Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-12-2011, 14:57   #11
 
Rewan's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodze
Cholera, co się dzieje? Dominic nie pamiętał by kiedykolwiek był tak zdezorientowany. Nagle znalazł się pośrodku łaknącego krwi tłumu i bitwy w środku kręgu. Ogłupiał na chwilę, nie mogąc sobie przypomnieć jak się tu pojawił. Sen, czy jawa? Ogarnij się! Przypomnij sobie podstawowe zasady. Nie pamiętam jak się tu znalazłem. To musi być sen. Chyba, że ktoś właśnie chce żebym tak myślał. Właśnie dostrzegł pośród tłumu walczących ludzi. Skądś ich znam… Po za nimi było dwóch innych, wyróżniających się i dziwnie znajomych. Jak przez mgłę pamiętał jedynie spotkanie w Wenecji. Nie wiem czy oni są ze mną, czy nie, ale muszę zacząć działać. Tu nie ma miejsca na zawahanie. I muszę mieć się na baczności. Podszedł do otyłego mężczyzny i do tego drugiego, który stał wystarczająco blisko.

-Nie wiem co tu się dzieje, ale musimy wziąć się w garść i zacząć działać.

— Działać? Eee… Czy my…? Czy ty…? Eee… Czy my się już kiedyś spotkaliśmy? Nie wiem, jak pan, ale ja… tego… No… Ja... Ja już sobie pójdę chyba.

-Nigdzie nie idź. Nie wiem co tu się dzieje , ani kto nas wciągnął w to szambo, ale lepiej się nie rozdzielajmy. A co do zrobienia czegoś to może i należałoby coś tak postąpić, ale masz jakiś pomysł? Jak nie to proponuję, byśmy poczekali aż, ten osiłek skończy robotę albo przerwie walkę. Może on wie o co tu chodzi.

— Chcecie uciec? Oho ho, o nie… na mnie nie liczcie. Wybaczcie, panowie, ale się nie piszę. Nic nie słyszałem! — mężczyzna przy kości obrócił się z zamiarem odejścia.

Natomiast młodość ma swoje prawa. Szczególnie w przypadku utalentowanych młodzików. Prawda jest taka, że Dominic zdawał sobie sprawę z własnej wartości. Nie umknęło mu uwadze jak szybko znalazł się w tym fachu i jak szybko chłonął to, czego inni nie mogli zrozumieć przez całe swoje życie. Tak… Był aroganckim sukinsynem. Ale to tylko jedna z jego zalet. Na swojego otyłego kolegę spojrzał z wyższością i wyrazem mówiącym „z kim ja muszę pracować”. Byli w branży, w której powinni panować na snem, a nie sen nad nimi. Zapomniał o podstawowej zasadzie „czy pamiętasz jak się tu znalazłeś”. Zapomniał o ostrożności. Co prawda sen ma swoje prawa i podświadomość przyjmuje go jako rzeczywistość. Nawet gdy w śnie dzieją się rzeczy nieprawdopodobne(jak zmiana szczegółów otoczenia), Tobie wydaje się to normalne. Ale on się zorientował. I to wystarczyło, by być wściekłym na człowieka, który zadziałał jak człowiek. Miał ochotę go złapać i uderzyć z otwartej dłoni. Ale nie lubił dotyku innych osób.

-Jak się tu znalazłeś? – zapytał na tyle głośno, by odchodzący mężczyzna usłyszał. Dał mu chwilę czasu, po czym zapytał – Czy zmiany w otoczeniu nie wydaję Ci się dziwne? To podstawowe zasady sprawdzenia czy to, co właśnie widzimy, to nie sen.

— Światła. Eee… Drogówka mnie zatrzymała za… Sen? Zaraz… O czym ty mówisz? Ale… Jeśli to sen, to czemu nie mam swojego totemu? Gdybyśmy weszli do snu, zabralibyśmy swoje totemy, prawda?

-Mój totem…

Dominic szybko starał się wymacać miejsce, w którym powinien leżeć jego totem, ale go nie wyczuł. Nagle jego umysł opanowała panika. Myśli rozpędziły się w niekontrolowany sposób.A co jeśli to nie sen? Co jeśli to rzeczywistość i każda decyzja może zaważyć na życiu bądź śmierci?! Być może tylko mi coś wstrzyknęli i sprawili, żebym myślał, że to sen. A kiedy już się zabiję chcąc się przebudzić… A jeśli to sen i do przebudzenia wystarcz tylko ta śmierć? Cholera! Wokół panował przeszywający głos syreny, która rozległa się przed chwilą otaczając dziedziniec. Dźwięki wwiercały mu się w czaszkę. Gdzieś w tłumie dało się usłyszeć „ Bunt! Zadyma w Południowym!”. Myśli starały przebić się od środka powodując mieszankę otępiającego bólu. Na końcu zaatakowała go jedna prosta myśl. Może oni są od niej? Cofnął się kilka kroków, jeden za drugim.

-Kim wy jesteście?

*
Od czasu tej jednej jedynej akcji z Benedictem minęło już kilka porządnych lat. Tak naprawdę nie mógł mieć wtedy więcej niż 16 lat, bodajże rok po zaginięciu siostry. To była jego pierwsza akcja. Gdy wtedy ktoś zwrócił się do niego z ofertą pracy, jego ego zostało porządnie nakarmione. Zaraz jednak słuchał o snach i innych bzdurach, zdenerwował się nie miłosiernie. Tutaj wreszcie doceniony, a okazuje się, że ktoś robi sobie z niego jaja. Zaraz jednak mówili o konkretach, całej teorii dotyczącej wejścia w sen i to co można dzięki temu uzyskać. Tak jak nie wierzył ludziom, wierzył liczbom i wzorom chemicznym. One do niego mówiły. Rzucił studia od razu, bez zawahania. Nie miało znaczenia to, że wcześniej porządnie namęczył się, żeby w ogóle go przyjęli. Musiał znaleźć odpowiednią osobę i udowodnić swoją wartość. I znalazł. Zaimponował mu, dostał się na studia bez ukończenia szkoły średniej, a także dostał dofinansowanie (jego rodzice już wtedy nie żyli i musiał sam o siebie zadbać). Poszedł z Benedictem na akcję raz, a potem następny, ale później urwał z nim i resztą kontakt. Nigdy im nie zaufał, a wreszcie trafił do biznesu, także mógł znaleźć nowy team w razie czego. Przypływ gotówki pozwolił mu na osiedlenie się w miejscu. Wynajął mieszkanie w zacisznym miejscu. Zaczął na własną rękę produkować mieszankę. Znalazł też klientów. Ludzie chodzili do niego by spać. Wszyscy zaczynali z ciekawości, powoli. Lecz forma świadomego snu pociągała. Z każdym razem co raz to dłużej i dłużej, aż nim się zorientowali, byli uzależnieni od niego. A on dzięki nim zarabiał. Z czasem musiał się przenieść do bardziej dyskretnego miejsca. Taka liczba osób odwiedzających jego dom wzbudzała podejrzenia.

Czas jednak mijał. W między czasie był jeszcze na jednej akcji wydobycia, ale gdy tylko się zakończyła, zerwał z nimi kontakt. Pewnego dnia dostał wiadomość, od tej dość niezwykłej kobiety. Zawsze rzucała się w oczy. Anotnina… Ona zawsze była taka… otwarta? Tak to dobre słowo. Dominic nie potrafił się do tego przyznać, ale w jej obecności zawsze czuł to… Uniesienie. Kiedy po raz pierwszy był jej wingmanem, a przede wszystkim uczniem(nauczył się od niej wszystkiego o snach), zostawił dla niej sposób do skontaktowania się. Choć minęło parę ładnych lat, nadal sprawdzał to forum…

Antonia za czasów współpracy z Benedictem studiowała medycynę. Pokazała kilka razy w akcji, że w tej dziedzinie ma kawał porządnej wiedzy i sporo umiejętności... natomiast drastycznie nie wygląda na lekarza. Jest wysoka, z solidnymi biodrami i wielkim biustem, ciemnoskóra, z zamiłowaniem nosi dredy lub drobne warkoczyki. zawsze lubiła ubrać się wystrzałowo i prowokacyjnie, a szczególną estymą darzy ubrania w kolorze złotym i wielkie obcasy. Benedict często wysyłał ją na wabia lub w celu odwrócenia uwagi. Twierdził, że w towarzystwie Antonii prezydent USA mógłby siedzieć na stacji metra przez cały dzień, a przechodnie i tak zapamiętaliby tylko cycki Antonii za złotą bluzką... No, coś w tym było.

Poza tym, miała niesamowitą intuicję, graniczącą z prekognicją. To było tak niesamowite, że aż nienaturalne. Miała wówczas pseudo Królowa Mab.

Na czaciku Antonia wstrzeliła powitanie:

La reina Mab: Bom dia, malutki. Nic się nie zmieniłeś, paranoiku, ale niech ci będzie. Mogłeś wybrać stolik, ale dzisiaj karty rozdaję ja.

Dominic jej odpisał bezpośrednio na komputer. Wiadomość wyświetliła się na całym ekranie:

Za 2 dni spotkajmy się w Nowym Yorku, Madison Street przy wejściu do metra. Oni wciąż mnie śledzą

Antonia wpisała na poprzednim forum:
La reina Mab: O 16, wcześniej mam pedicure.

I o rzeczonej 16 pojawiła się na stacji metra, w kusym płaszczyku ściagniętym w talii złotym paskiem i takąż torebką, z kolczykami tak wielkimi, że można by zakotwiczyć na nich jacht.
Z torebki wyciągnęła gazetę, położyła ją sobie na stopniu schodów, na tak przygotowanej powierzchni usiadła i wydobyła z torebki kieszonkowe wydanie "Niebezpiecznych związków".

Do Stanów przyleciał na sfałszowanym dowodzie osobistym. Nie pierwszy z resztą raz. Żeby dobrze się ukryć musiał poznać kilka technik. Z początku ubrany w garnitur z okularami połówkami na nosie i skórzaną aktówką w ręce, teraz nosił na głowie kaptur. Szczytem kamuflażu to nie było, jednakże tajnym agentem też nie był. Na stacji metra szybko dostrzegł dawną znajomą. Jej sposób bycia zawsze był nieco rzucający się w oczy. Przeklął w myślach na ten fakt. Zaczepił jakiegoś chłopaka, starał się wybrać najbardziej godnego zaufania i dając mu dolara wraz z zamkniętym liścikiem, powiedział, że drugie dostanie kiedy poda liścik kobiecie siedzącej na schodach. Chłopak posłusznie poszedł i podał kobiecie list.

Było w nim napisane: "Wsiądź do następnego pociągu"

Antonia przeczytała liścik a potem zamieniła z doręczycielem kilka zdań. Było widać, że biedny chłopak aż się zwija...
A potem wszystko poszło tak, jak za dawnych czasów. Czyli Antonia wysłuchała z powagą drugiej strony i oczywiście, zrobiła po swojemu. Jak Benedict to znosił, przez tyle lat? Nigdy nie pokazał, że drażni go samowolność Chemiczki. Chyba po prostu ją uwielbiał, obsypywał w końcu przy każdej okazji kwiatami i małymi, lecz kosztownymi drobiazgami. Przymykał oko i obracał wszystko w żart. Może to był sposób?

Antonia wstała i nachyliła się do ucha chłopaka, po czym ruszyła bynajmniej nie do stacji metra, ale w stronę parku. Przy wejściu zatrzymała się przy stoisku sprzedawcy prażonych orzechów i długo wybierała smakołyki do papierowej torby. To też się nie zmieniło. Ludzie po prostu jedli, a Antonia celebrowała nawet filiżankę kawy.

Najdziwniejsze zaś było to, że czas ledwo ją tknął. Nadal wyglądała na te dwadzieścia parę lat.

Machając papierową torbą, rozkołysanym krokiem ruszyła w głąb parku.

Z początku Dominic chciał ruszyć już w stronę metra, jednak zauważył, że kobieta wdała się w rozmowę ze zrezygnowanym chłopcem. Ten zaraz powrócił by przekazać wiadomość:

-Pani nie chce zejść do metra, bo od przeciągów psuje się jej fryzura
 

Ostatnio edytowane przez Rewan : 07-12-2011 o 15:00.
Rewan jest offline  
Stary 07-12-2011, 14:59   #12
 
Rewan's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodze
Na odchodne dał chłopakowi obiecanego dolara, a także dodał drugiego za fatygę. Jego twarz rozpromienił uśmiech, lecz zaraz chłopak znikł w tłumie. Obserwował jak śmiałym krokiem kobieta idzie najpierw w kierunku stoiska, po czym nie przejmując się nikim ani niczym stała tam z dobre 10 minut, a następnie ruszyła w stronę parku. Oni go obserwowali, a ona jakby nigdy nic kupowała sobie przekąskę. Wszystko miał zaplanowane. Mieli wsiąść do metra i usiąść na miejscach tyłem do okna. Pomiędzy nich miał położyć plecak, który spoczywał teraz na jego plecach. W nim miał sprzęt. Dyskretnie miał wysunąć dwie igły podłączone do rurki, która natomiast miała wylądować w tym urządzeniu. Dawka mieszanki była dobrana idealnie. Mieli znaleźć się w śnie na 2 minuty co w śnie stanowiłoby około 30 minut. To czas przejazdu między tą a następną stacją, dzięki czemu zaraz mogliby się stąd zabrać i wszystko byłoby dobrze. Ale nie... Jej ego było zbyt duże...

Dogonił ją już w samym parku. Nie biegł. To by mogło zwrócić uwagę. Podszedł natomiast umiarkowanie szybkim krokiem.

-Ty też się nic nie zmieniłaś. Nadal jesteś równie piękna, co arogancka. Oni śledzą moje ruchy, więc proszę, nie zatrzymuj się i idź dalej.

Antonia obróciła lekko głowę. Blask triumfu w jej oczach był aż nadto widoczny. Naprawdę rozdawała karty i nie omieszkała tego pokazać. Tymczasem otworzyła papierową torebkę i wrzuciła w umalowane usta kandyzowanego nerkowca, przymrużyła z rozkoszą oczy. Miarowe stukanie jej obcasów zlało się z odgłosem chrupania karmelowej powłoczki.

Po tej kobiecie było wprost widać, jak bardzo lubi panować nad innymi ludźmi. W szczególności tych z przeciwnej płci. Cóż... Prawda jest taka, że już za dawnych czasów musiał się do tego przyzwyczaić i pozwolić robić jej to, co lubiła najbardziej. To ona ma coś, co może rzeczywiście go zainteresować, choć tylko może. Spotkanie mówiło samo za siebie. Szykuję się robota. Jeśli go zainteresuje, nadal będzie musiał być pod nią. To ona go wynajmuje, tak więc z pewnością będzie jej wingmanem.

- Malutki, jak ja tęskniłam za twoją sproblemowaną naturą. Przy nikim tak jak przy tobie nie czuję się tak bardzo... mamusią - ton miała szczery, ale widział już wielokrotnie, jak perfekcyjnie udawała szczerość. - Kawał czasu przeleciał, a ty ciągle uciekasz. Uciekający zawsze jest ofiarą. Ten, kto ucieka, już przegrał. Może czas się zatrzymać? Przejść do ataku, hm? - wybrała z torby kolejny przysmak i znowu zaczęła chrupać. A gdy tylko przełknęła orzeszki, zapytała poważnie - Znalazłeś siostrę?

Jasne, czemu tu się dziwić, że Domnic ma problemy z kobietami, skoro piękna kobieta, na której biust można się zapatrzeć i stracić poczucie rzeczywistości, mówi Ci, że czuje się jak Twoja matka. Toż to jeszcze gorsze niż jak ktoś Ci powie, że kocha Cię jak brata. Ile w ogóle ona może mieć lat? Trzydzieści to chyba maksymalnie.

-Nie znalazłem jej. Ani jednego śladu. Codziennie przeszukuje internet w poszukiwaniu czegokolwiek. Szukam wszędzie. Włamuję się na rządowe serwery, i na te mało znaczące, które mogą być pisane jakimś kodem. Używam różnych algorytmów, które te kody mogłyby złamać. Lecz nie znalazłem nic. Jeżeli mam zaatakować, potrzebuję informacji. Tego i pieniędzy...
Antonia posmutniała. Całkiem jak wtedy, gdy opowiedział jej o siostrze po raz pierwszy.
- Ciężka sprawa... Wiesz co? Pomogę ci. Nawet jeśli się nie zgodzisz na akcję. I za darmo. Dla idei, bo wierzę, że rodziny powinny żyć razem. I za to, że jak wtedy na Florydzie urżnęłam się w trupa, nie zostawiłeś mnie leżącej pod knajpą. Poszukam twojej siostry na mój sposób. Net to nie jedyne miejsce, gdzie można tropić ślady.

- Jest akcja, malutki. Wracam do pracy i potrzebuję wsparcia. Zawsze byłeś najlepszy. Po tylu latach, kiedy stałam na bocznym torze, pewnie bijesz mnie na głowę - zachichotała uroczo, bez zazdrości czy gniewu. - Jest robota za konkretną kasę. To jednak najmniej dla ciebie ważne. Szef jest prawdziwym rekinem. Benedict nie był płotką póki siedział w interesie, ale ten jest o parę klas wyżej... na tyle wysoko, że być może jest jednoosobową klasą samą w sobie. Ma takie dojścia, że to prawie cudotwórca - tym razem w jej głosie pojawiły się nieprzyjemne nuty. Nie to, że kłamała... znał ją na tyle, że wiedział, kiedy kogoś nienawidziła. - Jak się sprawisz, otworzy ci wiele drzwi. Możliwe jest też - ale to tylko między nami, nie powtarzaj tego nikomu - że w środku akcji będę musiała wrócić do swoich spraw. Potrzebuję więc kogoś, kto będzie potrafił zająć moje miejsce. Ciebie, maleńki. Jeśli się to zdarzy, zgarniesz moją pulę. A szef dopiero spojrzy na ciebie łaskawym oczkiem. I będziesz bliżej siostry niż w całym twoim twoim życiu, które strawiłeś na ucieczki...

Jedno trzeba jej przyznać. Umie sprawić, iż mężczyzna czuję się tak dobrze, że mógłby zrobić dla niej naprawdę wiele. Te komplementy... Jaki jest dobry, czego nie umie. Oczywiście wszystko to wiedział, ale posłuchać tego z czyichś ust, jeszcze do tego tak znaczących. To naprawdę jest coś. No i w końcu, ta robota... Słuchając o nowym ekstraktorze Nobody czuł jak serce podchodzi mu do gardła. Jeśli ona tak mówi, to rzeczywiście musi tak być. Przeszedł go przyjemny dreszcz podniecenia. Po tylu latach, może wreszcie zdoła ją odnaleźć. Było prawdopodobieństwo, że ona już nie żyła, ale wątpił w to. Skoro zadali sobie tyle trudu by ją porwać, to prędzej jakoś ją by wykorzystali(broń Boże, żeby nic jej poważnego nie zrobili. Ona była jeszcze taka mała).

Antonia sięgnęła do torebki i wydobyła z niej ostrożnie coś obwiniętego w folię aluminiową, pachnącego kusząco i smakowicie.

- Schudłeś, słonko - podała mu zawiniątko. - Zrobiłam ci placek z papryczkami.

-To wszystko brzmi pięknie, ale coś mi tu nie gra. Będzie duża akcja. Skoro wzywacie wingmana, to musi być coś więcej niż zwykła akcja. Ekstraktor jak sama mówisz jest nie byle kim, ale coś mi mówi, że odnośnie niego nie mówisz mi wszystkiego. I, przy tak dużej akcji, Ty chcesz nagle opuścić pole działania? Skoro Ekstraktor potrzebuje wingmana, to będzie potrzebnych ich dwoje. No i zdajesz sobie sprawę, że eee... - tu Dominic się na chwilę zawahał. Komuś takiemu nie łatwo jest się przyznać do słabości - jeżeli chodzi o wsparcie chemiczne, to jestem zdecydowanie najlepszym wyborem. Ale nie posiadam pewnych Twoich zalet, które zawsze doceniał Benedict. Nie odwracam tak dobrze... Uwagi.

Wybuchnęła śmiechem i długo nie mogła opanować rozbawienia.

- Gdyby cycki faktycznie rządziły światem - wydusiła w końcu przez łzy - byłabym imperatorem co najmniej. Z tego co widziałam na zdjęciach, cycków jednak będzie więcej i moje nie zrobią wielkiej różnicy. Zaś odwracanie uwagi... Jeden żyje tak, by nawet przypadkowy przechodzień o nim nie zapomniał. To ja. Jestem w tym świetna. A inny tak, by zlać się z tłem, by nikt nie mógł go odnaleźć. To ty. I jesteś w tym świetny. Biedny Benedict dostał szału, kiedy cię szukał, wylazł prawie z siebie. Ja tego nie potrafię i w sumie potrafić nie chcę, ale mam świadomość, że to cenna umiejętność. O filozofiach życiowych możemy pogadać potem przy drinku, w końcu jesteś już pełnoletni. Zaś co do mojego urywania się z roboty. Czy ja powiedziałam, że to zrobię? Nie. Zwierzyłam ci się tylko, że dostrzegam taką ewentualność. Chcę zabezpieczyć przed jej możliwymi skutkami ekipę. I jeśli mam wybierać, kto skorzysta na tej ewentualności, ty czy jakiś znajomek ekstraktora, to wybieram ciebie. Z uwagi na Benedicta i stare czasy, jasne? A sam ekstraktor - no masz nosa, Dominic. To nie dotyczy samej akcji, nic z tych rzeczy. Po prostu gość podprowadził mi człowieka. Mam o to do niego pretensje.

Wszystko brzmiało tak pięknie, oprócz pretensji. Ostatnim razem, kiedy Antonia miała pretensje, ich obiekt został nieszczęśliwą i w sumie niewinną ofiarą afery łapówkarskiej, nie schodził z czołówek gazet przez dwa miesiące.

Nie miał pojęcia jak ona to robi, ale gdy był przy niej i rozmawiał z nią, jego codzienny stres nieco ulatywał. Czuł się niemal bezpiecznie. Nie bezpiecznie, bo to już by było za dużo powiedziane, ale bezpieczniej na pewno tak. Ona była taka otwarta. Tak, jasne, czasem coś zataiła, czasem pewnie skłamała, ale to nie ważne. Jej osobowość była w stosunku do niego po prostu ciepła. A tego mu zawsze brakuje. Tego szuka podczas wchodzenia na długie godziny do snu. Z tym, że tam są to jego projekcje, a tutaj. Ona jest żywa. Wymacał na piersi miejsce, w którym trzymał swój zegarek. Odpiął trochę bluzę i zerknął na jego popękaną tarcze. O tak... On nie śpi, a ona jest realna.

-Jak ty to mówisz "cycki" - nadal nie potrafił być tak bezpośredni, żeby powiedzieć to bez żadnego skrępowania - może i światem nie rządzą, ale na pewno nie jednym mężczyzną. Nie jeden mężczyzna został królem, ale to jego królowe i jego kochanki nimi kierowały. Nie musiały wchodzić w jego buty a nadal rządziły.

-Wchodzę w to. Pójdę z Tobą i wejdę tam, gdzie będę musiał. No i... Dziękuje. Dziękuje za pomoc, dziękuje za słowa, a przede wszystkim, dziękuje za placek.

Po ostatnich słowach zdobył się na nieśmiały uśmiech. Zrobiło mu się też gorąco. W końcu nie miał za wielu okazji aby komuś dziękować i z pewnością wydawało mu się to dziwnym czynem.

- Tylko mi się nie popłacz tutaj, nie wiem co robić, jak facet płacze. Tu masz mój numer telefonu i adres hotelu w Wenecji. Tam się spotkamy. A tutaj, kluczyk do skrytki na tutejszym lotnisku. Masz tam mały fundusz operacyjny na fanty i przelot - Antonia cmoknęła go w policzek. - Zawsze chciałam zobaczyć Włochy - rozmarzyła się. - I Watykan, papieża w oknie. Wiesz, podobno w watykańskiej bazylice jest taka brama, przejdziesz przez nią i masz odpuszczenie wszystkich grzechów! Muszę tam pojechać... To właściwie wszystko. Planu nie ma, wiesz, jak ich nie cierpię. Tylko improwizacja. Kto planuje, ten jest skostniały. Kto skostnieje, ten staje w miejscu i przegrywa. Lecę. Do zobaczenia w Wenecji - i odeszła, rzucając jeszcze okruchy z torby spacerującemu po alejce gołębiowi.

-A więc się zaczęło – mruknął do siebie. Zaraz potem poczuł jak ślina zaczęła mu wypełniać usta od zapachów unoszących się z opakowania. Usiadł na ławce, wbrew wszystkim swoim zasadom i zaczął zajadać się plackiem.

*

- UWAGA WSZYSCY WIĘŹNIOWIE! NATYCHMIASTOWY POWRÓT DO CEL. OSADZENI USTAWIAĆ SIĘ JEDEN ZA DRUGIM NA LINIACH WYJŚCIOWYCH DO WASZEGO SKRZYDŁA. CZEKAĆ NA DALSZE INSTRUKCJE. POWTARZAM...

— Ja jestem John Cryer. – powiedział zaraz po wyciszeniu megafonu - W porządku, to… co robimy? Słuchajcie, widziałem, jak strażnicy prowadzili jakiegoś faceta, który wydał mi się znajomy. Chodźmy do cel, to może uda nam się z nim spotkać. Bo jeszcze nas spałują…

-Nie jesteś sam. Cała ta sprawa śmierdzi, ale na razie możemy tylko brnąć dalej.

-A ja nazywam się Piotr Koronew.

-Szlag! – krzyknął w geście frustracji. Nie ufał im, ale nie miał też innego wyboru jak zadziałać z nimi. Chaos opanował całe to miejsce, a cele brzmiały mimo wszystko bezpiecznie.

-Dobra, zabierzmy się do tych cel. Potrzebujemy spokojnego miejsca, żeby przemyśleć co robić dalej.

Ruszył jako pierwszy, nie zważając na resztę. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.

Zostawił ich za sobą. Nie miał pojęcia czy pójdą dalej z nim, czy nie, ale ktoś kiedyś mu powiedział: „Nigdy nie stój w gównie. Strzepnij je i idź dalej”. Może to był Benedict? Nieważne… Ważne było, żeby się stąd wydostać. Nikt nigdy nie będzie czekać na jego ruch. A już na pewno nie ona… Wśród tłumu ludzi, który przepychał się przez siebie, łatwo można było stracić orientacje. Ale gdy zbliżył się już do wejścia do skrzydła wschodniego, strażnicy porządnie brali się za swoją robotę i ustawiali w sznurku idących więźniów.

Trzeba im przyznać, załatwili to całkiem nieźle. No, prócz tego chaosu, który wywołali we wszystkich innych skrzydłach z powodu buntu w jednym.
Dość szybko dostał się za siatkę. Ale trzeba było działać. Jeszcze sam nie wiedział co mu się dokładnie przyda, ale potrzebował czegoś, żeby stąd uciec. Był zamęt, strażnicy musieli opanować całość, co chyba już w tej chwili graniczyło z niemożliwością. Bunt się rozprzestrzeniał. Potrzebował strzykawki ze środkiem usypiającym i ładunków wybuchowych. Najlepiej przydadzą się te, które koncentrują siłę uderzenia w jednym kierunku. Cylindryczny kształt plastikowej obudowy z niewielkim metalowym elementem wieńczącym całość, który spełnia swoje zadanie. Co prawda swoje przeznaczenie ma nieco inne. Został zaprojektowany przez brytyjskiego specjalistę od zbrojenia w celu rozbrajania min. Jednak skumulowany ładunek z pewnością przyda się przy wzmocnionych drzwiach. Wystarczy zamocować w odpowiednim miejscu, a drzwi staną otworem. Przypomniał sobie wszystko, wraz ze szczegółami. Składniki i wzory chemiczne krążyły mu po głowie, aż wreszcie w jego kieszeni i w majtkach pojawiły się odpowiednie przedmioty.

Przechodząc koło strażników tradycyjnie założył ręce za głowę na znak swojego spokoju. Mimo to jeden strażnik popchnął go pałką w stronę utworzonej linii, wykorzystując zasadę „więzień nie człowiek”. Zobaczył daleko przed sobą dwóch towarzyszy rozmowy, ale nie podbiegł do nich póki co. Wychodzenie z kolejki byłoby teraz co najmniej głupotą. Z tyłu słychać było odgłosy walk i desperackich prób uspokojenia buntu. Ale to nie miało już znaczenia. Lecz to co jest przed nim. Wreszcie dostał się do budynku. Powoli opuścił ręce. Czekał na odpowiednią chwilę. Podejrzewał, że z powodu buntu ochrona będzie bardzo uszczuplona. Nie miał jednak czasu. Dogonić pozostałej dwójki. Za nim natomiast przerzedziła się liczba więźniów. Postarał się więc cofnąć jak najbardziej do tyłu. Prowadzony przez jednego strażnika, czekał na odpowiedni moment. Stłumiony odgłos buntu nawet tutaj powodował hałas. Cieszyło go to. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze…

Sęk w tym, że nic nie musiało iść po jego myśli. Wszystko jest wypełnione niewiadomymi. W myślach przypomniał sobie słowa Antoni: „Planu nie ma, wiesz, jak ich nie cierpię. Tylko improwizacja. Kto planuje, ten jest skostniały. Kto skostnieje, ten staje w miejscu i przegrywa”. I właśnie to zamierzał zrobić. Miał kilka pomysłów, ale prawda jest taka, że wszystko zależy od sytuacji jak się potoczy. Nie mógł już dogonić towarzyszy, którzy mogli by zapewnić mu pewną ochronę. Jedyne co mógł to zadziałać sam. Jeśli się wszystko uda, to później ich wyciągnie. Ale najpierw on.

Był już za dyżurką, w korytarzu prowadzącym do klatki schodowej. Rozejrzał się najdyskretniej jak potrafił i wiedział już. To jest ten moment. Sięgnął ręką do kieszeni, ułożył odpowiednio dłonie na zimnej powierzchni strzykawki. Potem wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Zaatakował samotnego strażnika kierując strzykawkę w stronę szyi.
 
Rewan jest offline  
Stary 07-12-2011, 18:14   #13
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś
„O — MÓJ — BOŻE!”

„Jednak mnie wsadzili za tę jazdę bez działających świateł. Ten kraj po prostu schodzi na psy. No bo co to ma w ogóle być?! Idę do jakiegoś cholernego więzienia o zaostrzonym rygorze za… za złamanie przepisów drogowych?!”

Takie były myśli korpulentnego mężczyzny, gdy stał na chłodnym dziedzińcu więziennym, ubrany w biało-niebieski uniform. Czuł ścisk, ale ludzi kłębiących się dokoła niego zauważył po krótkiej chwili, tak jakby zmaterializowali się dopiero, gdy o nich pomyślał. W większości byli to groźnie wyglądający faceci, wrzeszczący i podskakujący w wulgarnej ekscytacji. Cryer jakoś wiedział, że kibicowali walczącym osobnikom, chociaż sam nie poświęcał temu uwagi. Był raczej skupiony na tym, jak fatalna jest jego sytuacja. Czy on coś kiedyś zrobił rządowi? Nie! Nie oszukiwał w zeznaniach podatkowych. Nie włamywał się na serwery Pentagonu. A ci dranie potraktowali go jak jakiegoś recydywistę albo wroga publicznego. Tak go zgarnąć za najmniejszą przewinę... Wściekłość gotowała się wewnątrz tego niepozornie wyglądającego człowieka. Swoje uczucia uzewnętrznił, otwierając usta i marszcząc brwi w geście niezrozumienia wymieszanego z oburzeniem. Rozejrzał się bezradnie dokoła, jakby oczekiwał, że ktoś podejdzie do niego i powie „stary, nie ma problemu, tutaj podpiszesz i możesz wrócić do domu” — zdając sobie jednak, rzecz jasna, sprawę z tego, że to nie nastąpi. Chociaż… ktoś rzeczywiście do niego podszedł.

Dopiero teraz zauważył dwóch wpatrujących się w niego osobników. Było w nich coś dziwnego i innego — w każdym razie innego niż otaczający ich motłoch… A rzeczy dziwne i inne zawsze wydają się straszne. Cryer natychmiast domyślił się, że czegoś od niego chcą i że prawdopodobnie nie jest to nic miłego. Bo czego innego można się spodziewać, gdy w zakładzie karnym dwaj faceci szyją w ciebie wzrokiem?

— Nie wiem co tu się dzieje, ale musimy wziąć się w garść i zacząć działać — powiedział jeden z nich jak gdyby nigdy nic, znalazłszy się bliżej. Wydawał się bardzo młody; Cryer zastanawiał się, czy powinien jeszcze chodzić do szkoły, czy może tylko tak wygląda i co takiego mógł uczynić, żeby się tu znaleźć.
— Działać? — Zamrugał i przeciągnął dłonią po nalanym policzku. Nagle wydało mu się, że zna skądś tego młodzika, ale nie był pewien skąd. Było to tym dziwniejsze, że nie wychodził przecież dużo z domu. Może widział kogoś podobnego w telewizji? Postanowił zaryzykować pytanie, choć przyszło mu to z trudem; nieznajomi go przerażali i słowa ledwo przechodziły mu przez gardło. — Eee… Czy my…? Czy ty…? Eee… Czy my się już kiedyś spotkaliśmy?

Ze strony walczących dobiegło go głośne chrupnięcie; Cryer skrzywił się i zerknął odruchowo na odrażających współwięźniów, a w tym samym czasie jeden z nich przypadkowo uderzył go łokciem w ramię, gdy podskoczył, machając pięścią. Tłuścioszek nerwowo rozmasowywał bolące miejsce, natomiast w myślach panikował.

„Po co w ogóle wychodziłem na ten dziedziniec? Powinienem siedzieć sobie spokojnie w celi. O mój Boże, o mój Boże… Co mam robić? Jak tamci skończą, to może jeszcze i mnie będą chcieli pobić. A ten dzieciak… Kto wie, może to jakiś psychol?”

Zanim otrzymał odpowiedź od nastolatka, uśmiechnął się nieśmiało, ale przymilnie, i nerwowo przygładził pasiak.
— Nie wiem, jak pan, ale ja… tego… — Zamachał kciukiem, wskazując za siebie. — No… Ja... Ja już sobie pójdę chyba.
— Nigdzie nie idź! — odezwał się do niego z rosyjskim akcentem drugi, który dotąd milczał, równocześnie przybliżając się. Cryer przełknął ślinę. — A co do zrobienia czegoś, to może i należałoby tak postąpić, ale masz jakiś pomysł? Jak nie to proponuję, byśmy poczekali aż ten osiłek skończy robotę albo przerwie walkę. Może on wie, o co tu chodzi.

„Okej… Dzieje się tutaj coś dziwnego. O czym oni tak grypsują?”
Cały czas wydawało mu się, że czegoś od niego chcą. Może wzięli go za kogoś innego? Cryera łatwo było pomylić z innymi ludźmi — był średniego wzrostu, trochę otyły, ale bez przesady, o okrągłej twarzy i krótkich włosach. Całkiem… przeciętny. Czy zatem powinien grać, udawać, że rozumie, o czym oni mówią? To może być niebezpieczne, przecież z takimi ludźmi nigdy nic nie wiadomo… Myślał gorączkowo nad ich słowami, wpatrując się w ziemię, gdy nagle wyjaśnienie przyszło mu do głowy.
— Chcecie uciec? — powiedział nagle głośnym szeptem, z niedowierzaniem. — Oho ho, o nie… na mnie nie liczcie. Wybaczcie, panowie, ale się nie piszę.
Uniósł ręce w górę, wzbraniając się przed tym pomysłem; łagodnie się przy tym uśmiechał, żeby pokazać, że jest niegroźny i nie szkodzi dać mu odejść. Cofnął się parę kroków tyłem, po czym, wciąż z wymownie uniesionymi rękoma, odwrócił się.
— Nic nie słyszałem! — stwierdził ostentacyjnie, nie patrząc na nich, opuścił dłonie i zaczął iść w stronę drugiego końca dziedzińca. Zauważył tam, prowadzonego przez strażników za siatką, kolejnego mężczyznę, który z jakiegoś powodu wydał mu się znajomy. Może kojarzył ich wszystkich z tego samego miejsca?

— Jak się tu znalazłeś? — usłyszał za sobą. Pytanie wydało się dziwnie niedopowiedziane. Cryer zagryzł wargi. „Czego oni jeszcze chcą?”, pomyślał. „Jak się tu znalazłem? Mam mu opowiadać swoją historię życia? Och… Zapewne to, jak traktują tu innych, zależy od ich zbrodni. Podobno gwałciciele mają…”
— Światła — pisnął, po czym chrząknął i odwrócił się. — Eee… Drogówka mnie zatrzymała za… — powiedział już głośniej, ale nastolatek mu przerwał.
— Czy zmiany w otoczeniu nie wydaję Ci się dziwne? To podstawowe zasady sprawdzenia czy to, co właśnie widzimy, to nie sen.
— Sen? Zaraz… O czym ty mówisz?

Nagła myśl uderzyła go jak błyskawica. Może to JEST sen? Czemu nie? Niby wybierał się... Zaraz! Właśnie! Wybierał się na akcję. Na skok. Jak w takim razie mogli go wtrącić do więzienia za brak świateł? Przecież to było dawno temu. Gdzieś ze... dwa lata! Niemożliwe!
Och. No tak. Sen.
Pomacał swoje korpulentne ciało i sprawdził zawartość dwóch kieszeni, jakie miał naszyte na uniform, nie znajdując niestety tego, czego szukał. Wrócił do chłopaka zażenowany swoją głupotą, ale wciąż podejrzliwy. Czy to mogła być jakaś pułapka zastawiona przez podświadomość śniącego? Chyba nie. Nie był pewien.
— Ale… Jeśli to sen, to czemu nie mam swojego totemu? Gdybyśmy weszli do snu, zabralibyśmy swoje totemy, prawda?

Nie zważając w ogóle na ich konwersację, rozległ się niespodziewanie przeraźliwy dźwięk syren alarmowych, tak ostry, że zdawał się świdrować wprost do wnętrza czaszki. Zaraz też wszyscy dokoła zaczęli biegać, a część z nich wpadała na Cryera jakby go w ogóle nie widziała. „Bunt w południowym”, usłyszał wykrzyczane przez czyjś lubieżny, chrapliwy głos. Głos z megafonu nakazywał więźniom powrót do ich cel, ale najwyraźniej nie wszyscy spośród nich zgadzali się z tą dyrektywą. Wydawało się, że jedynym stałym elementem na scenie, tkwiąc niewzruszenie wśród morza rozszalałego tłumu, są jego dwaj rozmówcy.

— Kim wy jesteście? — warknął nastolatek, ale sam bynajmniej się nie przedstawił.
— Ja jestem John Cryer — odparł potulnie.
— A ja nazywam się Piotr Koronew.
— W porządku, to… co robimy? — spytał. Był poruszony, w końcu to była jego pierwsza prawdziwa akcja, a już zdążył ją zawalić. Ale przynajmniej rozwiązała się zagadka, skąd zna tych ludzi. Problem w tym, że nie pamiętał wcale odprawy. Miał nadzieję, że uda im się improwizować zanim nie znajdą pozostałych członków zespołu. — Słuchajcie, eee… widziałem, jak strażnicy prowadzili jakiegoś faceta, który także wydał mi się jakby… no, znajomy. Może chodźmy do cel, to… to uda nam się z nim spotkać może? — Rozglądając się nerwowo, dodał po chwili. — Bo jeszcze nas spałują.

Młodzik zgodził się i bez dalszego gadania, nie oglądając się na nich, pobiegł przed siebie. Cryer zmarszczył brwi, nieco zdziwiony, i spojrzał na Rosjanina.


Siedząc w swoim małym aucie i opierając ze zrezygnowaniem głowę na ręce, patrzył w lusterku bocznym na zbliżającego się policjanta. Po paru krokach mundurowy nachylił się do okna. Teraz, z bliska, zauważył dziwną bliznę na jego podbródku. Odrzuciła go.
— Przekroczył pan dozwoloną prędkość.
Cryer otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale mu nie pozwolono.
— I — nie działają panu tylne światła.

Cryer znowu zebrał się, aby wydobyć z siebie jakąś żałosną odpowiedź. Nagle jednak przyszedł mu do głowy inny pomysł. Wiedział, że jest to szalony plan, ale coś w niego nagle wstąpiło — zniknął jego normalny strach i pojawiła się ekscytacja. Może to dlatego, że mógł przynajmniej spróbować udawać, że jest kim innym?
— Ja, es tut mir leid — powiedział w idealnym niemieckim pomimo, że jeszcze przed chwilą przeklinał pod nosem po angielsku — aber ich war sehr eilig. Ich hatte gute Gründe, das schwöre ich. — Słucham? Mógłby pan mówić po angielsku? Proszę pokazać dokumenty.
— Ich weiß nicht, Englisch. I don’t know. I don’t know. — Powtarzając te słowa z silnym akcentem, wzruszał ramionami i rozkładał ręce.
— Dokumenty. Do-ku-men-ty. Ech… Proszę wysiąść z samochodu.

Teraz wszystko mogło się zawalić, ale nagle dotarło do niego, że nie ma nic do stracenia — zdecydował się pójść na całość. Teraz albo nigdy. Nie myśląc wiele, padł na kolana i rozpaczliwym głosem zaczął opowiadać zmyśloną historię. Żeby policjant wiedział, o co chodzi, Cryer gestykulował w jej rytm żałośnie i wrzucił „z trudem” parę słów po angielsku. Oficer ledwo rozumiał, ale wysłuchał go, choć początkowo z wyraźną irytacją.
— Ich bin nur ein Tourist! Ich kam hier mit seiner Familie. Ich wollte nicht zu Problemen führen, aber in Deutschland ist ein Linksverkehr! Rodzina! Ich war sehr eilig, aber ich musste. Wurst ist lecker. Ich mag auch Bier. Niebezpieczeństwo. Berlin ist die Hauptstadt von Deutschland. Wichtigste Exportgüter sind... Ich weiß es nicht! Pośpiech!

Mówił takim przekonującym tonem, że na koniec aż sam się popłakał. Tak naprawdę nie sądził, że mu się powiedzie, ale najwyraźniej był bardzo przekonujący jako żałosne, zagubione indywiduum. Policjant okazał się poczciwy i chyba przejął go los gościa z Europy, choć nie mógł być oczywiście pewien, co to za los. Pomógł mu wstać i wymawiając głośno i wyraźnie słowa po angielsku, zaoferował swoją pomoc, którą wdzięczny „Niemiec” oczywiście przyjął. Po chwili odjechał radiowozem na sygnale, a za nim do swojego domu podążył Cryer. Inny kierowca, który już dostał swój mandat, stał zszokowany na poboczu, wpatrując się w rejestrację brzydkiego samochodziku, oddalającego się póki całkiem nie zniknął za zakrętem w lewo.


„…w lewo. Dobra, wyminąłem ich. Żeby tylko mnie nie trafili! Spróbuję wbiec za tę grupę. Jeszcze trochę… Oj, muszę się pospieszyć!”

Z rękami założonymi na głowę Cryer biegł przez dziedziniec najszybciej, jak potrafił, mijając rozwścieczonych więźniów i brutalnych strażników, wszystkich poruszonych śmiercią jednego z osadzonych, zastrzelonego przez snajpera. Zamieszki mogły teraz tylko przybrać na sile, toteż John starał się przed tym wszystkim uciec, kierując się do skrzydła wschodniego, gdzie kazali mu się udać jacyś ludzie. Miał tylko nadzieję, że zdoła tam dotrzeć zanim ktoś go zabije.

Znajdując się w stosunkowo bezpiecznym wnętrzu budynku, mógł wreszcie trochę pomyśleć. Przede wszystkim próbował przypomnieć sobie odprawę i cel zadania, ale nic nie przychodziło mu do głowy, poza tym, że został zaproszony do Wenecji. Pozostawił zatem ten temat na później i zaczął analizować wygląd strażników, starając się zapamiętać krój ich ubiorów i szczegóły takie jak identyfikatory. Miał do tego sporo okazji, gdyż nieprzerwanie był przez nich popędzany. Najpierw przegoniono go przed dyżurką, a potem kazano wraz z innymi wspinać się po schodach.

— Cryer, poczekaj chwilę! — usłyszał swoje nazwisko. Już wcześniej zdawało mu się, że ktoś go wołał, ale nie był pewien. Teraz widział wyraźnie twarz tego Rosjanina na półpiętrze poniżej.
— Nie zatrzymywać się — warknął klawisz pałką regulujący ruch. - Spotkacie się jutro na spacerniaku. I zamknąć parszywe ryje.
Ale blondyn był już o dwa stopnie za Cryerem. Ten obejrzał się jeszcze raz — klawisze jednak nie interweniowali, zadowoleni po prostu tym, że osadzeni posłuszni szli do cel.
— Słuchaj… eee… myślę, że chyba powinniśmy się stąd, no wiesz… wydostać — szepnął do Rosjanina, nachylając się do niego, gdy wchodzili po kolejnych schodkach. — Mam taki, eee… plan. Mogę przebrać się za strażnika, ale… ale… nie tak na widoku. Musiałbyś chyba… no, musiałbyś… odwrócić ich uwagę jakoś. Nie wiem dokładnie jak. Może mógłbyś ich… wiesz, zaatakować? Wtedy ja, eee, wchodzę i mówię, że muszę cię zabrać do… tej, no… izolatki. Albo coś w tym stylu.

Znajdowali się teraz w klatce schodowej, w której stało tylko dwóch strażników — jeden na półpiętrze i drugi na szczycie schodów. Udało im się wyrwać z ciągu więźniów i tymczasowo byli sami.
— Słuchaj — szepnął Cryer — może jakbyś wziął tego… eee… tego na górze, to ja tutaj bym wtedy się przebrał. A potem, no, byłbym jakby, wiesz… „Zostawcie go, on jest mój. Ja się nim zajmę.” Wiesz, o co mi chodzi? Oczywiście… to tylko jeśli chcesz. Jeśli nie chcesz, to… eee… nie wiem. Pójdziemy dalej.

Pierwszy strażnik był już bardzo blisko i podniósł głowę, być może słysząc, co szepcą. Na czole Cryera pojawił się pot, gdy myślał o tym, jak bardzo ryzykują. Przecież więcej więźniów może wejść w każdej chwili… Nie wiedział, czy uda mu się wystarczająco szybko stworzyć strój klawisza, a już na pewno nie, czy uda mu się zmienić wygląd. Na szczęście to drugie było mniej ważne. Ale jeśli coś nie wyjdzie — klawisze ich utłuką albo rzucą się na nich projekcje. A nawet w sprzyjających okolicznościach Koronew może poważnie oberwać. John zawahał się i jeszcze raz spojrzał na kompana.

No cóż. Teraz albo nigdy! Żeby tylko Rusek potrafił się bić…
 

Ostatnio edytowane przez Yzurmir : 16-12-2011 o 19:54. Powód: lusterko
Yzurmir jest offline  
Stary 08-12-2011, 11:28   #14
 
Anonim's Avatar
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
Siedziałem wtedy już sam. Sam w pomieszczeniu oświetlanym jedynie łuną burzy ognia szalejącej na zewnątrz, a szalał z nim paradoksalnie śnieg. Piękne płatki unoszące się w powietrzu mieszały się z szarymi okruchami popiołu. Popiołu, który chwilę wcześniej powstał ze spalanych snów. Snów o dobrobycie właściciela dużego sklepu na końcu ulicy, czy biednego sprzedawcy targowego. Ogień bardziej łapczywie niż kiedykolwiek łapał w swoje zęby kolejne ludzkie marzenia. Nikt i nic nie uniknęło straty, gdy fala ognia zalała nowy, wspaniały świat, który żeśmy budowali. Miało być wszystko, a teraz już nie ma nic. A z tej bezdennej pustki tkającej materiał nicości wychodzą nowe uczucia: żal, cierpienie, złość. Nienawiść, która to spowodowała istnieje nadal. Niewzruszona - poza wszystkim i niczym. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem małe dziecko leżące na ulicy. Przejechane już jakiś czas temu przez pędzący wóz kogoś ważnego. Nie znałem ich. Ani dziecka ani kierowcy auta. A jednak ich los związał się z moim w tej właśnie chwili. Bo czyż same moje przemyślenia na ten temat nie wiążą mnie na zawsze z tymi ludźmi? W końcu doświadczenie to będzie trwało póki trwa moje życie. Ogień. Noc. Śnieg. Śmierć. Cztery krótkie wyrazy, które zmrażają duszę człowieka... moją duszę. Rozejrzałem się po pokoju. W nocy wszystko inaczej wygląda. Bardziej szaro. Jakby nic nie miało koloru, a po chwili widzę czerwień. Jakby wszystko było skąpane we krwi. To ogień po drugiej stronie ulicy wzmógł się i oświetlił mój dobytek. Ogromny zegar wciąż pokazuje czas dokładnie co do sekundy w stosunku do bicia mojego serca. Małpka na bujanym fotelu wciąż stuka swój własny rytm talerzami. Mechanizm wciąż działał mimo iście starożytnego pochodzenia owego sztucznego futrzaka. Na ulicy nastąpił ruch. Siedemnaście owiec podbiegło do zwłok dziewczynki, a każda owca inna od drugiej. Są umierające. Są moje. Czy były moje? Teraz to nie jest ważne. Nie zamierzam kłócić się o akt własności z samą śmiercią. Owcy poczuły wzrok ognia, gdy zaczęły brutalnie okradać zwłoki dziewczynki. W końcu gdy leżała tam naga zaczęły ją gryźć. Wyżreć jej oczy. Twarz. Aż w końcu rozedrzeć ją na strzępy. W tym czasie ogień okrążał je coraz ciaśniej i ciaśniej. Pożarł te najmniejsze, te które i tak były na skraju śmierci po czym zabrał się za resztę. Największa i najstarsza z nich o dziwo jako pierwsza uratowała się ciągnąc za sobą niewielką grupę. Zginą później. Stare owce nie mające szans na młode. To chyba ta selekcja naturalna - te, które są potężne równocześnie są największymi egoistami, więc nie mają w ogóle potomstwa, bo po cóż im ktoś inny? Natomiast te słabe mają potomstwo, ale umierają w ogniu, bo właśnie są za słabe na ucieczkę. Ostatecznie wszystkie te owce zdechną. Selekcja naturalna - oddzielenie żywych od umarłych. Sama śmierć wybiera kto żyje, a kto nie. Selekcjonuje. I jeszcze nikogo nie zostawiła. Wszyscy zginą. Czy w ogniu czy trochę później, bezdzietnie na końcu swojej drogi. Grupa uciekła. Brudna od krwi i części zwłok dziewczynki. Druga część uległa holokaustowi. Jak tak się przyglądałem uciekającym, bezwzględnym zwierzakom zupełnie ominął mnie pierwszy płomyk, który dotarł do mojego domostwa. Teraz płonie już cała ściana i ten zegar. Zegar do ostatniej chwili pokazujący dokładny czas w stosunku do bicia mojego serca. I ta małpka, która przestała uderzać talerzami dopiero, gdy jej łapki stopiły się. Zajął się dywan, na którym stoję, a ja tylko przyglądam się temu wszystkiemu. Wszystkiemu i niczemu, bo wszystko to już ogień pochłonął. No oprócz mnie, ale na siebie nie patrzę. Rzadko kiedy patrzymy na własny punkt widzenia tylko po prostu obserwujemy z niego wszystko inne. Na tym to polega. Punkt widzenia. Mój aktualnie jest położony pomiędzy płonącymi ścianami, które mówią mi o moim życiu. O ogniu historii, które płonie w moim sercu. Ostatecznie ogień dotarł i do mojego ciała, ale ja już się nie boję. Chwycił mnie za włosy i za ubranie i żarł mnie w swym nigdy nienasyconym głodzie.


***


Obudziłem się na brzegu wielkiej wody. Siedzę na dachu budynku i widzę jak po drugiej stronie ulicy leży ciało całkiem martwej dziewczyny. Wołała o pomoc, ale powódź historii nieubłaganie zmyła wszystkie jej pragnienia. Marzenia zostały wymyte przez nieubłaganą wodę. Wściekła ciecz patrząca na wszystkich jak na nic nie znaczące przedmioty. To co istniało, to co istnieje i to co istnieć miało - wszystko to nie ma już znaczenia. A może nigdy nie miało. Lodowce patrzące ponuro z oddali nie zatrzymują się, a niebo patrzy na to i płacze. Spojrzałem w górę i zobaczyłem samolot, który już nigdzie nie doleci. Wystartował już dawno temu ku lepszej przyszłości, a teraz jest na prostej drodze ku otchłani. Zapełniony jest po brzegi. Głównie złymi ludźmi, ale i tymi biernymi. Wszyscy chcą się ratować, ale nikt z nich na to nie zasłużył. Ostatecznie latające ustrojstwo przebije taflę wody i zniknie z kart historii. Już niedługo. Tym czasem na drugim brzegu, który jest tylko drugim dachem ręka martwej dziewczyny zsunęła się i opadła na nóż. Narzędzie, które w tak brutalny sposób zakończyło jej życie. Ja wiem kto ją zabił. Wiem. Widziałem to. I nic nie zrobiłem. Taksówkarz zrobił to z uśmiechem zupełnie nie spodziewając się wody, która chwilę później zmyła go. I wyczyściła wszelkie ślady po jego istnieniu prócz tego noża. Ostrza, z którego jeszcze kapała krew dziewczyny. Ziemia zadrżała pod wpływem lodowców i już myślałem, że na mnie pora, ale nie. Jeszcze nie. Znajduję się na samym szczycie świata i jeśli padnę to znaczyć będzie, że umarł ostatni człowiek. Nie ma tu nikogo innego. Ci z samolotu już zginęli. A ja żyję. Żyję! Krzyknąłem do toni, a toń mi odpowiedziała przyjazną melodią. Hipnotyzuje mnie. Zachęca mnie do skoku, ale ja skakać nie zamierzam. Jeśli chce po mnie przyjść niech przyjdzie, ale ja jestem zbyt ważny. Płacz z nieba wzmógł się. Teraz już lecą olbrzymie kule wody uderzające niczym bomby w nową Tetydę. Tak właśnie kończy się świat. Wśród uderzeń słyszę też coś innego. Melodię. Nie wodnej toni, ale inną. Moją. Już czas na mnie.


***


Obudziłem się. Ręką sięgnąłem pod łóżko i wyjąłem swój stary zegarek. Przytknąłem do ucha i nasłuchiwałem dźwięków. Zmodyfikowałem go już jakiś czas temu. Nie był to zwykły zegarek. Nie odliczał równych sekund, ale działał na kilku płaszczyznach. W rytmie, który tylko ja znam choć już kilka osób przykładało go do ucha. Tylko ja wiem jak działa. Czego naprawdę słuchać. Wstałem i podszedłem do okna. Prognoza pogody najwyraźniej sprawdziła się. Za oknem widzę znaczne opady nienawiści i dziś raczej nie ma szans na przejaśnienia. Pogoda pogodą, ale jednak lubię jak jest czysto. Muszę pamiętać, żeby osobiście zapytać o ekipę sprzątającą. Zaniedbują swoje obowiązki dranie, bo przecież widzę bałagan. Pewnie będą coś kręcić, że przecież opady i takie tam, ale powiem im, że nic mnie to nie obchodzi. Porządek musi być. Pewnie i tak wyrażę również ich zdanie. Każdy lubi porządek. Ile można żyć w brudzie? Spojrzałem na zdjęcia, które mi wcześniej przyniesiono. Nie mogę wprost uwierzyć, że ta banda ma mi zagrażać. Czy oni w ogóle wiedzą z kim mają do czynienia? Wyglądają dość żałośnie. Powinienem kazać ich natychmiast zamknąć, ale niech jeszcze się poszamoczą w pajęczynie, w którą wpadli. Może ujawnią jeszcze kogoś. Może to nie wszyscy. Właściwie nie wiem czemu ta grupka przyciąga moją uwagę. Widziałem lepszych, ale ci tutaj zupełnie przekroczyli granicę głupoty i rzucają się z motyką na Słońce. Może dlatego mnie bawią. Tak w głębi serca. Sprawa jest poważna. Oni jednak nie są. Nie ma się czym martwić. Mam nadzieję, że doprowadzą nas... mnie... do swojego mocodawcy. Tego prawdziwego. Mam już podejrzenia kto to może być. Kto jest na tyle bezczelny, żeby wysyłać takich gnojków. Będę musiał się z nim w końcu rozprawić.
 
Anonim jest offline  
Stary 10-12-2011, 17:02   #15
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
- Już jestem! – krzyknęła Amy wchodząc do przestronnego przedpokoju. – Lisa? Jesteś tu?

- Yhmm – dobiegło z jakiegoś odległego krańca apartamentu.

- To pomóż mi z łaski swojej z tymi zakupami zanim wszystko się posypie. Lisa! Ruszaj się jeśli nie chcesz jeść dziś obiadu z podłogi.

- Zapraszasz mnie na obiad i od razu zaprzęgasz do roboty. – W korytarzu pojawiła się młoda, śliczna latynoska z rozbrajającym uśmiechem. – Z Tobą tak zawsze Amy – udała obrażony ton.

- Obiecuję, że tym razem nie będzie żadnej pracy. Ba! Zero gadania o robocie – uśmiechnęła się – tylko bierz ode mnie część tych siat!

Zakupy zostały rozpakowane. Można było zabrać się za gotowanie.

- Co mi dzisiaj zaproponujesz? – zapytała Lisa oparta łokciami o blat chrupiąc pikantne orzeszki.

- Szpinak z…

- Nie cierpię szpinaku!

- W takim razie nigdy nie jadłaś go dobrze przyrządzonego – stwierdziła Amy. - Szpinak, makaron i łosoś. Gwarantuję, że będziesz zadowolona.

- W takim razie zostawiam Cię w twoim kuchennym królestwie a sama jeśli pozwolisz – puściła jej oczko – skorzystam z Twojej wanna bo ja póki co nie dorobiłam się hydromasażu.

- Czuj się jak u siebie – odpowiedziała. Obie kobiety wybuchły szczerym śmiechem. Lisa od dawna miała klucze od mieszkania Amy. Wiedziała, że może korzystać ze wszystkiego. Łączyła je prawdziwa, siostrzana niemal przyjaźń.

- Aaa , Amy – latynoska podała jaj leżącą na blacie żółtą kopertę. – Przyszło dzisiaj rano. Pieczątka pocztowa z Egiptu. Masz tam kogoś? Niebezpieczne ostatnimi czasy miejsce.

- Nie wydaje mi się. Hmm… Idź się kapać, za jakieś 40 minut podaję do stołu.

Zaciekawiona Fox otworzyła kopertę. Nie pamiętała kiedy ostatnio dostała list. Ta forma komunikacji już dawno wyszła z mody. A szkoda.
W kopercie znalazła kartkę pocztową przedstawiającą piramidy na tle pięknego zachodu słońca.
Szybko odwróciła ją na drugą stronę.

Pozdrowienia z kraju faraonów.
Całuję Twój ex.

ps. Równo za 2 tygodnie będę w kraju, więc może spotkasz się ze swoim byłym na niezobowiązującej kawie. Wieczór, miejsce to samo.


Kobieta uśmiechnęła się pod nosem i wróciła do kuchni.
***
- No no, postarałaś się, nie ma co. Nie wiem czy wypada mi w szlafroku siadać do tak podanego obiadu.

- Nie gadaj tyle tylko siadaj zanim nam to wszystko wystygnie.

- Nie trzeba mnie długo namawiać – Lisa wyszczerzyła zęby. – No to smacznego – powiedziała siadając naprzeciw Amy i chwyciła za widelec. Trzeba dodać, że ta dziewczyna była największą gadułą jaką świat nosił. – Mmmm – wydusiła po chwili – to jest pyszne… To danie diametralnie zmienia mój stosunek do tego zielonego paskudztwa, ymm szpinaku – kolejny uśmiech. – A właśnie – mówiła z pełnymi ustami. – Co to był za list? Pozdrowienia z Egiptu?

- Poniekąd – Amy zamyśliła się – chyba dostanę ciekawą propozycję pracy.

- W Egipcie – Lisa zrobiła zdziwioną minę. – Mów!

- Nie wiem, ale raczej nie. Poza tym dziś nie ma gadania o pracy. Pamiętasz?

- Ale Amy!

- Za dwa tygodnie. Wtedy może dowiem się czegoś więcej.


***



- Spokojnie. Mów co wiesz. Dokładnie i spokojnie – powtórzyła jeszcze raz.

Strażniczka nie zdążyła odpowiedzieć. Głośny, nagły trzask sprawił, że obie kobiety zastygły na swoich miejscach. Amy dostrzegła źródło hałasu: dochodził z leżącej na biurku, między koszami kwiatów, dużej krótkofalówki.

- Wygodnie w foteliku, nasz drogi Naczelniku? - rozległ się męski, skądś znajomy Amy głos, zniekształcony nieco przez zakłócenia.
Kim był ten facet?!

Amy podbiegła do biurka i chwyciła krótkofalówkę.
- Co tam się do cholery dzieje? – jej głos był opanowany. Pod chłodnym z pozoru tonem można było odczytać jednak niepokój i zdezorientowanie.

- To Smith! - mocno zbudowana strażnika podeszła szybkim krokiem, wyglądała jakby walczyła z chęcią wyrwania krótkofalówki Amy - Nie mamy czasu! Proszę szybko iść ze mną!
Nazwisko przemknęło przez głowę Fox jak ponaddźwiękowy myśliwiec, pozostawiając za sobą nikły, niewyraźny obraz męskiej twarzy. Nic więcej.

-Masz czym się zabarykadować? – krótkofalówka zatrzeszczała głośno.

Naczelniczka niemal automatycznie rozejrzała się po pomieszczeniu.
- Biurko, szafa, coś by się znalazło - odpowiedziała natychmiast, szukając aprobaty na twarzy postawnej strażniczki. - To najlepsza opcja? - słowa skierowała do krótkofalówki ale jej oczy skupione były na podwładnej.

-Zawołaj do siebie strażników. Tylu, ilu jest w okolicy. Niech wszystko poustawiają przy drzwiach i czekają z wyciągniętą bronią. Pomoc jest w drodze. – ponownie głos mężczyzny.
Amy kiwnęła głową bezkrytycznie i bez zastanowienie przyjmując polecenie.

- Davis - zawołała do strażniczki - na korytarz! Zobacz czy ktoś się w pobliżu nie kręci i zgarnij ludzi – zarządziła.
- Do wszystkich wolnych jednostek. Potrzebna pomoc w biurze naczelnika. Powtarzam potrzeba pomoc - powiedziała i przypięła krótkofalówkę do paska.

Smith, Smith... to nazwisko i głos krążyły jej po głowie nie dając spokoju. Były teraz jednak sprawy ważniejsze od przypominania sobie kim jest ten mężczyzna.
Spojrzała na kwiaty stojące na blacie by po chwili gwałtownym ruchem zrzucić róże z biurka.
- Davis, co z tobą? Sama tych mebli nie poprzesuwam!

Kobieta, poprzednio zmuszona rozkazem do stanięcia w drzwiach, stała wpatrzona, z otwartymi ustami w to, co działo się na korytarzu. Wywołana, jakby przebudziła się ze snu.
- Kurwa mać! - wrzasnęła i trzasnęła drzwiami, a potem doskoczyła do szafy i zaczęła przesuwać ją, nerwowo zgrzytając zębami. - Pomóż mi!

- Co tam się dzieje? - spytała Amy doskakując do szafy.

- Idą...- czerwona z wysiłku kobieta pchała prawie sama ciężką stalową szafę z dokumentami. - Idą po nas...

- Spokojnie - wzięła głęboki oddech - ile ich jest? i gdzie są? I jak do cholery doszło do tego, że wyszły z cel?! - była zdenerwowana.
Co ja tu robię…- przemknęło jej prze myśl.
- Mów - wrzasnęła niemal na spoconą kobietę.

- Co mam kurwa mówić?! - zdenerwowana funkcjonariuszka odpowiedziała atakiem. Najwyraźniej puściły jej nerwy - Że korytarz jest pełen więźniów, którzy rozszarpali już innych i zaraz tu będą?! Żeby nas zabić?! To chcesz usłyszeć?!

- Uspokój się. - powiedziała próbując jak najszybciej przestawić stawiający opór mebel. – Ile to cholerstwo waży – warknęła pod nosem. Za chwilę sięgnęła po krótkofalówkę.
- Do wszystkich jednostek - mówiła Amy oddychając ciężko - potrzeba pomoc w południowym skrzydle przy gabinecie naczelnika. Powtarzam! Potrzeba pomoc.
- Przesuń najpierw biurko, jest zdecydowanie lżejsze - poleciła podwładnej sama tymczasem przekręciła klucz w drzwiach. Jej zdziwienie było ogromne, gdy okazało się, że szafa była już na swoim miejscu. Davis działając jak w amoku dopychała biurko całym ciężarem ciała taranując po drodze kosze róż. Oddychała ciężko raz po raz wyrzucając z siebie jakieś przekleństwa.

Smith... nazwisko i związane z nim dziwne przeczucia ciągle nie dawały Amy spokoju.

Tymczasem opętańcze hałasy za drzwiami były coraz bliżej. Odgłosy nadciągającego tłumu. Huki wystrzałów i przerażające krzyki ludzkiego bólu...
Amy nie wiedząc co dalej robić po raz kolejny sięgnęła po krótkofalówkę, wybrała częstotliwość starając się znaleźć najlepszy możliwie zasięg tak, aby tym razem usłyszała ją jak największa liczba pracowników więzienia.

Jej wzrok zatrzymał się na chwilę na lewym nadgarstku. Przez myśl przeleciało jej, że czegoś tu brakuje.

- Tu naczelnik więzienie Amy Fox – starała się by jej głos był opanowany - powtarzam po raz kolejny. Potrzebuję natychmiastowej pomocy!
Odpowiedział jej tylko trzask.
Davis, sycząc z wysiłku, zdecydowanym parciem właśnie dostawiała do blokującej drzwi szafy kolejny mebel. Płatki róż, z rozsypanych w zamieszaniu kwiatów, były wszędzie. Ich piękny zapach gryzł się z narastającą w pomieszczeniu wonią strachu.

Nagle w krótkofalówce rozległ się pewien głos.
-Pani naczelnik słyszy mnie pani? Mówi strażnik, którego wyznaczono do posprzątania tego cholernego bajzlu.

Amy wyprostowała się, jakby przeszył ją prąd. William? To przecież Will! Przez umysł przebiegło jej niejasne wspomnienie, jak sen, ich oboje siedzących po przeciwległych stronach jakiegoś pełnego przepychu pomieszczenia...Patrzył na nią, a ona na niego, ale nie odzywali się do siebie...Jakby wcale się nie znali... Co on do cholery tu...
-Trzymajcie się, idziemy po was - dodał Eakhardt pośród trzasków. Brzmiał dziwnie, ale to na pewno był on.

W tym momencie, przez okno, z dziedzińca dało się posłyszeć strzał z broni palnej, a daleka wrzawa przybrała na sile. Chwilę później rozległ się jeszcze jeden, cichszy odgłos wystrzału.

Zamieszanie na korytarzu przybrało wręcz monstrualne rozmiary. Odgłosy walki i wystrzałów z broni zza ścian były już wręcz ogłuszające. Nie trzeba było czekać na pierwsze łupnięcie w zamknięte drzwi. Potem były kolejne, coraz bardziej natarczywe. Szafa zatrząsła się. Davis cofnęła się, celując w to miejsce z broni. Nagle, na moment walenie ucichło. Zza drzwi słychać było wściekłe damskie głosy, przypominające odgłos kłótni.

- Will?! - krzyknęła zdezorientowana mocno ściskając w dłoni krótkofalówkę. W drugiej ręce znajdował się już pistolet, który za chwilę miał zostać wycelowany w drzwi.

Potężny, nagły huk o drzwi sprawił, że niemal podskoczyła. Davis zaklęła i przeładowała broń. Coś, tym razem coś ciężkiego, zaczęło walić miarowo raz po raz o barykadę. Rozległ się huk tłuczonego szkła, na którym widniało nazwisko naczelnika. Szafa poruszyła się, przechylając lekko do przodu, ale wróciła na miejsce. Biurko odsunęło się odrobinę.

-Tak Amy. Będę tak szybko jak tylko się da.

- Pięknie kurwa, pięknie - warknęła pod nosem.
Smith, Profesor, róże, starannie wykreślone na bileciku W... wszystko zaczynało układać się w jakąś całość.
Dłonie Amy zacisnęły się kurczowo na broni. Stanęła po prawej stronie drzwi. Czekała.

Tamte atakowały wściekle. Barykada nie mogła wytrzymać długo i nie wytrzymała. Futryny puściły, a pchane meble przesuwały się coraz bardziej. Davis próbowała podeprzeć ciałem blokadę, ale po tamtej stronie siła była zbyt duża. Z wrzaskiem tryumfu napastniczek drzwi rozwarły się na kilkanaście centymetrów. Od razu w wolnej przestrzeni pojawiły się ręce, i nogi więźniów. Tłum z wyciem napierał dalej...

Remington 870 w rękach masywnej strażniczki plunął ogniem. Jedna z “macek” wijących się wściekle w szczelinie, zniknęła, a do okrzyków tłuszczy dołączyło wycie bólu. Jednak to tylko wzmogło desperację tamtych. Drzwi przesunęły się o kolejne centymetry, a szafa zaczynała wychylać się ku środkowi pokoju. Davis rzuciła się niemal na Amy i odsunęła zdezorientowaną naczelnik pod ścianę osłaniając ją własnym ciałem. Później wszystko działo się niewiarygodnie szybko. Szafa przewróciła się w końcu nie wytrzymując naporu rozjuszonego tłumu. Amy przebiegła do przeciwnej strony gabinetu, by mogły atakować z obu stron. Za chwilę do pomieszczenie zaczęły wpadać uzbrojone więźniarki.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 10-12-2011, 17:19   #16
 
pawelps100's Avatar
 
Reputacja: 1 pawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumnypawelps100 ma z czego być dumny
„Jak to się mogło zdarzyć? Przecież to niemożliwe!” myślał Koroniew, wsłuchując się w niezbyt piękny terkot karabinów maszynowych i stłumione odgłosy pocisków, gdy trafiały w ścianę. Ale szybko pozbył się złudzeń. To jednak prawda- znaleźli go. Rosjanin nie sądził, że to kiedykolwiek będzie możliwe. Uciekł na drugi kraniec świata, zmienił tożsamość i podjął się wielu innych kroków, by uciec przed swoją mroczną przeszłością. Ale ona najwyraźniej nie zapomniała o nim, teraz zaś wracała z całą mocą.
Minął ledwie moment, gdy mężczyzna otrząsnął się z szoku. Nie mógł teraz rozpamiętywać tego, co się stało. Teraz liczyło się tylko przetrwanie. Koroniew znał dobrze metody Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije (w skrócie GRU) i wiedział, że jeśli szybko nie wyrwie się z potrzasku, podzieli los opozycjonistów, niewygodnych dziennikarzy i innych osób, które były niewygodne dla Wielkiej Rosji, a które w tajemniczy sposób ginęły nawet na drugim końcu świata.
Obecnie Koroniew niczym się dla rosyjskiego wywiadu nie różnił od wrogów, których należało zlikwidować. Mimo to Rosjanin nie mógł wyjść z podziwu- była to świetnie zorganizowana akcja; wrogowie dopadli go, gdy wieczorem odpoczywał w swoim hotelu w Vancouver. Normalnie mężczyzna mieszkał w Ottawie, a tutaj przyjechał wyłącznie w interesach. Kiedy szykował się do snu, zobaczył laserowy celnik, który właśnie go szukał. I dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi jeszcze żył. Teraz zaś stał na korytarzu na trzecim piętrze, powoli oddychając. Jednak Koroniew nie został tam długo. Korzystając z klatek schodowych na zapleczu, powoli zaczął schodzić. W trakcie powolnego schodzenia w dół wyjął swój ulubiony pistolet P-83 i dokręcił do niego tłumik. Ale na razie nie musiał robić użytku z tej broni. Nie zaskoczyło go to. Wróg raczej nie odważy się go zaatakować w środku budynku. Na zewnątrz zaś na pewno czychali snajperzy gotowi do strzału. Przynajmniej od frontu. Dlatego Koroniew przy pomocy obsługi hotelu wyszedł na zaplecze.
Nie spodobał mu się ten widok. Wąskie, ciemne uliczki stanowiły idealne miejsce do zasadzki. Ale Rosjanin wiedział, że nie ma wyboru, więc zdecydowanie, ale ostrożnie zaczął iść naprzód. Przez dwie pierwsze ulice nie napotkał żadnego oporu. Gdy skręcił w uliczkę prowadzącą w lewo, ujrzał trzy osoby uzbrojone w pałki i kastety, a z tyłu nadeszły pozostałe dwie. Koroniew chciał niepotrzebnie marnować amunicję więc schował broń i zaatakował pierwszą trójkę. Celnym kopnięciem w twarz oszołomił jednego napastnika, potem jednym ciosem ręki zaatakował drugiego i usłyszał głośne chrupnięcie- najwyraźniej złamał mu kark. Trzeci otrząsnął się z szoku i zamachnął się pałką, ale cios chybił celu. Natomiast Rosjanin skontrował i najpierw kopnął z rozmachem przeciwnika, a potem wymierzył precyzyjny cios w krtań. Przeciwnik zaczął się dusić, pozostali trzej (najwcześniej zaatakowany wstał) zaś uciekli. To utwierdziło Koroniewa w przekonaniu, że była to tylko grupka facetów szukających rozboju.
Niestety, to zamieszanie było dość głośne i ściągnęło uwagę ścigających. Ledwie po minucie z ulicy, do której trafiłby Rosjanin, gdyby ruszył prosto, wyskoczyło trzech uzbrojonych w pistolety maszynowe napastników. Gdy zobaczyli Koroniewa, od razu zaczęli do niego strzelać. Na szczęście tamten ostatni błyskawicznym unikiem zszedł z linii strzału i zaczął się odstrzeliwać, jednocześnie ciągle uciekając. Niewiadomo jakim cudem bez szwanku dotarł do następnego skrzyżowania uliczek. Tam schował się za rogiem i zasadził się na przeciwników. W wąskiej uliczce po chwilowym skupieniu przeciwnicy byli łatwym celem, dlatego po minucie dwóch z nich leżało martwych w kałuży krwi, a trzeci osunął się na podłogę krwawiąc z lewej nogi. Normalnie w takiej sytuacji Koroniew postarałby przynajmniej chwilę z nim porozmawiać po unieszkodliwieniu, ale teraz musiał się spieszyć. Był to jedyny moment w którym mógł oderwać się od pościgu, ale prawdopodobnie nie potrwałby on zbyt długo- tamci trzej na pewno zdążyli powiadomić resztę. Dlatego po akcji Rosjanin pędem ruszył w jedną z uliczek, potem w kolejną. Tracił już siły, pędząc na ślepo, ale nie znał miasta. Teraz zaś musiał zaryzykować i dotrzeć do głównej ulicy, więc nie oszczędzał się. Kierował się teraz głównie słuchem.
W końcu udało mu się dostać na główną ulicę, ale była pusta, bo ta znajdowała się w dużym oddaleniu od centrum. Co najgorsze, jego wrogowie już na niego czekali. Ledwo zorientował ,co się dzieje, a już poczuł ból w lewej ręce. Najwyraźniej jego byli mocodawcy chcieli go wziąć żywcem, co było dość niezrozumiałe dla Koroniewa po ich wcześniejszym zachowaniu. Ale nie czas było dziękować za niespodziewaną łaskę jego przeciwnika, więc zataczając się pobiegł do zamkniętego biurowca. Miał zamiar wywołać alarm klucząc po budynku, dopóki nie przyjedzie policja, ratując go z opresji. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale inne nie przychodziło mu do głowy. Tam prymitywnie opatrzył ranę, potem zaś przez dziesięć minut krążył po biurach i klatkach schodowych, unikając problemów.
„Dziwne, policja powinna już tu być” pomyślał z niepokojem. Chwilę potem na klatce schodowej w środku napotkała go przykra niespodzianka. Z dołu bowiem nadciągał w czarnym kombinezonie zabójca, który najwyraźniej już zdołał unieszkodliwić zabezpieczenia budynku. Ledwo go dostrzegł, od razu nabrał sił i szybko pokonał dystans dzielący go od Koroniewa- najwyraźniej chciał go pojmać żywcem, w innym wypadku Piotr już by nie żył. Nie tracąc czasu wyjął nóż i zamachnął nim, ale broniący się Rosjanin zrobił unik, jednocześnie wyjmując starą pamiątkę po dziadku, pukko. Wzajemnie się atakowali i robili uniki, ale Koroniew wiedział, że czas działa na jego niekorzyść, więc w akcie desperacji zaatakował ponownie nożem, jednocześnie wymierzając silny kopniak w krocze, gdy wróg się odsłonił. Najwyraźniej zabójca się tego nie spodziewał, bo tylko osunął się na podłogę, zaś Rosjanin szybko skończył jego życie. Potem przeszukał jego ciało i zabrał znalezioną przy nim broń.
Ale wtedy najwyraźniej skończyła się cierpliwość napastników, bowiem uciekający wyjrzał przez okno i zobaczył co najmniej tuzin przeciwników wchodzących od frontu. Najwyraźniej przestali dbać o pozory, chcąc za wszelką cenę dopaść Koroniewa. On z kolei wiedział, że długo już nie będzie w stanie im uciekać, ale mimo to przez jakieś dwadzieścia minut kluczył po budynku, krzyżując szyki adwersarzom i raniąc trzech z nich. Tamci jednak byli świetnie wyszkoleni i po tym czasie wygonili go z budynku, mimo jego zażartego oporu. Na zewnątrz nikt nie strzelał- najwyraźniej strzelcy byli przekonani, że ofiara im nie umknie. W końcu Koroniewowi skończyła się amunicja do swojej broni, a do tej zabranej zabójcy został tylko jeden magazynek. Mężczyzna nie miał żadnej drogi ucieczki , ale nie miał zamiaru dać się pojmać żywcem.
Jednakże w chwili, gdy Rosjanin żegnał się ze światem doczesnym, nagle zza zakrętu wypadła opancerzona furgonetka. Początkowo Koroniew myślał, że to posiłki dla wroga, ale gdy dotarła do niego, zatrzymała się i ze środka wychyliły się dwie osoby, które pokryły ogniem zbliżających się przeciwników, a po długiej serii jeden z nich zawołał po rosyjsku:
-Tarkow, jeśli ci życie miłe, biegnij do nas i to szybko! Nie powstrzymamy ich zbyt długo!
Koroniew wzdrygnął się nieprzyjemnie, słysząc swoje prawdziwe nazwisko, ale śmierć mu zaglądała w oczy, więc nie wybrzydzał. Czym prędzej podbiegł do samochodu, który natychmiast po dotarciu Koroniewa ruszył z piskiem opon. Jego wrogowie najwyraźniej nie spodziewali się takiego zagrania, więc mimo ostrzału samochód zdołał wyrwać się atakującym. Mimo, że Koroniew cieszył się z tego, że żyje, nie mógł się wyzbyć obaw. Kim byli tajemniczy wybawiciele? Dlaczego go uratowali? I jakie mieli zamiary wobec niego? Rosjanin już dawno wyzbył się zaufania wobec ludzi, więc próbował się wypytać jego wybawców o to ,komu zawdzięcza życie, ale usłyszał w odpowiedzi, by siedział cicho, bo wszystkiego dowie, jak dotrą na miejsce. Jednocześnie obaj faceci położyli wymownie ręce na swoich pistoletach maszynowych, dając mu wyraźnie do zrozumienia, by siedział cicho i nie próbował uciekać. Mężczyzna zamilkł, a po chwili przyjrzał im się i stwierdził, że ma do czynienia ze starszymi ludźmi, prawdopodobnie koło sześćdziesiątki, ale spostrzeżenie to nic nie dało oprócz powiększenia mętliku w jego głowie.
Po wyjechaniu z miasta samochód jechał jeszcze przez dwie godziny przez lasy, po czym się zatrzymał. Gdy Koroniew rozejrzał się, stwierdził, że znajduje się koło małej chatki w środku lasu. Nie miał czasu na to, by zobaczyć więcej, bo został bezceremonialnie poprowadzony do budynku, ale i tak niewiele stracił, ponieważ w bladym świetle księżyca nie dało się wiele zobaczyć.
Gdy Koroniew wszedł do środka, przez chwile nie mógł nic zobaczyć, ponieważ został oślepiony przez lampkę stojącą na prostej szafce. Gdy odzyskał wzrok, dostrzegł, że na fotelu wygodnie rozsiadł się starszy człowiek o słusznej posturze z jasnosiwymi włosami. Rosjanin od razu go rozpoznał- nazywał się Siergiej Morozow; parę razy w przeszłości zdarzyło mu się współpracować z Koroniewem. Ale to było dawno temu ,więc Piotr zapytał wprost:
- Co tu się dzieje? W co ze mną pogrywasz? Po co mnie tu sprowadziłeś?- Koroniew myślał, że tamten nadal pracuje dla znienawidzonej przez niego Rosji.
Siergiej roześmiał się przyjaźnie.
-To proste, żeby cię nie zabili -odpowiedział, po czym zwrócił się do pozostałych:
-Rozproszyć się byle szybko. Nie mamy dużo czasu-tamci zaś jedynie zasalutowali, po czym wyszli.
Morozow skrzywił się z niesmakiem.
-Duże zlecenie. Wszedłbyś jako Szósty.
-Chwila, chwila- przerwał mu Koroniew- Mam rozumieć że już nie pracujesz dla Rosji?-ostatnie słowo nasycił nienawiścią.
-Obecnie pracuję już tylko dla siebie... lub świata, jak kto woli, ale w tej chwili zdecydowanie rozmijam się z interesami Rosji.
-A co do roboty, to chyba wiesz, że od dwóch lat nie uczestniczę w akcjach. Mógłbyś mi podać przynajmniej, o kogo chodzi? I co z tego będę miał?
-Wiem, ale wiem też, że mógłbyś być zainteresowany. Cel pozostanie aktualnie niezdradzony, ale wchodzą w grę pieniądze tak duże, iż liczenie mogłoby potrwać dłużej niż myślisz. A przy okazji mógłbyś trochę zaszkodzić temu państwu, które cię zdradziło.
Oczy Koroniewa rozbłysły. Pieniądze, których tak potrzebował, wydawały się być w zasięgu ręki. Jeszcze przez chwilę się wahał. Chyba mógł mu uwierzyć- w końcu Morozow uratował go od pewnej śmierci. Ale zanim się zdecydował, spytał go jeszcze:
-Jakim cudem mnie odnalazłeś?
-Prawdziwe pytanie to: Dlaczego aż tak bardzo się spóźniłem - Morozow uśmiechnął się szeroko.
-Faktycznie, jak coś wiedziałeś, to mogłeś mnie ostrzec, uprzedzić, że GRU mnie zdemaskowało- uśmiechnął się z trudem, po czym spytał:
-Dlaczego tak późno? - Koroniew już właściwie podjął decyzję, ale musiał się upewnić co do słuszności swojego wyboru.
Morozow machnął ręką.
-Można powiedzieć, że lekki błąd w sztuce- podrapał się po policzku pokrytym lekkim zarostem.
Po długiej chwili milczenia Koroniew odezwał się. Wyraźnie skrzywił się, wypowiadając następne słowa- widać było, że przechodziły mu przez gardło z najwyższym trudem.
-Zgoda, dołączę do tej akcji. Zaufam ci, ponieważ chwilowo nie mam wielkiego wyboru, jestem też twoim dłużnikiem. Ale nie próbuj mnie oszukać albo wykiwać, bo jak odkryję coś takiego, to nikt i nic ci nie pomoże!
Siergiej pominął jego słowa milczeniem.
Po chwili agresji Koroniew wyprostował się raptownie, dawna czujność i siła wracała w jego członki.
- Będę teraz potrzebował trochę pieniędzy i środka transportu, by wymknąć się z kraju. Powiedz mi, gdzie odbędzie się pierwsza odprawa? I ile mam czasu, by tam dotrzeć?- po czym dorzucił:
-I mam jeszcze jedną sprawę. Jak widzisz- wskazał na uszkodzoną rękę- jestem ranny. Masz może przy sobie jakąś apteczkę?
Siergiej spojrzał wyraźnie rozbawiony, po czym wskazał zachód.
-Przy pobocznej drodze, na zachód stąd stoi mały Fiat. Dojedź do najbliższej miejscowości i zgłoś się do salonu Forda, poproś kierownika. Przedstaw mu się jako Jurij Aleszkin, znajomy Grigorija Maksymowa. Da ci przechodzonego, lekko brudnego Escorta. Pod futerałem pasażera jest trochę pieniędzy. Wystarczy, żeby dojechać do granicy. Tam będzie czekał Chińczyk prowadzący TIR-a. Przemyci cię przez granicę i po drugiej stronie wyda fałszywy paszport- wyjaśnił, po czym wyjął z kieszeni paczkę chusteczek, którą rzucił Tarkovowi i dodał:
-W maluchu będziesz miał apteczkę.
-No cóż, mój dług wdzięczności coraz bardziej się u ciebie powiększa. Mam rozumieć, że termin odprawy jeszcze nie jest znany? Jak tak ,to kiedy się dowiem?
-Zgadza się, sam jeszcze nie wiem kiedy się odbędzie. Dopiero zbieramy ludzi. Jak tylko będę wiedział, dam ci znać tak, że będziesz wszystko wiedział.
-W takim razie, jak wszystko będzie ustalone ,to zadzwoń pod ten numer- stwierdził Koroniew, podając Morozowowi wizytówkę.
Właściwie już wszystko co najważniejsze zostało powiedziane. Rosjanin zbierał się do wyjścia, ale przy progu drzwi zatrzymał się i powiedział do Siergieja:
-To ja się zbieram, a i ty też nie powinieneś zostać tu długo- na co tamten odparł:
-Lepiej biegnij, oni pracują szybko.
Koroniew posłuchał jego rady i po doprowadzeniu się do stanu względnej używalności ruszył do Stanów, gdzie na jakiś czas zapadł się pod ziemię.

** *

„Co się stało? Jak tutaj trafiłem?” Takie pytania w pierwszej kolejności przechodziły przez głowę Piotra Koroniewa, który ze zdumieniem rozglądał się po niewielkim placu, na którym aktualnie trwała walka. W pierwszej chwili pomyślał, że nadużył alkoholu, jak w czasie udanych zimowych manewrów w okolicach Kazania, ale po chwili zorientował się, że to nie może być to. Tamto wydarzenie miało miejsce dobre dziesięć lat temu, ale to, co wtedy się wydarzyło… cóż, lepiej nie mówić.
Stop. Uspokój się, przestań się zachowywać jak szczeniak- takie radosne rady wędrowały do jego głowy z głębin umysłu. I tak się stało. Wewnętrzna dyscyplina Rosjanina dała o sobie znać, przywracając jego umysł do stanu pełnej czujności.
Po chwili otworzył oczy i jeszcze raz, tylko uważniej, rozejrzał się po okolicy. W międzyczasie jego pamięć odtwarzała przeszłość. „Coś tu się ewidentnie nie zgadza, „ pomyślał Koronew „Przecież miałem być w Wenecji, gdzie miała się odbyć pierwsza odprawa i gdzie wreszcie miałem się dowiedzieć, kto ma być celem nowej akcji. Co ja mówię! Przecież ja tam byłem. Więc jakim cudem tutaj trafiłem?”
Sytuacja zrobiła się jeszcze dziwniejsza, gdy Rosjanin stwierdził, że nie ma przy sobie totemu. Był coraz bardziej pewny, że trafił do snu, ale bez swojego znaku nie mógł potwierdzić tych domysłów.
Podejrzenie przerodziło się w niemal stuprocentową pewność, gdy rozejrzał się po spacerniaku. W gronie obserwujących poznał dwóch członków jego drużyny. Szybko przeniósł spojrzenie na walczące postaci i spostrzegł, że osiłek to także członek jego drużyny. Jego ofiary nie mógł rozpoznać, gdyż został nieźle poturbowany przez napastnika, choć wydawało mu się, że skądś go kojarzy.
Te akademickie rozważania zostały przerwane przez jednego ze współtowarzyszy, który stwierdził że coś trzeba zrobić. Drugi, który nie wyglądał na wzór bohaterstwa, odpowiedział że sobie pójdzie, czym tylko wzbudził politowanie Koroniewa. Wyglądało na to, że jeszcze nie odnalazł się w rzeczywistości snu. „To pewnie żółtodziób”, pomyślał ze zrozumieniem, „Ale i tak moim skromnym zdaniem potraktowano go za ostro. Cóż, początki nigdy nie są łatwe”. Rosjanin sam przypomniał sobie swoją pierwszą wyprawę, która była nieciekawa, ale to była kaszka z mleczkiem w porównaniu z tym, co się dzieje tutaj. Mężczyzna pomyślał, że brakuje tutaj tylko jeszcze buntu i bitwy ze strażnikami. W tej chwili, zupełnie jakby ktoś usłyszał jego myśli, od tego draba, którego nazwiska nie kojarzył, zaczęły się zamieszki. Jeden z trzech bohaterów stwierdził, że zgodnie z zaleceniami klawiszy pójdzie w stronę cel i zrobił to nie czekając na resztę. Koroniew chciał znaleźć gościa, na którego krzyczeli Ruler, ale w całym zamieszaniu go nie dostrzegł. W takim wypadku uznał, że nie powinien oddalać się od tamtej dwójki, która po huknięciu wystrzału najwyraźniej posłusznie podążyła za strażnikami. Na razie miał zamiar opuścić razem z pozostałymi dziedziniec. Poza tym przywoływał z pamięci specyfikację i charakterystyczną sylwetkę karabinu maszynowego AK-74m i magazynki do niego, pełne małokalibrowych w porównaniu do wcześniejszych modeli, nabojów. Ale zanim miałby sobie wyobrazić tą broń, najpierw musiałby wydostać się ze strefy zamieszek, razem z pozostałymi rzecz jasna. Dlatego Koroniew starał się dopędzić Cryera, bo trzeci facet chyba gdzieś zniknął w tłumie. Po dostaniu się do budynku Rosjanin zauważył, że facet, którego gonił, intensywnie przypatruje się strażnikom. Nie wiedział, co ma on zamiar zrobić, ale Koroniew biegł ile sił w płucach, aby go dogonić, jednocześnie wołając do niego:
-Cryer, poczekaj chwilę.
Tamten usłyszał go i obrócił się do niego.
— Słuchaj… eee… myślę, że chyba powinniśmy się stąd, no wiesz… wydostać — szepnął do niego, nachylając się, gdy wchodzili po kolejnych stopniach. — Mam taki, eee… plan. Mogę przebrać się za strażnika, ale… ale… nie tak na widoku. Musiałbyś chyba… no, musiałbyś… odwrócić ich uwagę jakoś. Nie wiem dokładnie jak. Może mógłbyś ich… zaatakować? Wtedy ja, eee, wchodzę i mówię, że muszę cię zabrać do… tej, no… izolatki. Albo coś takiego.
Rosjanin nie lubił ryzykować, więc mimowolnie się skrzywił. Cryer to dostrzegł i powiedział:
— Słuchaj , może jakbyś zaatakował tego… eee… tego na górze, to ja tutaj bym wtedy się przebrał. Oczywiście… to tylko jeśli chcesz. Jeśli nie chcesz, to… eee… nie wiem. Pójdziemy dalej.
Koroniew przedstawił mu własny plan, ale spojrzał na towarzysza ze zwątpieniem. Nie , on nie nadaje się do walki. Co oznaczało, że Rosjanin zostanie wystawiony na atak obydwóch strażników. Ponieważ nie było czasu na dogrywanie szczegółów, postanowił, że najpierw wyeliminuje strażnika na górze, a potem ruszy na tego na dole. Ale walka nie była najważniejsza- chodziło o to , by dać czas Cryerowi. Ruszając w stronę strażnika na górze, Koroniew miał nadzieję, że tamten nie zawiedzie i że uwinie się wystarczająco szybko, by strażnicy go nie sklepali zbyt mocno, gdyby okazali się za silni.
 
pawelps100 jest offline  
Stary 10-12-2011, 22:24   #17
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Na drewnianym stoliku leżały: laptop, kupka papierów, dwie strzykawki i glock. Laptop otwarty był na stronie Google Earth, glock miał do połowy wyjęty magazynek, a papiery walały się właściwie po całym biurku – rysunki i notatki mieszały się z jakimiś planami i oficjalnymi pismami. Właściciel tego dziwacznego zestawu przedmiotów, jak i całego mieszkania wyglądał właśnie przez duże przeszklone okno wieżowca. Po szybie spływały krople rzęsistego deszczu, ulewy, która właśnie toczyła się przez całe miasto.

I dobrze, pomyślał ów człowiek, nikt nie będzie pierdolił, żebym teraz gdzieś lazł.
Lało już drugą godzinę; nie zanosiło się na wypogodzenie. W taką pogodę trzeba było planować. A Christohper Ruhl miał co planować.

Nie dalej jak tydzień temu porwali Marta. Wiadomo mniej więcej, kto to zrobił. Wiadomo mniej więcej, gdzie trzeba było szukać odpowiedzi. Wiadomo mniej więcej, komu trzeba było przyłożyć spluwę do ryja, żeby zechciał współpracować. A jednak Ruler nie potrafił nic zrobić. I to właśnie zajebiście go frustrowało. Koleś, który najprawdopodobniej stał za tym wszystkim, Morton, był nietykalny. Ruler nie potrafił sobie wyobrazić żadnych znajomości, które mógłby uruchomić, żadnych ludzi, którzy mieliby u niego dług, zdolnych do zrobienia czegokolwiek temu skurwielowi.

Po raz pierwszy w swoim życiu, Christopher poczuł się całkowicie bezsilny. Jebnął z hukiem pięścią o biurko, aż stosik papierów zleciał na podłogę. Mógł sobie pozwolić na tę przyjemność natychmiastowego rozładowywania napięcia na rzeczach – mieszkał sam i wszystko, co rozwalał, było jego.
Wziął do ręki leżący na parapecie kubek z kawą. Wreszcie skończył cykl kreatynowy; mógł się napić normalnej, dobrej kawy. Kreatyny oczywiście nie można było łączyć z kofeiną, bo cały cykl mógł szlag trafić…

Myśli Christophera uleciały gdzieś w kierunku jego zainteresowań; wzrok powędrował za okno. Nie potrafił teraz znaleźć rozwiązania na najbardziej palący problem, więc uciekał od tego. Stał tak przy oknie nie wiadomo ile czasu, kawa już trochę przestygła. Z rozmyślań wyrwało go dopiero pukanie do drzwi.
Sięgnął po broń, ładując magazynek. Z nikim się nie umawiał, w taką ulewę nikt by go nie odwiedzał, więc mogli to być tylko ludzie Kałamarnicy. Idiotyzm z tym wypadem do rezydencji Jacka – teraz przyjdzie mu zapłacić za głupotę.

Wolno podszedł do drzwi - pukanie powtórzyło się. Wyjrzał ostrożnie przez judasza – zdarzały się już przypadki, że koleś był obwarowany jak w twierdzy, wyglądał jednym okiem i lądował nieżywy na ziemi. Widok zza szkiełka zaskoczył jednak Rulera – przed drzwiami stał jeden mężczyzna. W dodatku niezbyt okazały. Nie wyglądał jak nikt ważny.

- Nie znam Pana, czego Pan chce? – zapytał Ruler dość spokojnie, jak na niego oczywiście.
- Porozmawiać. – odparł mężczyzna głosem pozbawionym emocji. – Mamy trochę wspólnego, tak mi się zdaje. Ty, ja… i Mart.

Kurwa.

***

- Nie musi pan znać na razie wszystkich szczegółów zlecenia, panie Ruhl. – mężczyzna siedzący z Rulerem przy stoliku w kawiarni dziwnie wymawiał jego nazwisko. Tak jakby silił się, żeby je zniemczać. Było to trochę wkurzające.
- Dostanie pan wkrótce maila z potwierdzeniem, że pana bierzemy. Będzie też tam informacja o niektórych członkach… ekspedycji. A nuż pan kogoś zna. – uśmiechnął się dziwnie.

- Wątpię – odparł Christopher – mój krąg znajomości jest, wbrew pozorom, wąski. Ale dziękuję, że się ze mną skontaktowaliście – powiedział, podając rękę rozmówcy i szykując się do wyjścia z lokalu.

– Nasza współpraca będzie przebiegać owocnie, jestem tego pewien.
- Ja też, panie Ruhl – uśmiechnął się znów facet. – Ja też.
Ciekawe, czy wszyscy są tacy dziwni. I mają śmieszne ksywki. Extractor, też mi coś, pomyślał Ruler, wychodząc na ulicę. Po raz pierwszy od kilku dni nie padało.

***

Współpraca z Antonią będzie bardzo trudna, skonstatował Ruler, gramoląc się do taksówki, która miała ich zawieźć na lotnisko. Ta laska była totalnym przeciwieństwem Christophera, włącznie z zamiłowaniem do seksu, którego to Christopher prawie nie potrzebował. Do tego jej chęć dominacji nad wszystkim… Jednak raczej nie zanosiło się na jakiś większy konflikt między nimi. Prawdopodobnie po tej misji każde z nich pójdzie w swoją stronę. Antonia miała go raczej za nudnego i zmulonego, co całkowicie odpowiadało Rulerowi. Tym lepiej, jeśli go nie doceniała…

Taksiarz mknął bardzo szybko przez miasto; na lotnisku byli jeszcze sporo przed czasem. Ciekawe, że kazali im lecieć do Europy. Przecież to w chuj daleko, nie mogli się spotkać w Stanach? Może, jeśli to właśnie Kałamarnica jest ich celem, to jej macki działają słabiej w Europie niż w USA? Może tam trudniej jest ich śledzić?

Przypomniał sobie jeszcze raz słowa swojego pracodawcy oraz Antonii o wchodzeniu do snu. Przecież to niedorzeczne, niewykonalne. Nie słyszał jeszcze o takich rzeczach, a wiele już w życiu doświadczył. Gdyby komuś się to udało, na pewno już trąbiliby o tym w telewizji, radio, pisali w gazetach, pewnie nawet na Youtube wrzuciliby jakiś filmik…

A jeśli…

Jeśli gdzieś istnieli ludzie, o których nie nadawały media, ludzie, którzy żyli w ciągłym cieniu, niewidzialni dla reszty świata, a jednocześnie wpływający na niego, zmieniający go z ukrycia? Chociażby właśnie wchodząc do snu? Kształtując wyobraźnię, myśli… wspomnienia? Niszczący państwa i korporacje nie w prosty sposób; zabijając, ale tak, by krzywdzeni nawet nie wiedzieli, że ktoś im szkodzi? Może nawet ja…?

Dosyć! – skarcił siebie w myślach Christopher. – Rozwodzenie się nad pierdołami teraz nic nie da. Przyklepałem robotę, nie ma, że boli. Każdy rozkaz trzeba wykonać.

Każdy.

***

- Ruler!!! Baczność kurwa!!! – przekrzykując zachęcające gwizdy więźniów ryknął Malcolm.

Paru więźniów ryknęło śmiechem. Gwizdy stawały się ogłuszające. Oszołomiony Ruhl stał jak wryty, przyglądając się coraz uważniej próbującemu się podnieść z pyłu zakrwawionemu człowiekowi. Nagle przez jego umysł przeleciało wspomnienie, krótki przebłysk. Wenecja... Pełne przepychu wnętrze, mamiące zmysły światła lamp...Twarz witającego się z nim Colda...Nie! Nie nazywał się Cold. Teraz Ruler dopiero pamiętał swoje zdumienie, gdy na miejscu okazało się że facet okazał się być nie nikim innym jak samym Ekstraktorem i naprawdę nazywał się...

Zdezorientowany Ruler przez chwilę stał z opuszczonymi rękami, jednak zaraz potem wyprostował się i przyłożył ręce do boków. Ten człowiek... to niemożliwe! Dlaczego nie podał mu swojego prawdziwego nazwiska? Co to była za głupkowata gra i za co ich wsadzili? Czuł się dziwnie, jakby... pasował do tego więzienia?

Przecież mieli jechać do tej Wenecji... Zaraz, dotarli tam, z Antonią. Antonia, ciekawe gdzie ona teraz była? Morton wpakował ich wszystkich do pierdla? Do jednego zakładu? Za proste to by było... A może urządził jakiś teatr? Ruler czuł narastające wkurzenie, jak zawsze, gdy czegoś kompletnie nie kumał.
Do świadomości mężczyzny dotarły wkrótce krzyki więźniów, śmiechy i gwizdy. Chcieli go rozzłościć, sprawić, by zaatakowal swojego szefa ponownie. Nie mógl sobie na to pozwolić, wypierdzielą go za to...
- Morda! - ryknął głośno do zgromadzonych w kręgu więźniów.

- Przepraszam, że zaatakowałem - zwrócił się do swojej niedoszłej ofiary, a jednocześnie zleceniodawcy, z szacunkiem w głosie, choć trochę sucho - Mam nadzieję, że nic Panu nie jest...

W kręgu zawrzało, ale nikt na razie nie poważył się wyładować swej złości na Ruhlu. Zresztą, dosłownie moment później uwaga więźniów skupiła się na czymś innym...
Ruler, rozglądając się pospiesznie dookoła, dopadł szybko do zakrwawionego Malcolma, dostrzegł bowiem, że ten nie reaguje - wręcz przeciwnie, po pierwszym sukcesie polegającym na wstaniu, znów osuwa się z półprzytomnym wzrokiem na ziemię. Musiał oberwać jednak porządnie. Ruhl przerzucił sobie przez kark ramię tracącego poziom szefa, który zawisł na nim jak szmaciana lalka, wodząc dookoła mętnym wzrokiem.

- Kurwa mać - ryknął Ruler; tak spontaniczny wybuch ze strony olbrzyma był oznaką, że bardzo się bał. Jego szef być może umierał, a jego robota wisiała na włosku!
To, na co wpadł, nie stanowiło może najrozsądniejszego rozwiązania, ale chyba nie było innego wyjścia...
- Pomocy, ten tutaj umiera! - krzyknął do najbliższego strażnika - Zabierzcie go do skrzydła szpitalnego!
Cold, czy jak mu tam naprawdę było, nie będzie zadowolony, jak się obudzi. Ale Ruler nie potrafił go przywrócić co stanu używalności....
- Gówno mnie to obchodzi! - warknął klawisz, przekrzykując harmider - Nie słyszałeś rozkazu? Bierz go na plecy i obaj na linię, rozumiesz?!

W Christopherze zawrzało. Jakiś gnój kazał mu ustawiać się na linię, kiedy jego szef nie dawał znaku życia. Co za pojebane miejsce! Ignorując klawisza, położył Colda na ziemi i sprawdził bicie serca, a potem oddech.
- Nie słyszałeś jełopie?! - strażnik zamierzył się pałką - Bierz go z gleby i na linię!

Tego już było za wiele. Cierpliwość Rulera została doprowadzona do granicy. Nie mógł ryzykować, że Cold teraz umrze, ale co stanowiło większe ryzyko - stawić się strażnikowi czy olać mocodawcę, być może doprowadzając do jego śmierci?! Gdy jednak zobaczył zamierzającą się na niego pałkę, zareagował odruchowo - wymierzył strażnikowi mocny i fachowy cios w szczękę. Był szybki, cholernie szybki - zaskoczony tym faktem klawisz oberwał i oszołomiony uderzeniem przyklęknął na jedno kolano... Ruler nawet nie patrząc na rezultat, porwał Colda na plecy i ruszył do wnętrza budynku. Za jego plecami zawrzało...Uginając się pod ciężarem bezwładnego ciała musiał dotrzeć do skrzydła szpitalnego, zanim... zaczną do niego strzelać! Tylko gdzie, do cholery, był tu jakiś szpital?! Biegnąc, rozglądał się nerwowo, widział wszędzie mury, oddzielone od dziedzińca wysoką siatką. Tumult ludzki narastał...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 11-12-2011, 08:39   #18
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

THE CHEMIST'S WINGMAN



To jest ten moment. Ręka, sięgająca do kieszeni, jest napięta i lekko drży...Dłoń układa się odpowiednio na chłodnej powierzchni strzykawki...Lepszego momentu nie będzie...Przez cały ten czas, tylko w tym korytarzu byłem sam na sam z jednym tylko strażnikiem. Walenie serca walczy o lepsze z dudnieniem kroków na schodach gdzieś dalej przede mną, i słyszanym też z odległej już dość dyżurki. Nerwy, cholerne nerwy...

- Ożesz ty, kurwa...

Wyszarpnął jednym ruchem strzykawkę, wieszając się na klawiszu, otyłym zwalistym klocu. Już pikując na gościa, po wytrzeszczonych gałach wściekłej mordy, Nobody widział że będą kłopoty. Igła pomknęła ku celowi, wbijając się dość głęboko gdzie trzeba. Ale tyle wystarczyło czasu zyskanego dzięki zaskoczeniu.

Klawisz parsknął jak wściekły koń, potężne łapy chwyciły Dominica i bezceremonialnie pieprznęły nim o ścianę. Jakby ktoś przyłożył mu sztachetą przez plecy, stracił na moment dech. Tynk sypał mu się na głowę i twarz, aż chciało się pluć. Tymczasem widok przesłaniał zwalisty angol w przyciasnym mundurze, idący ku Wingmanowi z pałką w dłoni, wykrzywioną w gniewie tępą gębą, oraz sterczącą mu z szyi, kołyszącą się na boki strzykawką...

Planu nie ma, wiesz, jak ich nie cierpię. Tylko improwizacja. Niech cię szlag, Królowo, jak łatwo ci powiedzieć!

Nagle stało się coś, co sprawiło że obaj jak na komendę zastygli i obrócili głowy w kierunku jednej ze ścian. Na dziedzińcu strzelano, gdzieś za grubą ścianą posypały się jeden za drugim miarowe wystrzały, tonące częściowo w następującej chwilę później olbrzymiej wrzawie.

Improwizuj!

Dominic miał tylko jeden moment i wykorzystał go. Potężny, celny kop w jaja. Taki, jaki mu wyszedł, powaliłby chyba nawet byka. Kloc sapnął krótko i ciężko jak wielki samowar, poczerwieniał i ugiął się na nogach.Gdyby spojrzenie mogło zabijac, zapewne Mr.Nobody padłby trupem. Chłopak tymczasem nie czekał na oklaski, dopadł obezwładnionego chwilowo klawisza i docisnął energicznie tłoczek strzykawki.

Przeskoczył nad walącym się nad podłogę cielskiem, otrzepując się z tynku. Dłoń chwyciła klamkę drzwi. Tam, z tyłu, była dyżurka, węzeł komunikacyjny i strażnicy - to na pewno. Przed nim, nie wiadomo co, i strażnicy: tylko byc może. Druga opcja pozostawała raczej jedyną szansą. Ostrożnie zajrzał za framugę, na pnącą się ku górze odrapaną klatkę schodową.

Cholera, kolejny klawisz! Cholera, cholera, cholera! Niech Cię cholera, Antonio!



THE SOURCE



Delikatna muzyka, wykonywana rzecz jasna przez prawdziwych, żywych instrumentalistów, sączyła się w uszy nielicznych obecnie gości w hallu. Antonio Salieri. Poprawiając mankiety, Boyle stanął przed długim kontuarem Luna Hotel Baglioni. Olśniewająca recepcjonistka kończyła właśnie załatwiać jakąś sprawę, przewracając dłońmi książkę hotelową i wprawnie podtrzymując słuchawkę czarnego telefonu między policzkiem a swoim ramieniem. Tomowi nie spieszyło się zbytnio, a było wiele powodów takiego stanu rzeczy.

- Uroki emerytury...- uśmiechnął się do siebie w myślach.

Tak, powodów było wiele. Był wiele w stanie wybaczyć pięknym kobietom. Nawet kilka godzin, nie tylko minut, było za mało by w pełni docenić osiemnastowieczne freski rozpościerające się przed oczyma gościa. Trzeci powód był chyba najważniejszy, a jednocześnie najbardziej nostalgiczny. Italskie tournee właśnie dobiegało końca i Boyle z niechęcią myślał o opuszczeniu pełnej niesamowitych zabytków kultury Europy. Trzeba było też przyznać uczciwie, że część z tej niechęci dotyczyła jednak faktu, iż będzie tam zmuszony do spotkania ze swoją drogą małżonką.
Nie to, żeby pałał do niej szczególnym resentymentem. Nie. Chodziło raczej o to, że chciał przekonać ją do czegoś, czemu była z zasady przeciwna. A jej przypadku...No cóż, powiedzieć że to cholernie trudne, to mało.
Słowa “niemożliwe” zaś bardzo nie lubił używać.

Uśmiech dziewczyny za kontuarem odbił się wykrzywiony, niby w zwierciadle w lunaparku, w czarnych szkłach okularów Toma. Jak większość kobiet, które tu spotykał, pachniała dobrymi perfumami.
- Czy jest wiadomość od mojej Żony?
- Tak, proszę Pana. Zostawiła informację, że czeka na Pana w waszym gniazdku.
Recepcjonistka z pietyzmem wymieniła datę.
- Za trzy dni...- upewniła się jeszcze, że zapamiętał - ...w samo południe.

- Grazie. - Tom przesunął w kierunku dziewczyny stosowną gratyfikację, która zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pod ladą. Na nieogolonej twarzy mężczyzny zagościł niewielki, ledwie dostrzegalny uśmieszek.
- W samo południe...- powtórzył powoli - ...nie mówiła czasem, żebym zabrał ze sobą pistolety?
Nagrodą za udany żart był kolejny uśmiech młodej włoszki. Tym razem nie służbowy. Szczery.
- Jutro rano...- strzepnął niewidzialny pyłek z marynarki - ...proszę mnie wymeldować. Rezerwacja lotu, rozumiem, załatwiona.
- Si, Signore. - syknęła jak żmijka.
- A dziś wieczorem... - szkła czarnych okularów znów obróciły się ku dziewczynie - ...mam zamiar wypróbować spaghetti con le seppie w restauracji, którą mi pani poleciła. - Wybierze się pani ze mną?
Spojrzenie młodej było zalotne, ale tym razem niestety... tylko służbowo.
- Niestety, nie wolno spoufalać mi się z gośćmi. - odparła wesoło - Zresztą, i tak mam nocny dyżur.
- Cóż...- Tom z westchnieniem odbił statek od nabrzeża - ...będę zmuszony kontemplować ten specjał samotnie...
Gdy pierwszy stuk podeszw jego wyglansowanych butów poniósł się echem w okazałym lobby, usłyszał za sobą jeszcze rozbawiony głos dziewczyny.
- Proszę pana...Niech pan nie bierze tej pierwszej łódki od wejścia. Gondolier to pedzio.
Obrócił się lekko, półprofilem.
- A co do wczorajszej przegranej...- dodała już ciszej, przybierając poważniejszy wyraz opalonej twarzyczki - ...to niech się Pan nie przejmuje. Mówią, że kto nie ma szczęścia w kartach, ma je w miłości. Jestem pewna, że ktoś taki jak Pan nie spędzi takiego pięknego wieczoru samotnie...






Po tylu latach nauczyła się nieco angielskiego, ale gdy była jak teraz zdenerwowana, trajkotała w tym swoim popieprzonym, najeżonym świszczącymi dźwiękami języku który pozostawał dla Toma szwargotem stworzeń z innej planety. Yaninka pochodziła z Polski, gdzie urodziła się jakieś pięćdziesiąt lat temu w nieznanych mu wysokich górach, co ukształtowało zapewne jej nieprzejednany, twardy jak stal charakter. Mimo iż sprzątała tylko jego mieszkanie na downtown, Tom często miał wrażenie że kobiecina ma się conajmniej za generała. Tak jak teraz, gdy mieszając swój dialekt z kiepskim angielskim rugała go bezczelnie za fakt, iż przez tyle czasu nie tylko nie pojawiał się w swoim mieszkaniu, ale miał czelność nie dać jej kluczy do zmienionego zamka, przez co flat zapewnie przypomina teraz...tu płynęły soczyste polskie przekleństwa których Boyle zdążył już nieco przecież poznać. W takiej atmosferze doszli pod mieszkanie Toma, gdzie napotkali małe zamieszanie. Na szczęście zaaferowana góralka w tej sytuacji na moment się zamknęła. Przyczyna niewielkiego zgromadzenia, składającego się z biadającego landlorda budynku, mrukliwego policjanta i dwóch przypadkowych gapiów - wyrostków w kapturach, szybko przestała być tajemnicą.

- Za co wy właściwie bierzecie pieniądze?! - tłusty landlord beształ przedstawiciela władzy - To przecież nie jakieś slumsy?! Tyle patroli, i żaden nie zauważył jak ktoś znowu zamienia moją świeżo malowaną elewację w pieprzony blok rysunkowy na mazgaje dla dzieciaków?! Może za bardzo przyglądacie się swoim tłuściutkim pączkom, co?!
- Proszę panować nad słownictwem. - obruszył się policjant.
- Nie znasz się, man. - jeden z dwóch zakapturzonych wyraził swe zdanie - To nie mazgaje. To sztuka. Street-Art, słyszałeś o czymś takim? Prawdziwa sztuka, stary.

Tom nie wchodził w polemikę w żadną ze stron. W bezruchu przyglądał się wielkiemu malunkowi piętrzącemu się na ścianie tuż przed wejściem na klatkę prowadzącą do jego mieszkania. Wrzut inspirowany wyraźnie stylem Banksy’ego przedstawiał faceta babrającego się w otwartym sedesie. Przekaz był wyrażony w komentarzu, pyszniącym się ponad grafiką ogromnymi literami, które przez użycie wściekle czerwonej farby i odpowiedniego kroju liter wyglądały jak napis wykonany krwią, rodem z taniego horroru. Sztuka, czy nie sztuka...Boyle intensywnie zastanawiał się jednak właśnie nad czymś zupełnie innym. Nad istotą i naturą przypadku, mianowicie.


LEAVE POLITICS TO POLITICIANS



THE MARK


...brak woli Stanów Zjednoczonych do kompromisu w sprawie nowego systemu obrony antyrakietowej. - Siergiej Ławrow, szef rosyjskiej dyplomacji, w nowiutkim garniturze, był jak zwykle przykładem opanowania i krytykował USA z rzeczowym, ale też posiadającym lekki rys troski wyrazem twarzy. - Amerykańska tarcza antyrakietowa może być zagrożeniem dla bezpieczeństwa Federacji. Chyba nikogo nie powinno dziwić nasze żądanie, by w tej sytuacji Rosja mogła uczestniczyć w tworzeniu tego systemu i później korzystać z jego ochrony.

Dyplomata rozpłynął się, a jego miejsce zajęła atrakcyjna kobieta o doskonale ułożonej fryzurze.
- Jak poinformowała agencja Interfax, powołując się na oficjalne źródła wojskowe...- wzrok jej miał w sobie coś hipnotyzującego -...Rosja przeprowadziła w sobotę próbę z nową rakietą międzykontynentalną, zdolną do przenoszenia głowic jądrowych i ominięcia obrony antyrakietowej. Rakieta typu "Topol", a według kodu NATO:SS-25, została wystrzelona z Archangielska na północy Rosji i - po ponad dziesięciu tysiącach kilometrach - trafiła dokładnie w cel na Kamczatce, na rosyjskim Dalekim Wschodzie. Jak powiedział rzecznik rosyjskiego ministerstwa obrony, ta próba pomoże w poprawie efektywności tej broni będącej według inżynierów rosyjskich w stanie uniknąć zniszczenia przez systemy obrony antyrakietowej. Komentarze w tej sprawie...

Palec energicznie wdusił niewielki przycisk. Szare, sprężyste ciało mknęło z gracją przez całą szerokość ściany, a świat za nim był rozmglony lecz jednocześnie czysty. Właściciel palca odsunął się nieco od blatu na obrotowym, skórzanym fotelu, w jego oczach po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawił się nikły ślad zainteresowania przepływającymi obrazami.

-...drapieżnik ten do swojego życia potrzebuje średnio jeden i trzy dziesiąte kilograma mięsa, wraz z kośćmi i skórą, dziennie. W naturze żywi się drobnymi zwierzętami, ptakami, ale także, o ile warunki i liczność stada na to pozwala, dużymi zwierzętami takimi jak jelenie, łosie lub kiedyś bizony. W normalnych warunkach duży wilk z ras północnych może zjeść jednorazowo do sześć i pół kilograma - jednak jest to zwykle związane z kilkudniową głodówką.

Charakterystyczny zaśpiew języka spikera był czymś, czego lubił zawsze słuchać. Lubił swój rodzinny język. Palec o starannie przyciętym paznokciu wisiał nad guzikiem, decydując o życiu lub nie-życiu istot po drugiej stronie szklanej bariery.

- Wilki potrafią posługiwać się symbolami. W stadzie posługują się rytuałami. Wilk komunikuje się w grupie poprzez pozy jak i poprzez odgłosy. Potrafi planować i organizować działania zespołowe. Może posługiwać się narzędziami, a..

Ktoś stał za jego plecami. Ten ktoś wpatrywał się w nieruchomy tył głowy mężczyzny, obserwującego ze spokojem drapieżniki, w zwolnionym tempie dopadające i rozrywające ofiarę. Ten ktoś wiedział, że nie należy, mimo ważności sprawy, teraz w żadnym razie przeszkadzać. Wilki szarpały właśnie zębami parujące, świeże mięso. Ujęcia z paru kamer. Na szczęście wkrótce nadszedł sprzyjający moment. Szeptane niemal nad uchem słowa wydawały się nie robić wrażenia na odbiorcy. A jednak, wywołały jakiś efekt.

- Odtwórzcie mi to.

- Stojący od bez mała dwudziestu lat na czele korporacji Whi-Tech, według The Forbes jeden ze stu najbogatszych ludzi na Ziemi, Jack Morton dziś rano znalazł się, jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie w poważnym stanie, w specjalistycznej klinice lekarskiej, której nazwy nie ujawniono. - wysoki spiker informował grobowym, poważnym tonem - Na właśnie zakończonej konferencji prasowej, rzecznik korporacji zapewnił, że kłopoty zdrowotne Mortona, których natury korporacja nie zdecydowała się upublicznić, choć istotnie nie mogące pozostać zlekceważonymi, w rzeczywistości nie powinny potrwać dłużej niż dwa tygodnie. Według rzecznika, lekarze określają że po tym czasie Jack Morton znów będzie mógł znów zasiąść w fotelu CEO Whi-Tech, choć będzie on prawdopodobnie musiał poddawać się okresowym kontrolom dla celów profilaktyki. Po ogłoszeniu tego oświadczenia, akcje Whi-Tech zniżkowały o jeden punkt procentowy.

- Telefon. - powiedział człowiek w skórzanym fotelu.




THE ARCHITECT, THE CHEMIST, THE TOURIST


Przekrzykując harmider, u szczytu schodów na drugim piętrze, profesor wyłuszczył szybko swój plan. Zebrani wokoło strażnicy, do których dołączyło jeszcze kilku nadbiegających z bronią z dołu, słuchali Willa z uwagą. Turysta przytraczał pospiesznie podarowaną amunicję do odpowiedniego miejsca na pasie. W pewnym momencie, zza grubych murów, rozległ się przytłumiony odgłos kanonady z dziedzińca. Otwarto ogień do więźniów...
-....zrozumiano? - kończył Will.
Nerwowe spojrzenia strażników biegały po swoich kolegach i po Williamie. Czy w tej sytuacji...Niektórzy wyraźnie zrobili się bardziej agresywni. Zaczął narastać szum...
- Zrozumiano?! - wydarła się Antonia - Na pozycje!

Strażnicy zakrzyknęli twierdząco chórem i zaczęli ustawiać się w żądanych pozycjach. Byli na szczęście zorganizowani i wykonali rozkaz szybko. Szkło z potłuczonych lamp zachrzęściło pod butami.
- Nie zabijać, jeśli nie musicie. - głęboki głos brazylijki przepłynął nad głowami Turysty i Profesora. - Jasne?! To ważne.
William, osłaniany po prawej przez Blackwooda, po lewej przez brazylijkę, myślał gorączkowo. Użycie gazu zbyt wcześnie, w sytuacji gdy mieli tylko trzy maski, wyłączyłby z gry ich całkiem pokaźną już ochronę - w postaci uzbrojonych klawiszy otaczających ich kordonem. Strażnicy stali stężali czekając na sygnał, obrzucając przy tym zdziwionymi, pytającymi spojrzeniami nieznane im umundurowanie Turysty. Nie było już jednak czasu na zadawanie pytań...
Dalej przed nimi, na barykadzie trwało zwarcie. Co jakiś czas słychać było wystrzał. Klawisze na pierwszej linii, zasileni przez paru dodatkowych funkcjonariuszy z bronią, zaczynali zdobywać tam przewagę. Nie mogło być lepszego momentu. Stojący na szpicy Luis obejrzał się na Willa, a ten skinął głową.

- GO! GO! GO!!!

Nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, ale to Blackwood rozpoczął tym krzykiem szturm, zdradzając tym pewne przygotowanie zawodowe w podobnych akcjach. Ważne, że oddział ruszył. Sprawnie, równo. Zwarta kolumna dobiegła do barykady z poprzewracanych mebli. Gdzieś w końcu korytarza słychać było jednak głośniejsze, tryumfalne ryki. Któryś ze strażników wdał się w przepychankę z biegnącą kobietą z nożem. Inny odepchnął kolejną kolbą.

Dalej! Buty biegnących zadudniły o stalowe szafy. Szpica zderzyła się ze wspinającymi się z drugiej strony agresywnymi kobietami-więźniami. Huknął strzał, prawie jednocześnie z innym odgłosem czyjejś pękającej żuchwy. Wrzaski przybrały na sile. Co ja tu robię? - przebiegło przez myśl znajdującego się zaraz za linią walki Williama. Blackwood krzyczał coś, krótko i zdecydowanie, po żołniersku, do klawiszy. Antonia nie interweniowała, widząc ze zdumieniem pozytywny efekt jego działań. Oddział, słuchając nieoczekiwanych komend Turysty, przebił się na drugą stronę barykady i ruszył z impetem wdłuż jednej ze ścian, omijając większą ruchawkę mającą właśnie miejsce po przeciwległej stronie korytarza i zmiatając kolbami zaskoczone kobiety z drogi.

W ostatniej części koridoru nie było jednak już tak łatwo. Inni strażnicy nie dotarli aż tutaj, więc nagle oddział szturmowy jako jedyny zaczął wbijać się klinem w przeważające tu siły więźniów. Rozpychanie się przestawało wystarczać.
- Na pierwszej! - koordynował akcję Blackwood, który jak się okazało jako jedyny ma pojęcie co należy robić w takiej sytuacji. - Czwarta!
Wystrzały ze strzelb położyły trupem pierwsze z napastniczek. Zadudniły pały, ale i rozwścieczone osadzone nie pozostały dłużne. Luis zawył i odpadł, gdy jedna ogolona na zero młódka wbiła mu z wściekłością palce w oczy.

Po stronie Antonii, chroniący ją klawisz uchylił się zasłaniając głowę, gdy rzucona przez krewką buntowniczkę ciężka szafka zrobiła wyłom w pierścieniu. Brazylijka spięła się w zwarciu z idącą za ciosem kobietą. Napastniczka nie doceniła jednak niedoszłej ofiary, niejedna awantura w wąskich “ulicach” faveli nauczyła Antonię jak dźgac się ostrymi narzędziami w niemożebnym ścisku. Chaotyczny może atak tipsami na twarz pozwolił na kupienie czasu, wyszarpnięcie tamtej kuchennego noża. Potem ostrze świsnęło, a z kołtującego się tłumu walczących nagle jedna z kobiet-więźniów odpadła z wrzaskiem i malowniczo rozchlastaną buźką. Antonia rzuciła spojrzenie wstecz, tak energicznie, że aż plasnęły ją jej własne rozpędzone włosy.

Oddział ugrzązł w zwarciu, a otaczający ich kordon zaczął się łamać pod naporem więźniów. Kolejny agresywny babsztyl skoczył na Antonię. William skonstatował, że to ostatnia chwila, chwycił za torbę. W oczach Blackwooda, błyskających w czarnych otworach kominiarki, zobaczył zrozumienie.

Turysta uderzył nogą z impetem, wyłamując zamek w najbliższych im drzwiach. Eakhardt, uchwycony w jego dłoń jak w kleszcze, pofrunął nagle bezwładnie do środka jakiegoś ciemnego, pustego niemal pomieszczenia. Miejsce gdzie jeszcze przed chwilą stał Turysta, przeszył szpic wykonanej z zaostrzonego kija od szczotki dzidy. Antonia, z tryufalnym wrzaskiem rozkwaszająca właśnie kolbą twarz uwieszonej na niej jakiejś rudej dziwki z nożem, usłyszała swoje imię. Zasłaniając się przed uderzeniem kolejnej buntowniczki i klnąc przy okazji na czym świat stoi uskoczyła do utworzonej właśnie ciemnej przestrzeni. Turysta krzyknął coś znowu i klawisze utworzyli szereg broniący dostępu do kryjących się w pomieszczeniu osób, kupując potrzebny czas. Fala więźniów napierała jednak z wrzaskiem, spychając walczących strażników coraz bliżej drzwi.

Profesorowi trzęsły się ręce, gdy usiłował wyszarpać z torby maski i gaz. Z perspektywy czytelnika książek historycznych i domatorskiego jednak miłośnika militariów... wyglądało to zupełnie inaczej niż w samym środku bitewnego chaosu! Bloody hell...Dygotał jak osika, biały pojemnik z gazem upadł i z hałasem potoczył się pod jakąś szafkę. Na szczęście w pobliżu była już Antonia.

- Weź się w garść, Brytolu! - przywołała go do pionu, a zdecydowanie w jej głosie sprawiło, że na moment zapomniał o krwiożerczej tłuszczy hałasującej tuż za ścianą. Brazylijka wyrwała mu torbę i paroma szybkimi ruchami rozrzuciła maski i granaty gazowe pomiędzy profesora a pilnującego drzwi człowieka w kominiarce. W pośpiechu i milczeniu nakładali maski, szarpiąc się z paskami. Antonia poderwała Williama za ramię do góry, a facet w kombinezonie SWAT skinął porozumiewawczo głową.

Biało-czerwone granaty z charakterystycznym sykiem potoczyły się po podłodze między nogami walczących. Opary gazu szybko buchnęły wyżej, w szybkim tempie wypełniając przestrzeń więziennego korytarza! Wrzaski atakujących i jęki bólu atakowanych szybko zmieniły się w innego rodzaju hałas. O-chlorobenzylidenomalononitryl zjednoczył więźniów i klawiszy w kakofonii kaszlu, kichania, plucia i krzyków bólu z powodu dotkliwego pieczenia skóry. Pośród tego pandemonium, przy akompaniamencie syczenia wciąż wydostającego się z puszek gazu, z utrudniających dodatkowo widzenie oparów wynurzyła się trójka osób w maskach. Pochyleni, puścili się między zataczającymi się wszędzie kaszlącymi ludźmi, których błony śluzowe produkowały ogromne ilości wydzieliny uniemożliwiającej jakiekolwiek zainteresowanie dalszą walką. Jak trzy duchy, pędzili pośród obłoków, przesadzając susami zwijające się na posadzce, parskające ciała.
Na szczęście maski były szczelne. Z oparów przed biegnącą trójką już wyłaniał się obraz zdemolowanych, wyłamanych drzwi gabinetu naczelnika i leżących obok nich na posadzce kilku obezwładnionych gazem kobiecych ciał. Jedno po drugim dopadli wyłomu i przaskakując po przewróconej w progu stalowej szafie, znaleźli się w środku gabinetu, który zdążył już też tymczasem częściowo wypełnić się gazem...

Już zaraz za progiem, pośród setek płatków róż, na podłodze wiła się kaszląca i zalana łzami Miranda Lawson, odziana w więzienny pasiak. Obok niej leżał nieruchomo świeży kwiat, na długiej zielonej łodydze. A dalej...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-12-2011 o 12:08.
arm1tage jest offline  
Stary 11-12-2011, 19:11   #19
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Europa, Italia, Wenecja, pięciogwiazdkowy hotel Danieli, 4 piętro, apartament 4D. Salon, sypialnia, łazienka. Całość podobnie jak hotel urządzona jakby była siedzibą króla. Siedemset sześćdziesiąt euro doba. Przepych zdobień, meble z wyszukanego drewna, miękkie obicia, grube dywany przykrywające marmurowe podłogi. Okna wychodzące wprost na morze. To przez nie przez wieki władcy, kupcy i możnowładcy obserwowali wpływające statki. Pewnie stali tak samo jak on teraz, zaciekawieni, zamyśleni, oddani kontemplacji. Sam go wybrał. Najpierw kontynent, potem miasto, hotel, na koniec apartament i pozostałe pokoje. Mężczyzna przyjechał do Wenecji kilka dni temu. Poza celem miał jeszcze umówione spotkanie z marchandem. Zlecenie, którego się podjął pozwoliło na wpłacenie zaliczki. Reszta … jak przeżyje.

Malcolm Whitman, ekstraktor, złodziej myśli, mastermind, człowiek od zaszczepiania idei. Mężczyzna dzielący życie pomiędzy pracę i rozrywki. Trzydziestoośmioletni osobnik, który dużo osiągnął a jeszcze więcej stracił. Z jednej strony niespotykana wiedza i umiejętności z drugiej … no właśnie, jaka jest ta druga strona. Jaka była druga strona? Co z niej zostało? Kiedy drogi rozeszły się? Ile pozostało … nic … wszystko …

Rodzina … jest … była. Tam, daleko w Los Angeles. Żona Kate znana reporterka telewizji. Zawsze uważał, że gdyby nie jej praca nie byłoby między nimi źle. Tyle razy ją prosił aby z niej zrezygnowała. Zresztą to przecież zawsze jej było źle. On nigdy się nie skarżył. Nie miał powodu. A Melinda przecież potrzebuje go.
Dlaczego więc od kilku lat tylko podjeżdża nocą pod dom. Siedzi w samochodzie i obserwuje snujące się w oknach cienie. Czeka do momentu aż światła zgasną. Potem odjeżdża. Odkąd wyprowadził się cztery lata nie potrafi przekroczyć progu domu. Czasem rozmawia z córką telefonicznie, zabiera ją na zakupy, do kina. Rozmawiają … rozmawiali …już nie rozmawiają … krzyczą na siebie … artykułują krótkie urywane zdania. Po takich spotkaniach przechodzi mu ochota na nocne wyjazdy pod swój dawny dom. A odkąd pojawił się ten pieprzony dentysta … down … Downson bardzo rzadko udaje się w to miejsce. Skurwiel pół roku temu sprowadził się chuj wie skąd do JEGO domu i zapewne używa JEGO ekspresu do kawy i JEGO kosiarki do trawy, oczywiście jeśli przeczytał instrukcje obsługi, bo tylko tacy kretyni jak on przeglądają te głupie wielojęzyczne książeczki. A jeśli chodzi o używanie to ekspres do kawy i kosiarka są tymi mniej istotnymi rzeczami, które można używać w JEGO domu … kurwa o innych nawet Malcolm stara się nie myśleć. Zdaje sobie sprawę, że powinien już dawno dokopać gnojowi, ale to byłoby za proste. W końcu dobierze się do skurwiela, ale wtedy na pewno go to zaboli … bardziej niż wyrywanie zęba bez narkozy. Może, kiedy to zrobi znowu będzie bez skrępowania jechał pod dom, bo teraz nawet jeśli pierwotnie kieruje się w tamtą stronę to często na ostatniej krzyżówce skręca i wraca do siebie albo jedzie do Laury. Kochanki, przyjaciółki, powiernicy, zaufanej osoby. Jedynej , która niczego od niego nie chce w zamian. Pokrewna dusza, malarka, rozumiejąca jego pasje … i tylko je bo o pracy dla jej własnego bezpieczeństwa nigdy nie wspomina.

Rodzina … jest jeszcze brat ... Steven. Siedem lat temu miał zły dzień. Kompletnie mu odwaliło, przeszedł na buddyzm i z żoną oraz dziećmi wyjechali do Japonii. Jego żona … ale to przecież nie rodzina. Inna krew, inne geny … to tak samo jak osobista żona … jaka rodzina? To, że śpisz z kobietą nie świadczy, że jesteś z nią spokrewniony. I całe kurwa szczęście bo inaczej byłoby to kazirodztwo, a tym Malcolm się brzydził. Podobnie jak źle dobranym kieliszkiem do wina, albo szprycowaniem psów przed gonitwą. Niestety w nielegalnych zakładach nikt o to nie dbał. Dlatego Whitman przegrywał. Nie często, od czasu do czasu. Ale jeśli już to konkretnie. Kilkakrotnie zdarzyło mu się uciekać przed bukiem. Co prawda oni wiedzieli, że Welder oddaje. Ale zasady są zasadami. Nie płacisz, obrywasz. Proste. Wniosek … bez drugów i kobiet świat byłby piękniejszy … ok … bez niektórych drugów i niektórych kobiet … tak dla równowagi.

Z rozmyślań Malcolma wyrwał dźwięk telefonu. Welder podniósł słuchawkę, nie odezwał się słowem.
- Nr 1 z pańskiej listy właśnie się zameldował – zabrzmiał w słuchawce głos konsjerża.
Mężczyzna po drugiej stronie czekał przez chwilę na ewentualne słowa Whitmana. Miast tego usłyszał trzask odkładanej słuchawki.
Numer 1 na liście. Architekt, profesor William Eakhard zameldował się w hotelu. Dobrze, że przybył wcześniej. Ma sporo do zrobienia przed odprawą. Opracowanie lokacji, szczegółów. Malcolm dał mu w tym wolną rękę. Widział co ten człowiek jest wstanie zrobić. Spotkał się z nim dwukrotnie. Pierwszy raz podczas jednego z ostatnich zleceń. Zdziwił się niezmiernie, że to co człowiek robi w realu to tylko pozorna deegzystencja, zamknięcie się przed światem w krainie snu. Tylko skoro to było zamknięcie to jak nazwać projekcję, w której się spotkali? Drugi raz widzieli się w Tokio. Malcolm zlokalizował miejsce jego pobytu i udał się tam w celu przekazania propozycji. Według Weldera był idealny do tej roboty. Nikt go nie znał. Mieszkał samotnie na drugim końcu świata. A co najważniejsze miał wrodzone zdolności. Whitman wiedział czego potrzebuje profesor a Architekt wiedział co może zaoferować. Dogadali się szybko, na stacji metra. Potem każdy wsiadł do jednego z pociągów jadących w przeciwnych kierunkach. To był udany wieczór. Malcolm zatrudnił Architekta, potem spotkał się z bratem. Wszyscy razem zjedli kolację, dzieląc się jej częścią z posążkiem Buddy. Dzieci śmiały się z wygłupów wujka Malcolma, Dorothy zalotnie uśmiechała się do męża. Co prawda jej humor prysł gdy Welder położył się na kanapie z wyciągniętymi nogami pokazując stopy Buddzie. Szorstkim tonem wyartykułowała mu wtedy wykład o uczuciach religijnych, ich łamaniu, gwałcie na świętościach i obrażaniu jej, jej męża oraz dzieci w ich własnym domu. Żona brata nie może być jego rodziną, pomyślał wtedy Malcolm.

Apartament 4D, tylko Point-Man wiedział kto go zajmuje. Point-Man … ostatni raz spotkali się w Aleksandrii. Dwa miesiące temu. Malcolm pamiętał jak obserwował spacerującego wokół posągu mężczyznę. Zanim podszedł do niego sprawdził teren. Dokładnie przyjrzał się spacerującym ludziom. Nic nie wzbudziło jego niepokoju. Chwila przywitania, potem powoli jak dwaj turyści spędzający urlop w Egipcie ruszyli w stronę morza.

- Gruba sprawa, nierealny do osiągnięcia cel … no i dobra kasa do zarobienia – od razu przeszedł do rzeczy Whitman. - Wchodzisz w to?
-To zależy. Kto i kogo. Za ile, to nie ma znaczenia – odpowiedział Point-Man.
- Jak ci powiem kto albo raczej kogo to za ile zacznie mieć znaczenie odparł Ekstraktor.
Po wyjawieniu o kogo chodzi Malcolm zerkał przez ramię na mężczyznę. Tamten przez chwilę milczał, zastanawiając się, po czym na jego twarz wystąpił szeroki uśmiech.
-Wysoko. Wchodzę … - tyle wystarczyło dla Whitmana.
Wtedy rozmawiali jeszcze jakiś czas, Malcolm przedstawił mu swoje typu członków teamu. Niektórych znali z wcześniejszej roboty. Point-Man powiedział, że zna kogoś kto nadawałby się na szóstego, miał też rozejrzeć się za wingmanami. Na koniec mężczyzna przekazał Malcolmowi swój nowy kontakt. Potem się rozeszli. Smith uśmiechnął się po raz ostatni, po czym zasalutował w geście pożegnania, kierując się w stronę centrum Aleksandrii. Malcolm przyglądał się odchodzącemu mężczyźnie, postał jeszcze chwilę po czym skierował się w stronę morza. Tego wieczora siedział długo na wybrzeżu obserwując błyskające w oddali światła przepływających statków.


Ekstraktor rozejrzał się po apartamencie. Podszedł do stojącego pod lustrem oprawionym w ciężkie mosiężne bogato zdobione ramy barku. Używając elektrycznego korkociągu otworzył butelkę wina. Potem zmieniając obroty na lewe odkręcił korek ze świdra. Z lubością patrzył jak czerwony płyn napełnia kielich. Krótko sprawdził kolor i klarowność, zupełnie zbędnie. Przyłożył kielich do ust. Zamoczył wargi, pociągnął mały haust. Ten pierwszy łyk jest najlepszy, to tak jak pierwszy pocałunek kobiety. Kolejne już tak nie smakują ale i tak nie można się bez nich obyć.

Pozostali zaproszeni na spotkanie mieli do dyspozycji wynajęte pokoje oraz ogólno dostępne hotelowe miejsca. Ale hotel był tylko elementem, bardzo ważnym elementem, miejscem dla zebranego wcześniej teamu, miejscem, w którym mieli spotkać się dwukrotnie. Dwa miesiące poszukiwań, śledzenia, zbierania informacji, wystawiania czujek, szukania kreta, zastawiania pułapek, puszczania w obieg fałszywych informacji. Potem nakłaniania, motywowania, oferowania, targowania, akceptowania. Od czasu ich spotkania w Aleksandrii Point-Man pomagał Malcolmowi. Nie tylko w rekrutacji ale także w realizacji zadania. Aby dobrać się do Celu potrzebowali informacji, wielu informacji. Analiz, danych, zestawień, twarzy, dat, informacji medycznych, wszystkiego co mogłoby się przydać … od numeru buta po imię pierwszej miłości. Dwa miesiące, dużo … niedużo. Gdyby nie doświadczenie i kontakty pewnie potrzebowaliby na to dwóch lat. A tyle zleceniodawcy nie dadzą nawet na przygotowanie akcji i dobranie się do Celu. Nawet do takiego, do którego pewnie nikt poza nimi nie zgodził się dobrać. Przecież to samobójstwo … ale co jeśli im się uda … a uda się na pewno. Czy wszystkim? Na jakie straty mogą sobie pozwolić? Okaże się to niedługo. Test, któremu poddadzą się powinien rozwiać wiele wątpliwości ... dotyczących pierwszej piątki, przydzielenia zadań, umiejętności, szybkości reakcji, umiejętności dopasowania się, kreowania snu w sytuacjach kiedy coś idzie nie tak. Zależało mu na zgraniu pierwszej piątki. Świeżaki … ciekawe jak się odnajdą. To oni pójdą zapewne na pierwszą linię, przygotują miejsce dla prawdziwej akcji. Z niektórymi członkami teamu już się spotkał wcześniej. Pieprzone Rio, skurwiel Igła, intrygująca czarownica … mająca swoje metody. Nie mógł o niej zapomnieć, ba … takich kobiet się nie zapomina. Zgodziła się bardzo szybko … przez chwilę pomyślał nawet, że za szybko. Miał wrażenie, że rozmowa telefoniczna jaką odbyli była jak odegrana scenka w szkole teatralnej, kiedy student prowadzi dialog z profesorem, który zna odpowiedzi adepta. W tym przypadku to Malcolm poczuł się jak młokos. Po tym co zdarzyło się w Rio ufaj jej może nie bezgranicznie ale jeśli chodzi o zadanie uważał, że można na nią liczyć. Dał jej nawet wolną rękę w poszukaniu Wingmana.

Forgera i zastępcę Point-Mana znał z poprzedniej roboty, dawno temu. Grube rzeczy, poziom ponadnarodowy. Dziewczyny świetnie się spisały. Jedyny błąd jaki wtedy popełnili był taki, że zaplanowali tylko dwa poziomy, a gdy trzeba było zejść głębiej konieczna była improwizacja. Dał radę, choć było ciężko. Ekstrakcja w ekstrakcji. Inaczej już by nie żyli. Niestety sporo wtedy zobaczył, wiele się dowiedział, poważne międzynarodowe sprawy, twarze i wizerunki osób. Dla własnego bezpieczeństwa wolałby tego nie wiedzieć. Co prawda pozacierał ślady, ale co jeśli kiedyś to do niego dobierze się jakiś Ekstraktor? Niestety sprawy się przeplatają. Twarze są te same, miejsca ich zasiadania inne. Wpływy jeszcze większe. Metody jakie stosują … w sumie nie ma metod. Jest tylko zadanie do zrobienia. Układ zero jedynkowy. Prawda fałsz. Dobiorą się do celu albo nie. Będą żyć albo załatwi ich korporacja. Nieważne która. Dobra czy zła. Obie są złe. Takie same. Bezwzględne. Jak dotąd pracował właśnie z takimi. Musiał być w tym dobry skoro jeszcze żył.

Pierwsza piątka Point-Man, Architekt, Chemik, Fałszerz i on. Za mało jak na takiego gościa. Jest jeszcze szóstka i wingmani. No i Solo, cyngiel Marta. Papugi uwięzionego przez korporację. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Czemu nie. Ruhl polecony został Ekstraktorowi przez Lenę, żonę Marta. Malcolm i tak szukał Solo a Rosjanka … a Rosjanka była całkiem całkiem.


Mijały dalsze dni spędzone w hotelu Danieli. Kolejne gondole podpływały pod drzwi prowadzące wprost do kanału a ten sam głos konsjerża … czy on pracował 24h na dobę … w słuchawce oznajmiał Malcolmowi przybycie kolejnych członków teamu. Nr 5, 8, 3 … Drużyna zebrała się w całości.

***
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 11-12-2011 o 19:16.
Irmfryd jest offline  
Stary 11-12-2011, 19:19   #20
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
- Ruuuler!!! Ruuuler!!! Ruuuler!!! Ruuuler!!! Ruuuler!!! Ruuuler!!! – męskie wrzaski … kogo?, Kibiców, cholernego motłochu … zagłuszały wszystkie inne odgłosy. Nagle ktoś o posturze gladiatora z filmu ze Scootem dopadł Malcolma. Whitman tylko tyle zdążył zauważyć gdy zupełnie zaskoczony poczuł uderzenie głową prosto w twarz. Chrupnął roztrzaskany nos, głowa poleciała do tyłu. W pewnym momencie nogi znajdowały się wyżej niż reszta a potem całość upadła na plecy z głośnym świstem wypuszczanego z płuc powietrza. Krew zalewała twarz Malcolma, lekko szumiało mu w głowie. Umysł walczący z bólem starał się na szybko analizować. Coś poszło nie tak, kurwa jak wtedy w Rio. Może pozwolił na zbyt wiele Architektowi, ale przecież to miała być tylko odprawa, z tego co uzgodnili powinien siedzieć w fotelu naczelnika a nie stać w kółku wrzeszczących więźniów domagających się krwi. Śniącym jest … no właśnie to jego projekcja. Czyżby gość lubił nietypowe zagrywki? Jeśli tak, była to jego ostatnia. Mogły być też inne powody, nad którymi leżący mężczyzna nie miał czasu myśleć widząc przymierzającego się do zakończenia sprawy Rulera.
- Ruler!!! Baczność kurwa!!! – przekrzykując zachęcające gwizdy więźniów wrzasnął Malcolm.
Ryknęło śmiechem. Gwizdali, wrzeszczeli jak małpy w klatce. Nic dziwnego przecież byli w klatce. Kątem oka Whitman dojrzał jak oszołomiony Solo stanął jak wryty, spoglądając na próbującego się podnieść Ekstraktora. Chyba go poznał bo opuścił ręce, potem wyprostował się i przyłożył ręce do boków. Malcolm obserwował zdziwioną minę Ruhlera, patrzył jak nozdrza nabierają powietrza a klatka piersiowa mężczyzny unosi się w rytm oddechu. Ok, zakumał - pomyślał Welder.

- Morda! - ryknął Solo do zgromadzonych w kręgu więźniów.

- Przepraszam, że zaatakowałem - zwrócił się do swojej niedoszłej ofiary, a jednocześnie zleceniodawcy, z szacunkiem w głosie, choć trochę sucho - Mam nadzieję, że nic Panu nie jest...

Gościowi jest głupio pomyślał Malcolm, ale z wazeliną przesadza. Jak się nie uspokoi to wpierdolą im obydwóm. W kręgu zawrzało, ale nikt na razie nie poważył się wyładować swej złości na Ruhlu. Zresztą, dosłownie moment później uwaga więźniów skupiła się na czymś innym...

Malcolm usłyszał skrzek ptaków, które zdążyły wrócić na najeżone drutami mury, a teraz znów w popłochu zerwały się do lotu. Nad dziedzińcem zawyły syreny alarmowe, ogłuszający, modulowany sygnał wypełnił przestrzeń, powodując natychmiastową reakcję ludzi. Strażnicy na dole zaczęli biegać w sobie znajomych kierunkach, strzelcy na wieżach natychmiast przygotowali i wymierzyli broń. Wśród więźniów, rzecz jasna, zapanowało wielkie poruszenie. Zapomniano w jednej chwili o bójce, głowy zadarły się ku górze. Niektórzy stali tam gdzie stali, głośno komentując w szybko tworzących się podgrupach. Inni osadzeni zaczęli szybko przemieszczać się w jakichś kierunkach. Przekazywana z ust do ust wieść szybko przybrała formę czyjegoś krzyku.

- Bunt! Zadyma w Południowym!

Malcolm wiedział, że podniósł się za wcześnie. Po zderzeniu z ciężarówką powinno się leżeć i nie ruszać. Teraz stał na drżących nogach, krwawiąc jak zarżnięty wieprzek i czuł że zaraz upadnie znowu. Nagle widząc co się święci dopadł go Ruhler. Przerzucił sobie przez kark ramię tracącego poziom szefa, który zawisł na nim jak szmaciana lalka, wodząc dookoła mętnym wzrokiem. Dookoła migały twarze, więzienne pasiaki. Syreny wyły, gwizdki strażników przecinały powietrze jak bicze.

Nagle huk wystrzału wybił się ponad wszystkie hałasy. Na moment tumult przycichł, głowy pochyliły się. Jeden z wrzeszczących, nawołujących do stawiania oporu więźniów krzyknął krótko i padł w pył dziedzińca. Tłum rozpierzchł się nagle, pozostawiając łysą przestrzeń na której leżało tylko jęczące, okrwawione ciało. Ktoś potrącał, inny więzień w szarym uniformie wpadając w podtrzymującego szefa Ruhlera odbił się jak od ściany i upadł do tyłu.

- Strzelają, skurwysyny! - ryczał ktoś jak bawół - Szturmem na wyjście wschodnie! – zawtórował inny głos.

Pierwszy ogień nie przyniósł spodziewanego rezultatu, tłum był już zbyt rozochocony i podburzony by to wystarczyło. Przeciwnie. Choć niektóre osoby biegły już z rękoma na głowie w kierunku kolejek, większość tylko rozwścieczyła się i przyłączała się do ogniska buntu, gdzie trwała potyczka ze strażnikami. W kłębowisku ludzi słychać było coraz więcej prowodyrów. Spod murów wybiegali dopiero pierwsi strażnicy wracający ze zbrojowni z bronią palną.

Gdy rozległ się strzał, Ruhl odruchowo przykulił się, zatrzymując się na moment. Świat wokół Ruhlera zawirował, wszędzie dookoła nagle wybuchła walka. Widział strażników pałujących bez pardonu wydzierających się więźniów, w innym miejscu kopano leżącego klawisza. Nagle, dźwigający nadal na plecach Malcolma Christopher, zorientował się że jest mu nieco ciężej i z bezbrzeżnym zdumieniem dostrzegł zatknięty u swojego pasa znajomy mu pistolet maszynowy Ingram M10. Co więcej, pod jego nogami leżała duża kuloodporna tarcza, a do tego w jednej ze zwisających bezwładnie po obu stronach rąk szefa tkwiła jak gdyby nigdy armata Desert Eagle.

What the fuck?!!!

Zamroczenie wywołane niespodziewanym ciosem mijało. Malcolm odzyskiwał sprawność fizyczną i co najważniejsze mógł koncentrować się na akcji. Szybko ogarnął sytuację. Na dziedzińcu zanosiło się na niezłą rozróbę. Pierwotny plan należało szybko przekonstruować i co najważniejsze zebrać pierwszą 5 … Świeżaki … w tym momencie muszą radzić sobie sami. To będzie dla nich dobry test. Działać, działać … krzyczał umysł Whitmana.

- Ruhl!! Bierz tarczę i plecami do siebie!! - niespodziewany głos rozległ się tuż nad uchem zdezorientowanego Chrisa - Cel gabinet naczelnika. Zabij każdego obcego skurwysyna, który stanie nam na drodze!! Go!! – zimnym, pozbawionym emocji głosem wydawał polecenia Malcolm. Mówiąc to zsunął się jednocześnie z pleców Rulera i ściągnął ze swych pleców tarczę. Osłonił się nią, patrząc wyczekująco na kompana, a w tym czasie prawą dłoń uniósł i wycelował w stojącego na drodze klawisza. Mierzył krótko, padł strzał.

Strażnik osunął się na ziemię, z niedowierzaniem przyglądając się wykwitającej na mundurze plamie krwi. Huk kolejnego wystrzału sprawił, że wokół nich zagotowało się jeszcze bardziej.

- Jeden ma brooooń! - rozbrzmiał czyjś gromki okrzyk nad głowami.

Ruhler bez zbędnej gadki chwycił tarczę i wykonał rozkaz. Przyczajeni, na tyle na ile pozwalała sytuacja, stykając się plecami ruszyli w kierunku skrzydła w którym znajdował się gabinet naczelnika. Ekstraktor nadawał kierunek, nawigując w chaosie. Jednak zwrócili na siebie uwagę, zabijając strażnika i inni nie mieli najwidoczniej zamiaru im tego odpuścić. Widzieli conajmniej dwóch, przebijających się ku nim z pałkami w dłoni. Trzeciego nie widzieli...

Kolejny huk wystrzału poniósł się po dziedzińcu. Malcolm zacisnął zęby, zataczając się na stojącego za nim Rulera. Oberwał. Źródłem oślepiającego bólu było strzaskane kulą prawe ramię. Wychylający się zza pałujących innego więźnia klawisz stał z wycelowaną krótką bronią, oceniając efekt wystrzału. Przymierzał się do poprawki, ale nagle uniósł głowę, gdy z głośników ryknęły nowe instrukcje.
- Kod czerwony!

Teraz dopiero się zacznie, pomyślał Malcolm. Trup będzie ścielił się gęsto. Poligon, zaserwowany przez Architekta pokaże co może ich czekać. Ciekawe czy świeżaki zorientowali już, że to projekcja. Bolesna dla Macolma ale na tym poziomie raczej nie groźna, przynajmniej dla kogoś tak doświadczonego. Whitman zdziwił się, że zamiast oczekiwanej kanonady strzałów, poza i tak panującym już zamieszaniem, nie wydarzyło się nic. Co więcej popłynął nowy komunikat z megafonów. Czyżby Point-Man a może Forger, cholera wszystko się popieprzyło i niewiadomo kto gdzie jest … i kim jest.

- UWAGA WSZYSTKIE JEDNOSTKI! KOD CZERWONY ODWOŁANY! POWTARZAM: KOD CZERWONY ODWOŁANY. - rozległo się z wysoka. Strażnicy na moment podnieśli głowy. Klawisz, który postrzelił Malcolma zaklął i schował gnata, wyszarpując zza pazuchy pałkę.

W tym momencie z głośników, bez żadnego ostrzeżenia, popłynął niesamowity, przeciągły pisk sprzężenia zwrotnego. Tracący siły Malcolm skulił się w przysiadzie pochylając głowę do przodu. Na szczęście pisk urwał się tak nagle, jak się zaczął. Whitman zastygł zdezorientowany.
Ramię Malcolma rozdzierał ból tak ogromny jakby działo się to w rzeczywistości. Dobrze, że chociaż ktoś z naszych zadziałał i wyłączył ten cholerny dźwięk – pomyślał Whitman. Spojrzeniem omiótł dziedziniec, zarejestrował zbliżających się klawiszy a także miejsce do którego powinni się dostać.

- Dalej Chris!! Cel ten sam!!

Przyparł mocniej plecami do Ruhlera, lewą dłoń zacisnął na uchwycie tarczy, prawą uniósł gotową do strzału. Emocje, szok wywołany bólem działały tak samo w rzeczywistości jak i w snach. To one teraz kierowały ciałem Malcolma. Zimny umysł nastawiony był na jedno … osiągnąć cel.

Strażnicy z pałkami zaatakowali z trzech stron, prawie jednocześnie. Pistolet Malcolma nadal był w dłoni, ale cóż z tego - nawet zdrowa ręka z trudem utrzymywała przy wystrzale taką armatę jak Desert Eagle. Teraz nawet o podniesieniu tego ciężaru nie było mowy. Malcolm starał się zasłonić tarczą.

Ale wtedy właśnie przekonał się, co potrafi Ruhler.

Malcolm zdał sobie nagle sprawę, że Christophera nie ma już obok niego. Atakujący byli tym faktem chyba równie zaskoczeni jak Whitman, a zwłaszcza ten klawisz, za którego plecami nagle zmaterializował się potężny kształt. Prawie niezauważalnymi ruchami wielkich jak bochny dłoni Ruler skręcił od tyłu kark klawisza. Chrupnięcie kręgów lodowym szpikulcem przeorało nerwy tych, którzy to słyszeli, a bezwładne ciało tamtego osunęło się w pył placu.
Drugi klawisz zaatakował z krótkim krzykiem. Ruhler oszczędnym ruchem zszedł z linii ataku. Nagle ciało klawisza pofrunęło jak ścięte, ciężkie buty mignęły w powietrzu. Przez harmider przebił się straszliwy krzyk leżącego już strażnika, próbującego jedyną już zdrową ręką obłapić drugą. Ta druga była wygięta w zupełnie nienaturalny sposób, ze złamania otwartego sterczała smętnie naga kość.
Trzeci napastnik mimowolnie spojrzał na ten widok. Tylko przez chwilę, ale o chwilę za długo. Nagle potężny cios wielkoluda w splot słoneczny pozbawił go tchu. Oczy otwarły się tak szeroko jak usta, a tym czasie jakaś siła wyrwała mu już pałkę z ręki. Ruler zakończył temat, wbijając trzonek przechwyconej pałki z impetem w otwarte usta strażnika.

- Dalej, szefie! - Ruhler wyciągnął dłoń do Malcolma, nie oglądając się nawet na leżące, rzężące z bólu ciało.

-Ruhler, kurwa! Do mnie, a nie napierdalasz naokoło … około … około! Bieeerz szeeefaaa! – dźwięki z megafonów zniekształcone i jakby spowolnione docierały do Malcolma. Whitman tracił siły. Słaniał się na nogach podtrzymywany przez Chrisa. Roztrzaskaną rękę z białymi od zaciskania na broni kłykciami dłoni miał przełożoną przez szyję Ruhlera. Lewą ręką próbował trzymać tarczę.

FIIIRE AT WIIILLLL! FIIIRE AT WIIILLLL! - zniekształcony spowolniony dźwięk świdrował umysł Ekstraktora.

- Dalej Chris – szeptem odezwał się powoli tracący przytomność Malcolm.
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172