dostali broni, dopytywali się łapczywie: „Co wiemy? Co wiemy? Powiedz nam, co wiemy!?”, jednak chłód metalu w dłoniach studził wszystkie głowy, skoro tylko czysta żądza mordu rozpalała się płomienniej niż jakiekolwiek ognie krematorium.
Szliśmy w milczeniu w stronę Eses-sztuby. Tak, wszyscy nazywali ją Eses-sztubą, bo wychodzili z niej panowie esesmani. Nie wiem, co to jest esesman. Podobno kiedyś, kiedy były jeszcze stare czasy, tak nazywano jakichś morderców. Parędziesiąt głowic nuklearnych wystarczyło, żeby rozwiać sporo historii. Naprawdę sporo. Co do nas, byliśmy mordercami, tak.
Wielu jest mordercami, a jednak nie zabiło nikogo – chodzi tu o ciągłą gotowość odebrania komuś życia. Tacy właśnie byliśmy – dano nam broń i jak na komendę poszliśmy, żeby zabijać.
Na początku wzięto zwykłą broń, ale później zjawiło się paru od nich. Oni mieli lepszą broń; chwalili się, że amunicja jest wzbogacana uranem, że mają granaty atomowe i broń jonową. Że tym razem poleje się krew. I tym razem nie upadniemy jak zwykle.
Było z nami paru Ruskich.
- Ubiwat nemtsew! - wrzeszczeli starcy o dwustu latach. - Ubiwat gryjaznyh nemtsew! Jeb w zhopa twoju mat!
- Nawet, kurwa, nie wiesz, ile możesz przelać swojej krwi! Nawet nie wiesz, do chuja, ile niemieckich suk możesz zerżnąć! Dalej, dalej, cholerna wszo! Pokaż, na co cię stać! Bij, zabij!
- Zaaaabij!
- Nemtsew!
- Haaaaargh!
- Kuuuuuurwaaaaa!



# Nadia Bauer
Obudziły ją wrzaski dobiegające z ulicy.
Wrzaski w zewnętrznych warstwach Elysium były normalne, w przeciwieństwie do ciszy, która panowała w Innenstadt. Jedynie niebo było takie samo dla wszystkich – obojętne kolejnym trupom, które wieźli do Mortuarium albo wgłąb miasta.
Klitka, w której mieszkała, była przytulna, choć ktokolwiek z wyższych warstw brzydziłby się w ogóle do niej wstąpić. Mokre zacieki na suficie kontrastowały z buchającym gorącem piecykiem, który ogrzewał cały pokój dość, żeby wnętrze mogło być znośne. Wokół łóżka, którego ramy były żeliwne.
Właściciele budynku, w którym klitka się mieściła, nie dbali o to, kto w niej mieszka. Nieudolność czy, może właściwiej, obojętność władzy na mieszkańców zewnętrznego kręgu sprawiała, że wiele budynków stała bezpańska, zaludniona przez morderców i złodziei. Właścicielom płacono wtedy i tylko wtedy, jeśli złych się nie przechlało albo nie wydano na amunicję, a i tak dochodził do tego czynnik, czy wynajmujący miał dobry humor, by zapłacić; wynajmowanie mieszkań było przeżytkiem i chwytali się go ci, którzy nie mogli już ze swoim życiem zrobić nic. Mieszkańców nie obchodził zbyt wiele podpis na jakimś świstku, którego i tak często nie mogli przeczytać, a co dopiero zrozumieć.
Naturalnie, zdarzali się i tacy, którzy za wszelkie opóźnienia w płaceniu ekspediowali serią z kałasznikowa. Kałasznikowy były o tyle straszniejsze, że często ładowano je amunicją boltową – nieco większymi kulami, które działały jak granaty odłamkowe. Natomiast wrzucanie granatu z gazem łzawiącym weszło do normalnych działań. O trupy, które od czasu do czasu były wyrzucane zsypem na śmieci, zwracali się łowcy głów, wynajęci wiwisekcjoniści z kręgów wewnętrznych albo zwyczajnie pariasi, którzy zajmowali się paleniem zwłok w krematorium w północno-wschodniej części miasta. Nierzadko sami mieszkańcy pomagali w zbieraniu trupów – zbyt dobrze wiedzieli, że trupy rozkładające się na śmietniku były zarzewiem zarazy.
Istniały wreszcie i wieżowce, które były prawdziwą oazą spokoju na tkniętych chaosem ulicach Elysium. Miały one swoją cenę, to jest wszystkie korytarze pod ciągłą obserwacją kamer. Przed takimi budynkami zazwyczaj stała para strażników zakutych w egzoszkielety.
Ściany nosiły na sobie piętno dawnych lokatorów; pomazane markerami albo wydrapane nożami, podpisy mogłyby opowiadać całe tomy. Czasami były po prostu inicjałami, jakimiś nieznanymi skrótami czy nawet całymi równaniami matematycznymi. Stosunkowo często powtarzał się motyw „tu przeleciałem X”. Napisy harmonizowały z zaciekami na suficie, tak jakby ktoś wziął pędzel i zamierzał namalować pejzaż, a w złym momencie skończył.
W pokoju znajdowały się zwykłe rzeczy Dum-Dum. Okno, o dziwo, otwierało się łatwo i wychodziło na całkiem solidne rusztowanie jeszcze z tych czasów, kiedy w zewnętrznej warstwie remontowano budynki.
Tym razem krzyki z ulicy nie były normalne. Przemieszane były ze strzałami – zbyt częstymi i zbyt automatycznie brzmiącymi, żeby można było pomyśleć, że to po prostu krótki wybuch niezadowolenia w mieście albo kolejna łapanka. Tamte były tłumione zbyt prędko – ci nie zamierzali się poddać tak prędko.
Gdy wyjrzała przez okno, stwierdziła, że tym razem przemycono dość dużo broni, żeby można było stawić dość duży opór. Starty wśród cywili i rebeliantów były wielkie, podczas gdy strażnicy bardziej martwili się o to, żeby nie uszkodzić sobie pancerzy.
Do czasu, kiedy w stronę jednego nie poszybował szrapnel. Wtedy pierwszy z nich zginął.
Huknęły drzwi. Wpadł Borys.
- Bierzemy się stąd – wyglądał na poruszonego. - Właśnie dostałem cynk, że ten syf, co jest na ulicach, to będzie coś większego od dłuższego czasu. Ja...
Usłyszała szybkie kroki na korytarzu. Wiele kroków.
- Co jest, do kurwy nędzy!? - krzyknął Borys. Było o wiele za wcześnie, żeby tłum z zewnątrz mógł przeniknąć do środka. Był to ktoś, kto ich szukał.
Chłopak Bauer nie czekał, aż tamci – ktokolwiek to był – wejdą do środka. Zamknął drzwi. Schylił głowę, kiedy posłali parę strzałów. Słusznie. Gdyby nie zrobił tego, zapewne zarobiłby kawał uranu w mózg.
- Stać, stać, cholera! Hör auf, Idioten!
Nadia znała ten głos – należał od do Hansa Mullera.
- Przynajmniej pięciu chujków jest – mruknął Borys.
- Nadia! Nadia! Wiem, że tam jesteś, do cholery!
Krzyki. Jakieś stłumione szepty. Głuchy odgłos uderzenia, stęknięcie. Znajome. Ale jeszcze nie wiedziała, kto to.
- Inaczej ten twój chłoptyś tak by się nie bronił – rzekł już spokojniej Hans.
Od zewnątrz odgłosy oporu nasilały się.
- Posłuchaj mnie, kobieto. Wiesz dobrze, że nie możesz uciec z tego pokoju.
Na te słowa Borys nerwowo obejrzał się po ścianach, oknie – wyglądał tak, jak gdyby nagle rozważał rozbicie muru gołymi pięściami.
- Góra zadecydowała, że jesteś przydatna do wykonywania misji dla Federacji. Gratulacje, okazałaś się być czymś więcej niż parę szkodników, których rozgnietliśmy. Ale musisz zdecydować, czy chcesz z nami pracować. Mam przy sobie przekaz holograficzny, świeżo zakodowany.
- Nie wierz mu
– syknął Borys.
- Nie mam pojęcia, kto w dowództwie tak bardzo jest chory na głowę, żeby zaufać takiej brudnej gnidzie jak ty, jednak wydajesz się na tyle ważna, że ktoś postanowił, żebyś weszła. Z twoją kochaną psiapsiółką, jak jej tam? Zaraz... Tu mam akta. Podobno nazywa się Martha Steuer i chyba lepiej dla niej, żebyś ją znała.
Pstryknął palcami. Strzały na zewnątrz były coraz bliższe. Jeśli był zdenerwowany, to nie okazał tego w głosie.
- Ustawcie się na wypadek, jeśli by tu weszli.
Kroki.
- Bo może zaraz dojść do koniecznej obrony funkcjonariusza na służbie.
Pstryknęła zapalniczka. Zapewne zaciągnął się.
- Nie mam dużo czasu, Nadia. Albo się zdecydujesz, albo pójdziemy sobie i zostawimy ci prezent pod drzwiami. Ją, mianowicie.

*

- Zapis holograficzny z dnia: Czternasty grudzień, trzy tysiące dwadzieścia. Konwersja na zwykły format: Agent XXXXXXXXX, wykorzystano szyfrowanie dodatkowe. Rozpoczęcie transmisji za pięć, cztery, trzy, dwa...
Pomimo tego, że minął tysiąc lat, nadal używano ekranów ciekłokrystalicznych, ponieważ były tanie – tańsze niż żarcie na Bezimiennych. Federacja sprawiła, że jedzenie stało się niesamowicie drogie – za w miarę dobrej jakości proteiny syntetyzowane przez czerwońców ze wschodu każdy musiał zapłacić dziesięć złych, za to całkiem dobre baterie można było kupić za mniej niż jednego złego.
Na monitorze pojawił się przyciemniony pokój, na środku którego znajdowała się twarz; czy to przez brak czasu, czy po prostu przez partactwo ludzi ze składu na górze, rozmycie nie udało się aż tak dobrze, by zakryć całą twarz.
- Panowie, czy kim tam jesteście – głos dolatujący z głośnika był pogrubiony – chciałbym was powitać na pokładzie. Zostaliście wybrani przez Federację jako ci, którzy wykazują pewien stopień przydatności. W każdym razie możecie pogratulować sobie, ponieważ wasi koledzy i koleżanki, którzy znajdowali się w podobnej sytuacji co wy, a którzy okazali się mniej użyteczni... Sami wiecie. Federacja lubi mieć ten swój Ordnung.
Odchrząknął.
- Nagranie ulegnie skasowaniu po pierwszym odsłuchaniu, więc radzę wytężyć wasze zawszone łby. Wiecie dobrze, że jesteśmy w stanie wojny z Polszczą i Rusią. Co prawda potencjał nuklearny Federacji mógłby zmieść tych cweli z powierzchni ziemi, jednak na tym etapie możemy sobie pozwolić tylko na cichsze operacje. Tu wchodzicie wy. Oddział przeszukujący wschodnią część Kopuły wziął paru jeńców, od których dowiedzieliśmy się paru informacji. Dywizja Medyczna właśnie otwiera ich czaszki i robi skan molekularny, czy przypadkiem jeszcze czegoś nie odkryli, jednak to, czym z nami się podzielili, wystarcza, żeby dać wam zajęcie.
Tu pauza.
- Co prawda intryga śmierdzi na kilometr Ruskimi, to jednak mamy dobre powody, by twierdzić, że w akcję zaangażowani są inni – może Dobrzy Chrześcijanie, może nawet zdrajcy Federacji, a może ktoś z zewnątrz. W obu przypadkach kroi się coś większego.
Nasz łącznik , którego spotkacie przy bramie wschodniej, powinien wskazać wam miejsce, gdzie zazwyczaj schodzi się reszta. Informacje są wymieniane anonimowo, więc nie zostaniecie rozpoznani, chyba, że popełnicie jakiś głupi błąd.
Łącznik nazywa się Szczur. Wyjaśni wam całą resztę.
Akcja rozpocznie się za godzinę. Do tego czasu macie znaleźć się przy bramie południowej.



# Sarian Korczyński
Stary dom Korczyńskich. W niewątpliwie starym, przedwojennym stylu – moda na takie powróciła na krótko do Elysium i utrzymała się tylko i wyłącznie w mieście wewnętrznym, Innenstadt. Powody były oczywiste – tylko warstwy wewnętrzne mogły sobie pozwolić na taką obronę, by wspaniałe dzieła architektury przetrwały dłużej niż parę – paręnaście dni. Od czasu, dom Korczyńskich popadł w ruinę, jednak ukradziono stąd niewiele lub zgoła nic. Nawet Elysium ma swoje miejskie legendy, a jedną z nich jest ta, że dom Korczyńskich jest nawiedziony.
Ta jedna prawdopodobna bzdura o jego własnej matce porywającej niczym wampir każdego, kto wejdzie do jego domu, zaoszczędziła mu sporo kłopotów. Po pierwsze, od czasu śmierci rodziny nie musiał ciągle szukać kryjówek – ta jedna całkowicie wystarczała. I pomimo faktu, że z powodu swojej pracy dla Federacji posiadał własny dom, to stary dom był zwykłym miejscem spotkań jego i Bojarskiego, a także jego siostry.
Sarian niejednokrotnie zastanawiał się, dlaczego ktoś mógł wymyślić taką plotkę. Ale pomimo tego, że był pewien, że nikt poza nim nie chodził po domu, to jego ściany nierzadko napawały lękiem. Posiadłość Korczyńskich była wielka i wielka pozostała nawet po pożarze, który wybuchł tamtego dnia. Osmalone ściany i zwęglone deski nasuwały na myśl groteskowe kształty, które mogły się kryć w ciemności; głupi trik umysłu, który mógłby kosztować ludzi wiele nerwów. A jednak, dom miał w sobie coś, czego strzeliste wieże pod Kopułą posiadać nie mogły, to jest tchnienie przeszłości. Martwy ojciec Sariana włożył dużo wysiłku w to, by budowla wyglądała – mówiąc językiem sprzed milenium – wiktoriańsko, chociaż Sarian musiał przyznać, że tak naprawdę jego ojciec nie mógł zdecydować się z wyborem stylu – czasem korytarz, pokryty fantastycznymi draperiami, nagle napotykał na blendę i jeszcze dalej, na żebrowane sklepienia. Wszystko to pokryte kurzem zalegającym tu już parę lat.
Pokój był oświetlony paroma świecami – generator prądu znajdujący się w piwnicach zawodził nawet wtedy, kiedy Sarian posiadał jeszcze rodzinę. Niespokojne światło, poruszane zimnym wiatrem świszczącym przez zniszczone ściany, rzucało niesamowite cienie na ściany, tu i ówdzie podniszczone przez dawny ogień. Regały umieszczone przy ścianach uginały się pod naporem ksiąg, a na stole, przy którym Sarian siedział, znajdowało się parę dzieł Nietzschego, Kierkegaarda i Swedenborga. Znajdowała się na nim wiadomość od Aleksandra Bojarskiego.

Drogi Sarianie,
czasu, którego mi pozostało na napisanie tej wiadomości jest zbyt mało, aby wyjaśnić ci wszystkie szczegóły. Dość powiedzieć, że kiedy ją otrzymasz, będę daleko na wschodzie. Choć powiedzieli mi, że nie mogę nigdy nikomu z zewnątrz wyjawić, po co wybraliśmy się poza Kopułę, to jednak piszę ze względu na Ciebie.
Przede wszystkim, musisz wiedzieć, że kiedy to czytasz, powstanie już gorzeje w południowej części miasta i wkrótce, być może, dojdą do Ciebie jego echa. Pomyślisz zapewne, że jest to kolejny z tych niepokojów, który co jakiś czas nawiedza Elysium, jednak wiem, że zasoby broni, które zdołali przemycić Polacy do Außenstadt, są zbyt wielkie. Tutaj zaczyna się twoja rola.
Nie możemy dopuścić do tego, aby powstanie ogarnęło całe miasto. Nie życzę dobrze żadnej z frakcji, ale jest za wcześnie, żeby powstanie przyniosło jakikolwiek skutek – musisz iść w stronę miasta południowego i odnaleźć pewną starą fabrykę, do której drogę zaznaczyłem na odwrocie tej wiadomości. Wywiad potwierdził, że jest to magazyn broni powstania i już zostały podjęte akcje, aby go zniszczyć. Z mojego i twojego punktu widzenia, jeśli kiedykolwiek chcemy wydostać się z machinacji FN, nie możemy do tego dopuścić. Musisz w jakiś sposób zwrócić uwagę ludzi z ulicy, by wzięli całą broń, która jest w magazynie i ukryli ją gdzieś indziej.
Po drugie, za spiskiem, jak sądzę, stoi Rząd Nieśmiertelnych. Czciciele w Elysium są tylko rękami czegoś o wiele większego. Ta klika, której namiary ci podałem, jest powiązana z lokalnymi łowcami głów. Mam poważne podejrzenia, że zwłoki twoich rodziców zostały przewiezione i stały się jeszcze jednym eksperymentem Ruskich, by ożywić martwe ciała. Jeśli jest to prawda i jeśli eksperyment okazał się sukcesem, to znajdziesz kiedyś swoich rodziców – żywych. Informacje mogą znajdować się w tym składzie.
Pozwól jednak, że Cię ostrzegę – za mną i za Tobą ktoś podąża, o ile sam już tego nie zauważyłeś. Kimkolwiek on jest, uważaj na siebie, Sarianie.
Co do mnie, mogę już nie wrócić stamtąd, dokąd zostałem wysłany. Jeśli...


Tu pismo się urywało – być może Bojarski nie miał czasu, by napisać resztę.
Nagle zauważył, że w drzwiach od pewnego czasu stała jego siostra. Wiedział, jak potrafiła się skradać.
- Załatwiłam, to co trzeba – powiedziała podekscytowanym tonem. - Wkrótce będziemy mogli opuścić Elysium na zawsze, bo...
Z bardzo daleka dobiegł ich huk wybuchu.
- Co to było? Cholera, nieważne. Jest to jeszcze jeden powód, żeby uciekać z tego popieprzonego miasta. Rozmawiałam z przemytnikami. Mówią, że jeśli uzbieramy dość złych, to przeprowadzą nas bezpiecznie poza Kopułę. Musimy stąd uciekać, Sarian – rzekła poważnie. - Ja... Słyszałam plotki. Ludzie mówią o tym, że niedługo będzie Czwarta Wojna. Cholera, nie chcę zginąć pod gruzami! Słyszałeś o tym, co mówili? Ruscy gotują się z Polakami do wielkiego ataku na Elysium, tak właśnie wszyscy mówią! I niech mnie cholera, jeśli kłamią. Czy ty widziałeś, Sarian, co się dzieje na ulicach? Nawet dzieci teraz chodzą z bronią.
Czekała. Nie zamierzała się poddawać.
- Mówią, że ostatnie miejsce, które jest w miarę bezpieczne, to Czechy. Teraz mamy szansę,
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 01-02-2011 o 18:11.
Irrlicht jest offline  
Stary 14-12-2010, 23:48   #2
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Sarian. Wreszcie możemy uciec stąd razem, a ja zebrałam dość pieniędzy, żeby pozwolić sobie na ucieczkę z tobą i z kim tam jeszcze chcesz.


*

Ścieżka, którą wytyczył Bojarski przechodziła przez samo piekło – pasmo ulic ogarniętych nagłym pragnieniem krwi.
Sam magazyn, o którym pisał Bojarski, był małym budynkiem, na który nikt nie zwracał uwagi – jednak dla wprawionych oczu nie było tajemnicą, że koło magazynu kręciło się paru stałych ludzi. Nie byli oni uzbrojeni, a przynajmniej nie dali tego po sobie poznać.
Po stronie Sariana – jakieś sto metrów od niego – znajdowali się członkowie Ordnungsdienst, a także paru strażników w egzoszkieletach, którzy skutecznie ostrzeliwali topniejący opór. Federacja – co dziwne – nie wysłała sił porządkowych. Być może Nuklearvereinigung było na tyle pewne siebie, by uciszyć tłuszczę paroma grupami, które były o wiele lepiej opancerzone i uzbrojone, niż większość.
Ulica była zasłana trupami. Między zwłokami kryli się bojownicy. Tu i ówdzie widniały barykady, niektórzy otworzyli ogień z okien bloków mieszkalnych. Krzyczącą tłuszczę ostrzeliwały dwa helikoptery z działkami maszynowymi. Pomimo to, rebelia trwała, a pierwsze przyczółki były ciągle zakładane. Ludzie tworzyli kładki na dachach, tak, by można było szybko przemieszczać się od budynku do budynku. Snajperzy strzelali, nagle bezwładne ciała spadały na ulicę.


# Paweł Jankowski – Niklas
Najpierw był ból głowy. Obrzydliwy, toporny ból, który pulsował z głębi czaszki. Taki ból może powstać tylko w jeden sposób – po uderzeniu w potylicę.
Było wiele miejsc, w których zarówno Niklas, jak i Jankowski byli. To było podobne to tych, w których nie chcieliby się nigdy znaleźć.
Kraty były zespawane partacko, jednak na tyle dobrze, by trzymać potencjalnych więźniów wewnątrz, zawieszone na źle naoliwionych zawiasach. Pomieszczenie było znacznie większe niż jakakolwiek cela więzienna – właściwie, to przypominało to naprędce przyrządzoną ciupę, tak, by można było zamykać opornych. Część pomieszczenia była zalana śmierdzącą wodą. W wodzie – jak się wydawało – leżał nagryziony rdzą pręt zbrojeniowy. Woda zajmowała zdecydowanie większą część pomieszczenia. Wielu nie zauważyłoby tego, jednak Niklas i Paweł mogli poniekąd stwierdzić, że pod warstwami mułu kryją się jakieś ostre kształty, a grunt, choć nie odsłaniał wiele, nasuwał myśli o jakiejś nierówności pod nim, szczególnie tam, gdzie woda sięgała najgłębiej – nierówność i wnęka sięgały daleko poza ścianę.
Grzyb na ścianach tworzył dziwne, zawiłe wzory. Ściany nie były jednolicie pokryte tynkiem – w wielu miejscach odpadł, odsłaniając nagi mur i wyruszane cegły. Na podłodze nikt nie kłopotał się z usunięciem śmieci czy ostrych odłamków z muru. Tu i ówdzie na ścianie wolno pełzł karaluch, a dziury przy podłodze wskazywały na kolejne siedliska robactwa.
Wrzask zawibrował w ich uszach, kiedy z celi wyciągnęli trzeciego. Krzyk przerażenia mieszał się z niecierpliwym sapaniem oprawcy.
- Szybciej, szybciej, do cholery – usłyszeli cienki, piskliwy głos. - Nie rozumiesz, skurwysynu? Muszę mieć ten eksponat jak najszybciej do wiwisekcji. Donieśli mi, że to już się zaczęło. Nie mamy czasu, nie mamy czasu!
- Nu
– mruknął grubas pomimo wrzasków tamtego. - A bydzie uciekać?
- Mówiłem ci, że wszystko zaplanowałem!
- Zapisałem to... Umiesz czytać, prawda?
- Magazyn...
- Tak, chłopcze, wiem o tym. Musimy poczekać, aż zjawią się nasi kontrahenci. To cholerne powstanie zagraża naszemu całemu przedsięwzięciu. Gdyby tylko wiedzieli, co my tu mamy... Dalej! Dalej! Potrzebuję go tutaj zaraz!

Grubas zamknął kraty, a klucz wziął ze sobą. Jankowski i Niklas zostali sami.

*

Wkrótce zaczęły przychodzić wspomnienia.
Dla Jankowskiego oznaczało to przypomnienie sobie ostatniego zlecenia – krótkiej prośby zaprowadzenia do konkretnego miejsca. Przewodnik dobrze wykonał swoją robotę, a jakże. Jednak człowiek – Alexander Möbius, jak przypominał sobie jego imię – zaprowadził go do pewnej uliczki którą ostatecznie Paweł znał. Möbius, mały człowieczek, który nie stanowił dla niego żadnego zagrożenia, obiecał dodatkową zapłatę jeśli tylko Paweł dostarczyłby pewną paczkę pod wskazane miejsce – ostatecznie, wielu myliło przewodników z kurierami.
Zauważył ich w ostatniej chwili, dlatego nie oberwał pałą natychmiast w tył głowy. Uchylił się, a potężny rzeźnicki obuch zarył w jego plecy. Jak się zorientował, było ich dwóch, może trzech – głowa za bardzo go bolała, by pamiętać aż tak dużo. Wtedy, atmosfera w jednej chwili zagęściła się, a nadzwyczajnie szybcy oprawcy walili pałami niczym zawodowi dobosze bęben. Nie mówili nic, nie wspominali o nikim i o niczym. Ostatnim widokiem, który mignął przed jego oczyma był znikający za drzwiami Möbius.
Wspomnienia Niklasa były tak samo bez sensu. Było to wtedy w jednej ze spelun w zachodniej części Elysium. Rozmawiał wtedy... Jednak nie pamiętał z kim – ostatecznie, na tą chwilę mało się to liczyło. Niklas, tak samo jak Paweł, był uważny i widział wiele, dlatego już od dawna podejrzewał, że ktoś go śledzi. Jednak jego uwaga nie wystarczyła po to, by podejrzewać znajomego szynkarza, że mógłby mu podać coś dziwnego. Lub, jak by głosiła logika dwuwartościowa, to szynkarza zastraszono, aby podał mu do ust środek usypiający. Jakkolwiek by nie było, w ciągu następnych paru chwil, kiedy jego świadomość stopniowo gasła, zobaczył niskiego, korpulentnego człowieka, otoczonego przez dwóch tak wielkich, że ledwo sięgał im do pasa. Obojętnie: Jego nie bolała głowa aż tak bardzo, być może zaliczył cios „na wszelki wypadek” - o wiele bardziej bolało go gardło i żołądek. W istocie, czuł się, jak gdyby wlano mu do brzucha wybielacz, amoniak i kwas.
Nie znali się i nie wiedzieli, dlaczego akurat ich wybrano. Ostatecznie, mogli być całkowicie przypadkowymi ofiarami, tak jak ten, którego oprawca zabrał ze sobą, a którego ciągłe błagania i klątwy mogli ciągle słyszeć. „Doktorek” musiał się nie przejmować – zapewne znajdowali się w pomieszczeniu obok.
Nie mogli zobaczyć trójki znajdującej się za kratami, choć od czasu do czasu mignął jakiś cień. Krótki korytarz za kratami wychodził na pomieszczenie, które od biedy można było nazwać laboratorium; na stole znajdowało się parę fiol i zlewek laboratoryjnych, niektóre zbite lub wyszczerbione, a także palnik. Przy stole była także torba, przez którą przezierały zebrane rzeczy Niklasa i Jankowskiego.
Z zewnątrz dobiegał, poza mamrotaniem o litość tamtego, także urywany, kobiecy szloch. Usłyszeli serię głuchych uderzeń, po którym błaganie o litość skończyło się, jednak uderzenia stawały się coraz bardziej mokre.
- Dość, dość – dobiegł do nich ten sam piskliwy głos. - Tyle wystarczy.
Szloch przybrał na sile.
- Zamknij się, suko
– nieledwie krzyknął olbrzym. - Bo ciebie też posadzimy na tym stole.
Wszyscy usłyszeli spory huk dobiegający z zewnątrz. Musieli być niedaleko powierzchni, bo do uszu dwojga więźniów docierały stłumione krzyki.
- Musimy się pospieszyć – rzekł „Doktorek”. - To są już ostatni osobnicy, których poddamy badaniom.
- Czy mam wziąć ze sobą tamtych dwóch, tato?

Cisza.
- Tak, myślę, że tak – stwierdził. - Poczekaj, tylko załatwię sprawę z tym...
Rozległ się mechaniczny dźwięk, który zmieszał się z odgłosem ciętego mięsa. Zajęło to parę chwil.
- Masz... Wyrzuć to do celi z tamtymi dwoma, wydaje mi się, że nasz dotychczasowy kosz jest przepełniony.
- Tak, tato. Czy mam jeszcze coś wziąć, tato?
- Nie... W końcu tamci chyba jeszcze śpią, prawda?
- Nie wiem, tato. Ja nie...
- Wiem, synu. Twoje oczy. Śpią, wiem to. Nie bierz obucha... Po prostu przyprowadź ich tutaj, podczas gdy ja skończę z ekstrakcją materiału. Staraj się nie uszkodzić ich czaszek. Będą mi potrzebne.
- Dobrze.

Kroki grubasa zbliżały się. Kiedy wszedł w korytarz, mogli zauważyć, co ma w lewym ręku – odciętą głowę człowieka, którego ledwo co widzieli. Pomimo to, tamten zamarudził w korytarzu – zainteresował się czymś, wnęką w ścianie, w której gmerał. Wydawał się pochłonięty swoim nagłym zajęciem.


# Wilhelm Fingst
Byłaby płakała, gdyby WiFi uprzednio nie doprowadził jej do stanu, który wychodzi poza płacz; nie było to żadne łkanie, były to tylko urwane wdechy i wydechy. Dwie połamane nogi sterczały, wykrzywione w dziwacznych pozycjach, odsłaniając biel kości rysującą się na plamie posoki. Jej oczy były rozszerzone do granic możliwości, a ręce wędrowały z miejsca na miejsce z powodu szoku, który przeżyła. Który ciągle przeżywała.
Wilhelm cały czas znajdował się w transie. W stanie nieświadomości, który przeżywał z powodu swojej głowy, która ciągle psuła się coraz bardziej; przypominało to pewnego rodzaju stupor, z którego miał się wyrwać dopiero wtedy, kiedy miał zabijać. Znowu.
Były tutaj inne, które już uprzednio zabił – okaleczone zwłoki kobiet w różnych stadiach rozkładu. Niektóre jeszcze broczące krwią z rozoranych tętnic, inne, które zaniósł wcześniej na to miejsce, sine i napuchłe od trupich gazów. Kobiety, które zostały zabite niedawno, zachowały poniekąd swoją formę, podczas gdy te drugie z wolna rozlewały się na grunt niczym gorący wosk z dodatkiem białych larw. Fingst nie robił żadnej różnicy, jeśli chodziło o wiek – były tutaj kobiety w średnim wieku z poderżniętymi gardłami, dziewczynki z dosłownie ukręconymi głowami, stare kobiety z twarzami we własnych jelitach, a także matki noszące na sobie i na swoich dzieciach setne ciosy nożem. Rany, które miały na sobie zwłoki, tworzyły dziwną mozaikę pęknięć, niedokończeń i dziur, gdzieniegdzie przystrojoną płynami ustrojowymi lub zawartością żołądków. Wszystkie trupy – bez żadnego wyjątku – miały szeroko rozwarte usta z powodu przecięcia mięśni i skóry wokół ust.
- A... A...
Wymawiana monotonnie sylaba zwróciła uwagę Fingsta. Szedł, żeby dokończyć swoją robotę.
- A... A...
Nóż dotknął krtani. A potem, wprawnym ostatecznie pchnięciem, dokończył roboty.
- A... U-u-u... Rum... - poruszyły się jeszcze usta.

*

- Aurum.
Słowa zmasakrowanej kobiety z koszmaru brzmiały w jego uszach długo, niebezpiecznie długo, przybierając formę halucynacji. Nie wszystko od razu znikło – jeszcze przez parę chwil obok jego łóżka leżały one wszystkie, krwawiąc, rozkładając się, śmierdząc. Wizje wtapiały się w rzeczywistość stopniowo. W lustrze, w które spoglądał po przebudzeniu chodzili przez jakiś czas ludzie, których nie było za jego plecami i słyszał szum lasu, choć w żadnym lesie od dawna nie był. Ale na szczęście, to była rzeczywistość i to był Dół. Sądząc po strzałach na zewnątrz, Fingst nie był pewien, czy ta rzeczywistość jest o wiele lepsza od ciemnego lasu i setek kadawerów. Koszmary powracały i, choć rzadko kiedy istniały te same lokacje, to motywy powtarzały się, takie jak zamordowane dziewczęta, noworodki topione jak koty czy dziwne stwory bez formy. Te ostatnie były najgorsze.
Dół nie był na dole, choć nie był też do końca na górze. Przybytek, który prowadził Fingst, znajdował się gdzieś w środkowej kondygnacji pewnego Wohnblocku w południowej części Außenstadt. Był to jeszcze jeden z „wiszących barów”, do których można było dojechać wcale łatwo siecią wind w wieżowcach, a także przejściami zawieszonymi między poszczególnymi budynkami. W zasadzie, można było powiedzieć, że oprócz podziału na kręgi w mieście, istniał także jeszcze jeden: Istniało miasto nadniebne, sieć połączonych ze sobą platform, ogrodów, hoteli i wyciągów. Jako że sklepy i stragany w halach wież były także na górze, ktoś mógłby spędzić całe życie w Elysium, nie schodząc na dół. Mało kto popełniał samobójstwo lub ginął przez upadek – najpierw natrafiał na sieć kabli, która opasała ulice miasta zewnętrznego, jak i wewnętrznego, choć nieco mniej gęsto.
Pokój, w którym był Fingst, znajdował się za szynkiem i w razie jakiegokolwiek ataku na przybytek mógł ze sporym powodzeniem stanowić obronę. Ściany oddzielające szynk a pokój były grube, by wytrzymać zwykłe kule. Znajdowało się tutaj też jego wyposażenie, a krata wentylacyjna znajdująca się w rogu pokoju mogła służyć za pewnego rodzaju wyjście awaryjne, które kiedyś sprawdził – prowadziła ona na klatkę schodową. Znajdowało się tutaj także całkiem sporo broni, na wypadek, gdyby jakiś bywalec lokalu wyjątkowo się naprzykrzał. W końcu, w Elysium większość nosiła przy sobie broń, jeśli nie każdy.
Dół był wypełniony gośćmi, interes kręcił się nieźle, a Fingst mógł pozwalać sobie na zatrudnianie wielu pracowników, a także drabów, którzy odpędzali niechcianych gości. Zarówno jego mieszkanie, jak i Dół sprawiały wrażenie względnej czystości, to jest czystości takiej, jakiej można było się spodziewać na średniej wysokości Elysium – nie było tu czysto, jednak nie było tu także tak brudno, że należało wytrzeć buty, kiedy się wychodziło.
Mógł nawet pozwolić sobie na telewizor, choć tak naprawdę były tylko trzy kanały – stronnicze Deutsche Nachrichten, kanał zarezerwowany tylko dla propagandy Dyrektoriatu i transmisje Hackenkreuzen, brutalnej gry, w którą angażowano więźniów i jeńców, a która polegała na walkę na broń białą aż do śmierci jednego z przeciwników. Z powodu nudy i kłamstw pierwszego i drugiego, oczywiste było, który oglądano najczęściej.
Jego komputer miał parę nieprzeczytanych wiadomości. Oprócz bezużytecznych reklam, były dwie napisane przez ludzi, a nie przez boty.
Pierwsza była napisana przez Łezkę. Właściwie, nie była to wiadomość, a parę szybkich słów napisanych z tego komputera i wysłane na tą samą pocztę. Łezka napisała, że musi iść i może jej nie być parę dni, a także to, że wie, że Fingst zrozumie. Że poszła szukać brata w pewnym miejscu przy bramie południowej i że może nie wrócić, bo to przecież ryzyko jest. I że od pewnego czasu jest na tropie pewnego spisku Ruskich, którzy być może mają jej brata, o, tak, do tego to ma powody.
Drugi mail był mniej wesoły.
W drugim mailu donosił jego własny korpus, że został oskarżony i zamierza być osądzony na sądzie wojennym i że musi się tam stawić w trybie natychmiastowym, ponieważ dostali anonimowe wieści od pewnego współpracownika, że zbrodnie, które on popełnił, ciążą na nim o wiele bardziej, niż wcześniej przypuszczano. Dodatkowe śledztwo – o którym nie wiedział – zostało przeprowadzone. Był poszukiwany.
Usłyszał parę serii wystrzeliwanych z broni.
- Dość tego, kurwa! Gdzie jest ten sukinkot? - jego czytanie przerwał znajomy głos. Był to Ojczulek.
Fingst usłyszał parę strzałów.
- Nie dość, że ta jego cholerna suka... Jak jej tam? Do diabła, nieważne! Widziałem ją w tym syfie, to znaczy, że była jego!
Warner miotał się, pluł śliną i przekleństwami. Był otoczony przez ośmiu swoich ludzi, a jego oczy wprost buchały żądzą mordu. Z tego, co można było zauważyć, zaatakowali z zaskoczenia, zabijając dwóch strażników.
- Najpierw – wrzeszczał – tracę swoich cholernych trzech ludzi, co kwalifikuje gieroja do natychmiastowej śmierci. Jednak jestem, kurwa, zajęty i muszę zająć się rozprowadzaniem Wiru gdzie indziej. I co mam? Mam jeszcze śmierć moich dwunastu dobrych ludzi. Pod twoim jebanym syfem, gnido! Nigdy nie widziałem, żeby jakikolwiek kutas miał czelność naklejać takie świństwo na trupy.
Rzucił przed siebie świstek papieru, którego Fingst nigdy nie widział i nie mógł napisać – na zakrwawionym papierze były napisane koślawo słowa:

PAMIĘTAJ O MNIE, SUKINSYNU
FINGST

- Nie wiem, co ci tym razem strzeliło do głowy, gnoju – rzekł Ojczulek – ale możesz mi wierzyć, że tym razem nie wyjdziesz z tego żywy. Moi ludzie... - rzekł, oddalając się na bezpieczną odległość – moi ludzie pokażą tobie i twoim gościom, co to znaczy zadzierać ze mną. A głowę przyniosą mi na tacy.
Ojczulek wyszedł, a jego ludzie, z bezpiecznej odległości, przeładowali broń.
Fingst, czy chciał, czy nie chciał, musiał zapłacić za czyjś wybór.


- Obywatele Elysium – z głośników rozmieszczonych w różnych miejscach miasta odezwał się miły głos – doszło do naszej uwagi, że paru zdrajców narodu pochodzenia polskiego, rosyjskiego i żydowskiego poważyło się na haniebny akt podniesienia ręki na Dyrektoriat Elysium. Dla wszystkich praworządnych Angehörigen oznacza to niepokoje wewnątrz miasta.
Dyrektoriat potępia takie akcje jako będące owocem niezrównoważonej psychiki homoseksualnych chrześcijan i plugawych Rosjan. Nawołujemy do zaprzestania walk i poddania się rebeliantów, a kary zostaną złagodzone do dożywocia. Każdy, kto zamierza zawiesić broń, powinien udać się do sektora zero-zero-osiem i po przekroczeniu wyznaczonej linii opuścić broń i ułożyć się twarzą na dół, tak, aby funkcjonariusze mogli przeprowadzić kasację pamięci obejmującą wspomnienia o powstaniu. Prawdopodobne uszkodzenia neurologiczne będą wywołane tylko i wyłącznie przez nieodpowiednie poddanie się kasacji.
Federacja dementuje także wszelkie pogłoski, jakoby na zewnątrz Kopuły zbierały się wojska nieprzyjaciela.
Diene Vereinigung. Lebe Vereinigung. Ein Volk, ein Reich, eine Vereinigung.

Głos dobiegający z głośników powtarzał slogany monotonnie.



 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 15-12-2010 o 16:46.
Irrlicht jest offline  
Stary 17-12-2010, 00:55   #3
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Wrzuta.pl - Nine Inch Nails - 24 Ghosts III

Wystrzały na ulicach. Rutyna zewnętrznego kręgu. Nic niezwykłego. Nic dlaczego warto rozchylać powieki. Czułam się jak wyciśnięta brudna ściera, którą ktoś cały dzień pucował uszlajane ulice slumsów. Brudna. Stłamszona. Do śmieci.
Chciałam spać... To komfort, o który było ostatnimi czasy ciężko. Chociaż na pierdolonym Aussenstadt wszystko było luksusem. Czysty materac, ciepła woda albo żarcie, po którym nie złapią cię torsje. Ale to jest moje życie. MOJE. Sama je wybrałam i ta myśl pozwala przetrwać w tej norze.
Wolność. Albo choć jej namiastka.

Są rzeczy dla których warto żyć. I warto umierać.
Ale Muller nawet to mi zabierał. Erzac swobody. Miał mnie w garści i korzystał z każdej okazji by ścisnąć aż do bólu. A ze mnie ulatywała wola walki. Byłam bliska totalnej kapitulacji.

Strzały.
Bam bam bam.
Barszcz pocisków.
Pieprzona kołysanka slumsów.
Śpij Dum-Dum. Nie ma powodu by się od razu zrywać. Proza codzienności. Ktoś chce podskoczyć powyżej swojej dupy. Zaraz go spacyfikują, zawleką do ciemnej celi, posadzą na krześle, wykręcą i zwiążą rączki a później będą świecić żarówką w oczy aż pojawią się przed nimi rozlazłe żółte plamy i nie będzie już widać nic. Siedem dni może się ciągnąć jak wieczność. Siedem dni może zmienić człowieka nie do poznania. Może zabić wolę.

Śpij Dum-Dum. Nie kłopocz się gównianymi wystrzałami. Tym bardziej, że sen przyszedł tak niechętnie. Zawsze ciężko mi było zasnąć po spotkaniach z Mullerem. Poprzedniego wieczora umówiliśmy się tak jak zazwyczaj, w tanim motelu na Jatkach.
Nie chciałam o tym pamiętać ale obrazy same pchały się do głowy.
Przyszłam spóźniona. Muller to pedant i służbista. Nienawidzi partactwa, niechlujności i niepunktualności. Typ sadysty, który ma wszystko poukładane i uporządkowane. Musi grać jak w zegarku. Tik tak, tik tak i tańczysz jak ci zagram. Nie zgub rytmu Dum-Dum albo połamię ci palce. Masz takie ładne długie palce. Żal by trochę było...

Od razu rzucił mi się w oczy nietypowy wystrój. Ale Muller już mnie przyzwyczaił do niespodzianek. Zawsze jakieś atrakcje. Gry i zabawy w których jesteś pionkiem a on rzuca kośćmi.
Stolik nakryty kraciastą serwetą, dwa komplety talerzy i sztućców.
- Przebierz się.
Wcisnął mi w dłonie pakunek i wskazał łazienkę.
Spodziewałam się kostiumu z rzemiennych pasów ale obyło się bez dramatu. Suknia. Piękna i droga. W kolorze krwistej czerwieni, która komponowała się z odcieniem moich włosów.

Wciągnęłam na siebie gładką błyszczącą materię i zerknęłam w utytłane postrzępione lustro.
Halki i fiszbiny unosiły spódnicę daleko od ciała przez co wyglądałam jakby ktoś wbił mnie w gigantyczny kapelusz egzotycznego grzyba. Nasunęłam na dłonie cienkie delikatne rękawiczki i wyszłam do pokoju. O co chodziło tym razem?
- Usiądź Greto – głos Mullera był jak zwykle stanowczy, przesiąknięty chłodem.
- Nie mam na imię Greta.
- Dzisiaj masz.

Okiem obserwatora wieczór mógł uchodzić za nawet udany. Kulturalny. Nastrojowa muzyka, parujące dania. Ale ja siedziałam sztywno jak kołek a gula w gardle rosła do niebotycznych rozmiarów. Muller pierdolił farmazony z których nic nie łapałam.
„Ślicznie wyglądasz Greto”. „ Von Clausewitz zaprosił nas na jutro do siebie. Włóż tą bladobłękitną suknię, którą tak lubię”.

A ja się szczerzyłam jak przykładna żona i potakiwałam. Starałam się wejść w rolę pomimo iż nikt nie dał mi scenariusza. Na granicy improwizacji i pokory.

„Jesteś wyjątkowa Nadiu” - mawiał czasem. Normalnie taki komplement powinien kobietę połechtać ale mnie wprawiał w przerażenie. Muller mnie sobie upodobał. Uparł się. A ludzie jego pokroju nie mają zwyczaju popuścić sznura gdy raz go komuś zarzucą na szyję.

Czułam niemy wstręt. Złamał mnie jak łamie się agresywnego psa. Metodą kija i marchewki. I teraz siedziałam potulnie przy jego nogach i niemal merdałam ogonem.
Bałam się go, to oczywiste. Gdyby strach miał uosobienie przybrałby twarz Hansa Mullera. Jego zimne szare oczy sprawiały, że przyspieszał mi puls.
- Jestem zadowolony z ostatniej dostawy – powiedział na zakończenie wieczoru i odliczył mi kilka banknotów a ja schowałam je łapczywie do kieszeni. Próbowałam sobie wmówić, że te nasze motelowe spotkania to tylko dodatek do kontraktu. Gratis aby klient był zadowolony. Ale on nie był przecież klientem. Był oprawcą. Źródłem lęków i nieprzespanych nocy. Chwil kiedy wciskałam lufę do ust i byłam bliska pociągnięcia za spust.

Huk wystrzałów się nasilał. Ta miarowa symfonia uderzała w przejmujące crescendo i poruszała uśpiony niepokój. Ale ja go ignorowałam. Pogrążona w spazmach osobistej abominacji.
Jesteś zerem. Pyłkiem w jego oku. Zaciekiem na obcasie jego buta. Brudem za jego paznokciem.
Wydłubie cię i strzepnie w niebyt.

Do mieszkania wpadł Borys. Jego znajoma sylwetka wydała mi się nierealna. Jakbym naćpała się wiru i obserwowała rzeczywistość zza grubej szklanej szyby.
Wyglądał na przejętego. Dłoń zaciskała się nerwowo na tytanowej rękojeści podkręconego modelu Uzi. Zawsze był taki spokojny. Statyczny. Zapewne nawet w świetle jądrowej zagłady wyraz jego twarzy by się nie zmienił.

Kazał mi się zbierać ale głowa była ciężka jak ołowiana kula. Nie miałam siły unieść jej z poduszki. Poza tym byłam przekonana, że dramatyzował. Kilka wystrzałów, wielkie aj waj. Mój umysł był otępiały.

Seria posłana w wejściowe drzwi otrzeźwiała jednak jak bicz lodowatej wody. Zerwałam się z łóżka odszukawszy pod poduszką chłód Walthera. Wpadłam za regał i mimochodem przykleiłam się do Borysa. Przygarnął mnie ramieniem. Odruchowo, impulsywnie.

Prawie się wzruszyłam. Jeśli potrafiłam kochać, jeśli moje serce było zdolne do wyższych uczuć, to zarezerwowało je dla tego dwumetrowego napakowanego sukinsyna. Borys nie był przystojny. Nie był czarujący ani nadziany. Ale należał do mnie, a ja należałam do niego. To uczucie, może było nie na miejscu. Może miało w sobie coś z utopii, tanich andronów i przedwojennych bajek. Ale zakwitło. I rosło niby róża na kolczastym drucie.
W Elysium gdzie ludzie sprzedawali się półdarmo. Gdzie ciężko było o zaufanie a nawet zwykłą kurwa ludzką przyzwoitość.

Odbezpieczyłam klamkę gotowa jej użyć kiedy dosłyszałam głos. Znajomy tembr od którego jeżyły się włosy i miękły kolana. Strach wypełzł niczym wąż ukryty w ciemnej podziemnej jamie. Owijał się wokół gardła, miażdżył żebra. Brakowało tchu.

„Nadia wiem, że tam jesteś...”

Okno otwierało się łatwo. Solidne rusztowanie jeszcze z tych czasów, kiedy w zewnętrznej warstwie remontowano budynki. Metalowa konstrukcja trwała przylepiona do elewacji jak ponury pomnik zamierzchłych dni.

- Nie wierz mu – syknął Borys.

Martha Steuer.
Przyjaciółka.
Przyjaźń jest na wagę złota. Tym bardziej w Aussenstadt.
Nie wierz mu. Nie wierz mu....
- (…) kto w dowództwie tak bardzo jest chory na głowę, żeby zaufać takiej brudnej gnidzie jak ty...
Vixen.
...takiej brudnej gnidzie jak ty...

Hans był kłamliwą łajzą. Zawsze odnosił się do najniższych instynktów. Wyzwalał lęki, stosował bezecne triki aby zacisnąć jak najciaśniej obrożę. I znów coś knuł. O ile wcześniej miałam pewność, że to jego indywidualne chore improwizacje to teraz wmieszał w to Nuklearvereinigung. Jakiś głos na pograniczu świadomości podpowiadał, że to blef. Gdyby miał Vixen grałby ostrzej. W otwarte karty. Nie omieszkałby walnąć ją kolbą karabinu abym słyszała jej krzyk i błagalne jęki. A zza drzwi dobiegał tylko niecierpliwiący się głos funkcjonariusza Mullera. Owszem, wiedział kim jest Vixen ale nie dopadł jej jeszcze w swoje łapy.
Tak bardzo chciałam w to wierzyć...
Bo gdyby ją miał to musiałabym za nim pójść. Poddać się walkowerem.
A nie chciałam mu znów ulec. Nie kiedy Borys stał obok i się przyglądał.

Borys się niecierpliwił. Przestępował z nogi na nogę jakby pod stopami kłębiły mu się żarna.
Zgarnęłam plecak z całym swoim dobytkiem. Zawsze stał obok łózka. Przygotowany na taką chwilę. Kiedy trzeba będzie się w pośpiechu zwijać.
Żegnajcie znajome mury, tęskniła nie będę.

Skinęłam. Znak niby umówiona sygnalizacja napędzająca machinę i uruchamiająca kolejny ciąg zdarzeń. Zębate kółeczka ruszyły ze zgrzytem. Nie ma odwrotu.

Borys stał już na rusztowaniu, ponaglał mnie spojrzeniem.
Niewiele myśląc dałam nura za okno. A później czym prędzej w dół jakby sam diabeł miał ruszyć za mną w pościg. I kto wie, najpewniej zaraz ruszy.
Śpieszyłam się. Drzwi w każdej sekundzie mogły posypać się w drzazgi.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 17-12-2010 o 08:47.
liliel jest offline  
Stary 18-12-2010, 14:23   #4
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Aurum.
Otworzył oczy i poderwał się, siadając na łóżku. Przyspieszony oddech, zimny pot zastygający już na jego ciele, z nieprzyjemnym lepkim uczuciem. Spojrzał wokół, ich ciała leżały wszędzie, odór był niemal nie do zniesienia. Krew, sącząca się z ran po nożu była prawie czarna, błyszczała metalicznie. Zamknął oczy, przyciskając nasady dłoni do powiek tak silnie że, pojawiły się czarnobiałe, koncentrycznie poruszające się mroczki. Podniósł się i podszedł do lustra. Ciągle tam były, leżały stapiając się ze sobą, nakładając się jak dwa obrazy obrabiane przez popierdolonego grafika. Jedne wnikały w podłogę, inne po prostu leżały i cuchnęły. Cuchnęły - jak koszmary i zwidy, to pełen zestaw. Zapachy, wizja, fonia nic tylko siąść i podziwiać, w końcu miejsce ma w pierwszym rzędzie. Jeszcze raz, znowu i znowu, bez końca. Zacisnął oczy, ciemny las za plecami szumiał nadal, choć wiedział że przecież jest u siebie. Nie tam, jak prawie co noc.
Ona znikała zawsze ostatnia. Dziesięcioletnia dziewczynka, mały zadarty nosek, piegowata twarz aniołka. I te oczy, szare, wpatrujące się w niego. Wodzące za nim pustym wzrokiem. Ani cień emocji nie odbijał się na jej twarzy. Nie było wyrzutów, niechęci, strachu czy winy. Ona po prostu patrzyła. WiFi wiedział, że patrzy nawet jak on zaciska powieki do bólu. Ostatnio coraz dłużej trwało dostrajanie się do realnego świata. Coś jakby szukał dawno zapomnianego kanału, szum, zakłócenia, szary ekran rozbłyskujący widmowymi postaciami. Otworzył oczy i pochylił się nad umywalką. Wszystko, byle nie patrzeć za siebie, nie widzieć drzew-świadków, przeklętego lasu, przeklętej polany… Ochlapał twarz zimną wodą, z kieszeni wyjął plastikową fiolkę. Rachunek znał na pamięć. Dziewięć tabletek. Pięć kolejnych w schowku na dnie szafy. Dwie na czarną godzinę u Rutgera… Miesiąc? Półtora? Wytoczył jedną z nich na dłoń i wsadził do ust. Obudź się, kurwa. Lufa jego glocka leżącego na metalowej szafce pospawanej z teowników śpiewała przyzywająco. Weź mnie kochanie, przyłóż do skroni. Tak niewiele potrzeba…
Roztrzęsionymi dłońmi złożonymi w kubek nabrał trochę wody i popił małą, białą tabletkę. Aurum, słowo wydyszane w agonii przez umierającą kobietę. Ostatnie słowo, kiedy już przecież nie mogłaby nic z siebie wydobyć. Ostrze przebijające tchawicę i Aurum. Co to było? Brzmiało jak kryptonim tajnej operacji lub może broni? Ośrodka badawczego? Dlaczego ona o tym… Umysł Fingsta łapał się ostatnich bastionów logicznego myślenia. Szukanie sensu w koszmarnych majakach. Przynajmniej tyle, ze jeszcze wiedział że majaczy. Podobno kompletni popierdoleńcy nie zdają sobie już sprawy z tego co się dzieje „naprawdę” Wszystko staje się pulpą przemieszanej rzeczywistości z chorymi wymysłami, a skoro on jeszcze potrafi się „dobudzić”, to zimna przyjaciółka 9mm jeszcze poczeka parę chwil. Fingst uśmiechnął się kącikami warg. To jak ćwiczenie woli i precyzji. Kiedy człowiek i umysł kończący się w nim będzie mocny jeszcze na tyle, aby strzelić sobie w łeb, wiedząc że jeszcze chwila i już będę tak bardzo popierdolony, że będzie za późno.

I nagle jeb! Wszystko wskakuje wreszcie na swoje miejsce. Piguła zaczęła działać, czy po prostu ktoś się zlitował i przykręcił kurek z szaleństwem.
Kolejny dzień, podobny do innych. Wstał wcześnie, pomimo tego, że siedział do nocy za barem. Multum ludzi przychodzących do Dołu sprawiało, że przynajmniej miał się czym zająć w chwilach oczekiwania na kontakt, na kolejne zlecenie. Kolano rwało tępym bólem, ale mimo tego nie zrezygnował z porannych ćwiczeń, godzina wystarczała by utrzymać się w formie. Rutger powiedział wczoraj, że zacier już dojrzał, można pędzić. W sam raz, bo goście Dołu pochłaniali zapasy gorzały w równomiernym, szaleńczym tempie. Do południa siedział nad kotłem i zlewał ciepłą jeszcze ciecz, wypływającą przez plątaninę miedzianych rurek do butelek. Chłodnica, alembik, wszystko przypominało krwioobieg po którym krążył życiodajny płyn. Rzadko korzystał z wynalazków Rutgera, alkohol nie był mu niezbędny do tego by odpłynąć. Wir i Bóg też nieczęsto galopowały w żyłach Wilhelma. Odrealnienie i poczucie niebytu zapewniała mu jego własna psychika, zamykające się wokół ściany Dołu, trwanie w życiu z przyzwyczajenia. Czekanie na kolejną okazję na powrót do strzępków tamtego życia, pokazania samemu sobie że jeszcze potrafi być użyteczny.
Metodyczna i dokładna praca pozwalała zając czymś ręce i umysł. Aurum, nazwa ciągle kołatała mu się po głowie. Czy to nie ten rąbnięty Polak wspominał o jakiejś ostatecznej broni zagłady? Jak mu było… Wienclowitsch? Zawsze wpatrzony w ekran i łowiący uchem przez gwar rozmów Deustche Nachrichten.

W południe otworzył drzwi główne, zaraz przyszli Truck i Albi, dwaj bracia stojący na bramce. Klientela w Dole była różna, ale w większości były to okazy na które zawsze trzeba było mieć oko. Wohnblockowców też nie brakowało, zwyczajnych ludzi , którzy przychodzili się napić. Zwyczajni ludzie – dobre sobie. Gdyby tacy jeszcze żyli w tym popierdolonym mieście nie musiałby zatrudniać bliźniaków i jeszcze trzech ich kolegów po fachu. Odkąd zaczęła się przepychanka z Ojczulkiem zacieśnił ochronę. Nie ma to jak iluzja bezpieczeństwa. Coś bezsprzecznie wisiało w powietrzu, WiFi wiedział co musi zrobić. Ustępstwa ceną przeżycia? Nie, to stary dobry niemiecki pragmatyzm. Dogada się z Ojczulkiem, bo nie ma wyjścia. W ramach dogadania się wchodziło też w grę, odstrzelenie tego skurwysyna, zanim okrzepnie nowy konig okolicy, będzie parę tygodni spokoju… Marzyć każdemu wolno.
Lokal zaludniał się powoli. Najpierw stali bywalcy wypełniali swe miejsca przy pospawanych stołach. Czasami myślał, że Dół coraz bardziej zaczyna przypominać olejny obraz. Ciągle te same złamane twarze, prowadzone szeptem rozmowy, wymieniane spojrzenia. Wszystko uzupełnianie wieczornym harmidrem, śmiechami podpitych ludzi.
Łezki nigdzie nie było, miała przyjść po południu, tak jak się umawiali. Ostatnimi dniami dziwnie się zachowywała, Wilhelm nie pytał wychodząc z wygodnego założenia, że jeśli będzie chciała to sama mu powie. Coś wisiało w powietrzu, zwierzęcy niemal instynkt napinał mięśnie na karku, powodował że WiFi uważniej przyglądał się otoczeniu. Normalny wieczór w zadymionym Dole. Zapach wysokooktanowej berbeluchy Rutgera, popalana przez ruskich „machorka” choć to syntetyczne gówno miało tyle wspólnego z antycznym tytoniem, co wiadomości z DN z prawdą.

Wyszedł na zaplecze po kolejne butelki, gdy jego wzrok przyciągnął monitor składaka pulsująco oznajmiający przybycie nowej poczty. Siadł na krześle masując sztywne kolano i zaczął odsiewać reklamy. Cholera. Więc to dlatego jej nie ma. Łezka, do ciężkiej kurwy w coś ty się znów wpakowała. WiFi jakby mimochodem zapamiętywał dane, południowa brama, możliwy udział ruskich, brat. Parę dni? Czemuś mi nic nie powiedziała? Druga wiadomość spowodowała, że zamarł. Oficjalne pismo z Korpusu. Sąd Wojenny, dodatkowe śledztwo… ja pierdolę. Koniec ze zleceniami? Koniec piguł? Zostało piętnaście… a co potem? Strach paraliżujący na moment wszelkie funkcje życiowe zacisnął kleszcze na jego gardle. To że jest poszukiwany i że mogą go rozstrzelać było problemem, ale problemy można było rozwiązać. Anonimowy świadek, współpracownik… WiFi podejrzewał kto to może być. Można do niego dotrzeć, można też wszystko załagodzić, w końcu nie trzymali go te parę latek przy życiu. Gdyby chcieli go udupić, nie byłoby nawet śledztwa, wypadki chodzą po ludziach… A nie, to trzeba się będzie zakopać, zejść niżej. Znaleźć nowe miejsce pod Kopułą. Z resztą… wkrótce i tak zabraknie pigułek, nawet Rutger nie pomoże.

Rozmyślania przerwały strzały. Obejrzał się za siebie, w kierunku wejścia do lokalu. Bezsensowny odruch, gruba ściana i nic więcej. Pstryknął zaraz przełącznikiem i na ekranie obraz rozpłynął się w szarościach, kiedy fibrokamery zaczęły kalibrować ostrość. Omiótł wzrokiem wnętrze, kierując obiektywy małym manipulatorem. Truck i Albi leżeli przed drzwiami z przestrzelonymi piersiami, a do wnętrza pakowali się Ojczulek i jego drużyna. Jego wściekłe wrzaski słyszalne były doskonale. WiFi wchodził już w stan do którego szkolił się przez całe życie. Rozpoznanie sytuacji i planowanie. Chłodną analizę zakłócała fala niepokoju o Łezkę, to o niej mówił ten skurwysyn? Ośmiu ludzi z bronią automatyczną w ciasnym pomieszczeniu. Nawet nie będą musieli celować zbytnio. Rzucił się do szafy z metalowymi drzwiami, palce zastukotały po guzikach elektronicznego zamka. Czerwona dioda zmieniła barwę na zieloną, a Wifi już pakował sprzęt do plecaka. Taktyczny odwrót. Prawda że brzmi ładniej, niż spierdalać w podskokach? Rzut oka na monitor, Ojczulek wychodzi, jego ludzie przeładowują broń, w Dole zaczyna się pandemonium, gdy przerażeni goście rzucając się na ziemię lub sami sięgają za paski lub do kabur. Trzech kumpli bliźniaków zaraz otworzą ogień i zginą zapewne w nierównej walce. Uciekać nie ma dokąd, wyjście blokują ojczulkowcy. Kamizelki z armoplastu nie ma czasu założyć, tkwi nadal w plecaku, tak jak reszta ręcznego pakietu dyspozycyjnego. RPD, lub bardziej swojsko – rozpierducha jak za pokoleniami mięsa armatniego w Korpusie nazywali zestaw podręcznego sprzętu. Kilka chwil i można byłoby przygotować się, ubrać uzbroić i spróbować szczęścia. Ośmiu, może mniej bo przecież ochrona tanio skóry nie sprzeda. Tylko że kilku chwil nie ma. Ludzie Ojczulka to też nie śmieci zbierane na ulicy, inaczej Warner dawno gryzłby już glebę. O czym on mówił? Jakie dwanaście trupów? Oko fibrokamery skierowane na kartkę, którą rzucił na podłogę. Kto zadawał sobie tyle trudu aby go zabić? Dwunastu ludzi Ojczulka, by poszczuć go na mnie? To nie skuteczniej po prostu mnie zajebać? A może to wiąże się z „tajemniczym świadkiem” Korpusu? Zadziwiające ile myśli może przejść przez głowę w ciągu kilku sekund. Jednak po tym czasie WiFi był już gotowy. Taktyczny odwrót. Wyszarpnął kratkę wentylacyjną z rogu pokoju i położył obok tak by łatwo było sięgnąć po nią i zastawić otwór z powrotem. Jeszcze tylko opóźniacz, może da to jakąś szansę ochronie i gościom Dołu. Teraz sobie zdał sprawę dopiero, że może nie prędko tu wróci. Korpus poprzez swoich łapaczy będzie tu szukał najpierw… To tylko ściany. Co zrobiłeś skurwielu z Łezką?

Przyskoczył do drzwi i wyglądnął do głównej sali na sekundę przeciągając wzrokiem wokół. Trzech po lewej, dwóch po prawej, trzech przy drzwiach. Wyrwał zawleczkę z flashbangu, granat potoczył się po podłodze. Ruski wynalazek, którego obły kształt kołysał się turlając na środek sali, kiwając się na boki jak wańka-wstańka. Obciążone dno jak u kubeczka dla dziecka, z którego zaraz wystrzeliła sprężyna, podrzucając granat na trzy metry w górę, gdy Fingst po raz pierwszy nacisnął przycisk na zawleczce. Drugi przycisk i świat w sali rozbłysnął białym snopem światła jak supernowa, a ułamek sekundy potem ogłuszający huk ryknął potęgowany przez ściany Dołu działające jak membrany. Odrywając ręce od uszu, schowany za ścianą WiFi, zębami wyrwał drugą zawleczkę z łzawiącego i wtoczył go do środka. Zaraz potem pobiegł do kratki, próbując ocenić skutek swych działań na monitorze. Elektroniczny szum, nic więcej. Granat hukowo-oślepiający musiał rozwalić obwody. Do Rutgera, byle prędzej…
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 19-12-2010 o 00:24.
Harard jest offline  
Stary 18-12-2010, 17:09   #5
 
Araks3's Avatar
 
Reputacja: 1 Araks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie cośAraks3 ma w sobie coś
Pierwsze wrażenia Pawła przypominały jakby oglądanie obrzydliwego, surrealistycznego obrazu poprzez gęstą mgłę, którą stanowił okropny, wibrujący ból wypełniający jego obolałą głowę. Pierwszym odruchem było sprawdzające obmacanie głowy, czy aby wszystko było na swoim miejscu i czy czasem jego czaszka nie pękła w którymś miejscu, przypominając stłuczone jajko. Kolejnym niemiłym odczuciem były sińce i skrzepnięta krew, którą wypluł z obrzydzeniem na mokre płyty ich celi. Trzeba było przyznać, że jego oprawcy mieli sporą wprawę w obijaniu bezbronnego mięsa. Pieprzone cwele.
-Ała.... - Wydusił przez zaciśnięte zęby, unosząc głowę do góry i rozglądając się dookoła siebie. Delikatnym było stwierdzenie, iż coś takiego zwyczajnie nie mieściło się w pierdolonej głowie kogokolwiek, a co dopiero zwykłego przewodnika, który miał tylko dostarczyć małą paczkę. Zalane wodą, cuchnące pleśnią oraz wypełnione robactwem, pomieszczenie sprawiało wrażenie jakiegoś zapomnianego przez wszystkich więzienia, do którego trafienie oznaczało powolną śmierć w męczarniach. Dostrzegł, że razem z nim w celi znalazło się jeszcze dwóch innych ludzi. Tylko niby czym zasłużył sobie na znalezienie się tutaj? Niczego nie zrobił, nikomu nic nie mówił. Co to właściwie kurwa miało być?
Rozpaczliwy wrzask wyciąganego więźnia wyrwał go z otępienia, sprawiając iż odruchowo skulił się w sobie, zasłaniając rękoma, co by i jego jeszcze nie zabrali. Paweł nie był jednym z wielu bohaterów, czy też twardych ludzi co to niejedno widzieli. Najważniejszym w tym momencie było tylko przeżycie. Nic innego zupełnie się nie liczyło. Dopiero dźwięk klucza, zamykającego kratę wymusił na nim przyjęcie nieco bardziej otwartej postawy.

- Möbius, ty kaprawy skurwysnu... - Mruknął pod nosem, rozglądając się ponownie. Wszystkie wspomnienia zaczęły wracać. Przynajmniej o tyle dobrze, chociaż podejrzewał, że schylanie się po jakiś leżący śrubokręt pozostanie dla niego trudnością już do końca życia. Z pewnością jednak, nie miał zamiaru dać się wywlec z tej celi jako następny. Po jego trupie. Spokoju nie dawał mu też szloch jakiejś kobiety. Nie byli tutaj zupełnie sami, co wskazywało że psychole zebrali więcej baranków na rzeź. Coś huknęło. Jak gdyby budynek oberwał jakimś pociskiem, bądź też granatem. Coś działo się na zewnątrz, a oni gnili tutaj w oczekiwaniu na swój koniec. O nie! Co to, to nie! Sądząc po dobiegających szeptach i krokach, grubas znów wracał do celi, żeby zabrać ze sobą i ich. Kątem oka dostrzegł ludzką głowę w dłoni olbrzyma. Cholera, to tamten poprzedni. Paweł znów poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła, a serce zaczyna walić jak gdyby chciało wyrwać się z klatki piersiowej. Trzeba działać. Myśl Paweł, myśl! Cała nadzieja, była w tym drugim więźniu, któremu trafiło się przebywać w celi razem z nim.
- Hej! Pst... on tu zaraz wejdzie. - Rzucił półszeptem do drugiego mężczyzny, wskazując gestem dłoni na kratę ich celi.
- Nie mam zamiaru dać się zabić i chyba Ty też nie. Tam, pod wodą jest jakiś pręt, albo też łap za leżący odłamek cegły. Też się nada. Jak wejdzie trzeba mu tak przypierdolić, żeby już nie wstał. Znaczy... na razie jeszcze go nie zabijaj. - Rzekł nerwowo, podnosząc się z trudnością ze swojego miejsca.
- Ja będę udawał, że totalnie mi odjebało i ze wszystkich sił nie dam się nawet dotknąć. Ty w tym czasie musisz zwyczajnie go zajść i zdzielić czymś mocno przez łeb, tak żeby zemdlało go na długo. Nie wiem jeszcze czy ustawisz się tuż obok drzwi, żeby łupnąć mu jak będzie wchodził, czy też schowasz pręt za siebie, żeby walnąć z zaskoku. Ech, sam decyduj... - Dodał po chwili, wyczekując odpowiedniego momentu, w którym ten podjąłby decyzję i zdołał się ustawić do nadchodzącej walki, a raczej szybkiej akcji. Matko, żeby to się tylko nie przeciągnęło. Musieli działać szybko, bo inaczej mieli marne szanse w starciu z grubasem. Przynajmniej Paweł sądził, że na pewno nie będzie w stanie walczyć jak jakiś barowy zabijaka. Po prostu niezbyt dobrze mu szło pranie się po pyskach. Nie był stworzony do takich rzeczy.
- Ej, co ty kuźwa robisz?! Nie, nie, zabijaj nas. Czego chcesz? Pogadajmy. Chcesz pieniędzy? Cholera, tylko powiedz, a skombinuję Ci całą pierdoloną walizkę! Biokobiet, narkotyków? To też da się zrobić, tylko nie zabijaj nas! Hej, słyszysz? Mam matkę. I dziewczynę! Jestem za młody! Hej, kurwa powiedz coś!!! - Wydarł się rozpaczliwie, w kierunku grubasa. Prawdę mówiąc wcale nie musiał zbytnio udawać. Już sam fakt, że zaraz miał tutaj zginąć sprawiał, że głos drżał i załamywał mu się, jakby miał zebrać się do szlochu i krzyku, podobnego do wrzasku tego trzeciego, martwego już współwięźnia.
 

Ostatnio edytowane przez Araks3 : 18-12-2010 o 17:11.
Araks3 jest offline  
Stary 18-12-2010, 23:51   #6
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
YouTube - STALKER movie soundtrack - Train

Nie otworzył oczu. Zgiął się w pół. Instynktownie zmuszając się, by jego jęknięcie nie przebrzmiało przez dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia głosy. Zimny beton, do którego przywierał połową twarzy stanowił w tej chwili jedyną miłą rzecz. Orzeźwiającą... Ależ go kłuło w dołku... Jakby się żyletek na wpierdalał... I ten chemiczny odór... w nosie i w buzi... Wspomnienia wolno wracały...

***

Kanał znajdował się kilkanaście metrów pod główną płytą. Ciągnął się wijąc jak tłusta, czarna glista pod wszystkimi zakładami Czarnych Ulic. Karmiąc się gównem, które do niego zrzucano. A jesteś wszak tym, czym się żywisz. Niko powoli więc brnął przez wykrzywiające nos ługowe opary biologicznego szlamu, po pas w nim zanurzony.

Gruz na ścianach kanału zadrgał słabo, a pod stopami dało się wyczuć ruch. Tętno. Tętno Elysium. Niecały kilometr stąd przejeżdżało metro.

Oleistą topiel co jakiś czas zaburzał płynący z wynurzonym nosem szczur. Szczur. Jedno z niewielu bydląt, które się dostosowało. Dostosowało i pokochało. Mały, wredny skurwiel jak wiele innych jemu podobnych. Mało potrzebował i nigdy o nic się nie upominał. Potrafił zadomowić się nawet w warunkach gdzie samo oddychanie powodowało rozległe poparzenia płuc, a wędrował takimi szlakami, że przeciętnemu człowiekowi gały wypala. Żarł co popadnie i cieszył się tym przywilejem, że mało co miało jaja, żeby jego zeżreć. Źródło wszelakich pasożytów i zarazy. Doskonale się mający nosiciel śmierci.
Takie porównania w samotności miały w sobie coś kurwa pięknego.
Odwrócił się by zobaczyć jak daleko za nim zostali rakarze z Reinigendienst.
Daleko.

Przydziały bywały wszelakie. Czasem zdarzał się wypad z rejzą na południowy-wschód. Czasem pacyfikacja w Jatkach. Najczęściej jednak tak jak i tym razem był to udział w zadaniach Reinigendienst. Czyli głównie zejścia do kręgu podziemnego polegające na sprzątaniu po prewencji i porządkowych, lub po prostu po tym co Elysium chcąc nie chcąc produkowało. Każdy z tych przydziałów Niklas traktował z dostateczną dozą obowiązku i również czymś na kształt spełnienia. Robił coś, co lepiej, lub gorzej potrafił i dostawał za to przynależną miskę Eiweissuppe i względnie ciepłą norę w podziemiach Eses-Sztuby. Bardzo jasna sytuacja. Porządek. Ład. Zaginione już chuj wie ile lat temu poczucie warunkowego bezpieczeństwa, w którym nie będziesz musiał zeżreć kumpla. Jebany mit pustkowi…

Twarde aluwodery, chroniące przed żrącymi odpadami, nie umożliwiały zbyt dużej swobody ruchowej, ale i nie potrzebował jej tym razem. Sprawa była prosta. Narost biomasy na jednym z wąskich gardeł kanałów. To się zdarzało. Chuj jeden raczył wiedzieć co takiego pływało w tych wodach, ale z jakichś przyczyn, co pewien czas, całość frakcji płynącej osadzała się w rurach odpływowych i blokowała przepływ. Dyrektoriat jeszcze jakiś czas temu miał to w dupie, ale wyglądało na to, że komuś na górze za którymś razem spłuczka nie zadziałała i w efekcie Reinigendienst miało nowe obowiązki. Usuwanie tego badziewia. A tu nazywano je zarodźcami i traktowano niemal jako żywe byty. Bo jakoś tak kurwa złośliwie większość umiejscawiała się w najtrudniej dostępnych miejscach.
- Sygnał, Slovak – nadajnik na uszach zaskrzeczał beznamiętnym głosem. Nie fatygował się z odpowiedzią, ani z poprawieniem. Posłusznie wysłał sygnał, by znali jego pozycję i wiedzieli, że idzie dalej. Tacy jak on Bestandigen nader często się „zużywali”.

Zarodziec stanowił zrogowaciałą masę... wszystkiego. Większości rzeczy nie dało się rozpoznać, ale w zrogowaciałym szlamie tkwiły jakieś szmaty, fragment hydraulicznego ramienia androida i coś co mogło być ciemieniem czaszki. Całość skutecznie zatykała jedną z odpływowych rur zakładowych.
Niko sięgnął do plecaka po niewielki ładunek diapazonowy i wbił klin w czarną powierzchnię.
Częstotliwość... Stoper ... potwierdzenie. Jedna minuta. Dwa sygnały na górę.
A teraz abarot i na powierzchnię.

***

Otworzył oczy. Gałki błyskawicznie omiotły pomieszczenie, w którym go uwięziono. Zwyczajna kanciapa podobna do wielu innych w opuszczonych blokach Eses-Sztuby. Tylko ta woda. Musiało to być przynajmniej jedną kondygnację pod powierzchnią. Zacisnął dłonie parę razy upewniając się, że nie jest niczym spętany.
Mdłe światło dochodzące z korytarza sprawiło, że Niko zmrużył oczy. Nie był sam. Pozostali dwaj mężczyźni również nie spali. Co właściwie robił tu z nimi?

***

- Stepana nie ma dziś?
- Nie –
Gunter był na ogół gadatliwy. To trochę ryzykowna cecha jak na szynkarza niemniej mimo to radził sobie doskonale. Tylko dziś jakoś nie był skory do rozmowy. Ba. Nawet wystraszył się na widok Niklasa. Bestandiger uznał jednak nie poddając tego pod żadną wątpliwość, że szynkarz musi się dziś czegoś obawiać i on nie ma z tym nic wspólnego. No bo co wspólnego mógłby mieć do czynienia z jakimikolwiek sprawami. Elysium wiedziało gdzie go szukać, a SeucheDivision regularnie przeprowadzało badania jego wirulencji. Każdy inny... no cóż. Nie znał przyczyn, dla których mógłby się przydać komukolwiek innemu.
- To i dobrze – tak było w rzeczy samej. Czasem nie miał ochoty na zaczepki tego chujka. Spojrzał na Guntera i ruchem głowy wskazał najniższą półkę z najtańszym alkoholem jaki szynkarz rozprowadzał. Jarzębiak był jego standardowym wyborem. Nazwę zawdzięczał dodaniem do kadzi z rozwodnionym spirytem, tych małych badziewi które pojawiały się na drzewach bezimiennych.
Guner bez słowa nalał do ruskiej szklanki. Tylko ręce mu się nadal trzęsły... Jeszcze chwila i się normalnie posra w gacie...

***

- Hej! Pst... - po tym jak wywlekli jednego z pozostałych, drugi z mężczyzn odezwał się do niego. Wyglądał na młodego. Mówił jak młody. Ale co najważniejsze nie panikował...
Niko nie poruszył się i nie wstał, ale nieznacznie kiwnął głową. Tak cicho jak mógł przysunął do siebie jedną z wykruszonych ze ściany cegłówek, tak by mieć ją w razie czego pod ręką. Miał nadzieję, że zaskoczą grubasa, ale plan uległ modyfikacjom. Chłopak wstał. Pytanie więc jakie Niklas teraz sobie zadawał, to czy grubas się nie zniechęci i nie wróci po obuch, albo po "tatę", czy kogokolwiek innego. Spod bardzo nieznacznie otwartych powiek obserwował zachowanie tłuściocha, który stał teraz przed kratą mróżąc świńskie oczka.
Jeśli wejdzie sam, wszysko może się udać... Ogłuszyć ceglą w łeb, przekręcić i złamać klucz do celi i w długą nura do tej wody.
Jeśli, nie wejdzie sam... no cóż... Wtedy dzida do wody od razu...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 19-12-2010, 20:49   #7
 
adurell's Avatar
 
Reputacja: 1 adurell nie jest za bardzo znany
Nawiedzony dom w Innerstadt. A w nawiedzonym domu- nawiedzony człowiek. Czym nawiedzony? Nawałą myśli. Sarian często miał właśnie tak, jak dziś- zapominał o tym, jak wygląda świat za oknem, siedział w swoim, nieco ciemnym ale za to (a może- dzięki temu) przytulnym pokoju i myślał, skąpany blaskiem świec. Zwłaszcza, że ostatnio szczególnie wiele rzeczy dawało mu powód do zastanawiania się.

Żałosne. Miast czytać dobrą książkę, do których zaliczał dowolną z tych, które przygotował sobie zawczasu na biurku, mając w planach nieco czasu wolnego, słuchał teraz oddalonych dźwięków eksplozji gdzieś w zewnętrznej części miasta. Zamiast teoretyzować wyższość redukcjonizmu nad holizmem, czytał list od Aleksandra Bojarskiego- list, który mimo iż cieszył Sariana swoim istnieniem, to zmartwił zawartością. Raz po raz wzrok Korczyńskiego wertował treść listu, jakby miał nadzieję na to, ze gdzieś między wierszami znajdzie się coś jeszcze. Części informacji domyślał się sam, cześć była dla niego totalnym zaskoczeniem, czasem smutnym, czasem nie. Z pewnością jednak to był przełom- siedzący po turecku na fotelu Sarian starał się sobie jakoś to wszystko ułożyć w głowie.

Szybko. Przemyśleć. Skład broni. Powstanie. Nieśmiertelni. Ciała rodziców. Musze. Wojna. Śmierć. Niebezpieczeństwo. Potokowi myśli nie było końca. Ale samo myślenie problemów nie rozwiąże.

Sarian wstał i swoim zwykłym, smętnym wzrokiem spojrzał na siostrę. Te emocje, które nią owładnęły… nigdy nie mógł nigdy oprzeć się wrażeniu, że czyta w swojej siostrze jak w otwartej księdze, nawet gdy próbowała ukryć przed nim jakieś odczucia. Sam Korczyński nieszczególnie chciał wyjeżdżać z miasta- w Czechach wcale lepiej, w jego przekonaniu nie było. I nie będzie. Taka już ta pieprzona rzeczywistość. Ale ona chyba tego nie rozumiała. Nadzieja, nadzieja… Sarian odchrząknął i zaczął mówić powoli, spokojnie, tak jak miał to w zwyczaju, wkładając w swój głos tyle dystyngowanej władczości i przekonywującości ile umiał:

-Apollonia… zaczekajmy jeszcze kilka dni, proszę cie, nie wiem, czy to na pewno jest dobry pomysł. Jesteś pewna, że przemyślałaś wszystko? Skąd wiesz, że w Czechach będzie lepiej? Poza tym, nie ufałbym ot tak sobie tym przemytnikom, warto by ich jeszcze raz sprawdzić. Nie uważasz, że tak będzie lepiej dla nas obojga i naszego bezpieczeństwa? Ach, i jeszcze….

Zagadywał, mówił, oczarowywał, a Apollonia wydawała się nieco uspokajać. Nie lubił nią manipulować, ale w tym wypadku było to konieczne. Ani nie uśmiechało mu się obarczanie jej wiadomościami z listu od Aleksandra, ani też nie chciał wyjeżdżać do dalekich Czech- oznaczałoby to nie tylko wiele komplikacji, ale również zostawienie tych niewielu znajomych, z którymi Sarian miał kontakt, a także opuszczenie domu, który był jego najważniejsza pamiątką po rodzicach. Może, jak uda się mu spełnić to, o czym wspomniał Bojarski w liście…

Siostra popatrzyła na Sariana z mieszaniną zdziwienia i zdezorientowania. –Z tobą, nigdy nic nie może być łatwe, hę? – burknęła, nieco naburmuszona, poczym wycofała się i pobiegła po schodach na dół. Sarian jeszcze raz westchnął z głębokim poczuciem oszukania jej, po czym samemu podszedł do szafki, wyjął stamtąd kilka najpotrzebniejszych rzeczy- dowód osobisty, swój ulubiony pistolet, coś ciepłego do ubrania, nieco pieniędzy no i oczywiście list Bojarskiego z opisem drogi do składu. Wyjrzał przez okno, jakby w nadziei że dostrzeże kogoś, kto według listu miał go śledzić. Potem, szybkim krokiem zszedł do przedpokoju i bez słowa wyszedł ze staromodnego przybytku Korczyńskich.

Sarian skierował swoje kroki w kierunku zewnętrznej części miasta, składu który wskazał mu Bojarski. Mimo poczucia potrzeby wykonania tej „misji” jak jakiegoś obowiązku, jakby był związany przysięgą (może to wdzięczność?) był wewnętrznie zmęczony- nie wiedział czemu, ale sama perspektywa pójścia tam i wysilania się, by coś zrobić, odbierała mu chęć życia. Mimo to, mimo iż nie chciało mu się jak diabli, szedł tam z pewnością siebie, podpartą doświadczeniem- już kilka lat temu nauczyło go ono podejścia „wszystko się jakoś ułoży”. Miał tylko nadzieję… tylko nadzieję, że może uda mu się osiągnąć to, czego tam naprawdę szukał, a raczej – kogo.

Rozmyślania przerywało mu jedynie powracające co jakiś czas uczucie, że powinien się obejrzeć za siebie, czy aby na pewno nikt go nie śledzi.
 
__________________
"Another tricky little gun
Giving solace to the one
That will never see the sunshine "
adurell jest offline  
Stary 22-12-2010, 11:23   #8
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
# Sarian Korczyński
Jego siostra nie dała szybko namówić się na to, by przestać. Ostatecznie jednak, widząc, że brat całkowicie nie zamierza udać się z nią do miejsca spotkania, musiała przesunąć termin wyjazdu. Poszła, z zapowiedzią, że wróci. Ostatnimi słowami, które usłyszał od niej Sarian było ostrzeżenie:
- Może teraz nie możesz ze mną odejść, ale jestem pewna, że popełniasz błąd, który będziesz żałował. Właściwie... To byłam na to przygotowana, że ty i ten twój mentor zamierzacie znowu zająć się waszymi sprawami.
Odeszła, zostawiając mu holofon własnej roboty. Dzięki temu urządzeniu mógł się z nią komunikować na odległość – z nią i z innymi swoimi znajomymi, tak długo, jeśli ktoś miał swój własny lub podobne urządzenie.

*

Wyszedłszy z domu Korczyńskich, Sarian szedł w stronę, którą wskazał mu Bojarski. Ulice Elysium pachniały krwią.
Oczywiste było, że ktoś go śledzi. Uczucie było tak wyraźne, że niemal sięgało paranoi. A jednak, miał pewne powody, by twierdzić, że było to coś więcej niż paranoja – coś więcej niż wymysł chorego umysłu.
Jeśli śledzili go, to musiało być ich więcej niż jeden – spojrzenia starca błagającego o parę złych na dworcu. Przypadkowy mężczyzna patrzący na niego z oddali. Nie mówiąc już o kamerach w Elysium, które podsycały atmosferę lekkiej paniki, zawsze obecnej wewnątrz miasta.
Ilekroć Sarian mógł odwrócić się i zweryfikować swoje podejrzenie, ba, przyłapać kogoś na gorącym uczynku, zawsze było to bezowocne i raczej stawiało go w sytuacji paranoika właśnie. Czy małe i w sumie niewiele znaczące spostrzeżenie Bojarskiego miało zadecydować o tym, że Sarian będzie od teraz spoglądać na swój cień?
Nie było jednak czasu na ustalanie, czy naprawdę ktoś go śledzi. Robota czekała.

*

Na początku, znalazł wcale spokojną grupę. Jeszcze nie walczyli. Wrzeszczeli tylko. Jeszcze nie strzelali, choć byli wyposażeni w krótkie pałki, sztachety i rurki, wszystko, co było długie i czym dało się bić. Naturalnie, nie zamierzali się włączać do akcji. Każdy przecież ceni swoje życie w mniejszym lub większym stopniu, a wypuszczanie się na funkcjonariuszy Ordnungsdienst oznaczało samobójstwo. Pałka przeciwko pancerzowi środowiskowemu nie uczyni zbyt wiele. Prawdę powiedziawszy, nie uczyni nic. Czekali. Przeklinali. Śpiewali nawet. Kłócili się.
Sarian odezwał się do jednego z nich.
- Czego tu, Polaczku? - odezwał się do niego jeden Rusek.
Sarian zaczął tłumaczyć. Dwoić się. Troić. Setnić się. Świecić oczami, żeby tylko dowiedzieć się, kto jest liderem.
- Забота у нас простая! Забота наша такая! - skandowali.
No i dowiedział się. Lider Aleksy Kołogriwow.
Właściwie, Sarian nie musiał zbytnio trudzić się z przekonywaniem Kołogriwowa – nieco łysiejącego i nieco brzuchatego Rosjanina – by wleźć do jakiegoś opuszczonego magazynu, w którym rzekomo jest broń. Całkiem logicznie – nie mieli oni nic do stracenia, poza swoim życiem, w którym także wielu rzeczy znaleźć nie można było.
- Жила бы страна родная! И нету других забот!
- Ruszać się, sabaki! - krzyknął na nich Aleksy. - Pono broń tam mają. Nie chcecie Niemcowi wpierdol dać?
- Wpierdol dać!
- Jebut jego mat!
- Jeeeeb! Jeeeb!
- Dalije, kamraty! Do magazynu tego!

Tłum pociągnął Sariana ze sobą – stało się coś, czego nie mógł przewidzieć. W tłumie był poniekąd bezpieczny – o ile w magazynie, który im wskazał, naprawdę znajdowała się broń. Nie chodziło tutaj o prawdopodobne kłamstwo Bojarskiego, ale o błąd, który mógł Sariana kosztować zdrowie lub życie.
Dotarli wreszcie do magazynu.


# Hans Muller – Nadia Bauer – Sarian Korczyński
Muller wyczuł moment, w którym Nadia i Borys wymykali się z klitki. Pokazał znak, a kolejna seria jeszcze bardziej roztrzaskała drzwi. Zaraz potem wyważyli je kopniakiem, ale Nadii i Borysa już nie było.
- Na rusztowaniu! - krzyknął.
- Wiem – rzekł Muller. - Nie ścigać. Ostrzelać wielkiego. Bauer chcę mieć żywą.
- Rozkaz.

Muller mętnym wzrokiem spojrzał na akta, które miał przy sobie. Nadia Bauer. Martha Steuer. I jeszcze jeden. Ten brakujący. Co to był za jeden? Chłopak pewnie. Albo najemnik.
Podniósł komunikator holograficzny i nacisnął parę przycisków.
- Tu Muller. Przekazuję wam namiary: Sprawdźcie obraz z kamer na bloku XA-44. Szczególne wskazanie: Rusztowania budynku numer sześć. Zrobić skan twarzowy osobnika znajdującego się z Nadią Bauer i przesłać akta do mnie.
- Przyjąłem.
- Nie ścigać Bauer otwarcie, przynajmniej od czasu, kiedy wydostaną się spod naszego wpływu. Zalecam śledzenie. Nie wiemy, czy ten człowiek może należeć do spisku Rządu Nieśmiertelnych. Melduję także zgon cywila jako wynik obrony koniecznej funkcjonariusza na służbie. Znajdźcie też prawdziwą Steuer i jej rodzinę, o ile jakąś ma. Chcę mieć wszystko o niej, Bauer i jej chłopaku. Połączcie się z Freischütze w okolicy i powiedzcie im o tym. Unieruchomić, nie zabijać. Bez odbioru.
- Zgon... Cywila?
- usłyszał miękki, drżący ze strachu głos.
Muller przywołał na swoją twarz ciepły, serdeczny uśmiech.
- To po to, żebyś została skreślona z listy obywateli Elysium, kochanie. Tak, jak się umawialiśmy. Przyjmij ode mnie jeszcze to.
Wręczył jej banknot stuzły. Ilość pieniędzy, która pozwalała przeżyć na ulicach zewnętrznego miasta parę, paręnaście dni. Dużo.
Westchnęła.
- Dziękuję! Dziękuję! Powiem ojcu...
Odwróciła się i już miała wybiec, gdy nagle przystanęła, rozszerzyła oczy, jakby czegoś zapomniała. Stała tak przez parę chwil, niepomna coraz większej plamy barwiącej ubranie po jej lewej stronie. Upadła, a jej oczy, w miarę upływu czasu, stawały się coraz bardziej puste.
- Reszty nie trzeba – rzekł Muller, chowając jeszcze ciepłą lufę do kabury.

*

Zbiegali po chyboczącym się rusztowaniu, mając w uszach krzyki tłumu, chrzęst pordzewiałego metalu i strzały, jedne dalekie, drugie niebezpiecznie bliskie. Strzelali z daleka bronią średniodystansową i nie zamierzali ich ścigać, bardziej postraszyć. Borys sapnął ze złością, kiedy jedna z kul drasnęła go w ramię.
To, co widzieli po swojej lewej stronie, byłoby ciekawym widokiem, gdyby mieli trochę więcej czasu. Krzyczące tłumy pacyfikowane przez elektryczne pałki lub przez kule energetyczne. Tu i ówdzie był mały pożar, a nad tym wszystkim górowały obojętne budynki, połączone przejściami, wyciągami, kablami lub po prostu prymitywnymi mostami z desek.
Borys prowadził, kiedy nagle przez deski przebiła się kolejna seria. Nie z góry. Gdzieś z boku. Z daleka. Wiedział, że nie może się zatrzymać, bo łatwo odgadł, że z budynków po drugiej stronie zatłoczonej ulicy był snajper.
Mogli powiedzieć, że wpadli z deszczu pod rynnę. Jednak niedługo. Wyrwał obluzowaną rurkę z rusztowania i zamachnął się w okno, a szkło rozbiło się na dziesiątki odłamków. Wskoczyli do środka i tym razem mieli szczęście: Było to puste mieszkanie, bliźniaczo podobne do tego, w którym mieszkała dotychczas Nadia. Łóżko, parę szafek, plastikowy stół. Nic więcej. Wszystko okryte plastikową narzutą, żeby nie zbierało kurzu.
Strzały chwilowo ustały, jednak nie mieli wątpliwości, że jeśli będą chcieli wyjść tą samą drogą, mogą zarobić kulę w łeb.
Borys szybko zbadał swoją ranę – była powierzchowna, na szczęście. Ponaglił ją, żeby stąd wychodzić – nie było czasu, w końcu Muller mógł dowiedzieć się o ich ruchach.
Silnym kopem Borys wyważył drzwi – zobaczył na korytarz – nie było nikogo. Najwyraźniej była to opuszczona część budynku, przeznaczona do remontu. Nie byli także zbyt daleko od parteru – zaledwie dwa piętra dzieliły ich od wyjścia z budynku i wmieszania się w tłum.
Na końcu korytarza było pęknięcie, z żelazobetonu wystawały pręty zbrojeniowe. Najpierw zeskoczył Borys, potem ona. Zostało okno. Dzięki Bogu – lub komuś innemu – tu także było rusztowanie. Zeszli. Znaleźli się w sieci pomniejszych uliczek, tu i ówdzie paru wychudzonych dziadów i żebraczek wyciągało w ich stronę ręce.
- Musimy się na razie gdzieś zamelinować – Borys, gdy wymagała tego potrzeba, nie mówił za dużo. - A te cioty z Federacji nie umieją strzelać, o nie – zdobył się na nikły, złośliwy uśmiech.
Weszli z drugiej strony do jakiegoś magazynu. Borys potrzebował jakiegoś szybkiego ukrycia i je znalazł. Istniały drzwi i schody, które prowadziły w dół, jednak na razie nie zamierzali do nich wchodzić. Na zewnątrz słychać było strzały i krzyki.
Kurtka Borysa była niemal złożona z kieszeni i schowków. Z jednego wyciągnął mały spray. Nadia znała tą rzecz. Pomimo tego, że rana krwawiła dość obficie, Borys spryskał ją. Był to środek zwiększający krzepliwość krwi. Krew wchłaniała fibrynogen zawarty w preparacie, tak, że wkrótce ranę pokrywała naturalna skorupa.

*

Borys zazwyczaj był małomówny i komunikował się raczej urywanymi frazami.
- Nadia... Jest coś, co musisz wiedzieć – zakończył prędko. - Byli ludzie, co cię szukali. Mówili, że mają z tobą interes jakiś. Zbiry jakieś. Chcieli cię koniecznie widzieć.
WA-HAMMM. WA-HAMMM. Dwie eksplozje rozbrzmiały blisko.
- Ja...
Nie zdążył dokończyć. Pokój znajdujący się za nimi dosłownie eksplodował. Zaklął, dał znak Nadii do wycofania się wgłąb. Do sali z przejściem do niższych poziomów. Jednak i tutaj nie mieli szczęścia, jeśli chodziło o prowadzenie jakichkolwiek rozmów. Pomimo to, Nadia musiała poczuć się bezpiecznie, bowiem tłum około trzydziestu ludzi zaczął wlewać się do środka na czele jakiegoś bladego młodzieńca i starca dobrze po pięćdziesiątce z mechaniczną nogą.. Była to mieszanka Polaków i Rosjan pochodzących z Elysium. Byli pewni, że gdyby okazali się kimś innym, to zostaliby natychmiast rozstrzelani. Jednak Borys został rozpoznany przez jednego, więc zakazano strzelać w ich stronę.
Z tego, co mogli się wywiedzieć, organizowali obronę. Spieszyli się, wrzeszczeli, że w ich stronę jedzie „coś dużego”, obstawiali warty. Niektórzy z nich byli wyposażeni w co najwyżej policyjne pałki elektryczne lub zaledwie żelazne sztaby czy pręty. Ci właśnie biegli do środka, niżej, a niektórzy pytali się tego obok tego ze sztuczną nogą, czy naprawdę tam. Podszedł do nich z kimś, kogo przedstawił jako Sariana Korczyńskiego.
- Priwet, towarzysze – posłał do nich grymas, który chyba był uśmiechem. - Coście za jedni? A zresztą, czort jebał wasze tożsamości. Miano mam Aleksy. Aleksy Kołogriwow.
Odwrócił się nagle, krzyknął do reszty:
- Szybciej, sabaki sfardolone! Wy eunuchy wykastrowane! Zara tu się zlecą!
- Kapitan podziemnej organizacji. Kurewsko tajnej. Każdy wejść może, wyjść już z niej nie da się. Ha! Wy, jako cywile, macie prawo siedzieć tutaj i nic nie gadać. Albo gadać, jeśli wiecie coś. Ano! To jest pan Sarian, doręczyciel wysoce ważkiej informacji, która okazała się prawdziwa. Przedstawiam. Od dzisiejszego dnia honorowy członek. Upraszam... Muszę wydać rozkazy tym psom...

Poszedł, zostawiając Sariana naprzeciwko Borysa i Nadii.
Jeśli weszliby do środka, tam niżej, to spostrzegliby, że w istocie był to magazyn. Nie był strzeżony, choć kamuflaż i fakt, że nikt tutaj wcześnie nie przychodził, dały im do myślenia. Do budynku weszli przypadkiem – choć, jeśli mieliby wybór lub szukali jakiegoś, to zapewne by tak nie zrobili. Budynek nie rzucał się w oczy – i to nie rzucał się w oczy namolnie.
Wrócił Kołogriwow, razem z dwoma innymi.
- Damy, gospodat – jego akcent silnie wykazywał znamiona rosyjskiego, który także nie był do końca poprawny. - Niemcy idą. Mamy informację, że zaczęli wyciągać większe pukawki. I nie dlatego, że pietrają się naszego w dupę jebanego powstania. Przeciekły nowosti, że towarzysze z Zewnątrz zamierzają przebić Kopułę. To posłano wojska, żeby bronić. Ale za późno. To dlatego zaczęli się gromadzić i wybijać powstanie. Musimy się utrzymać, kamraty. Zorganizować obronę tego magazynu. No! Wydałem wcześniej instrukcje, tak, żeby nawet wasze cholerne matki zrozumiały!
Rozeszli się szybko. Trzeba było przyznać, Aleksy miał posłuch.
Magazyn znajdujący się na dole posiadał różne typy broni, które natychmiast zabrali, oprócz zwykłej broni, znajdowały się tutaj jeszcze skrzynie wypełnione granatami odłamkowymi, amunicja uranowa i energetyczna. Było tutaj nawet jedno RPG z siedmioma pociskami. Większą część stanowiły pistolety maszynowe i karabiny, niektóre z nich posiadające dużą siłę ognia, jednak odpowiednio ciężkie i odpowiednio zużywające dużo amunicji. Nawet, kiedy tłum podzielił się bronią, zostało dość, żeby mogli się obsłużyć.
Następnymi rzeczami, które były godne uwagi, to laptop podłączony do paru kamer na zewnątrz, a także boczne drzwi. Ponadto, laptop był podłączony do wzmacniacza sygnału, tak, że odbierał sieci i telewizję. Kabel z laptopa ciągnął się także do pewnego urządzenia, zlokalizowanego nieco dalej.
Urządzenie ukryte za paroma skrzyniami buczało cicho. Było cylindrycznej budowy, a ktokolwiek by je dotknął, czuł niejasne poczucie lęku. Przedmiot także emitował fale, które powodowały leciutkie zawirowania w przestrzeni wokół niego, tak, że stawał się rozmyty.
W laptopie urządzenie zostało zidentyfikowane jako Neuronstörer, czyli zakłócacz neuronalny. Co do tego, ani Borys, ani Nadia nie mieli pojęcia, co to mogło znaczyć.
Istniały także drzwi, które prowadziły do, jak się miało później okazać, laboratorium.
- Bystraja, malcziki! Bystraja! - krzyknął Aleksy. - Utrzymać pozycje, zanim...
„Zanim” stało się o wiele szybciej, niż mógł przypuszczać Kołogriwow. Usłyszeli szczęk karabinu łańcuchowego. I zaczął się ostrzał. Już na samym początku padło dwóch. Ostrzeliwały ich dwa dwunożne mechy o wysokości około sześciu metrów. Dotychczas używały one technologii podobnej, co urządzenie w magazynie. Stały się widoczne dopiero krótko przed tym, kiedy zaczęły strzelać do nich.

*

Mechy, dwa tego samego typu, były widoczne z daleka jako duże, ciemne kształty, wyposażone w działko łańcuchowe i wyrzutnię granatów. Tyle było widać z kamer, choć mieli przeczucie, że istniało coś jeszcze.
Nadia widywała czasami mechy, różne typy. Czasem większe, czasem mniejsze. Zawsze szerzyły postrach z powodu swojej szybkości połączonej z dobrym opancerzeniem. Niektóre były kierowane przez ludzi, niektóre przez maszyny, co w różnym stopniu wpływało na ich potencjał bojowy. Było raczej wiadomo, gdzie jest człowiek czy procesor – jednak ta część była zawsze najbardziej opancerzona. Musiała, bo pod skorupą znajdował się człowiek lub jednostka komputerowa, oboje zanurzeni w płynie chłodzącym, który chronił od żaru wytworzonego przez ogniwa węglowe w generatorze.

*

Z okna małego budynku wystrzelił jeden z RPG. Niecelnie, a strzelec wkrótce przypłacił życiem swój błąd.
Nagle jeden z nich wypuścił rakietę. To była dodatkowa atrakcja.
Eksplozja, która zabiła paru kolejnych, zahuczała im w uszach, przechodząc do monotonnego pisku trwającego parę sekund po wystrzale.
- Kurwa! Kurwa! Kurwa ich mać! - krzyczał Aleksy.


# Paweł Jankowski – Niklas
Olbrzym odwrócił się nagle, jakby wreszcie sobie przypomniał o tym, co ma zrobić. Otworzył drzwi, wyrzucił dotąd trzymaną głowę na oślep, a ta chlupnęła w odmętach ciemnej wody. Jego ruchy były niedokładne, jakby nie był czegoś pewien. Dopiero teraz zauważyli, że jego oczy pokrywało bielmo. Jednak jego słuch był niesamowicie wrazliwy.
Na szczęście, większość wrzasku robił Paweł. Sukcesywnie odwracał jego uwagę.
Po niego sięgnął pierwszy, gdy Niklas przywalił mu z cegły.
Na początku wielki przeżył tylko wstrząs. Szybko sięgnął dłonią jak bochen w stronę Niklasa, ciągle rozpraszany przez wrzaski i potrącenia Pawła. Uścisk był żelazny i druzgocący, jednak Niklas kontynuował. Oszołomił go już za pierwszym razem, teraz tylko słabł, aż w końcu uścisk zelżał i padł. Nie był nieprzytomny, ponieważ ciągle nerwowo mrugał niewidzącymi oczami. Przypominał śpiącego niedźwiedzia.
Noga, za którą złapał, bolała. Paweł natomiast łapał z trudem powietrze, ponieważ chciał go po prostu udusić.
Drzwi były otwarte.
WA-HAMMM. WA-HAMM. Dwie eksplozje, głośniejsze niż ta poprzednia, dotarły do ich uszu. Aż posypał się tynk z sufitu.
Pobiegli szybko ciemnym korytarzem do tego, co mogło być nazwane laboratorium.
Wcale nie było tu lepiej, niż w prowizorycznej celi. Istniały drzwi z judaszem, który ukazywał magazyn broni i, być może, także na powierzchnię, bo słyszeli ciągły terkot maszynowego właśnie stamtąd. Za judaszem ujrzeli także parunastu ludzi, którzy wbiegli do środka i dzielili się bronią.
Dezorientacja wcale nie mijała. Szczególnie w świetle tego, co znaleźli w środku laboratorium.
„Doktorka” nie było nigdzie, jednak nie mógł się nigdzie ukrywać w tym pomieszczeniu. Poza drzwiami do magazynu, istniały także drzwi, a za nimi schody wiodące na dół, przypuszczalnie do Unterstadt. „Doktorek” zapewne wyczuł, że coś się święci, dlatego od razu dał nogę.
W labie śmierdziało jak w rzeźni. Odór śmierci był także wyczuwalny z sąsiedniej klitki, takiej samej, do której zostali wrzuceni Niklas i Paweł. Różnica polegała na tym, że znajdowało się tam kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt zwłok, wrzuconych byle jak. Wszystkie miały odcięte głowy, a także otworzone klatki piersiowe i wyjęte narządy wewnętrzne. Trupy, z powodu braku larw, które mogłyby je toczyć, traciły po prostu swoją formę, coraz bardziej puchły, marniały, rozlewały się na podłodze.
„Lab”, o ile tak można było nazwać chałupnicze badania genetyczne, nie przedstawiał się wiele lepiej. Zwłoki kogoś, z kim byli uprzednio w celi, leżały na zakrwawionych noszach. Były bez głowy. Wewnątrz otwartego brzucha leżały szczypce, skalpel, a także piła, którą zapewne odcięto głowę. Obok trupa, ochlapana, siedziała cicho, w stuporze może dwudziestoletnia dziewczyna z szeroko rozwartymi oczami. Było słychać tylko jej urywany, pełen strachu oddech. Czy miała być następną ofiarą?
W ustawionych biurkach i stołach pod ścianami znajdowały się preparaty i substancje chemiczne o których nie mieli zbyt wiele pojęcia.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 22-12-2010, 11:27   #9
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
W szklanym pojemniku, który został przerobiony na inkubator, dojrzewała tkanka. Taka sama tkanka była w szalce Petriego, obok stał dozownik kropelkowy. Komputer, który znajdował się niedaleko, nie był podłączony do sieci – zapewne ze strachu, że ktoś mógłby się do niego włamać – jednak dane statystyczne składały się głównie z dat i notatek co do eksperymentów dotyczących, jak ujmowały ją notki, „nekrotkanki”. Większość not składała się z żargonu naukowego, zdradzającego, że kimkolwiek był mężczyzna przeprowadzający eksperymenty, był on w jakiś sposób związany z Pustoty Gwezdy, bowiem specjalnością Rosjan była genetyka, tak jak cybernetyka była specjalnością Niemców.
Nawet jednak oni mogli zrozumieć niektóre z właściwości tkanki. Z notatek można było wywnioskować, że tkanka dobrze rośnie, jeśli jej pożywieniem są rozkładające się komórki ludzkie, a także, że tkanka sama w sobie emitowała promieniowanie wchodzące w reakcję z procesami zachodzącymi w ludzkim mózgu.
Ponadto, znajdował się tu dobry odbiornik radiowy, który był w stanie przechwytywać nawet fale wojsk. Wyglądało na to, że właśnie z tego powodu lab nie został wykryty, ponieważ był dobrze poinformowany.
W skórzanej torbie znajdowały się rzeczy Pawła i Niklasa, które mieli na sobie, kiedy zostali porwani.

*

Zrozumieli, że doktor – kimkolwiek on tak naprawdę był – nazywał samego siebie R. W listach i zapiskach nie było nic więcej nad to. R. - jak każdy naukowiec – często skrobał notatki w różnych miejscach. Jedną z nich można było uznać za całkiem interesującą. Oprócz mapy, która w prowizoryczny sposób ilustrowała podziemia, w których zniknął sam R., istniała nota podsumowująca jego dotychczasowe badania i zawierająca niektóre z jego przemyśleń.

12.09.3012
Prawdopodobne mutacje nekrotkanki w normie. Tylko tyle prawdopodobnego materiału udało mi się ukraść od FN. Pomimo to, jestem zadowolony. Tkanka mutuje się w stopniu zadowalającym i nie wymaga dodatkowych komponentów.
Powiedziałem I., że niedługo będziemy mogli stąd uciekać. Czasem zastanawiam się, czy nie uciec natychmiast, ale badania nad mutacją przyniosły mi zbyt wiele. Spisałem najważniejsze spostrzeżenia szyfrem – nikt nigdy nie zrozumie, jaki jest.
Czy to prawda, że FN wydobyła nekrotkankę z tuneli pod Elysium? Ptaki ćwierkają, że odkryli coś więcej nad to. Znacznie więcej.
Jestem pewien, że tunele, które są bezpośrednio pod moją kwaterą, prowadzą na powierzchnię. Jak do tej pory, udało mi się odkryć przynajmniej dwa z przejść. Jednak tunele prowadzą daleko poza Elysium. W ten sposób, może to być droga ucieczki z miasta, w razie, gdyby zostało nagle zaatakowane.


Mapa jednak była właściwie jej szkicem – szkicem zrobionym na źle odbitym kserze, które było dość ciężko odczytywalne.


# Wilhelm Fingst
Krata wentylacyjna była mała, lecz Fingst mógł się w niej zmieścić. Kupił sobie tym praktycznie czas – monotonne obracanie wentylatora nieco zagłuszało jego odgłosy.
Granat hukowy zadziałał jak talizman. Nawet, kiedy Fingst zasłonił uszy, poczuł ostry ból w głowie.
Zbiegł na dół, na szczęście bez większych utrudnień – ostatecznie, znał budynek, w którym był Dół i potrafił się po nim poruszać. Ojczulka nie było nigdzie, za to wystawiono wartę w głównym wejściu. Warner był tak bardzo pewny swojego zwycięstwa, że był to tylko jeden człowiek, który go zauważył. Pewnie był poinstruowany, jak wygląda Fingst. Dlatego natychmiast otworzył ogień, którego WiFi uniknął dość łatwo. Wyszkolenie wojskowe nauczyło go dość, żeby przeżyć w takich sytuacjach. Po krótkiej wymianie ognia, zbir wreszcie zrobił błąd, co wykorzystał Fingst, raniąc go śmiertelnie. Leżał w kałuży krwi, jednak uwagę Fingsta przyciągnęła jedna jego rzecz.
Miał palmtop. Informacje, które były w nim zawarte, nie były warte uwagi – trochę porno, zestawienia z handlu bronią, który prowadził, adres, gdzie dotychczas mieszkał. Uwagę Fingsta przykuł także plik tekstowy, gdzie nie było napisane nic więcej nad parę liter i liczb.

Aßdt. S. 148-122. Nicht vergessen.

Istniał tylko jeden plik wideo. Gdy odtworzył go, jego oczom ukazał się niski, nalany człowiek. Znajdował się chyba w jakimś magazynie, ponieważ był otoczony przez różnego rodzaju pakunki.
- Dość, dość – przemawiał raczej pewnym siebie głosem. - Wystarczy. Nicholas? - przemówił do ekranu. - Dobrze, że jesteś. Tak, nagrywaj to tak, jak ci powiedziałem.
Tu i ówdzie przechodzili spieszący się ludzie.
- Przekaż to nagranie do reszty. Ostatnio rozmawiałem z Frankiem. Mówił, że to obojętne, kiedy wybuchnie to powstanie, Federacja i tak dokopała się tam, gdzie nie była powinna... Rozumiesz to? Wydrążyli tunele pod miastem na tyle, że w końcu dokopali się do tego, co ukryliśmy tam już dawno. Dlatego nie mamy czasu, bo wkrótce wypuszczą stamtąd egzemplarze, które zamknęliśmy albo zaczną je wykorzystywać w wojnie. Moldtke zasugerował, żeby dywersję podzielić na dywizje. Wy zajmiecie się likwidowaniem tych z cywila. Zaczęliśmy akcję jakiś rok temu i udało nam się zdjąć przynajmniej setkę tych, którzy mogli mieć dostęp do jakichś informacji albo stanowili zagrożenie innego typu. Mówiłem już, jakie jest zadanie. Po prostu wynajmijcie lumpów, Żydów albo Polaków, żeby załatwili sprawę. Cała sprawa ma wyglądać tak, jakby ktoś po prostu psuł szyki.
- Moldtke mówił
– doszedł głos spoza wizji – że wyładowania Kopuły mogą sfajczyć mu mózg.
- Komu? A, jemu. Nie
– odparł tamten. - Może to gówno, które zainstalowali u szczytu Kopuły sprawi, że ktoś pójdzie do psychiatryka. Ale to już nie nasza sprawa, zresztą wątpię, żeby efekty uboczne były na tyle złe, żeby go same wyeliminowały. Wiesz, jak z tym jest: Ustrojstwo tylko na chwilę włamuje się do głowy i tylko na tyle mogą sobie na razie pozwolić z powodu długości fal.
- Więc mamy po prostu zabić?
- W tym wypadku to najlepsze, co możecie zrobić. Frank podesłał mi pełne sprawozdanie z inwigilacji, Steuer, Fingsta, Gegensteinera, Herzog i innych. Nie posunęli się jeszcze dość daleko w badaniach, te ich obiekty eksperymentów psychicznych na razie są we wczesnej fazie. Jestem pewien, że żaden z nich nie podejrzewa niczego, chociaż może co wrażliwszych boli głowa albo mają koszmary. Sam przecież wiesz.
- Dawno już zaczęły się badania?
- Cholernie dawno. Dlatego nie możemy dopuścić, żeby przekroczyli pewien punkt. Musisz ich wszystkich posłać do piachu, rozumiesz? Obojętnie, jaką drogą.
- Tak jest.
- I, kurwa, nie zapisuj adresu jednostki operacyjnej, tylko się go naucz. Ta twoja lekkomyślność zagraża całej akcji.
- Tak jest.
- A... I znajdź Herzog. Może nam się przydać. Wyłącz to gówno.

Ekran zamigotał, a obraz zgasł.
Poza tym miał przy sobie pistolet maszynowy HK SMG II – mały karabinek, podobny do tego, który mieli tamci na górze.

*

Szedł, czy raczej biegł przez ulice Außenstadt. Powstanie, póki co, rozszerzało się, jednak nie wyglądało na to, by Federacja zamierzała wyciągać trzon swoich wojsk. Czekano, aż powstańcom, lub, jak czasem ich nazywano, Aufstandshunde, skończy się chęć i amunicja, dlatego walka w większej części stała się pozycyjna. Jedni wychylali się z okopów czy z okien i strzelali, drudzy patrzyli, kto się wychyla i strzelali. I to Federacja często wygrywała, bo mieli snajperów.
Niektóre ulice zamieniły się w prawdziwe strefy śmierci, gdzie na razie nie kłopotano się z usuwaniem zwłok. Zabijano każdego, kto pojawił się w danym miejscu, obojętnie, czy wróg, czy ktoś przypadkowy.
Niektóre ulice były wyludnione, inne, przeciwnie, nikt nie obchodził się tym, że gdzieś jest armia; powstania zbrojne zdarzały się w Elysium całkiem często. Na tyle często, że weszło to w normę, osobliwie w zewnętrznym kręgu.
Wkrótce, dotarł do domu Rutgera. Znajdował się on całkiem blisko rejonu powstania.

*

W mieszkaniu Wolfa był zazwyczaj bałagan. Widok, do którego przyzwyczaił się Fingst, nie miał wspólnego nic z tym, co tutaj zastał. Mieszkanie Wolfa zazwyczaj było zagracone różnego rodzaju przyrządami chemicznym, z czego sporo miejsca zajmowały właśnie te do produkcji bimbru, który Rutger pędził z grochu i ziemniaków. Ziemniaki i groch albo kupował w dzielnicy Kramów Utracjuszy, albo eksperymentalnie hodował, wykorzystując do tego szklarnię znajdującą się w następnym pokoju. Przez używanie promieniowania i mieszanie właściwości dziedzicznych rośliny, Rutger sprawiał, że wyrastały dorodnie w miesiąc – dwa. Pozostawało wątpliwe jednak, jakie bulwy rosły pod promieniowaniem, którego natury Wolf nigdy nie zdradził i jaki był samogon, który pędził z ziemniaków i grochu.
Teraz wnętrze było pustawe, tu i ówdzie walały się pozostałości poprzedniego bałaganu. Rutger pakował się. Był tu poza nim jeszcze jeden mężczyzna – zgarbiony facet o grubych okularach, żółtawej cerze i szponiastych dłoniach.
- Wilhelm, mój synu – rozpromienił się Rutger. - Masz szczęście, już mieliśmy wychodzić z Wiktorem. Poznaj Wiktora, WiFi.
- Wiktor Celestyn
– uśmiechnął się raczej przyjaźnie chudy okularnik. - Bioinżynier.
- ...który, przy okazji, para się cybernetyką
– dodał pospiesznie Rutger. - Przygotowałem dla ciebie nieco prochów, Wilhelm. Wydłużony czas działania. Dziesięć tabletek, tylko tyle mogłem wyprodukować z surowca, ale wystarczy jedna na dwadzieścia cztery godziny. Możesz na pusty żołądek, nawet lepiej, bo szybciej się rozpuści. Do pół godziny trzeba czekać na działanie. Skutków ubocznych: Brak. Za to usuwa wszystko, co złe z czaszki. Żadnych przeciwwskazań i temu tam podobnych pierdół... A... I weź jeszcze to – podał mu kolejne tabletki. - Wojskowe. Mieszanka amfetaminy i paru innych. Używają to w Feldheer Federacji. Usuwa senność i przytępia ból, jak dostaniesz. Pięć, bo kolejne pięć zostawiłem dla siebie. Tylko nie bierz za dużo, bo cię pojebie.
- Rutger
– zwrócił na siebie uwagę Wiktor.
- Mmm?
- Powiedz mu o tym, dokąd się wybieramy. Przydać się przecież może.
- Może i masz rację... Pewnie i tak by zapytał. No, WiFi. Wystaw sobie, że powstanie wybuchło. Zbieramy się stąd. Wiktor twierdzi, że znalazł dobre miejsce w Unterstadt. Podziemiach, mam na myśli. Przeczekamy, zabarykadujemy się, popijemy sobie. Poeksperymentujemy z tym i owym, przynajmniej do czasu, dopóki na powierzchni nie zrobi się nieco lże
j.
Rutger spojrzał na Wilhelma.
- Dzieciaku? Wyglądasz tak, jakby ci pociąg spierdolił. Coś się stało?



 
Irrlicht jest offline  
Stary 27-12-2010, 00:00   #10
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Dum dum dum. Dum dum dum.
Gdzieś w pobliżu zadudniła seria wystrzałów. Znajomy łoskot, muzyka slumsów. Jakby ktoś wołał mnie po imieniu. Nie spanikowałam. Jeszcze nie, ale moje serce dopasowało się do rytmu tego periodycznego ołowianego trelu.
Pędziłam za Borysem jednocześnie bacząc na to gdzie stawiam stopy. Chybotliwa konstrukcja rusztowania rzęziła i stękała przy każdym ruchu jak na wpół żywy potwór. Napchany plecak nie ułatwiał rejterady. Ani snajper po przeciwnej stronie budynku.
Zwinności nigdy nikt nie mógł mi odmówić. Pędziłam jak kot po rozpalonym dachu, nie oglądałam się za siebie. Ale wiedziałam, że gdzieś tam, oparty o obdrapany zniszczały parapet mojej kawalerki stoi Muller. Gapi się i zaciska dłonie obleczone w czarne skórzane rękawiczki.

Pierwszą rampę pokonałam zgrabnym ślizgiem, złapałam się krawędzi stalowego szkieletu rusztowania i zeskoczyłam na platformę poniżej. Ostrzał trwał. Kula śmignęła niebezpiecznie blisko mojego nosa i weszła gładko w gruby mur kamienicy niby zapowiedź tego co wkrótce mnie czeka. Wielka dziura Dum-dum. Tyle z ciebie zostanie.

Borys torował drogę. Trzask rozwalonej szyby, szczęk wyważonych drzwi, jego mocny pewny uścisk.
Kiedy się wreszcie zatrzymaliśmy zipałam i pociłam się jak po barowej bójce. Teraz dopiero dostrzegłam, że Borys oberwał. Rana była płytka i powierzchowna ale zabrał się za nią z marszu, przezornie. Przepastne kieszenie jego wojskowej kamizelki zawsze skrywały rzeczy potrzebne w danym momencie. Oświecił mnie równocześnie, że szukają mnie jakieś zbiry.
Jaka, scheisse, miła odmiana...
Przełknęłam głośno ślinę myśląc o Hektorze i deadlinie jaki mi wyznaczył. Czy wszechświat dawał mi znaki, że czas najwyższy zniknąć z powierzchni ziemi, zaszyć się w jakiejś niedostępnej odosobnionej norze i przeczekać armagedon?


Rozmyślania przerwała mi kolejna eksplozja i wkrótce tłum ludzi wlał się do pomieszczenia niby rój karaluchów. Dookoła mnie zdarzenia napływały zbyt szybko i w za dużym stężeniu. Zaczynałam się gubić.
Motłoch otoczył nas groźnym korowodem. Wyglądali jak powstańcy. Z błyskiem determinacji w oku, uzbrojeni licho ale nadrabiali zapałem. Sięgnęłam po broń i już miałam zmykać za najbliższą zasłonę kiedy Borys zaczął konwersować, jak gdyby nigdy nic, z jednym z nich. Pojęcia nie mam o czym, poliglota ze mnie równie wybitny co bioinżynier. O ile w kaleczonym polskim jeszcze potrafię wyrazić myśli to pa ruski znam tylko parę paskudnych przekleństw.

Aleksy Kołogriwow miał gadkę pierwsza klasa a bojownicy systemu łykali wszystko mechanicznie, jak tania bioniczna dziwka. Może istotnie mieli dość. Może przekroczyli tą nikłą subtelną granicę kiedy człowiek nie ma już nic do stracenia. Nawet własne życie okazuje się zasobem, które przestało rekompensować gówno codzienności. Dobrali się do składu broni z nieskrywanym entuzjazmem no i się zaczęło. Jawna już wymiana ognia, rozkazy, zajmowanie pozycji.

Przez chwilę staliśmy twarzą w twarz z jakimś młodzikiem, najpewniej członkiem rebelii. Wyraz twarzy musiałam mieć zadzierzysty. Ściągnięte brwi, zwężone oczy. Nie przywitałam się, nie zagadnęłam. Ani myślałam dołączać się do powstania. Tym bardziej, że już było widać mechy na horyzoncie. Zdepczą tą rewoltę w mgnieniu oka, aż będą fruwać wióry, gruz, flaki, krew i łuski po nabojach. A później pariasi posprzątają tu na glanc i nie zostanie po tym zrywie nawet wspomnienie.

Wyglądało jednak na to, że Federacja miała większe problemy na głowie niż banda buntowników i to było nawet pocieszające. Ktoś chciał przełamać barierę kopuły. Podciąć podwaliny całego systemu, zakłócać święty ordnung Elysium. Może zyskamy przez to trochę cennego czasu. Przed chwilą byliśmy w połowie ucieczki i okoliczności nie zmieniły się na tyle aby zmieniać te dalekosiężne plany. Widzicie, ani polityka, ani zrywy wolnościowe nie znajdowały się na liście moich życiowych priorytetów. Ta lista jest w gruncie rzeczy kurewsko krótka. Na pierwszym miejscu widnieje egzequo Borys, Franz, Vixen i dbałość o moją własną dupę. Punkt pierwszy dobrodusznie tą listę rozpoczynał i zakańczał.

Odciągnęłam Borysa na bok. Nie wiedziałam co kłębi się w jego głowie, na ile poufałe są jego relacje z tymi ludźmi i czy ich przegrana sprawa coś dla niego znaczy.
- Musimy się stąd zwijać – mój głos zdradzał więcej paniki niż miałam w zamyśle. - To nas nie dotyczy Borys.

Wiele dłoni wyciągało się chciwie do skrzyń z bronią, ale nawet przetrzebiony magazyn wciąż wyglądał zachęcająco. Borysowi zaświeciły się oczy. Wywlekł z kupy żelastwa wielki karabin Minimi, przewiesił przez ramię taśmę naboi i wyszczerzył się mimowolnie.

Kolejne jebudu. Zapaleniec obsługujący do niedawna RPG leżał w kawałkach rozrzucony w promieniu parunastu metrów. Nogi mi zmiękły. Widziałam już flaki i krew, nie zakrawałam na miano stroniącej od rozpierduchy. Ale chaos jaki rozgorzał wokoło do szczętu mnie skołował. Nie chciałam brać w tym udziału! Zwyczajny ludzki egoizm dzwonił na alarm gdzieś głęboko pod czaszką i nakazywał taktyczny odwrót.
Wzrok Borysa zatrzymał się na ręcznym granatniku przeciwpancernym i tam już pozostał z błogą niemal nabożnością. Borys lubił bojowe zabawki. A ja nie mogłam wyczytać czy chodzi tylko o kawałek metalu czy o jakieś światopoglądowe farmazony. Miałam poważnie nadzieję, że on z tymi Ruskimi nie trzyma zbyt ciasnej sztamy.

- Nawet o tym nie myśl – szarpnęłam go za rękaw i ściszyłam głos. - Ty chyba nie jesteś z tymi ruskimi fanatykami, co? Oni już nie żyją Borys. Tylko ich mózgi jeszcze tego nie zajarzyły.

Chwyciłam karabin i kilka paczek amunicji. Stary dobry kałach jest lepszy niż wierny pies. Nie sra, żreć nie woła a w razie potrzeby obroni.
Doszłam jeszcze do laptopa. Zero jedynkowy język jest dla mnie równie enigmatyczny co pierdolone nauki Czcicieli Krzyża. A zazwyczaj staram się nie tykać spraw, których nie rozumiem.
Zakłócacz neuronalny. I wszystko kurwa jasne... Równie dobrze mógł to być wielofunkcyjny wibrator nowej generacji, który nadziane panienki zamiast wprowadzać w głąb swojego ciała podłączały do gniazda w rdzeniu kręgowym. Bogacze i ich pierdolone fanaberie. No chyba, że jest to jakaś fantazyjna broń, która mogłaby przechylić szalę na korzyść rebeliantów. Szkoda, że Wielki Konstruktor nie uposażył tej machiny w wielki czerwony przycisk z adnotacją "wywołuje impuls jonowy, który wyłącza wszelką elektronikę". Ale instrukcji nie było. Przynajmniej na widoku.

- Hej Borys... - ten się dalej gapił na to RPG jakby ktoś go poddał wirtualnej hipnozie. - Rzucisz okiem na to okablowane gówno? W lapku może być plik z instrukcją. Tylko się nie wgryzaj w lekturę, dobra? Dwie, trzy minuty. A ja poszukam zejścia do kanałów.

Zboczyłam jeszcze do tego, którego przedstawiono jako Korczyńskiego.
- Wyglądasz na mózgowca dzieciaku – gestem wskazałam cylindryczne urządzenie. - To jakieś fale chyba emituje. Może załapiesz o co biega? Tylko żeby nie było jak w tym dowcipie o Polaku. Jedną kulkę zgubił a drugą zepsuł...

Uśmiechnęłam się lekko złośliwie i puściłam młokosowi oko.

Nie wierzyłam, że Borys zdziała cuda w pojedynkę. No ale generalnie w cuda wierzyłam równie gorliwie co w Walhallę. Nie wiem dlaczego to słowo kołatało mi się po głowie. Wydawało się nierzeczywiste i nieprawdziwe. Jak cuda właśnie.

Zostawiłam chłopców samych i dziarsko wślizgnęłam się do kolejnego pomieszczenia. To okazało się labem zasyfionym świeżą jeszcze tkanką, cuchnącym i dusznym. Coś mi chlupało pod butami i miałam gorliwą nadzieję, że to błoto.
Chłód Walthera dodawał mi odwagi. Jak się okazało mierzyłam właśnie w stronę dwóch nieznajomych.

Jeden z nich wyglądał jak stary wyjadacz slumsowego gówna. Swojsko, na takiego z którym można golnąć bimbru ale nie ściągać przy tym dłoni z klamki. Drugi z kolei miał gładką buźkę niedorostka. To było wybitnie nie fair. Dzieciaki mnie jakoś rozrzewniały, ożywiały zagrzebane głęboko poczucie winy. Ich wielkie oczy szeptały do mnie "Nie sprzedawaj mnie Dum-dum". Chyba miękłam w obliczu końca. Grunt obsuwał mi się spod nóg i zaczęłam robić pieprzony rachunek sumienia. Splunęłam, wyrzucając z siebie tą myśl. I jak kozak wykrzyczałam w ich stronę zgrabny tekst.

- Wer sind sie? - dobrze było dla odmiany kopać a nie być kopanym. W przenośni ma się rozumieć. Butów jeszcze uruchamiać nie zamierzałam. - Hande hoch! Raus!

Chciałam tylko znaleźć wyjście z tej kabały. Kłopoty piętrzyły się tego wieczora w zawrotnym tempie a nie widziałam perspektyw żeby jakikolwiek z nich rozwiązać. Otworzyłam plik w moim mózgowym edytorze tekstu i wstukałam boldem:

1. kanały
2. Vixen

Dalej w przyszłość natenczas nie wybiegałam.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 27-12-2010 o 08:11.
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172